aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2018

Dystans całkowity:130.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:130.00 km
Więcej statystyk

Świętokrzyska Jatka

  • DST 130.00km
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 lipca 2018 | dodano: 29.07.2018

Po tym jak odnowiłem kontuzję kolana na początku lipca - na naszym obozie szermierczym, nasz przyjazd na Świętokrzyską Jatkę stanął pod dużym znakiem zapytania. Jako, że jurajska edycja w październiku 2017 bardzo nam się podobała, (zwłaszcza pod kątem wielu bardzo ładnie umieszczonych punktów kontrolnych), widmo nie uczestniczenia w Świętokrzyskiej edycji mocno psuło nam humor.
Postanowiliśmy jednak spróbować, o ile to będzie możliwe, przejechać te zawody bez tzw. spiny i ścigania się - na luzie. Plan był prosty, startujemy i sprawdzamy czy kolano pozwoli mi w ogóle jechać. Nie pozwoli to zjeżdżamy do bazy, pozwoli to jedziemy ile się da, bez szarżowania. Ktoś by mógł powiedzieć, że nie jest to zbyt mądre i pewnie miał by rację, ale sprawa leczenia tej kontuzji ma kilka wątków i... kilka lat, więc to wszystko naprawdę nie takie proste.
Decyzja zapadła i jedziemy, HA! no ale na czym skoro Król Dart(h)Moor Pierwszy poległ w boju... Tu uwaga, jeśli kogoś interesuje stricte relacja z imprezy, to niech przeskoczy następny rozdział. Tym, którzy zostaną obiecuję srogą pscyhodelę i bardzo, ale to bardzo hermetyczną i niepokojącą opowieść.

Obcy Symbiot czyli "WE ARE VENOM"
Król Dart(h)Moor nie żyje... hordy ciemności wdarły się do - niegdyś - szczęśliwego królestwa, niosąc pożogę i spustoszenie. Mrok spowił krainę, która bez swego władcy nie była w stanie stawić Mu czoła. O ironio... w najkrótszą noc w roku (no prawie - bo Grassor 300 wypadł dosłownie chwilę później), gdy Światło święci tryumf nad Ciemnością, nagle i niespodziewanie odszedł, ukochany przez lud swój,  monarcha. To było jak znak, jak sygnał... nie! To było pozwolenie. Demony Ciemności, niemal całkowicie już zapomniane, zbudziły się ze swojego przeklętego snu i ruszyły do ataku. Każdy promyk światła, każdy szept nadziei dławiony był przez "Rozpacz - najstraszniejszy w lęków" (*)

"Ciemność jest szczodra i cierpliwa.
To ona sieje ziarno okrucieństwa w gruncie sprawiedliwości, ona sączy pogardę we współczucie, ona zatruwa miłość drobinami zwątpienia.
Ciemność pozwala sobie na cierpliwość, ponieważ najmniejsza kropla deszczu wystarczy, by ziarna te zaczęły kiełkować.
Cierpliwość ciemności jest nieskończona.
Wcześniej czy później nawet gwiazdy muszą się wypalić." (*)


Wierny zmarłemu Królowi i Świętemu Krzyżowi szermierz w czerwonej zbroi, ukrywał się przed mackami Rozpaczy na obrzeżach Królestwa. Mijały dni, ale jego nadzieja gasła, gdyż nic nie zapowiadało, aby los miał się odwrócić. Mrok stał się niemal namacalnie gęsty i odciskał niezmazywalne piętno na jego duszy. Ostatkiem sił broniąc się przed pustką, odzierającą go z niemal z reszty człowieczeństwa szermierz w czerwonej zbroi, udał się do sanktuarium... miejsca, koronacji Króla Dart(h)moora Pierwszego. Chciał pomodlić o szybką i cichą śmierć, które pozwoliła by Mu po prostu zamknąć oczy... ciemność za zamkniętymi powiekami, była bardziej znośna niż ta trawiąca Królestwo. Nie była tak zimna i pusta... niemal przynosiła ukojenie.
Drzwi sanktuarium zaskrzypiały złowieszczo... szermierz w czerwonej zbroi przekroczył próg świętego przybytku i spoczął w ostatniej ławie. Gdy skrył swą utrudzoną twarz w dłoniach, widział już że popełnił błąd. Chwila słabości i Rozpacz uderzyła w Niego niczym wicher, wdzierając się w najgłębsze zakamarki jego duszy:

"Way past saving, can't be help
just a Shadow of myself
feel your darkness cascade over me
make me evil, feed me Hell
I am a Shadow of myself

swallow my soul, take control over me..." (*)


Walcząc o zachowanie kontroli nad ciałem i umysłem, walcząc z nieczystą chorobą duszy jaką jest smutek... dziękował Niebiosom, że nikt Go nie widzi w takim stanie. Był przecież sam... a przynajmniej tak Mu się wydawało.

