aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2019

Dystans całkowity:324.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:81.00 km
Więcej statystyk

Turbacz - służbowo :)

  • DST 20.00km
  • Aktywność Wędrówka
Poniedziałek, 30 września 2019 | dodano: 30.09.2019

Kiedy firma proponuje Ci spędzenie poniedziałku na Turbaczu zamiast w biurze, to grzech odmówić!
Nie ma to jak dobrze zacząć tydzień - klasyka klasyków, góra dzieciństwa którą niegdyś zdobywało się nawet na Wigry 3. Perła w Koronie Gorców. Bylem tam chyba 1000 razy (co ciekawe częściej rowerem niż pieszo).
Jako, że Gorce traktuję jako mój drugi dom, to zawsze warto tu wrócić.












Kategoria Wycieczka

Silesia Race - jesień 2019

  • DST 120.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 września 2019 | dodano: 29.09.2019

Jesienna Silesia Race… rarytas! Kolejny górski rajd w tym roku, co nas niesamowicie cieszy bo zawsze mamy tak że „gór mi mało i trzeba mi więcej, aby przetrwać od zimy do zimy” (1*). Czemu jednak to Silesia jest dla nas „prawdziwym rarytasikiem”?
Wynika to z faktu, że ostatnio na jesiennej edycji byliśmy w Tworogu czyli lata temu bo w… 2015 roku. Na zimowych edycjach w lutym jesteśmy zawsze, ale termin jesiennych imprez zawsze koliduje nam z początkiem sezonu zawodów szermierczych i nigdy nie było pola manewru. Nawet nasza obecność w Tworogu wynikła z jednorazowej dezercji z wyprawy do Trójmiasta… co się jednak trochę nie godzi...
Jak zatem udało się nam w tym roku to wszystko pogodzić? Przekonajcie się sami...
Tutaj drobna uwaga. Jak komuś nie paszą moje obszerne dygresje (które są solą tej ziemi), to proszę wykonać instrukcję JUMP do kolejnych akapitów. Tam gdzie zaczynają pojawiać się zdjęcia, tam zaczyna się "czysta" relacja z imprezy. Wszystkich innych, którym offtop nie przeszkadza, a może nawet go lubią, zapraszam na opowieść o dyplomacji i dezercji :) 

"Czy Paryż płonie?" czyli D jak Dyplomacja…
To jedno z najbardziej znanych pytań, jakie kiedykolwiek zostało zadane podczas II wojny światowej.
Zaraz Wam wyjaśnię o co chodzi, ale najpierw słowo wprowadzenia.
Jak wspomniałem, nasze pierwsze zawody szermierze w danym roku, zawsze wypadały w weekend koło 20 września. Silesia również, więc sytuacja była patowa. Niemniej tym razem, z kilku względów, nasze zawody czyli Puchar Torunia miały odbyć się 28-29 września. Idealnie bo oznaczało to, że nie zbiegną się z Silesią Race i uda nam się być na obu imprezach. Byliśmy zachwyceni takim obrotem sprawy… do czasu.
Pamiętam jak dziś pewną rozmowę w środku nocy… gdzieś nad brzegiem Zalewu (które) Chechło (śmiechem)...
Było to na imprezie, która nosiła miano Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych. Obok nas międzynarodowe ekipy, korzystające z przepaku i my – ostatni na trasie krótkiej, którzy w końcu tu dotarliśmy. Komendant SAS’u Marcin F. (nie podaje się nazwisk oficerów operacyjnych) był w obsłudze tego punktu (przepaku) i już „martwić się zaczyna, coś nie widać sk***…” (2*) ARAMISÓW… nawet próbował do nas dzwonić czy żyjemy i czy nie zaginęliśmy gdzieś po drodze. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Dzwoniłem do Was. Dlaczego macie wyłączone telefony?
- Bo taki jest wymóg regulaminu! Komisyjnie nam je wyłączono!
- No tak… martwiłem się o Was. Wszystkie ekipy już DAWNO tutaj były
- Wiemy, że już były… dzięki za troskę, Marcin.
- Naprawdę się martwiłem. Nie wiedziałem czy dacie radę tu dotrzeć
- Dzięki za wiarę…
(dłuższa chwila ciszy)
- … ale mamy też dobrą wiadomość. Będziemy w tym roku na Silesia Race bo nam nie pokrywa się z zawodami szermierczymi
- Super. To widzimy się 28 września
- Jak to 28 września? Przecież zawsze Silesia było koło 20-stego września.
- Tak, ale w tym roku przeniosłem rajd o tydzień, bo jest festiwal biegowy w Lądku-Zdroju tydzień wcześniej i nie chciałem się pokryć.


GRRRRRR… no co za dramat! Tu poleciała naprawdę soczysta wiązanka, z której jeśli wycięlibyście słowa powszechnie uważane za wulgarne, to z wielokrotnie złożonego zdania, otrzymalibyście frazę wyrażającą zniechęcenie: „ECH”.
A już tak bardzo nastawiliśmy się na tą edycję  (górską!) Silesii…
Nie mogąc pogodzić się z zaistniałą sytuacją postanawiamy działać. Aby cokolwiek ugrać musimy wspiąć się na wyżyny naszej dyplomacji, jak niegdyś sam Raoul’a Nordling’a. Parę słów offtopu o powyższej postaci i tytułu tego rozdziału, abyście wiedzieli o co chodzi i jak wygląda twarda dyplomacja:

Gdy wojska alianckie stały na przedpolach Paryża w 1944 roku, Hitler wydał rozkaz Komendantowi Paryża (Generał Dietrich von Choltitz) zrównania miasta z ziemią. Jeśli Wehrmacht miał się wycofać, to wojskom sprzymierzonych miasto miało być oddane jako gruzowisko.  Wiedząc o niemieckiej polityce spalonej ziemi, szwedzki dyplomata Raoul Nordling odwiedził osobiście komendanta miasta aby negocjować los Paryża i warunki wyjścia wojsk Osi ze stolicy Francji…
To słynne pytanie „Czy Paryż płonie?” zostało zadane w rozmowie telefonicznej przez samego Adolfa Hitlera, gdy dzwonił on do von Choltitz’a celem upewnienia się czy wykonał wydany rozkaz. Generał za niewykonanie rozkazu zniszczenia miasta został skazany in absentia na karę śmierci.
Jak było naprawdę? Czyją zasługą jest ocalenie stolicy Francji? Ciężko powiedzieć – wiadomo tylko, że rozmowa między dyplomatą a komendantem miasta rzeczywiście się odbyła. To wiemy na pewno.
Francuzi utrzymują że Rzesza nie miała zasobów (sprzętowych i ludzkich) do wykonania tego rozkazu. Generał von Choltizt do końca życia utrzymywał, że to właśnie jego sprzeciwienie się rozkazowi uratowało Paryż, ale siłą rzeczy zarzuca się Mu wybielanie własnej postaci. Poza tym szala zwycięstwa przechylała się już na korzyść Sprzymierzonych, więc wielu nazistowskich prominentów zaczynało już bardziej myśleć o sobie i konsekwencji swoich dzialań niż o Rzeszy…  Z drugiej strony wiemy jak wyglądała Warszawa czy Budapeszt, gdzie rozkazy wykonywane były do samego końca. Z trzeciej strony Nordling został odznaczony jednym z najwyższych francuskich odznaczeniem wojskowym Cruix de Guerre… Zostawiam Wam to do oceny, ale pamiętajcie że dyplomacja to zawsze gra kłamstw. Po prostu dym i lustra.
Warto jednak zobaczyć fabularyzowaną wersję powyższych wydarzeń w filmie z 2014 roku: „DYPLOMACJA”.

(film dostępny on-line TUTAJ)

Wracając do relacji, bo się przydługi offtop zrobił. Musimy być jak Nordling… musimy załatwić niemożliwe.
Tak bardzo nastawiliśmy się, że w tym roku pojedziemy na Silesię, że musimy to wynegocjować.
Uderzamy w kilku miejscach naraz. Do Maćka czy da się zawody w Toruniu zorganizować tydzień wcześniej i tworzymy ruch oporu do daty 28 września, podżegając do buntu „ej.. zawsze przecież było koło 20-stego!”
Trochę żartuję oczywiście z tym ruchem oporu, ale uwierzcie na słowo… nie było łatwo. Po długich wielostronnych negocjacjach, okazuje się że Puchar Torunia może się odbyć 21-22 września. Czyli udało się! Zaliczymy w tym roku obie imprezy!

…i D jak  dezercja

Skoro jesteśmy już przy słowach na literkę „D”, to oprócz dyplomacji pokusiliśmy się także o dezercję.
Kiedy już okazało się, że możemy jechać na Silesię („Czy Węgierska Górka płonie?”) pokusiliśmy się o kolejne negocjacje – tym razem z Komendatem SAS’u. To nasz mały osobisty dramat – krótkie trasy na przygodówkach są dla nas za krótkie (chcemy WINCYJ), ale długie nas masakrują etapami pieszymi… dlatego negocjujemy trasę 24h, trasę PROFI, ale całą rowerem. Poza klasyfikacją i tak bylibyśmy ostatni bo to Adventure Race… a tak przynajmniej sobie porządnie pojeździmy.
Mało jest rajdów 24-rogodzinnych, więc trzeba korzystać!
Marcin wyraża zgodę!! Robimy zatem trasę PROFI rowerem!
W piątek o 20:30 odpalamy nasz SFA-Panzerkampfwagen i ruszamy do Węgierskiej Górki, nie wiedząc jeszcze co nas czeka na tegorocznej Silesii Race. A uwierzcie na słowo, tym razem Marcin przeszedł samego siebie.
Na odprawie, dzięki temu że lecimy poza klasyfikacją, dostajemy od razu wszystkie karty startowe i mapy. Mamy też pełną dowolność jeśli chodzi o kolejność punktów kontrolnych. Rewelacja. Na rajd przyjechała elita polskiego AR, więc postanawiamy że odpuścimy prolog - czyli punkty w okolicy bazy (z wyjątkiem dwóch, które już wiszą na okolicznych pagórach), aby nie przeszkadzać rajdowym ekipom, które jeszcze w pełni sił, po prostu przez nie przebiegną. Postanawiamy ruszyć od razu na etap rowerowy, a prolog robić jako epilog czy na końcu. Gdy pada hasło start - punktualnie o północy, zgodnie z oczekiwaniem, biegacze ruszają niemal sprintem, a my chwilę później znikamy w mroku, jadąc w inną stronę. I tak większość z Nich nas dogoni, bo są to ekipy o wiele silniejsze od nas.

Jedźmy no około, Boracze(j) będzie hardcore na wprost...
Na pierwszy ogień lecimy po punkty w Grupie Lipowskiego Wierchu i Romanki. Grupa Lipowskiego znana nam jest choćby z Jesiennego Beskidzkiego KoRNO ale na Górze Prusów (1010m) nas jeszcze nie było. Dziś nadrobimy te zaległości, bo tam ulokowany jest jeden z punktów kontrolnych. Patrząc jednak po poziomicach jakie otaczają Prusowa, stwierdzamy że nie będziemy atakować go od Węgierskiej Górki, ale nadłożymy drogi i to nawet dość sporo, ale wytyramy na niego od Schroniska na Hali Boraczej. Tamtędy da się wjechać. Nie jest to formalność bo to potężny i długi podjazd, ale da się go łyknąć. Ruszamy zatem w kierunku Żabnicy, a po drodze łapiemy punkt z prologu (skoro nam po drodze, to grzech nie wziąć) ulokowany na bunkrach w Węgierskiej Górce, czyli jest to punkt kontrolny o sporej sile ognia. YEAH !!!

Gdy czarny szlak odchodzi od drogi w prawo, zaczynamy mozolny podjazd na Halę Boraczą. To początek rajdu, więc na razie jesteśmy w pełni sił... ale i tak czuć w nogach łapane przewyższenia. Delikatna mżawka (które za kilka chwil ustanie) delikatnie stuka w nasze kaski, a my ciśniemy pod górę przez mrok. Gdy asfalt się kończy, przeskakujemy na niebieski szlak i ruszamy granią, aby dojechać na Prusów "od tyłu". Droga miejscami jest bardzo kamienista, jak to w Beskidach ale prawie wszędzie da się jechać. Otwierają się też niesamowite widoki i to mimo tego, że jest noc. Zdjęcie tego nie odda, ale jest pięknie, gdy tysiące światełek świeci w ciemnościach.
Chwilę później łapiemy punkt (tablica) na szczycie i kierujemy się po inny punkt prologu, gdzieś w lasach poniżej wierzchołka.


