aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2019

Dystans całkowity:223.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:111.50 km
Więcej statystyk

Jaszczur Sv. Jiri

  • DST 80.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 sierpnia 2019 | dodano: 03.09.2019

Kiedy wszyscy drzwiami i oknami walną na sierpniowe, pucharowe KoRNO my ruszamy zupełnie w inną stronę.
Dziwne to uczucie, bo z KoRNO czujemy się bardzo zżyci (w sumie to słowo fantastycznie określa pochodzenie, prawda? Na przykład Janusz zrzyci)… Dobra, nieważne, wracając… z KoRNO czujemy się bardzo zżyci, bo to właśnie od niego zaczęła się nasza przygoda z rajdami na orientację. Ha! Powiem więcej, to tylko i wyłącznie dzięki KoRNO na pewnym etapie naszego nawigacyjnego żywota staliśmy się współorganizatorami rajdu, mając przyjemność (chciałeś powiedzieć sadystyczną radość - Szkodnik) układać trasy w Dolinkach Podkrakowski i Lanckoronie.
Tym razem jednak, mimo całego sentymentu, ruszamy na Jaszczura. Zwłaszcza, że KoRNO rozgrywane jest na Jurze, którą owszem bardzo lubimy, ale znamy też już dość dobrze. Natomiast Jaszczur zabierze nas w Góry Opawskie… w których byliśmy do tej pory tylko raz. Nie wymienimy drugi raz gór na Jurę. Co to, to nie. Poza tym co tu dużo mówić, to JASZCZUR!!



"Najgorsze, że trzeba nie wierzyć
Gdy deszcze, gdy słońce, gdy Bóg
Stratował mój sen święty Jerzy
Jak wrócę do Ciebie bez nóg..." (1*)

Jaszczury zwykle charakteryzuje pewien motyw przewodni: „Ukryty wapień”, „Złamany Krzyż”, „Graniczne wody” czy też jeden z najwspanialszych i koszmarnych zarazem Jaszczurów „Ścieżka Muflona”... każda z tych imprez miała w sobie coś charakterystycznego dla rozgrywanego terenu.
Ech tak bardzo żałuję, że zaczęliśmy na te zawody jeździć, gdy takie edycje jak „Błędny Bastion”, „Krucze Góry” czy „Jaszczur w PIEKLE” minęły bezpowrotnie… Co więcej, nie zawsze da się być także na wszystkich rajdach w roku...
Wracając do motywu - tym razem impreza ma tytuł Jaszczu SV JIRI czyli Święty Jerzy. Tak, to ten od smoka… mnie natychmiast skojarzył się z cytowanym utworem, zwłaszcza że można odczytywać te słowa dosłownie! Aby dotrzeć do Radynii na 9:00 musimy wstać (znowu) około 5:00 rano. Tym razem zatem za sobotnią bezsenność odpowiada sam Sv. Jiri. Przyjechał i stratował nasz sen...
Radynia… mała osada, gdzieś na końcu świata. Tak bardzo na końcu świata bo w zasadzie na samej granicy z Czechami.
Można by rzec, że jest to miejsce, gdzie Diabeł mówi dobranoc, ale chyba jednak nie bo raczej by tu nie trafił.
Za słabe mapy mają tam dole aby na nich Radynia była.

- Miśku, to na końcu świata! Jak my tam dojedziemy?
- Jak to jak? Przez Kędzierzyn, Koźle...


Gdy dojeżdżamy na miejsce, niemal nikt nas nie zauważa bo wszyscy zajęci są zakupami – właśnie przyjechał sklep. Będzie tu tylko parę minut, a potem zniknie za horyzontem. Niesamowite, że są jeszcze takie miejsca… Mówiąc o horyzoncie otaczają nas nieprzebyte, niekończące się pola. Jaszczur ten miał rozgrywać się w Górach Opawskich, lecz żadnych gór na razie tu nie widać. Zapowiada się zatem, że dzisiaj będzie jednak płasko, zwłaszcza że do Biskupiej Kopy (najwyższego szczytu Gór Opawskich) mamy stąd spory kawałek drogi.
O tym jak bardzo się mylimy, przekonamy się już niebawem - dość szybko opuścimy bowiem teren naszego kraju i wjedziemy w Czechy. Tam przekonamy się, że Góry Opawskie mają także swoją drugą stronę… tą czeską. Zastanawia mnie także, gdzie na trasie spotkamy tytułowego Św. Jerzego… albo lepiej (gorzej?) Smoka.


Kapliczka Zaginionego Pisadła
Punkt 9:00 wyruszamy na trasę. To Jaszczur, czyli oznacza to, że mapy dostaliśmy jakieś 30 minut temu… trzeba było jednak dopasować do siebie ich poszczególne kawałki. W planie mapy (i tak bardzo starej, a w zasadzie to archiwalnej) jest zaznaczonych tylko część punktów kontrolnych. Reszta znajduje się na wycinkach hipsometrycznych (wysokościowych) lub lidarowych (laserowy skan terenu - zdjęcie na początku relacji) i trzeba je sobie do głównej mapy dopasować. To trudne… zwłaszcza jeśli lidary nie mają bardzo charakterystycznych miejsc.
Owszem, zdarza się czasem że już w bazie uda nam się dopasować wszystkie wycinki do mapy, ale niestety nie tym razem. Do zrobienia jest kilkanaście fragmentów i jak niektórych jesteśmy pewni na 100%, to tak  ze 4-ry, za nic nam nigdzie nie pasują.
Nie ma jednak co tracić więcej czasu na pracę nad mapą – ruszamy! Resztę spróbujemy dopasować w terenie.
Pierwsze dwa punkty w okolicy bazy są łatwe – tak jest zawsze… to tak na zachętę, na uspokojenie że wszystko jest proste i pod kontrolą. Wiecie jak jest. Gdy rajd zaczął się spokojnie, wiedz że zło pierd*lnie Znienacka (Znienacko będzie bronił się jak Umiał, a Umiał to był nielada zawodnik…).
Los jednak już teraz wysyła nam subtelne ostrzeżenia. Subtelne jak TIR za zakrętu na waszym pasie… już na drugim punkcie, w kuriozalny sposób gubimy flamaster (dobrze, że mamy drugi...). Sprawa nie bez znaczenia na rajdzie, na którym potwierdzenie niektórych punktów kontrolnych odbywa się przez wpisanie na kartę startową odpowiedzi na zagadkę.
Nie chodzi tutaj jednak o sam fakt zgubienia pisadła, ale o sposób w jaki to się stało… drugi punkt na naszej trasie, trzeba odpisać inskrypcję z kapliczki. Kapliczka typowo Jaszczurowa czyli zarośnięta, głęboko w krzakach, ogólnie ciężko dostępna bo broniona przez dziką roślinność z kolcami. Basi udaje się odpisać odpowiedź na pytanie i wychodząc z krzaków traci flamaster. Jedna z gałęzi podstępnie jej go wyrywa i flamaster upada na ziemię.
10 minut później nadal go szukamy. Nie wierzę, wiemy gdzie spadł, mamy do przeszukania góra 1m kwadratowy terenu, a pisadła nigdzie nie ma. Przerzucamy liście, podnosimy gałęzie… cholera, przecież flamaster nie jest wcale taki mały.
Po 15 minutach się poddajemy… nie uwierzyłbym gdybym, nie był tego świadkiem. Nie uwierzyłbym, że można nie móc znaleźć tak sporego obiektu na tak małej przestrzeni… nie ma co, dobry początek.




