aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2018

Dystans całkowity:378.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:94.50 km
Więcej statystyk

TROPICIEL 25

Niedziela, 20 maja 2018 | dodano: 24.05.2018

Tropiciel to rajd przygodowy, który charakteryzuje się niesamowitym klimatem, dlatego też kombinowaliśmy jak Tour de Pologne pod Gliczarów, aby uchwycić oba rajdy w jeden dzień (Rajd Liczyrzepy za dnia, oraz Tropiciel 25 nocą). Na wstępie chcielibyśmy bardzo podziękować Organizatorom za przychylenie się do naszej nie-pierwszej-już-takiej prośby i przesunięcie naszego startu na najpóźniejszą możliwą godzinę. Dało nam to możliwość dotarcia na imprezę zaraz po wyrypie w Górach Bystrzyckich. Dziękujemy, przepraszamy za kłopot i obiecujemy że nie będzie to ostatni raz, bo niezbadane są plany i warianty Aramisów :)

Wesoły Rowerzysta i Demony Przeszłości
Wyjeżdżamy ze Spalonej około 21:30. Trochę późno, ale fajnie się siedziało w schronisku oraz ciężko było się zebrać po całym dniu dymania po górach. Ciśniemy przez noc z gazem w podłodze, aby dotrzeć do Miękini na czas. Nasz start to godzina 0:25, ale musimy się przecież jeszcze zarejestrować, odebrać pakiet startowy… ba, zaparkować i ściągnąć rowery z dachu. Rajd się jeszcze nie zaczął, a my już jesteśmy na styk z czasem.
Miękinia… miejsce, które budzi wspomnienia, a właściwie Demony Przeszłości.
„Zdarzyło się to wiele lat temu, ale widzę to za każdym razem kiedy tylko zamknę oczy” (*). Jeśli ktoś nie zna, jednej z naszej najbardziej hardcorowej przygody to można o niej poczytać tutaj: Tropiciel czyli w Bagnach Rozpaczy.
Niedaleko starej piaskowni znajduje się Rozlewisko Moczarki, miejsce gdzie utknęliśmy w bagnach na ponad 2 godziny. Miejsce, z którego naprawdę nie mogliśmy się wydostać, brodząc czasem po kolana w bagnie. Tam zrozumiałem, że możliwe jest chodzie w kółku po mokradłach, nie dlatego że nie wie się gdzie się idzie, ale dlatego że teren nie pozwala iść inaczej. Z perspektywy czasu była to cenna lekcja, ale raz wystarczy… nie chciałbym jej powtarzać, choć może ciężko w to uwierzyć, to naprawdę długo nie mogliśmy wydostać się z tej bagiennej pułapki. Plan na dziś: cokolwiek na nas czeka na Tropicielu, będziemy unikać Rozlewiska Moczarki.
Dojeżdżamy na styk, kilka minut po północy. Gdy ściągamy rowery z auta, podjeżdża do nas Krzysiek Wesoły – notoryczny zwycięzca rowerowych Tropicieli. Ten sam, który na Rudawskiej Wyrypie w 24 godziny zrobił koło 230 km, kiedy my 160. Fajnie się znowu zobaczyć. Jego ekipa także zaraz staruje, więc zdążymy wymienić tylko kilka zdań, acz jedno zapadnie nam w pamięć „zawsze jak widzę wasze rowery, to serce rośnie”. Dawno nikt nas aż tak miło nie przywitał. Dziękujemy !!!
Wpadamy do bazy i ekspresem się rejestrujemy. Kiedy na punkcie startowym wyczytują naszą ekipę: „Zapraszam kapitanów z 0:25”, to ja dopiero montuję numer startowy. Przelotem mijamy się także z Mateuszem, który także zaraz wyruszy (na trasę 40 km – my ciśniemy na 60). Nie ma jednak czasu teraz rozmawiać, konwersacje muszą poczekać na koniec rajdu, bo właśnie wybija nasza minuta startowa, a my jesteśmy… prawie gotowi.

Droga jest odpowiedzią
Od kilku edycji Tropiciela, jeden z punktów rajdu jest specyficzny. Zwykle trzeba go sobie samodzielnie wyznaczyć, na podstawie rozwiązania jakieś zagadki nawigacyjnej (np. podane azymuty i odległości, wykreślanie okręgów, których środkiem są punkty kontrolne i szukanie przecięć tychże okręgów itp. itd.) Tym razem jednak na mapie jest informacja, że punktu nie trzeba dodatkowo wyznaczać, ale jeden z punktów (nie wiadomo który) jest zaznaczony źle – tzn. nie znajduje się on tam, gdzie jest on zaznaczony na mapie. Trzeba przyjrzeć się mapie, zwrócić uwagę na wszelakie szczegóły bo „droga jest odpowiedzią”. Jak kochamy takie zagadki, ślęczymy nad mapą i totalnie nie mamy pojęcia co to może znaczyć. Owszem na mapie są pewne niestandardowe elementy: specjalnie zaznaczone bezpieczne przeprawy przez rzekę, ale jest ich kilka i odległość między pierwszą a ostatnią jest niemała. Niewiele nam to jednak daje pod kątem wyznaczenie dokładnej lokalizacji źle zaznaczonego punktu – nie wiemy także, który to punkt.
Postanawiamy zatem ruszyć w trasę na żywioł, może coś się wyklaruje po drodze – skoro droga ma być odpowiedzią.
Jak dany punkt będzie, gdzie ma być to go po prostu zbierzemy, a jak go tam nie będzie, to będziemy wiedzieć, że to właśnie ten był źle zaznaczony i wtedy będziemy się martwić.
Poniższe zdjęcie pochodzi z oficjalnej galerii Tropiciela i jest autorstwa: Mariusza Kieslicha. Pożyczamy je sobie na potrzeby realacji :)


"Welcome to my Apocalypse" (*)
Mięknia nocą… jesteśmy tutaj drugi raz, ale jako że mam całkiem niezłą pamięć do miejsc, od razu poznaję niektóre skrzyżowania czy fragmenty dróg. Chwilę po opuszczeniu granic miasteczka odbijamy w polną drogę i kierujemy się na północ, po nasz pierwszy punkt tej nocy. Błota jest tutaj zdecydowanie więcej niż w górach, musiało więcej padać… ale jedzie się nieźle. Dojeżdżamy do dużego ogniska, wydaje nam się że punkt ten jest o wiele za wcześnie niż wynikałoby to z mapy…. Kiedy podjedziemy bliżej okaże się, że to miejscowi zrobili sobie tutaj dzisiaj imprezę. Krzyczą do nas tylko „Dalej, dalej” Hahaha, ostro… zaszyć się w polach na popijawę, a tutaj 500 osób przez całą noc Im tędy przewali. Peszek :)
Chwilę później dojeżdżamy do właściwego punktu – jako, że udało nam się wyprzedzić kilka pieszych ekip, trafiamy na punkt gdy nie ma na nim prawie nikogo (żadnej kolejki, możemy zaatakować zadanie z biegu). Wjeżdżamy, a punkt ocieka demonicznością: ołtarz, posępna muzyka, świece i kapłan w szatach kapłana :D

„Czytujesz Bibilę?”
- Nieregularnie?
- Znam jeden fragment na pamięć... (*)


Po tym kultowym, iście filmowym początku, odczytany zostaje nam PO ŁACINIE fragment Apokalipsy Św Jana. Z łaciny znam jedynie "VEXILLA REGIS PRODEUNT INFERNI" (*), więc niewiele zrozumiałem z odczytanego tekstu, a tu pada zadanie „PRZETŁUMACZCIE”. Żebyśmy mieli jakąkolwiek szansę, po okolicznych krzakach ukryte są słoiki (SIC!) ze słowami po polsku – mają one nam pomóc w tłumaczeniu. Biegamy zatem „po gęstwinie” i szukamy słoików.
Chwilę później tłumaczymy tekst Apokalipsy. Pokrzepieni słowem o upadku świata, ruszamy dalej :)


Czekam NA RURZE… dobrze, że nie w grocie Nestle :)
Ciśniemy dalej przez noc. Na jednej z leśnych ścieżek odnajdujemy kartkę na drzewie z napisem „po nitce do kłębka” i linę... Jedziemy zatem za rozciągniętą liną. Docieramy do punktu obstawionego przez sekcję grotołazów. Zadanie jakie nas czeka sprawdzi nasze przygotowanie się na podstawie „przecieków”, jakie były udostępnione na stronie Tropiciela. Udostępniony został cały filmik o wyposażeniu alpinistycznym – nazwy tych elementów to jeszcze pamiętamy, ale nasze zadanie to dobrać co do czego pasuje.
Dobrze, że zajmujemy się szermierką, a nie asekuracją wspinaczkową bo wszystko dobraliśmy źle. A zatem kara!!! Jak Banda Drombo w Yattamanie (pasuje Wam że Japończycy zrobili na podstawie tej bajki film z aktorami – widziałem, srogo ryje psyche. Polecam).
Naszą karą są opony i rury, a dokładnie tor przeszkód z nich zbudowany. Niech zdjęcia wystarczą za słowa – cierpienia małego Szkodnika, ukaranego za braki wiedzy :)




Kolekcjoner lampionów

Dojeżdżamy na kolejny punkt. A tam kolejne zadanie sprawnościowe, ja wybieram spacer farmera i zapycham z walizkami po polu, a Szkodnik [mający słabość do Misia :D :D :D ] wybiera zadanie niedźwiedzie!! Kończy się to trzymanie wiadra wody na wyprostowanych rękach przed sobą, kiedy ja latam z ciężarami. Chwilę później mój wzrok przykuwa jednak zawartość stolika: leżą tam same produkty kolekcjonerskie. I to te najwyższej klasy!!
Jest i Mocarz, jest Klexodron i - muszę przyznać, że chłopaki zrobili mocny klimat. Kolekcjonował bym !!!

A tak serio: sam klimat tego punktu był niesamowity właśnie przez te białe pojemniki, ale w prawdziwym życiu to nie bierzcie tego gów***a.
Jak chcecie mocne doznania to zapraszam na jakieś dobre party w klimacie BDSM, tam przynajmniej macie słowo bezpieczeństwa (obiecuję je uszanować, najpóźniej godzinę po jego wypowiedzeniu) – w przypadku produktów kolekcjonerskich takiego słowa niestety nie ma. Wiem, że wpływ takich środków na ludzki organizm może być w jakimś stopniu fascynujący, bo „czy pewne formy zła nie mają w sobie jakiegoś dziwnego, perwersyjnego piękna?” (*)
Jeśli zatem kogoś ten temat interesuje to można poczytać o tym co ludzie przeżywają podczas mocnych tripów (czyli odjazdów) na tym oto forum.
Inny link, gdzie znajdziecie również odnośniki do opracowań naukowych w temacie, możecie znaleźć na głównym polskim forum dotyczącym dopalaczy. Poczytać można, dokształcić się warto, zażywać już nie.