Zgodnie z oczekiwaniami wynikających z odczytania poziomic, z Prusowa ciężko jest nawet miejscami zjechać. Miejscami sprowadzamy rowery, bo nachylenie jest niesamowite. Ściana. Po prostu ściana. Nadchodzi jesień więc noce nie są już najcieplejsze, więc jak komuś zimno, to może dotknąć się moich rozgrzanych do białości tarcz hamulcowych. Nawigujemy się na punkt z prologu, a potem kierujemy z powrotem z powrotem do Żabnicy. W każdej sekundzie zjazdu dziękuję sobie w duchu, że wybraliśmy drogę na około. Pchać tutaj pod górę to była by rzeź. Potężna góra. 
Na dole przecinamy szosę i łapiemy czerwony szlak. Atakujemy kolejne pasmo - tym razem Abrahamów. Niby trochę niżej bo "tylko" 800m, ale bez pchania się nie obędzie. I znowu mrok, kamienie i stromizna... a my szukamy kapliczki zrobionej z rury PCV (taka lokalna osobliwość), a potem krzyża na Magurze (891m). 
Może jak się to opowiada, to brzmi prosto i przyjemnie, ale najpierw niebieski szlak, a teraz czerwony zabierają nam długie godziny.


Maskara, jeszcze nawet nie świta a my mamy już zrobionych 1000m przewyższenia.
Jest przed 5:00, trasę dopiero "liznęliśmy" a tu już taka suma podejść.
Z mapy i odprawy wiemy, że trasa zahacza także o Beskid Mały (obecnie jesteśmy w Żywieckim), więc zapowiada się dziś srogo.
Co by jednak nie mówić - kochamy góry i kochamy rajdy górskie. Potrafią ostro sponiewierać, ale i tak jest pięknie. Dzień i noc na szlaku (albo poza nim), to można kochać albo... leczyć. Kolejki na NFZ są jednak duże, a prywatnie to spore koszty, postanowiliśmy to zatem pokochać.



Kolej na śniadanie i... Proces (parzenia) Kawki :)
Gdy zjeżdżamy z grzbietu Abrahamowa, zaczyna już świtać. Zbieramy punkt kontrolny na 600-letni cisie, budząc przy tym całą wieś dookoła, bo jazgot okolicznych psów jest ogromny i zatrzymujemy się na bardzo ładnie odnowionej stacji kolejowej w Cięcinie.
Wypaśny, zadaszony peron to doskonałe miejsce na śniadanie. Wyciągamy z plecaka bułki, kabanosy, chałki, a zaspani ludzi którzy przychodzą na pociąg patrzą na nas lekko zdziwieni. Mina maszynisty, z pociągu który nadjeżdża kilka chwil później, też wyraża zaskoczenie. To nie jest miejsce, gdzie do wyboru macie 20 różnych linii i przewoźników. Wszyscy wsiadają, a my zostajemy rozłożeni ze śniadaniem na peronie, kompletnie ignorując odjeżdżający skład. 
Po śniadaniu kierujemy się w stronę Jeziora Żywieckiego. Ekipy AR mają tam zadanie kajakowe, ale my jadąc całą trasę na rowerze nie będziemy pływać. Podjedziemy sobie do punktów wzdłuż linii brzegowej. Zarwaliśmy noc, więc nas trochę muli ale nie jest to jeszcze znienawidzony sleepmonster. Niemniej jak na naszej drodze pojawia się stacja benzynowa, to Szkodnik nie omieszka pochwycić poranną kawę. Mamy zatem poranny proces parzenia kawki i delektowania się nią w promieniach wschodzącego słońca. 
Zapowiada się piękny pogodowo dzień... i nie wiemy jeszcze, że już niedługo trafimy do piekła. Te 1000m przewyższenia nocą to dopiero przedsmak tego co przyniosą nam kolejne części rajdu. Na razie jednak sielanka o poranku. 


Podsiębierna - zasięrzutna?
Na Jeziorem Żywieckim ulokowane są dwa punkty kontrolne. Jeden to lampion, a drugi to zadanie: zrobić zdjęcie żółtej koparki, porzuconej gdzieś na brzegu. Czy na pewno takiej porzuconej, to się niedługo okaże...
Marcin wprawdzie pokazywał zdjęcie koparki na odprawie, ale cholera nie zwróciliśmy uwagi jaka to była koparka. Przedsiębierna, podsiębierna, zasięrzutna, chwytakowa, zbierakowa ? DAMN! Nie pamiętam. A jeśli na brzegu będzie więcej koparek? Jak ja wtedy zrobię zdjęcie tej właściwej? No problem to jest, prawda?
Niedługo przekonamy się jednak, że problem ten rozwiąże się sam - koparka odjechała i jej tu po prostu nie ma. Nim jednak zorientujemy się, że koparkę trafił szlag (amba fatima - było i ni ma. Amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze), to naszukamy się jej po nadbrzeżnych krzorach. Oczywiście pokrzyw będzie tu morze, Szkodnik nawet wpadnie w wielką, zarośniętą trawą dziurę... i to tak po pas, a mnie potną jakieś kolczaste krzaki.
Jeśli zastanawiacie się czy na takich nadbrzeżnych terenach, mogą znajdować się obszary podmokłe, to powiem Wam, że TAK!!!
Mogą, więc się znajdują, a jako, że chodzenie pod bagnach wciąga, utknęliśmy tutaj na trochę.
Kiedy wszystko zawodzi, przechodzimy do obserwacji pola walki z góry i stwierdzamy, że żadnej maszyny tu nie ma. Jest ona za duża, aby nie było jej widać, zwłaszcza że krzaki przeszukaliśmy już osobiście.
W bazie okazało się, że nikt jej nie znalazł, bo porzucona koparka nie była wcale tak porzucona i odjechała przed rajdem :)

...a może tu?

...albo tu?

"The way is made clear when viewed from above" (3*) - cytując klasykę klasyk

Jako, że my kajaków dzisiaj nie tykamy - to zarówno koparki i jak lampionu szukaliśmy wzdłuż linii brzegowej.
Okazało się, że zrobiono tutaj super fajną ścieżkę rowerową, z której chętnie skorzystaliśmy.
Postanawiamy nie wjeżdżać na punkt nr 7 - to tam ekipy AR mają przepak i przesiadają się na kajaki. .
Na przepak wysłaliśmy wprawdzie nasze zapasy jedzenia, ale nie cierpimy jeszcze deficytu, więc postanawiamy zrobić najpierw cześć górską w Beskidzie Mały. 7-mkę zaliczymy na powrocie z etapu, który dla wszystkich innych będzie etapem pieszym po kajakach.
Objeżdżamy zatem Jezioro Żywieckie (wyjeżdżając trochę poza mapę) i atakujemy etap BnO od północnego wschodu.




Rzeź na BnO...
I tak oto wkroczyliśmy do piekła... Beskid Mały jest nam znany, ale BnO zabierze nas daleko poza główne jego szlaki. Pokaże nam stromizny i gęstwiny, jakich spotkać nam się tutaj nie śniło. Zniszczy też nasza marzenia o zrobieniu kompletu dzisiaj. A było to tak...
Na wejściu powitały nas stromizny i potężne podejścia. Jeśli ktoś nie zna, to poniżej cały Beskid Mały w 3 obrazkach:


Ta część rajdu nie zapewniała dokładnej mapy. Część trasy przedstawiona była starą, małą aktualną mapą z geoportalu a część prezentowała się na lidarze (laserowy skan terenu). Klasa mapy i lidar bardziej przypominała Jaszczury, a nie rajdu robione przez Marcina. Było to zatem dla nas niemałe zaskoczenie. Wiecie jednak, że lubimy Jaszczury więc nie byliśmy o to źle - wręcz przeciwnie.
Wpłynęło to jednak znacznie na szybkość i trudność zdobywania punktów kontrolnych.
Bardzo spadła nam przelotowa prędkość. Z małej (bo noc w górach to też nie była prędkość światła), do bardzo małej :)



Kilka (znacznie mniejsza część BnO) to były punkty zlokalizowana w okolicy głównych traktów.
Na przykład jednym z punktów był Diabli Kamień - bardzo urokliwa skałka, przy czerwonym szlaku.
Możecie zobaczyć go na jednym z zdjęć. Tutaj główną trudnością były stromizny Beskidu Małego.
Jednakże większość punktów były to wąwozy i gęstwiny, do których ciężko było nawet dotrzeć. Nasza, mało aktualna mapa oraz lidar nie pokazywały istniejących w terenie dróg. Nierzadko zatem darliśmy na azymut, co w tym - jakże stromym terenie - robiło się masakrą.
A jak się już do takiego wąwozu dotarło, to przeprawić się przez niego z rowerem to zupełnie inna historia.

To już potok czy jeszcze ścieżka?

Diabli Kamień... przeklęty kur. Znowu zapiał i tyle by było z EVIL MASTERPLAN'u (jeśli kojarzycie legendy o takich kamieniach)

I którędy teraz?


W tej drugiej części BnO zaczęliśmy poruszać się z dala od od głównych szlaków. Tam gdzie napotykaliśmy wąwozy czy młodniki to robiło się piekło. Czytaliście kiedyś Cypriana Norwida?
Ja w liceum byłem wybitnym interpretatorem poezji norwidowskiej, za co dostałem pytę jak stąd do Warszawy :) 
Do dziś więc pamiętam, co pisał człowiek, co miał "klaskaniem mając obrzękłe prawice" (tak to jest, jak się klaszcze u Rubika?)
W jednym ze swych wierszy pisał: "Cóż wiesz o Pięknem? - Kształtem jest Miłości"
Ja dodałbym drugą strofę:
Cóż wiesz o Piekle? - Beskidem Małym na azymut z rowerem jest...
Jako, że obraz wyraża więcej niż 1000 słów... seria zdjęć z naszego rzeźnickiego BnO

Jak drogi już były, to takie średnio-przejezdne...

Na azymut, skarpą do góry...

Przenoszenie roweru przez wąwozy...

Przynajmniej znaleźliśmy koparkę zastępczą! Marcin zaliczysz nam ten punkt?

Kiedy zaczynacie się przedzierać tak jak na zdjęciu poniżej, to czas przejścia między punktami rośnie do 40 min, a czasem nawet godziny. I to tylko wtedy, jak nawigacja jest perfekcyjna. Jak Wam azymut nie pyknie albo zrobicie jakiś inny błąd, to czas ten tylko rośnie...
Mapa była w skali 1:18 000 a nam zaczynało dnia brakować aby przez nią przebrnąć. Istna masakra. No i zmęczenie... takie darcie z rowerem przez krzaki wykańcza... emocjonalnie też :)
Nie narzekamy, sami chcieliśmy całość robić rowerem. Nie spodziewaliśmy się jednak aż tak trudnego etapu BnO...

I znowu wąwóz... ciężko było zejść bez gleby. Wyjść będzie jeszcze ciężej...

Na jednym z punktów spotykamy Aśkę i Grześka, którzy cisną BnO zgodnie z tytułem tego etapu czyli "z buta".
Mają jednak inny problem. Grzesiek mówi, ze przy kajakach (zgodnie z poleceniem regulaminu) spięli razem rowery.
Sęk w tym, że nie wie gdzie jest klucz do zapięcia. Boi się, że go zgubił.
No grubo... jak go nie znajdą, to nie dość że mają po rajdzie (a cisną ostro), to stają przed niemałym problemem powrotu do bazy, a także zabraniem rowerów do domu. Owszem takie zabezpieczenia da się przeciąć, ale może to być (co najmniej) trudne w terenie, bez narzędzi podczas rajdu. Po coś są one robione, prawda?
W bazie dowiemy się, że poszukiwanie klucza zjadło Im sporo czasu, ale finalnie go znaleźli - leżał w trawie, obok rowerów.
Czyli udany rzut na szczęście - jeśli ktoś kojarzy zasady rozgrywania RPG'ów.
Gdy Oni mają iście kluczowy problem, my ciśniemy dalej przez krzaki. Już wiemy, niestety że BnO na tyle skutecznie zjadło nam dostępny czas, że całości trasy na pewno dziś nie zrobimy. Zwłaszcza, że Beskid Mały to nie koniec gór, bo czeka nas jeszcze Pasmo Baraniej Góry z Beskidu Ślaskiego (owszem, może nie sama Barania, ale Magura Radziechowska już tak, czyli wierzchołek należący do tego pasma). Wiecie co to oznacza oprócz przewyższeń?
Silesia Race 2019 - Węgierska Górka to Rajd 3 Beskidów (Żywiecki, Mały i Śląski).
Pasuje Wam? Marcin - ten spokojny człowiek ze Śląska - zrobił istną rzeź na tej edycji.
Marcin, kochamy Cię !!!
Tymczasem...
Dajesz Szkodnik, jeszcze tylko 250 metrów do punktu...


