aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2017

Dystans całkowity:330.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:82.50 km
Więcej statystyk

Rajd Waligóry

Sobota, 30 września 2017 | dodano: 01.10.2017

...czyli opowieść o tym tym jak zostaliśmy - jak mawia Jarek - Waligruchą, bo Waligórą to się raczej nie udało. Cóż lepsze to niż nic. Tytuł to tytuł, więc jak w starym kawale... syn pisze z wojska list do Ojca: "Tato, dostałem syfilis". Ojciec odpisuje: "ja się na tych waszych odznaczeniach nie znam, ale noś to z dumą". Zasuszyło, prawda? Byliśmy na dnie, a potem przyszedł Aramis i przyniósł łopatę...no ale jedźmy z relacją :)

"Gór mi mało i trzeba mi więcej, żeby przetrwać od zimy do zimy... "
Kolejny raz w tym roku, równolegle odbywają się dwie świetne imprezy: Rajd Waligóry należący do Pucharu Bike Orientu oraz Silesia Race. Silesia , rozgrywana jest w nieprzebytych lasach Miasteczka Śląskiego. Las bardzo nas kusi, ale - wybacz Marcin, zacny z Ciebie Hanys i kochamy twoje imprezy, ale tym razem walimy tańcować z Goralami :)
Góry to Góry. Gór nie odpuścimy, zwłaszcza naszych ukochanych Gorców, a baza rajdu jest w Ochotnicy... więc na wejściu zapachniało Lubaniem i Gorcem. Wiesz jak jest - "Dwie wieże" (widokowe) i inne takie. No więc, musi być i powrót knura... no cóż, najchudszy nie jestem, więc wszystko pasuje. Ruszamy zatem na Rajd Waligóry do Ochotnicy. Zwłaszcza, że na rajd zapisali się - dawno przez nas niewidziani - Magda i Mateusz. Magda zaatakuje samotnie trasę pieszą 50km, a Mateusz dołączy do nas na rowerze i razem ruszymy na podbój Gorców...i Beskidu Wyspowego, bo Piotrek (Organizator) przywalił trasę-kosmos: sytą w przewyższenia i szczyty, z różnych górskich partii.

"Po Beskidzie błądzi jesień, wypłakuje deszczu łzy, na zgarbionych plecach niesie, worek siwej mgły"
Wprawdzie nie pada i ma być dziś pięknie, ale mgieł nad ranem jest sporo, kiedy gnamy do bazy. Nad ranem to stwierdzenie trochę na wyrost, bo budzik zadzwonił nam nie o 4-tej, jak w każdą typową sobotę, ale o 2:45... o 4:00 to już pakujemy rowery na nasz SFA-Panzerkampwagen i ruszamy do Ochotnicy. Mam nadzieję, że nie stanie się to nowym standardem, bo nawet szermierze potrzebują czasem trochę snu :P
Z każdą minutą drogi ubywa kilometrów do celu... i stopni na termometrze. W okolicach Szczawy termometr pokazuje 2,5 stopnia, a w Tylmanowej już 1 stopień. Bosko - jesień pełną gębą, chociaż taka temperatura to mogłaby być już na pograniczu jesieni i zimy. Finalnie ma być dzisiaj ponoć około 15 stopni, ale jak wysiadamy z auta to jest naprawdę rześko. Zapowiada się, że w pierwszych godzinach rajdu, trochę zmarzniemy, acz wierzę, że Piotrek "BikeOrient" Organizator - zadbał o to, abyśmy dobrze się rozgrzali już po starcie. W końcu to Ochotnica, stąd nie da się jechać w dół :)
Rozglądam się po bazie i podoba mi się scena, którą widzę: jest koło 6:00 rano, a wszyscy biegają z rowerami i trzęsą się z zimna. Co chwilę słychać magiczną inkantację: "k****, ale jest zimno". Zapowiada się dobra impreza :)

Dobry techniczny podpych z rana :P
No to zaczynamy. Pierwszy punkt jest bardzo blisko bazy, ale zalecane było brać go od północy bo od południa nie ma mostu - jest bród. Jest 2 stopnie na termometrze, więc jakoś tak nie palimy się na kąpiel. Ale są i tacy, którym nie straszne były zimne wody:

My uderzamy od północy, przedzieramy się przez jakąś łąkę i zjeżdżamy nad rzekę. W połowie zjazdu porzucamy rowery w krzakach i zbiegamy w dół. Mateusz pyta nas "co Wy robicie?" - no cóż, to nasz sprawdzony sposób, zaraz będziemy się wracać pod górę, więc łatwiej będzie bez rowerów. Skoro i tak musimy wrócić ten kawałek, to po co dodawać sobie pchania. Mateusz zjeżdża nad rzekę i musi nas potem gonić z rowerem, a ten bynajmniej Mu nie pomaga na takim podejściu.

Chwilę później jednak pchamy już wszyscy razem. Ściana jest nieprzeciętna. Im wyżej, tym robi się większy pion. Kolejną chwilę później, łatwiej jest nieść rower niż go pchać, co też uskuteczniam. Okulary parują mi tak, że nic nie widzę, ale może to i lepiej - nie widzę, że ta ściana nie zamierza się skończyć. Nie minęła godzina rajdu, a pot zalewa nam oczy, a licznik przewyższeń odpalił naliczanie sekundowe. Finalnie dotachaliśmy się na szczyt i zgarniamy nasz drugi punkt. Potem przelot garbem do kapliczki, gdzie wisi kolejny punkt oraz otwiera się piękny widok na Lubań i kolegów :)


"Ale urwał, ale to było dobre..."
Lecimy w kierunku na Wierch Młynne - przełęcz, którą za dziecka pokonywałem wielokrotnie na niejednej z rowerowych wypraw (ale o tym później, w specjalnym sentymentalny rozdziale - na razie skupmy się na teraźniejszości). Lecimy zatem na Wierch Młynne, a po drodze jeden z zawodników walczy z rowerem. Zatrzymujemy się i próbujemy Mu pomóc. Nie ma z tym większego problemu bo zerwał się po prostu łańcuch. Skuwamy go na szybko i ruszamy dalej, ale zakręt dalej Kolega otwiera drugą linię wsparcia technicznego, bo nagle słychać TRZASK i przerzutka wesoło sobie lata obok roweru - urwany hak. Mam wrażenie gry komputerowej:
LEVEL 1 - łańcuch, poradziłeś sobie, OK; no to:
LEVEL 2 - nagłe uderzenie Kapitana Hak.
Co będzie na LEVEL'u 3?
Wtedy dojeżdża Wojtek i mówi: "koniec jazdy na dzisiaj" i pokazuje "urwany" wielotryb. Trochę mnie to wgięło... ale niestety Wojtkowi nie damy rady pomóc. Awaria jest zbyt duża - wielka szkoda, bo nie damy rady się odwdzięczyć się za poratowanie nas na Wiosennym Korno rozgrywanym w oponach ...eee... oparach absurdu :)

Ja chyba przyrosłem do tego żółtego plecaka, bo dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, że na czas naprawy mogłem go po prostu zdjąć... tak jak Mateusz.
LEVEL 2 udaje nam się jakoś ogarnąć: wyrzucamy przerzutkę i spinamy rozkuwaczem single-speed'a z tyłu. Filip, ze 2 lata temu na takim rozwiązaniu zdobywał kolejne punkty na sierpniowym KoRNO, acz w tym przypadku nie działa to tak idealnie jak wtedy. Łańcuch przeskakuje, acz jechać się da i... okaże się, że Kolega nie odpuści i na tym prowizorycznym rozwiązaniu zdobędzie 12 punktów kontrolnych, czyli komplet z trasy MEGA. No mega!!
Tymczasem docieramy na Wierch Młynne a tam Piotrek i ekipa z OrientAkcji czeka na nas z ciastkami i owocami, bo to punkt żywieniowy. To lubimy, bardzo lubimy :)