„Czy to są krokiety?” czyli ostatni posiłek na Wzgórzu Szubienicznym
Teraz czeka na nas - jak w tytule – Wzgórze Szubieniczne. A tam zostaniemy poddani próbie odwagi. Należy włożyć rękę do dużego, zakrytego pudła i odszukać w nim klucze potrzebne do otworzenia leżących nieopodal skrzyń.
W pudle – zgodnie z instrukcjami otrzymanymi od Obsługi Punktu – czaić się może zło. Nie lękamy się jednak, bo wiecie jak to czasem bywa w życiu:

"Pnie się w górę ścieżką kamienistą
Wśród upiorów, widm, bezgłowych ciał,
Ale nie przeraża go to wszystko
Bo nie takie baki z domu znał." (*)


W pudełku nie jest zło, ale lód. Grzebię i grzebię… i nie mogę tych kluczy znaleźć. Finalnie jednak się udaje i chwilę później otwieramy skrzynię, a potem znajdującą się wewnątrz kolejną skrzynię i jeszcze jedną w tej drugiej. Taka przyskrzyniona incepcja :)
Jedna z ekip rowerowych, która także właśnie tu dotarła prosi nas o pożyczeniu skuwacza do łańcucha. Mamy takie narzędzie, więc kiedy Oni naprawiają swoje rowery, to mamy czas się posilić. Wyciągam moją wałówkę i słyszę głos Obsługi „Czy to są krokiety?” Oczywiście, że to są krokiety – napieramy od ponad 24h bez przerwy, do mety nadal daleko, to trzeba się wspomóc jakimś prawdziwym dopalaczem !!!
Szkoda tylko, że to mój ostatni posiłek… w znaczeniu ostatni krokiet. Dwa zjadłem na Rajdzie Liczyrzepy, jeden w drodze na Tropiciela i teraz został mi już ostatni. Widziałem aby kupić 8… wiedziałem. Obsługa jest trochę zaskoczona, że wożę krokiety w plecaku ale przecież coś muszę w nim wozić. Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty, prawda?

Stara Piaskowania czyli niebezpiecznie blisko Rozlewiska Moczarki
Następny punkt jest w Starej Piaskowni. To tam był jeden z ukrytych punktów, na tym znamiennym Tropicielu, na którym niczym Artax (ten koń z „Niekończącej się opowieści”) tonęliśmy w Bagnach Rozpaczy. Piaskownia jest naprawdę rzut beretem od Rozlewiska Moczarki… wystarczy wyjść z niej ścieżką przez pole w stronę starej przepompowni i już można nieopatrznie wejść w straszliwą pułapkę, zostawioną przez moczary. Trzymamy się zatem głównej drogi przez łąkę i ani myślimy skracać sobie przez łąkę (to nie jest łąka!!!). Piaskownia robi niesamowite wrażenie, a my zjeżdżamy piaszczystą drogą na sam dół.


Tam czeka nas zadanie sprawnościowe czyli poranny fitness. Losujemy minutę napierania pajacyków. W sumie to dobrze, jest nad ranem, czyli najzimniej, wilgotność jest duża – jak się trochę poruszamy to się zagrzejemy. Lecimy zatem z pajacykami i chwilę późnień wyjeżdżamy na kolejny punkt – najbliżej byłoby skrócić sobie przez łąkę. NIE !!!! Mówiłem już, to nie jest łąka. Nie ma takiej opcji, objazd na około to całkiem niezły wariant. Zostawiamy za sobą „zakazane obszary” i lecimy dalej… kolejny punkt zdobyty, ale nadal nie mamy pomysłu ani który z pozostałych punktów jest zły, ani gdzie tak naprawdę się on znajduje. Tymczasem świta nad pewnym Rozlewiskiem.
Tak niewinnie wygląda teraz to miejsce. Niemal przyjaźnie… taki dolnośląski, złowieszczy Żleb Dergde’a


Jak to miło móc w tułowiu, umieścić komuś funt ołowiu :)
Kolejne zadanie to ASG – klasyk Tropiciela. Dojeżdżamy do punkty i chwytamy za broń. Jeden z wojskowych zachwyca się moim plecakiem. Pyta czy to kultowy Osprey Escapist. Ha, wiedziałem że armia doceni to co dobre. Potwierdzam, że jest to kultowy model i to co on już przeżył, to ciężko opisać.
Nie ma jednak dużo czasu na pogawędki. Chwytam za karabin i wchodzę w korytarze (zrobione strech'em), gdzie eliminuję kolejnych przeciwników. Gdy padnie pytanie "ubiłeś na pewno wszystkich?", poślę jeszcze jedną serię do celu, którego nie byłem pewien. Okazało się, że rozwalam go drugi raz. Nie można być jednak zbyt pewnym, prawda? :)    

„Rzu Ć-MA gazynek” … czyli "Kapitan Hak 3: Klątwa zza grobu"
Pamiętacie tą scenę z „Drużyny A” – serialu, który oglądało się za młodego na TV Krater (Polonia 1 była później, najpierw był Krater – swoją drogą, co kierowało człowiekiem, który wybrał taką nazwę?) Wracając do tematu: B.A. bał się latać, więc Go zahipnotyzowali. Miał zapadać w sen po usłyszeniu odpowiedniej komendy. Wybrano słowo „ćma”, bo przecież tego słowa prawie nigdy się nie używa. Podczas pierwszej strzelaniny, ktoś do Niego krzyknął: „RZU-ĆMA-GAZYNEK”. Można się domyśleć co się dalej stało :)
Jedno z naszych zadań także związane jest z magazynkami. Wpadamy na małą polanę w środku lasu, tuż obok Grobu Nieznanego Żołnierza a tam całkiem sporo ludzi w mundurach. Prowadzą nas do dość dużej wystawy broni, wskazują jeden z karabinów, a my musimy dobrać do niego magazynek.
Dobrze, że wybraliśmy grupę „łatwe” bo niektóre sprzęty to widzę pierwszy raz w życiu O_o
Chwilę później, gdy ciśniemy przez gęsty las atakuje nas Kapitan Hak. Po raz trzeci w tym roku Szkodnik niszczy hak przerzutki – tym razem nie urwał go całkowicie, jak poprzednimi razy, ale mocno wygiął. Masakra. Mamy zapasowy hak w naszych plecakach, ale udaje się ten stary naprostować. Będzie do wymiany bo widać po nim, że jest mocno nadwyrężony ale przynajmniej nie tracimy czasu na serwis w trasie. Wymienimy go już w domu wraz z tą cholerną przerzutką. Kiedyś jakiś konar mocno rozgiął jej wózek i teraz czasem łańcuch spada z kółeczka – jeśli wtedy naciśnie się mocniej na pedały, na haku powstaje moment gnący – łańcuch nie idzie do przodu, ale ciągnięty jest w bok. To już 3-cia taka akcja i 3-ci hak… trzeba tą przerzutkę w końcu wywalić, mimo że nie jest bardzo stara. Doginałem ją już z 5 razy, ale wózek przy mocnym obciążeniu ma tendencje do gięcia się się w stronę, w którą wykrzywił go konar i wtedy łańcuch spada z kółeczka. A wtedy jak tego natychmiast nie zauważysz, to jeden obrót pedałami i haka nie ma.
Do końca rajdu jednak wytrzyma – pęknie dopiero pod domem. Szkolony :)


J jak JAK ŻYĆ… albo raczej jak JA PIE****
Wszystkie punkty, które odwiedziliśmy do tej pory stały tam, gdzie były zaznaczone na mapie. Zostały nam dwa ostatnie. Oznacza to, że to jeden z nich będzie tym błędnie zaznaczonym. Drogą eliminacji przyjmujemy, że będzie to pkt J, ponieważ to właśnie przy nim znajdują się te dodatkowo zaznaczone, bezpieczne przeprawy przez rzekę. Nadal jednak nie daje nam to żadnych wskazówek gdzie ten punkt może się znajdować. Rozsiadamy się na jakieś wiacie przystankowej i kminimy co z tym punktem. Mija ze 20 minut, a mi głowa paruje – o co może chodzić. Droga jest odpowiedzią – dróg tu sporo, jest też wał, ale mega długi – przecież nie będziemy go całego jechać na ślepo bo to (chyba?) bez sensu.
Nie mam pojęcia co robić… jak żyć.
Z oddali idzie jedna z ekip z trasy pieszej, nawiązujemy rozmowę. Mówią nam gdzie ten punkt się znajduje – Im także ktoś go wskazał. Wszyscy są zdania, że ta zagadka niestety Tropicielowi się nie do końca udała – z mapy nie dało się wyczytać poprawnego położenia punktu J.
Co więcej, nie do końca jasna była także instrukcja, bo na przykład ja mając napisane że punkt J NIE JEST tam gdzie go zaznaczono, uważałem za bezcelowe jechać w tamto miejsce. Basia chciała – w ostateczności, gdybyś na nic innego nie wpadli - tam pojechać, "bo może będzie tam jakaś wskazówka". Ekipa z pieszej poinformowała nas, że była tam Obsługa Punktu, która przyznawała się, że są punktem fałszywym (udzielali także wskazówek, gdzie jest punkt prawdziwy).
Ja jakoś intuicyjnie wyszedłem z założenia, że skoro J ma być gdzieś indziej, to w miejscu gdzie jest zaznaczony na mapie, nie będzie niczego. Dopuszczałem nawet opcję, że niekoniecznie będzie on w okolicy fałszywego punktu, ale na przykład w zupełnie innym miejscu mapy. Gdy rozmawialiśmy w bazie z różnymi ekipami, właściwie wszyscy mówili nam że ten punkt nie Organizatorom nie wyszedł i nie dało się, tylko na podstawie danych na mapie go znaleźć.
Nie wpływa to jednak na mój odbiór rajdu. Wszystkie poprzednie zagadki i ukryte punkty na Tropicielu były super, zadania są zawsze rewelacyjne, organizacja stoi na najwyższym poziomie, zwłaszcza że mają tylu uczestników. Traktuję ten punkt J jako pomysł który nie do końca wypalił organizacyjnie, bo sam w sobie (że jeden punkt jest źle oznaczony) – to była ekstra idea!!.
Jedziemy za wskazówkami naszych Towarzyszy i udaje nam się zleźć zaginiony punkt. Cieszy nas on mniej niż inne, bo to nie jest nasza zasługa. Gdyby nie informacje od piechurów, to najpewniej nie odnaleźlibyśmy tego punktu wcale.
Z drugiej strony, czasem element szczęścia w życiu, bywa kluczowy. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło, że Ich spotkaliśmy.

Pompki są dobre na wszystko
Lecimy na nasz ostatni punkt. Jesteśmy już wykończeni i trochę rozbici po punkcie „J”. Zarwana noc z piątku na sobotę (dojazd na Liczyrzepę), 80 km i 2200 przewyższeń na sobotnim rajdzie, zarwana noc na Tropicielu… sleepmonster nas masakruje. Oczy same się zamykają. Jedziemy szeroką szutrową drogą przez las, ale mam wrażenie że poruszam się jak we śnie… walczę aby nie zasnąć. Przegrywam. Budzi mnie uderzenie w drzewo… Takie karłowate, przydrożne drzewo, ale mimo wszystko wjechanie w nie trochę boli… Zasnąłem i zjechałem z drogi… Sponiewierało mnie trochę, ale sleepmonster nadal trzyma. Widocznie za mało mnie sponiewierało… Dojeżdżamy na ostatni punkt. Tutaj dostajemy wybór: albo zagadka kryminalna do rozwiązania albo 50 pompek na drużynę.
Wybór jest oczywisty, choćbyśmy byli w pełni sił na umyśle, wyspani i wypoczęci to pompek przecież nie odmówimy.
Obsługa zwraca się do Basi „Pani może przysiady zamiast pompek”. No, proszę Cię!!! Ona jest z Aramisa !!!
Padamy na glebę i lecimy: Basia trzaska 20, ja 30. Punkt zaliczony. Trochę szkoda zagadki, bo mogła być ciekawa, ale przecież nie dali nam właściwie, żadnego sensownego wyboru. Równie dobrze mogli zapytać: „chcesz ciastko, czy nie”. :D :D :D
Po trzaśnięciu pompeczek sleepmonster znika – wiedziałem, że pompki to lekarstwo na wszystko!!!
Mamy komplet punktów i niecałe pół godziny aby dojechać do mety. To już formalność. Po raz kolejny udaje nam się zdobyć miano Tropiciela (zaliczenie wszystkich punktów w limicie czasu).

