aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2017

Dystans całkowity:135.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:135.00 km
Więcej statystyk

KORNO 2017 Rogaining

  • DST 135.00km
Poniedziałek, 28 sierpnia 2017 | dodano: 30.08.2017

Końcówka sierpnia to czas Pucharowego KoRNO, które od pewnego czasu rozgrywane jest ono w formie roganingu. Fakt ten cieszy nas niezmiernie bo uwielbiamy tą formą rozrywki, zwłaszcza że Architektami tej imprezy są specjaliści od doskonałych tras: Rowerowa Norak i Grzegorz L.
Bazą imprezy mieściła się tym razem w Koszęcinie, czyli kawałek drogi za Miasteczkiem Śląskim, które wspominamy bardzo miło po "toksycznej" edycji Tropiciela w zeszłym roku. Edycję tę charakteryzowało jeden aspekt: las non-stop, więc jak dla mnie bomba. Budzik dzwoni jak zawsze na 4:00 rano (w końcu to sobota) i parę minut po 5-tej wyruszamy. Ponownie nie sami, ale z Kamilą i Filipem, którzy lecą pieszą 50-tkę. Na miejscu klasyk: czyli znajome twarze, wspominanie poprzednich imprez, rejestracja, a potem idziemy na odprawę.

"There's a storm coming, Mr Wayne..."
...i to jaka!! Z każdą minutą odprawy, coraz więcej czarnych chmur zbiera się nad naszymi głowami i nie mówię tutaj o problemach z wyborem trasy, ale o prawdziwych, pełnych wody nimbostratusach oraz cumulonimbusach, które tylko czekają aby dowalić nam deszczem. Jest 8:00 rano, a ja rozważam wyjęcie z plecaka czołówki bo słabo widać mapę - tak ciemno się zrobiło. Porywisty wiatr zdaje się śpiewać: "ale Wam zaraz dopierniczymy, lalalala, ale Wam zaraz dopierniczymy...".
No cóż, pogoda nie po raz pierwszy zamierza włączyć się do gry. Przynajmniej jak zawsze, dowali wszystkim po równo i nie będzie dla nikogo taryfy ulgowej. Jak to było w "Drakuli" ? - WICHRY, WICHRY, WICHRY  !!!
Nie tracimy jednak dobrego humoru - w burzach bywa przecież coś elektryzującego :) Słuchamy ostatnich wskazówek Architekta naszej dzisiejszej odysei, pobieramy mapę i zaczynamy analizować optymalny - naszym zdaniem - wariant. Wpatrzeni w mapę, nie widzimy że niebo już prawie dojrzało do "zrzutu" nadmiaru płynów.

ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE!!! czyli "When the stakes are high
...best to play the clown" i nie wychylać się ze swoim planem. Mówiąc inaczej, są tylko dwa warunki sukcesu, po pierwsze "nie mów wszystkiego co wiesz". Po drugie, patrz punkt pierwszy. Część zawodników porywa mapy i w tej samej sekundzie wyjeżdża z bazy, inni debatują nad kolejnymi wariantami, my siadamy i w ciszy analizujemy mapę. Postanawiamy dzisiaj zagrać o wysokie stawki czyli nasz plan to zgarnąć wszystkie 90-tki i jak najwięcej 80-tek i 70-tek. Oznacza to wyprawę naprawdę daleko od bazy, gdzieś na zewnętrzne rubieże... na wschód i na północ, aż po kres drugiej mapy (dostaliśmy dwa arkusze formatu A3). Trochę się tego obawiamy, bo nauczyłem się już, że gdzie "kończy się mapa... tam są potwory", ale postanawiamy spróbować. Będzie to wymagało nie tylko sporej pary w nogach, ale i samodyscypliny - o czym trochę później. Na razie najważniejsze jest to, że mamy opracowany wariant i możemy ruszać. Zewnętrzne rubieże - podoba mi się ten pomysł. Czujemy się jak eskadra łotrów :)

"I'm gonna let myself get wet...absolutely soaking wet"
Wyruszamy z bazy jako jedni z ostatnich. Cóż mój stary wysłużony "pentium 2" nie planuje wariantów tak szybko jak te wszystkie (Hard)iCore i Terminatory :P, które wyleciały już parę minut temu. Mam zaplanowany wariant, ale zajęło to trochę czasu. Wiecie, problemy typu: Proces "mapa" przestał odpowiadać itp. Nieważne, ruszamy.
Jednak nim dojedziemy na pierwszy punkt, zaczyna się... Najpierw jedna-dwie krople, potem 10, a parę sekund później jakby ktoś lał z wiader. Zdążyliśmy jedynie ubrać rain-cover'y na plecaki i już byliśmy cali przemoczeni. Leje nieprzeciętnie, ale  przynajmniej jest ciepło. Postanawiamy nie wkładać kurtek, bo się w nich ugotujemy. I tak napiera tak mocno, że te parę sekund na zabezpieczenie plecaków zaowocowało tym, że jesteśmy przemoczeni do suchej nitki - buty, gacie, na po prostu wszystko. Jedziemy zatem dalej na harcore'a.
Wjeżdżamy do lasu, a tam ścieżki to już jedno błoto lub mokry piach. Napędy i hamulce zaczynają charczeć, dławić się piaskiem i błotem...ech nie mają z nami lekko te maszyny, ale idą jak złoto. Zbieramy dwa pierwsze punkty w miarę blisko bazy, a potem przechodzimy do realizacji naszego planu... na północ, tam gdzie czekają 80-tki i 90-tki. Gnamy ile tylko pary w nogach...na północ, na północ. Po punkty lepszego sortu...eee...wagi :)
Uwaga zdjęcia są mokre! No i jak zawsze, jakieś krzory na przełaj muszą się znaleźć.