Ona przychodzi chytrze, bez ostrzeżeń czy gróźb, krzyczy pękniętą liną, kamieniem zerwanym spod stóp…” (2*)
Taa… kamieniem zerwany spod stóp. Lepiej bym tego nie ujął… a ostrzegali, prawda? (zdjęcie powyżej – Uwaga! Urwisko. Ciekawe czemu zapomnieli o literce "k"?). A było to tak…
Naszym celem były dwa mocno nierowerowe punkty, oznaczone na mapie hipsometrycznej jako X i W. Jeśli Malo mówi, że punkt są nierowerowe, to znaczy że nawet piechur będzie miał problem tam dotrzeć. Ciężko mi w zasadzie określić, co to było w terenie. Pierwszy z lampionów wisiał na drzewie tuż nad wielkim, potężnym U/V-kształtnym jarem i żeby go podbić, należało po tym drzewie wleźć…
Drugi z punktów stał sobie spokojnie w lesie, ale droga do niego wiodła niemal pionową skarpą. No i właśnie na tejże skarpie, jak mi jeden z kamieni nie uciekł z pod nogi...
Runąłem w dół wąwozu. Poleciałem jak Bielecki na Nandze (Nanga Parbat 8126m - Adam zaliczył tam 80 metrowy lot, gdy odpadł od ściany). Dawno nie poleciałem tak dynamicznie… zwykle jak się poślizgniecie, to to trwa... próbujecie się wyratować, chwycić czegoś itp. Tym razem nawet nie wiem kiedy walnąłem betami o ziemię. Szkodnik mówi, że szedłem i nagle zniknąłem z pola widzenia… i tylko jęk wydobył się z wąwozu.
Co ja robię ze swoim życiem… chodzę po jakiś skarpach, spadam z nich, obijam moje grube kości o kamienie. Co za dramat…
W sumie tego drugiego punktu to też się naszukaliśmy, bo to że stał sobie spokojnie w lesie, to jeszcze nie oznacza że łatwo go było znaleźć. Po mojej nagłej „wyprawie” w głąb wąwozu, to jeszcze z 10 minut błądziliśmy po krzakach, żeby go odszukać.



(Dwójka) PIELGRZYMÓW na końcu świata
Docieramy do miejscowości Pielgrzymów. To już totalnie koniec świata. Wioska ta leży na samej granicy, a od Czech oddziela ją niewielki potok. Naszym celem jest odnalezienie ruin kościoła Św. Jerzego (!), które tutaj się znajdują. Sama świątynia pochodzi z lat 1832-33 (jako „następca” spalonego przez pożar w 1827 roku swojego „poprzednika”), a obecny stan zawdzięcza działaniom wojennym, które przetoczyły się przez te tereny w marcu 1945 roku. Lampion ma znajdować się w najwyższej ruinie. Zakładamy, że chodzi o wieżę – gdyż większość ruin jest zabezpieczona i nie można tam wejść. Na wieżę wejść się… no właśnie. Schody są w takim stanie, że grożą zawaleniem od samego patrzenia (dodam, że są drewniane). Do tego czasami ich po prostu brakuje i trzeba przeskoczyć, podciągnąć się – forma dowolna. Ogólnie trzeba pokonać brak pewnej części schodów.
Wchodzę, na pierwsze „półpiętro” a schody skrzyp, skrzyp, trzask, trzask… hmmm, zaczynam się zastanawiać czy konstrukcja wytrzyma mój ciężar. Jestem na 100% pewny, że lampion jest na wieży, bo jeśli wspomnieć najbardziej znane wypowiedzi Malo, to :

- „Jaszczur, jest dla ludzi, którzy chcą wejść na drzewo”.
- „jest to impreza no security”
- „jeśli Wam się coś stanie, mogę się za Was co najwyżej pomodlić”


to to musi być wieża.


To nie pierwszy raz kiedy na Jaszczurze nie jesteśmy w stanie dotrzeć do lampionu, będąc w dobrym miejscu. Czasem jest to woda, czasem – tak jak dziś – wysokość. Basia mówi, że jest lżejsza i pójdzie. Już to widzę… przy swoim wzroście, to musiała by skoczyć z ostatnich pozostałych schodów, chwycić się „piętra” wyżej i podciągnąć… a potem jakoś zejść.
Basia nadal twierdzi, że da radę… ale dochodzi do krawędzi i mówi „a taki ch*j”.
Robimy zdjęcie wieży, najwyżej nam tego punktu nie uwzględnią, ale nie zamierzamy ryzykować.
Czy dało się tam wyjść? Tak, oczywiście, ale w mojej ocenie ryzyko związane z tym działaniem, zwłaszcza w kontekście starych, zrujnowanych, drewnianych schodów było zbyt duże. To kwestia indywidualnej oceny, byli tacy co weszli. Czy to było mądre? Przeżyli, więc ciężko powiedzieć. Gdyby nie przeżyli, to ocena była by prosta, prawda?