Na spalonej ziemi czyli "Fire doesn't cleanse, it blackens..."  (4*)
Nie, tym razem nie chodzi o upał, ale o rzeczywiste spalone ziemie. Niemniej o tym zaraz.
Zjeżdżamy z BnO na przepak. Odpuszczamy cześć punktów z BnO, bo nie ma szans w czasie zrobić wszystkiego. 24 godziny to dla nas za mało na taką trasę. Zostało nam jeszcze około 8h (haha, czyli tyle ile trwa cały np. Bike Orient), więc musimy ruszać dalej. 
Odpoczywamy chwilę i uzupełniamy zapasy wody i prowiantu. Jest też chwila pogadać z Nataszką i Łukaszem, którzy pomagają w organizacji tego punktu. Mają co robić, bo spotykają się tu wszystkie trasy, a zawodnicy z AR stąd ruszają na zadania kajakowe/pływackie.
Ruszamy dalej wzdłuż Jeziora Żywieckiego... trochę przygnębieni, że nie będzie dziś kompletu i trochę wytyrani bo mamy już jakieś 2500 przewyższeń w nogach... przed nami kilka punktów na mniej więcej płaskim terenie (nim znowu wjedziemy w gór - trzeba jakoś przejechać między jednym a drugim Beskidem).


Gdy jedziemy przez pola, wzrok nasz przykuwa spalona ziemia... i to dość duże obszary.
Bliższa obserwacja przynosi odpowiedź... no tak, Barszcz Sosnowskiego. Przeklęta i niebezpieczna, inwazyjna roślina, której ciężko się pozbyć. Niektóre pola tutaj obrośnięte są (spalonym przez ludzi) barszczem.
Jak lubię rośliny niebezpieczne i moim marzeniem jest zwiedzić kiedyś POISON GARDEN to barszczu nie znoszę.
Nie ma w sobie nic z magii trucizny... do tego jest naprawdę niebezpieczny. Wiedzieliście, że on tak naprawdę nie parzy, ale zmienia strukturę skóry, która ulega oparzeniom ponieważ traci ona zupełnie odporność na promienie słońca?
Wiedzieliście, że może "poparzyć" Was nawet bez bezpośredniego kontaktu? Wydziela bowiem (zwłaszcza podczas upałów) olejki eteryczne, które mogą osadzić się na skórze. Do tego wygląda paskudnie... i jest mega inwazyjny. Pozbyć się odrostów to naprawdę wielkie przedsięwzięcie. Obchodziliśmy go kiedyś szerokim łukiem w Beskidzie Niskim podczas wycieczki Piotruś wie "Gdzie spadł samolot"
Jako że ta roślina niebezpieczna, ale też (niestety) występująca u nas -  to jak ktoś niewiele o nim wie, to polecam edukacyjnie ten materiał.  "Wiedza to władza sama w sobie" jak mawiał Bacon... a prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.


Kierunek Góra Kalwaria
Ale nie ta pod Warszawą. Musimy zdobyć tzw. Kalwarię Beskidów czyli Gorę Matyskę. Kalwaria robi niesamowite wrażenie, chociaż jest lekko psychodeliczna (choć może dlatego mi się aż tak podoba). Gwardzista z czaszką w miejscu twarzy przywołuje skojarzenia z piosenką Pearl Jam "Do the evolution" , a dokładniej z pilotami myśliwców z genialnego teledysku do niej (około 2:50).
Podjechać tą górę to jest wyzwanie po tym, co już dzisiaj mamy w nogach. Zwłaszcza, psycha lekko klęka gdy myślę że jesteśmy prawie na szczycie, wjeżdżam na polanę (która miała być szczytem) a niej góra!!! To nawet nie przedwierzchołek... masakra.
Piękne miejsce - super, że Marcin dał tu punkt kontrolny. To kocham w rajdach na orientację.
Na szczycie musimy wrzucić na grzbiet kurtki, bo robi się zimno - słońce zachodzi. Za moment zacznie się noc. Czasu zostało nam coraz mniej, a drogi jeszcze w cholerę... 





"Ideał sięgnął bruku..." (5*) czyli facing our Demons one more time...
czyli mój kochany Szkodnik zalicza groźną glebę. Zjeżdżamy z Kalwarii i... czy to zmęczenie, czy brak koncentracji, pech? A może wszystkiego po trochu. Zjeżdżamy w inną stronę niż wszyscy bo nas nie trzyma kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Postanawiamy zatem uderzyć na PKT 13 i być może to kuszenie pecha... Chwilę po stromym zjeździe na płytach, gdy wpadamy już na asfalt (nadal stromy) Szkodnik ląduje na glebie. Nie jest to jednak normalny upadek bo skręca sobie swoje uszkodzone kolano i to dość poważnie. Przez chwilę nie jest w stanie wyprostować nogi i nie chodzi tu o ból ale o mechaniczną możliwość... nie jest dobrze, kolano wypadło ze stawu. Znana nam (niestety obojgu) przypadłość...
Znoszę Basię z drogi i siadamy na poboczu. Zapowiada się, że to koniec na dzisiaj... a być może i sezonu. W planach Jaszczur za tydzień, zawody szermiercze za pasem, eksploracja trasy pod kątem naszej Siły KORNOlisa (marzec 2020)... a tu taka akcja.
Zaczynam planować akcję transportową ale Basi udaje się wyprostować nogę i kolano wskakuje na miejsce. Jest to słyszalne...
Znam z autopsji tą falę bólu, która wtedy nadchodzi... aua... 
Chwilę później odzyskuje pełne zgięcie i wyprost nogi. Jako, że czasem na szermierce jej się działo podobnie, z doświadczenia wiemy kiedy będzie potrzebna rehabilitacja, a kiedy nie. Tym NIE... udało się. Szczęście w nieszczęściu.  
Kamień spada mi z serca, ale siedzimy z 15 minut na poboczu drogi. Zapada zmrok, a my siedzimy na poboczu...
Chwila odpoczynku i Basia mówi, że może jechać dalej. Nie jestem przekonany, czy nie powinniśmy zjeżdżać do bazy, ale wiem znam z autopsji problemy z kolanem i wiem zatem, że nikt z zewnątrz nie oceni tego lepiej od samego siebie. Widząc, że ma pełen zakres ruchu, którego uwierzcie nie byłoby gdyby wypadła nam opcja w której potrzeba rehabilitacji... zgadzam się, ale pod warunkiem że jedziemy co się da, ale jakby bolało, to zjeżdżamy od razu do bazy. 
Zrobimy zatem jeszcze mniej punktów niż planowaliśmy, ale to już nie ma większego znaczenia - ważne, że nie poszliśmy w "worst case scenario". Ruszamy w kierunku Magury Radziechowskiej, kręcąc wolno i spokojnie... 

"...z wolna zapada nade mną mrok, więc biesów szpaler szlak mi oświetla" (6*)
Zaczęła się druga noc rajdu. Dopełnienie 24 godzin. Mamy czas do północy, czyli jeszcze około 3 godzin.
Szlak mi oświetlają 3 latarki a nie biesy. Jedna na głowie, dwie na kierownicy. Szkodnik ma 2 (bo nie chce trzech), więc pięć źródeł światła sunie przez nocny las. Szkodnik czuje się nawet dobrze (o ile nie kłamie), więc ciśniemy dalej - acz zgodnie z umową, bez forsowania tempa (tak jakbyśmy mieli na to siłę, zwłaszcza że znowu zaczęły się góry). 
Przed nami kolejne podejścia i podpychy. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, bo licznik przewyższeń przekroczył 3000 i niebezpiecznie zbliża się do 3500... jest jednak pięknie. Ten rajd to naprawdę ogromna wyrypa. Kolejna górska wyprawa w tym roku.
Zaliczamy 3 kolejne punkty kontrolne to podchodząc jakimś koszmarnym podejściem, albo zjeżdżając prawie pionowymi ścianami.
Spotykamy kilka ekip, które też jeszcze walczą. Chociaż jeszcze to złe słowo, bo spotykamy np. zwycięski zespół MIX'ów: Izę i Pawła, pod 22:00 jadą na ostatni punkt. Skoro zwycięzcy zjadą do bazy niewiele przed limitem, to jest to chyba najlepsze potwierdzenie jak ciężko dziś było.
My zjedziemy kilkanaście minut pod 23:00, odpuszczając prolog - epilog. Nie ma sensu go robić, lepiej niech kolano szkodnicze odpoczenie - i tak po kraksie jeszcze z 600m przewyższenia łyknęło. Góry to góry, mają swoje prawa i  tych żal było odpuścić (Szkodnik się upierał, że skoro daje radę i jest w miarę OK, to mamy je zrobić). Punkty dookoła bazy, możemy sobie darować. I tak jedziemy poza klasyfikacją, więc to tyle na dzisiaj.

Marcin!!
Niesamowita trasa, prawdziwa wyrypa, 3500 przewyższeń i 120 km. Rzeźnickie BnO w stylu Jaszczurowym.
Dziękujemy jeszcze raz za opcję "ROWER ONLY". Warto było wspiąć się na wyżyny dyplomacji aby być na tym rajdzie.
Silesia Trzech Beskidów. Jedna z najlepszych twoich imprez. Było epicko !!! 





CYTATY:
1. Piosenka Domu o Zielonych Progach "Gór mi mało"
2. Baśń o Królewnie
3. Kapliczka z mojej ukochanej gry "Diablo", która odsłaniania cała mapę.
4. Film (horror) "Silent Hill"
5. Wiersz Cypriana Kamila Norwida "Fortepian Chopina"
6. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"


Kategoria Rajd, SFA

Puchar Torunia 2019

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 21 września 2019 | dodano: 24.09.2019

No to startujemy z sezonem zawodów szermierczych czyli zaczynamy Puchar 3 Broni 2019 !!! I to zaczynamy go z niemałym przytupem, ponieważ otwiera go impreza pod nazwą Pierwszy Puchar Torunia. Zaskoczeni? Pewnie cześć z Was tak. Zwłaszcza Ci którzy pamiętają, że w końcówce września zwykle ruszaliśmy do Gdyni bić się o Puchar Neptuna. Tym razem jest jednak inaczej i to wcale nie dlatego, że nagle poczuliśmy jakaś dziwną awersję do polskiego wybrzeża i ogromną ochotę na toruńskie pierniki. Powód jest zgoła inny. Ważniejszy!
A co do pierników – to na pierniki wcale nie musi nas nachodzić chcica. Ochotę na napierniczanie się mamy zawsze. Mówię zarówno o loży szyderców jak i o skrajnej, niczym nieuzasadnionej przemocy :)
Na wstępie chciałbym Was tylko przeprosić za jakoś i ilość zdjęć. Sala była fantastyczna szermierczo (3 plansze rapierowe równolegle - HELL YEAH!!!) i fatalna oświetleniowo pod kątem zdjęć. Do tego udało się zrobić ich tylko kilka, bo zajęci byliśmy obijaniem sobie masek i sędziowaniem. Nie dość zatem, że nie ma z czego wybierać, to jeszcze są one słabej jakości - niemniej jakieś są, tak abyście mi nie zarzucili, że PICS OR IT DIDN'T HAPPEN...
Dobra, dość tych wstępów. Jedziemy z relacją i (jak zawsze) z refleksją/wykładem o samej istocie szermierce...