"Dobrze dobrze Panie Bracie, przewyborny taki plan..."

Ah jak kusi... to ta samodyscyplina, o której wspominałem. Kusi odbić po, w miarę niedaleką, 60-tkę, albo tą 50-tkę, która także nieodległa... ale to będzie kosztować nas czas. Niby tylko 10-20, może 30 min, ale jedno, drugie, trzecie takie odbicie i nie zbierzemy wszystkich 90-tek, bo braknie nam czasu. Trzymamy się planu mimo, że kusi i na zmianę namawiamy się wzajemnie (ale nie w tym samym czasie!): "tylko jedna, drobna modyfikacja" planu. Udaje się jednak zwalczyć pokusę i gnamy dalej... wiecie, to nie takie proste, nikt nam nie zagwarantował, że nasza taktyka jest dobra - to okaże się na mecie. Być może nasz wybór to był jeden z gorszych, głupszych wariantów. Musimy decydować nie znając całościowego wyniku - to cholernie trudne, zwłaszcza, jeśli jakaś 60-tka jest w miarę blisko... ale nie do końca po drodze (jak dwa pierwsze punkty) i trzeba by specjalnie na nią odbić i potem wracać. Nikt też nie zagwarantuje, że 90-tkę uda się odnaleźć albo nie spędzimy w jej okolicy 40 minut przeszukując kolejne kwartały lasu. 90-tka ma tyle punktów przeliczeniowych, ze względu nie tylko na odległość od bazy ale i swoją trudność (stopień ukrycia, trudne do zdobycia miejsce itp). Decyzje w ciemno nie przychodzą łatwo... no dobra są cholernie trudne, ale za to właśnie kochamy rogaining. Kochamy lub nienawidzimy, jeśli po rajdzie okaże się, że w naszej zbrojowni mieliśmy dzisiaj na wyposażeniu tylko "helmet of stupidity", "fool's jacket" i "ring of disorientation" :)
Przynajmniej koło 11:00 przestaje padać i wychodzi słońce. Robi się całkiem ładny dzień i tak będzie już do końca.

Znowu w bagnie... Psia mać!
A dokładniej to w bagnie, w młodniku, krzorach i wiatrołomach. A było to tak... mamy już kilka punktów na karcie i następnym miał do nich dołączyć bez większych problemów. Nic z tego jednak... lecimy przelotem przez jakąś wieś, a tu wielki pies. Bynajmniej nie ułomek, do tego zwierz nielubiący rowerów i luzem puszczony po drodze. Oczywiście musiał się przypieprzyć do nas i się zrobiła zadyma. Chciał moją nogę na pamiątkę i piszczel od Basi...
Po wielu <<------ ------>>  <<------  ------>> udało się go jakoś minąć. Zbieramy punkt na dość sporej górze i mamy teraz dwie opcje: "trasowo" lepszą: wrócić do drogi, gdzie hasała poczciwa psina (obyś sczezł! zadław się ludzką kością, pacanie) i wjechać z niej na niebieski szlak lub cisnąć "słabą" ścieżką, do "słabej" przecinki, która doprowadzi do niebieskiego szlaku. Wybieramy opcję drugą i wjeżdżamy w dość dziki kawałek lasu. Słaba scieżka jest słaba (tutaj chciałbym pozdrowić miłośników tautologii, którzy są miłośnikami tautologii) i chwilę potem gubimy ją gdzieś między drzewami. Kolejną chwilę później pchamy rowery, a dwie chwilę później jesteśmy w środku słabo przebieżnego młodnika. Do tego teren jest podmokły. Nie uśmiecha się nam jednak teraz zawracać (nie dość że czeka tam ta kochana poczciwina, to zrobi się jeszcze większa strata czasowa bo już chwilę jedziemy tą słabą ścieżką). Pchamy się zatem dalej. Robi się coraz ciekawiej, gęsto, ostro (znowu coś drapie), podmokło i jakoś mocno pofałdowany teren. Rower haczy o wszystko, idzie się naprawdę ciężko... jeśli słowa mogą ranić... to niech poharatają to głupie bydle i pogrzebią w niepoświęconej ziemi. To paranoja, abym przez jakiegoś pchlarza cisnął przez bagna. Co to? Wiatrołomy tak? Duże wiatrołomy. W pyteczkę... Rower muszę podnosić ponad głowę aby przez nie przejść, bo pień leżącego drzewa sięga mi do pasa, ale gałęzie znacznie wyżej. Idzie się fatalnie i bardzo wolno... do tego, naprawdę daje nam ten kawał w kość fizycznie. Finalnie docieramy do niebieskiego szlaku. Pocięci, poharatani, umorusani, wściekli i ze stratą około 40 min na zabawy z wiatrołomami i bagnami.