"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba
Morzu liści i w wełnianym swetrze traw..." (3*)

Chwilę później, przekraczamy granicę i naszym oczom ukazuje się bezmiar zieleni. Krajobraz jak w Beskidzie Niskim!
To miła odmiana po niedawnym chaszczowaniu. Ech chaszczowanie, pewnie w szkole uczyliście się o piętrach roślinności. Różne wyróżnia się podziały, ale praktyczny podział według mnie jest prosty. Do około 800 – 900 m npm. występuje roślinność plugawa: łopiany, jeżyny, pokrzywy… nie mówię o drzewach, ale o szeroko rozumianych krzorach i krzokach.
Drzewa są spoko… no, chyba że czasem nie. Są drzewa, które chcą Was zabić. Na przykład ŁOSKOTNICA PĘKAJĄCA. Drzewo zabójca… serio. Ludzie czasem giną przez nie i nie jest to miła śmierć.
Cechą charakterystyczną tego drzewa są kolce, które pokrywają całą korę. Całą czyli pień i wszystkie główne gałęzie. Drzewo wydziela trujący sok mleczny, który może wywołać podrażnienia skóry – a w niektórych przypadkach samo zatarcie oczu może doprowadzić do ślepoty. To jeszcze nic !
Owoce tego pacana, gdy dojrzewają, wypełniają się gazami i potem eksplodują!
Zasięg wystrzeliwanych kolców: około 40 metrów (SIC!)
Prędkość wystrzeliwanych kolców: do 240 km/h (VERY SIC!)
Wyobraźcie sobie zostać trafionym zatrutym kolcem, lecącym 240 km/h. Podoba mi się to drzewo. Hodowałbym w ogrodzie przed domem, tak aby gałązki sięgały na ulicę… podlewałbym i odżywiał, co by duże owoce rodziło….
Dobra, bo się rozmarzyłem. Kończąc offtopic… zostawimy krzory za sobą i wjeżdżamy na ogromne, naprawdę ogromne łąki. Krajobraz przypomina trochę Beskid Niski, bo mamy zielone pagóry. Żadnych kolców, żadnych parzących elementów, żadnej gęstwiny. Tylko zielony bezkres, aż po horyzont. Jest tu pięknie…




"Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi...?" (4*)
Pierwszy z dwóch rozdziałów niechronologicznych. Mam na myśli, że uczucie to nie pojawiło się na rajdzie w którymś konkretnym momencie, ale towarzyszyło nam w sposób nieprzerwany: od początku do końca.
Nie ma tu nikogo. Są pagóry, są lasy, są łąki… ale nie ma ludzi. Niejeden by się cieszył na taki scenariusz, góry bez ludzi czyli bajka – to prawda, ale kiedy mija cały dzień a Ty nie spotykasz nikogo… kiedy jedziesz przez dwie małe miejscowości i czasem usłyszy ludzi głos, ale osoby ujrzeć już nie zdołasz... może zacząć wkradać się w twoje serce pewien niepokój. Gdzie ja właściwie jestem i dlaczego tutaj nikogo nie ma…
W ciągu całego dnia spotkaliśmy "kogoś" 2 razy. Nie liczę kilku aut, które minęły nas na drodze gdy zjechaliśmy do miejscowości. Mówię o szlaku, o bezdrożach, o polach i łąkach, o ruinach dawnych zabudowań…. Żywej duszy. Martwej też nie. Przypomina mi to pewien aforyzm… niestety nie pamiętam autora, choć kojarzą mi się „Myśli nieuczesane” Stanisława Jerzego Lec’a, ale pewny nie jestem…
...tym bardziej nie jestem pewien, czy nie przekłamuję tego cytatu. Niemniej ja pamiętam go mniej więcej tak:

„Przyjdzie czas, że człowiek będzie całować ślady stóp na piasku, nie wiedząc że to jego własne…”

Pod tym względem niesamowity był to rajd. W całkowitym niemalże odosobnieniu…w samotności. W samotności we dwoje...
Co ciekawe inni zawodnicy mówili w bazie, że spotykali ludzi, a nawet wchodzili z Nimi w jakąś tak interakcje czyli byli to NPC mówiąc RPG'owo :)
My natomiast przez cały dzień nie spotkaliśmy niemal nikogo, a miejscowości wyglądały na zupełnie wyludnione…
Nawet w kapliczce spotykamy tylko duchy:



"Woda! (...) Jesteś największym bogactwem, jakie istnieje na świecie. Jesteś też najsubtelniejsza, ty, taka czysta, we wnętrznościach ziemi. Można umrzeć nad źródłem, które zawiera związki magnezu. Można umrzeć o dwa kroki od słonego jeziora. Można umrzeć mając dwa litry rosy z domieszką kilku soli. Bo ty nie dopuszczasz żadnych związków, nie tolerujesz żadnego zafałszowania, jesteś zazdrosnym bóstwem... (5*)

Drugi z rozdziałów niechronologicznych. Podobnie jak samotność, przez cały dzień towarzyszyć będzie nam pragnienie. Nie, Pacany! Nie mówię o chcicy – tym razem naprawdę chodzi mi tylko o wodę. Żar z nieba jest niesamowity, bo jest ponad 30 stopni ciepła. Słońce oszalało i podsmaża nas na wyschniętej ziemi niczym smakowite kąski na wielkiej patelni. Jest duszno i parno, nawet cień lasu nie przynosi wielkiego ukojenia. Wspomniałem też już że sklep odjechał, prawda…?
Jak to na Jaszczurze, przedzieramy się przez dzikie tereny i godzinami nie spotykamy niemal żadnej cywilizacji. Znacie nasze wielkie plecaki, wiecie więc, że niemal zawsze jesteśmy przygotowani na ciężkie warunki...
...ale nawet 4,5 litra wody na głowę dźwigane na plecach to trochę mało w tak upalny dzień jak dziś.
W takich warunkach woda „schodzi” o wiele zbyt szybko, a nie ma jej gdzie uzupełnić. Trafiamy w pewnym momencie rajdu na studnię, ale znak jednoznacznie odradza jej spożycie. Przypomina mi to… pewien ciąg obrazów. Nie mówię o malowidłach, ale o obrazach w mojej głowie:

- Wokół wód bezmiar wielki, a do picia ani kropelki...
- Co to jest?
- Wiersz. Pierwszy, którego nauczysz się w szkole średniej…


Kojarzycie skąd pochodzi ten dialog? Może chociaż część z Was zna ten klasyk niskobudżetowego S-F, w Polsce wyświetlane jako Kosmiczne Łowy (film dostępny tutaj). Lata 90-te i ramówka TV z filmami z lat 80-tych… ech te se nevrati.
Powyższe to rozmowa głównego bohatera (tytułowego hero – Space Huntera) i ratowanej przez Niego dziewczyny, gdy utknęli na pustyni…
Pamiętam jak za dzieciaka oglądałem ten film z wypiekami na twarzy. Pamiętam jak byłem dumny, że będąc w podstawówce znam już pierwszy wiersz z zakresu szkoły średniej… nie miało znaczenia, że to film w TV, że program nauczania polskiej szkoły średniej może być inny niż program nauczania w USA. Znałem już przecież pierwszy wiersz, jakiego koledzy będą się dopiero uczyć za parę lat…
A potem w liceum byłem niemal rozczarowany gdy okazało się nie przerabiamy tego wiersza.
Na tyle utkwiło to w mej pamięci, że sam musiałem go poszukać… no i znalazłem.
Oryginał został wydany po raz pierwszy w 1798 roku (autorstwa Samuela Tylora Coleridge’a, jednego z pierwszych prekursorów angielskiego romantyzmu. Utwór: „The Rime of the Ancient Mariner”)

Water, water, everywhere
And all the boards did shrink
Water, water, everywhere
Nor any drop to drink…


Znaleźliśmy zatem studnię, ale nie jest nam dane skosztować wód z jej głębin… W bazie dowiemy się, że byli tacy którzy zaryzykowali i żyją. My pewnie też, na pewnym etapie nie zastanawialibyśmy się długo, ale na studnię natknęliśmy się wczesnym popołudniem, mając jeszcze 2,5 litra zapasu. Później będziemy tego żałować. Upał nie odpuści właściwie do wieczora, a noc także nie przyniesie wiele poprawy… z każdą godziną, z każdą minutą będziemy zatem niebezpiecznie zbliżać się do wyczerpania naszych zapasów.
Samotność i racjonowanie wody… to zapamiętam na pewno z tego Jaszczura.