"Po Beskidzie błądzą ludzie, kare konie w chmurach rżą..."
...błądzą bo punktów szukają. A mają gdzie szukać, bo napieramy przez Beskid Wyspowy. Najpierw punkt gdzieś w masywie Zbludzkich Wierchów, a chwilę potem ciśniemy podjazd przez Zbludzę i Zalesie, tylko po to aby atakować punkt na zboczu Modynia. Następne zbocze to już masyw Mogielicy. Punkt nie są ulokowane wprawdzie na szczytach tych gór, ale ukrywają się dość wysoko na tych garbach, więc trzeba ostro podjeżdżać lub podpychać pod nie. Trochę szkoda, że lampiony nie wiszą na szczytach - bo jak na Mogielicy byłem chyba z 50 razy, to na Modyniu jeszcze nigdy..., ale nie ma co narzekać bo i tak jest masakra. Konie w chmurach rżą jak dzikie z naszych poszukiwań, bo licznik przewyższeń bije jakby nie znał umiaru.


Przy zjeździe z pod Mogielicy, aby złapać jeden z punktów stosujemy naszą sprawdzoną technikę. Rowery w ukryciu i ciśniemy na azymut chorym zboczem najpierw w dół, a potem z powrotem. Czy dało się to objechać drogą? Oczywiście, ale po co? :D
Jej Wysokość Mogielica :)


"Jesienią góry są najszczersze, żurawim kluczem otwierają drzwi, jesienią smutne piszę wiersze, smutne piosenki śpiewam Ci"
UWAGA. To fragment będzie bardzo, bardzo sentymentalny, więc jeśli ktoś nie lubi ckliwych tekstów, łzawych wpisów, melancholijnych wywodów... to ma pecha. Prawie mi go żal :P
Rajd Waligóry zabrał mnie w bardzo sentymentalną podróż po wspomnieniach, bo od 3 roku życia do czasów liceum, właściwie każde wakacje spędzałem w Szczawie. Ścieżki w tej części Gorców i Mogielicy znam na pamięć. Rozpoznaję konkretne drzewa na zakrętach, konkretne głazy przy drodze, konkretne podejścia i zjazdy. Czas upływał nam na dziwnych przygodach (pieszych i rowerowych). Na przykład:
  • 1) zdobycie Mogielnicy na Wigry 3 i pomyłka nawigacyjna, która zaowocowała zjazdem do Jurkowa i koniecznością powrót u przez Mszanę. Wiecie, skoro niebieskim szlakiem wyszliśmy ze Szczawy, to niebieski szlak powinien doprowadzi nas do Szczawy z powrotem, prawda? Byłoby szkoda, gdybyśmy nie zmienili kierunku poruszania się. Pamiętajcie, że to czasy bez komórek, a my bez wody, bez grosza przy duszy, na Wigry 3 późnym popołudniem po drugiej stronie góry :)
  • 2) Zjazd Zbludza-Zalesie i na moim pierwszym górskim rowerze CATIC'u wyprzedzamy dużego Fiata - mina kierowcy bezcenna :)
  • 3) Turbacz i "skrót" przez Przełęcz Knurowską, zamiast pojechania zielonym szlakiem na Jaworzynę Kamienicą, co zaowocowało przypadkowym zjazdem do Ochotnicy... i znowu nieplanowanym powrót na około.
  • 4) Ciężarówka STAR wyjeżdżająca na Mogielnicę (by budować wieżę widokową) i tekst "podwieźć Was?". Może nie, bo przy tym nachyleniu stoku będzie ciężko utrzymać się na pace :)
  • 5) Tata naprawiający kapliczkę na Jaworzynie Kamienickiej. 
  • 6) 40 stopni upału, docieramy na Turbacz. Wchodzę do schroniska, zamawiam picie, wychodzę na zewnątrz, jest biało... Wszystko w lodzie i śniegu. Co przegapiłem? MEGA GRAD i potem taki deszcz, że na pierwszym zjeździe nie miałem kloców do V-brake'ów.
  • 7) Zima stulecia, tak waliło śniegiem, że zakrywało auta po dach! Utknęliśmy w kilka aut na podjeździe pod Lubomierz. Nikt nie był w stanie podjechać. Właziliśmy po 5-6 osób do bagażnika aby dociążyć samochód i jakoś jeden po drugim udało się podjechać.
Ech... tych opowieści jest tysiące. Gorce to mój drugi dom. Tutaj się zakochiwałem, tutaj zaliczałem najbardziej spektakularne gleby, tutaj nauczyłem się zbierać grzyby, tutaj Ojciec zrobił mi jedną z największą niespodzianek w życiu:

Przyjechał do Szczawy i mówi, mi że musimy iść na Przełęcz Borek bo tam kosmici zostawili dla mnie prezent. Ja miałem już z 10 lat i oczywiście, walę tekstem "tak, jasne...". Idziemy z Rzek niebieskim szlakiem, a Tata mówi: "to gdzieś tutaj, wejdź w las i poszukaj". Sceptyczny wchodzę i znajduję pistolet laserowy, o którym marzyłem. Czekał na mnie pod pewnym charakterystycznym drzewem.

A dziś jedziemy przez Gorce i zbieramy lampiony. Wiele się tutaj zmieniło, jedziemy asfaltami, gdzie kiedyś były ścieżki pełne korzeni i kamieni. Szkoda trochę, bo Góry te stały się już mniej dzikie, ale nadal jest tu pięknie. Poniżej zdjęcie pewnego rozejścia dróg, gdzie obecnie jest parking, a pamiętam jak nie dało się tutaj suchą nogą przejść przez rzekę. Oczywiście, zamęczam moją drużynę powyższymi opowieściami. Mamy w nogach ze 2000 przewyższeń, widać że mają już trochę dość i cisną w górę w ciszy, a mi się gęba nie zamyka niemal na każdym zakręcie. Naprawdę jestem pod wrażeniem, że mnie nie zabili :)

"Góry wysokie, co mi z Wami walczyć każe..."
chociaż lepszym tytułem byłby cytat z Wujka "To co, dymamy na ten Gorec?
Gorc Wujek, Gorc - nie Gorec. No dymamy, dymamy. Cóż zrobić? Idziemy przez Nową Polanę, niebieskim szlakiem. Szlak biegnie tak jak pamiętam, stromym podejściem i czasem łatwiej jest nieść rower niż pchać. Dobrze znowu tu być i dobrze będzie zobaczyć nową wieżę widokową na Gorcu. Trochę boję się jak to wyszło, bo Gorc to zawsze była dla mnie wspaniała, dzika góra z zarośniętym i stromym szczytem, a teraz postawili tu wieżę widokową. Nie wyszło to jednak bardzo źle. Tabliczka GORC 1228m nadal stoi jak stała, więc nawet bardzo mi tej góry nie zniszczyli. Seria zdjęć z podejścia i szczytu:








"Gór co stoją nigdy nie dogonię, znikających punktów na mapie..."
Jest 17:15 kiedy docieramy na Gorc. Chwilę później podbijamy nasz ostatni (15-sty) punkt dzisiaj. Zostało nam 45 minut do limitu, co powinno nam starczyć na zjechaniu do bazy w limicie (przy założeniu, że "puścimy te klamki"). Nie będzie zatem Lubania dzisiaj...BU! Braknie nam czasu, aby zaatakować Lubań. Pozostanie on niezdobytym punktem na dzisiejszej mapie. Straszna szkoda, bo bardzo nastawiłem się na Lubań - nie byłem tam od czasu liceum. Decyzja, która sprawiał że wybraliśmy Gorc nadal uznajemy za słuszną - w paśmie Lubania były tylko 3 punkty, a w okolicach Gorca było znaczne zagęszczenie lampionów. Co nie zmienia faktu, że BU BU BU!! nie zrobimy dzisiaj Lubania... Ruszamy w dół, a zjazd jest taki jak pamiętam: ostry, kamienny i poprzecinany potokami. Lecimy po błocie w dół, Mateusz gna jak dziki - ciężko Go dogonić na zjeździe. Wpadamy na metę z bezpiecznym kilkuminutowym zapasem czasu.