Jesteśmy przeszczęśliwi, że udało się złapać oba rajdy i do tego ukończyć je z takim wynikiem. W bazie spotykamy Kamilę, Filipa, Lenona i Krzyśka, którzy atakowali trasę pieszą i którym też udało się zdobyć miano Tropiciela. Chwilę późnień wpadamy również na Mateusza, z którym nie zdołaliśmy porozmawiać przed naszym startem. Jest teraz czas wspólnie trochę odpocząć i przespać się na sali. Do domu wyruszymy dopiero koło południa. To był dobrze spędzony weekend, acz jesteśmy trochę sponiewierani i wybatożeni przez los :)

P.S. Trasa 60 km, my zrobiliśmy prawie 80... a wszystko przez strach. Jeden z zawodników nastraszył nas, że jedna z łąk to woda, koleiny, dziury i totalna nieprzejezdność. Pojechaliśmy zatem mocno na około i potem okazało się, że tej łąki było 300 m... czasem ciśniemy przez krzaki kilometrami, a tutaj strach, lęk, panika. Chyba zadziałała na nas klątwa ROZLEWISKA MOCZARKI :D

Cytaty:
1) Komiks "Batman: Venom". Jeden z prologów opowieści "Knightfall", opowiadający o narkotyku VENOM. 
2) Utwór "Welcome to my Apocalypse". Kolejna gratka dla nerdów, bo piosenka to ukłon dla kultowej gry FALLOUT. Właściwie każdy wers jest jakimś smaczkiem lub nawiązaniem.
3) Kultowa scena z filmu "Pulp Fiction"
4) Łac. "Nadciągają sztandary Króla Piekieł" - fragment "Boskiej Komedii" Dantego. Oczywiście część dotycząca Piekła.
5) Komiks Batman, jeden z odcinków "Knightsquest" będącego kontynuacją serii
6) Jacek Kaczmarski "Głupi Jasio"


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Liczyrzepy - wiosna 2018

Sobota, 19 maja 2018 | dodano: 23.05.2018

Letnia edycja Rajdu Liczyrzepy zabiera nas w Kotlinę Kłodzką - a dokładniej w Góry Bystrzyckie. To, że kochamy góry to wiecie od dawna, ale część z Was może nie wiedzieć, że uwielbiamy drogi o nietypowych nazwach. Góry Bystrzyckie mają takich dróg bardzo wiele: Wieczność, Ścieżka Wielkiego Strachu, Droga Zbłąkanych Wędrowców (o, to chyba o nas). Owszem wspomniane góry znajdują się niebezpiecznie blisko kryjówek przeklętego Muflona, który całkiem niedawno (październik 2017) mocno nas sponiewierał w Masywie Śnieżnika. Wracamy jednak stawić czoła naszym Demonom i... lampionom punktów kontrolnych :)

Impreza na 102 czyli rzeczywistości jednak nie oszukamy

Na samym początku zapisaliśmy się na TR200, czyli na trasę 200-stu kilometrową z limitem czasu 15 godzin (plus dwie dopuszczalne godziny spóźnień). Rzeczywistość postanowiła jednak zweryfikować nasze plany.  
Jako wskaźnik weryfikacji dobrała ona czas i odległość. Jako, że planowaliśmy wystartować na Rajdzie Liczyrzepy w dzień, a na Tropicielu w nocy, to trzeba było uwzględnić jeszcze czas dojazdu między imprezami. Tropiciel, na naszą prośbę (nie pierwszą tego typu…) ustawił naszą godzinę startową najpóźniej jak się dało, ale i tak wypadła ona wcześniej niż się spodziewaliśmy czyli 25 minut po północy. Zdefiniowało to konieczność opuszczenia bazy Rajdu Liczyrzepy NAJPÓŹNIEJ o 21:30 – tak aby przeskoczyć z Gór Bystrzyckich za Wrocław, do Miękini (około 2,5 godz. samej drogi: a przecież trzeba jeszcze przebrać się, zjeść, zarejestrować itp.).
Po długiej, naprawdę długiej dyskusji podjęliśmy – łamiącą nam serce decyzję – przepisania się na TR100 czyli trasę 100-stu kilometrową. Jakbyśmy nie liczyli i nie kombinowali, odległości i czasu dojazdu nie dało się przeskoczyć.
Chcąc wystartować na dwóch imprezach w ten weekend, bez sensu było zatem startować na TR200, której limit spóźnień wypadał na północ, kiedy limit spóźnień TR100 to była 20:00. Do tego start TR100 był o 9:00, co oznaczało w miarę ludzki wyjazd z Krakowa, około 4:00 w nocy. Do tego trasa Wrocław – Kraków, w niedzielę rano po dwóch rajdach i dwóch nieprzespanych nocach… no nie byłoby to zbyt mądre. Na 3 dni przed rajdem, wykazaliśmy się resztkami rozsądku i przepisaliśmy się na „trasę setkę”.
Co poniektóre Pacany, których nie wymienię z imienia, nabijali się z nas, że zapisaliśmy się na trasę dla emerytów, no ale cóż było robić… zostało jedynie pokazać, że Ci emeryci to nie tacy najsłabsi są :)

Ja godna odwiedzenia !!!
No pewnie, że jesteś godna. Jesteś najwyższym szczytem Gór Bystrzyckich – Jagodna (977 m)!!!
Mamy do niej rzut beretem, bo baza rajdu jest w schronisku na przełęczy Spalona. To definiuje, że będzie powtórka z akcji z dwóch Jaszczurów (Otryt – baza w schronisku Chata Socjologa oraz Masyw Śnieżnika – baza w schronisku Stodoła), gdzie po całej górskiej trasie, na sam koniec trzeba jeszcze wydymać z powrotem do bazy. Na Jagodną mamy ze Spalonej około 4-5 km, ale inne punkty kontrolne porozrzucane są po całych Górach Bystrzyckich, w tym także po ich czeskiej części, a to oznacza że dymania na Spaloną na koniec rajdu nie unikniemy. Na samej Jagodnej także wisi jeden z naszych lampionów, ale to akurat bardzo nas cieszy, bo liczyliśmy po cichu, że Jarek rozłoży lampiony właśnie w takich miejscach.
Chwilkę przed 9:00 dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Postanawiamy zacząć właśnie od Jagodnej, skoro jesteśmy już tak wysoko. Potem planujrmy skierować się dalej na południe, czyli stosunkowo szybko wkroczyć na Czechy (może nie tak szybko jak Wehrmacht w 1939, ale szybko!), a na koniec dnia zostawić sobie punkty znowu w granicach naszego kraju, ale te na północy.
Ruszamy! Wskakujemy na ścieżkę Nordic Walking’ową biegnącą na sam szczyt… i zaczyna wychodzić z nas słabość. To tylko 4 km… ale kręci się ciężko. Nie wiem czy to niewyspanie (wstaliśmy w końcu o 2:30 w nocy), ale jeśli tak, to słabo widzę Liczyrzepę i Tropiciela dzisiaj… no chyba, że to ogólnie słabość. Taka normalna, a nie z braku snu…. to wtedy spoko. Kręcimy i kręcimy, a szczyt zdaje się nie zbliżać. Mija nas Lukasz, który jedzie najpierw po inny punkt gdzieś na zboczu Jagodnej, a potem i tak dorwie nas na szczycie (masakra…).
W końcu resztkami sił docieramy na szczyt. Nie ma to jak dobry początek. Już czuć, że będzie dzisiaj ciężko.



Co Szkodnik robi na drutach?
Z Jagodnej ruszamy w dół – zjazd jest cudowny. Od razu podnosi nam to morale, bo kończy się dymanie pod górkę. Kilka punktów pochowanych jest na zboczach Jagodnej i przez to, że lecimy w dół wchodzą nam one jak złoto – zwłaszcza, że nawigacyjnie udaje się je namierzyć bez większych wtop.
Po 1,5 godziny mamy zatem już 4 zdobyte punkty i to na rajdzie górskim… i na tym kończy się dobre. Teraz znowu będzie pod górkę. Docieramy do Autostrady Sudeckiej – pięknej drogi idącej wzdłuż Gór Kotliny Kłodzkiej i znowu zaczynamy się wspinać. Ciśniemy najpierw polem, obok opuszczonych domów, potem przez las bardzo zrytą drogą. Zaczynamy spotykać hardcore’ów z TR200, którzy śmieją się z nas – jak pisałem wcześniej, że „wybraliśmy trasę dla emerytów”.
Potem udzielają nam złotych rad: „jedziecie na ten punkt? To najbliżej będzie Wam przez rzekę. Jest płytka.”
No tak… Aramisy rzadko wybierają normalne warianty, jak np. podjechanie do mostu. A może my chcemy mostem, co? Tylko, że nie zawsze nam to wychodzi…




Chwilę później, na zjeździe gubimy szlak na bardzo wielkiej polanie i ciśniemy trochę na szagę. Zgubienie szlaku było bardzo proste: polana jest ogromna i nie było na niej ani drzew, ani głazów…. NIC. Ostatni znak czarnego szlaku widzieliśmy zatem przy wjeździe na nią, a po horyzont nie było widać żadnych elementów „pionowych”, gdzie szlak mógłby być oznaczony. Zjeżdżamy zatem na czuja w stronę drogi, która znajduje się w dolinie i nagle DRUT KOLCZASTY oraz ELEKTRYCZNY PASTUCH.
Przecież nie będziemy się wracać pod górkę cały zjazd. Bawimy się zatem w komandosów i przeprawiamy przez druty (bzzzz…. bzzzz…. bzzzzz)
Bardziej uważamy jednak na drut kolczasty bo z prądem to jesteśmy oswojeni. Znowu łezka się oku kręci:

Ameryka Południowa…. Lubiłem ten mundur. Dobrze na mnie leżał, a Pułkownik zawsze mnie chwalił za wyniki. Ech młody byłem to się chciałem wykazać. Gdy podłączaliśmy prąd, wszyscy nagle stawali się bardzo rozmowni. Tylko czasem głowa bolała od tych wrzasków. No i te stare instalacje… nierzadko nie wytrzymywały przeciążeń i godzinami czekaliśmy, aż elektrownia przywróci zasilanie, bo bez tego nie mieliśmy narzędzi do pracy. Potem mnie ciągali po jakiś salach, pełnych ludzi w togach, którzy coś mówili o jakieś konferencji w Genewie czy coś takiego… do dziś nie wiem, o co chodziło. Dobrze, że któreś nocy koledzy zabrali mnie stamtąd, bo już mnie zaczynały drażnić te posiedzenia… a teraz to mam nowe imię, nowy domek i dużo jeżdżę na rowerze...