Nawet Madagaskar nie może czuć się bezpiecznie
Czemu w tym roku nie odwiedzamy wybrzeża? Już tłumaczę, acz powód jest stosunkowo prosty. Rok temu uruchomiliśmy zajęcia Szkoły Fechtunku ARAMIS w nowej lokalizacji, którą właśnie był Toruń. To kolejne miasto na naszej, niemałej już liście, które zaczęło oferować treningi szermierki klasycznej.
Jesteśmy jak pandemia, nie do zatrzymania, nie do opanowania. Zarażamy „pasją, sztuką, walką” od wielu, wielu lat i inwazyjnie wkraczamy na nowe tereny. Nawet Madagaskar nie może czuć się bezpiecznie (jeśli wiecie do czego nawiązuję).
Jeśli nie, to spieszę z wyjaśnieniem. Jest tak internetowa gra, co się nazywa Pandemic 2. Waszym zadaniem jest rozwinięcie wirusa, baterii lub pasożyta, który zarazi cały świat. Im większa liczba zarażonych, tym więcej punktów rozwoju. Im więcej punktów rozwoju, tym większa możliwość kształtowania objawów choroby (gorączka, krwawienie, uszkodzenia narządów wewnętrznych) oraz sposobów jej rozprzestrzeniania (droga kropelkowa, bezpośredni kontakt, itp.). Im bardziej widoczne objawy, tym państwa, a nawet całe kontynenty ostrzej reagują na zagrożenie: wprowadzając stan wyjątkowy, zamykając porty i lotniska, itp.
No i jest cholerny Madagaskar… wyspa obok Afryki, bez lotniska (przynajmniej w tej grze), z jednym jedynym portem. Goście jak tylko ktoś zakaszle w Europie czy Ameryce Południowej, zamykają granice, wprowadzają stan wyjątkowy i tyle by było z infekcji. Zakazić Madagaskar graniczy z cudem…
…jednak SFA ma swoje sposoby i tak oto kolejne miasto padło naszym łupem. Może kiedyś dotrzemy nawet na Madagaskar, zwłaszcza że Irlandia i Hiszpania już złapały roznoszonego przez nas bakcyla. Wracając jednak w granicę naszego kraju, muszę stwierdzić, że niesamowicie cieszy to, że niegdyś niedostępne obszary środkowo-zachodniej Polski, obecnie są już pełnoprawną częścią naszej, patologicznej rodzinie.
Jako, że początki są zawsze trudne, uznaliśmy że warto przenieść zawody z Trójmiasta właśnie tutaj, celem promocji naszej nowej lokalizacji. Organizacja zawodów to jednak prestiżowe przedsięwzięcie, na które zjeżdżają się Zawodnicy z innych filii, oczekujący pewnego poziomu imprezy. Nasz nowy oddział stanął zatem przed naprawdę trudnym zadaniem i to od razu na początku swojej działalności. Czy temu podołał? Według mnie TAK i to nawet lepiej niż znakomicie! 



"Welcome to my home. Enter freely of your own will and leave something of the happiness you bring" (1*)

W Toruniu zostaliśmy ugoszczeni niemal po królewsku. Maciej, Instruktor toruńskiego oddziału (przypominam, że Toruń operacyjnie należy do Grupy Armii SFA "Północ"), zadbał o wszystko. I przez wszystko rozumiem WSZYSTKO !!! Otrzymaliśmy ogromną salę, na której - jak wspomniałem we wstępie - mieściły się nawet 3 plansze rapierowe równolegle oraz możliwość noclegu na drugiej hali, do której już niedługo przeniesione zostaną toruńskie treningi. Do tego część kadry instruktorskiej Maciek ugościł u siebie w domu, dbając o to aby niczego nam nie brakło przed srogą napierdalanką...
A było o co walczyć. Puchar Torunia to pierwsze zawody Pucharu 3 Broni 2019, czyli możliwość zarobienie swoich pierwszych punktów w nowym sezonie. Do tego zawsze sympatycznie jest zgarnąć pierwszy puchar nowego miasta (nie mylić z Nowym Miastem - tam zawodów jeszcze nie robiliśmy). Kandydatów do sięgnięcia po taki Puchar nie brakuje, bo poziom Zawodników nieprzerwanie rośnie i to co kiedyś mogło wydawać się proste, obecnie robi się karkołomnym przedsięwzięciem. Aby nie być gołosłownym, na potwierdzenie powyższego twierdzenia powiem, że "trzy setki" w całej historii szkoły udało się zgarnąć tylko dwóm osobom. Trzy setki oznaczają zwycięstwo jednego zawodnika w każdej konkurencji (złoto w Szpadzie, złoto w Szabli, złoto w Rapierze - za każde pierwsze miejsce zawodnik otrzymuje 100 pkt do Pucharu, za drugie 99, za trzecie 98 itd). 
Tymczasem serdecznie dziękujemy Maćkowi za gościnę i ciepłe przyjęcie na nowej aramisowej ziemi!!       




“I ain’t playing around. Make one false move and I’ll take you down…” (2*)

… czyli rzecz o błędach w walce. Ogólnie szermierka to gra błędów i to gra o sumie zerowej. Albo ujemnej, jak ktoś jest wysokiej klasy dubler'em (tak, wiem… to było hermetyczne).
Każdy w walce popełnia błędy, ale na szczęście nie wszystkie nasze błędy przeciwnikowi udaje się wykorzystać. Wszystko zależy od poziomu wyszkolenia, a czasem także od szczęścia. Niemniej im większy poziom wyszkolenia, tym mniejsza potrzeba polegania na tym drugim aspekcie. To fakt niepodważalny.
Z jednej strony zatem chcemy popełnić jak najmniej błędów (zapomnijcie o tym, że nie popełnicie żadnego – to tak nie działa…), a z drugiej chcemy umieć wykorzystać błędy przeciwnika, co zakończy się zadaniem trafienia... lub jeśli nie będzie aż tak dobrze, to chociaż zyskaniem przewagi np. zdobyciem pola, rozbrojeniem, uzyskaniem dogodnej pozycji itp.
Oglądali "1612"? Pamiętacie scenę nauki walki Rapierem?
"Nauczymy się teraz matematyki... El Circulo Magico. Magiczny krąg (...) Błędy przeciwnika traktuję jako jego życzenie śmierci" (3*).
Lubię ją za klimat i otoczkę magii wokół tej broni, ale nie uczcie się tego co tam mówią. Okrąg to podstawa Rapiera, ale jeśli chcecie poznać prawdziwe tajemnice tej broni, to zapraszamy do nas na treningi (do kina to wybierzcie się rozrywkowo a nie po prawdziwą wiedzę). No ale jest coś prawdziwego w tym cytacie o błędach, bo każdy nasz błąd bardzo ułatwi a przeciwnikowi robotę.
A jakie błędy na was czekają?
Heh, to temat rzeka. Jest wiele różnych podziałów błędów, ale na potrzeby relacji (wykładu?) przyjmijmy dwie główne grupy: błędy taktyczne i techniczne. Tak jak już wspomniałem, błędy techniczne popełnia każdy: niektórzy (Ci lepiej wyszkoleni) mniejsze i rzadziej, niektórzy (Ci słabiej wyszkoleni) ogromne i często. Przykładem błędów technicznych są:
- zasłona nie kryjąca w pełni danego wycinka pola trafienia
- zbyt szerokie prowadzenie ręki podczas wyminięcia/okolenia
- natarcie z ugiętą ręką
- zbyt szeroka postawa szermiercza lub przesunięcie ciężaru ciała na nogę zakroczną, upośledzające waszą mobilność
- zbyt niskie/za wysokie prowadzenie bronie
- …
Mówiąc o natarciu z ugiętą ręką... ech... Launch the torpedo!!!


Naprawdę mam wymieniać dalej? Tego jest… nieskończenie wiele. A błędów taktycznych? Jest także nieskończenie wiele, ale jakby więcej! Tak, tak, powiecie mi że nieskończoność to nieskończoność i nie można ich tak bezkarnie porównywać. A może jednak można?

Matematyka to niesamowite narzędzie…
Weźmy na przykład zbiór liczb naturalnych N: 1, 2, 3, 4… no będzie ich trochę, prawda? Jakieś, nieskończenie wiele.
A teraz weźmy zbór liczb rzeczywistych R, w których miedzy liczbami 1 i 2 jest… nieskończenie wiele elementów. Czy zatem cały zbiór liczb rzeczywistych jest równoliczny zbiorowi naturalnych. Matematycznie każdemu elementowi zbioru R możemy przyporządkować element zbioru N i nam liczb naturalnych na pewno nie zabraknie.
Jednak w podświadomości pojawia się wahanie, bunt… myśl, że jednak R wydaje się o wiele większe od N.


Jeśli temat ten fascynuje Was tak bardzo jak mnie, to polecam ten genialny filmik: How to count past infinity? Naprawdę warto :)

Wracając do błędów taktycznych: tych też jest nieskończenie wiele. Te są jednak o wiele groźniejsze niż błędy techniczne. Błędy techniczne można dużą ilością pracy usunąć (powtarzać działanie po 1000 razy, korygować odchyłki, automatyzować je na poziomie mięśniowym czyli kształtować nawyki czuciowo-ruchowe). To nie jest proste, ale wasza praca, zaangażowanie i korekta ze strony Trenera mogą zdziałać cuda. Błędów taktycznych nie wyeliminujecie bez zrozumienia idei szermierki, walki jako takiej, pojedynku…
Naturalną sprawą jest to, że wykształca Wam się pewien charakterystyczny dla Was styl walki. To dobrze – to kształtuje Was jako zawodnika, to naturalne. Niemniej, wiele osób walczy tym stylem (czytaj tak samo) z każdym przeciwnikiem… a to już dobrze nie jest.
Do każdego przeciwnika musicie umieć dobrać taktykę. Niektóre grupy działań będą wskazane, inne będą najgorszym co możecie w tej walce zrobić. I te grupy są zmienne, są różne… nie ma jednego zestawu działań, który sprawdzi się z każdym przeciwnikiem. Brak umiejętności doboru działań do przeciwnika kończy się porażką lub trafieniem obopólnym.
Musicie nauczyć się czytać walkę, myśleć jak przeciwnik. Powiecie, że brzmi to jak popularny slogan, nie?
No właśnie: NIE!!! To coś ważniejszego!
Przykład z Torunia. Trwa wymiana na żelazie, jeden z zawodników traci równowagę i przewraca się na plecy. Drugi rusza „z kopyta” do przodu, rzuca się na przewracającego przeciwnika celem zadania trafienia. Ten plan nie miał wad, prawda? To dlaczego skończył się dublem, czyli porażką obu Zawodników?… Dzieje się tak dlatego, że nie macie empatii, nie umiecie myśleć jak przeciwnik.
Nie chodzi o współczucie, mówię przewidywaniu co przeciwnik w danej sytuacji może zrobić. Postawcie się w jego sytuacji. Lecicie nagle na plecy, niespodziewanie… przewracacie się na ziemię, podczas gdy przeciwnik szarżuje na was z bronią. Co zrobilibyście w takiej chwili Wy? Czy natarcie na przeciwnika było w takiej chwili rozsądne?
A jeśli już - to w jaki sposób powinniście natrzeć, aby nie nadziać się na tą rozpaczliwie rzuconą w waszą stronę bronią?
Albo inny przykład: nie macie już sił na kontynuowanie walki, przeciwnik „zajeździł Was kondycyjnie”. Wiecie, że jeszcze chwila i nie utrzymacie tempa pracy nóg, a wtedy dostaniecie trafienie. Wiedząc, że koniec jest bliski… co zrobicie? Poczekacie aż ten koniec nadejdzie, godząc się z losem i „oddacie tą walkę”... czy nie mając już nic do stracenia, postawicie wszystko na jedną kartę i zrobicie akcję ostatniej szansy, która ma jakaś szansę zakończyć walkę, z wynikiem na waszą korzyść.
I druga strona medalu, widzicie że przeciwnik ma dość, jest wykończony. Ledwie stoi na nogach, za moment przestanie być zagrożeniem, bo rusza się już ślamazarnie… po prostu słania na nogach. Jak sądzicie co zrobi, za chwilę padnie wyczerpany i traficie go z zamkniętymi oczami bo przestanie Wam zagrażać czy też podejmie desperacką próbę natarcia, licząc że Was tym zaskocz.
No i jak? Co obstawiacie? Co Wy byście zrobili na jego miejscu?
To czysta teoria gier! Strategia graczy, tabela wypłat i punkty równowagi!

Taktyka to pytanie i odpowiedzi. Czy tego przeciwnika mogę bezpiecznie zaatakować natarciem zwodzonym czy też NIE jest on na poziomie pozwalającym na dostrzeżenie zwodu?
Co powinienem zrobić z przeciwnikiem, który unika/ucieka ze styku żelaza?
Co zrobić kiedy opuszcza broń na biodro? A co jeśli trzyma ją daleko na niemal wyprostowanej ręce?
Jak walczyć z przeciwnikiem, który przejmuje inicjatywę i agresywnie naciera?
Co zrobić, jeśli doskonale walczy z odpowiedzi i wyczekuje na wasze natarcie?
Od dobru działań i technicznego ich wykonania zależeć będzie wynik tej konfrontacji.
Duża część walki odbywa się w głowie - pamiętajcie o tym.
Ten akapit nie wyczerpuje oczywiście tematu... tak naprawdę, to nawet go nie zaczyna. Sygnalizuje jedynie nad czym powinniście pracować, a czasu nie zostało już wiele, bo niedługo widzimy się na zawodach w Katowicach!


