aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2017

Dystans całkowity:75.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:75.00 km
Więcej statystyk

ICE Adventure Race 2017

  • DST 75.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 lutego 2017 | dodano: 05.02.2017

12h godzin na rowerze w lodowym piekle, w śniegu po kolana, w górach - czego chcieć więcej? Zapisujemy się i... jesteśmy jedyną ekipą na trasie rowerowej. Zawsze mnie to bawi: na listach startowych nazwy takie jak NAPIERACZE NA PEDAŁY, HARDTAIL'e Orientu, RowerPowerTeam* itp i nagle Szkoła Fechtunku ARAMIS. Jakbyśmy nie zrozumieli regulaminu, że to nie szermiercza impreza :)
Tym razem jest jednak inaczej. Tym razem jest tylko Szkoła Fechtunku ARAMIS i nikogo innego.
(No dobra to nie pierwszy raz. Podobnie bywa także na Jaszczurach, ale i tak mnie to bawi).    
Piechurów jest trochę, jak i twardzieli na przygodówkę - ich nigdy nie zabraknie.
(* nazwy wymyślone żeby nie urazić żadnego zespołu)

Na południe !!
Budzik dzwoni o 4:00. Zaskakuje mnie, że musimy wstać tak wcześnie rano, bo jakoś tak wszystko na południe od Krakowa zawsze wydaje mi się blisko. Co to za problem skoczy w Gorce czy do Szczawnicy? To nie wyprawa do Lubania czy do Puszczy Augustowskiej. Niemniej chcemy być w bazie w Szaflarach za Nowym Targiem kilka minut po 7:00 rano, więc rzeczywistości nie oszukamy. 
Pakujemy nasze auto "rajdowe" i wyruszamy wraz z Kamilą i Filipem na zimową przygodę. Oni tym razem na pieszą pięćdziesiątkę.
Do bazy docieramy planowo i stawiamy się na odprawę.
Jako, że jesteśmy jedyni nie spieszymy się z planowaniem trasy, z ubraniem kasków i wyruszeniem, czym wystawiamy na próbę cierpliwość organizatorów bo chcą nam porobić zdjęcia ze startu :)
Turbacz!! Jeden punkt jest na Turbaczu. Byłem na tej górze chyba ponad 50 razy (nie przesadzam!!), ale tylko raz w ziemie z rowerem. Pewnego sylwestra dotachaliśmy się do schroniska z rowerami a potem lecieliśmy zjazdem na Koniki. Ostra impreza była i to na trzeźwo :)
Mówię zatem do Basi: "Kierunek TURBACZ", ale dostaję bana.
Muszę się zgodzić z argumentem, że regulamin mówi że musimy zrobić minimum 50% punktów (13 z 26) aby być klasyfikowani. W kierunku Turbacza i Obidowej jest tylko kilka punktów, a wytachanie się z rowerami w zimie na szczyt zajmie nam mnóstwo czasu. Jest duża szans, że nie wyrobimy minimalnej...gdyby było 25% lub tak jak czasem jest: "przynajmniej 1 pkt" to nie odpuściłbym Turbacza. Nie było by takiej opcji, ale w tej sytuacji...
Basia ma jednak rację, lepiej uderzyć na południe mapy... i tak nie będzie wcale prosto zrobić te 13 punktów.

BURKO-landia...

Pierwsze 4 punkty to kwintesencja Podhala...gęsta, chaotyczna zabudowa i miliony psów. Mam wrażenie, że władze zamontowały tutaj szczekaczki (zbieg okoliczności) i nadają szczekanie psów 24/h. Jedziemy sobie... a burki ujadają, chyba mają zawody który głośniej. Część z nich ćwiczy nawet akrobatykę skacząc w powietrze z dziwnymi obrotami, inne ćwiczą wspinaczkę atakując płoty i siatki. Jeden wielki jazgot...
Pierwszy punkt i od razu krzory plus pionowa ściana. Nie narzekam! lubimy to - tylko zwracam uwagę na fakt, że tak jakoś takie tereny same nas znajdują. Basia zostaje przy rowerach, ja się przedzieram najpierw przez naszych kolczastych przyjaciół, a potem idę prawie na czworakach po stoku o chorym nachyleniu. Od razu robi się cieplej :)
Poniższe zdjęcie to jedno z mniej gęstych wejść na górkę.

Uderzamy w czerwony szlak i to jest błąd. Szlak znika gdzieś w środku "osiedla". Tu nie ma płotów, nie ma siatek - a nawet jeśli są, to wszystkie bramki są pootwierane. Burki uderzają jakby czytały "Achtung - Panzer" generała Guderiana i wzięły sobie do serca zasadę "walić, nie stukać". Atakują zatem ogromną grupą. Jedzie przez osiedle a obok nas (jak naliczyłem) 11 psów. Dobrze, że nie gryzą bo było by nieciekawie. Niby podbiegają z agresją ale się boją...próbujemy się wycofać, ale cała wieś już się schodzi... ujadanie to chyba słychać w Nowym Targu. 

