aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2017

Dystans całkowity:308.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:77.00 km
Więcej statystyk

Jaszczur - Białe Doliny

  • DST 60.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 maja 2017 | dodano: 22.05.2017

Jaszczur i to za miedzą! Ukrył się w naszych kochanych podkrakowskich dolinkach - chyba bliżej już nie mógł. Rewelacja. Jako, że Jaszczurów nam zawsze nam MALO (taaaak...wybaczcie, ale ten suchy dowcip musi polecieć na każdej edycji), wyczekujemy imprezy jak na szpilkach. Baza jest w Racławicach, czyli na wylocie mojej ukochanej Doliny Racławki. Ponownie dołącza do nas Instruktor Grupy Dziecięcej Lenon, który zaatakuje swojego pierwszego Jaszczura na trasie pieszej.
Fajnie będzie znowu zobaczyć Malo - podziwiamy Go za zapał i samozaparcie przy tworzeniu tras. Każda z edycji ma zawsze jakiś motyw przewodni oraz jest to rajd niesamowicie wymagające terenowo i nawigacyjnie. Wiele osób nie lubi przez to Jaszczura, ale to jest właśnie to, za co my kochamy go najbardziej. Malo robi niemało, robi po prostu swoje, cegiełka po cegiełce budując legendę tej imprezy. Jak sam to nazwał - robi trasy "eksploracyjne", niekoniecznie przejezdne. No ale cóż...Jaszczury mają pazury, a pazury drapią...czasem nawet rozrywają na strzępy :)
Nic zatem dziwnego, że w bazie wiele znajomych twarzy - ludzi, którzy kochają te imprezy, tak jak my.

"W kamieniołomach moi ludzie pracują szybko i dokładnie. Daje się zauważyć zapał i szczerze zaangażowanie"
...taka złowieszcza sentencja zdobi prawy dolny róg mapy. Wiem skąd pochodzą te słowa. Na jaszczurowej mapie tworzą niesamowity klimat. Sentencja ta zdefiniowała narrację tej relacji...czuję się niemal w obowiązku opowiedzieć w podobnym klimacie, przytaczając wersy, które niesamowicie prawdziwie oddają klimat naszej wędrówki.
Mapa, jak pisał Jacek w swojej relacji na FB, jest "starsza od Niego". Powiem więcej, mapa jest poglądowa - nie należy się zbytnio sugerować jej treścią. Do tego będą na niej 3 odcinki specjalne. W miejscu oznaczonym punktem, znajdują się mapki odcinków specjalnych i informacje dotyczące azymutu dojścia do nich. Obstawiamy - i nie pomylimy się - że czekać będą na nas jurajskie jaskinie. Do tego pojawia się kilka lidarów do dopasowania.
Dostajemy 2 karty startowe, bo na jednej nie starczy nam miejsca na wszystkie punkty. Malo mówi nam, że nasza trasa to "Trasa Niepiesza 50 km " tylko z nazwy i powinniśmy ją raczej traktować jako "Trasę 11 Godzin"...11 godzin + 6 limitu spóźnień, czyli 17 godzin jazdy (limit spóźnień na Jaszczurze = malutkie kary za każdą minutę spóźnienia, tak małe że bardziej opłaca się łapać kolejne punkty niż wracać do bazy). Dodatkowo za zdobycie punktów z odcinków specjalnych, można ten czas jeszcze wydłużyć.



