Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2020
Dystans całkowity: | 107.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 53.50 km |
Więcej statystyk |
Himalajska Gra Terenowa
-
DST
10.00km
-
Aktywność Wędrówka
Sobota, 15 lutego 2020 | dodano: 18.02.2020
Himalajska Gra Terenowa w Katowicach. Pasuje Wam? Co za nazwa, co za impreza – proste, że musimy tam być.
Organizatorem jest Silesia Adventure Race czyli Marcin ze swoją niezmordowaną ekipą. W praktyce oznacza to, że to drugi weekend z rzędu gdy bawimy się na imprezie Silesi (w zeszłą sobotę odwiedziliśmy zimową edycję Silesia Race z bazą w Pszczynie).
Skąd wogóle pomysł na taką imprezę? Okazja jest zacna. Luty 2020 to 40-stolecie pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu, a było to wydarzenie bez precedensu.
Po pierwsze, eksperci twierdzili że ośmiotysięczniki są nie do zdobycia zimą i powyżej 7000 m n.p.m. nie da się w tym okresie przetrwać. Można by rzec, że do Polaków (Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy) ta informacja jakoś nie dotarła. Weszli, zeszli, przeżyli! Jednocześnie na zawsze zapisali się w historii.
Po drugie, nie dość że było to pierwsze zimowe zdobycie ośmiotysięcznika, to ze wszystkich 14-stu jakie stoją, był to od razu najwyższy z nich, czyli najwyższa góra na Ziemi, Dach Świata – Mount Everest.
Po trzecie jakby tego było mało, to właśnie nasi” rodacy rozpoczęli nową erę w historii alpinizmu. No i same Katowice to też miejsce, które pamiętają jedną z legend polskiego himalaizmu - Jerzego Kukuczkę, drugiego człowieka w historii świata, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum (czyli wszystkie 14 „ósemek”).
Sami zatem przyznacie, że okazja jest naprawdę zacna, a że - TU CIEKAWOSTKA – wśród Rajdowców jest bardzo wiele osób, które himalaizmem się interesują i to tak konkretnie (zapytajcie jakiś innych ludzi z waszego otoczenia czy wymienią z głowy choćby 8 z 14 ośmiotysięczników), to frekwencja na imprezie naprawdę dopisała. Może to trudne do uwierzenia, ale te światy są naprawdę jakoś powiązane, na tle że na przykład jeden z zimowych zdobywców Broad Peek’a – Tomasz Kowalski zaliczył niejeden z rajdów przygodowych. Nim jednak napiszę krótką relację z naszej przygody, jeszcze dwa słowa odnośnie klimatu imprezy.
Wiele napisano już o himalaizmie jako takim, a wielu wspinaczy przypłaciło życiem realizację lub próbę realizacji swoich marzeń… nie chcę powielać tutaj pewnych opowieści bo od tego są książki (tu bardzo polecam np. „Broad Peek – Niebo i Piekło”). Napiszę o czym innym, o czymś od siebie…
Jeszcze niedawno część z nas żyła polską wyprawą na K2, drugi co do wysokości szczyt Ziemi, a najwyższy szczyt Karakorum (Karakorum pod kątem ośmiotysięczników to tylko 4 góry: K2, Broad Peek oraz dwa Gaszerbrumy (I oraz II). Wszystkie pozostałe ośmiotysięczniki to Himalaje). Czy kibicowałem naszej narodowej wyprawie znanej pod hasłem „K2 dla Polaków” – NO BA! Oczwyiście, że tak. Czy chciałem aby się Im udało – hmmmm…. ciężko powiedzieć.
K2 to ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Do tej pory każda wyprawa, prędzej czy później się załamywała, a niejeden śmiałek na zawsze został już na zboczach Góry Gór, jak bywa nazywane K2.
I aby była jasność, bo tu sprawa jest prosta: jeśli K2 ma zostać kiedyś zdobyte zimą, to niech będzie to polska ekipa. Koniecznie. Zrobi to piękną klamrę kompozycyjną: początek i koniec. Pierwszy i ostatni ze szczytów zimą. Niczym alfa i omega. Było by pięknie.
Ale może lepiej… aby ta góra nie została nigdy zdobyta zimą. Jest coś magicznego w majestacie i potędze K2, które skutecznie broni się niczym Ostatni Bastion Karakorum. Niezdobyty bastion.
Może niech pozostanie niepokonana jeszcze przez długie wieki… jako swoisty znak, że nie jesteśmy jeszcze wszechpotężni, że nie damy rady ujarzmić takiej potęgi. Niech każda kolejna, nieudana zimowa próba (oby tylko bez wypadków śmiertelnych…) buduje i umacnia legendę Góry Góry, niesamowitego K2 (które mam na tapecie pulpitu od lat). To w pewnym sensie wspaniałe, że ta Góra rzuca nam takie wyzwanie i wciąż wychodzi z niego zwycięsko.
Przyjeżdżamy z coraz to nowszym sprzętem, nierzadko niemal z kosmicznym wyposażeniem, bogaci w coraz większą wiedzę odnośnie funkcjonowania człowieka w ekstremalnych warunkach, a wielki kawał lodu i kamienia stoi nadal tak niezdobyty, jak było to lata temu. To góra, która uczy pokory. Dziś na Everest można zostać niemal wyniesionym przez innych.
Jeśli oczywiście tylko Was na to stać, co nie znaczy że nie można tam zginąć - mówię tylko o pewnej komercjalizacji Himalajów, ale K2 opiera się najlepszym, najtwardszym z nas. Nawet „Czekan Porucznika” nie dał rady tej skale… i oby tak pozostało jak najdłużej.
A jeśli ktoś nie może się z takim stwierdzeniem zgodzić, to niech pomyśli tak:
„Gdy Aleksander ujrzał swe imperium to zapłakał, bo nie zostało już nic do podbicia”.
"Jak to jest być skrybą? Dobrze?" (1*)
OK, ja wiem że dygresje są solą tej ziemi, ale pora wracać do relacji.
Jedziemy zatem do Katowic, gdzie startować będziemy na trasie rodzinnej, gdyż dołączy do nas męska część Beboków (mój dobry kumpel ze studiów Mateusz i dwójka jego dzieciaków). Mama wyżej wymienionej dwójki czyli Kolarska Grażyna udaje się na trasę dłuższą wraz z swoimi koleżankami. Gdy czekamy na odprawę naszej trasy, Marcin porywa Basię… brakuje Mu ludzi do roboty, a Szkodnik akurat przechodził w pobliżu. Basia zostaje skrybą i ma wpisywać na karty startowe dyktowane przez Marcina godziny startów poszczególnych ekip. Rozśmieszyło mnie to, więc gdy widzę jak Szkodnik uzupełnia „obce” karty pytam Go:
- Jak to jest być skrybą? Dobrze?
Pamiętacie tą scenę? Kultowa akcja z filmu „Asterix i Obelix – misja Kleopatra”.
U nas ten tekst, często parafrazowany, pojawia się ciągle. W przeróżnych kontekstach.
Jak to jest szukać lampionów, dobrze?
Moim zdaniem, to nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym miał powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłem, kiedy bylem sam. I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga nam się rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem...
A może inaczej: gdybyś zapytał mnie co cenię sobie najbardziej odpowiedziałbym, że bagna i warianty z dupy… :)
Tak czy siak - chwilę później wszystkie karty są uzupełnione i możemy wyruszać w drogę.
Naszym celem dzisiaj jest zdobycie Mount Everestu, który to na potrzeby zabawy, odtwarza hałda Murcki.
Sprzęt i aklimatyzacja
Aby zdobyć Everest potrzebna jest aklimatyzacja. Każdy zdobyty punkt kontrolny pozwoli nam ją uzyskać, więc kiedy uda nam się zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zadania, będziemy mogli przeprowadzić atak szczytowy. Wyruszamy zatem z bazy i kierujemy się przez miasto do pierwszych lampionowych punktów kontrolnych. Jak w Himalajach musimy dotrzeć do „końca” cywilizacji i potem cisnąć w terenie. W miejskiej części czekają na nas dwa zadania związane z przygotowaniem wyprawy.