"Wypijmy za błędy na górze..." oraz za srebro na szyi :)
A zrobiliśmy dzisiaj kilka błędów. Oj zrobiliśmy. Jeden bardzo gruby błąd taktyczny: odpuszczenie jednego punktu, o którym myśleliśmy że zjadłby nam zbyt dużo czasu i nie zdążylibyśmy zrobić Gorca. Już godzinę po minięciu tej cholernej 19-tki, wiedzieliśmy że było to gruby błąd. Złe oszacowanie odległości i przewyższeń (pod punkt było niemal po płaskim i zrobilibyśmy go przelotem w parę minut), no i mamy punkt w plecy. A drugi błąd, był dużym błędem nawigacyjnym - gdzieś uciekła nam ścieżka pod Kiczorą Kamienicką i zjechaliśmy zbyt wcześnie, niemal od Szczawy. Zaowocowało to koniecznością "odrabiania" straconej wysokości, bo zamiast pojechać trawersem garbu, to wylądowaliśmy "na dole". W trakcie zjazdu zorientowaliśmy się wprawdzie, że mocno tracimy wysokość, ale nie było za bardzo opcji korekty, a powrót byłby bardzo uciążliwy. Zjechaliśmy zatem już do końca i potem odrabialiśmy "zaległości"... długo i mozolnie.
Mimo wszystko, Basia wylądowała na podium ze srebrem na szyi, a nie było to łatwe zawody bo ekipy były dzisiaj zacne.
72 km w nogach, 2800 przewyższeń i prawie 11 godzin walki. Jeden z najlepszych rajdów w tym roku, na terenach które kocham od dziecka, a Basia ląduje na drugim stopniu podium - no rewelacyjny dzień.
A w bazie "Tańce, hulanki, swawole" bo zostajemy na koncercie i ognisku. Siedzimy z innymi ekipami do późna i nocą dopiero wracamy do domu. Waligórą nie zostaliśmy bo nie mamy kompletu punktów, ale nie zmienia to faktu, że był to naprawdę udany dzień.


Kategoria Rajd, SFA

PILSKO + Rysianka

Niedziela, 17 września 2017 | dodano: 17.09.2017

Tytuł tego wpisu powinien brzmieć: "Jak utonąć w Beskidzie Żywieckim - poradnik dla początkujących". Otóż wystarczy wybrać się na Pilsko, wtedy kiedy zapowiadają deszcz. Ulewny deszcz. W sumie to wodny armagedon...

"Ja tu na deszczu (...) przyrzekaliśmy sobie..." to Pilsko
Tak było. Termin wyjazdy ustalony dawno, dawno temu. Ciężko zgrać nasze wolne weekendy z wolnymi weekendami Dominika. Gdy data została wreszcie ustalona, to koniec - nie ma bata odpuścić ten termin. Pogoda nie miała znaczenia - walimy na Pilsko i Rysiankę. Tzn. pogoda miała kluczowe znaczenie - postanowiła nas utopić w górach...

Trasa: Korbielów - Przełęcz Glinne (809 m) - Pilsko (1557 m) - Palenica (1343 m) - Trzy Kopce (1216 m) - Rysianka (1322)


Fotoreleacja:
Zaczynamy nasze 700 metrów podejścia. Jeszcze nie pada. Zero jazdy - pchanie i niesienie przez 3,5 godziny :)




Zaczyna się piętro kosówki - nadal nie pada, ale jest stromo :)


Głębiej i głębiej w kosówkę :)


PILSKO - szczyt po polskiej stronie (za moment zacznie padać i... już nie przestanie)

Szczyt po stronie słowackiej:

Droga na Rysiankę :)



Obiektyw trochę zalany - na horyzoncie Dominik przeciera naszą rzekę :)

Jest i Rysianka - schronisko i można się trochę zagrzać, bo jesteśmy przemoczeni a jest 7 stopni :)

Zjazd z Rysianki :)


Porywający ten nasz szlak - takie tam z wodospadem, tylko czemu rower zabrało :)

Miała być jeszcze Romanka ale dopierniczyło nam tak deszczem i to przez kilka godzin, że z Rysianki zjechaliśmy w dół. Cel nadrzędny PILSKO zdobyty!!! Romanka dorwiemy kiedyś indziej - gdy pogoda będzie trochę łaskawsza :)
I tak trzasnęło prawie 1600 m przewyższenia. Syte podpychy i noszonka były :D


Kategoria SFA, Wycieczka

MORDOWNIK 2017

Sobota, 9 września 2017 | dodano: 12.09.2017

...i znowu mamy dwie doskonałe imprezy odbywające się w tym samym terminie: Jaszczur - Leśne Akwedukty (Bory Tucholskie) oraz Mordownik w Chochołowie. Długo nie mogliśmy się zdecydować, na który z tych rajdów jechać... aż tu nagle Wielki Wichr postanowił podjąć decyzję za nas: wziął i rozwalił lasy w Kujawsko-Pomorskiem. Tyle było z imprezy w Borach :/

Nie da się jednak ukryć, że zdarzenie to w pewien sposób "rozwiało" wszystkie nasze wątpliwości gdzie jechać... ruszamy zatem powalczyć o kolejnego Immortal'a.

Wysoki Szczebel... pandemii
Budzik dzwoni o 3:45 (czyli około 45 minut wcześniej niż w normalną sobotę), łapiemy rowery i wyruszamy na Mordowika do Chochołowa. Uwielbiam Zakopiankę tuż przed świtem, kiedy niebo pomału zaczyna się rozjaśniać, ale nadal jest jeszcze ciemno. Góry wydają się wtedy tak niesamowicie mroczne. Nieprzeniknioną ciemnością i wyjątkowym majestatem - na wysokości Myślenic - wita nas Szczebel (977 m). Ten potężny masyw, widziany z tej perspektywy przesłania niemal pół nieba i wygląda imponująco.
Basia łapie ostatnie minuty snu, a ja nie mogę oderwać wzroku od tego wzniesienia... Szczebel doskonale czarny!!! Opisywałbym !!! (równaniami oczywiście). Dobrze znowu powrócić w Góry.
Droga ucieka, a ja myślę o terenach rajdu. Baza jest w Chochołowie, czyli stosunkowo niedaleko Szaflar, gdzie startowaliśmy na ICE AR w lutym tego roku. Rajd był świetny... jak już opuścił Podhale i poprowadził nas na Spisz. Podhale zapamiętałem jako burkolandię - krainę gdzie straszliwa choroba dotknęła naszych pieskich braci mniejszych. Demoniczny wirus dopadł ich ciała i dusze... tego nie dało się nazwać nawet zarazą. To była cholerna pandemia. Wszystkie psy na Podhalu (na widok naszych rowerów) dostały wirusa... pierdolca!! Obfity ślinotok, nieskoordynowane spazmy, puste i tępe spojrzenie, skakanie przez kraty, zrywanie łańcuchów. Słowem masakra. Lgnęły do nas niczym do jakiś uzdrowicieli... leciały za nami grupami po 20 - 30 sztuk ujadając - byle nas złapać, byle dotknąć, chwycić chociaż za nogę... A ja z ciężkim sercem, ściśniętym współczuciem, szczodrze rozdawałem im cudowny lek w areozolu.
Mam nadzieję, że na Mordowniku nie będzie powtórki, bo to straszne być świadkiem takiej psiej tragedii ponownie... poza tym kończą mi się zapasy gazu :P