Druty zostają za nami… ciśniemy dalej w dół. Jesteśmy już prawie przy drodze, a tam potrójny drut kolczasty (nisko, średnio, wysoko).
No przez to, to już się nie przeprawimy. Musimy zawrócić i dymać pod górkę polaną… cudownie.
Szczęśliwie znajdujemy miejsce gdzie drut z lewej strony nie jest równy drutowi z prawej strony, ani też nie jest równy wartości drutu w tym punkcie (jak ktoś nie czai, to odsyłam do definicji ciągłości funkcji), więc dajemy rady się przemknąć



Je tu mezi vámi nějaký šermíř, který hledá lampiony? :D
No proste, że są tutaj szermierze szukający lampionów. Nawet dwójka i wkraczają właśnie na Czechy :)
Przekraczamy granicę, a czeska strona wita nas kilkukilometrowym podjazdem. Wspinamy się zatem najpierw asfaltem, a potem przez las aż do jakiegoś rezerwatu.

Najpierw odnajdujemy starą kapliczkę (lampion jest na drzewie obok).


Potem droga widzie raz w górę, raz w dół przy linii bunkrów. Jest ich tutaj naprawdę dużo. To pozostałości dawnych czasów, kiedy Czechosłowacja graniczyła z III Rzeszą. Bunkry te zostały zbudowane jako linia fortyfikacji, mająca bronić kraj przed potencjalną agresją. Rozbudowa tych umocnień trwała w latach 1935 – 1938, ale została zatrzymana przez tzw. Układ Monachijski, na podstawie którego część Czechosłowacji została przyłączona do Rzeszy.
Oprócz bunkrów, to co nas cieszy, to fakt że utrzymuje się piękna pogoda – właściwie z każdą godziną robi się coraz ładniej. Wstępne prognoz mówiły o 32 mm deszczu, a tutaj nie dość że jest ładnie, to nawet nie ma dużej ilości błota (w Krakowie cały ten tydzień napierało jak alianci na Drezno w 45-tym i naprawdę spodziewaliśmy się, że utoniemy w błocie).




87 punktów doświadczenia
Jeśli za każdy rajd dostawało by się punkty doświadczenia (w skrócie: expiło by się) to za Rajd Liczyrzepy powinniśmy dostać ich dokładnie 87. A było to tak:
Zaliczamy pkt nr 55, zawieszony na dość dobrze zakamuflowanym (w iglakach) bunkrze - zdjęcie powyżej. Nadchodzi dla nas czas decyzji. Mamy jeszcze około 5 godzin, ale już teraz zaczynamy szacować co się bardziej opłaca. Czy atakować 87-mkę (wartą 80 pkt przeliczeniowych), ale znajdującą się na górze Velky Desna (1115 m), która jest dość daleko od nas czy też wracać na polską stronę i zacząć zbierać 40-tki i 50-tki. 87-mka bardzo kusi, bo to najwyższy szczyt czeskich Gór Orlickich, ale mimo że mamy jeszcze spory zapas czasu, zaczynamy obawiać się, że wyprawa po nią spowoduje, że nie zdobędziemy 2-óch lub nawet 3-ech punktów „u nas”. Po prostu braknie nam na to czasu. Do tego trzeba uwzględnić podjazd na Spaloną, który zajmie nam na pewno ponad godzinę – zwłaszcza, że na zboczach spalonej ulokowane są 2 punkty, które także ten czas uszczuplą.
Z drugiej strony 5 godzin to naprawdę dużo… debatujemy i nie możemy się zdecydować. Siedzimy przy bunkrze i myślimy co zrobić. Myślimy naprawdę długo, co kosztuje nas kolejne minuty…
Finalnie decydujemy się odpuścić 87-mkę i zjeżdżamy do Polski. Przez najbliższe 3 godziny będę miał kaca moralnego, że nie pojechaliśmy na Velką. Będzie mi się wydawało, że mamy teraz taki zapas czasu, że na mecie będziemy z pół godzinnym zapasem (do limitu spóźnień). Będę miał rację – będzie mi się wydawało…
Kaca pogłębia fakt, że dwa pierwsze punkty po powrocie na stronę polską, wchodzą nam ekspresem (nic dziwnego, skoro są w dolinie). Chwilę potem nasza prędkość przelotowa jednak znacznie spadnie, bo ponownie wjeżdżamy w Góry Bystrzyckie. Cały plan nie wchodzenia w limit spóźnień, skończy się walką o to aby go nie przekroczyć.
Patrzcie - Szkodnik znalazł wielki znak Mercedesa !!!



"Stąd do Wieczności"
„Wieczność” to droga w Górach Bystrzyckich, która ma około 6 km długości i jest prosta jak strzała. Nie ma na niej żadnych zakrętów, jest prawie cała schowana w lesie, więc przebycie jej „z buta” trwa naprawdę długo. Na jej końcu stoi kamienna figura, zwana Strażnikiem Wieczności.
Nie będę tutaj opisywał historii tej postaci i legend z nią związanych, ale jeśli kogoś to interesuje to polecam poniższe źródła. Więcej o Strażniku możecie poczytać tutaj, tutaj oraz przede wszystkim tutaj.
Znamy Strażnika Wieczności. Gdy spotkaliśmy go pierwszy raz, zrobił na nas niesamowite wrażenie. Na szyi miał zawieszony kompas, ale baliśmy się Mu go zabrać – kto wie, jaką klątwą moglibyśmy oderwać. Co więcej, nic w tym dziwnego że się baliśmy, skoro to bardzo odludny teren, a tuż obok „Wieczności” biegnie „Ścieżka Wielkiego Strachu” (w powyższych linkach, także znajdziecie trochę informacji na jej temat). Uwielbiam takie miejsca i chociaż ten punkt był warty tylko 10 pkt przeliczeniowych, to musieliśmy Strażnika po prostu odwiedzić. Aby się jednak do Niego dostać, trzeba było ponownie odzyskać straconą wysokość, co zajęło nam dużo więcej czasu niż planowaliśmy. Nasze „stąd” było doliną, fragmentem Autostrady Sudeckiej tuż przy granicy z Czechami. W praktyce zatem nasze „stąd do Wieczności” to mozolne drapanie się pod nielichą górkę… 


Bystrzyckie srebro albo srebro (s)palone :)
Niestety, tym razem nie było nam dane wyruszyć wzdłuż „Wieczności” ponieważ ostatnie nasze punkty nie leżały przy tej drodze. Znajdowały się one na wschód i południe od niej, a na sam koniec pozostał jeszcze uroczy i morderczy podjazd pod Spaloną. Łapiąc lampiony w dawnych wyrobiskach, na forcie Wilhelma oraz na potężnych skałach, zauważyliśmy że nasz plan przybycia do bazy, przed końcem czasu podstawowego właśnie przestał być realny. Zaczęliśmy właśnie wchodzić w limit spóźnień i cały kac moralny związany z niepojechaniem na Velką Desną zniknął. Znowu zaowocowało doświadczenie – gdybyśmy nie odpuścili 87, to po stronie polskiej chwycilibyśmy dwa, trzy punkty tylko. Jadąc tak jak pojechaliśmy, zebraliśmy o wiele więcej punktów, owszem „tańszych” niż 87, ale przecież liczy się suma, która znacznie przewyższyła liczbę 87.


Przytrzymani trochę przez podjazd na Spaloną, docieramy do bazy kilka minut po czasie podstawowym – na początku limitu spóźnieni.
Nasz wynik daje nam dzisiaj MIEJSCE 2 (DRUGIE) W OPEN, co jest dla nas bardzo dużym zaskoczeniem. Owszem, największe harpagany pocisnęły na TR200, ale na TR100 ułomków to przecież nie było.
Lądujemy na drugim miejscu podium, objechani przez Łukasza, który odstawił nas już na Jagodnej (na samym początku rajdu).
W schronisku na Spalonej zostajemy na after-party do około 21:30, a potem wyruszamy do Miękini na Tropiciela.
„Tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy” – teraz czekała na nas noc. Może to nie jest do końca mądre łapać dwa rajdy w jeden dzień (noc?), ale cieszy to niesamowicie. Żal tylko, że musimy opuścić imprezę zbyt wcześniej, bo niektóre harpagany z TR200 to jeszcze walczyły w trasie i się z Nimi nie widzieliśmy. Nie dane nam było jednak na nich poczekać, bo po raz kolejny wzywał nas Tropiciel… oraz Demony Przeszłości, ale to już inna historia.


Cytaty:
1) Tytuł klasyki kina z 1953 roku,
2) Biblia. Księga rodzaju


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Hawran 2018

Sobota, 12 maja 2018 | dodano: 13.05.2018

Rajd Hawran to debiut organizacyjny Magdy i Maćka, których spotykamy regularnie na różnego rodzaju imprezach na orientację. Ich wybór jeśli chodzi o trasę padł na Beskid Niski. Odważna decyzja! My - mimo, że kochamy góry - trochę baliśmy się naszą pierwszą trasę przygotować w górach, stąd padło na Dolinki Podkrakowskie. Niemniej, za wyborem Magdy i Maćka stoi również termin zawodów: maj to nie marzec i u Nich nie był przewidywany atak zimy (w sumie u nas też nie był przewidywany...). Mówię to jedynie z formalności, bo to że rajd będzie górski, to dla nas tylko woda na młyn. Skoro góry to musimy tam być...i tutaj to prawie nam się to nie udało!!!
Okazało się, że z różnych przyczyn impreza musi być limitowana i wolnych miejsc będzie tylko 50. Zdążyliśmy zapisać się na styk, niemal na ostatnie dwa miejsce i to tylko dzięki czujności Basi, bo mi gdzieś ta informacja umknęła. Zgłoszenie zatem, tak jak zwykle finiszujemy... w ostatnich sekundach.

"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł... tylko niebo na ikonach srebrem lśni" (*)
Beskid Niski. Nasz ukochany, niesamowity i magiczny Beskid Niski. Baza rajdu jest w Nowicy czyli niedaleko Gładyszowa i Żdyni, co stanowi szeroko rozumiane okolice Wysowej (albo raczej stromo rozumiane...). Znamy dobrze te tereny. Rowerami atakowaliśmy je zarówno na dwóch dłuższych urlopach, jak i podczas jedno z naszych kochanych Jaszczurów (ale o tym parę słów później). Sam nie wiem, co kocham bardziej: Góry Izerskie, Rudawy i Kotlinę Kłodzką czy właśnie Beskid Niski. Może dobrze, że mieszkamy w Krakowie, bo to mniej więcej pośrodku i da się w miarę łatwo pojechać tu i tam :)
Budzik dzwoni nam przed 3:00 w nocy i wyruszamy z Krakowa jeszcze przed świtem, aby stawić się w Nowicy kilka minut po godzinie 7:00. Podczas jazdy robimy zakłady gdzie Magda i Maciek mogą ustawić punkty. Mamy kilka typów i okaże się, że część z nich zgadniemy np. Rotundę oraz cerkiew w Kwiatoniu :)
Kilka minut po nas dojeżdża kilka ekip, z różnych stron, ale wskazany przez Organizatorów parking P2 opanowuje właściwie sam Kraków. Wszyscy czekamy na odprawę i mapy. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień w górach... szkoda tylko, że limit jest do 18:00. Krótko... ech gdyby dali chociaż do zmroku. No, ale trudno, nie będziemy narzekać, mając sposobność pokręcić do naszych ukochanych górach. Na trasie będą na nas czekać punkty o różnych wagach, od 2 po 9 punktów przeliczeniowych, a czas rajdu to 9,5 godziny plus 30 minut limitu spóźnień (w którym, za każde rozpoczęte 5 minut odejmowany jest jeden punkt przeliczeniowy). Nim jednak ruszymy, słowo o problemach technicznych, które nas po prostu czasem uwielbiają :)



Wyrok wydał..."okrutny piąty prokurator Judei, eques Romanus, Poncjusz Piłat" (*)
W piątek przed rajdem odbieram moją Bestię po sporym remoncie (nie, nie mówię o Basi, ale o rowerze). Mam z tyłu nową kasetę - jest tak nowa, że ma przejechane około 800 metrów, może 1 kilometr po płaskim... trochę się boję, że zabieranie jej na rajd górski bez sprawdzenia czy się przyjęła, to prosta droga do problemów, zwłaszcza że łańcuch także jest nowy, a korba stara. Niemniej wiecie - u nas nie na obecnie dobrego momentu na takie remont. Mamy rajdy co tydzień, więc kiedyś musi się trafić taki "baptism of fire".
Już podczas dojazdu do bazy widzę, że "przeszczep się udał, ale pacjent zmarł", bo na środkowej tarczy, jak przyjdzie jakiekolwiek obciążenie (podjazd), to przeskakuje jak szalona - i to tak, że jechać się nie da. Kombinuję trochę, ale niestety niewiele jestem w stanie z tym zrobić. Trudno: ŁAŃCUCH MUSI ZOSTAĆ DZISIAJ UKRZYŻOWANY !!
Będę dzisiaj jechał bez dwójki, to oznacza krzyżowanie łańcucha w konfiguracjach: 1x7, 1x8, 1x9 oraz 3x2, 3x3 (staram się chociaż oszczędzić mu położeń 3x1 oraz 1x10). Muszę jednak na czymś jechać podjazdy. Przynajmniej to góry, więc na niektóre podjazdy nawet 1x1 nie pomoże - będziemy pchać :)
Łańcuch może wtedy odpocząć, my na pewno nie.