"Najlepiej będzie namierzyć się od drogi"...czyli o dwóch takich co lubią dymać (pod górkę)
Dopasowujemy lidary do swoich miejsc. Nie jest to nasz pierwszy raz z lidarami , więc idzie nam to całkiem sprawnie. Chwilę później wyruszamy w teren. Pierwszy lidar jest bardzo blisko bazy, postanawiamy namierzyć się na niego od jakieś charakterystycznego punktu - na przykład od drogi. Zjeżdżamy zatem mega stromym zjazdem z pod skały. Nachylenie jest ogromne, ale jakoś udaje nam się pokonać tą ścianę - jesteśmy na dole. "Odpalamy" lidar i analizujemy. Względem drogi...względem drogi to punkt będzie...na skale. Tej samej z pod której właśnie zjechaliśmy. Spojrzenie w górę, krótki komentarz postaci "o k***a" i dymamy z powrotem pod skałę. Wieść niesie, że nasz komentarz słyszalny był nawet w Olkuszu. Mówiłem coś o ogromnym nachyleniu i problemach ze zjazdem bo tak stromo? No więc właśnie...w kwestii stromości nie zmieniło się nic, w kwestii zjazdu dokonała się pewna zmiana kierunku. Cóż za błędy się płaci...nie wiemy tego jeszcze, ale rachunek dzisiaj dostaniemy niemały :)
...sami sobie dopowiedzcie, gdzie jesteśmy teraz. Podpowiedź: kadr zdjęcia dostarcza pewnych wskazówek.

Kretino de imbecyli von idiot
Królowa Matoł-landi nadaje nam taki tytuł honorowy za wybitne osiągnięcia w głupocie.
Orkiestra gra, tłum wiwatuje a my nosimy nasz nowy tytuł godnie i z dumą
Dawno nie mieliśmy takiej wtopy na rajdzie... Jak to było w filmie "Wzgórza mają oczy 2" (horror z mojej ulubionej klasy Z...albo Ż lub nawet Ź)...

"Stunning display of group and individual stupidity"
-

...tak, to o nas. Po znalezieniu punktu zamiast wpisać, że to punkt pierwszy wpisujemy, że to punkt drugi (bo w końcu to nasz drugi znaleziony punkt dzisiaj). Wracamy przez krzaki do ukrytych w lesie rowerów. Już mamy jechać, kiedy orientujemy się, że zrobiliśmy zły wpis. Trzeba zatem wrócić i poprawić kartę (kolorowe flamastry na punktach - wpis ma być tym kolorem). Biorę dużą kartę i dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze do punktu. Potem sekcja fitness "skoki przez wiatrołomów" i już jestem. Robię wpis i wracam z powrotem przez gęstwinę.
Już mamy jechać, ale coś mnie tknęło sprawdzić kartę raz jeszcze. Sprawdzam. I co? Zrobiłem wpis na złą kartę...JAK? Jak to możliwe...Przecież pierwsza karta była duża, druga była mała, a ja wziąłem dużą kartę - specjalnie sprawdzałem ten fakt przed pójściem drugi raz. Nie rozumiem... Porównuje karty - są takie same. Pasuje Wam, TAKIE SAME!!
Nie wiem kiedy ubzdurało mi się, że jedna jest duża a druga mała. Wszystko się zgadza, zabrałem na punkt dużą kartę, tylko nie tą którą trzeba. Dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze, potem znana już ścieżka "wiatrołomy"...Brakuje mi tylko muzyczki, jak z teleturniejów - wiecie takiej, hłe hłe hłe/zonk.

"W zardzewiałej ziemi kości, sierść i zęby. Proch co skrywa diament, wypchnięty z jej głębin..."
może nie diament ale punkt!! i to niejeden. Nasz pierwszy odcinek specjalny czyli pierwsza z jaskiń do spenetrowania. Na mapie zaznaczony jest punkt, gdzie w lesie ukryte są mapy jaskini z zaznaczonymi punktami. Jest tam także instrukcja jak odnaleźć jaskinie (np. azymut X, odległość Y metrów).

"Przypomnij sobie swoją porażkę w jaskini" - tak mówił Yoda do...mnie o Działoszynie. Uczulony na błędy młodości* trzy razy upewniam się czy biorę dobrą mapę...
*< Retrospekcja >
Na Jaszczurze - Ukryty Wapień także były jaskinie do spenetrowania. Wzięliśmy jednak - nie wiedząc o tym - mapę dla trasy pieszej, a nie rowerowej. Punkty trasy pieszej były naszymi punktami stowarzyszonymi (czyli podszywającymi się pod nasze punkty). Oznaczało to, że używając posiadanej powinniśmy zebrać komplet stowarzyszy. Oszukaliśmy jednak system, bo porobiliśmy błędy nawigacyjne. Zebraliśmy stowarzysze względem posiadanej mapy czyli punkty z trasy rowerowej! To było więcej szczęścia niż rozumu...tyle wygrać.