"Miłej masakry"
tako rzecze do nas Janko Mordownik (Organizator) i - jak się okaże później - dobrze wie co mówi. Nie uprzedzajmy jednak faktów - na razie mapy rozdane i... super, jest dokładnie tak jak powinno być: ciężko ułożyć jakiś sensowny wariant. Za każdą próbą poskładania trasy w pętle, pojawiają się jakieś punkty, które nijak nie chcą się w nią wpisać. Kombinujemy jak się da, aby jakoś sensownie wyznaczyć kolejność przejazdu - wielki plus za tak poskładaną trasę rajdu!!
Postanawiamy zaatakować część górską od razu, póki jesteśmy w pełni sił. Chcemy oczywiście powalczyć o Immortala, ale patrząc po mapie cena nieśmiertelności może być dzisiaj naprawdę wysoka. Najbardziej podoba nam jednak się wiszący w bazie dodatkowy opis jednego z punktów - taka dodatkowa wskazówka dla zawodników. Sami zobaczcie...


"Up, up to the sky"
Zaczynamy od podjazdu pod Gubałówkę (ok. 1120 m) - z Chochołowa przez Ciche. Dzień dopiero wstaje, z wolna wychodzi słoneczko a my już dymamy na 1000 metrów. Bosko. Pniemy się w górę, miejscami bardzo stromym asfaltem. Mimo, że domów przy drodze sporo - ani śladu zarazy, jaka dotknęła Podhale. Bardzo mnie to cieszy, bo mogę skupić się na kręceniu i łapaniu kolejnych przewyższeń.
Ciśniemy w ciszy, a podjazd zdaje się nie kończyć. Po drodze na szczyt łapiemy nasze dwa pierwsze punkty dzisiaj, chociaż trzeba po nie trochę zboczyć z naszego głównego traktu. Finalnie docieramy do czerwonego szlaku, a nim nadal w górę, aż na samą Gubałówkę. Na razie tu pusto: turystów jeszcze nie ma, kolejka jeszcze nie ruszyła, a sklepy dopiero się otwierają. Z Gubałówki musimy jednak zjechać kawałek dalej, w stronę stronę Zakopanego, bo punkt jest ukryty w wąwozie przy jednej ze ścieżek.
Po podbiciu karty wracamy na górę i tym sposobem drugi raz dzisiaj zdobywamy ten szczyt. Widok jest cudowny, ale nie zmienia to faktu że znowu dymamy pod górę...wbijamy na czarny szlak i ruszamy na zachód.




"...na łące pasą się jałówki, jędrne jałówki na zboczach Gubałówki"
Dosłownie chodzi o popas, bo wpadamy na punkt żywieniowy położony na wielkiej polanie. Tzw. wpadamy jest tu dość dobry słowem, bo zgubiliśmy się w labiryncie ścieżek leśnych przy ostatnim punkcie i jedziemy trochę na czuja. W sumie to tylko kompas uchronił nas przed przypadkowym zjazdem po drugiej stronie góry. Konieczna była korekta na azymut po lesie i wypadliśmy na piękną polanę z jeszcze piękniejszym widokiem na... PUNKT ŻYWIENIOWY !!! Pasiemy się. Pasiemy się aby stać się jędrni :)
Widok na Tatry też był ładny, ale jednak bardziej mój wzrok przykuły ciasteczka. Aż nie chce się stąd jechać, lekki wiaterek, ciepłe słońce, piękne widoki i... masa ciastek. Szkoda jedynie, że wpadamy na punkt żywieniowy niedługo po starcie (około 4 godzin), gdyż taki punkt po 9-10 godzinach rajdowania to prawdziwy skarb. Będą musiały wystarczyć nam zatem własne zapasy  w późniejszych godzinach. Wszyscy opychają się łakociami, ale musimy ruszać.. zostałbym jeszcze trochę bo jest tu full wypass :) ale zły Duchy jak zawsze pogania. Chwilę później lecimy szalony zjazdem w stronę Witowa, niestety trzeba stracić prawie całą zdobytą wysokość bo kolejne punkty znajdują się na dole.


"Celnicy na granicy podadzą..." PUNKTY "...nam, celników z okolicy ja bardzo dobrze znam"
Skoro straciliśmy już całą wysokość, aby złapać dwa punkty na dole, to możemy teraz zacząć mozolnie ją odzyskiwać. Ruszamy drogą, która doprowadzi nas do granicy polsko-słowackiej. Następnie jedziemy wzdłuż granicy, ponownie wspinając się na ponad 1000 metrów. Jestem osobiście zachwycony tym faktem, jako że uwielbiam szlaki graniczne i jak tylko mamy okazję atakujemy takie trakty: Beskid Niski, Bieszczady, Masyw Śnieżnika, Góry Złote, Bialskie, Bystrzyckie... i teraz znowu: ciśniemy wzdłuż słupków granicznych. Marzy mi się objechać kraj w ten sposób (oczywiście tam gdzie się da: rzeki i Tatry będą problematyczne, chociaż wzdłuż Popradu czy Odry także już jeździliśmy). Pomyśleć, że kiedyś nie wolno było się nawet zbliżyć do granicy, a dziś jedziemy sobie ścieżką bez szlaku, trzymając się betonowych słupków. Genialnie, że Janko Mordownik tak rozstawił punkty, że właściwie trzeba przejechać granicą i to spory kawałek. W sumie przed jednym punktem mijamy straż graniczną, ale zupełnie się nami nie interesują - pewnie także szukają tej cholernej ambony z punktem :)


Bez jałowych przebiegów, proszę
Nadal w górę i w górę. Pchamy nieustannie, ale z każdym krokiem coraz bliżej szczytu - a jest on niemały: Przysłop Witowski (1164 m). Jedziemy drogą, która omija szczyt Magury Witowskiej (1232 m) i wyprowadza prosto na Przysłop. Po zdobyciu punktu będziemy musieli się wrócić i przejechać na Słowacką stronę. Namawiam Basię abyśmy nie cofali się po własnych śladach, ale pocisnei przez Magurę, która jest najwyższym szczytem tego pasma. Basia uzależnia to od jakości drogi, jaką zastaniemy przy punkcie - zobaczymy czy nie będzie jednak warto wrócić się po śladach. Jednakże, po moje 5-tej sugestii aby wracać przez Magurę, Basia zaczyna czuć,że jest coś na rzeczy i wywiązuje się ciekawy dialog:
- Coś się tak uparł na tą górę?
- No, nie lubię jałowych przebiegów
- Jakich znowu jałowych przebiegów?
- Dymamy na 1200 metrów, jesteśmy rzut beretem od szczytu i co... nie podejdziemy tam?
Tak się nie godzi...
- A co Góra się na nas obrazi?
- Będzie się śmiać... mogłeś mnie mieć, mogłeś mnie mieć. Obudzę się z krzykiem, zlany potem i w majakach, że mogłem ją mieć, mogłem ją mieć...
- Dobrze, pojedziemy przez Magurę!
- Czyli bez jałowych przebiegów!!
- No, bez, bez.
...i tym sposobem po zdobyciu punktu na Przysłopie, pchamy na Magurę. Mijamy jakiś turystów, patrzą na naszą mapę i pytają się ilu dniowa to impreza. Widać, że to zwykli śmiertelnicy :)
Chwilę później zdobywamy szczyt Magury. Kolejna tabliczka do naszej kolekcji :)