Nawet droga donikąd kiedyś się kończy…
Robi się coraz stromiej. Zaczynają się konkretne podjazdy i podejścia. Przebyliśmy nieprzebyte zielone łąki i wjeżdżamy w góry.
Czeka nas naprawdę trudny kawałek rajdu, także nawigacyjne bo mamy tu zatrzęsienie lidarów. Zjadają, nie! Pożerają one nasz czas w sposób niesamowity. Przypasowanie liarów, zorientowanie się w terenie tylko po jego kształcie… masakra. Punkty nie są bardzo oddalone od siebie, ale czasami między kolejnymi lampionami schodzi nam godzinę i to mimo, że nawigujemy się dość precyzyjnie i bez większych błędów.
Najgorsze jest to, że niektóre drogi i to takie lepsze, potrafią skończyć się nagle ścianą nieprzebieżnego lasu. Tak na przykład zdobywamy szczyt – Kobyłę i mimo, że lampion jest po jej drugiej stronie, to droga znika nam w ogromnych krzorach. Nie idzie się przez nie przeprawić z rowerami. Musimy się wrócić i atakować od innej drogi, która także chwilę później znika…
W końcu się udaje. Niemniej, pięć lidarów w tej części mapy zjada nam około 3,5 godziny. To była naprawdę ciężka walka… z jednej strony cieszymy się z wykonania planu (nie robić lidarów po nocy bo z wtedy z koszmaru robi się piekło…), z drugiej zastanawiamy się czy nie trzeba było chociaż części z nich odpuścić. W 3,5 godziny mogliśmy złapać inne punkty, być może nawet większą ich ilość niż te tutaj… ale kto to wie?
Finalnie, niesamowicie styrani zjeżdżamy po drugiej stronie gór... wciąż głębiej i głębiej w obcą ziemię.






Na oparach czyli „...i tych gór mam dość” (6*)
Podchodzimy kolejnym pasmem górskim i dopada mnie kryzys. Ha! Kryzys to mało powiedziane… recesja, impas, paraliż. Dopada mnie ogromne zniechęcenie…. Gdzieś na końcu świata, w samotności i palony pragnieniem przeżywam swoje własne piekło… mam dość. Tak bardzo, że Basia zaczyna się poważnie o mnie martwić. Mam dość psychicznie… na Jaszczurach to czasem Szkodnik wpada w złość, że znowu chodzimy po jakieś chaszczach (jeśli pamiętacie kryzys szkodniczy z „Jaszczur – Zaklęty Monastyr”), ale dziś padło na mnie. Gdyby zastąpić każde niecenzuralne słowo słowem „ECH”, to moja wypowiedź brzmiała by mniej więcej tak: „ech, ech, ech, ECH, EcH, ECh, E-CH, E-C-H, EC-H, eCh, …
Mam ochotę rzucić to wszystko w p***du i wrócić do bazy… tylko, że nie jest to możliwe. Jesteśmy głęboko w czeskich górach i nie ma tu drogi prowadzonej do Polski. Trzeba najpierw z gór zjechać i przeprawić się drugim ich pasmem w stronę granicy. Jeśli chciałbym szybkiej ewakuacji, no to… hmmmm… utknąłem.
Dziś - po wszystkim już, zrobiłem sobie mała psychoanalizę tego co się stało. Nie mówię tu o jakieś chorych rozkminach, ale o rzetelnym narzędziu psychopatologii czyli studium przypadku poprzez strukturyzację zapytań w korelacji z analizą oczekiwań.
Wygląda na to, że zbiegło się w tym samym czasie kilka negatywnych bodźców:
- niepokój związany z brakiem wody (do bazy daleko, a zostało nam tylko około litr na głowę… stan alarmowy!)
- słońce dogrzało mi straszliwie
- dopadły mnie drobne problemy żołądkowe
- trudna nawigacyjnie mapa, która sprawa wrażenie o wiele trudniejszej niż mapa o pełnej treści
- zapadająca zmrok
- dysonans poznawczy związany z drogą
Dwa słowa o dwóch ostatnich bodźcach. Uwielbiam zachody słońca, nie znoszę zmierzchu… to dla mnie zawsze najtrudniejsza część rajdu. Gdy już zapadnie noc i jedziemy na światłach, to już trudno – nie ma wielkiego wyboru i przechodzę nad tym do porządku dziennego. Nierzadko jest nawet przyjemnie! Ale zmierzch… gasnące światło dnia, chęć zatrzymania go, chęć ucieczki przed nocą... to że robi się coraz bardziej szaro/ciemno z każdą minutą. Niczym strach przed ciemnością. Trochę irracjonalne to, ale cóż zrobić…
Natomiast dysonans poznawczy wynika z tego, że mamy mapę formatu A3 do przejechania w pionie (straszny kawał drogi!). Mój umysł nie może jednak zaakceptować faktu, że skala mapy to 1:17 500 a nie 1:50 000, czyli NIE aż tak wielki kawał drogi. Czemu nie może tego zaakceptować? Bo strasznie wolno nam ta mapa szła, najpewniej ze względu na lidary i trudności terenowe. Po zjeździe z gór mamy przelecieć spory kawał dobrą drogą, więc powinno być ekspresem na takiej skali, ale jednak cały czas w głowie siedzi mi że ta mapa „idzie” nam opornie i długo… klasyczny dysonans poznawczy.
Skrzydła podcina mi ogrom drogi przed nami, który ogromem wcale nie jest… i tym sposobem, na Jaszczurze, o zmierzchu „tych gór mam dość”.




"Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that somethings always near..." (7*)

Zapadła noc. Jest zupełnie ciemno, więc humor mi się znacznie poprawił. Nawet Basia mówi, że to co najmniej dziwne, bo de facto jest trudniej niż o zmierzchu. Być może, ale odetchnąłem psychicznie i możemy jechać dalej… ech już dawno nie miałem takiego kryzysu.
I oby nigdy więcej.
Kryzysy fizyczne są „prostsze”, bo mimo zmęczenia, idziesz często po prostu siłą woli. Kryzys psychiczny to chęć zjechania do bazy, odpuszczenia, poddania się… z tym walczy się już ciężej, „aby znaleźć w sobie siłę, wbrew przeciwnościom bez słowa zachęty” (9*). Dobrze, że już minął…
Wyjeżdżamy na wielką polanę – lampion znajduje się w małym zagajniku gdzieś na jej środku. Mówię do Szkodnika, że ja po niego pójdę – po niedawnym kryzysie, dobrze zrobi mi spacer pod rozgwieżdżonym niebem. Szkodniczek zostaje na drodze i obserwuje oddalające się światło mojej czołówki. Patrząc za mną, traci czujność… a ciemność za jego plecami staje się żywym organizmem.
Pamiętacie?

„Ciemność jest szczodra. Jej pierwszym darem jest ukrycie: nasze prawdziwe twarze pozostają w mroku, pod skórą, prawdziwe serca spoczywają w jeszcze głębszej ciemności. Lecz największym darem ukrycia nie jest to, że możemy ochronić własne tajemne prawdy, ale to, że ukryte są przed nami prawdy dotyczące innych…” (9*)


Organizm podchodzi Mu niemal pod plecy, a Szkodnik zdaje się nie dostrzegać zagrożenia.
Nie jestem w stanie Mu pomóc, szukając lampionu gdzieś pośród wielkiej polany.
Dopiero kiedy wrócę usłyszę przerażającą historię, mrożącą krew w żyłach opowieść o białych istotach z ciemności, które (naprawdę w dużej liczbie) zaszły od tyłu Szkodnika. Kiedy nagle coś Go zaniepokoilo odwrócił się i niemal głową zderzył ze stworami, które (ciekawe, kto Im po nocy na polu świeci), wylazły z ciemności.

Jakiś czas później (czytaj po 2-kilometrowym podjeździe) docieramy na stary opuszczony cmentarz… który to już raz, Szkodniku. Tylko Ty, ja, noc i utopiona w ciemności nekropolia… Kto nie przeżył swojego pierwszego razu nocą na cmentarzu, ten nie zna życia. To znaczy, chodzi mi o to, że jesteście pierwszy raz nocą na cmentarzu, a nie o ten „pierwszy raz”  na cmentarzu nocą, tak?
Mam nadzieję, że się rozumiemy?




Do bazy docieramy mocno po pierwszej w nocy. Prawie 17 godzin w trasie, cały limit podstawowy i niemal cały (bez kilku minut) limit spóźnień wykorzystany. Na liczniku około 80 km… z czego, jak to na Jaszczurze, spora część na nogach przedzierając się przez krzaki.
Niepojęte, ale jakże powtarzalne na tych imprezach…
Teraz jeszcze tylko chwila odpoczynku i powrót do domu, z krótkim snem po drodze gdzieś w lasach przy Kędzierzynie Koźlu.




CYTATY:
1) Piosenka Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński "Przyjaciele, których nie miałem"
2) Piosenka Budki Suflera "Cień wielkiej góry"
3) Znacie to już z innych wpisów. Piękna ballada o Beskidzie Niskim "Bartne"
4) Adam Mickiewicz, "Dziady" - improwizacja Konrada
5) Antoine de Saint-Exupery "Ziemia, planeta ludzi" - jeśli nie czytaliście, to koniecznie nadróbcie to zaniedbanie...
6) Piosenka górska "We wtorek w schronisku po sezonie..."
7) Piosenka Iron Maiden "Fear of the dark"
8) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "1788"
9) Książka "Gwiezdne Wojny: Zemsta Sith'ów" - pisałem Wam już, że książka jest niesamowita i świetnie uzupełnia film.


Kategoria Rajd, SFA

Świętokrzyska Jatka 2019

  • DST 143.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 sierpnia 2019 | dodano: 04.08.2019

Świętokrzyska Jatka to dla nas dość charakterystyczna impreza. Rok temu było piekło, ponad 30 stopni, trasa także około 130 km przy zalesieniu terenu 10%... po prostu patelnia. Do tego wtedy też premierę miał Venom, (mój nowy rower) - następca zmarłego tragiczne Króla Dart(h)Moor'a Pierwszego i nigdy nieodżałowanego Santa Cruza.Gdy zatem zobaczyliśmy, że znowu możemy się zapisać na przejażdżkę w piekle (choć równie dobrze mógł to być w tym roku dzień potopu), nie wahaliśmy się ani chwili. Zwłaszcza, że Jatka miała rozgrywać się w ternach nam zupełnie nieznanych, z bazą w Połańcu.


Owoc żywota twojego je ZUS... czyli tragiczna historia pewnego łosia z Piotrkowa
Na dzień przed nami wyjazdem pisze do nas Obywatel Tygrys (jak nie wiecie do czego nawiązuję, to oglądnijcie sobie klasykę polskiego kina o fali w wojsku - "Samowolka", film dostępny chociażby tutaj). Krystiana nazywam Tygryskiem, bo jego pasiasty strój rowerowy jest stylizowany na tego zwierza. Nie wiem ile ma nadal na fali, ale sądzę że jest już dawno po "Święcie Lasu" (czyli 111 DDC, kiedy pionowało się wozy). Jak ktoś nie ogarnia o czym znowu piszę, to poszukajcie sobie informacji o dawnych zwyczajach w wojsku. Dowiecie się kim były Jesiony, co to była AMBA, co to znaczyło mieć nadal dwójkę z przodu czy być ocelotem. 
Krystian pyta nas czy może się z nami zabrać do Połańca. Nasz SFA-Panzerkampfwagen nie jest może przystosowany do przewozu dzikich bestii (zwłaszcza, że Krystian zawsze napiera jak dziki), ale dajemy radę jakoś Go zapakować. W drodze do Połańca rozmowa schodzi na różne dziwne tematy... w pewnym momencie tak dziwne, że Krystian opowiada nam tragiczną historię łosi w ZUS'ie w Piotrkowie Trybunalskim. A było to tak... pewnego dnia przybyły do Piotrkowa dwa łosie. Najpewniej załatwić coś w Urzędzie Celnym, bo tam jest zawsze ostra jazda... Powiem że w starej robocie z kompami przemysłowymi, to był to jedyny urząd gdzie musieliśmy wyjaśniać pisemnie i to z pieczątką rzeczoznawcy, że komputer PC nie jest sterownikiem PLC. Urząd Celny w Piotrkowie wart jest osobnego wpisu :)
Nie jest dla mnie zatem dziwne, że łosie musiałby się samodzielnie kopsnąć do Piotrkowa aby coś wyjaśnić. Nie widziały jednak, że wybierały się w swoją ostatnią podróż... dorwali je siepacze ZUS'u i jednego z nich powiesili na płocie. Gdy rano ludzie wstali do pracy (do pracy... w Piotrkowie. Tyś widzioł - to tak samo jakbyś powiedział "szczęśliwi ludzie z Radomia"). Jeszcze raz, gdy rano ludzie wstali ujrzeli truchło łosia wiszące na ogrodzeniu ZUS'u.
Oficjalna wersja mówi, że łoś chciał ogrodzenie przeskoczyć (czyli nieleganie wtargnąć na tereny ZUS'u), nabił się na ogrodzenie i zdechł... Żal zwierzaka, ale czujecie klimat.... łoś "ukrzyżowany" na płocie ZUS'u... jakim cudem to się nie stało się mem'em.
Owoc żywota twojego je ZUS... tak bardzo, że nawet łoś nie wytrzymał i targnął się na życie, przed główną bramą... w ramach protestu... już widzę artykuł w "Fakcie": "GROZA !!!"
(Po tej opowieści jak Grzesiek M. napisze w swojej FB relacji, że na Jatce spotkali w lesie łosia, to myślałem że padnę...)
Na takie chwilę na swojej - co najmniej dziwnej - playliście w aucie mam specjalną piosenkę. Do końca drogi do Połańca słuchamy zatem Łydki Grubasa, która śpiewa:

W dalekiej snu krainie okrutny mieszkał smok
Co umiał ukraść wszystko, na co obrócił wzrok
A chłopi z tej krainy, co przecież też chcą żyć
Zrzucili się po owcy, by się nie raczył mścić
I kiedy go karmili, on ciągle rósł i rósł
Miał imię nietypowe, a zwał się ZUS...

Wójcie!
Wołajta Jaśka, bierzta grabie
Idziem na Zusa całom wsiom (1*)


Link do utworu oczywiście na końcu wpisu :D



Nie ważne kto z bazy wyjeżdża ostatni... ważne kto do niej ostatni wraca !!
Docieramy w końcu do Połańca. Jeszcze nie wyszliśmy z szoku, po tragicznej opowieści o śmierci w ZUS'ie, a już musimy się rejestrować, odbierać pakiety sportowe i przygotowywać do startu. Oczywiście w bazie pełno znanych twarzy, a że przybyliśmy ze sporym wyprzedzeniem, to jest też trochę czasu na rozmowy i pogaduchy.
Chwilę później jesteśmy już na odprawie, gdzie Łukasz robiący niezła Jatkę (np. właśnie Świętokrzyską) prezentuje nam główne informacje o trasie. Dołącza do nas także Andrzej znany Wam już z niejeden relacji, więc nie będę tym razem pisał o grubych przewodach :)
Gdy dostajemy mapę to jesteśmy pod wrażeniem. 30 punktów kontrolnych, tak rozsypanych po mapie, że ciężko ułożyć jakiś wariant. I o to przecież chodzi !!!
Będzie to widać także na trasie, bo np. pkt nr 28 będzie atakowany w tak różnych konfiguracjach, że aż głowa mała. My będziemy go brać na powrocie do bazy, ale wiele ekip atakowało go początku rajdu. Wariantowość!! Kwintesencja tych imprez!
Jesteśmy naprawdę kontent i wykreślamy nasz wariant, zupełnie nie mając pojęcia czy jest on (no i na ile) sensowny - co więcej, w trakcie jazdy nie obejdzie się bez korekt, modyfikacji i poprawek.
Narysowanie na mapie wspomnianego planu zajmuje nam dłużej niż zwykle, tak że z bazy wyjeżdżamy niemal ostatni, co niektórzy nie omieszkają nam wypomnieć. Odpowiadamy jak w tytule: "nie ważne kto wyjeżdża z bazy ostatni, ważne kto do niej ostatni wraca. Do zobaczenia o 22:59" (bo limit rajdu jest do 23:00, a chyba już wiecie że Aramisy to synonim wyrażenia "na styk").

"Andrzeju nie denerwuj się"... jeśli zacytować klasykę polskiego internetu.
No jaja, czasem nawigujemy z dokładnością do metrów, nie dając się nabrać na punkty stowarzyszone, a czasami azymutujemy się na duże odległości, czy też idziemy jak po sznurku w labiryncie ścieżek... Dziś jedank nie umiemy dobrze wyjechać z miasta (jak się wyjeżdża z miasta dobrze?). Skrzyżowanie drogi krajowej, stacja benzynowa (oznaczona na mapie), a my mamy pierwszą dyskusję w zespole. Andrzej mówi "nie tutaj, następny zakręt". Basia mówi "no nie, właśnie tutaj". Ja patrzę na mapę i myślę "też jestem zdanie, że z odległości wynika że tutaj... ale układ dróg tak mi się totalnie nie zgadza, że może Andrzej ma rację?".
Wszyscy pognali, a my nie umiemy wyjechać z miasta... dyskusja coraz bardziej burzliwa. Fantastyczny początek.
Kto miał rację? A czy to ważne? Ważne, że w końcu dochodzimy do porozumienia czyli jedziemy jednak "tutaj", a jak się okaże, że jesteśmy źle to będziemy w d***...eee... poprawiać. Proste?
Ech, komandosi nawigacji, mistrzowie azymutu... nie wiem co nas zaćmiło... Pierwsze skrzyżowanie, a my nie wiemy jak jechać. Po prostu nawigacja firmy MŁOT-MŁOT "utracono sygnał logiki..." No więc bez korekty (a może właśnie z nią - mówiłem, że nie jest to ważne) docieramy finalnie do pierwszego punktu kontrolnego w Ruszczy przy imponującym pomniku przyrody.


Nie musi smakować, byle sponiewierało czyli... "ELITARNI" (2*)
Lecimy dalej, nawigacja zaczyna nawet działać. Na 3-cim lub 4-tym punkcie dopadamy "Bronka", który wygrywa większość imprez. Jesteśmy w szoku. Dogoniliśmy Pawła, czyżbyśmy łamali już wszystkie możliwe prawa... nawet prawa fizyki i poruszaliśmy się szybciej niż światło?
Jeszcze przed chwilą nie umieliśmy wyjechać z Połańca, a teraz doganiamy elitę maratonów na orientację. Okazuje się, że nie ma tak dobrze. Po prostu wczoraj wieczorem elita zapiła i to nie byle co, bo coś co nazywają Mlekiem Teściowej (nie pytam o więcej...). Struli się tak, że raczej powinno się to nazywać Zemstą Teściowej... Wiecie, jak jest. Nie musi smakować, byle sponiewierało. Ten eliksir to sponiewierał Ich nawet aż za bardzo i teraz Bronek jest lekko zmięty. Chwilę jedziemy zatem razem... ledwie utrzymując jego tempo. No tak, musi być chory i nie do życia, abyśmy się z trudem za Nim utrzymywali...
No ale chrzanić kontekst, mogę napisać, że lecimy z Bronkiem. Inna sprawa, że gumy których używa Bronek mają coś w sobie i aż muszę sobie ich trochę podotykać.