< / Retrospekcja >

...no więc bierzemy dobrą mapę. Odnajdujemy jaskinię i Szkodnik rusza na eksploracje.
Szkodnik jaskiniowy przynosi tym razem same dobre punkty. Bez stowarzyszy.



Iść, ciągle iść, w stronę słońca. Aż po horyzontu kres"
Horyzontu albo widnokręgu. Dymamy na spory pagór za Miękinią. Zadnia na tym punkcie to: należy spisać numer punktu pomiarowego (trojnóg - punkt triangulacyjny), do tego należy wyznaczyć azymuty na kościelne wieże na widnokręgu i napisać, co nam się podobało w tym miejscu. Widoczność w dniu dzisiejszym jest słaba i ciężko idzie szukanie wieży kościelnych. Nie mogąc ich dostrzec, wyznaczamy azymuty na dwie wieże obserwacyjne widoczne na tle lasów. W końcu lepiej mieć dwie wieże niż nie mieć. Coś o ty m wiesz, co nie, Saruman? :P


BUKujemy opcję pomiarów KRZYŻowych
Odszyfrowujemy kolejne lidary i wydaje nam się, że znaleźliśmy właściwe miejsce. Nigdzie nie ma jednak lampionów. Szukamy po krzakach, po polach...no nie ma. Kurde jesteśmy pewni, że jesteśmy w dobrym miejscu. Czytamy opis punktów. Znowu z nas matoły: obwód największego buka i kształt obiektu sakralnego. Tu nie ma lampionów...chwila nieuwagi i przeczesujemy las bez sensu, szukając czegoś czego nie ma. Szkodnik mierzy buka popularną metodą Tulipniaka, ja przerysowuję krzyż.



"...gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale (...) Zamku którego nie ma już wcale".
Z punktu widokowego należy wyznaczyć azymut i odległość do ruin zamku. Widoczność jest jednak dzisiaj bardzo słaba. W normalnych okolicznościach mielibyśmy duży problem z tym zadaniem, bo nie widać żadnych ruin (a znajdują się poza otrzymana mapą). Znamy jednak te tereny. Chodzi o ruiny zamku Tenczyn w Rudnie. Mimo, że ruiny giną we mgle, to wiemy gdzie powinny być. Wyznaczamy zatem poprawnie azymut i w miarę poprawnie odległość. Lubię takie zadania :)

"Przez siebie uwielbieni i znienawidzeni, depczą mylne szlaki wyschniętych strumieni..."
Skrzyżowanie strumieni. Jeden z nielicznych punktów, które można zakwalifikować jako normalne, a nie "jaszczurze". Spotykamy na nim dwójkę chłopaków z pieszej pięćdziesiątki. Chwila rozmowy i okazuje się, że to ich pierwszy rajd na orientacje. Zaczynać od Jaszczura...Ostro.
Metodą przewidywań podaję 3 rzeczywiste rozwiązania tego równania: 
- przeżyją i pokochają to
- przeżyją i nigdy więcej nie pojadą na imprezę na orientację
- nie przeżyją tego.
Życzmy tego pierwszego oczywiście...i życzmy szczęścia. Będzie Wam potrzebne :)


"Po tej zardzewiałej ziemi, ludzie pokrzywdzeni - zabłąkani w koleinach wyschniętych strumieni..."
Krzory i kolczaści przyjaciele. Setki dołków, a jeden z nich kryje punkt. Doły raczej nie po wyschniętych strumieniach, ale chyba po jakiś ostrzale. Kto to dziś wie...odpalamy analogowe CTRL+F i jedziemy dołek za dołkiem, w każdym zostawiając trochę krwi dla naszych - spragnionych jej - kolczastych przyjaciół. Dwie kropelki w dołku numer jeden, strużka do dołku numer dwa. Jeden z kolczastych wygląda, tak jakby chciał z litr, ale udaje się go jakoś wyminąć. Patrzy na nas z wyrzutem, ale obiecujemy że wpadniemy kiedyś indziej zapłacić należną mu daninę...odnajdujemy punkt w niemałej gęstwinie, robimy wpis na kartę i lecimy dalej.