"You can hear the whistle blow a hundred miles..." (*)
Może nie mil, ale z 500 metrów to mogło być... a było to tak:
Zaraz po zaplanowaniu trasy, wszyscy wyruszają z bazy. Pierwszy punkt jest dość blisko, więc wiele ekip go atakuje i od razu pierwsze problemy. Według mapy, rzeczka przekracza drogę dwukrotnie, ale w rzeczywistości biegnie równolegle do niej. Byłoby szkoda, gdyby większość zawodników chciało się namierzyć na punkt właśnie od tego miejsca :)
Kończy się to zatem dzikim szukaniem punktu, po okolicznym wzgórzu. Coraz więcej ekip dojeżdża i za moment, wygląda to tak jakby jakaś kompania szturmowała górę. Nikt jednak nie może odnaleźć lampionu, a jest tu kilka wymiatających ekip zarówno nawigacyjnie, jak i przelotowo. Niezły początek, punkt za 2 pkt przeliczeniowe (najtańszy), a takie problemy... co będzie na 9-tkach?
Gdy ja cioram się po jakiś krzakach, aż miło, Basia wyczaja drogę wzdłuż polany... idzie nią i znajduje lampion. Jako, że ja jestem po drugiej stronie wielkiej polany, daje mi znać w nasz umówiony sposób - gwizdek. Przeszywający gwizd tego małego potwora (nie, nie chodzi o Basię, mówię o gwizdku) odbija się echem od okolicznych wzgórz i robi się akcja jak w I wojnie światowej. Gwizdek dowódcy i szarża do ataku, wszyscy biegną po lampion - tyle dobrze, że nie na karabiny maszynowe :) Chwilę później ruszamy dalej.


7 wspaniałych? Taaa.... prędzej szczęśliwa siódemka
Jedziemy większą ekipą. Trasa po części przez rozłożenie punktów, a głównie przez takie kilkusetmetrowe pagórki pomiędzy nimi, nie daje dużej możliwości zaplanowania wariantu. Nikt nie chce nic głupio zjechać, aby zaraz potem odrabiać straconą wysokość. Sprawia to, że przez połowię rajdu będziemy poruszać się - w mniejszych lub większych - odstępach z innymi ekipami. Statystycznie będzie to około 7 osób, acz czasem ta grupa będzie się zwiększać lub zmniejszać. Nie przeszkadza mi to, większość rajdów lecimy sami, a teraz drugi raz z rzędu (po Rudawskiej Wyrypie) jest okazja z kimś pogadać, pośmiać się, pokomentować trasę czy ponarzekać na parszywy los :)
Jedna z ekip rozśmiesza nas swym planem: jedziemy Wam na plecach, doprowadzacie nas na punkty, a na ostatniej prostej wbijamy Wam nóż w plecy i finiszujemy przed Wami. Brzmi jak szatański plan, ale są dwa problemy... coś przez co wszystko, może się posypać. Plan ten zakłada, że my będziemy dobrze nawigować (odważnie, chłopaki, odważnie!) oraz wyklucza, że to my chcieliśmy się wieźć na czyiś plecach. Z czasem jednak okaże się, że nawigacja dzisiaj nawet nie będzie najgorsza, ale wtedy tego jeszcze nie wiemy.
Jedziemy zatem razem i razem pchamy, gdy się zaczyna stromo. Widoki są jednak obłędne, a punkty kontrolne w bardzo fajnych miejscach:



Tropem pewnego Jaszczura
a naszym kierunkowskazem niech będzie: Złamany Krzyż. Cztery punkty Rajdu Hawran powtórzą się z punktami "Jaszczura - Złamany Krzyż" (ekipa Hawrana nie zna Jaszczura, więc to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności). Pamiętam, że pierwszy raz poznałem te tereny właśnie na tym niesamowitym Jaszczurze, dlatego dla mnie ten fragment robi się nieźle sentymentalny (pozdrowienia dla Malo!!!).
Pierwszy punkt to Rotunda. Mimo, że prowadzi na nią czerwony szlak (główny beskidzki), to jako że mamy do niego kawałek drogi, pada pomysł: NA SZAGĘ.
Basia mówi NIE, ale szybko jest przegłosowana przez "szczęśliwą siódemkę" i chwilę później ciśniemy stromo pod górę, bez szlaku i bez drogi. Ot tak, po prostu w górę, wymijając co większe gęstwiny.



W końcu udaje nam się dotrzeć, na najsławniejszy chyba cmentarz z okresu I wojny światowej. To wspaniałe, że udało się go odnowić, bo jeszcze niedawno był on w ruinie:



Zjazd z Rotundy to bajka. Organizatorzy uprzątnęli nawet część przeszkód na szlaku, więc lecimy jak burza w kierunku Żdyni. Zjazd w klimacie "puść te klamki i ogień z dupy" A potem znowu pod górę w kierunku Radocyny. Po drodze kolejne Jaszczurowe punkty, jak na przykład stary cmentarz w Lipnej. Kilka osób mija tą nekropolię, ukrytą w zieleni, ale kiedy gnają dalej i wcale nie chcą słuchać, że to tutaj. Wzruszamy ramionami i niemal nieistniejącą ścieżką zagłębiamy się w las po kolejny punkt, kiedy reszta ciśnie... gdzieś, gdzieś indziej.  Na Jaszczurze także nie szukaliśmy tego punktu, ale tylko dzięki Sergiuszowi, który właśnie go zaliczył i mocno nas nakierunkował, gdzie wejść w las.


O suchym pysku czyli samowystarczalni...
Taaa... chyba jak Kambodża za Pol Pota (rok zerowy).
Bufet jest za całe 2 pkt przeliczeniowe... do tego jest nam zupełnie nie po drodze. Musielibyśmy zjeżdżać do niego specjalnie. Naradzamy się chwilę i postanawiamy obejść się z własnymi zapasami. Ech... tam są słodycze... a my tam nie pojedziemy. Przecież to jest definicja hybrydy porażki, piekła i koszmaru. I ja się na to godzę...
Niemniej, jakąkolwiek inną miarę by przyłożyć (poza słodyczami) to nie ma sensu jednak tracić czasu i przed wszystkim wysokości, na tak fatalnie (względem naszego obranego wariantu) położony i tak "tani" punkt. Nie po to dźwigam w plecaku 4,5 litra wody, a Basia trochę ponad 3, abyśmy musieli zjeżdżać na bufet. Postanawiamy nie zmieniać planu i nie zjeżdżać do Gładyszowa. Owszem trasa znacznie nadwyrężyła nam posiadane zapasy, ale szacujemy że powinny one starczyć do końca rajdu. Zostało nam trochę ponad 3,5 godziny do limitu czasu. Ruszamy zatem dalej w góry - kierunek Dziamera (756 m)



Wartość doświadczenia? BEZWZGLĘDNA
Dziamera okaże się naprawdę stroma. Pchamy najpierw polem w pełnym słońcu (zaraz umrę...), a potem lasem, który daje nam jakieś schronienie od spopielających nas promieni. Musimy odszukać starą studnię pasterką. Na razie jednak znalazłem tylko pionową ścianę i jakoś staram się na nią wdrapać z rowerem...
Finalnie udaje nam się namierzyć ten punkt kontrolny i trzymając się planu zaczynamy zjeżdżać na Bartne. Najpierw ciśniemy na dziko, właściwie bez ścieżki, a potem łapiemy jakiś trakt i dalej w dół. Mijamy jedną dobrą drogę idącą w poprzek naszej trajektorii ruchu i ciśniemy dalej. Zjazd, mimo osiąganych prędkości jest dużo dłuższy niż tego byśmy oczekiwali... docieramy do drugiej dobrej drogi idącej wokół góry Magurycz Duży (777 m). Z niej trzeba odbić, i nadal w dół - na Bartne. Jak nigdy ten zjazd mi się strasznie dłuży, tzn. jest fajny ale zjeżdżamy i zjeżdżamy. Bardzo tracimy wysokość... Lekkie ukłucie w duchu. Niepokój...
"Jakby z milionów gardeł wydobył się krzyk przerażenia, a potem nastała cisza" (*)
Już mamy zjechać na Bartne, gdy zadaję na głos jedno, ale to bardzo zasadnicze pytanie... Która jest godzina?
Odpowiedź to 15:48. Strasznie długo zajęło nam wytahanie się na Dziamerę. Zostalo nam 2 godziny i 12 minut plus ewentualny limit spóźnień (który już pozbawia jednak części zdobytych punktów: 1 pkt za każde rozpoczęte 5 minut spóźnienia. Max. 30 minut spóźnienia potem dyskwalifikacja)
Straciliśmy bardzo, naprawdę bardzo dużo wysokości. Gdy złapiemy punkt na dole, będziemy musieli to podchodzić. Do tego od bazy dzielą nas dwie "góry", których objechanie nie wchodzi w rachubę (kwestia dróg). Jedną jest kilku-serpentynowa Przełęcz Małastowska... Dwunastu minut nie ma co uwzględniać, tyle to nam zajmie - przy odrobienie szczęścia - reszta zjazdu. Z dwóch gór do przedymania zrobią się trzy... w 2 godziny. To niewykonalne !!!
Jeśli teraz zjedziemy to nie mamy szans zmieścić się nawet w limicie spóźnień na mecie. Jeśli zjedziemy to przegramy wszystko !!! Decyzja może być tylko jedna: ZAWRACAMY. Zawracamy i to natychmiast, nie ma innej opcji. I tak mam wrażenie, że decyzję podjęliśmy za późno. Dwie godziny na dwie duże góry i sporą odległość od bazy, a w nogach mamy już ponad 1600 przewyższenia ... no nie wiem, czy damy radę. Doświadczenie zadziałało, ale nie wiem czy nie za późno... i powiem Wam, że teraz to się zaczęła prawdziwa walka. Z górami i z lasem, ze słabością i z czasem!!!