Chwilę później nadjeżdża także Grzesiek L. i teraz to naprawdę czuję się jak w filmie "ELITARNI", bo ciśniemy w takiej elicie że to chyba jakaś nieporozumienie.

(Nota bene, bardzo polecam ten film, jak i jego drugą - jeszcze lepszą - część. Dwa słowa o fabule: opowiada on o BOPE czyli o Batalhão de Operações Policiais Especiais. Jest to jednostka policyjna należąca formalnie do Żandarmerii Wojskowej Rio De Janeiro. Grupa ta przeznaczona jest to zwalczania najgroźniejszych przestępstw i ma tzw. licencje na zbijanie. Ich logo to trupia czaszka, a chyba pamiętamy, że takich znaczków używali kiedyś chłopcy w mundurach od Hugh'a Boss'a. Amnesty International wypowiada się o działaniach BOPE krytycznie i nierzadko oskarża ich o nadużywanie tej władzy oraz przeprowadzanie egzekucji w brazylijskich fawelach. Jest to jeden z najbardziej zmilitaryzowanych i bezwzględnych oddziałów policji na świecie, którego działania są z jednej strony niesamowicie skuteczne, a z drugiej budzą spore wątpliwości natury etycznej. Kończąc offtopic - polecam oglądnąć obie części, zwłaszcza tym którym podobało się trudne kino np. w postaci "Miasto Boga")


No więc w takim towarzystwie czuję się niemal jak tytułowi "ELITARNI", zwłaszcza że chwilę później Organizator Liszkora prowadzi nas, przez krzory i wiatrołomy, bo droga się skończyła. Jakaś kolce rozdrapują mi ramię, gałęzie wkręcają się w szprychy... ale nie zwalniamy - ciśniemy jak BOPE, czyli cel uświęca środki. I jest!! Łapiemy kolejny lampion. Nie mija kolejna chwila i już nie utrzymujemy tempa czołówki... odjeżdżają nam, acz nie wszyscy bo część z Nich odbija po wspomnianą już 28-kę, którą my planujemy na powrocie.



Czas zapolować na Tygryska... czyli "Cześć, Tereska" !!! (3*)
Jedziemy dalej już tylko w trójkę, we własnym tempie. To było by tyle ze snów o elicie.
Na jednym z punktów spotykamy Sergiusza, Ewę i ich ekipę. Miło się z Nimi zagadaliśmy i pomyliśmy ścieżki...
Zamiast pojechać prosto na punkt, zrobiliśmy sobie podjazd przez jakieś pola i pagóry, a i tak trafiliśmy niemal w to samo miejsce z którego wyruszyliśmy. Tak to jest jak się gada i nie kontroluje mapy... Elitarni tak bardzo... ale było miło, więc nie ma tego złego :)
Nawet na zdjęcie się załapałem. Sława tak bardzo !!


Chwilę później ciśniemy dalej, już po wszelakich korektach i nagle mija nas Krystian czyli Tygrysek. Co jest? Przecież On już dawno powinien być  dużo dalej czyżby jednak Elitarni?
Nic z tych rzeczy - miał problemy techniczne z rowerem i dlatego teraz nadrabia jak szalony. Gna niesamowicie, ale czemu by nie zapolować na Tygryska skoro sam się nam napatoczył. Przyspieszamy - trzeba Go dorwać szybko, bo im dłużej trwa pościg tym lepiej dla Niego (On zrobił 507 km na Grassorze 444, a nie jak my słabiutkie 320 km...:D).
Zwężam źrenicę, tak skupić się na celu - liczy się tylko droga i odległość o uciekającego celu. CIŚNIEMY !!! Tygrysek skręca w prawo, my z Nim, chwilę później odbija w lewo w małą ścieżkę w las - my nadal siedzimy Mu na ogonie. Zaraz wypluję płuca, ale nie ucieknie mi. Wpadamy nad jezioro, zeskakujemy z roweru i podbiegamy do brzegu... a tutaj jacyś tubylcy.

Tygrysek krzyczy: jest tu takie coś biało-pomarańczowe?
Tubylec: Nie... ja tu tylko posuwam Teresę.
Ja: A to spoko...


Cholera nie to jezioro, właściwe jeziorko jest 100 m w prawo. Korekta i jest! Mamy kolejny lampion, ale Tygryska już nie ma - pognał dalej. Uciekł... gdy zajęliśmy się lampionem. Ech...





Czarni nad Czarną...
Przekraczamy rzekę o pięknym imieniu: Czarna. Nie Czarna Przemsza czy Czarna Nida - po prostu Czarna. A nad nami czarne chmury? No nawet nie, bo pogoda jest żyleta... przynajmniej na razie, bo deszcze są zapowiadane w późniejszej części dnia. Co najwyżej czarne chmury nad naszą nawigacją bo znowu przedzieramy się przez pokrzywy, oganiamy od psów pilnujących stawów i staramy się wrócić do jakieś cywilizacji...
Gdy docieramy do rzeki to nawet jest na niej most - no szaleństwo, nie trzeba targać wpław. No ale skoro taka nazwa rzeki to musimy zrobić sobie tutaj zdjęcie - Czarni nad Czarną.


Chwilę później docieramy także do urokliwego parku w Rytwianach i tam też robimy sobie kilka zdjęć.





"Bufet jak bufet, jest zaopatrzony. Zależy czy tu, czy gdzieś tam. Tańcz, póki żyjesz i śmiej się do Żony..." (4*)
No śmieję się, bo to pierwszy tak bufet ever !!!
Zaopatrzony owszem, ale przede wszystkim ukryty. Nie prowadzi do niego żadna ścieżka, trzeba przedzierać się przez krzaki, nad małe zarośnięte jeziorko. Rewelacja! Chwilę nam zajęło aby się tu dostać. Nawet go trochę przestrzeliliśmy, tak że konieczna była korekta - oczywiście przez chaszcze.
Zwykle bufety są oczywiste: wiaty turystyczne, przełęcze, a tu taka niespodzianka. Na bufecie posilamy się pierniczkami i owocami. Uzupełniamy także zapasy wody.Tu warto wspomnieć, że Jatka jest jednym z nielicznych rajdów, które oprócz oficjalnego bufetu udostępniają również bukłaki z wodą na różnych punktach kontrolnych.
To bardzo miłe i pomocne - w tym roku wprawdzie w naszym przypadku nie było to potrzebne (duże plecaki = duże zapasy własne), ale rok temu kiedy była patelnia i piekło, woda na punktach to było zbawienie. Opuszczamy skryte w leśnym gąszczu jeziorko i ruszamy dalej. Jeszcze sporo trasy przed nami.