Punkty na emigracji
Pora przekroczyć granicę i zaatakować słowacką część trasy Mordownika. Granicę przekraczamy na szczycie Magury i od razu wpadamy na wiatrołomy. Zaczyna się przenoszenie roweru - czyli powrót do klasyki: zdobywanie gór w stylu aramisowym :)
Zwalonych drzew jest jednak tylko kilka i potem mocno korzenista ścieżka prowadzi pięknym zjazdem przez las. Łapiemy punkt przy źródle i potem ciśniemy dalej w kierunku kolejnego szczytu. Droga zamienia się w błotne spa, dobrze że robimy ją w dół bo cisnąć nią pod górę nie byłoby fajnie. Zjeżdżamy jak dwa błotne bałwany, ale widoki są tu cudowne.





"Za horką i przez strumyczku"

Zjeżdżamy ze słowackich gór i zastanawiamy się jak będzie optymalnie dostać się do miejscowości poniżej. Nagle za naszych pleców dobywa się ryk silnika i z lasu wyjeżdża słowacka terenówka. Podbija do nas i pyta nas czego szukamy. My pokazujemy naszą mapę i jakoś tłumaczymy łamano polsko-słowackim dialektem: co my właściwie robimy. Chłopaki z jeep'a tłumaczą, że najlepiej będzie nam "za horką i pre strumyczku do cyklostrady". Ruszamy wskazaną drogą i zjeżdżamy w dół - piękny zjazd polaną. Chłopaki chyba wczuli się w przewodników, bo wyprzedzają nas na zjeździe (pocięli tak, że prawie zawieszenie zostawili) i czekają na nas na dole, aby pokazać nam "strumyczku". Strumyczku okazuje się całkiem sporą rzeką - próbujemy przejechać ją z rozpędu i powiedzmy, że jest remis. Mnie się udało, ale Szkodnik utknął na kamyczkach i się trochę skąpał :)
Udaje się jednak dostać do miejscowości, a tam już rzut beretem do "ścieżki wokół Tatr" którą wracamy do Polski, łapiąc pod drodze ostatni punkt po słowackiej stronie.


Gruz 200 czyli jesteśmy w czarnej d... DUNAJCU?
Gruz 200 czyli ros. ładunek 200. Kojarzycie co to takiego? To rosyjskie określenie na transport trumien z ciałami - najczęściej żołnierzy poległych w wojnach. Oczywiście tych, których Rosja nie prowadzi albo na misjach, w których nie bierze udziału :P
Tak właśnie się czuje... poległem w boju. Padam na ryj ze zmęczenia i mam ochotę napisać do Janka Mordownika: "ładunek 200, dwie sztuki, gotowy do transportu - można zabierać do bazy". Jesteśmy wykończeni, a przed nami jeszcze naprawdę duży kawał drogi. Zostały 3 godziny do limitu czasu oraz 4 punkty do zrobienia plus powrót do bazy. Zaczynam realnie obawiać się, że immortal jest dzisiaj poza naszym zasięgiem. Musielibyśmy naprawdę mocno przyspieszyć aby zrobić komplet punktów, a tym czasem zaczynamy popełniać błędy nawigacyjne (zmęczenie? brak koncentracji? głupota? - pewnie wszystkiego po trochu). Przegapiliśmy skrzyżowanie, na którym chcieliśmy skręcić i pojechaliśmy zupełnie inną drogą. Oczywiście nie wiemy tego jeszcze - jesteśmy tak pewni, że jedziemy dobrze, że nie patrzymy na kompas - byle cisnąć do przodu. Jakoś próbuję się zmobilizować, odpalam dopalacz i lecimy. Przelotowa 41 km/h. Jest po równym, więc jakoś utrzymuję tą prędkość acz uda płoną żywym ogniem - w końcu mamy już w nogach około 1500 metrów przewyższenia. Po około 3 km, skręcamy w prawo a tam... osiedle w Czarny Dunajcu! Jak to osiedle, przecież powinien tu być las. Patrzymy na mapę - no tak, błąd i to gruby... cały ten nasz przelot jak "krew w piach", zupełnie bez sensu, nie w tą stronę którą trzeba. Staramy się jakoś skorygować kierunek, byle tylko nie wracać wszystkiego co właśnie przejechaliśmy. Po kilku korektach i przedzieraniu się między domami, docieramy do łąki, a nią do lasu i zdobywamy nasz kolejny punkty. Niemniej zamiast przyspieszyć, pojechaliśmy na punkt mocno okrężną drogą i mamy 20 minut w plecy... no podcina nam to trochę skrzydła, morale lekko poszły w dół.

"W bagnach rozpaczy 3" czyli "los Cię w drogę pchnął"
...tylko szkoda, że znów przez bagna. (Gdyby ktoś nie widział "W bagnach rozpaczy 1" to zapraszam tutaj). Zaczynamy atakować osławioną 13-stkę, tą samą do której podpowiedź możecie oglądnąć na zdjęciu powyżej. Planowo nie zamierzamy podchodzić od "masakry" ale od ścieżki "trudno". Niestety drogi w rzeczywistości nie do końca mają się do dróg na mapie i finalnie wyrzucają nas tak, że walimy na punkt od południa czyli prosto na "masakrę". Zaczyna się bardzo spoko - bo utwardzona, wysypana kamieniami droga, która... nagle kończy się w szuwarach. Chwilę później podłoże wesoło chlupie po kołami i wokół nas pojawia się coraz więcej wody i torfu. Roślinność również gęstnieje, więc postanawiamy ukryć rowery kawałek od zanikającej ścieżki i ruszyć z buta na punkt. Po kilkudziesięciu metrach wędrówki zaczyna się wspomniana masakra: toniemy po kolana w torfie i nie jest to metafora. Zapadamy się naprawdę do wysokości kolan, ja raz wpadam po pachwinę prawą nogą (wielki dół z wodą) i lecę na ryj prosto w torf. Dobrze, że przede mną było trochę bardziej twardeo niż pod nogą bo jakoś zdołałem się wygramolić, ale spodnie całe w bagnie... Ogólnie jest tak, albo woda po kolana (sic!) albo tak gęsta roślinność, że musimy mocno kombinować aby iść zgodnie z azymutem. Nierzadko musimy wymijać fragmenty, których nie jesteśmy w stanie pokonać - tak gęsto od gałęzi i... kolców (no a jakże!). Finalnie docieramy do rozlewiska i widzimy punkt... po jego drugiej stronie. Szukamy przejścia na drugi brzego i udaje nam się znaleźć powalone drzewa. Szkodnik zwinnie przeskakuje na drugą stronę i podbija karty - ja dokumentuję cały proces na zdjęciach :)
Dziurki w karcie są, ale teraz trzeba to wrócić. To prawie 2 km bagnem... właśnie zaczyna robić się ciemno. Bardzo, ale to bardzo nie chcemy zostać w środku bagien po ciemku. Ruszamy z kopyta, aby dotrzeć do rowerów jeszcze "za szarówki", a nie "nocą", ale przyspieszenie kroków w takim terenie powoduje że miejscami zapadamy się jeszcze głębiej. I znowu doły z wodą i znowu ryjem w torf, raz Szkodnik, raz ja. Wszystko mamy mokre, ale niczym Artax ciśniemy przez bagna rozpaczy. Wróóóć, Artax to cisnął, ale w dół bagien, aż do samego dna (pewnie też nie ogarnął mapy). No to my ciśniemy jak Atreyu - na wprost... a przynajmniej tak się staramy :)
Potem znowu gęstwiny, w jednej z nich gałęzie kradną mi kartę startową, ale mają niski skill "cicha kradzież na bagnach" i dwa kroki dalej orientuję się, że nie mam karty. Udaje mi się ją odzyskać nim utonie...uff. Chwile później udaje się nam także wrócić do rowerów, acz jest już zupełnie ciemno. Punkt zjadał nam około 45-50 minut i to lekko licząc.