Pierwszej z kropel, która spadła Mu na ramię nie zauważył. Drugą i trzecią, które chwilę później poszły w jej ślady, już dostrzegł. Szermierz w czerwonej zbroi przesunął palcami po lepkiej mazi, która skapywała z góry. Było w niej coś złowieszczego, coś co go przeraziło, ale i zaintrygowało... to nie była ciecz. To była istota. Obca, myśląca. To był Symbiot! Im więcej kropel pokrywało niegdyś czerwoną zbroję, tworząc na niej coraz większe czarne plamy... tym lepiej słyszał głos, który zdawał się należeć do tej płynnej czerni:

"Listen to us... we can help you fight
Let us take you, expand your mind
WE ARE VENOM together, now paths aligned
You and I, we can take vengeance
I know you have anger, now you need presence
I'm the Executioner who carries out the sentence
you can be my vessel... WE ARE VENOM" (*)


Symbiot szukał nosiciela. Organizmu, z którym mógłby wejść w symbiozę.
Oferował potęgę, o której się nie śniło najstarszym Mędrcom ze Wschodu, a w zamian żądał żywiciela, z którym stworzył by nową istotę... hybrydę człowieka i obcej formy życia.
Czerwień zbroi Szermierza znikała pomału pod czarnym jak noc kostiumem.
Symbiot kusił kolejnym obietnicami: pomożemy Ci rozszarpać wrogów, odnaleźć lampiony skryte w lasach, górach i na mokradłach, damy Ci siłę, potrzebną aby przetrwać najdłuższy wyprawy... tylko nas przyjmij. WE ARE VENOM.
Z czerwonej zbroi nie pozostało już niemal nic, pokusa była zbyt wielka aby się jej oprzeć.
Zgadzam się - odrzekł Szermierz odziany w zbroję w kolorze Ciemności...

W skrócie, dla tych co nie ogarniają opowieści (inspirowanej oczywiście postacią VENOM'a ze Spiderman'a): Dartmoor uznał gwarancję, ale nie było opcji wymiany ramy na taki sam model, bo nie był już on dostępny. Dostałem, nową CZARNĄ ramę. Z czerwonej Bestii zostało tylko kilka dodatków. Nie obyło się bez problemów, bo oczywiście nowa rama była pod inną piastę... ale po długiej walce, udało się w końcu złożyć nową, symbiotyczną (czarną!) Bestię :)

To tyle. Teraz już jedziemy z relacją:

Świętokrzyskie piekło...
Oj piekło, piekło i paliło. Dzień przed jatką słucham prognozy pogody: nie wychodzić, ukryć się domu, sobota to będzie jeden z najgorętszych dni w roku, słońce będzie napierać jak opętane... Chwilę później czytam wrzucony przez Organizatorów krótki opis trasy: "Teren pagórkowaty, w większości odkryty, krajobraz rolniczy, głównie ścieżki polne... lasy 10%"
K*** zginiemy. Po prostu zginiemy, "spaleni słońcem" (*)
Kocham lasy, a takowych po prostu nie będzie. Będą pola, czyli albo będą nas gonić wściekłe rolniki w kosą, bo im Szkodnik wejdzie w szkodę, albo nasze truchła wyschną na wiór, gdzieś pośrodku zbóż. Zapowiada się gorąca impreza...
Gdy docieramy do bazy i kierujemy się na odprawę (o 8:30) temperatura już jest masakra. "Obezwładniające gorąco. Wysysa ostanie zapasy mojej siły. Ale nie palę się. Piętnaście warstw nomexu i maska chronią mnie przed najgorszym. Lecz gorąco dosięga mnie. Kradnie moją energię. Nie mam żadnej w zapasie..." (*)
No dobra, tak naprawdę jedna warstwa lycry (spodnie rowerowe) i kask a nie maska, no i oczywiście blocker 50-tka. Niemniej ale ten fragment o energii jest prawdziwy. W taką pogodę ja po prostu umieram, poza tym na rowerze byliśmy ostatnio ponad miesiąc temu - na Grassorze. Od odnowienia kontuzji nie byłem w stanie nawet do pracy rowerem dojeżdżać, więc nasz kondycja pozostawia wiele do życzenia. Cały dzień będzie naprawdę ostro grzało, nawet o 18:00 jak nas słońce dopadnie (spoiler alert) w polu kukurydzy, to niemal zostaniemy tam... spopieleni.