Musimy wiedzieć gdzie się wybieramy i co nasz czeka, więc na jednym z punktów musimy rozwiązać zadanie polegające na przypisaniu podanych wysokości do konkretnych gór. Na liście nie tylko himalajskie klasyki, ale też Kilimandżaro (5885m) czy Aconcagua (6962m).
Natomiast w domu kultury czeka nas zadanie związane z przygotowaniem sprzętu. Musimy poprawnie ponazywać (i wyjaśnić przeznaczenie) różnego rodzaju elementów wyposażania górskiego wspinacza. Jak raki są dość oczywiste, tak różnego rodzaju lodowe śruby, uprzęże i klamry, to już nie taka prosta sprawa. Udaje nam się jednak to zrobić, a to oznacza że możemy odwiedzić bazę u podnóża Dachu Świata czyli pod hałdą. Tam dostajemy drugą mapę – mapę „hołdy” (tak wiem, jak to brzmi ale naprawdę to miejsce ma ścieżki i drogi. W sumie to zdjęcie macie powyżej). Tu czeka na nas o wiele więcej punktów kontrolnych oraz sporo zadań.
Zaczynamy od przedarcia się przez lodowe plateau. Ech szkoda, że tegoroczna zima nie ma śniegu, bo klimat byłby jeszcze lepszy.
"Elisabeth, nice to see you" (2*)
Kojarzycie do czego nawiązują te słowa? Pamiętacie legendarną już akcję ratunkową Bieleckiego i Urubki na Nanga Parbat (8126m)? Więcej o tym TUTAJ. Adam i Denis wpisali się wtedy, po raz kolejny w sumie, w historię himalaizmu. Była to akcja wyznaczająca nowe granice ludzkich możliwości… Powiem Wam szczerze, że zabijały mnie wtedy komentarze niektórych osób. Padało tysiące z-dupy argumentów i opini, ale nawet nie o to chodzi.. można by tłumaczyć, że warunki, że ogromny wysiłek dla organizmu, że logistyka, że kwestia problemów z lataniem w tej strefie, nieważne… najbardziej przerażał mnie brak takiej najprostszej logiki i pokory w ludziach. Mówimy o szczycie nigdy nie zdobytym zimą, przez nikogo i to pomimo wielu prób, a ludzie oczekują że pojawi się tam lokalna ekipa ratunkowa i załatwi sprawę. Mam jedno pytanie: skoro lokalna ekipa ratowników mogła by „od kopa” podskoczyć na 7500 m npm, to czemu był to szczyt nigdy nie zdobyty przez człowieka zimą?
Nie chciało Im się? Nie czuli takiej potrzeby? Był zarezerwowany?
Wszystkie kwestie techniczne da się wytłumaczyć (tym, co oczywiście chcą słuchać), bo rzeczywiście można nie być świadomym okoliczności zdarzenia, ale postawy roszczeniowe „bo tak” są zawsze dużo bardziej problematyczne. Ech… słowem „ech”.
Wracając do relacji. Jednym z naszych zadań jest zorganizowanie akcji ratunkowej. Zasady są proste. Jedno z nas ulega „awarii” i trzeba go zatachać na hałdę. Nie wolno położyć „ofiary” na dłużej niż 10 sek, bo grozi to wychłodzeniem organizmu. Porywamy zatem najlżejszego z nas (sorry, Olek) i ciśniemy z Nim na hałdę.
Jedyny problem jaki mam z tą akcją, jest taki że w sumie to wynosimy rannego wysoko w góry. Nie znosimy go do cywilizacji, ale bierzemy go pod szczyt. No cóż, może świeże powietrze zdziała cuda. Nie ma to jak medycyna naturalna. Tak szczerze, bardziej przypominało to wynoszenie rannego z linii ognia niż górską ewakuację, ale ważne że zadanie zaliczone.
Jako, że kosztowało nas to trochę wysiłku, pora zatem skosztować czegoś innego
"Wzgórza przeszliśmy, cało wróciliśmy,
Kuchnie polowe odnalazły się..." (3*) W LAWINISKU !!
Docieramy do kolejnego punktu na naszej trasie. Jest to obóz – baza wysunięta (baza pod Everestem). Musimy tutaj przygotować posiłek w warunkach wysokogórskich. Wiecie, żywność liofilizowana (czyli „wysuszona w ch*j” jak ją to nazywam), którą trzeba przed spożyciem potraktować wrzątkiem.
Jako, że nie ma śniegu, to nie mamy co topić i musimy skorzystać z butelek wody, który zostały tu dostarczone.
Niemniej odpalenie kuchenki gazowej i zagotowanie wody leży już w naszej gestii.
W rolę wysokogórskiej żywności wcielają się nasze rodzime „chińskie” zupki. Jako, że dzieciaki zjedzą wszystko, to jedzenie zostało zdmuchnięte szybciej niż je przygotowywaliśmy. Co za niewydajny proces…
Lecimy dalej, bo za chwilę czeka na nas kolejne zadanie, którym jest przeszukanie lawiniska (poszukiwanie lampioniska?)
Dostajemy czujniki lawinowe i na podstawie ich wskazań musimy odnaleźć zakopane w gałęziach (nie ma śniegu…buuu) przedmioty.
Super spawa. Powiem szczerze, że pierwszy raz miałem to urządzenie w ręce. Owszem, chodzimy w góry zimą, ale staramy się unikać szlaków zagrożonych lawinami i jakoś tak nie było okazji zapoznać się z tym sprzętem. Bardzo fajnie to działa i dość szybko odnaleźliśmy ukryte przed nami skarby. Bardzo cenię sobie takie zadania czy też szkolenia – praktyczne użycie sprzętu. Nigdy nie wiesz kiedy Ci się to przyda. A zawsze lepiej wiedzieć i mieć przećwiczone niż tylko wiedzieć (w teorii)…
W pracy na przykład miałem praktyczne, rozszerzone szkolenie pożarowe. Mieliśmy ogromy namiot z przeszkodami w środku (porobione korytarze), czyli symulacja przedarcia się przez zadymione pomieszczenia (i to tak konkretnie zadymione). Potem każdemu z nas Strażacy odpalali dość duży płomień (taki ponad metrowy na wysokość) na specjalnej platformie, który trzeba było zgasić przy użyciu gaśnicy, ucząc się nie tylko jej obsługi, ale i wydajności środka gaśniczego oraz zasad jego skutecznego użycia. Wiele osób opróżniło całą gaśnicę, a płomień nawet tego nie zauważył.
Takie rzeczy są bardzo potrzebne, a przecież zabawa jest najlepszą nauką. Rewelacja!
Przeprawa przez lodową szczelinę… czyli jak po sznurku (poręczówki)
Kolejne zadanie obsługiwane jest przez tą samą ekipę, która zapewniła mi kąpiel na Silesia Race. Tak, nadal się będę upierał, że to była kwestia liny, a nie techniki. Od razu mnie poznają! Co za dramat… nie o takiej sławie marzyłem. Nataszka ma w tym też swój udział, bo idealnie uchwyciła w obiektywnie tzw. „magic of the moment”… Cóż, trzeba się nauczyć żyć ze sławą. Nawet tą złą…
Zadanie to przeprawa linowa – coś jak nad Sanem w Przemyslu na 36-godzinnym rajdzie TEAM 360 (ach co to był za rajd!)
Dziś jednak mam pełen komfort bo to dzieciaki palą się do wykonywania zadania – tak naprawdę to jeden z Nich, bo drugi stwierdził, że „nie lubi parków linowych”. W pełni go rozumiem, ja też nie przepadam, zwłaszcza za tymi NAD WODĄ !!!