"W kamieniołomach moi ludzie szukają szybko i dokładnie. Daje się zauważyć zapał i szczere zaangażowanie..." (5*)
Parafrazując Mistrza Jacka. Szukamy i szukamy, ale lampionu nie ma. Byłoby szkoda gdybyśmy nie odczytali sms'a od Organizatorów, że lampion zaginął. AMBA fatima - było i nima, AMBA to takie zwierze, co zobaczy to zabierze... No i zabrała...
Piękny kamieniołom i super miejsce na punkt, ale lampionu już tu nie ma. Tracimy trochę czasu na poszukiwania, ja nawet przedostaję się na drugą stronę "dziury" aby niczym rasowy zwiadowca wypatrywać lampionu z góry.
Gdy wszystko inne zawodzi, Basia dzwoni do Łukasza i ten potwierdza, że lampionu dzisiaj tutaj nie znajdziemy. Szkoda by było gdybym był po drugiej stronie ogromnego kamieniołomu - no cóż, dużo czytam o Gaszerbrumach (8080m oraz 8035m), Kanczendzondze (8586m) i innych takich nie najmniejszych pagórach, no to chyba dam rady zejść po skale w dół?
Ruszam zatem w dół, a Basia na to tylko "zabiję Cię, jak się zabijesz". Zastanawiam się czy właśnie zrobiłem nową drogę i złoiłem kamieniołom, ale to chyba nie tak działa... chyba dzisiaj ze sławy nic nie będzie.



Przez krzaki na kurczaki...
Punkt: rozwidleni strumieni. Szumnie to nazwane, bo ja tu żadnego strumienia nie widzę. Szemrane to rozwidlenia, ale coś tu jest. Są tu chaszcze i krzory (znowu!!!)... jest też lampion, więc "jest dobrze, ale nie tragicznie" (6*).
Do dobrej drogi mamy w miarę niedaleko, więc postanawiamy się do niej po prostu przedrzeć na dziko. Wychodzi na to, że będzie to bardzo "na dziko" bo roślinność nie odpuszcza. Znowu kolce, znowu gęsto i komary. Parzy, gryzie, dusi, tnie i harata... przedzieramy się jednak twardo dalej. Gdy w końcu dotrzemy do cywilizacji płoniemy od oparzeń i pogryzień. Ech, tego nie lubię w tej robocie...
Jeszcze popas gdzieś po kapliczką. Wyciągamy wałówę - ja oczywiście kurczaka zapieczonego w cieście pizzy. Szkoda tylko, że bez ryżu... No co, nie wiecie że

"Kurczak, ryż i kreatyna
zrobią z Ciebie sk****syna! (7*)

Rozsiedliśmy się pod kapliczką, byłoby szkoda gdyby dowalił Wam deszcz... Oczywiście zaczyna padać. Ech tego też nie lubię w tej robocie, ale cóż zrobić. Raincover'y na plecaki i ciśniemy dalej. Okaże się że i tak mieliśmy szczęście, popada nam i to umiarkowanie przez kilka minut, a inni zawodnicy będą w bazie mówić, że dorwało ich mega oberwanie chmury. Może jednak ktoś nas tam na górze lubi... albo tam na dole. Kto wie?





"Ścigają się z zachodem słońca..."
Wygląda na to, że uda nam się zrobić komplet punktów. Cała trasę i to przed nocą! Limit jest do 23:00, ale celujemy aby być w bazie przed 21:00. Mocny zapas! A co z finiszem ostatkiem sił, co z obietnicą "do zobaczenia ma mecie o 22:59?" - może się okazać, że nawet nie będziemy musieli zakładać lampek. Nie żebym ubolewał, ale jest to dziwne. Proponuję zatem Szkodnikowi, abyśmy przed zjazdem do bazy umyli rowery na myjni w Połańcu. Tym sposobem przyjedziemy trochę później na metę i nie wywołamy dziwnych komentarzy, że Aramisy są tak wcześniej. Basia oczywiście odpowiada mi nieśmiertelne "puknij się w pałę". Ech...
Na ostatnich punktach Andrzej ma kryzys i cicho szepce "dobijcie mnie, zatłuczcie tym samym kablem, którym normalnie Was poganiam". Myślałem, że Szkodnik nas rozszarpie... jeden umiera, drugi chce się kąpać a mamy szansę zrobić komplet i to przez nocą. Każe nam zabierać się do roboty i wyrobić przed zmrokiem.
Jak w "Draculi" napieramy zatem w promieniach zachodzącego słońca. Ciśniemy tak, jakby z nadejściem nocy miał nastąpić jakiś koniec świata, albo cargo miało się obudzić - jeśli pamiętacie scenę, o której mówię.
Ostatnie punkty wchodzą nam po prostu co kilka minut, aż w końcu...
Baza. Koniec. Udało się. Komplet i to nim zapadły ciemności. Niby powinienem się cieszyć, bo Szkodnik ląduje na najwyższym stopniu podium wygrywając zawody w kategorii kobiet, ale rowery nadal brudne, a przejeżdżaliśmy obok myjni...
Żartuję oczywiście. Oczywiście to bardzo cieszy, że udało się skończyć zawody z takim wynikiem, ale chyba wiecie że są rzeczy ważniejsze niż puchary np. ryż z kurczakiem, a takowy był na mecie jako posiłek. Chrzanić puchary, dawajcie dokładkę !!!




CYTATY:
1. Piosenka Łydki Grubasa "ZUS"
2. Film pod tym samym tytułem "Elitarni" (org. "Tropa de Elite")
3. Tytuł polskiego filmu "Cześć Tereska"
4. Piosenka Maryli Rodowicz "Niech żyje bal"
5. Parafraza piosenki Jacka Kaczmarskiego "Meldunek"
6. Słowa prof. Zbigniewa Czjkowskiego, legendy polskiej szermierki, u którego robiliśmy kurs instruktorski na AWF Katowice.
7. Piosenka (paradia) Agresywna Masa i DJ Chwytak "Kurczak, ryż i kreatyna"
8. Scena z filmu "Dracula". Muzyka "Racing against the sunset" z tej sceny jest tutaj - powinna Wam przypomnieć, który to fragment tej chyba najlepszej ekranizacji "Draculi" w historii kina.


Kategoria Rajd, SFA