Słoma Ci z amortyzatora wystaje... czyli nie ma to jak kosa z rana :)
Ruszamy. Zgodnie z planem, pomału i testowo. Będziemy starać się trzymać asfaltów, bo wtedy najmniej obciążam nogę (nie trzeba mocno kręcić). Na razie jest OK, więc ruszamy na południe po 3 pierwsze punkty. No i już na drugim spotykamy się z nieogarniętym... jest ponad 30 stopni upału, ale błoto nie wysycha nigdy. Już na drugim punkcie utykamy w naszym ulubionym typie błota, który zapycha wszystko tak, że koła przestają się kręcić. Zaraz jeszcze trochę zboża i chwilę później nie jestem w stanie ruszyć roweru ani w przód ani w tył. Masakra...
Nowy rower, miał mieć sesję zdjęciową na pierwszych (ładnych) punktach, a już jest cały umorusany w błocie. No co jest, Symbiot? Miałeś cisnąć a już Cię błoto zadławiło? DO PRZODU... udrożniamy patykami miejsca newralgicznie (w rowerze, Pacany!! w rowerze!) i jedziemy dalej.
W Szkodniku obudził się wojownik i... pojawia się między nami mała kosa. Mówię Basi, że jak chce się ścigać o wynik, to żeby jechała, a ja sobie pojadę w własnym tempie. Basia nie chce mnie jednak zostawiać, co jest bardzo miłe, ale musi się w takim razie dostosować do - o wiele - wolniejszego tempa niż zawsze. Wyjdzie to śmiesznie, bo wiedząc że nie powinna mnie podczas jazdy popędzać, będzie mnie popędzać wszędzie indziej: szybciej przekładaj mapę, szybciej podbijaj kartę :)
Po pewnym czasie pogodzi się jednak z tym, że my dzisiaj rekreacyjnie i z kosą, to będą nas gonić już tylko lokalni rolnicy, że Im jeździmy po polach.


Szkodnik rzeczno-wąwozowy
Normalnie jest tak, że na punkty podchodzimy razem, ale dzisiaj jak trzeba włazić do wąwozów czy podchodzić w trudniejsze (strome) miejsca, Szkodnik musi iść sam. Wiem, że dzisiaj jestem pod ochroną, ale kurcze w sumie to wygodne, stać i patrzeć jak Szkodnik dyma wąwozem po lampion, a ja z góry pokazuję "trochę w lewo, trochę w lewo" (NIE BIJ !!! - mówiłem, że jestem pod ochroną)
Podobnie jest ze strumieniami, jeśli nie da się go normalnie przekroczyć, ale trzeba naprawdę daleko skakać. Dziś tylko Basia ma dziś uprawnienia do prac rzecznych :)
Zaraz za pierwszym punktem żywieniowym spotykamy Kamilę i Filipa, którzy walczą z trasą pieszą 50 km. Nie wyobrażam sobie... na rowerze jest jeszcze jakiś "przewiew" jak się jedzie, ale iść w takim upale szutrem czy asfaltem to makabra.
Spotkamy Ich później raz jeszcze, w dalszej części trasy. Będą wyglądać jakby przeszli ponad 30 km w słońcu po otwartej przestrzeni :)