Młodszy rzuca się jednak na liny i przechodzi bardzo sprawnie na drugą stronę szczeliny.
Co jak co, ale takie zadania to kawał dobrej zabawy i super, że tym ludziom się chce pomagać w organizacji takich rajdów.
Gdy Olek idzie po linach, a Kostek wyraża swoją niechęć do Parków Linowych, to na drugim stanowisku szczelinę pokonuje ekipa Gosi i Tomka (znamy się od czasów studiów i Oni także dali się namówić na dzisiejszą grę).
Naszym ostatnim zadaniem przed atakiem szczytowym jest strome podejście z wykorzystaniem lin. Oczywiście to zabawa, więc liny są tu tylko elementem „klimatycznym” a takie ściany to pokonujemy zwykle nie z liną, a z rowerem na plecach :D
Bycie z-dupy-wariantowcem zobowiązuje… ech, tu też ekipa nas zna i pamięta mój wodolot na ostatniej Silesii.
Śmieją się, że na dole czeka na mnie nawet małe jeziorko, jakbym się zdecydował. Śmieją się… taaak, śmieją się ze mnie...
Ale ja będę się śmiał jak przyjadą na nasze Wiosenne CZARNE KoRNO – Siłę KORNOlisa i wpadną w szereg pułapek, które już tam na nich czyhają!
Atak szczytowy
Meldujemy się w bazie pod Everestem. Jako, że zaliczyliśmy wszystkie punkty kontrolne to mamy zielone światło i możemy przeprowadzić atak szczytowy. Rewelacja. Zwłaszcza, że trafiło nam się fantastyczne okno pogodowe. Ech… naprawdę szkoda, że nie ma śniegu. Ta impreza to fantastyczny pomysł i bawimy się świetnie.
Co można powiedzieć o dzisiejszym dniu? Każdy ma swój Everest lub swoją hałdę.
Marcin, genialny pomysł i świetna realizacja. Dziękujemy za wspaniałą zabawę.
A na samym szczycie czeka na nas niespodzianka. Kubki z napisem, ale nie byle jakim bo to zapis oryginalnej rozmowy Wielickiego i Cichego z bazą. Rozmowa to odbyła się ze szczytu Dachu Świata.
Fantastyczne upamiętnienie tych wydarzeń, a poniżej Szkodnik na Dachu Katowic :D
CYTATY:
1. Kultowa scena z filmu "Asterix i Obelix - Misja Kleopatra"
2. Wyjaśnione w tekście
3. Piosenka z filmu "Jak rozpętałem II wojnę światową"
Organizatorem jest Silesia Adventure Race czyli Marcin ze swoją niezmordowaną ekipą. W praktyce oznacza to, że to drugi weekend z rzędu gdy bawimy się na imprezie Silesi (w zeszłą sobotę odwiedziliśmy zimową edycję Silesia Race z bazą w Pszczynie).
Skąd wogóle pomysł na taką imprezę? Okazja jest zacna. Luty 2020 to 40-stolecie pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu, a było to wydarzenie bez precedensu.
Po pierwsze, eksperci twierdzili że ośmiotysięczniki są nie do zdobycia zimą i powyżej 7000 m n.p.m. nie da się w tym okresie przetrwać. Można by rzec, że do Polaków (Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy) ta informacja jakoś nie dotarła. Weszli, zeszli, przeżyli! Jednocześnie na zawsze zapisali się w historii.
Po drugie, nie dość że było to pierwsze zimowe zdobycie ośmiotysięcznika, to ze wszystkich 14-stu jakie stoją, był to od razu najwyższy z nich, czyli najwyższa góra na Ziemi, Dach Świata – Mount Everest.
Po trzecie jakby tego było mało, to właśnie nasi” rodacy rozpoczęli nową erę w historii alpinizmu. No i same Katowice to też miejsce, które pamiętają jedną z legend polskiego himalaizmu - Jerzego Kukuczkę, drugiego człowieka w historii świata, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum (czyli wszystkie 14 „ósemek”).
Sami zatem przyznacie, że okazja jest naprawdę zacna, a że - TU CIEKAWOSTKA – wśród Rajdowców jest bardzo wiele osób, które himalaizmem się interesują i to tak konkretnie (zapytajcie jakiś innych ludzi z waszego otoczenia czy wymienią z głowy choćby 8 z 14 ośmiotysięczników), to frekwencja na imprezie naprawdę dopisała. Może to trudne do uwierzenia, ale te światy są naprawdę jakoś powiązane, na tle że na przykład jeden z zimowych zdobywców Broad Peek’a – Tomasz Kowalski zaliczył niejeden z rajdów przygodowych. Nim jednak napiszę krótką relację z naszej przygody, jeszcze dwa słowa odnośnie klimatu imprezy.
Wiele napisano już o himalaizmie jako takim, a wielu wspinaczy przypłaciło życiem realizację lub próbę realizacji swoich marzeń… nie chcę powielać tutaj pewnych opowieści bo od tego są książki (tu bardzo polecam np. „Broad Peek – Niebo i Piekło”). Napiszę o czym innym, o czymś od siebie…
Jeszcze niedawno część z nas żyła polską wyprawą na K2, drugi co do wysokości szczyt Ziemi, a najwyższy szczyt Karakorum (Karakorum pod kątem ośmiotysięczników to tylko 4 góry: K2, Broad Peek oraz dwa Gaszerbrumy (I oraz II). Wszystkie pozostałe ośmiotysięczniki to Himalaje). Czy kibicowałem naszej narodowej wyprawie znanej pod hasłem „K2 dla Polaków” – NO BA! Oczwyiście, że tak. Czy chciałem aby się Im udało – hmmmm…. ciężko powiedzieć.
K2 to ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Do tej pory każda wyprawa, prędzej czy później się załamywała, a niejeden śmiałek na zawsze został już na zboczach Góry Gór, jak bywa nazywane K2.
I aby była jasność, bo tu sprawa jest prosta: jeśli K2 ma zostać kiedyś zdobyte zimą, to niech będzie to polska ekipa. Koniecznie. Zrobi to piękną klamrę kompozycyjną: początek i koniec. Pierwszy i ostatni ze szczytów zimą. Niczym alfa i omega. Było by pięknie.
Ale może lepiej… aby ta góra nie została nigdy zdobyta zimą. Jest coś magicznego w majestacie i potędze K2, które skutecznie broni się niczym Ostatni Bastion Karakorum. Niezdobyty bastion.
Może niech pozostanie niepokonana jeszcze przez długie wieki… jako swoisty znak, że nie jesteśmy jeszcze wszechpotężni, że nie damy rady ujarzmić takiej potęgi. Niech każda kolejna, nieudana zimowa próba (oby tylko bez wypadków śmiertelnych…) buduje i umacnia legendę Góry Góry, niesamowitego K2 (które mam na tapecie pulpitu od lat). To w pewnym sensie wspaniałe, że ta Góra rzuca nam takie wyzwanie i wciąż wychodzi z niego zwycięsko.
Przyjeżdżamy z coraz to nowszym sprzętem, nierzadko niemal z kosmicznym wyposażeniem, bogaci w coraz większą wiedzę odnośnie funkcjonowania człowieka w ekstremalnych warunkach, a wielki kawał lodu i kamienia stoi nadal tak niezdobyty, jak było to lata temu. To góra, która uczy pokory. Dziś na Everest można zostać niemal wyniesionym przez innych.
Jeśli oczywiście tylko Was na to stać, co nie znaczy że nie można tam zginąć - mówię tylko o pewnej komercjalizacji Himalajów, ale K2 opiera się najlepszym, najtwardszym z nas. Nawet „Czekan Porucznika” nie dał rady tej skale… i oby tak pozostało jak najdłużej.
A jeśli ktoś nie może się z takim stwierdzeniem zgodzić, to niech pomyśli tak:
„Gdy Aleksander ujrzał swe imperium to zapłakał, bo nie zostało już nic do podbicia”.