CYTATY:
1. Film "Dracula", w reżyserii Coppoli. To wg. mnie najlepsza ekranizacja w historii kina. Tą kultową scenę z tego filmu znajdziecie tutaj.
2. Piosenka "Get back" zespołu Ludacris (end credits filmu "Trophic Thunder", tam gdzie Tom Cruise odwala ten chory taniec). Jak coś to znajdziecie ją tutaj
3. Film "1612". Scena nauki walki na Rapiery.


Kategoria SFA

Mordownik 2019

  • DST 96.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019

Kilka miesięcy wcześniej... lodowa pustynia gdzieś około 7000 m npm.
Noc nie przynosi ukojenia... gdy umiera ostatnie światło dnia, ciemność staje się tak gęsta, że jest niemal namacalna. Można powiedzieć, że przelewa się przez palce, jeżeli spróbować dotknąć ją wyciągniętą dłonią. Otula i spowija wszystko, ale to wcale nie ciemność jest najgorsza. Jest ciemno, to fakt... ale nie cicho. Wichry wyją jak opętane, a każdy kto postanowi stawić im czoła, ryzykuje upadek w jeszcze większy mrok niż ten, który kłuje rozszerzone źrenice. Upadek w ciemność z której już nie ma powrotu. Jest także przenikliwie zimno. Wiatr odbiera ostatnie siły... zabija ciepło, nadal tlące się w nadwyrężonych i zmęczonych ciałach. Gdy inni uczestnicy wyprawy łapią krótkie chwile niespokojnego snu przed ostatecznym atakiem szczytowym, jedna z Dramatis Personae tej wyprawy układa swój iście szatański plan...
Nie śpi, bo knuje... Zgrabiałym od zimna placami, wsłuchany w przeraźliwe wycie wiatru, nadgryzany kłami mrozu, JANKO MORDOWNIK przelewa na papier szalone pomysły, które pomogą Mu wysłać uczestników tegorocznej edycji Mordownika do piekła i z powrotem. Albo i nie... być może będzie to bilet tylko w jedną stronę.
"When you enter HELL, I'll hold the door..." (1*)
Demoniczny śmiech niemal rozrywa Mu trzewia. Echo odbija się od lodowych ścian, wypełnia szczeliny lodowca i powoduje drżenie seraków... taaak, ten dzień zapamiętają na długo.
Gdy opuści indyjskie śniegi na 7000 tysiącach metrów, gdy wróci niemal ze strefy śmierci, będzie już innym człowiekiem. Trochę tej śmierci przyniesie nam ze sobą... tym razem będzie miała ona postać mapy, którą - nieświadomi zgotowanego nam losu - ufnie przypniemy do naszych mapników na VIII edycji Mordownika... gdzieś Pod Słońcem To...karni

14 września, godzina 7:04 rano. Tokarnia.

Koła naszego niestrudzonego SFA-Panzerkampfwagen zatrzymują się na tokarskiej ziemi. Jest chłodno i mokro, bo okoliczne góry Beskidu Makowskiego otulają jeszcze poranne mgły. Termometr wskazuje około 10 stopni.
Pomału, ale ewidentnie idzie już jesień. Wczoraj był Piątek 13-stego, ulubiony dzień Jason'a Voorhees'a - niestrudzonego "opiekuna" obozu Crystal Lake... dziś jest dzień innego Oprawcy: JANKO MORDOWNIKA.
Dobrze, że nie będziemy walczyć z Nim sami. Pomoże nam sam Iron Man, który górskie podjazdy łyka łakomie jak młody pelikan. Andrzeju witaj w drużynie, acz nie wiem czy zdołam Wam dziś towarzyszyć bo ...

Bang, bang, he shot me down
Bang , bang, I hit the ground
Bang, bang, that awful sound
BANG, BANG, my baby shot me down... (2*)

...w piątek wieczorem dostaję postrzał, gdzieś w okolicy biodra. Nie mówię o broni służbowej, bo tam postrzały otrzymuje się zwykle między oczy lub w tył głowy, ale o tym dziwnym krótkoterminowym, acz intensywnym bólu. W sobotę rano wstaję "tak połamany", że mam problem się schylić aby zawiązać buty. Cudownie, k***a,... w dzień jednych z ważniejszych zawodów w roku, kiedy mamy powalczyć ze Szkodnikiem o nieśmiertelność (medal Immortal), ja jestem jak tak żaba z tego kawału:

- Panie doktorze, coś mnie jebie w krzyżu
- To pewnie rak!

Jest to na tyle mocne, że nie wiem czy dam radę dziś pojechać..  Mimo to walimy do Tokarni z samego rana. Zapodaję sobie plaster rozgrzewający na plery, co by - jak to robili w średniowieczu - wypalić zarazę żywym ogniem i ruszamy w drogę. Nie ma co siedzieć w domu - w najgorszym wypadku Basia pojedzie sama z Andrzejem, a ja zjadę do bazy. Wybiegając trochę w przyszłość, powiem tylko, że finalnie po 2-gim punkcie, po mocnym kamienistym zjeździe - gdzie wytrzepało mnie zdrowo na wielkich kamerdolcach dolegliwość przejdzie mi zupełnie. Jedynym, co nadal będzie mi przeszkadzać w dalszej jeździe będzie po prostu... słabość.
Nie ma to jak masaż kamerdolcami...




Zasada superpozycji beskidzkej... z krokodylami w tle
14 września, godzina 7:53. Tokarnia.
Siedzimy na ziemi przed szkołą i planujemy wariant przejazdu, na właśnie otrzymanej mapie. Janko Mordownik skończył właśnie omawiać trasę. Plany knute pod Nanda Devi (7816m) skrystalizowały się w postaci naszej dzisiejszej mapy. Niedobory tlenu na 7 tysiącach, mogą prowadzić do obrzęku mózgu... niektórzy wtedy po prostu umierają, inni zaś tworzą mapy koszmarów, takich jak ten co nas dziś czeka.
Gdyby ktoś nie widział o czym mówię, to już tłumaczę: Janko Mordownik należał do polskiej ekipy, która w tym roku w czerwcu zdobyła Nanda Devi. Na pewno słyszeliście o tym w wiadomościach, bo było o tym głośno - wiedzcie zatem, że był tam także i On!
O samej wyprawie można poczytać TUTAJ.
Niemniej, prawdziwie arcy-ciekawy link o Janku Mordowniku znajduje się TUTAJ. Wiedzieliście, że ten gość gołymi rekami łapał krokodyle... no dobra kajmany, ale krokodyle brzmi lepiej. Jakie trasy może układać gość co łapie gołymi rękami krokodyle? No jakie?
W tym roku siedział sobie w Indiach, w strefie wiecznego śniegu, tylko trochę niżej niż "strefa śmierci" i pewnie ubolewał, że Mordownik będzie rozgrywany w tak niskim terenie (w porównaniu z tymi 7000 metrami). Wtedy z pomocą przyszła Mu sama Królowa... nie, nie brytyjska (kolonializm się już skończył, gdyby ktoś nie zauważył). Mówię o Królowej Nauk, która czasem jest trochę niewyżyta i lubi ostre superpozycje! Przynajmniej ja ją tak zapamiętałem... wiecie, Pan Trójkąt i Wasza Wysokość, oznaczona jako "h".
Podpowiedziała Mu, że gdyby tak zsumować wszystkie góry Beskidu Makowskiego, to dostaniemy naprawdę hardcore'ową trasę. Podatny na wdzięki Królowej, Janko zrobił jak kusiła i tak oto dostaliśmy dzisiejszą mapę. Właściwie cały Beskid Makowski do przejechania. Trasa szacowana jest na ponad 3000 metrów przewyższenia i około 130 km. Zębalowa, Lubomir, Kotoń, Groń, Koskowa Góra. No będzie się gdzie dziś styrać i zeszmacić...

"Budzę się rano swym własnym krzykiem
Sen miałem taki - jestem niewolnikiem
Na galerze napierdalam - tempo 40
Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje
Że srając pod siebie wydajnie..."
pedałuje (3*)
Ruszamy. Naszym celem jest oczywiście upragniony medal z napisem " Audentes fortuna iuvat", czyli IMMORTAL (medal przyznawany za zrobienie całej trasy w regulaminowym czasie - czytaj, trzeba ostro zadupcać i nie trwonić czasu na błędy nawigacyjne). Statystyka oprócz tego, że jest jak zepsuta latarnia (niczego nie rozjaśnia, ale zawsze można się o nią oprzeć), jest dziś przeciwko nam. To nasz 7-my start na Mordowniku, co oznacza że do tej pory startowaliśmy 6 razy (Wow, to było naprawdę odkrywcze - Szkodnik) ... no i na te sześć startów, przywieźliśmy tylko trzy Immortale (między innymi ze wspaniałej edycji w Jaśliskach - era przedblogowa). Jak widać nie jest to takie łatwe, bo na przykład z fantastycznej edycji w Chochołowie, mimo zwycięstwa Basi w zawodach, nie dane nam było dostąpić nieśmiertelności.
Szybko przeliczyliśmy całą trasę i wyszło nam, że aby sięgnąć dziś po nieśmiertelność trzeba będzie zdobywać 1 punkt na około 30 min. Wtedy zmieścimy się w czasie z zapasem jeden godziny - czyli niewielkim, bo cały rajd trwa 13 godzin, a czasem przyjdzie się zatrzymać, zjeść, złapać oddech...
Jeden punkt na 30 min, w ternie górskim, gdzie lampiony umieszczone są także na szczytach... oj, będzie ciężko. Ale walczymy i to od pierwszej minuty. Na rozgrzewkę planujemy złapać dwa punkty, na które nie czeka nas mordercze podejście z rowerami po kamieniach (taki to teren...). Ciśniemy, ale już na pierwszych kilometrach mija nas Bronek, który gna jak… po nieśmiertelność.
Przez chwilę próbujemy utrzymać jego tempo, ale nie ma bata. Nie wiem czy musiałby nawalać nam po plerach wspomniany we wstępie spocony grubas, abyśmy utrzymali się z Bronkiem, bo tu nawet kabel od Żelazka nie pomoże.
Postanawiamy zatem jechać swoje z nadzieją, że uzyskiwane dzisiaj prędkości pozwolą nam zbliżyć się do upragnionego medalu.
Pierwsze dwa punkty wchodzą zgodnie z planem. Jeden lampion na 30 minut. Yeah!
Jest dobrze!

Tokarnia 2.0 czyli nowa lepsza Tokarnia:


Przykra sprawa…
… no to by było na tyle, jeśli chodzi o „jest dobrze”. Na trzeci punkt tracimy godzinę i to wychodząc na niego idealnie. Nawigacja jest bezbłędna, ale samo podejście nam tyle zajmuje. Mamy zatem 30 minut opóźnienia względem planu, co oznacza że już na 3-cim punkcie roztrwoniliśmy połowę naszego „zapasowego” czasu. A gdzie tam Lubomir, Kotoń czy Koskowa?
Po dwóch godzinach rajdu wiemy zatem już, że raczej tego Immortala to dzisiaj nie będzie.
Jest nam przykro… górze też jest przykro, bo to Przykra Góra. Tak naprawdę to jest to Góra Stołowa (841m), ale przez Przykrą Górę będziemy za moment jechać. Jesteśmy w Beskidzie Makowskim, więc jaki może być czekający nas zjazd?
Nie, nie taki aby nadrobić to co straciliśmy na podejściu.. Tu ścieżki wyłożone są kamerdolcam i to w dużej ilości. Szarpie, rzuca, do tego jest ślisko bo jeszcze chwilę temu wszystko pokrywała mgła. Miejscami to nawet sprowadzamy rowery, bo mamy za małego skilla aby wszystko bezpiecznie zjechać. Z późniejszych rozmów w bazie wyniknie, że niejeden zawodnik miejscami sprowadzał rower. Gdy dotrzemy na dół okaże się, że odrobiliśmy tylko około 10 minut starty względem naszego planu… coraz bardziej utwierdzamy się zatem w przekonaniu, że dzisiaj pozostaniemy zwykłymi śmiertelnikami.