- Przepraszam, możemy przejść tędy?
- CO? Nie słyszę bo moje psy wyją.
- Czerwony szlak tędy idzie...czy możemy przejść
- CO? Nie słyszę bo moje psy wyją.
- Czy może Pan je zabrać?
- CO? Nie słyszę bo moje psy wyją.
- To widzę, że wyją ale czy...
- CO? Nie słyszę bo...
- Tak, bo Pana psy wyją...
- CO? Nie słyszę bo...

Rozmowa się chyba nie klei...próbujemy się wycofać. Burki "eskortują" nas daleko za wieś.
Patrzymy na mapę. Na słabo z innej strony zaatakować ten punkt...
Basia rzuca: chodźmy rzeką. W sumie czemu nie, jest płytka i zamarznięta. Ciśniemy.

Teraz burki ze wsi po obu stronach rzeki wyją. Ale przynajmniej nie podchodzą, nie rzucają się pod koła jak Rejtan, ani jak Wanda do Wisły. Idziemy zatem rzeką...psy szczekają, karawana jedzie dalej.
I tak przez 4 pierwsze punkty rajdu...no ale zostawiamy Podhale i ruszamy na Spisz.

Tour de ARAMIS
Gliczarów...Gliczarów. Co mi mówi ta nazwa? No tak, legenda Tour do Polonia. Podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności". Zawsze myślałem, że kiedyś trzeba by się z nim zmierzyć. No to proszę...nie krępuj się.
Szczęśliwie nie jedziemy całości tego podjazdu, bo lecimy przez Gliczarów Dolny jedynie (bez Górnego) ale i tak jest ciekawie, bo atakujemy ten sam garb, tylko trochę inną drogą niż idzie Tour de Polonia.

Słoneczko zaczęło przygrzewać, a my sobie niespiesznie drapiemy się pod jakąś chorą górę. 20% - zacny towar. 
Wdrapujemy się na szczyt i oczom naszym ukazuje się panorama Tatr.
Pięknie położony punkt. W oddali na zdjęciu widać ekipę z pieszej trasy, która depcze nam po piętach :)

Teraz chcemy przedrzeć się drogą do niebieskiego szlaku. Jest tylko jeden problem...drogi nie ma. Jest śnieg. Kopny. Wszystko zasypane. Co było robić...walczymy. Ciężko idzie się z rowerami w głębokim śniegu, ale posuwamy się pomału do przodu. Kawał drogi musimy pchać. Nie pierwszy raz dzisiaj i nie ostatni :)
Docieramy do szlaku i atakujemy kolejny pięknie położony punkt.



Teraz musi nastąpić to co "kochamy" najbardziej...musimy zjechać wszystko co podjechaliśmy i wspiąć się na kolejna górę obok tej, na której obecnie jesteśmy. Nie ma innej opcji. Trudno - to także nie pierwszy i nie ostatni raz w naszej karierze.
Lecimy zjazdem asfaltem, zjazd także 20% więc puszczenie hamulców na 3-4 sekundy i na liczniku jest 50 km/h. Droga prawie odśnieżona, z naciskiem na prawie, więc lecimy ostrożnie bez rozwijania większych prędkości. Przy takim nachyleniu drogi całą zdobytą wysokość tracimy w 2-3 minuty. 

"Fields of..." SNOW Sting my eyes :P
Zaczynamy kolejne podejście. Polaną. Gmina nie odśnieżyła...kopny śnieg po horyzont. 2 km podejścia w głębokim śniegu z rowerem. Masakra. 10 kroków, 20 sekund przerwy na złapanie oddechu, kolejne 10 kroków i znowu 20 sekund na zbieranie tlenu. 2 kilometry to naprawdę sporo...zajmuje nam to prawie 2 godziny.
W pewnym momencie nie mając siły pchać, biorę rower na plecy i niosę. Nagle słyszę głosy...w sumie to jeden głos.
Basia: Nie rób tego..
Ja: Dlaczego?
Basia (oczy Kota ze Shreka): Torowałeś mi drogę
No tak Mała idzie po moich śladach. No dobra...cóż zrobić. Pcham dalej. Umieram...ale pcham. Zawsze byłem uparty.
Czemu nikt mi wcześniej nie powiedział, że miłość to przecieranie drogi przez śnieg... zastanowiłbym się dwa razy :)

Na szczycie łapiemy punkt na skrzyżowaniu szlaków. Teraz chcielibyśmy na północ, ale droga przez polanę zasypana. Zastanawiamy się czy szybciej nie będzie się wrócić i jechać od asfaltu (znowu stracić całą wysokość...grrr). Nagle ryk silnika. Za pleców wyskakuje nam gość na skuterze śnieżnym, pozdrawia nas ręką i mknie na północ. Za nim drugi skuter, trzeci...czwarty !! Łącznie osiem!!
Instruktor i szkółka. Wszystkie maszyny cisną za Instruktorem. Robią nam zdjęcia i machają i kierują się na północ.
Przetarli nam drogę. Teraz to niemal utwardzona nawierzchnia. Decyzja jest prosta. Ruszamy za nimi. Trochę rzuca na koleinach, ale jedziemy. Era pchania odchodzi w niepamięć. 