"Jak to jest być skrybą? Dobrze?" (1*)
OK, ja wiem że dygresje są solą tej ziemi, ale pora wracać do relacji.
Jedziemy zatem do Katowic, gdzie startować będziemy na trasie rodzinnej, gdyż dołączy do nas męska część Beboków (mój dobry kumpel ze studiów Mateusz i dwójka jego dzieciaków). Mama wyżej wymienionej dwójki czyli Kolarska Grażyna udaje się na trasę dłuższą wraz z swoimi koleżankami. Gdy czekamy na odprawę naszej trasy, Marcin porywa Basię… brakuje Mu ludzi do roboty, a Szkodnik akurat przechodził w pobliżu. Basia zostaje skrybą i ma wpisywać na karty startowe dyktowane przez Marcina godziny startów poszczególnych ekip. Rozśmieszyło mnie to, więc gdy widzę jak Szkodnik uzupełnia „obce” karty pytam Go:
- Jak to jest być skrybą? Dobrze?
Pamiętacie tą scenę? Kultowa akcja z filmu „Asterix i Obelix – misja Kleopatra”.
U nas ten tekst, często parafrazowany, pojawia się ciągle. W przeróżnych kontekstach.
Jak to jest szukać lampionów, dobrze?
Moim zdaniem, to nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym miał powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłem, kiedy bylem sam. I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga nam się rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem...
A może inaczej: gdybyś zapytał mnie co cenię sobie najbardziej odpowiedziałbym, że bagna i warianty z dupy… :)
Tak czy siak - chwilę później wszystkie karty są uzupełnione i możemy wyruszać w drogę.
Naszym celem dzisiaj jest zdobycie Mount Everestu, który to na potrzeby zabawy, odtwarza hałda Murcki.
Sprzęt i aklimatyzacja
Aby zdobyć Everest potrzebna jest aklimatyzacja. Każdy zdobyty punkt kontrolny pozwoli nam ją uzyskać, więc kiedy uda nam się zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zadania, będziemy mogli przeprowadzić atak szczytowy. Wyruszamy zatem z bazy i kierujemy się przez miasto do pierwszych lampionowych punktów kontrolnych. Jak w Himalajach musimy dotrzeć do „końca” cywilizacji i potem cisnąć w terenie. W miejskiej części czekają na nas dwa zadania związane z przygotowaniem wyprawy.
Musimy wiedzieć gdzie się wybieramy i co nasz czeka, więc na jednym z punktów musimy rozwiązać zadanie polegające na przypisaniu podanych wysokości do konkretnych gór. Na liście nie tylko himalajskie klasyki, ale też Kilimandżaro (5885m) czy Aconcagua (6962m).
Natomiast w domu kultury czeka nas zadanie związane z przygotowaniem sprzętu. Musimy poprawnie ponazywać (i wyjaśnić przeznaczenie) różnego rodzaju elementów wyposażania górskiego wspinacza. Jak raki są dość oczywiste, tak różnego rodzaju lodowe śruby, uprzęże i klamry, to już nie taka prosta sprawa. Udaje nam się jednak to zrobić, a to oznacza że możemy odwiedzić bazę u podnóża Dachu Świata czyli pod hałdą. Tam dostajemy drugą mapę – mapę „hołdy” (tak wiem, jak to brzmi ale naprawdę to miejsce ma ścieżki i drogi. W sumie to zdjęcie macie powyżej). Tu czeka na nas o wiele więcej punktów kontrolnych oraz sporo zadań.
Zaczynamy od przedarcia się przez lodowe plateau. Ech szkoda, że tegoroczna zima nie ma śniegu, bo klimat byłby jeszcze lepszy.
"Elisabeth, nice to see you" (2*)
Kojarzycie do czego nawiązują te słowa? Pamiętacie legendarną już akcję ratunkową Bieleckiego i Urubki na Nanga Parbat (8126m)? Więcej o tym TUTAJ. Adam i Denis wpisali się wtedy, po raz kolejny w sumie, w historię himalaizmu. Była to akcja wyznaczająca nowe granice ludzkich możliwości… Powiem Wam szczerze, że zabijały mnie wtedy komentarze niektórych osób. Padało tysiące z-dupy argumentów i opini, ale nawet nie o to chodzi.. można by tłumaczyć, że warunki, że ogromny wysiłek dla organizmu, że logistyka, że kwestia problemów z lataniem w tej strefie, nieważne… najbardziej przerażał mnie brak takiej najprostszej logiki i pokory w ludziach. Mówimy o szczycie nigdy nie zdobytym zimą, przez nikogo i to pomimo wielu prób, a ludzie oczekują że pojawi się tam lokalna ekipa ratunkowa i załatwi sprawę. Mam jedno pytanie: skoro lokalna ekipa ratowników mogła by „od kopa” podskoczyć na 7500 m npm, to czemu był to szczyt nigdy nie zdobyty przez człowieka zimą?
Nie chciało Im się? Nie czuli takiej potrzeby? Był zarezerwowany?
Wszystkie kwestie techniczne da się wytłumaczyć (tym, co oczywiście chcą słuchać), bo rzeczywiście można nie być świadomym okoliczności zdarzenia, ale postawy roszczeniowe „bo tak” są zawsze dużo bardziej problematyczne. Ech… słowem „ech”.
Wracając do relacji. Jednym z naszych zadań jest zorganizowanie akcji ratunkowej. Zasady są proste. Jedno z nas ulega „awarii” i trzeba go zatachać na hałdę. Nie wolno położyć „ofiary” na dłużej niż 10 sek, bo grozi to wychłodzeniem organizmu. Porywamy zatem najlżejszego z nas (sorry, Olek) i ciśniemy z Nim na hałdę.
Jedyny problem jaki mam z tą akcją, jest taki że w sumie to wynosimy rannego wysoko w góry. Nie znosimy go do cywilizacji, ale bierzemy go pod szczyt. No cóż, może świeże powietrze zdziała cuda. Nie ma to jak medycyna naturalna. Tak szczerze, bardziej przypominało to wynoszenie rannego z linii ognia niż górską ewakuację, ale ważne że zadanie zaliczone.
Jako, że kosztowało nas to trochę wysiłku, pora zatem skosztować czegoś innego
"Wzgórza przeszliśmy, cało wróciliśmy,
Kuchnie polowe odnalazły się..." (3*) W LAWINISKU !!
Docieramy do kolejnego punktu na naszej trasie. Jest to obóz – baza wysunięta (baza pod Everestem). Musimy tutaj przygotować posiłek w warunkach wysokogórskich. Wiecie, żywność liofilizowana (czyli „wysuszona w ch*j” jak ją to nazywam), którą trzeba przed spożyciem potraktować wrzątkiem.
Jako, że nie ma śniegu, to nie mamy co topić i musimy skorzystać z butelek wody, który zostały tu dostarczone.
Niemniej odpalenie kuchenki gazowej i zagotowanie wody leży już w naszej gestii.
W rolę wysokogórskiej żywności wcielają się nasze rodzime „chińskie” zupki. Jako, że dzieciaki zjedzą wszystko, to jedzenie zostało zdmuchnięte szybciej niż je przygotowywaliśmy. Co za niewydajny proces…
Lecimy dalej, bo za chwilę czeka na nas kolejne zadanie, którym jest przeszukanie lawiniska (poszukiwanie lampioniska?)
Dostajemy czujniki lawinowe i na podstawie ich wskazań musimy odnaleźć zakopane w gałęziach (nie ma śniegu…buuu) przedmioty.