Hałda i niekręcące się koła...
Cudowny punkt. Fantastyczny widok bo to niezły kawałek górki, ale wyjść tutaj było ciężko. Zwłaszcza po tej burzy, co przeszła tu rano. Hałda zbudowana jest z mojego "ulubionego" błota - tego co się lepi do wszystkiego i po chwili rower waży chyba tyle ile mój plecak, bo jest jedną wielką górą błota. W parę chwil korona amortyzatora znika w pod gliną, a koła przestają się kręcić. Nawet zjechać z tej hałdy nie jest prosto, bo koła zablokowała glina. Puszczam hamulec, nachylenie jest znaczne a ja stoję w miejscu... koła ani drgną. Basia zalicza pokazową glebę kontrolną, gdy próbuje okiełznać hałdę. Finalnie sprowadzamy rowery, podobnie jak kilku innych zawodników, którzy także atakuję ten punkt. Na dole dochodzi do śmiesznej sytuacji: stoi parę osób i wszyscy patykami oskubują maszyny z błota, które wcale nie chce zjeść. Co chwilę dołącza do naszej grupki ktoś nowy: "przepraszam, mogę poskrobać z Wami?" "Pewnie co tak będziesz stał, masz tu patyk i dawaj" :)
W bazie okaże się, że 2-3 godziny potem błotko przeschło już na tyle, że dało się nawet podjechać na hałdę. Cóż, my zawsze uprawiamy perfect timming :)



Jedziemy odwiedzić Lisy nad górną Laswartą...
...tzn. zwiedzić lasy nad górną Liswartą.Rewelacja! Jakoś nigdy nie było okazji odwiedzić tego Parku Krajobrazowego, a od zawsze chciałem tutaj pojeździć. Kilka punktów wisi dokładnie w centrum tego niemałego z resztą leśnego kompleksu, więc z bananem na ryju (lub jak kto woli, ciesząc patelnię) ruszamy na eksplorację. Fantastyczne ścieżki i super rozstawione punkty: jeden przy pomniku leśniczego, inny przy jeziorze z oznaczonymi stanowiskami do połowu ryb. Jakaś norka na szczycie górki także się znajdzie, więc jest jednak szans odwiedzić jakieś lisy :) Chciałoby się tutaj dłużej pojeździć, ale zaczyna być mocno koło 17:00, a jesteśmy naprawdę kawał drogi od bazy. Przechodzimy do realizacji planu B, czyli robimy zwrot na południe i staramy się lecieć w kierunku mety po najdroższych punktach ze środka mapy: 60-tkach i 50-tkach.


A tutaj przyczajony Tomasz wygląda jakby mnie zaraz chciał pchnąć nożem :D


Spóźnieni na metę i... na cmentarz :)
Jest 18:00, mamy 15 minut do podstawowego limitu, ale regulamin mówi, że przez godzinę (to tzw. limit spóźnień) za każdą minutę traci się tylko jeden punkt przeliczeniowy. Postanawiamy zatem zebrać jeszcze 3 punkty, których suma będzie znacznie większa niż nasze spóźnienie na metę - byle nie przekroczyć limitu spóźnień, bo wtedy leci już dyskwalifikacja. Pierwszy punkt to niesamowity stary cmentarz żydowskich z pięknym starodrzewiem. Naprawdę robi wrażenie... w sumie to dobrze spóźnić się na cmentarz, bo zawsze to więcej czasu w drodze :)
Chwilę potem atakujemy dwa pozostałe punkty i w drodze na nie mijamy niemal całą elitę zawodników. Wszyscy "z górnej półki" wykorzystują czas do maksimum i walczą do końca limitu spóźnień. Pod sam koniec zgarniamy z trasy także Dominika i razem ciśniemy do bazy. Na mecie oczywiście pytania od innych zawodników "jak Wam poszło?" - jak to rogainingu: nie mam pojęcia dopóki nie podliczą punktów :)
Finalnie okazuje się, że Basia zdobywa drugie miejsce w kategorii kobiet na trasie 150 km. Rewelacyjny wynik bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. Jesteśmy styrani, umorusani, pocięci przez wiatrołomy i różne kolczaste rośliny, ale mega zadowoleni. Niesamowita trasa, pięknie położone punkty i doskonała zabawa. Podziękowania dla całej ekipy organizatorów za zacną i sytą zabawą :D


Kategoria Rajd, SFA