„Tam NIMA co jechać…” czyli opowieść o kotwicy, zającu i rekurencji.
Ciśniemy przez moment asfaltem, aby zaraz z niego odbić w tzw. drogę wewnętrzną, która po kilkuset metrach kończy się łąką. Stoi tam ostatni dom, a przed nim jakiś dziadek. Jak nas zobaczył, że ruszamy łąką pod górę, czymś na kształt starej, nieuczęszczanej ścieżki, krzyczy za nami „Hej, tam NIMA co jechać… nic tam NIMA”.
Cholera, nie mógł Pan powiedzieć tego Janko Mordownikowi kiedy trasę układał? A tak, Janko tego nie wiedział, więc zostawił lampion w jakimś wąwozie, pośrodku niczego. Gdy przedzieramy się łąką pod górę, z punktu zjeżdża jeden z zawodników i krzyczy „iście rowerowy punkt, iście rowerowy…”. To znaczy zdanie było dłuższe, o wiele dłuższe ale pozwoliłem sobie wyciąć z niego fragmenty wyrażające skrajne emocje (czyt. bluzgi).
Chwilę później, zgodnie z tym co zapowiadał kolega, musimy ukryć rowery w krzakach i przedzierać się przez las z buta. Jest gęsto od zieleni i mokro… morko jak po deszczu. Mokre drzewa, mokre trawy, mokre skały… a my zjeżdżamy na tyłku do jakiegoś jaru po kolejny lampion.
Wracamy do drogi i teraz czeka nas mozolny podjazd na Koskową Górę. Niby asfalt, ale nachylenie jest zacne. Serpentyny też nieliche... kręcimy, próbując utrzymać jakieś (chociaż żenujące) tempo. Tętno mam chyba w strefie śmierci… ale jako, że zaleca się aby przebywać w niej jak najkrócej, staram się cisnąć na pedały jeszcze mocniej, aby jak najszybciej zakończyć ten podjazd i z niej uciec (ze strefy, nie z góry). I wtedy Szkodnik mnie zabija… nawet nie pamiętam w jakim kontekście to padło, ale mówi mi coś o morzu...
Wiecie coś na kształt „może przed nocą dojedziemy na wierzchołek”.
Mój schorowany łapie klasyczną kotwicę i zaczyna nucić…

Było morze,
W morzu kołek
A ten kołek miał wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nogami przebierając, śpiewał tak:
Było morze,
W morzu kołek…


Nie, NIE, NIE!!! Za późno.. kotwica zarzucona. Już nie nucę, w zasadzie to śpiewam. Kręcę na jakimś koszmarnym podjeździe i śpiewam… Przy pomocy tej piosenki, Ojciec kiedyś nauczył mnie co to jest rekurencja. A wiecie, że aby zrozumieć rekurencje, trzeba zrozumieć rekurencje? Rozumiecie, prawda?
Po 30-stym powtórzeniu piosenki, Szkodnik mówi „DOŚĆ! Przestań!”, ale dla mnie już nie ma ratunku. Kręcę pod górę, a z mych ust dobywa się zawodzenie o kołku i zającu…


Tędy, jedźmy tędy !!!

Na pewno?

K***a, wiedziałem...


Rajd, którego nie było...
(Było morze, w morzu kołek)… Wbiję Ci ten kołek w serce, jak nie przestaniesz!
(Było morze), może nawet ZARAZ !!
Wracam pomału do świata żywych. Siedzimy na Koskowej Górze.
Szkodnik… czemu chcesz mnie skrzywić. Bo śpiewasz, a wiesz co? NIE UMIESZ ŚPIEWAĆ i do tego zapętliło Cię na…
NIE, nie mów! Bo wróci… a wszyscy nie chcemy aby wracało.
Koskowa Góra. Byłem tu w tym roku 3 razy (nie licząc dzisiejszego dnia). Czemu aż tyle?
Ponieważ właśnie zaczynamy rajd, którego nie było:

Pamiętacie naszą Kompanię KORNĄ w Lanckoronie? A czytał ktoś Raport Szefa Sztabu Kompanii Kornej, czyli moją relację z przygotowań do rajdu? Jeśli tak, to pewnie pamiętacie że planowaliśmy bazę w Pcimiu, czyli w sumie to rzut beretem od Tokarni.
Kiedy zmieniliśmy koncept naszego rajdu przenosząc się do Lanckorony, to wszystkie trasy mieliśmy już właściwie gotowe.
Dlaczego się przenieśliśmy? Jest to dokładniej opisane w Raporcie Szefa Sztabu, ale mówiąc w skrócie, uznaliśmy że Beskid Makowski oferował (może nie monotonną, ale) zbyt mało zróżnicowaną trasę, jak na nasze oczekiwania. 
Cała północno-wschodnia cześć Mordownika to alternatywna trasa Kompani KORNEJ: nawet punkty planowaliśmy w tych samych lub podobnych miejscach:
Schronisko Kudłacze? Oczywiście.
Lubomir? Obserwatorium to miało być OKO SFAROC'a.
Kalwaria na Zębalowej? No ba!
Szczyt Kotonia. Pewnie!


Będziemy od teraz zanudzać Andrzeja powtarzając przez najbliższe godziny jak mantrę: "tu miał być lampion! Tu miała być zagadka! Tu był nasz punkt..."
Tego zupełnie się nie spodziewaliśmy! Jedziemy rajd, którego nie było. Nasz rajd! Każdy kto uczestniczył w Kompanii KORNEJ, mógł zatem zobaczyć jak wyglądałaby Kompania KORNA, gdybyśmy nie przenieśli się do Lanckorony. No po prostu alternatywna rzeczywistość! Co więcej, Koskowa Góra jest szczególnym punktem, ponieważ była w planie pierwotnego rajdu i jako jedyna została w planie lanckorońskiej edycji. Był to najdalej wysunięty południowy-wschód punkt Kompanii... a dotarł tu tylko jeden zawodnik. 
Aby nie być gołosłownym - punkt z Kompanii KORNEJ (marzec 2019, koloryzowane).


"Macie mapy, a nie wiecie gdzie jedziecie..."
Gdy Andrzej ma już pomału dość naszych monotonnych wypowiedzi postaci: "tu też planowaliśmy punkt", przerzucamy się nękać przypadkiem spotkanego Pawła. Jako, że był on na naszym rajdzie od razu pytamy jak Mu się podoba KORNY Mordownik, czyli alternatywna wersja… ufff, ledwo sę uchyliłem przed lecącym kamieniem. Hej, czemu ciskasz we mnie głazami?
Ponawiam pytanie, ale chwilę później leci we mnie kamień większy niż poprzednio. Wygląda na to, że to drażliwy temat…
Chwilę później porzucamy rowery w lesie niedaleko Zawadki (gdzie mieliśmy umieścić nasz punkt na pomniku… dobra, dobra, już kończę) i zbiegamy pieszo po kolejny lampion. Jest on dalej niż przewidywaliśmy i musimy zejść naprawdę sporo. Wszystko to potem trzeba będzie wrócić… pod górę.
Na kolejnym punkcie, gdzieś w środku pola dochodzi do dziwnej sytuacji. Jakiś lokalny rolnik wyjeżdża na nas z pyskiem. Żeby nie było! Nie chodzimy Mu po polu, nie depczemy ogródka czy coś… jesteśmy na łące, pod linią wysokiego napięcia, a ten i tak ma „ale”.
Powód: mamy szlak, a jedziemy łąką. Jest sobota, a On by chciał odpocząć. Ciągle dziś ktoś tą łąką jeździ i to go strasznie irytuje. Jak widzi, że mamy mapy na kierownicy, to zaczyna się nakręcać jeszcze bardziej:
- Macie mapy, a nie wiecie jak jechać
- Macie mapy, a nie umiecie z nich korzystać
- Macie mapy, a nie umiecie trzymać się szlaku itp. itd.
Jak Mu wytłumaczyć (bez przesadnej przemocy), że mamy mapy i dokładnie wiemy jak jechać ! 





Gdzie teraz, Rabe? Jak to gdzie, za RABE!
PCIM czyli Pięknie, Cicho i Miło. Tak brzmi legenda dotycząca nazwy tej miejscowości. Ponoć król się zachwycił tymi terenami i wypowiedział te słowa. Tak oto powstała nazwa tej miejscowości. Monarcha zapomniał tylko dodać, że oprócz cicho i miło jest tu też ostro... pod górę. 
Dla nas jest to czas decyzji. Na IMMORTALA’a nie ma dzisiaj najmniejszych szans, więc trzeba się zastanowić które punkty brać, a które odpuścić. Postanawiamy wyprawić się za Rabę, aby zaatakować lampiony w Pasmie Lubomira. Wybieramy 3 z pięciu, tak aby zostało nam trochę czasu na Pasmo Zębalowej na powrocie do bazy (tam też będzie walka…).
Ruszamy zatem odnaleźć Wielki Kamień! Tak się nazywa sporych rozmiarów skała, przy której wisi lampion, ale aby tam dojechać musimy znów łyknąć sporo przewyższeń. Rezygnujemy z żółtego szlaku, obawiając się że kamerdolce zjedzą nam za dużo czasu i robimy przelot w kierunku Stróży. Stamtąd pod górę asfaltem. To trochę naokoło, ale pojedziemy w miarę wygodną drogą (acz stromą) i połączymy się ze szlakiem już dość wysoko.
Następna na naszej liście jest 15-stka… szkoda tylko, że musimy zjechać wszystko co właśnie wytyraliśmy i wspinać się ponownie na wzgórze obok. Zjazd (oczywiście kamienisty i trudny) sprowadza nas do drogi, z której malutka ścieżka powinna iść w stronę punktu. Szkoda by było gdyby tej ścieżki nie było… postanawiamy jednak drzeć na dziko. WARIANT CZARNY, Q**A! Wąwóz, nie wąwóz, gąszcz, nie gąszcz, napieramy do przodu. Brak przebieżności lasu spycha nas mocno w lewo, ale to nic – na szczycie ma być dobra droga, więc tam skorygujemy kierunek.

Coraz większe te zabawki robią...

Gdzieś po drodze, w środku lasu natykamy się na pewien bardzo stary dom. Stary ale nie w ruinie. W teorii jakaś droga powinna do niego zatem prowadzić, więc mamy nadzieję, że uda nam się wydostać z krzaków… ale płonne nasze nadzieje. Droga tu kiedyś owszem i była, ale dziś to już bardziej wspomnienie dawnego traktu. Wzrok przykuwa jedynie profesjonalna stacja pogodowa, jaka została tu zainstalowana. Zazdro… muszę sobie kiedyś takową sprawić:


Nadal targamy na dziko:

W końcu na szczycie:



Wieczór w Paśmie Zębalowej
Pora wracać na zachodnią stronę Raby. Za moment zrobi się ciemno, więc nie zostało nam wiele czasu – limit jest tylko do 21:00. Po drodze do bazy znajdują się jeszcze 4 punkty, ale obstawiamy, że uda nam się zrobić co najwyżej trzy… i to też tylko, jeśli się zepniemy.
Jeden z nich to niesamowicie stromy wąwóz- ten o którym Janko Mordownik wspominał na odprawie. Zalecał schodzenie po linie i powiem Wam, że nie był to do końca żart. Ciężko było zejść na dno bez zjazdu na boku/plecach/ryju (wybierzcie właściwie). Mnie się to jakoś udało, bo przytrzymałem się leśnych przyjaciół (które podały mi pomocne gałęzie i korzenie), ale Szkodnik zjechał na boku na sam dół. Usłyszałem tylko „chyba zaraz spad…” i potem już tylko takie szzzzurrrrrr przez krzaki... i głuche *PAC* o ziemie.
"Nie ważne skąd jesteście... to musiało boleć" (4*)
Co my robimy ze swoim życiem… noc, a my chodzimy po wąwozach. Co za dramat…
Zgodnie z przewidywaniami udaje nam się zaliczyć 3 punkty, ale na samą Zębalową nie damy już rady wyjść, bo zabraknie nam czasu.
Do bazy zjedziemy kilka minut przed limitem.
W nogach mamy 96 km, 2900 m przewyższenia… zrobiliśmy 18 punktów z 23, czyli do Immortala brakło nam w cholerę.
Szacujemy, że potrzebowalibyśmy dodatkowe 3 (optymistyczne założenie) a nawet 4 godziny (bardziej realna opcja).
Na pocieszenie mogę tylko dodać, że z rowerzystów tylko dwie osoby zrobiły Immortala: „Obywatel Tygrys” i Bronek.
Nikt inny nie zdołał. Czyli mamy powtórkę z Chochołowa. Mimo włożenia wszystkich sił w trasę (jesteśmy wykończeni…), byliśmy za słabi aby sięgnąć po nieśmiertelność w tym roku. Ech, szkoda… naprawdę szkoda
Ciekawi mnie tylko jaki był odbiór trasy Mordownika przez Zawodników, którzy byli u nas na Kompanii KORNEJ. To czy Wam się tegoroczny Mordownik podobał to jedno, ale pozostaje pytanie która Kompania podobała się Wam bardziej: ta która się odbyła, czy ta której nie było (a mimo to ją przejechaliście/przeszliście).