"Immortals - we'll put their name to the test"
No niestety tego testu nie przejdziemy pozytywnie. Nie dane będzie nam dane dostąpić nieśmiertelności. Jest godzina 20:00, a my mamy 17 z 20 punktów. Do tego, pierwszy z brakujących nam punktów jest naprawdę kawał drogi od nas. Drugi to jeszcze znośnie (względem pierwszego), ale trzeci to kolejny szczyt o wysokości prawie 1000 m. Nie ma opcji zrobić tego w godzinę. Co gorsza, nie złapiemy już dzisiaj ani jednego punktu - nie dalibyśmy rady wrócić do bazy w limicie, gdybyśmy pojechali choćby po jeden punkt. To koniec: 17/20, trzeba wracać do bazy. Mamy niecałą godziną, a do bazy zostało koło 12-13 km. Przegraliśmy swoją nieśmiertelność - medal Immortal na tej edycji zostaje w sferze niespełnionych marzeń.


"Bitter taste of victory"

Docieramy do bazy około 20 minut przed limitem czasu. Nasz wynik (17 z 20 punktów ) okazuje się rewelacyjnym: Basia wygrywa Mordownika w kategorii kobiet, a ja - licząc miejsca ex aequo - ląduję w pierwszej dziesiątce! Nieprawdopodobne, bo obecna była niemal cała czołówka Pucharu. Nie wierzymy w to, a tym czasem dodatkowo, aby rozbić bank, wygrywamy kategorię zespołową (MIX).
Mordownik okazał się w tym roku niesamowicie trudny. Z rowerzystów tylko 6 zawodników zdołało zdobyć Immortala.
Nasz wynik jest zatem ogromnym sukcesem, ale jednak... czegoś nam brakuje. Bawiliśmy się świetnie: genialna trasa, bardzo trudny rajd, najlepszy Mordownik ever, pięknie umieszczone punkty, niesamowita górska przygoda, nieprawdopodobny sukces jeśli chodzi o wynik. No i jesteśmy  najszczęśliwszymi... śmiertelnikami na ziemi. Gdzieś ta nasza nieśmiertelność nam uciekła...
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: byliśmy po prostu za słabi aby zdobyć wymarzony 3-ci Immortal. Nawet gdybyśmy nie popełnili tych ostatnich błędów nawigacjnych, sądzę że brakło by nam z godziny - co najmniej godziny - do ukończenia trasy. W żaden sposób nie ujmuje to wielkości tej jakże fantastycznej imprezie, ale wręcz przeciwnie: nadaje to jeszcze większy prestiż medalom, na które byliśmy dzisiaj po prostu za słabi. JANKO MORDOWNIK dołożył do pieca tym razem, oj dołożył.
Liczymy na to, że za rok znowu powalczymy o nieśmiertelność. I niech ponownie będzie to trasa górska!


Kategoria Rajd, SFA

Piachulec Orient 2017

Sobota, 2 września 2017 | dodano: 03.09.2017

"Jest sobota, za oknem świt", a my lecimy na drugą edycje Piachulca. Rok temu niesamowicie podobała nam się ta impreza, acz trafiliśmy na nią zupełnym przypadkiem. Nie udało mi się wtedy poczynić dedykowanego wpisu z tamtej edycji, więc teraz - na szybko, w dwóch słowach o tamtym Piachulcu. Nieraz się zdarza, że imprezy się pokrywają i trzeba wybierać (nierzadko jest to trudny wybór, ale i tak wolimy tą sytuację niż niedobór imprez). Niemniej, mieliśmy jechać na Jaszczura w Masywie Śnieżnika, ale Malo - na kilka dni przed imprezą - złapał kontuzję i nie był w stanie rozstawić trasy.
W ostatniej chwili zapisaliśmy się zatem na Piachulca i okazało się, że trafiliśmy na fantastyczny rajd, który zapamiętaliśmy jako dwa rajdy w jednym. Składał się z dwóch pętli: pierwsza, płaska po Lasach Wierzchosławickich, w piękny, słoneczny dzień i druga, ze sporymi przewyższeniami (po pogórzu), w równie piękny deszczowy dzień.
Dwie karty startowe, dwie różne mapy (o różnej skali), bardzo zróżnicowany teren obu etapów, zupełnie różna pogoda, no i mamy dwa rajdy w jednym :)
Dobra - dość o przeszłości, miało być w końcu o drugiej edycji, a nie o pierwszej.

Rajd Waligruchy czyli Chotowa do zabawy, Bejbe?
Baza rajdu jest w okolicach Pilzna, a dokładnie w Chotowej. Baza wypas, bo  to teren wielkiego hotelu. Okolice także zapowiadają się ciekawie bo znowu będziemy włóczyć się po bezdrożach wokół Tarnowa i Dębicy. Super bo oprócz Piachulca nie znamy tu innych imprez na orientację, a to oznacza mało okazji do zwiedzenia tych terenów. 
W bazie wiele znajomych twarzy, acz na samym wejściu to Jarek niszczy mi system, pytaniem:
- Jedziecie na Rajd Waligruchy? (chodzi o Rajd Waligóry w końcu września)
Pierwsza odpowiedzieć jaka mi się ciśnie na usta, to:
"Oczywiście. Tam nareszcie to nawet będę faworytem, bo ostatnio dosypuję sobie do drinków pigułki samogwałtu" :D
Ale wiesz Jarek, jak przyjedzie ten gość, to nie mamy szans. Zmiażdży nas doświadczeniem i techniką.
Uwaga, otwieracie link na własną odpowiedzialność - powiem tylko, że Japonia to nie kraj, to stan umysłu :)


"A może by tak rzucić wszystko i wyjechać..." na południe
Siadamy do planowania wariantu. Standardowo nastawiamy się na komplet, acz życie zweryfikuje czy nasze oczekiwania nie są przesadzone (oczywiście, że są...). Kreślimy na mapie trasę, umawiając się, że zaczniemy od północy i wyrysowujemy punkt po punkcie kolejne etapy przejazdu. Gotowe, możemy lecieć, ale jednak coś nam nie pasuje z tym wariantem... może jednak na południe?
Nie, to bez sensu. Mamy gotowy wariant od północy. Wydaje się całkiem przemyślany, więc na cholerę wszystko zmieniać w przypływie... no właśnie, w przypływie czego? Oświecenia czy zaćmienia? Ruszamy na północ, postanowione.
Basia: Zaczynamy od północy, prawda?
Ja: No tak zaplanowaliśmy w ostatnich 5 minutach.
Basia: Wiem, że tak zaplanowaliśmy, ale ja się pytam czy rzeczywiście zaczynamy od północy?
Ja: A wolisz od południa?
Basia: Nie, nie. Nieważne już, skoro mamy zaplanowaną już trasę... ale Ty jak wolisz?
Ja: Czyli co, południe?
Basia: No chyba tak...
...i walimy na południe. Dlaczego? Nadal nie wiem, potrzeba chwili czy nagły atak głupoty, olśnienia? Ważne, że chwilę potem lecimy na południe mapy - tam są pagóry, czyli podjazdy i zjazdy. Być może to nas przyciągnęło :)