Złapać stowarzysza na rajdzie, na którym nie ma stowarzyszy. A niby to ELITA :D :D :D
To jest wyczyn i to hahah... NIE NASZ. Walimy jakąś ścieżką, oczywiście w słońcu i upale. Lampion ma wisieć we wnęce, w ścianie wąwozu. Nasz ścieżka zanika, zaczynają się krzaczory. Przedzieramy się dalej i nagle wypada na nas jeden z piechurów i mówi, że to tutaj. Podchodzimy we wskazane miejsce i rzeczywiście jest tutaj lampion... ale jest to bardziej szczyt górki, niż wnęka w wąwozie. Nie zastanawiamy się długo i idziemy szukać naszego lampionu. Co ciekawe, część z elity która tutaj już dzisiaj przeleciała, zebrała ten punkt i poleciała dalej. Może i jeżdżą szybko i ostro, ale dzisiaj to Im trochę nie poszło :)
Śmiać mi się chce z tych poczciwych Pacanów, bo wtopili dziś... bardziej niż my nasze opony w rozgrzany w asfalt.
A co do samych Pacanów, to niedawno większość z Nich jechała rajd Wisła 1200 km, czyli od Baraniej Góry (źródła Wisły), aż po jej ujście (Wisły, nie Baraniej Góry, Baranie Łby!). Abstrahując, że przejechali to całe w limicie, a niektórzy to nawet w czasie po prostu niemożliwym, to miałem w robocie fajną akcję. Ktoś wkleił w maila "grupy rowerowej" informację, że właśnie trwa taki rajd i komentarz postaci "patrzcie jaki dystans, jakie wyzwanie, to muszą być komandosi, herosi, terminatory lub olimpijczycy". Nie, to był Jarek, Zbigniew, Grzesiek, Daniel - bez kitu, znamy około 3/4 uczestników. Znamy bo razem z Nimi gonimy za lampionami po lasach... lub jak dzisiaj, po polach spalonych słońcem...


Dzieci kukurydzy...
Pamiętacie ten horror? Część trzecia miała podtytuł "Miejscowy żniwiarz", a część piąta "Pola grozy". W sumie to nie wiem, co pasuje do nas dziś bardziej, bo horror to przeżyliśmy na pewno. Naszym planem było przejechać polną ścieżką około 2 km - objazd pola kosztowałby nas bardzo dużo czasu, bo nie-polem naprawdę sporo kilometrów trzeba by nadrobić. Ruszamy zatem ścieżką, która wyłożona jest betonowymi płytami. Trochę baliśmy się, że ścieżka może być nieprzejezdna, a tutaj klasa - płyty. Chwilę później jednak płyty się kończą, acz ścieżka biegnie dalej... tylko po to aby zniknąć w polach. Teraz idziemy na dziko, przez cały świętokrzyski przegląd upraw: tytoń, ziemniaki, cebula(!), różne zboża i nagle pach kukurydza. Jak przez wszystkie poprzednie uprawy prowadziła - wątpliwej jakości, ale jednak - ścieżka, to przez kukurydzę nie ma nic. Zarosło wszystko. Przedrzeć się przez to z rowerem, to jest tragedia. Tracimy tam w cholerę czasu walcząc, aby się wyrwać z tej kukurydzianej pułapki. Rower utyka przy każdym kroku, niesamowicie trudno jest go wyrwać z pędów, które łapią się właściwie wszystkich wystających elementów - wykańcza nas to. Gdy w końcu dotrzemy do drogi, jesteśmy tak styrani, że ciężko nam złapać oddech. Do tego spoceni, ubrudzeni zbożem, pyłem, kukurydzą... mam ochotę zerwać z siebie skórę i drapać ją piłą, tak wszystko swędzi. Sami popatrzcie jak to wyglądało:



O jeden most za... mało, czyli więcej się dzisiaj NIDA
Na naszej mapie mamy zaznaczone są 2 mosty na Nidzie. Są one bardzo blisko siebie, a potem nie ma nic, gdzie dało by się przekroczyć rzekę. Definiuje to wariant przejazdu, tak że trzeba wrócić do raz przekroczonego mostu. Sprawia to, że przy dzisiejszym tempie przejazdu musimy odpuścić kilka punktów, po tamtej stronie rzeki. Łapiemy zatem tylko dwa takie punkty, w tym jeden żywieniowy - takich punktów się nie odpuszcza, jeśli tylko jest cień szansy by je złapać. Potem jednak musimy już zacząć wracać na bazę, bo czas goni nas nieubłaganie.
Ostatnie punkty Jatki trochę nam jeszcze dowalą, bo najpierw trafimy na sforę burków, które chcą rozszarpać nas tu i teraz, potem wpakujemy się w róże i inne kolczaste przyjemności, które potną nas naprawdę obficie, a na koniec klasyk - las z którego nie ma wyjścia, bo każda droga kończyć się domem i ogrodzeniem... tak że drogę widać, ale nie ma jak do niej dojechać.
Finalnie dotrzemy do bazy z wynikiem 20 na 25 punktów.