Zamiast nieśmiertelności, czekały na nas nagrobki...


CYTATY:
1. Piosenka JT Machinima "Shepard of this flock" (Far Cry 5 rap)
2. Piosenka Nancy Sinatra "Bang bang"
3. Piosenka zespołu Hasiok "Galera"
4. Gwiezdne Wojny, Epizod I, "Mroczne widmo". Komentarz do krasy na POD RACE


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Waligóry 2019

  • DST 88.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 września 2019 | dodano: 10.09.2019

Lepiej SPISZ testament, bo dziś może być ciężko… Tak właśnie pomyślałem przed tym rajdem i w błędzie nie byłem. Dlaczego? Ponieważ trzecia edycja Rajdu Waligóry przeniosła nas właśnie na SPISZ, a sama trasa szacowana była na ponad 100 km i około 3000 przewyższeń. Zapowiadało się zatem srogo. Srogo acz zacnie…  polski Spisz jest niesamowity. Gotowi? No to zaczynamy.
Bazą rajdu jest Niedzica, czyli jeśli ktoś woli bardziej opisową formę, to powiem w skrócie: jezioro, zapora oraz dwa zamki z widokiem na Lubań (1225m). Jako, że odprawa jest już o 6:45, to budzik musi zadzwonić około godziny 3:00 w nocy (kocham te leniwe sobotnie poranki...), a godzinę później mkniemy już na południe pustymi (o tej porze) drogami.
Gdy docieramy do Niedzicy, miasteczko w zasadzie jeszcze śpi… ulice są niemal puste - tylko jakieś ultrasy snują się po chodnikach, wyczekując jakieś mistycznej komendy „START”. Mamy kilka minut na rejestrację, dopompowanie kół czy też rozmowy z innymi napieraczami, którzy dzisiaj także tutaj dotarli. Klasycznie już, zgarniamy do drużyny naszego IRON MAN (Iron to ang. także Żelazko, prawda?), a kilka minut później kierujemy się na odprawę.

"Doświadczenie uczy, że dzięki długiemu błądzeniu odkrywamy krótszą drogę" (1*)
Dostajemy mapy, które obejmują zarówno tereny naszego kraju, jak i Słowację. Obstawialiśmy, że na Słowacji odwiedzimy Veterny Vrch (cudowną widokową górę), ale Piotrek nas mocno zaskoczył. Słowacka część mapy kieruje na Zdziar i Bachledovą Dolinę (czyli jeszcze dalej na południe, w kierunku TATR!) , a nie na wschód wgłąb Pienin. No, ale Grandeusa zgadliśmy! Będzie o tym trochę później, ale nie postawienie punktu kontrolnego na tej górze uważałbym za zbrodnię!
Wraz z Andrzejem kreślimy nasz wariant na mapie i postanawiamy zacząć od północnej części trasy.
Na pierwszy ogień leci lampion przy bacówce zaraz za zaporą w Niedzicy. Ha! Nauczeni doświadczeniem z pewnej wakacyjnej wyprawy, nie popełniamy błędu jaki nam się wtedy przytrafił. Dobrze pamiętamy, że zjechaliśmy wtedy na sam dół zapory i musieliśmy na górę targać po schodach. Schodów tych jest dużo, a jak macie rower na plecach to jest ich nawet bardzo dużo – jeśli dziwi Was zmienny wynik pomiaru zależnie od sytuacji obserwatora, to odsyłam do szczególnej teorii względności Alberta 2,718 (czyli e, Alberta E. jak ktoś nie ogarnął). 
Schody te są też tak zmyślnie zaprojektowane, aby rower pchało się po nich... niewygodnie. Można wprawdzie prowadzić go po murku, który biegnie wzdłuż nich, ale murek ma barierkę, o którą idealnie zahaczają się pedały, tak co 5-6 przebytych stopni. Widzimy, że część zawodników pojechała tak jak my ostatnio, ale my bogatsi o doświadczenie, wyciągnąwszy właściwie wnioski, omijamy tym razem tą przeszkodę i wybieramy „wygodny” 10%-owy podjazd asfaltem...
To tak na rozgrzewkę przed tym co nas dziś czeka. Chwilę potem uderzamy już w czerwony szlak, który szybko wyprowadza nas "nad" Niedzicę.


W niektórych miejscach szlak ten pokrywa się z tzw. Pętlą Spiską – piękną widokową trasą rowerową, która krąży po tych terenach i po której będziemy dzisiaj sporo jeździć. Nie trzymamy się go jednak długo, bo musimy zjechać po kolejny lampion. Szkodnik mówi, że jest to „Drzewo na S”. Zastanawiam się czy chodzi o sosnę, sekwoję, a gdyby uznać że nie stosujemy polskich znaków to mógłby to być również Świerk lub Śliwa. Szkodnik ruga mnie, że mówi o kierunku - "Drzewo na S od drogi, Pacanie".
Z jednej strony szkoda, że nie zostaliśmy na czerwonym szlaku bo leci on na Żar - jedną z najbardziej stromych gór tutaj, ale w sumie to nic straconego, bo niedługo będziemy pod tą górą z drugiej jej strony. Musimy tylko uporać się z punktami na nowo budowanej dopiero ścieżce rowerowej wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego. Częściowo jest już gotowa, co możecie zobaczyć na zdjęciach (mają rozmach!), ale miejscami prace jeszcze trwają… nie przeszkadza nam to jednak w żaden sposób. Jeśli trzeba to targamy prosto przez plac budowy.




„Droga bez powrotu” czyli zawróć jeśli możesz… (2*)
Podjeżdżając pod jeden z punktów dostrzegamy na mapie niestandardowe znaki – dziwne napisy. Piotrek dodał komentarze: „nie tędy droga”, „zawróć”… i właśnie to GPS’owe hasło „zawróć jeśli możesz” budzi w nas niepokój. Czemu GPS’owe? Nie wiem jak u Was, ale nasze warianty autem także bywają nieortodoksyjne i czasem nasza nawigacja w taki sposób wyraża swą dezaprobatę względem obranej trasy. Powiecie: „Pheh, każda tak ma”. Ale czy wasza też ma modulację głosu wyrażającą emocje? Od spokojnego „zawróć jeśli możesz”, przez wyraźnie zaniepokojone „ZAWRÓĆ! Proszę…”, po przerażone „NIEEEEEE… nie chcę umierać”.
Ja czasem ze swoją nawigacją gadam, ale bywają to rozmowy upośledzone…

- Cześć Tom-tom

- Słucham!
- Jedź do domu
- A dokładniej?
- Do dużego pokoju!
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Do domu. Masz zapisaną trasę „DO DOMU”. Czego nie rozumiesz w wyrażeniu "do domu"? … Tępe to, że ech... muszę się napić.
- Zaprojektowano trasę: BAR MORDOWNIA. Ruszaj!
- Nie, NIE. Źle, kur**a!
- Czy chodziło Ci o trasę do: „Mariola niedrogo a dobrze”.
- ARGHHH….
- Zaprojektowano nową trasę: Stacja ARGE…

Wracając… napis na mapie każe zawrócić. Sugeruje to (albo przynajmniej my to tak odczytujemy), aby po kolejny punkt jechać na około. Cześć zawodników, z którymi tutaj dotarliśmy stosuje się do rady Organizatora, podbija kartę i rusza z powrotem w dół. No właśnie… ale czy to na pewno rada? A może to podpucha? Stąd mamy przecież naprawdę niedaleko do 14-stki. Tak, widzimy z mapy, że droga może zniknąć gdzieś przy strumieniu, no ale kilkadziesiąt metrów lasu na dziko i polana, to chyba nie będzie jakiś koszmar.
Decydujemy się zaryzykować i ruszamy naprzód!
„Batalion ARAMIS. Tolka wpierjot i ni szagu na zad!” (3*)
Zgodnie z tym co podawała mapa, droga kończy się w ciągu kilku chwil i zaczynamy przedzierać się na dziko przez chaszcze.
Jak (niemal) nigdy, okaże się to dobrą decyzją bo w niedługi czasie dotrzemy do wspomnianej przed chwilą polany, a nią już bezpośrednio pod ambonę, na której wisi lampion. Nie obyło się oczywiście bez nierównej walki z roślinnością, ale poszło w miarę planowo czyli bez utknięcia w jakieś pułapce bez wyjścia. Czyli była to dobra decyzja. Szok i niedowierzanie :)



Per aspera ad Astra… F !!! (łac. przez ciernie do... OPLA !!!) 
Targamy na drugą stronę Żaru. Lampion ma znajdować się w małym zagajniku na końcu ogromnej (stromej) polany.
Najprościej byłoby przedzierać się właśnie przez nią, ale jest ogrodzona i pasą się na niej różne zwierzaki.
Podbijamy zatem do bacy i pytamy czy możemy przetargać na dziko poprzez jego pole.

- Przepraszam, czy możemy przejść przez łąkę do lasu?

- To nie jest tak, że możecie albo nie możecie. Gdybym miał powiedzieć co cenię w życiu najbardziej – powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam i co ciekawe to właśnie przypadkowe spotkania wywierają wpływ na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet z pozoru uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem i dziękuję życiu, dziękuję mu. Życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość. Wielu ludzi pyta mnie o to samo „ale jak ty to robisz, skąd czerpiesz tą radość”, a ja im odpowiadam że to proste, to umiłowanie życia. To właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład pasę owce, a jutro – kto wie, dlaczego by nie – oddam się pracy społecznej i będzie ot choćby sadzić,...marchew”  (4*)

…ech czyli to nie baca, a juhas. Postać wykonawcza, a nie decyzyjna. Zgody nie dał, ale też nie zabronił – ciśnijmy zatem przez łąką.
Przedzieramy się przez ogrodzenie i tyramy pod górę. Wokół nas dziesiątki krów. Niektóre nas nawet pamiętają… konferują sobie wesoło

- Widziałaś tą drogę?
- Wow. Ale ściana. To czerwony szlak?
- Tak, a ta dwójka co właśnie nas mija, to w czerwcu cisnęła tamtędy z rowerami!
- Jak z rowerami? Tamtędy? Przecież trzeba być…
- No trzeba…


Z każdym krokiem zbliżamy się coraz bliżej lasu. Jest stromo, ale ciśniemy i wtedy... dostrzegam ją. Piękną i wspaniałą. Stoi pod lasem. Taka jaka pamiętam ją z dawnych lat. Astra F. W kultowej wersji hatchback. Tak, to auto wjedzie wszędzie – to najbardziej górskie auto świata. Tam gdzie nie poradzi jakiś potwór 4x4, to wyślą Astrę F. Nie wierzycie? Zapewniam Was testowaliśmy to nieraz. Stroma łąka po deszczu, oblodzone drogi, ścieżki pełne kamieni i korzeni – Astra przeszła zawsze. Co ja będę pisał, sami zobaczcie.
Mam cholerny sentyment do tej gabloty :D





"Bartoszu, Bartoszu, nie traćże nadziei..." czyli w głębinach (5*)
Docieramy na punkt żywieniowy i od tej pory dłuższą chwilę będziemy cisnąć wraz z Bartkiem ze Zdezorientowanych.
Dlaczego „nie traćże nadziei? Hmmm, może tak…. Na ostatnim Hawranie powiedziano nam, iż fakt że wybieramy warianty mocno z d**y jest powszechnie wiadomy, więc każdy kto jedzie z nami (albo z kim jedziemy my…) może mieć powody do obaw. Oczywiście, zawsze pozostaje nadzieja, że tym razem będzie inaczej… czyli nie traćże nadziei!
No, ale wicie jak to bywa z nadzieją.... czyli u Aramisów bez zmian. Punkt, który mamy złapać  razem to Przełom Białki. To już 3-ci rajd, który umieszcza lampion w tym miejscu, ale nie jest to dziwne bo miejsce jest wspaniałe. Opis punktu to „Podnóże skały”. Wiemy jak ta skała wygląda i wiemy że stoi ona w wodzie, wiec lecimy do niej od południa. Na odprawie mówili wprawdzie, aby jechać z północnej strony, ale zrozumiałem to jako wariant polecany, a nie że jedyny możliwy… no i źle to zrozumiałem. Reszta naszej ekipy też to zrozumiała źle, więc nadciągamy od południa…
Robi się coraz ciekawiej. Najpierw ścieżka przechodzi w łąkę – da się jechać. Potem łąka przechodzi w las, ale jazda jest jeszcze możliwa. Chwilę później jednak las przechodzi w gęsty gąszcz i teraz to już prowadzimy rowery. Dochodzimy do niemałej rzeki, gdzie zostawiamy rowery i z trudem przeprawiamy się po mokrych, zwalonych drzewach. Miejsce robi wrażenie, bo rwąca rzeka wypływa prosto ze skały (z jaskini).