Zimna woda...odmrożeń doda.
Docieramy w przepiękne miejsce Rezerwat "Przełom Białki". Potężne skały i dzika rzeka. Jest cudownie...ale punkt jest po drugiej stronie rzeki. Tutaj nie ma mostów. Nawet w promieniu kilku kilometrów nie ma wyżej wy,mienionego obiektu.

Rzeka jest głęboka jak na zimowe warunki - woda sięga za kolana. Basi to nie zraża, rzuca krótko: ja pójdę.
Nim zdążę zapytać czy jest pewna, jest już w połowie drogi. Przechodzi przez rzekę i boso po śniegu biegnie po punkt. Szkodnik nigdy chyba nie przestanie mnie zaskakiwać.
Może miłość to także, przechodzenie za Ciebie przez rzekę w zimę :)
Sami zobaczcie, że przeprawić się na drugą stronę to było coś...jestem pod wrażeniem.

Basia wraca z kartami, odpalam chemiczne rozgrzewacze i wkładamy je do jej butów. Kocham dzisiejszy sprzęt - śmiejcie się Pacany z naszych dużych plecaków :P.
Parę minut i wraca jej komfort termiczny. Możemy ruszać dalej.
No, kto z Was ma chemiczne rozgrzewacze w plecaku? Ja mam nawet w lipcu :P

LORENTZ'owe Skałki :P

Dylatacja czasu i kontrakcja długości. Ogólnie Transformata Lorentza...nie wiedziałem, że mamy nazwane skałki imieniem tego Pana. Basia tłumaczy mi, że to LORENCOWE SKAŁKI i nie mają nic wspólnego z efektem relatywistycznym. Nie wierzę w to, coś musi być na rzeczy. Czas na rajdzie biegnie nam zawsze szybko...wniosek jest prosty PORUSZAMY SIĘ ZA WOLNO. Droga między punktami też nam się dłuży zamiast skracać czyli...poruszamy się za wolno. Wszystko się zgadza!!!
Ech piękne ma Hendrik te skałki - też sobie kupię kiedyś takie skałki. Bierzemy kolejny punkt i ruszamy dalej :)

GRZECH NIE WZIĄĆ :D

Po skałkach łapiemy jeszcze 3 punkty i zaczynamy wracać na bazę. Od kilku godzin jest już noc, dochodzi 20:00 kiedy docieramy do Szaflar. Możemy wrócić do bazy (limit czasowy mamy do 20:30) lub złapać jeszcze jeden punkt. Jesteśmy jedyną ekipą na rowerze, mamy zaliczone minimum punktów aby być klasyfikowani...nic nie przemawia za tym, aby jechać po jeszcze jeden punkt. No ale...to Szkoła Fechtunku ARAMIS :)
Ruszamy na punkt. Robimy jednak założenie, że dajemy sobie 15 minut na znalezienie tego punktu - nie więcej. Będziemy mieć wtedy 20 min na powrót do bazy. Bez ryzyka... no prawie bez ryzyka. Ruszamy. Wjeżdżamy znowu w pola i ciśniemy pod górę po jakiś n-ty dzisiaj pagór.
Po 15 minutach jesteśmy prawie na miejscu, wszystko zgadza się z mapą - to na pewno tutaj, ale trzeba jeszcze spory kawałek podejść po górę. Odpuszczamy jednak... jak nigdy. Idąc po niego musielibyśmy finiszować w typowym dla siebie stylu. Postanawiamy jednak nie finiszować na sekundy będąc jedyną ekipą. Bez przesady. Mam niemal pewność, że będzie jeszcze niejedna okazja do takiego finiszu :)
Wracamy do bazy i zajmujemy pierwsze miejsce w kategorii rower. Szok, nie :D :D :D ?
Zdjęcie Organizatorów z dekoracji. Tłumy prawda?

Dodatkowym smaczkiem jest, że Kamila zajmuje 3-cie miejsce w kategorii kobiecej TP50. To duży sukces. Wraz z Filipem zrobili prawie cała trasę (jedynie bez Turbacza). Ostro. Wracamy do domu zmęczeni ale szczęśliwi.


Kategoria SFA, Rajd