Orientacyjna mapa do orientacji jest orientacyjna
Słowo (tautologiczne) o mapach. W bazie pada tekst "Zakaz narzekania na mapy" i kto był już na imprezie na orientację, ten wie że to przyrzeczenie przygody. Mapa może nie ma przekształceń, udziwnień, utrudnień... jest po prostu niedokładna i zawiera grube błędy :)
Na przykład pokazuje skrzyżowanie trzech dróg: północ, południe, zachód. W rzeczywistości są dwie drogi: północy zachód ale bardziej północ, południowy zachód ale bardziej południe... Było by szkoda, gdybyśmy potrzebowali dokładnie na zachód. Mówimy o drogach asfaltowych, a nie jakiś tam ścieżkach :)
Przykład problemów z mapą w rozdziale: "Jak trafić na cmentarz?".
Na razie łapiemy dwa punkty, w miarę po drodze, w lasach obok bazy i atakujemy pagóry na południu.


Krzyki w parowie

To nasz trzeci punkt. Dymamy pod jakaś górkę z przekaźnikiem i potem środkiem łąki do zagajnika (mapa mówi, że jest tutaj całkiem fajne ścieżka). Punkt to "zbocze parowu". Włazimy między drzewa, a tam imponujące urwisko. Parów jak znalazł. Złażę w dół, Basia także... szukamy. Gęsto tutaj od gałęzi i krzorów. Szukamy... no nie ma. No dobra, parów nie może być długi, idę dnem... po tygodniu wędrówki parowem, nadal idę parowem, a przede mną jeszcze miesiąc... wędrowania parowem. Ktokolwiek projektował ten parów, miał rozmach. Punkt nie ma. Co rusz tylko krzyki potępionych:
- Masz?
- Nie, a Ty?
- Oczywiście, że nie...

Za pięć minut powtórka dialogu. Jakiś zbierający grzyby dziadek patrzy na nas i próbuje zrozumieć, co my właściwie robimy.
"Panie, grzyby to tam dalej rosną, tu w tym rowie Pan nie znajdziesz". Nie rowie, tylko parowie, tak? A poza tym nie szukamy grzybów... tylko kartek na drzewie. Ciężko będzie Mu to wytłumaczyć.
Odmierzamy się raz jeszcze, no tak... szukamy za blisko. Trzeba zacząć szukać za jakieś 250 metrów. Przejeżdżamy wskazaną odległość i znowu "do parowu". A tam nie jeden, ale trzy parowy! Multiplikacja parowowa... no jaja.
Chwilę potem znajdujemy punkt, zawieszony na drzewie. Udało się znaleźć punkt, ale straciliśmy tutaj prawie godzinę. GODZINĘ... to mega strata, bo to 1/10 całego czasu.


Mały Szkodnik, wielki Demon
...prędkości. Basia ma dziś naprawdę dobry dzień. Szkodnik leci przelotami czasami po 32-35 km/h, a zapytany czy wytrzyma cały rajd w takim reżimie, twierdzi: "przecież dobrze się dziś jedzie, o co chodzi? Poza tym to kara za parów". Ja może  nie mam dzisiaj dnia Wielkiego Napieracza, ale też nie mam jakiegoś kryzysu - oznacza to, że przynajmniej Jej nie spowalniam. Kara za parów - na to bym nie wpadł...
Niemniej to Szkodnik dziś narzuca tempo i czasem ciężko utrzymać się "na kole", a jak ja zaczynam prowadzić to słyszę "Misiek, możesz przyspieszyć! Dam radę"
Szkodniku, gdybym mógł to bym przyspieszył :P


Pan poda pomocny... kolec :)
Szukamy punktu w jakimś młodniku. Jednocześnie patrzę ma kartę startową i odpływam w rozkminy. Kurcze, jeden punkt odcisnął się na niej, tak na słowo honoru. Niby widać, że jest podbity, ale dziurki jakieś takie niemrawe. Pasowałoby go jakoś poprawić, ale przecież nie będziemy wracać kilka kilometrów na już zdobyty punkt. Nie mamy igły, a dokoła tylko trawy, drzewa, kamienie - no nic czym można by poprawić drobne dziurki. Trzeba będzie pamiętać, żeby w bazie zwrócić uwagę na ten punkt, bo będzie już ciemno i można go będzie łatwo przegapić przy liczeniu punktów.
Nagle: ARGHHHH... znowu kolce... soczyście wbite w udo. Znowu wlazłem na Kolczastego Przyjaciela.
Wyciągam kolce z nogi, a Kolczasty mlaszcze: "Ooo, 0Rh+, moja ulubiona. Jeszcze kropelkę dobrze?".
Zabieraj te kolce Pacanie... chociaż, czekaj. Kolce tak?
Kolczasty patrzy na mnie ze zdziwieniem: "No co? Kropelkę, nie zbiedniejesz a ja mam na utrzymaniu rodzinę."
No dobra Kolczasty, przydaj się na coś. Dawaj tego kolca! No i mam porządne dziurki na karcie.
Łapiemy punkt z młodnika i ruszamy dalej. Ogólnie coś gęsto się tutaj zrobiło:


Jak się dostać na cmentarz?
I nie mam tutaj na myśli spotkania z rozpędzony TIR'em. Myślę raczej o mieszkańcach Zagórza... mogą być Oni odcięci od świata. Permanentnie. Ja nie wiem, jak my tutaj wjechaliśmy. Najpierw jechaliśmy drogą której nie było na mapie, a potem "drogą" - piękną na mapie - a której nie ma w rzeczywistości (czyt. jechaliśmy na rympał). Co gorsza chcemy stamtąd wyjechać w kierunku cmentarza wojennego, gdzie znajduje się następny punkt i tak jakoś nam nie idzie. Każda droga po prostu po jakim czasie znika, tak zupełnie. Pach i ściana lasu. Na jakimś stromym podjeździe zatrzymuje nas jakiś gość i pyta:
- Czemu tędy jedziecie? Dlaczego tak wybraliście?
Hmmm... nie jest to standardowe pytanie, zaczynam wyczuwać ukryte ostrzeżenie.
- No chcemy dostać się na cmentarz...
- A to spoko, to jedźcie, jedźcie... uda się Wam. Oj uda HAHAHAHA
- ...no, na ten wojenny z Pierwszej Wojny Światowej.
- AAA tak się dostać...a to nie jedźcie tędy. Tędy drogę zabrało, drzewa połamało. Drogi tam dalej nie ma. Zginiecie tam z tymi rowerami. Jedźcie tamtędy

...i wskazuje nam jedną z dróg, która wali na południe. Cmentarz jest na zachód.
Trochę nas to niepokoi, ale finalnie droga zakręca i zaczyna się wspinać pod nielichą góreczkę. Ostatecznie docieramy na cmentarz. Jest on pięknie odnowiony i zadbany. To cieszy. Z cmentarza łapiemy kolejne punkty na pogórzu i zjeżdżamy na "płaską" część rajdu - czas zaatakować północ. Po drodze mijamy innych zawodników, wygląda że spora część zaczęła od północy i teraz atakuje pagóry, czyli dokładnie odwrotnie niż my.