Co tu się właściwe wydarzyło?... czyli "ideał sięgnął bruku"
Na mecie witamy się z tymi, którzy od dawna już w bazie. Dostajemy pamiątkowe medale za uczestnictwo, a ja - pierwsze co z nim robię - to upuszczam. Rozpada się on na tysiąc kawałków... roztrzaskał jak nasze marzenia o rzeczywistość :)
Zacieram wszystkie możliwe ślady, aby mój ortopeda się nie dowiedział, że tu byłem... a tak serio, to nie zauważyłem, że położyłem go na plecaku. Potem plecak zarzuciłem na plecy, resztę sobie dopowiedzcie.
Co ciekawe, tak bardzo nie pamiętałem że medal leży na plecaku, że jak coś walnęło na ziemię, to się zastanawiałem co to mogło być. Wyszła śmieszna sytuacja, bo jedna z Zawodniczek zaczęła zbierać kawałki medalu z ziemi... myślę: kurcze, zahaczyłem ją plecakiem? Wytrąciłem jej medal z ręki? Głupio by było... zbieram się by powiedzieć przepraszam, a ta wręcza mi kawałki medalu i mówi, że szkoda trochę, że nie będę miał pamiątki bo to mój. No jaja...
Niemniej czekają nas większe jaja, bo właśnie ogłaszają, że ... BASIA WYGRAŁA JATKĘ w kategorii kobiet. Co???
O co chodzi... przecież było trochę zawodniczek i to naprawdę dobrych. Co się dzisiaj stało to ja nie wiem... czy wykończył ludzi upał, czy coś innego. Naprawdę nie wiem. Cieszyć się cieszymy - to jasne, ale traktujemy ten wynik jako naprawdę przypadek. Więcej szczęścia niż rozumu - ten rozdział miał mieć nawet tytuł "Wynik KALEKI od ideału", ale los chciał inaczej :)

CYTATY:
1. Mortal Kombat (film) Rayden do Liu Kanga, o wyzwaniu na pojedynek Shang Tsunga
2. "Gwiezdne Wojny: Zemsta Sith'ów" (książka) - niesamowicie uzupełniająca film i pełna fantastycznych cytatów.
3. JT Music "Resident Evil Rap" - ryje psychę
4. "We are VENOM" - nawet bardziej ryje psychę
5. Tytuł rosyjskiej klasyki filmowej. Stalin nazywany był Słońcem Narodu, a naród został tym słońcem spalony...
6. Komiks "Batman: Knightfall" jedna z części,
7. Cyprian Kamil Norwid, wiersz "Fortepian Chopin'a"



Kategoria Rajd, SFA

Obóz szermierczy SFA

  • Aktywność Sztuki walki
Niedziela, 1 lipca 2018 | dodano: 25.07.2018

W sumie to już od lat zabieram się za to, aby zacząć umieszczać tutaj wpisy nie tylko rowerowe, ale także i te związane z najważniejszymi wydarzeniami w Szkole Fechtunku ARAMIS. Zawody, seminaria instruktorskie, spotkania sparingowe, obozy treningowe – jest tego u nas od groma, ale jakoś tak nigdy nie udało mi się nic opisać…
Zastanawiałem się czy taki wpis tu pasuje, czy nie założyć drugiego, dedykowanego bloga... ale znowu prowadzić dwie platformy, kiedy czasem nie ma czasu znaleźć czas nawet na jedną, to trochę niepoważne by było.
W końcu dojrzałem jednak do głębokiego i dorosłego wniosku postaci „J***ć TO - piszę tutaj”. 
Zobaczymy co z tego wyjdzie, czy uda mi się umieszczać regularne relacje nie tylko z rajdów, ale i naszych wydarzeń szermierczych. Muszę także jakoś „ugryźć” formę takich wpisów, bo przecież nie będę donosił, że Tomek sponiewierał Piotra, ale potem miał „Andrzeja w grupie” – bo się zrobi zbyt hermetycznie.
Nikt kto nie miał Andrzeja w grupie, nie zrozumie, że posiadanie Andrzeja w grupie oznacza srogi wp***dol :D
Pierwszy wpis będzie zatem dłuższy niż kolejne, ale jest to działanie intencjonalne – potraktujcie go jako pewne wprowadzenie do tematu.