Super spawa. Powiem szczerze, że pierwszy raz miałem to urządzenie w ręce. Owszem, chodzimy w góry zimą, ale staramy się unikać szlaków zagrożonych lawinami i jakoś tak nie było okazji zapoznać się z tym sprzętem. Bardzo fajnie to działa i dość szybko odnaleźliśmy ukryte przed nami skarby. Bardzo cenię sobie takie zadania czy też szkolenia – praktyczne użycie sprzętu. Nigdy nie wiesz kiedy Ci się to przyda. A zawsze lepiej wiedzieć i mieć przećwiczone niż tylko wiedzieć (w teorii)…
W pracy na przykład miałem praktyczne, rozszerzone szkolenie pożarowe. Mieliśmy ogromy namiot z przeszkodami w środku (porobione korytarze), czyli symulacja przedarcia się przez zadymione pomieszczenia (i to tak konkretnie zadymione). Potem każdemu z nas Strażacy odpalali dość duży płomień (taki ponad metrowy na wysokość) na specjalnej platformie, który trzeba było zgasić przy użyciu gaśnicy, ucząc się nie tylko jej obsługi, ale i wydajności środka gaśniczego oraz zasad jego skutecznego użycia. Wiele osób opróżniło całą gaśnicę, a płomień nawet tego nie zauważył.
Takie rzeczy są bardzo potrzebne, a przecież zabawa jest najlepszą nauką. Rewelacja!
Przeprawa przez lodową szczelinę… czyli jak po sznurku (poręczówki)
Kolejne zadanie obsługiwane jest przez tą samą ekipę, która zapewniła mi kąpiel na Silesia Race. Tak, nadal się będę upierał, że to była kwestia liny, a nie techniki. Od razu mnie poznają! Co za dramat… nie o takiej sławie marzyłem. Nataszka ma w tym też swój udział, bo idealnie uchwyciła w obiektywnie tzw. „magic of the moment”… Cóż, trzeba się nauczyć żyć ze sławą. Nawet tą złą…
Zadanie to przeprawa linowa – coś jak nad Sanem w Przemyslu na 36-godzinnym rajdzie TEAM 360 (ach co to był za rajd!)
Dziś jednak mam pełen komfort bo to dzieciaki palą się do wykonywania zadania – tak naprawdę to jeden z Nich, bo drugi stwierdził, że „nie lubi parków linowych”. W pełni go rozumiem, ja też nie przepadam, zwłaszcza za tymi NAD WODĄ !!!
Młodszy rzuca się jednak na liny i przechodzi bardzo sprawnie na drugą stronę szczeliny.
Co jak co, ale takie zadania to kawał dobrej zabawy i super, że tym ludziom się chce pomagać w organizacji takich rajdów.
Gdy Olek idzie po linach, a Kostek wyraża swoją niechęć do Parków Linowych, to na drugim stanowisku szczelinę pokonuje ekipa Gosi i Tomka (znamy się od czasów studiów i Oni także dali się namówić na dzisiejszą grę).
Naszym ostatnim zadaniem przed atakiem szczytowym jest strome podejście z wykorzystaniem lin. Oczywiście to zabawa, więc liny są tu tylko elementem „klimatycznym” a takie ściany to pokonujemy zwykle nie z liną, a z rowerem na plecach :D
Bycie z-dupy-wariantowcem zobowiązuje… ech, tu też ekipa nas zna i pamięta mój wodolot na ostatniej Silesii.
Śmieją się, że na dole czeka na mnie nawet małe jeziorko, jakbym się zdecydował. Śmieją się… taaak, śmieją się ze mnie...
Ale ja będę się śmiał jak przyjadą na nasze Wiosenne CZARNE KoRNO – Siłę KORNOlisa i wpadną w szereg pułapek, które już tam na nich czyhają!
Atak szczytowy
Meldujemy się w bazie pod Everestem. Jako, że zaliczyliśmy wszystkie punkty kontrolne to mamy zielone światło i możemy przeprowadzić atak szczytowy. Rewelacja. Zwłaszcza, że trafiło nam się fantastyczne okno pogodowe. Ech… naprawdę szkoda, że nie ma śniegu. Ta impreza to fantastyczny pomysł i bawimy się świetnie.
Co można powiedzieć o dzisiejszym dniu? Każdy ma swój Everest lub swoją hałdę.
Marcin, genialny pomysł i świetna realizacja. Dziękujemy za wspaniałą zabawę.
A na samym szczycie czeka na nas niespodzianka. Kubki z napisem, ale nie byle jakim bo to zapis oryginalnej rozmowy Wielickiego i Cichego z bazą. Rozmowa to odbyła się ze szczytu Dachu Świata.
Fantastyczne upamiętnienie tych wydarzeń, a poniżej Szkodnik na Dachu Katowic :D
CYTATY:
1. Kultowa scena z filmu "Asterix i Obelix - Misja Kleopatra"
2. Wyjaśnione w tekście
3. Piosenka z filmu "Jak rozpętałem II wojnę światową"
Kategoria Rajd, SFA
Silesia Race - zima 2020
-
DST
97.00km
-
Sprzęt The Darkness
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 lutego 2020 | dodano: 11.02.2020
Nasz pierwszy rajd w tym roku. Zwykle sezon zaczynamy od Rajdu 4 Żywiołów, więc Silesia jest rajdem drugim. Niemniej tym razem, jak pewnie wiecie, na 4 Żywiołach występowaliśmy w roli budowniczych tras - "Aramisy i Przyjaciele" Spółka z ograniczoną... poczytalnością. Tym sposobem Silesia Race Zima robi się naszym pierwszym startem w 2020. Wszyscy już dawno zahartowani, rozgrzani, rozbudzeni a my na początku ścieżki zwanej powrotem do rajdowej formy...
Chociaż z drugiej strony ciężko wracać do czegoś czego się nigdy nie miało. Kiedy wszyscy rozpisują sobie plany treningowe: to my jedziemy po prostu na wycieczki i planujemy dobrze (lub nie...) się bawić. Nie zmienia to jednak faktu, że skoro ostatni rajd był w październiku, to naprawdę ciężko rozruszać tyłek w lutym... nie mówiąc o sobotnim budziku około 4:00 rano. Trochę od tego odwykliśmy.
"If you're good at somethinng, never do it for free" (1*)
"If you're good at somethinng, never do it for free" (1*)
Pamiętacie czyje to słowa? Oczywiście, to Joker w "Mrocznym Rycerzu" Nolana. Rozmowa w takim klimacie nawiązuje się podczas odprawy trasy PROFI.
Marcin: Dziękuję Wam że zdecydowaliście się być dziś za nami.
Jeden z zawodników: To my dziękujemy, że Ci się chce (organizować rajdy)
Marcin: Za darmo przecież tego nie robię
Jeden z zawodników: To my dziękujemy, że Ci się chce (organizować rajdy)
Marcin: Za darmo przecież tego nie robię
I tak powinno być. Jeśli jesteś w czymś dobry, nigdy nie rób tego za darmo... bo aby być w czymś dobrym potrzeba czasu, pracy i doświadczenia. A tego ostatniego Marcinowi nie brakuje. Może czasem brakuje Mu rozsądku, gdy przekłada miłość swojego życie do pociągów i torów nad BHP i nasze bezpieczeństwo, ale doświadczenie nie brakuje Mu na pewno. W tej kwestii także! Inna sprawa, że te torowe przygody sprawią że Rajdy Katowice i Silesie bywają niezapomniane.
Ech ja Wam tu o trasie PROFI, a w sumie to jeszcze nic o samym rajdzie nie powiedziałem. No więc... nie zaczyna się zadania od "no więc". Tak, wiem! No więc, jedziemy na trasę PROFI, ale tak nie do końca.
Lecimy poza klasyfikacją czyli robimy na rowerze całą trasę PROFI. Dzięki temu nie będziemy mieć części pieszych czy rowero-treku, a czyste 16 godzin rowerowania. Raz jeszcze dziękujemy za tą możliwość, bo dla nas to najlepsza możliwa opcja.
Przygodówki są fajne, ale długo-czasowo-dystansowe rajdy rowerowe są najlepsze.