Mój przyjaciel Wierch Wirchne
Wynosimy się ekspresem ze zbocza Maguryczy Dużej (łapiąc punkt na dawnym wyrobisku, bo był nam po drodze) i zaczynamy odwrót na bazę. Odwrót jeszcze nie paniczny, więc planowo chcemy złapać jeszcze 3 punkty, w drodze na metę, ale nie ma miejsca na obsuwy, błędy i maruderstwo. Staramy się podkręcić tempo, ale zmęczenie i niemiłosierny upał dają się we znaki.
Jesteśmy na Banickiej Górze, stąd można prosto spaść do Gładyszowa (i potem tyrać ten mega podjazd pod Przełęcz Małastowską...), ale pamięć mnie nie zawodzi. Mówię do Basi: walimy przez góry, przez Wierch Wirchne.
Basia boi się, że jeśli szlak będzie nieprzejezdny, to utkniemy. I tak by było, ale szlak będzie przejezdny i wyprowadzi nas bezpośrednio na Przełęcz. Jesteśmy wysoko i czeka nas tylko niewielki podjazd - po prostu pamiętam niebieski szlak przez Wierch. Pamiętam z naszych wycieczek po Beskidzie Niskim. Basia rzuca mi tylko: "masz chorą pamięć", ale uderzamy na niebieski szlak. Ciśniemy przez las ile sił w nogach. Szlak jest dokładnie taki jak pamiętam, ale to nie znaczy że przestało nam się spieszyć. To nadal kawał drogi. Chcielibyśmy dotrzeć na przełęcz około godziny 17:00 najpóźniej. Udaje nam się, z 7 minutowym zapasem. Mijamy znany nam, ogromny cmentarz wojenny na przełęczy i ruszamy na szczyt Magury - można by stąd zjechać do Nowicy, ale skrót przez Wierch Wirchne dał nam trochę czasu, więc można powalczyć jeszcze o dwa punkty leżące w Paśmie Magury Małastowskiej (to i tak po drodze do bazy, tyle że nie asfaltem, ale przez góry... na szczyt Magury jest koło 20 min)


"All I want to hear from you is ROGER ROGER !!!"
Ciśniemy granią, zielonym szlakiem przez Magure Małastowska. Złapaliśmy przed chwilą punkt przy cmentarzu wojennym na szczycie, a teraz musimy się dobrze odmierzyć i zjechać ze szlaku ścieżką w kierunku ostatniego punktu dzisiaj. I tak jest on po drodze do bazy, więc mimo że z czasem już bardzo krucho, to planem jest po prostu przez niego przejechać. Szczęśliwie do bazy mamy teraz już cały czas w dół. Ścieżka pojawia się dokładnie tam gdzie jej oczekujemy, więc skręcamy i ruszamy lekko błotnistym zjazdem. Zjeżdżamy, ale punktu nigdzie nie ma. Zaczynamy szukać, zegarek wskazuje 17:47... punktu nigdzie nie ma. Przeszukujemy las, ale nic to nie daje. Robi się 17:53. Dość, musimy lecieć, ale Basia chce szukać dalej - krzyczy, że sprawdzi jeszcze jedną ścieżkę i biegnie w las.
Krzyczę za Nią, że musimy jechać, ale nie słucha mnie.
Patrzę na zegarek, jest 17:57 i czuję, że czerwona poświata zalewa mi wizję...  drę ryja jak opętany: "WRACAJ !!!"
Ten punkt ma wartość tylko 3 pkt przeliczeniowych, do bazy - szacuję z mapy - zjazdem będzie jakieś 5-6 minut... wchodzimy właśnie w limit spóźnień. Przestaje się opłacać szukać tego punktu, a za moment - jeśli go nie znajdziemy, na co się zapowiada - to zaczniemy tracić nasz dzisiejszy dorobek. Każda minuta spędzona tutaj to zaniżanie naszego wyniku na własne życzenie.
Czuję, jak mnie gotuję w środku... rzucam rower i biegnę za Nią: "WRACAJ !!! NATYCHMIAST !!!" to już nie krzyk, to prawie skowyt.
...a w myślach dodaję: "zanim Cię rozszarpię." To nie prośba, to ROZKAZ !!!
Mam wrażenie, jakbym dowodził jakąś kampanią i właśnie przerwali mi linię frontu. Potrzeba natychmiastowej reakcji, skrócenia linii frontu w oparciu o nowe punkty obrony, wycofanie jednostek zagrożonych okrążeniem i przerzucenie nowych sił na skrzydła wroga wdzierającego się w naszą strukturę. Każde opóźnienie grozi coraz większym rozbiciem naszych struktur i katastrofą.
Nie chodzi tutaj o wynik na tle innych - na tym etapie nie jest przecież znany, ale na własne życzenie pomniejszamy sobie nasz wynik. To herezja, a na herezję są sposoby :) 
Nie wiem czy mnie usłyszała, bo była naprawdę daleko, ale wraca do roweru, wskakujemy w siodło i ciśniemy w dół. Jest po 18:00 - walczymy aby mieć 1 minutę spóźnienia. Wypadam z zakrętu a tam Jarek walczy z rowerem - guma. Krzyczę pytanie, ale nim zadam je w pełni, On odkrzykuje, że sobie poradzi. Lecimy zatem dalej. 
Wpadamy na metę i oddajemy karty. Dostaliśmy 2 pkt kary za spóźnienie (rozpoczęte drugie 5 minut).
Chwilę później w wynikach okazuje się, że Basia dzisiaj wygrywa - zdobywa pierwsze miejsce wśród dziewczyn. O jeden punkt. Słownie: JEDEN. Minuta, może dwie spędzone dłużej na szukaniu tego punktu i było by pozamiatane. Miałbym, po odjęciu kary tyle samo punktów co Agata, która ląduje dzisiaj na drugim miejscu, ale czas miałby gorszy!! Masakra...
Najbardziej jednak cieszy mnie nie sticte jej miejsce - przy dzisiejszych Wymiataczkach drugie czy trzecie i to tak byłby wielki sukces, ale cieszy mnie taktyczne rozegranie tej sytuacji. Mimo, że nie lubimy odpuszczać szukania punktu i zawsze staramy się na niego namierzyć drugi czy trzeci raz, to dziś najbardziej ciszy mnie dobre, taktyczne i operacyjne rozegranie tego kryzysu. Ech, w takich chwilach, żałuję trochę że nie zdecydowałem się jednak na tą propozycję kursu oficerskiego... ale to już inna historia.

"Daj mi zgodę na ten dzień, który właśnie kona. Dorzuć do ogniska drew, utul mnie w ramionach..." (*)
Po rajdzie zostajemy na after-party przy ognisku i kiełbaskach. Extra, bo naprawdę dawno nie byliśmy na ognisku - grill to nie to samo. Jest też opcja porozmawiać o trasie, o rajdzie. Okazuje się, że prawie wszystkie ekipy nadjeżdżające ten ostatni nasz punkt z góry (z Magury), a nie z dołu , go nie znalazły. Nawet Maciek powiedział, że z góry to był niemal nie do odnalezienia bo było tam dziesiątki takich samych ścieżek (na mapie jedna).
Emocje także już opadły, niemniej ostatnia akcja tego rajdu na długo zapisze mi się w pamięci. Takie wspomnienia to jest coś :)
Siedzimy przy ognisku i przy milionie gwiazd (Beskid Niski !!!!) do późnych godzin nocnych i wracamy do domu, niemal nad ranem.
To był naprawdę mocny dzień i świetny rajd. Już teraz czekamy na drugą edycję za rok :)

CYTATY:

1. Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim "Bartne"
2. Michaił Bułhakow "Mistrz i Małgorzata"
3. Piosenka zespołu The Hotters "500 miles"
4. Obi-wan Kenobi o zagładzie Alderaan "Gwiezdne Wojny IV: Nowa nadzieja"
5. Rarytasik dla Was, jeśli kochacie Star Wars i tego nie znacie to czeka Was nergasm :D

6. Urszula "Malinowy Król"


Kategoria Rajd, SFA

Rudawska Wyrypa 2018

Sobota, 5 maja 2018 | dodano: 09.05.2018

Majówkę kończymy równie mocno jak ją zaczęliśmy. Po Jaszczurze i eksploracji Mazur Północnych, nocą z czwartku na piątek lecimy do Krakowa, tylko po to aby się przepakować, przespać ze 4-5 godzin i wyruszyć (w piątek popołudniem) na kolejną edycją Rudawskiej Wyrypy. Rajdów górskich oraz rajdów z limitem 24h jest jak na lekarstwo, a tu mamy dwa w jednym, więc po prostu nie może nas zabraknąć na tej imprezie. W nogach mamy nakręcone około 400 km na rowerze w ostatnich 3 dniach, ale skoro ukochany Dolny Śląsk wzywa, to jechać trzeba :)
Jak co roku, nasza trasa rusza o godzinie 0:00 w nocy z piątku na sobotę, a teatrem działań operacyjnych są fantastyczne tereny Rudaw Janowickich. Długość rajdu szacowana jest na 200 km i parę tysięcy przewyższeń, ale już na wstępie wiemy, że nie damy rady zrobić całości – jesteśmy na to za słabi. Nasz najlepszy wynik na Rudawskiej do tej pory to około 160 km, a typowy to około 120-130 km w czasie, wspomnianych wyżej 24-rech godzin.
To co nas bardzo cieszy, to fakt że zarówno noc i dzień zapowiada się bezdeszczowo – na tydzień przed imprezą prognozy mówiły 32 mm deszczu, ale opady się przesunęły i padało tutaj w tygodniu – gdy my byliśmy na Mazurach. Na miejsce przybywamy około 23:00, ale tym razem nie sami :)

Czterej Jeźdźcy Apokalipsy… w krainie wiatrołomów
No to już prawie Drużyna Pierścienia albo – lepiej – Drużyna Lampionu (kto będzie Frodo? Ja nie chcę być Frodo!). Nie pierwszy raz zabieramy kogoś na Wyrypę i tym razem padło na Mateusza, którego poznaliście już (jak nie osobiście, to przynajmniej) w relacji z Rajdu Waligóry. To mocny zawodnik, który cisnął z nami przez Gorce tak, że nie byliśmy Go w stanie dogonić, ale tam rajd trwał 10 godzin. Tym razem po raz pierwszy zmierzy się On z 24-godzinnym rajdem – to jednak trochę co innego, dlatego nie zamierzamy forsować tempa. Poza tym forsowanie tempa nie dało by nam nic, tak zupełnie, absolutnie nic… Z dziewczyn na trasie TR200 jest tylko Basia, a w kategorii męskiej startują takie harpagany, że choćbyśmy szarpali jak Reksio szynkę i targali jak komornik telewizor, to i tak będziemy ostatni. Taki los :)
Jako czwarty dołącza do nas jeden z Organizatorów Bike Orientu Paweł Banaszkiewicz, brat Piotra (kurde zabrzmiało jak jakiś przekaz z legend niemal). Tym razem w noc wyruszymy w czwórkę. Dla mnie bomba bo zrobiła się fajna grupa uderzeniowo – szturmowa. Będziemy zatem uderzo-szturmować lampiony, a w grupie to zawsze raźniej. Jeśli jakiś punkt będzie w okolicy grupy skalnej o nazwie: Konie Apokalipsy, to się zrobi fajny klimat. Czterech jeźdźców apokalipsy odnajduje konie apokalipsy :)
Tymczasem niż wyruszymy odprawa przynosi kilka wskazówek co do trasy: będzie sporo wiatrołomów. W wielu miejscach będziemy brodzić wśród zwalonych drzew, czyniącymi drogi nieprzejezdnymi. Należy zatem zachować szczególną ostrożność – przypomną mi się te słowa później, gdy jedna gałąź wbije mi się w głowę (idealnie zmieściła się w otwór wywietrznika w kasku). Bogatsi w wiedzę o zwalonych drzewach na drodze opuszczamy bazę, mając do dyspozycji 3 mapy formatu A3 oraz dodatkowy arkusz z mapą Odcinka Specjalnego (OS).
Rajd składa się z 3 etapów: pętla po punktach nieparzystych, pętla po punktach parzystych oraz OS’a. Jedyny warunek jest taki, że OS ma być robiony jako etap drugi. Postanawiamy zatem zacząć od punktów nieparzystych, które wydają nam się korzystniej rozłożone pod kątem przewyższeń i nawigacji (co może mieć niebagatelne znaczenie nocą).