Kilka słów o przeszłości czyli „Twoje ciało jest słabe… Góry będą lekarstwem” (*)
Kolejny rok obóz odbywa się u podnóża Tatr, niemal przy samej granicy Tatrzańskiego Parku Narodowego. Obecnie stawiamy na umiarkowaną cywilizację, co opiszę kawałek dalej, ale pamiętam, jak dziś, obozy organizowane jeszcze w Starym Sączu… to był klimat. Jakby Wam go najbardziej przybliżyć… hmmm, może tak. Była kiedyś karna jednostka wojskowa w Orzyszu. O procesie tzw. „resocjalizacji” uprawianym w tej jednostce opowiadano legendy… z taką różnicą, że jak w legendach bywa zwykle ziarno prawdy, to tych ziaren w Orzyszu było kilkanaście kilo… np. w plecaku na plecach. Ziaren lub płyt chodnikowych…
Mawiano, że „jak przeżyjesz miasto Orzysz, to na Orzysz ch** położysz”.
Co zatem mogę powiedzieć o obozach w Starym Sączu? Jak przeżyjesz Sącz co Stary, w prawa człowieka nie odzyskasz już wiary...
Co by jednak nie mówić – tamte obozy (przed 2007-2008 rokiem), nastawiane były na mordercze treningi pod kątem wysiłku i wytrzymałości. Rannych i chorych wynosiło się z łóżkiem na zbiórkę, aby tylko stan obozu się zgadzał... (serio). Współczułem tym, którzy, zabarykadowali się w własnym pokoju licząc, że Zło ich tam nie dopadnie... ale Zło weszło przez okno i znaleźli się w małym pokoju, twarzą w twarz ze Złem... a drzwi były zabarykadowane.  
Ale Ci którzy przetrwali… Ci którzy zdołali wymknąć się śmierci, są teraz na naprawdę wysokim poziomie zawodniczym. To była taka selekcja… trochę nienaturalna, ale nadal selekcja. Czasami ktoś mnie zapyta: "czy jest jakiś sposób aby szybko stać się dobrym."
No znam pewien sposób... ale nim Mu odpowiem, szybko wyliczam prawdopodobieństwo przetrwania tej jednostki w szermierczym piekle. Zwykle to małe wartości, więc odpowiadam, że niestety nie ma szybszego sposobu, niż ten który oferujemy obecnie. Wiecie, ilu osobom już uratowałem życie w ten sposób? Normalnie sprawiedliwy wśród szermierzy świata :)
Wybaczcie, ale "I've been through hell, so yeah I am a bit of a cynic..." (*)
Obecnie obozy trochę zmieniły swą formę. Nadal robimy 1000-ce ćwiczeń ogólnorozwojowych (przewroty, gwiazdy, pady, skoki itp.) bo jest to niesamowicie potrzebne w walce, ale bardzo duży nacisk położony jest również na technikę i taktykę walki. Od lat 2007 – 2008 (podaję cały przedział czasowy, kiedy nasza kadra robiła kursy instruktorskie na AWF Katowic) metodyka nauczania szermierki w SFA przeszła prawdziwą rewolucję. Każdemu z nas, kurs u „Fechtmistrza” (to jest oficjalny tytuł nadawany przez Polski Związek Szermierczy !!!) czyli u prof. Zbigniewa Czajkowskiego oraz u Trenera Klasy Mistrzowskiej Michała Morysa, poszerzył horyzonty o jakieś setki tysięcy kilometrów. Był to niesamowity skok jakościowy w nauczaniu szermierki w SFA.