Mamy tylko zrobić chociaż kawałek prologu pieszo po parku zamkowym w Pszczynie, a potem rower non-stop. Ustawiamy się zatem na starcie czyli na rynku w Pszczynie i wraz z Organizatorami odliczamy do startu naszego pierwszego rajdu w tym sezonie.
TROPEM WILCZYM
Z czym kojarzy mi się Pszczyna? Oczywiście z Zamkiem, Parkiem i Zagrodą Żubrów, które kiedyś się odwiedziło, ale także z jedną z edycji Rajdu Wilczego. To właśnie tutaj, także po parku i także nad ranem (a nawet jeszcze wcześniej niż dziś - bo dziś start jest o 8:00 dopiero), szukaliśmy lampionów. Pamiętam to dobrze. Styrani przez bagna Kobióra, gdzie utknęliśmy i to tak konkretnie koło 3 w nocy, dotachaliśmy się w końcu do Pszczyny i wśród porannych mgieł szukaliśmy lampionów ukrytych w zamkowym parku.
Co ma wisieć nie utonie... no ale chyba wisieć nie miało.
A było to tak... Na pewnym etapie rajdu czekało na nas zadanie specjalne. Przeprawa linowa przez Wisłę. Trzeba było przeprawić na drugą stronę najpierw rowery a potem siebie. Oczywiście wszystko pod okiem doświadczonych, czasem także przez los, linowych specjalistów. Rower Basi w ekspresowym tempie poleciał na drugą stronę, jego Właścicielka także. Chyba przekroczyła przy tym barierę dźwięku bo krzyk usłyszałem dopiero kiedy zbierała się z ziemi po drugiej stronie, natomiast ja... jakby to powiedzieć. Miałem trochę problemów z tą przyprawą. Kojarzycie co się dzieje gdy kat źle dobierze długość liny na szubienicy... Taaak, głowa zostaje odcięta a krew sika na około. A wiecie co się dzieje gdy na linie powiesicie ciężar przekraczający jej dopuszczalne obciążeniem.
Pamiętacie tą scenę z Batmana Tima Burtona (tego w którym Batman musiał się obracać całym ciałem, bo kostium uniemożliwiał mu kręcenie głową). Vicky Vale została przez Nietoperza zapytana ile waży gdy ratował ją przed bandą Jokera. Odpowiedziała Mu, że 48 kg po czym, pojechali na linie. Mechanizm linowy nie dał rady... i później Batman powiedział jej, że nie waży 48 kg (to jest odwaga!). No i tak też było ze mną: lina miała wytrzymać i w sumie to nawet wytrzymała, tylko tylko że poleciałem w wodne otchłanie i całkiem porządnie się skąpałem. Dobrze że była w miarę ładna pogoda bo wyszedłem z tego zadania mocno przemoczony w dolnych partiach.
Gdyby był mróz to nie byłoby ciekawie, chociaż z drugiej strony miałem też cały komplet nowych ciuchów w plecaku. Coś trzeba w nim wozić, prawda? Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty. Z trzeciej strony, plecak też poszedł pod wodę...
Niemniej, koniec końców: oszukali mnie! Mieli przeprawić mnie na drugą stronę, a prawie mnie utopili... i dalszą część rajdu jechałem z mokrą dupą (zdjęcia od Nataszki... wiedziała, gdzie i kiedy być z aparatem).
Analizując układy liniowe
Wjeżdżamy w lasy otaczające zbiornik Goczałkowicki. Dziwne rzeczy się tu dzieją bo tablica dotycząca Rezerwatu Przyrody informuje, że chodzenie po rezerwacie grozi utonięciem... My natomiast spotkaliśmy także bardzo fajny mostek. Wygląda nieźle na zdjęciu, prawda? A teraz wyobraźcie sobie, że żadna z tych belek mi nie jest do niczego przymocowana... Jak na to staniesz, to się zaczyna zabawa jak w Prince of Persia. Pamiętacie te kafelki które odpadały jak się na nich stanęło? Bardzo podobnie tu to wyglądało. Niemniej dość sprawnie uporaliśmy się z punktami kontrolnymi zlokalizowanymi w tych lasach. Na koniec zostawiliśmy sobie tak zwaną "białą mapę" czyli odcinek specjalny na którym zaznaczone były tylko i wyłącznie obiekty liniowe i... nic więcej. W praktyce oznaczało to, takie same oznaczenie strumieni, ogrodzeń i ścieżki. Innymi słowy był to układ obiektów liniowych czyli - jak pewnie pamiętacie - z definicji: matematyczny model układu regulacji oparty na przekształceniu liniowym będący matematyczną abstrakcją i swoistą idealizacją układu rzeczywistego, którego odpowiedź na złożony sygnał wejściowy można opisać za pomocą sumy odpowiedzi na prostsze sygnały wejściowe. Oznacza to że w równaniach nie występują żadne iloczyny ani potęgi zmiennych a ewentualne współczynniki tych równań czyli parametry układu nie są zmiennymi. Mówimy tu oczywiście o układach równań różniczkowych czyli dużej ilości równań odejmowanek... To tyle z definicji. Etap był autorstwa Łukasza, który przeszedł samego siebie na Silesi 3 Beskidów robiąc tam rzeź, więc spodziewaliśmy się niezłego hardkoru... Tym razem ku naszemu zaskoczeniu etap ten nie był bardzo trudny.
Bynajmniej Nie narzekamy na to!
Inwazja porywaczy lampionów
Pomału kierujemy się w stronę bazy zbierając ostatnie punkty oraz atakując etap, który wszyscy robili jako pierwszy. Zmierzch zostaje nas na fantastycznej spacerowej ścieżce wzdłuż zbiornika. Etap, o którym mówię charakteryzował się sporym zagęszczeniem punktów kontrolnych. Dzwonimy do Marcina. Skoro jesteśmy tutaj ostatnią ekipą bo jedziemy od dupy strony, to może pozbieramy Mu punkty kontrolne. Sami wiemy jak wielkim złem jest ściąganie trasy. Planowanie zawodów cieszy, rozkładanie trasy jest fajne, ale ściąganie... po zawodach, gdy jesteś wytyrany po wszsytkich przygotowaniach i prowadzeniu imprezy, jest naprawdę trudne. Marcinowi ten pomysł się bardzo podoba, więc porywamy lampiony i pakujemy je do plecaków. Zawsze będzie Mu trochę łatwiej i mamy nadzieję że w marcu też nam ktoś pomoże zbierać trasę. U nas będzie ponad 110 punktów kontrolnych, więc bierzemy 3 dni urlopu na jej rozłożenie... Będzie zatem co ściągać.
Do bazy docieramy wczesnym wieczorem, ale grubo po zmroku.
Całkiem nieźle jak na pierwszy start. Kondycji Nie ma nawigacja zawodzi ale poszły pierwsze koty za płoty. dobrze że w końcu zaczęliśmy sezon.
Teraz może być już tylko lepiej... albo i nie :)
Takie tam z płonącym horyzontem
Nostalgia za morzem
Kosmos to też NASA sprawa !!!
DUCH w mroku (mimo, że Mrok nie załapał się na to zdjęcie - przypominam, że nasze rowery to mają swoje imiona: DUCH i MROK, jak dwie identyczne Bestie z pewnego filmu)
CYTATY:
1. Film "The Dark Knight".
2. Tagline do filmu "Anakonda" (horror klasy słabej, ale ja takie kocham :D )
3. Książka Zygmunta Miłoszewskiego "Gniew"
TROPEM WILCZYM
Z czym kojarzy mi się Pszczyna? Oczywiście z Zamkiem, Parkiem i Zagrodą Żubrów, które kiedyś się odwiedziło, ale także z jedną z edycji Rajdu Wilczego. To właśnie tutaj, także po parku i także nad ranem (a nawet jeszcze wcześniej niż dziś - bo dziś start jest o 8:00 dopiero), szukaliśmy lampionów. Pamiętam to dobrze. Styrani przez bagna Kobióra, gdzie utknęliśmy i to tak konkretnie koło 3 w nocy, dotachaliśmy się w końcu do Pszczyny i wśród porannych mgieł szukaliśmy lampionów ukrytych w zamkowym parku.