Pan Tadeusz: W obronie absolutu
Lecimy kolejnym przelotem, a tutaj tak scena: dwóch gości na środku ulicy leje trzeciego. Pierwsza myśl, to jakoś zareagować, ale drugi rzut oka wyjaśnia, że jest to konflikt lokalny bez większego znaczenia strategicznego dla regionu.
Na środku drogi, leży przewrócony rower i rozbita butelka absolutu. Wygląda na to, że "Pan Tadeusz" i "Soplica" nie mogą się pogodzić z tym, że "ideał sięgnął bruku". Niby to tylko rozbita butelka wódki, ale przecież chłopaki kochali ją jak "Finlandię" :)
Ten niby bity to całkiem nieźle sobie radzi. Upojony absolutem ledwie trzyma się na nogach, ale ma +10 do uników. Zawsze zatacza się tak, że idealnie schodzi z linii uderzania. Ciosy przeciwników nie są w stanie dojść celu. Kurde, w swoich najlepszych szermierczych latach nie miałem takiej skuteczności uników. Gość jest naprawdę dobry :)
Jego przeciwnicy także bardziej walczą ze sobą niż z wrogiem. Widać, że grawitacja to siła, która nie jest pomijalna w tym układzie sił. Gdy cios nie dochodzi do celu, moment jaki powstaje na ramieniu, wytrąca ich z równowagi a grawitacja przyciąga ich w kierunku gruntu. No wszystko się zgadza - czysta fizyka.
Panowie starają się nie poddawać, acz z każdym kolejnym wygenerowanym równaniem ruchu, coraz bardziej skłaniają się ku zawieszeniu broni i drzemce w rowie lub na chodniku. Coś czuję, że ciężko będzie Im pomścić utraconą flaszkę... lecimy zatem dalej. Widać, że konflikt wygaśnie sam, bo wszystkim stronom kończą się zasoby do prowadzenia wojny.


Punkt (S)CHRON-iony
Mówiąc o wojnie, jeden z punktów znajduje się w bardzo ciekawym miejscu. Sami popatrzcie:




Przez rzekę boso punkty na drugim brzegu :D
Kolejne punkty są po dwóch stronach rzeki. Mostu tutaj jednak nie ma. Lecieć do najbliższego mostu i wracać po punkt (ten po drugiej stronie) zupełnie się nie opłaca czasowo. Lepiej na dziko przez rzekę. Szkodnik do takich rzeczy to pierwszy...
Nieraz już przeprawialiśmy się przez rzekę, ale nienawidzę mieć przemoczonych butów. Może mnie całego przemoczyć, ale przemoczone buty to dramat. Dno rzeki jest bardzo spoko bo to piaseczek, planuję rzucić buty na plecak i przejść boso.
Szkodnik jednak atakuje: NIE MA CZASU!! MISIEK, DO WODY!
Fakt, zostało 1,5 godziny do limitu, a jest jeszcze kilka punktów do zebrania, no ale bez przesady...
Próbuję się bronić, ale Szkodnik wpycha mnie do wody i gna mnie na drugi brzeg, a potem z powrotem. Tyle w temacie suchych butów...
Chwilę potem wjeżdżamy na jakąś ścieżkę rowerową, którą ktoś wysypał kamieniami. Ciężko się przez to jedzie, ale najgorszy jest fakt, że mózg obija mi się o ściany czaszki. Jedziemy po tych kamerdolcach najszybciej jak się da i po 2 km takiej przejażdżki, mój mózg zaczyna się rozpadać od drgań. Mówi do mnie:
Mózg: Omega zero...
Ja: co z omegą zero?
Mózg: ...to częstotliwość drgań własnych
Ja: no i co z nią?
Mózg: taka sama jak częstotliwość wymuszenia... rezonans, rozpadam się.
Ja: Mózg? MÓZG? Mów do mnie, Mózg! Nie zostawiaj mnie...

Ogólnie: przerypana ścieżka :)



Ogrodzenie zwróciło błąd 404... not found
Bardzo słabo z czasem - niecałe pół godziny, ale jesteśmy w miarę niedaleko od bazy. Chcemy złapać jeszcze trzy punkty. Pierwszy to południowy róg ogrodzenia. Lecimy przez las, znajdujemy jest młodnik przyczajony za ogrodzeniem, ale punktu nie ma. Obchodzimy je w kółko, ale nadal nic. Zegar tyka bezlitośnie, odmierzając kolejne minuty. Szukamy, ale ogrodzenie uparcie wyrzuca błąd 404: not found.
Mija 8 minut... no dramat. Jeszcze raz: do mapy. Mapa, mów do mnie i mów do mnie dobrze!
No tak, nasz duży błąd nawigacyjny. Punkt nie jest przy ścieżce, ale ze 100 metrów w głąb lasu, a my szukamy przy ogrodzeniu, które znajduje się tuż przy ścieżce. To nie jest właściwe ogrodzenie. Wbijamy na azymut przez krzory - i jest! Drugie ogrodzenie, teraz południowy róg i jest także punkt. Mamy zdobycz, ale kosztowało nas to 13 minut. Za dużo...

Ostatnie sekundy...
Mieliśmy łapać jeszcze 2 punkty, ale zostało czasu (może) na jeden i potem gaz do bazy. Atakujemy słabą ścieżkę, która w teorii ma nas doprowadzić do przecinki, na której będzie punkt. Kolejne minuty mijają, a my walczymy ze ścieżką - zarośnięta, zawalona gałęziami, jedzie się bardzo powoli. Wpadamy w końcu na przecinkę, mamy 11 minut do limitu czasowego.
Szkodnik krzyczy: "punkt to schron, szukaj, szukaj, szukaj".
Szkodnik biega między drzewami jak opętany i krzyczy coś o schronie. Jest trochę jak w transie, trochę mnie to przeraża. Dać jej tylko siekierę i można kręcić niezły leśny horror. Wiecie grupa głupiej młodzieży, budzi starożytnego Szkodnika i ten biega z Nimi z tasakiem krzycząc "schron, oddajcie mój schron". Wyczuwam Oscara - chyba znowu się nie umył :)
Patrzę na Szkodnika i myślę jaki znowu schron? Schron już przecież był. Patrzę na opisy punktów: pkt 29 - schron, pkt 30 - koniec przecinki. My atakujemy przecież właśnie 30-tkę. No tak, Szkodnik źle spojrzał na opisy. Stres, zmęczenie, pośpiech... Szkodnik opamiętaj się, to nie schron a koniec przecinki. Moje słowa chłoszczą jaźń Szkodnika, bo nagle zmienia On kierunek biegu i wpadamy we właściwą przecinkę. Łapiemy 30-tkę i... patrzymy na zegarek: do limitu pozostały dosłownie minuty. Jest źle... chociaż źle to było parę minut temu, teraz to jest fatalnie.
Lecimy przez las, znowu robi się gęsto, ale nie zwalniamy. Ciśniemy na pałę - byle do drogi. Teraz w prawo i jest asfalt - ten, który prowadzi już prosto do bazy. Spotykamy jeszcze Marcina, który również postanowił finiszować "na ostatnie sekundy". Lecimy więc w  trójkę ile fabryka dała.
Udało się. Dotarliśmy do mety tuż przed limitem. Nogi jak z waty, ale udało się.
Basia ląduje na drugim miejscu podium, co jest bardzo dużym sukcesem - zwłaszcza, w kontekście godzinnej zabawy z parowem na początku rajdu. Po rajdzie siedzimy do nocy w bazie, konferując z innymi zakręconymi lub równie niezrównoważonymi jak my ekipami. Aż żal wracać... co tu dużo mówić,  trafił nam się bardzo udany Piachulec :)


Kategoria Rajd, SFA