Rzeczywistość obozowa
…jak to zabrzmiało. No, ale to prawda. Obóz to „inny świat”. Jak mówiłem Stary Sącz przypominał trochę „Inny Świat” Henryka Grudzińskiego, ale Murzasichle to także „Inny Świat”. Na obóz przyjeżdża kadra ze wszystkich naszych oddziałów: Wrocław, 3miasto, Łódź, Warszawa, Piotrków czy Katowice. Ujednolicamy wtedy metodykę nauczania, wyjaśniamy wątpliwości, ciągle i nieprzerwanie uczymy się nowych rzeczy jako zawodnicy i jako Instruktorzy.
Natomiast dla osób początkujących to niepowtarzalna okazja na bardzo szybki skok poziomowy. Ogrom wiedzy w pigułce.
Powroty z obozów bywają traumatyczne – ciężko wrócić do rzeczywistości. Wraca się do pracy, a tam ludzie nie rozmawiają o szermierce… zupełnie nie wiedzieć czemu.

Dzień obozowy w schemacie jest ma dość prosty, tak poza schematem jako dzień, to już prosty nie jest :)
9:00 śniadanie
10:-00 – 14:00 trening (ogólnorozwojówka + technika)
14:30 – obiad
15:30 – 18:30 trening (technika, taktyka, czasami sparingi)
19:00 – kolacja
Wieczór i noc : nierzadko spotkania w sprawie metodyki, polityki prowadzenia oddziałów, zajęcia z piłkami, beretami, matami (relaksacyjne, rehabilitacyjne) lub po prostu relaks.
I tak… do zaje****a, no dobra 9 dni :)

Omawiamy działania przygotowawcze, właściwe, zabezpieczające. Definiujemy kryteria skuteczności natarcia zwodzonego, omawiamy działania w drugim zamiarze, działania w tzw. otwarte oczy, działania bazujące na rekcji różnicowej lub przełączenia… przeprowadzamy lekcje indywidualne i ćwiczenia w parach, doskonalimy znane już techniki w trudnych warunkach (np. w manewrowaniu) . Dobra, dość… bo połowa z Was zaśnie.
Ja tak mogę, godzinami, gadać o szermierce, ale staram się ograniczać bo resztkami zdrowia psychicznego zdaję sobie sprawę, że żyję w jakimś tam, zróżnicowanym społeczeństwie, a nie na planecie szermierzy.
Co ciekawe, pewnie większość z Wam myśli że taki obóz to sparingi non-stop – nawalamy się żelazem, aż ktoś padnie. Powiem tak, sparingów nie brak nam na normalnych treningach czy na zawodach – tak więc obóz, to raczej miejsce na naukę. Walki pojawiają się okazjonalnie, bo żal tracić czas na zabawę :)

Prawdziwa miłość rzuca (się) NA KOLANA
Nasz przygoda z szermierką zaczęła się prawie15 lat temu… to dość czasu aby coś pokochać, znienawidzić, pokochać na nowo. Czasem może to być jednak za mało czasu, aby coś w pełni zrozumieć. Często spotykamy się z pytaniami „w ile nauczę się szermierki, w ile nauczę się walczyć”… no właśnie w ile? Równie dobrze można zapytać: w ile zostanę Mistrzem Świata w skokach narciarskich? A jak już zostanę, to czy mogę już nic nie robić i ten status będę miał zawsze? Gdyby to było takie proste…
15 lat z bronią w ręku, a z każdym obozem treningowym uczę się czegoś nowego. Zaczynam widzieć i rozumieć więcej, zarówno w kwestii techniki, jak i taktyki walki. Zdarza się czasem, że mam wrażenie że się wypaliłem szermierczo, że najlepsze chwile (zawody, sukcesy, radości) już dawno za mną… i właśnie wtedy odkrywam coś nowego. Coś co powoduje, że zakochuje się w szermierce od nowa, coś co sprawia, że uczenie zarówno siebie, jak i innych staje się ponownie ogromną przyjemnością.
A czasem to coś tak wielkiego, jak nieznacznie inne ułożenie dłoni, które sprawia, że zasłona szósta długa zaczyna wreszcie wychodzić, albo zaczynam czuć kontrolę nad klingą przeciwnika w pchnięciu wiązanym z kryciem… i coś co zupełnie mi nie wychodziło, zaczyna działać!!
I tak było tym razem.
Rapier – mechanika walki tą bronią to kosmos… tego się nie da opisać słowami.
Verdadera Destreza, Stesso-tempo… nazwijcie to jak chcecie. Umiejętność niezależnego od siebie i POPRAWNEGO prowadzenia dwóch broni (w prawej ręce Rapier, a w lewej długi sztylet) w różnej szybkości i różnym dystansie, w bardzo niskiej (czyt. męczącej) pracy nóg, gdy przeciwnik bynajmniej nie współpracuje, tylko realnie chce nam urwać łeb… ZACZYNA MI POMAŁU DZIAŁAĆ !!!
Cieszę się jak dziecko i podejmuję kolejne próby w sparingach. Uczę się tych technik od dni, miesięcy, lat… i nareszcie zaczynają wychodzić. Wygrać walkę z kimś kto nie ogarnia tej broni bardziej od nas to jedno, ale nauczenie się poprawnych technik oznacza, że będziemy radzić sobie z - o wiele lepszymi - przeciwnikami. 
Euforia mnie niemal rozsadza, gdy udaje mi się sparować wyminięcie mojego wiązania i skończyć akcję trafieniem z pełnym kryciem linii zewnętrznej, w poprawnym timingu, a jednocześnie pozostając poza dystansem trafienia przeciwnika…
Jeszcze raz, jeszcze raz!!! Wychodzi !!! I nagle… trach !!!
Ląduję ryjem na glebie zwijając się z bólu… Kolano.
Półtorej roku od ostatniej rehabilitacji, dziesiątki rajdów, treningów i zawodów – wszystko działało...
Na tyle ile mogło przy jego stopniu uszkodzenia, ale działało. Do dziś… dziś nie wytrzymało. Dziś znowu ląduję na glebie… z wściekłością w sercu większą niż nawet sam przeszywający ból puszczającego więzadła. A uwierzcie:
"But if it'sany consolation sweet Alex, that hurt like hell"  (*)