Brniemy dalej przez krzory aż dochodzimy do skały i rzeki. Lampionu nigdzie nie ma. Problem z „podnóżem skały” jest taki, że skała ta swoje podnóże ma pod wodą. Rzeka ma tutaj też dość wartki nurt. Obstawiamy, że lampion wisi za załomem skały i jest dla nas niewidoczny z miejsca, w którym obecnie stoimy. Zapada decyzja aby po niego iść. Bartek odważnie zaczyna torować drogę, o ile można tak powiedzieć o wodzie… woda okazuje się głębsza niż się wydawała i chwilę później jest już zanurzony po pas.
Za Nim podąża Andrzej i Szkodnik. Mnie kazano zostać na brzegu, jako drugi rzut strategiczny lub ewentualna ekipa ratunkowa.
Okazuje, że lampion nie wisi jednak u podnóża skały, a na drugim brzegu rzeki (no to, tu się przyczepimy do opisu punktu - podnóże skały to podnóże skały a nie brzeg rzeki, tak?) i trzeba było po niego jechać od drugiej strony. Skoro jednak zabrnęliśmy już tak głęboko – dosłownie, to nie będziemy się wycofywać. Bartek przedziera się dalej, z niemałym trudem bo kamienie są śliskie i przy rwącym nurcie rzeki nie idzie Mu się po tych kamerdolcach komfortowo.
Finalnie jednak zdobywa On lampion wiszący po drugiej stronie i wraca bezpiecznie do miejsca startu.
Przygoda fajna, ale straciliśmy sporo czasu… czasu, którego nie mamy dzisiaj niestety z nadmiarem.



Wracamy do zostawionych nad pierwszą rzeką rowerów, a tam Wojtek z Kolegą (niestety nie pamiętam imienia) pytają nas jak się przeprawiliśmy przez wodę przed którą właśnie stoją (nie jest to łatwe, bo trzeba po śliskich drzewach). Mówimy Im, że ta rzeka jest mniejszym problemem, dosłownie… mniejszym i płytszym niż problem, który napotkają kawałek dalej. Pokazujemy Im zdjęcia z bitwy o lampion u podnóża skały.
Finalnie Wybierają dojazd drugą stroną, ale dziękujemy im za spontaniczne popilnowanie nam pozostawionych rowerów, gdy debatowali co dalej zrobić.


Punkt na Uboczu :)

Zostawiamy rzekę za plecami i ruszamy po punkt na Uboczu. Ubocz to lokalny wierzchołek w Paśmie Żaru.
Bardzo mi się podoba klimat tego punktu. Szkoda, że Piotrek tak go na mapie nie nazwał – opis powinien brzmieć "punkt na Uboczu" skoro lampion i tak wisi w sumie na szczycie. Na Ubocz (ubocze) jedziemy pięknym, zielonymi łąkami, a pochwyciwszy lampion skierujemy się na jeden z moich ulubionych pagórów...
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze punkt w okolicy Lorencowych skałek, które ja - jak pisałem Wam w relacji ICE AR nazywam Lorentz'owymi. Pamiętacie jeszcze transformatę Lorentza? Dylatacja czasu, te sprawy? Ogólnie chodzi o to, że im szybciej się poruszacie to czas biegnie wolniej. Co to w praktyce rajdowej oznacza? Im szybciej się poruszacie, tym czas biegnie wolniej, a więc macie go więcej, więc zrobicie więcej punktów - proste nie? 




GRANDEUS !!! The Slopes of Mighty Grandeus !!!
Nie wiem kto tak nazwał tą górę, ale mnie tym po prostu kupił. Wiecie jak uwielbmy takie nazwy, a ta jest iście wybitna. Byliśmy tu całkiem niedawno, ciesząc się 360-stopniową panoramą, a dziś ciśniemy za (napierającym jak Szatan Bartkiem) w kierunku szczytu. Heh, pagór niewielki, a tak mnie cieszy. Piękny jest i cudownie się nazywa. Nic tylko dodać u ten przydomek MIGHTY. MIGHTY GRANDEUS
Na szczycie robimy krótki popas – no bo gdzie jak nie tu!
Jeszcze tylko pożegnalne zdjęcie z Bartkiem bo ciśnie On dalej, szybciej i mocniej niż my. Potem szalony zjazd czerwonym szlakiem, gdzie Andrzej pokazał nam jak się „robi” takie zjazdy. Poszedł jak burza w dół, aż nam było wstyd że tak asekuracyjnie zjeżdżamy tą ścianę… no ale nie zostanę fanem jego techniki zjazdu. Jakoś tak nie mogę przekonać się do tego rycia twarzą po trawie…



Pamiętniki z wakacji czyli znowu na Słowacji
Z Grandeusa kierujemy się pomału w kierunku Słowacji. W kierunku granicy wyprowadza nas ponownie ścieżka rowerowa Spiskiej Pętli.
Ten kawałek, podobnie jak Grandeusa jedziemy z pamięci, bo dobrze znamy ten szlak… pchanie… musimy się w końcu wspiąć na te ponad 1000m. Potem pozostaje nam już przekroczyć granicę i łapać punkty u naszych południowych Sąsiadów.
Czekają nas tam szalone zjazdy i nieliche podjazdy. Musimy jednak odpuścić te najdalej położone punkty - u samego podnóża Tatr, bo w okolicach Zdziaru i Bachledovej Doliny. Mamy tam jednak, według znaku drogowego 21 km w jedną stronę. Nie ma opcji, abyśmy zdążyli po nie pojechać i wrócić w limicie na bazę. Szkoda... ale cóż, trzeba znać swoje miejsce w szeregu. No chyba, że to szereg Grandiego 1-1+1-1+1-1+ ...  (a ktoś pamięta jaką ma on sumę? Podpowiem że trzeba użyć metody sumowanie Cesaro). Wydawałoby się, że zero, a tu "takiego wała", jest to 1/2. Ale pomyślcie o tym tak, taka dziwna interpretacja. 1 to zapalone światło w pokoju, 0 to zgaszone światło w pokoju. I teraz napieracie z żarówką włącz, wyłącz, włącz, wyłącz. Czy w pewnym sensie stanem przejściowym nie będzie półmrok? 



Reakcja (iście) łańcuchowa
Pomału zbliża się końcówka rajdu. Zostało nam niecałe dwie godziny. Łapiemy ostatni punkt po słowackiej stronie i przygotowujemy się do przekroczenia granicy. Chwilę później spotykamy Magdę ze swoją ekipą. Nie widzieliśmy się z Nimi właściwie od momentu rozstania przy „zawróć jeśli to możliwe”. Wygląda na to, że od pewnego momentu jadą bardzo podobny wariant do naszego.
Chwilę zatem ciśniemy razem, ale tuż za słupkami granicznymi, na jednym z podjazdów zrywam łańcuch. Chcę „z kopyta” podjechać krótki podjazd, ale siła przyłożona do mechanizmu rozrywa najsłabsze ogniwo. Ech… trzeci raz na tym samym łańcuchu. Co za dramat…
No ale trudno, zdarza się, więc z konieczności rozkładamy się z serwisem. Mamy ze sobą wszystko co potrzebne, oprócz ... nadwyżki czasu na takie zabawy. Naprawa idzie nawet sprawnie i łańcuch otrzymuje (kolejną) spinkę… jest teraz poszarpany jak szynka przez Reksia, ale działa. Do miasta dowiezie…Przy okazji znacie ten suchar?

Generał na inspekcji w wojsku pyta: Żołnierze, jak Wy sobie tu radzicie, na tym odludzi – bez kobiety.
Mamy kozę Panie Generale.
Generał się trochę zdziwił, ale idzie do stajni i widzi, jest koza.
Stwierdza, wszyscy tą kozę chwalą, to i ja spróbuję. Spuszcza pory w dół i robi co ma zrobić.
Wychodzi za jakiś czas i mówi do sierżanta:
- "Słaba ta wasza koza. Naprawdę słaba".
- "Nie taka słaba, Panie Generale, bo do miasta dowiezie


…no więc, do miasta dowiezie.




Płaska 16-stka czyli dzida w dół !!!
Łańcuch skradł nam zbyt dużo czasu aby trzymać się pierwotnego planu pochwycenia 4 punktów... ech braknie nam tych 15 minut.
Musimy wybierać co łapać, co zostawić - redukujemy plan do 3 lampionów. Postanawiamy jednak zyskać jakoś na czasie, a więc zgodnie z tym co pisałem powyżej, musi zwiększyć prędkość poruszania się w terenie (aby czas biegł wolniej). Wybieramy zatem zjazd, a że droga jest całkiem niezła no to mamy przysłowiową DZIDĘ w dół ("puść te klamki !!!"). Nie dość, że teraz jest w dół, to 16-stka jest po płaskim, więc powinno się udać.
Nie przewidzieliśmy tylko, że przed samą 16-stką spotkamy strażnika punktu, który będzie chciał nam - wbrew unijnym przepisom - opchnąć trochę niepasteryzowanego mleka.
PSSST... tutaj, dawaj kanister. INO wartko.

Po 16-stce łapiemy jeszcze jeden punkt, oczywiście taki na jakimś sakramenckim podejściu... ale to już bardzo blisko bazy, więc bezpiecznie. Przelot na metę to formalność. Gdy wjeżdżamy na metę na liczniku mamy 88 km i 2100 przewyższeń... a zdobyliśmy tylko 20 z 25 punktów kontrolnych. Wielka szkoda, że rajd nie miał 15-16 godzin bo czujemy niedosyt... choć nie, lepszym słowem będzie "żal". Żal że nie byliśmy w stanie zrobić kompletu !!!
Co mogę powiedzieć w podsumowaniu? Było pięknie - cudowna trasa. Po prostu rewelacyjna. Tak dobra, że ciężko to jakoś sensownie opisać, aby nie zabrzmiało banalnie. Może ujmę to zatem inaczej. Zrobię kiedyś listę najlepszych rajdów EVER, subiektywną, niesprawiedliwą i stronniczą, ale moją własną. Od dawna mam taką listę w głowie, acz nie dojrzałem jeszcze do decyzji aby przelać ją na karty tego bloga - zwłaszcza, że to żyjąca lista. Wiem natomiast jedno. Pierwszy Rajd Waligóry ma na tej liście honorowe miejsce. Od dziś nie będzie na niej sam. Od dziś na tej liście mam już dwa Rajdy Waligóry. Te nieparzyste. 
(nie oznacza to, że druga edycja była słaba. O co to, to nie. Była bardzo dobra, ale lista najlepszych to lista najlepszych, a nie bardzo dobrych).

Pełną (nasza) galerię z Rajdu znajdziecie TUTAJ.  

CYTATY
1) Aforyzm autorstwa Thomasa Hardy'ego
2) Tytuł horror'u klasy Z
3) Uwaga materiały kontrowersyjne! Hymn BATALIONU WOSTOK To czeczeński(?) batalion ochotniczy biorący udział w działaniach wojennych w Gruzji, w Donbasie. Przez EU uważany za ugrupowanie terrorystyczne, ale ogólnie wszystkie piosenki wojskowe/wojenne mają w sobie to coś... nieważne, z której strony frontu pochodzą.  
4) Parafraza kultowego monologu skryby z filmu "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra"  (uwielbiam ten film)
5) Polska piosenka patriotyczna "Krakowiak Kościuszki"


Kategoria Rajd, SFA