Dziś klimat jest podobny. To nasz początek, pierwsze koty za płoty jak mawiają... acz jeśli chodzi o płoty, to przegapiliśmy wejście do parku i aby się nie wracać, chcieliśmy przez ten płot... no wiecie, ale potem zobaczyliśmy, że w tym miejscu jest monitoring i trochę głupio jednak, tak nie po pijaku...
Finalnie weszliśmy zatem przez główną bramę. Nie ma to jak zacząć sezon od takiej wtopy jak przegapienie wejścia do parku, który jest dość dobrze oznaczonym i znamy zabytkiem... to nie tak, aby było to wejście było jakieś ukryte czy schowane.
Finalnie weszliśmy zatem przez główną bramę. Nie ma to jak zacząć sezon od takiej wtopy jak przegapienie wejścia do parku, który jest dość dobrze oznaczonym i znamy zabytkiem... to nie tak, aby było to wejście było jakieś ukryte czy schowane.
Niemniej to pewnie wina Sergiusza i jego ekipy, bo gdy wszyscy z PROFI pognali, a TP50 czekało na swój start, my nie mając presji czasu i wyścigu ucięliśmy sobie miłą przedstartową pogawędkę, zapraszając Ich oczywiście na nasza marcowe Wiosenne CZARNE KoRNO - Siła KORNOlisa. Przecież my nie robimy takich błędów w nawigacji, więc to na pewno ich wina ... :D :D :D
Po krótkim BnO po parku dopadliśmy naszych rowerów i od wtedy złapaliśmy wiatr w żagle. Uwaga, złapanie wiatru w żagle, nie jest jednoznaczne z tym, że się wie gdzie się płynie i nie można rozbić się na rafach.
A tak przy okazji to Wy jak wolicie?
Od dupy strony czyli przodem na zad
MAZUTOWE PIEKŁO
A tak przy okazji to Wy jak wolicie?
Od dupy strony czyli przodem na zad
Jako, że nie obowiązuje nas narzucona kolejności etapów trasy Profi, zaczynamy zupełnie inaczej niż cała ekipa. Ruszamy na wschód a potem na południe. Jest to powodowane faktem, że na pierwszych pieszych etapach jest zagęszczenie punktów kontrolnych (jak to na BnO), więc nie chcemy robić tłoku wśród (u)BIEGAJĄCYCH się o zwycięstwo. Jedziemy zatem trasę po części od tyłu, bo kiedy wszyscy walą na zachód, to my ciśniemy w przeciwnym kierunku. Niedługo zaczną się tu pojawiać zawodnicy z innych tras, więc gnamy naprzód póki jesteśmy sami w terenie.
Wyjeżdżamy z Pszczyny i pierwsze punkty to formalność. Nawigacyjnie trafiamy na nie perfekcyjnie i kiedy zaczynamy myśleć, że mimo przerwy, nie wyszliśmy jednak z wprawy zaczyna się Aramisowy klasyk... czyli, jak to zwykle: NIC NIE ZAPOWIADAŁO TRAGEDII.
Docieramy do wielkiej hałdy i tam robię sobie zdjęcie typu:
Uwodzicielski Prorok na szycie wysokiej góry w otoczeniu miłujących go wyznawców...
Wylazłem, a teraz zejść nie mogę...
Wylazłem, a teraz zejść nie mogę...
MAZUTOWE PIEKŁO
Hieronim miał swoje, muzyczne, więc jak mogę mieć mazutowe. Tak wiem, to nie mazut bo mazut jest z ropy, ale mój schorowany umysł już złapał kotwicę. Czasem przez 12 godzin, bez przerwy nucę jakaś chorą piosenkę, tak dziś - czymkolwiek by to nie było, dla mnie jest to mazut i ch*j...
W sumie to ta maź zachowuje się nawet podobnie. Liczba centistokes'ów (jednostka lepkości jak ktoś nie ogarnia) wyczuwalnie wysoka. Konsystencja tego czegoś jest straszliwa - chyba ma to sporą domieszkę miału węglowego bo oblepia wszystko. To że oblepia to jedno, ale blokuje wszelaki ruch i waży chyba z tonę. Wypełnia wszystkie otwory i zapycha prześwity... masakra. Mam wrażenie że toniemy... próbujemy wołać o pomoc, ale maź wlewa się do gardła i dławi... "gdy nie możesz oddychać, nie możesz krzyczeć" (2*)
W sumie to ta maź zachowuje się nawet podobnie. Liczba centistokes'ów (jednostka lepkości jak ktoś nie ogarnia) wyczuwalnie wysoka. Konsystencja tego czegoś jest straszliwa - chyba ma to sporą domieszkę miału węglowego bo oblepia wszystko. To że oblepia to jedno, ale blokuje wszelaki ruch i waży chyba z tonę. Wypełnia wszystkie otwory i zapycha prześwity... masakra. Mam wrażenie że toniemy... próbujemy wołać o pomoc, ale maź wlewa się do gardła i dławi... "gdy nie możesz oddychać, nie możesz krzyczeć" (2*)
Słoneczko nas tak załatwiło - jeszcze niedawno maź spokojnie spała skuta nocnym lodem, ale teraz niczym gad, ciepłolubna, rozmarza i grzeje się w cieple dnia. Walczymy, ale nie dajemy rady... "Mazut" zabija... rower nabiera mi tyle tego syfu, że nie jestem w stanie go pchać. Nieraz tonęliśmy w błocie, ale tym razem jest gorzej. Lepkie palce Zła wpychają nam się do gardła jak, jak.. mniejsza z tym jak co. Wypychają się, tak?
Postanawiamy objechać tą przeszkodę na około... do dziś nie wiem, jak niektórym nie zalepiło roweru tak, że tamtędy przejechali (może grubość opon) bo u mnie nie kręcił się ani przód ani tył w pewnym momencie. To był pierwszy rajd w naszej historii, w którym dopadliśmy jakąś myjnię 24h i myliśmy sprzęt jeszcze w trakcie zawodów... ale po prostu trzeba było. Hamulce zapchane breją, rower ważący tonę... no po prostu jak nigdy.
Nasze nowe rowerki... co za dramat. Nie zasłużyły na taki los. Ja wiem, ja wiem... i tak pójdą w błoto i będą tyrane w górach, ale wiecie jak jest z nowym sprzętem. Pamiętam Tatę i noc kiedy po raz pierwszy jego ukochane auto stało nie w garażu.
Ojciec stoi rano zapatrzony w okno, Mama na to: "Co robisz?"
On grobowym głosem "W nocy padało..."
No więc właśnie... na drodze był "mazut"
"Na drugim planie ŻÓŁTA KOPARKA pochylała się nad dziurą w ziemi, jakby zaglądając do niej z zaciekawienie..." (3*)
Pamiętacie Silesię 3 Beskidów na jesień zeszłego roku. Tam też był jeden z punktów kontrolnych na żółtej koparce. Problemem było to że ta koparka odjechała. Według Marcina była porzucona ale według rzeczywistości już nie. Jak zobaczyliśmy zatem że tym razem lampion ma także wisieć na koparce, zastanawialiśmy się czy będziemy mieć powtórkę z rozrywki. Jednakże dzisiaj lampion wisiał gdzie miał wisieć, a koparka spata tam gdzie miała stać. Dzięki temu wyszedł świetny punkt kontrolny. Sami popatrzcie na zdjęcia. Punkt taki że kopara opada (dobrze, że nie odjeżdża...)
Do tego jeden punkt wcześniej był umiejscowiony w budynku dawnego dworca i także zrobił na nas spore wrażenie. Właśnie tam czekał na nas punkt żywieniowy a dla wielu ekip był to też punkt zmian czyli przepak. Posileni i w miarę zadowoleni ruszyliśmy dalej
Ojciec stoi rano zapatrzony w okno, Mama na to: "Co robisz?"