„Usłyszałem zawodzący, przenikliwy śmiech tej, którą nazwał Lśniącą Rosą…” (*)
Paweł narzuca tempo i ciśnie przez noc. Trzymamy się dzielnie za nim, acz przy niektórych podjazdach musi na nas trochę poczekać. Nie wiem czy to słabość po Jaszczurze i mazurskich wycieczkach, czy też to taka ogólna słabość. Niemniej, jakoś nawet nadążamy i kierujemy się w okolice naszego pierwszego dzisiaj lampionu.
Punkt ten wymaga od nas przedarcia się przez ogromną łąkę, aż do ukrytego gdzieś na jej obszarze strumienia. Wita nas „lśniąca rosą” trawa… mimo, że da się jechać, czyli nie musimy łąki pokonywać z buta, to trawa jest na tyle wysoka i na tyle mokra, że część z nas już na pierwszym punkcie (parę minut po północy) ma przemoczone buty. Cudownie… jeszcze tylko 23 godziny 45 minut w przemoczonych butach. Chociaż zawsze można przycisnąć i przejechać trasę w mniej godzin, wtedy też krócej będzie się napierać w mokrym obuwiu. Brzmi jak niezły plan, tylko góry będą złośliwie przeszkadzać w skróceniu czasu przejazdu. Wracając do „lśniącej rosą” trawy… Ci którzy przetrwali pierwszy punkt bez pełnego przemoczenia, gdyż ich buty jeszcze nie poddały się wodzie, będą mieli okazję przemoczyć je na punkcie drugim, czwartym, piątym. Pierwsze nasze lampiony to łąki – staramy się nocą łapać punkty w „niższych” częściach mapy i nie pchać od razy w góry. Nie oznacza to bynajmniej, że do niektórych łąk o których mówię, nie prowadzi stroma ścieżka. Na tej „płaskiej” części trasy, na 35-ciu kilometrach zrobimy około 500 m przewyższenia, a potem zaczną się góry :)
Ktoś uważny mógłby zauważyć, że podając (naszą) kolejność zdobywania punktów nie wymieniłem punktu trzeciego… racja, bo punkt trzeci, czyli ten oznaczony na mapie symbolem K1, nie groził przemoczeniem butów…tam czekało na nas coś zupełnie innego, ale o tym już w kolejnym rozdziale.

K1? Chyba K2 !!!
Mokrzy po buszowaniu na dwóch łąkach, lecimy asfaltowym przelotem wzdłuż Bobru. Odmierzamy się z mapy i dojeżdżamy we wskazane miejsce. Punkt jest po naszej prawej, ale z prawej jest niemal pionowa ściana. Patrzymy czy gdzieś w okolicy nie będzie lepszej drogi, ale takowej nie ma. Trzeba tą ścianą iść do góry. Asia i Robert powinni ten punkt nazwać K2 a nie K1, bo idziemy na czworakach. Niesamowite jest nachylenie tego stoku. Do tego występują tutaj powalone drzewa, gęste krzaki, kamienne półki… no bajer. Mnie się niesamowicie ten punkt podobał. Ciśniemy sobie wesoło pod górę, aż miło – sami zobaczcie. Zdjęcia nigdy nie oddają nachylenia, do tego robione są nocą, ale coś tam jednak widać: Basia i Paweł szturmują nasze rudawskie K2..eee…K1.



Jadę
"...gdy lampy półwiszące, gdy noc na czoło się przewija"
Udało nam się przetrwać wyprawę na K2 i bezpiecznie zejść do obozu nad Bobrem. Ciśniemy dalej przez noc jak potępieni.  W czwórkę to się leci, droga ucieka bardzo szybko. Mijamy miejscowości, pałac w Wojanowie i wjeżdżamy w kolejne łąki i lasy. Paweł na każdym podjeździe nas odstawia, ale potem grzecznie na nas czeka. Do tej pory idzie nam jak po sznurku, mamy nadzieję, że tak pozostanie tak już do końca rajdu. Niemniej los ma trochę inne plany...



„Cele niestety rozbieżne”
Rozłam w Drużynie Lampionu… Tracimy pierwszego towarzysza broni. Jest nad ranem (ale jeszcze ciemno), kiedy Paweł postanawia nas opuścić i zjechać z pierwszej pętli, przespać się dłuższą chwilę i z rana wyruszyć na odcinek specjalny (OS). Nasze serce krwawi, jak Boromir przebity strzałami orków, bo super jechało się w czwórkę, ale cóż zrobić… my chcemy cisnąć dalej i zjazd z obecnej lokalizacji do bazy nam zupełnie nie po drodze. Nie chcemy także kończyć już „pętli nieparzystej”, bo w naszej ocenie ma ona lepiej rozłożone punkty (lepiej w znaczeniu korzystnego wariantu przejazdu, a nie w sensie ładniejszych punktów). Nastawiamy się na dłuższą walkę tutaj, OS w środku dnia i „liźnięcie” drugiej pętli – tzn. zebranie z niej tylu punktów, na ile pozwoli resztka dostępnego czasu, po zakończonym OS’ie. Żegnamy się zatem i rozjeżdżamy w dwie różne strony. Ostatnie zdjęcie, które zrobi nam Paweł przed opuszczeniem nas na dobre:

Niedługo po rozstaniu zaczyna pomału świtać i jak to przed świtem zaczyna robić się naprawdę zimno. Licznik rowerowy pokazuje około 2-3 stopni, do tego otulają nas mgły, więc wilgotność jest spora. Jesteśmy jednak przygotowani i to na tyle, że mogę Mateuszowi nawet kurtę pożyczyć, a dla mnie i tak zostają jeszcze dwie warstwy. Gdyby zrobiło się jeszcze gorzej, to jeszcze coś by się w plecaku znalazło:) Ubieramy ciepłe rękawice i ciśniemy dalej…





Jednakże z każdą chwilą Mateusz zaczyna się coraz gorzej czuć. Widać, że sponiewierała Go ta noc, zwłaszcza że tuż przed rajdem zrobił trasę Szwajcaria – Polska za kierownicą… my zrobiliśmy trochę krótszą bo z Mazur, ale także wychodzi z nas niewyspanie (zaczyna nas „mulić”).
Mateusz chce zjeżdżać do bazy, położyć się spać, ale próbujemy Go przekonać aby został i że zrobimy sobie przerwę, na krótką drzemkę w terenie. Znajdujemy wygodne mygła (ułożone, pocięte drzewo), ale Mateusz nie jest przekonany co do tego pomysłu.
Nie wiem czemu, bo mygła są super… nieraz drzemałem w lesie na takich pokładach drewna i było dobrze. Nie zastanawiamy się długo i łapiemy 15-20 minut drzemki przytuleni do drewna.

Mnie to zawsze pomaga, oszukuje organizm i przez kilka godzin nie będzie mnie już nękał „sleepmonster”. Po 20 minutach wstaję, może nie jak nowo narodzony, ale jest lepiej… Mateusz wstaje „cały połamany” i ma jeszcze bardziej dość niż przed drzemką. Chce zjeżdżać do bazy spać… nie mamy serca dłużej Go zatrzymywać (czytaj. ogarnia mapę i nawigację… więc może nam uciec, ma wybór – nie jak Tomek na Kaczawskiej Wyrypie, gdzie naszą przygodę można scharakteryzować jako „COLD NOVEMBER RAIN”). Mamy zatem kolejny rozłam w Drużynie Lampionu. Mateusz zjeżdża do bazy (i jak zaśnie to będzie spał do 16:00…), a my jak zawsze wyruszamy samotnie dalej… prawie jak John Wayne… prawie bo jedziemy w kierunku wschodzącego, a nie zachodzącego słońca.
Rozbieżne cele rozbiły drużynę… zostawili nas dla snu. Nie dla bogactwa, żądzy czy rozpusty… ale dla kilku godzin snu. Chyba wszyscy się już starzejemy…
Ale i tak super było przejechać niemal całą noc w czwórkę. W najtrudniejszym okresie trzymaliśmy się razem – 4 jeźdźcy apokalipsy, drużyna lampionu. Być może jeszcze kiedyś się spotkamy… być może nawet szybciej niż się tego spodziewamy :)

Dobre śniadanie nie składa się z samych GRUSZKÓW

Przed nami podjazd pod Gruszków (jesteśmy w Kowarach). Stromy podjazd. To i tak nic, w porównaniu z tym co nas czeka, gdy już ten Gruszków osiągniemy i odbijemy, dalej w górę, w kierunku tzw. „Kamiennej Ławeczki” i Skalnika (944m) – najwyższego szczytu Rudaw Janowickich. Jeden z rowerzystów, którego kiedyś tutaj minęliśmy (włócząc się po Rudawach na urlopie, nie na rajdzie), nazwał ten podjazd „ścianą płaczu”. Nim jednak osiągniemy ten najbardziej stromy odcinek, musimy się do niego dostać – cisnąc tylko trochu mniej stromym fragmentem. Zbliża się już godzina dziewiąta. Słońce już wstało na dobre, robi się ciepło – ale to co nas najbardziej cieszy, to fakt że przed „ścianą płaczu” czeka na nas bufet – punkt żywieniowy :)
Idealna pora na śniadanie (po zarwanej nocy na rowerze…), a z tego co mówili w bazie na bufecie będzie coś na ciepło.
Docieramy we wskazane miejsce, a tam czekają na nas ciasteczka, owoce (GRUSZKÓW nie ma, ale są banany) oraz czeka także na nas GORĄCY KOCIOŁEK…eee…kubek. Gorący Kubek, oczywiście że kubek. (Przepraszam Asia K., ale musiałem… musiałem rzucić tym sucharem. Jak zobaczyłem Cię w obsłudze punktu, jak wydawaliście gorące kubki, to już wiedziałem że musi ten tekst polecieć w relacji. Kto miał zrozumieć, ten zrozumiał – kto musi przeprosić za głupi tekst, ten przeprasza :D :D :D).
Odżywieni, posileni atakujemy „ścianę płaczu” :)



 
Spotkanie na szczycie !!!
…albo ściana atakuje nas. Pchamy. Mijają minuty. Pchamy. Mijają godziny. Pchamy… co za góra. Znamy to podejście i za każdym razem nas ono skutecznie spowalnia – podejście pod Kamienną Ławeczkę. Stamtąd będzie już w miarę niedaleko na Skalnik. Punkt kontrolny na tegorocznej imprezie ulokowany jest prawie pod samym szczytem, na przepięknej skalnej platformie z doskonałym punktem widokowym na okolice.
Niestety nie da się zrealizować planu odwiedzenia skał o nazwie Konie Apokalipsy naszą 4-osobową drużyną, bo nasz zespół zaliczył spore straty po drodze. 50% stanu – naprawdę poważnie oberwaliśmy, bo w praktyce oznacza to, że z naszej grupy (armii) poznikały dywizje i pułki, ha może nawet całe korpusy. W sumie to zniknęły dwa korpusy… i dwie głowy.