Ech… zawsze chciałem być jak w Diablo: naparzać pokraki żelazem, zbierać exp’a i wydawać golda na uzdrowiciela….
Wygląda na to jednak, że rzeczywistość weszła mi zbyt mocno… rzeczywiście tłukę pokraki… nasze pokraki, bo ludzie dzisiaj mają niski poziom sprawności ogólnej i ruszają się pokracznie..., LEVEL-UP robić się robi, bo z każdym dniem zdobywam coraz więcej doświadczenia sparingowego, no a gold schodzi na… ortopedę i rehabilitację.
Jeśli musiało się tak stać to przy najmniej dobrze, że stało się to w przedostatni dzień obozu, a nie na początku.
Teraz tylko znowu 5-7 tygodni rehabilitacji i pewnie chwila spokoju, oby jak najdłuższa - bo permanentnie dobrze to już z nim nigdy nie będzie.  Oby jak najdłuższa, chociaż chyba zapominam że "nie ma spokoju dla podłych, ani tych którzy ośmielają się stawić Im czoła" (*)

Gdyby ktoś pytał to, na Świętokrzyską Jatkę w końcu lipca chyba dotrzemy, ale raczej bardziej rekreacyjnie niż na ściganie się - z oczywistych względów.  Sprawdzimy pierwsze efekty składania się. I to składania się na różnych platformach, bo jest też szansa, że zaprezentuję się Wam nasza nowa Bestia w rodzinie.
Następca Króla Dart(h)Moor’a Pierwszego, który raniony w górach, finalnie skonał na czerwcowym Grassorze. Zwrócił oczy kugórze (co to jest kugóra?), i niczym Roland z pieśni o roladzie… eee RolaNdzie… zmarł.
Cóż, ja i rower to jedność. Jesteśmy jak (spoiler ALERT !!!) Eddie Brock i Obcy Symbiot – czyli „WE ARE VENOM“ (/spoiler ALERT!!!). Rower chrupnął, to i kolano chrupnęło. Rower się składa, to i kolano się składa.
Jeśli ktoś z Was zna wymienionego wyżej Pana, to dostał naprawdę sporą wskazówkę jak będzie wyglądała nowa Bestia w naszej małej, szermierczej, patologicznej rodzinie.






Cytaty:
1) Komiks "Batman: Miecz Azreala" - drugi z trzech prequeli sagi "Knightfall", opowiadającej... a sami poszukajcie. Warto!
2) Piosenka Epic Rap Battles "James Bond vs Austin Powers". Kocham ten cykl :)
3) Horror "Wishmaster" - Dżinn po wykonaniu życzenia głównej bohaterki filmu.
4) Komiks Spiderman. Historia "Wrzask"


Kategoria SFA