On grobowym głosem "W nocy padało..."
No więc właśnie... na drodze był "mazut"
"Na drugim planie ŻÓŁTA KOPARKA pochylała się nad dziurą w ziemi, jakby zaglądając do niej z zaciekawienie..." (3*)
Pamiętacie Silesię 3 Beskidów na jesień zeszłego roku. Tam też był jeden z punktów kontrolnych na żółtej koparce. Problemem było to że ta koparka odjechała. Według Marcina była porzucona ale według rzeczywistości już nie. Jak zobaczyliśmy zatem że tym razem lampion ma także wisieć na koparce, zastanawialiśmy się czy będziemy mieć powtórkę z rozrywki. Jednakże dzisiaj lampion wisiał gdzie miał wisieć, a koparka spata tam gdzie miała stać. Dzięki temu wyszedł świetny punkt kontrolny. Sami popatrzcie na zdjęcia. Punkt taki że kopara opada (dobrze, że nie odjeżdża...)
Do tego jeden punkt wcześniej był umiejscowiony w budynku dawnego dworca i także zrobił na nas spore wrażenie. Właśnie tam czekał na nas punkt żywieniowy a dla wielu ekip był to też punkt zmian czyli przepak. Posileni i w miarę zadowoleni ruszyliśmy dalej
Co ma wisieć nie utonie... no ale chyba wisieć nie miało.
A było to tak... Na pewnym etapie rajdu czekało na nas zadanie specjalne. Przeprawa linowa przez Wisłę. Trzeba było przeprawić na drugą stronę najpierw rowery a potem siebie. Oczywiście wszystko pod okiem doświadczonych, czasem także przez los, linowych specjalistów. Rower Basi w ekspresowym tempie poleciał na drugą stronę, jego Właścicielka także. Chyba przekroczyła przy tym barierę dźwięku bo krzyk usłyszałem dopiero kiedy zbierała się z ziemi po drugiej stronie, natomiast ja... jakby to powiedzieć. Miałem trochę problemów z tą przyprawą. Kojarzycie co się dzieje gdy kat źle dobierze długość liny na szubienicy... Taaak, głowa zostaje odcięta a krew sika na około. A wiecie co się dzieje gdy na linie powiesicie ciężar przekraczający jej dopuszczalne obciążeniem.
Pamiętacie tą scenę z Batmana Tima Burtona (tego w którym Batman musiał się obracać całym ciałem, bo kostium uniemożliwiał mu kręcenie głową). Vicky Vale została przez Nietoperza zapytana ile waży gdy ratował ją przed bandą Jokera. Odpowiedziała Mu, że 48 kg po czym, pojechali na linie. Mechanizm linowy nie dał rady... i później Batman powiedział jej, że nie waży 48 kg (to jest odwaga!). No i tak też było ze mną: lina miała wytrzymać i w sumie to nawet wytrzymała, tylko tylko że poleciałem w wodne otchłanie i całkiem porządnie się skąpałem. Dobrze że była w miarę ładna pogoda bo wyszedłem z tego zadania mocno przemoczony w dolnych partiach.
Gdyby był mróz to nie byłoby ciekawie, chociaż z drugiej strony miałem też cały komplet nowych ciuchów w plecaku. Coś trzeba w nim wozić, prawda? Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty. Z trzeciej strony, plecak też poszedł pod wodę...
Niemniej, koniec końców: oszukali mnie! Mieli przeprawić mnie na drugą stronę, a prawie mnie utopili... i dalszą część rajdu jechałem z mokrą dupą (zdjęcia od Nataszki... wiedziała, gdzie i kiedy być z aparatem).
Analizując układy liniowe
Wjeżdżamy w lasy otaczające zbiornik Goczałkowicki. Dziwne rzeczy się tu dzieją bo tablica dotycząca Rezerwatu Przyrody informuje, że chodzenie po rezerwacie grozi utonięciem... My natomiast spotkaliśmy także bardzo fajny mostek. Wygląda nieźle na zdjęciu, prawda? A teraz wyobraźcie sobie, że żadna z tych belek mi nie jest do niczego przymocowana... Jak na to staniesz, to się zaczyna zabawa jak w Prince of Persia. Pamiętacie te kafelki które odpadały jak się na nich stanęło? Bardzo podobnie tu to wyglądało. Niemniej dość sprawnie uporaliśmy się z punktami kontrolnymi zlokalizowanymi w tych lasach. Na koniec zostawiliśmy sobie tak zwaną "białą mapę" czyli odcinek specjalny na którym zaznaczone były tylko i wyłącznie obiekty liniowe i... nic więcej. W praktyce oznaczało to, takie same oznaczenie strumieni, ogrodzeń i ścieżki. Innymi słowy był to układ obiektów liniowych czyli - jak pewnie pamiętacie - z definicji: matematyczny model układu regulacji oparty na przekształceniu liniowym będący matematyczną abstrakcją i swoistą idealizacją układu rzeczywistego, którego odpowiedź na złożony sygnał wejściowy można opisać za pomocą sumy odpowiedzi na prostsze sygnały wejściowe. Oznacza to że w równaniach nie występują żadne iloczyny ani potęgi zmiennych a ewentualne współczynniki tych równań czyli parametry układu nie są zmiennymi. Mówimy tu oczywiście o układach równań różniczkowych czyli dużej ilości równań odejmowanek... To tyle z definicji. Etap był autorstwa Łukasza, który przeszedł samego siebie na Silesi 3 Beskidów robiąc tam rzeź, więc spodziewaliśmy się niezłego hardkoru... Tym razem ku naszemu zaskoczeniu etap ten nie był bardzo trudny.
Bynajmniej Nie narzekamy na to!
Inwazja porywaczy lampionów
Pomału kierujemy się w stronę bazy zbierając ostatnie punkty oraz atakując etap, który wszyscy robili jako pierwszy. Zmierzch zostaje nas na fantastycznej spacerowej ścieżce wzdłuż zbiornika. Etap, o którym mówię charakteryzował się sporym zagęszczeniem punktów kontrolnych. Dzwonimy do Marcina. Skoro jesteśmy tutaj ostatnią ekipą bo jedziemy od dupy strony, to może pozbieramy Mu punkty kontrolne. Sami wiemy jak wielkim złem jest ściąganie trasy. Planowanie zawodów cieszy, rozkładanie trasy jest fajne, ale ściąganie... po zawodach, gdy jesteś wytyrany po wszsytkich przygotowaniach i prowadzeniu imprezy, jest naprawdę trudne. Marcinowi ten pomysł się bardzo podoba, więc porywamy lampiony i pakujemy je do plecaków. Zawsze będzie Mu trochę łatwiej i mamy nadzieję że w marcu też nam ktoś pomoże zbierać trasę. U nas będzie ponad 110 punktów kontrolnych, więc bierzemy 3 dni urlopu na jej rozłożenie... Będzie zatem co ściągać.
Do bazy docieramy wczesnym wieczorem, ale grubo po zmroku.
Całkiem nieźle jak na pierwszy start. Kondycji Nie ma nawigacja zawodzi ale poszły pierwsze koty za płoty. dobrze że w końcu zaczęliśmy sezon.
Teraz może być już tylko lepiej... albo i nie :)
Takie tam z płonącym horyzontem
Nostalgia za morzem
Kosmos to też NASA sprawa !!!
DUCH w mroku (mimo, że Mrok nie załapał się na to zdjęcie - przypominam, że nasze rowery to mają swoje imiona: DUCH i MROK, jak dwie identyczne Bestie z pewnego filmu)
CYTATY:
1. Film "The Dark Knight".
2. Tagline do filmu "Anakonda" (horror klasy słabej, ale ja takie kocham :D )
3. Książka Zygmunta Miłoszewskiego "Gniew"
Kategoria Rajd, SFA