Kawałek przed szczytem słyszę głosy (tak wiem, to się leczy…). Po chwili okazuje się, że to Magda z dziećmi (żona Mateusza). Kiedy Mateusz zapisał się a Wyrypę, Oni postanowili samodzielnie połazić po Rudawach. Jest tylko jedno ale: wczoraj byli na Kolorowych Jeziorkach, dziś na Skalniku, ale Mateusz już nie jedzie z nami. Śpi w bazie rajdu. Rudaw to w sumie nie widział, bo towarzyszył nam tylko w nocy, do tego na tej bardziej „płaskiej” części (w serce Rudaw to my właśnie wjeżdżamy). Razem z „małymi” zdobywamy kolejny punkt, chwilę rozmawiamy a potem ruszamy „w swoją drogę” – Oni w kierunku Kamiennej Ławeczki, my w stronę Skalnika. Wszyscy biegają po górach, a Ojciec rodziny śpi na dole, no jaja.

Na Skalniku obowiązkowo musimy zrobić sobie zdjęcie, a potem lecimy świetnym zjazdem na drugą stronę góry, bo kolejne szczyty już na nas czekają.


„Są Rudawy, a w nich Wołek, a ten Wołek miał wierzchołek, na wierzchołku siedział…” lampion
Parafrazując starą piosenkę o zającu. Pamiętacie ją? Było morze, w morzu kołek, a ten kołek miał wierzchołek, na wierzchołku siedział zając i nóżkami przebierając śpiewał tak: było morze, w morzu… I wtedy, gdy Tata śpiewał mi tą piosenkę, zrozumiałem magię rekurencji.
A dziś jesteśmy w Rudawach, jest tu Wołek i ten Wołek ma wierzchołek… na który dymam przez krzory bo od naszej strony droga zanikła. Przedzieram się przez coraz większą gęstwinę, ale ze szczytami jest o tyle łatwiej nawigacyjnie, że drogi nie potrzeba – póki idziesz pod górę będzie raczej dobrze.
W końcu dorywam wiszący na szczycie lampion i wracam do rowerów. Po drodze pomożemy jeszcze nadchodzącym właśnie biegaczom namierzyć ten punkt i już nas nie ma – Wołek zdobyty, ale kolejne szczyty nadal czekają.
W między czasie piszemy do Mateusza SMS z pytaniem czy żyje oraz poleceniem bycia gotowym do wyjazdu na OS, kiedy wrócimy z pierwszej pętli. Jeśli ktoś wyczuwałby pewną sprzeczność w tym stwierdzeniu, to powiem szczerze: nie ma tu nic nielogicznego. Jeśli żyje, wyrusza na OS – prosta zależność.



„Na przejażdżkę z kolegą… ot tak, po lesie”

Jesteśmy pod drugiej stronie Rudaw. Kierujemy się w stronę Kolorowych Jeziorek – pięknego miejsca, z krajobrazem trochę księżycowym (albo raczej marsjańskim). Przed nami bardzo długi zjazd do Wieściszowic. Wystarczy na 2-3 sekundy puścić klamki i na liczniku od razu wskakuje prędkość 50 km/h. Zjazd jest bardzo przyjemny, acz stracimy naprawdę dużo zdobytej wysokości i po zaliczeniu punktów na dole, czeka nas mozolne jej odzyskiwanie.

Na razie jednak rozkoszujemy się zjazdem, aż tu nagle stojący na poboczu człowiek z rowerem macha, abyśmy się zatrzymali… co z resztą czynimy. Pan ubrany jest w podkoszulek, krótkie spodnie i sandały, nie ma żadnego plecaka i telefon w ręce.
Zatrzymujemy się, a On do nas, że chciałby zapytać o drogę bo Mu bateria w telefonie pada i nie do końca wie gdzie jest. Mówi nam, że wybrał się z kolegą (który tutaj dopiero pcha rower tym cudownym – dla nas – zjazdem) pojeździć po lesie i trochę go ta góra tutaj zaskoczyła. Pytam gdzie chce się dostać, a On na to, że teraz to w okolice Kowar. Pojechali sobie na przejażdżkę i – pokazuje palcem miejsce na naszej mapie – i chcieli sobie przejechać tutaj przez las. Pytamy czy wie, że ten las, który pokazuje to góra… a dokładniej to Skalnik, najwyższy szczyt Rudaw. Pan wydaje się trochę zaskoczony tym faktem, ale teraz Mu się wszystko układa w logiczną całość, dlaczego tutaj jest tak pod górę. Pokazujemy Mu jak mniej więcej ominąć sam szczyt i dostać się do Kowar, a Pan robi sobie zdjęcie naszej mapy i dziękuję za pomoc. Właśnie doczłapał także jego kolega – ubrany identycznie, bez plecaka, ale w sandałach i pyta czy jeszcze daleko. Daleko to w sumie nie, raczej stromo… Mówimy, że mogą też zjechać i objechać asfaltem góry, gdyby mieli dość lub skończyły Im się zapasy np. wody (których w sumie nie mają). Żegnamy się i lecimy dalej… ech ja bym tak nie mógł. Mój żółty przyjaciel (ten na plecach) waży chyba tonę, ale bez niego czułbym się źle. Kto wie, może Panowie są przez to szczęśliwsi, tak luźniej podchodzą do życia… lub jego utraty w górach


"Słońce już gasło, niebo zdawało się zniżać, ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać..." (*)
Jest po 17:00 a my kończymy dopiero pierwszą pętle. Masakra. Znowu nam zeszło… chyba najdłużej w historii naszych Rudawskich Wyryp. Mamy złapanych 23 punkty, pora zatem wracać do bazy i zacząć OS. Znamy teren OS’a. Na naszej pierwszej wyrypie robiliśmy go po nocy i wiemy co to znaczy.
Chcemy zatem maksymalnie wykorzystać kończący się już dzień. Jesteśmy w trasie od 17 godzin, ale jeśli chcemy zdążyć przed zmrokiem (co uda się nam tylko częściowo), to nie ma już chwili do stracenia. Gnamy zatem do bazy.
Docieramy tam około 18:30, oddajemy kartę startową pierwszej pętli, pobieramy kartę startową OS i ponownie ruszamy w serce Rudaw. Na samą myśl o tym co nas czeka, nogi zaczynają boleć – będzie pchania… i to tak konkretnie.


Wyjeżdżamy z Janowic Wielkich i kątem oka dostrzegamy Mateusza przed sklepem. Podjeżdżamy. Mateusz mówi, że wstał o 16:00 i już z Nami dzisiaj jeździć nie będzie. Przyszedł się posilić i idzie spać dalej. No nic, trudno, szkoda… My musimy cisnąć dalej…
W promieniach zachodzącego słońca ruszamy na OS.
Niestety słońce zachodzi stanowczo zbyt szybko… już wiemy, że noc nas tutaj zastanie. Niektóre podejścia nas masakrują, zwłaszcza że w nogach mamy już naprawdę sporo… „za dnia” udaje nam się złapać 3 z 5-icu wymaganych punktów. To i tak nieźle… zwłaszcza, że w drodze na nasz 3-ci lampion spotykamy Pawła!!
Czyli drużyna ponownie w komplecie. Okazuje się, że Paweł rzeczywiście przespał się trochę, OS zrobił z rana i wyruszył na pętle parzystą. Teraz zjeżdża do bazy, trochę nieortodoksyjnie bo po terenach OS’a.
Chwilę rozmawiamy o naszych wariantach i ponownie żegnamy się.


OS po nocy i przejazd honorowy.
Zapadają ciemności. Dzień umarł… my też umieramy. W nogach prawie 130 km i prawie 3000 przewyższeń, a tu czeka nas jeszcze kilka konkretnych podejść. Robert na odprawie mówił, trasa jest tak zrobiona, aby nikt nie robił OS’a po nocy. Czegoś chyba nie zrozumieliśmy… bo jak dla mnie robimy OS po nocy.
Ostatni punkt na OS’ie łapiemy bardzo nieortodoksyjnym wariantem, ale typowym dla nas… nie udaje nam się w ciemności odszukać ścieżki prowadzącej na górę, więc lecimy na dziko – przez naprawdę gęste krzaki. W pewnym momencie Basia nie może się przez nie przepchać, tak gęsto się zrobiło, więc chce ponownie spróbować poszukać ścieżki. No bez jaj, jesteśmy w połowie drogi na górę, nie będziemy się teraz wracać. Włączam tryb walca i zaczynam torować drogę przez dżunglę… jest grubo, ale jak się ma słuszną masę to krzaki się poddają. Gorzej jak mają kolce… te podejmują walkę. Przedzieramy się na sam szczyt a tutaj… nie ma lampionu, są małe skałki. No co jest? Patrzymy kawałek dalej… obok jest druga góra. Patrz, na nią prowadzi ścieżka, widać to nawet w świetle czołówki… przetorowałem dla sportu jakoś nikomu-niepotrzebną drogę na jakaś dziką górę J
Pocieszamy się, że nie tylko my wydymaliśmy na zła górę, bo na „szczycie tych krzaków” spotkaliśmy Tomasza z trasy pieszej, który targał tutaj od drugiej strony.
Razem, już od ścieżki, łapiemy właściwy punkt, a potem my zjeżdżamy na bazę. Jest około 22:00, zaczyna się druga noc… mamy jeszcze 2 godziny czasu. W bazie jest ciepło i przytulnie, ale mobilizujemy się i wyjeżdżamy na drugą pętlę. Chcemy złapać 2-3 punkty parzyste, ale nie uda nam się to… już na pierwszym punkcie zaliczamy mega wtopę nawigacyjną i szukamy lampionu koło 40 minut. Udaje się go znaleźć, ale inne punkty są na tyle daleko, że boimy się iż braknie nam na nie czasu. Wracamy zatem do bazy z jednym punktem z drugiej pętli. Zrobił się zatem taki przejazd honorowy po jeden punkt…


Styrani, ściorani i sponiewierani… ale jednak z bananem na ryju cieszymy patelnię.
Trasa była piękna. Chyba najładniejsza ze wszystkich Rudawskich, na których byliśmy. Żałujemy, że nie udało zaliczyć się większej ilości punktów, ale byliśmy na to za słabi. Zrobiliśmy około 130 km z 200 i nabiliśmy około 3000 przewyższeń. 
W bazie złapiemy kilka godzin snu, ale zamiast wracać do domu po rajdzie, uderzamy w niedzielę na nasze kochane SigleTrck pod Smerkiem. No i browar Miedzianka, to także obowiązkowy punkt programu.
Do Krakowa dotrzemy 2:30 w nocy... majówką bardzo udana, ale niesamowicie intensywna. 560 km rowerem, 2700 autem, wyjazd w piątek 27.04 o godzinie 18:00, powrót 7 maja o 2:30 w nocy. Chyba mocniej byłoby już ciężko :)

Cytaty:

1. Jarosław Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu" - dla mnie ta książka/historia to arcydzieło.
2. Jan Twardowski "Wiersz banalny"
3. Tytuł jednego z rozdziałów kapitalnej książki "Broad Peak - Niebo i Piekło"
4. Adam Mickiewicz "Pan Tadeusz"


Kategoria Rajd, SFA