"Serce w plecaku" czy na ziemi? Może jedno i drugi! Ważne, że "...źródło wciąż bije"
Dolina Eliaszówki i źródło Świętego Eliasza. Źródło ma kształt wielkiego serca w ziemi. Trzeba odpisać ilość stopni prowadzących do źródła i odnaleźć skryty w gęstwinie lasu krzyż. Basia zostaje przy rowerach, ja biegnę pod górę żółtym szlakiem. Znam te tereny - za młodego jeździło się tutaj non-stop. Łapią mnie refleksje i wspomnienia. To były czas...

Rajski: Ile jeszcze...no powiedz.
Ja: Rajski, nie pier**** , tylko pchaj ten rower.
Rajski: no ale ile jeszcze?
Ja: jakieś 300 metrów
Rajski: taaa, jasne. Znając Ciebie to 300 metrów, ale różnicy wzniesień...


Super znowu tu być. Tysiąc razy szedłem z rowerem tym żółtym szlakiem i potem dalej do Doliny Racławki, ale nie wiedziałem, że jest tutaj taki, ukryty w głębi lasu, krzyż. Malo znowu udowodnił, że nawet "na naszych" ziemiach, pokaże nam coś czego nie znaliśmy do tej pory.


Ech do czorta...czyli gdy się człowiek spieszy to się Diabeł cieszy
Diabelski most. A właściwie jego ruiny. Również dobrze znane nam miejsce. Szukam jednak punktu i nie mogę go znaleźć. Obchodzę filary mostu i nic. Według mapy punkt powinien być na rzece, centralnie NA RZECE, ale nie ma tu nic...dopiero ekipa z trasy pieszej mówi nam, że skoro ma być na rzece, to jest na rzece - dosłownie. A dokładniej na brzozie, rosnącej na ruinach mostu, która niemal "wisi" nad rzeką. Wspinam się na ruiny i...źle opisuję punkt. Tyle zeszło mi na szukaniu, że nie pamiętałem, jaki był jego numer. Basia idzie drugi raz i poprawia wpis na karcie.
Śmiejcie się Pacany...ale pytam ekipy z SFA - jak sędziujecie walki na zawodach i skupiacie się na obserwowaniu akcji...to ilu z Was pamięta chwilowy stan walki, no ilu !?!


"Schody, schody, schody jak w Casino de Paris. Nie mogą schody wyjść nigdy z mody..."

Klasztor w Czernej. Trzeba policzyć ilość stopni prowadzących na Drogę Krzyżową. Spotykamy tutaj Jacka z pieszej 50-tki. Liczę schody, Jacek też...oczywiście nasze pomiary różnią się i to aż o 2 schody. Ech, liczmy raz jeszcze: komisyjnie. Nie idzie nam coś dzisiaj z zadaniami wymagającymi uwagi :)



Żabcia...jedźmy już, bo się ściemnia.


Cmentarz to zajebiste miejsce, ludzie giną aby się tam dostać...
Cmentarz choleryczny, na którym są także mogiły z okresu I wojny światowej. Należy przeliczyć krzyże. Pamiętam to miejsce z dawnych czasów. Teraz jej on opisany i utrzymany, kiedyś po prostu nagle szlak wprowadzał wędrowca w środek zaniedbanego cmentarza w środku lasu. To było creep'y. Naprawdę przechodziły ciary. Kilka razy liczymy krzyże, ale jest ich więcej niż się wydaje za pierwszym razem. Trzeba wykazać się spostrzegawczością.

Skrzyżowanie Kamiennej z Leśną i Wąwozową :)
Zapada zmrok i zaczyna padać deszcz. Tak będzie już do końca rajdu: ciemno i mokro. Eksplorujemy nieczynny kamieniołom oraz ruiny starych budynków. Tutaj też nigdy wcześniej nie byłem. Trzeba tylko uważać na stowarzysza, który aż prosi się aby go zebrać. Właściwy punkt jest dobrze ukryty w głębi kamieniołomu. Nie ma stąd dobrego połączenia z kolejnym punktem...stawiamy zatem na wariant azymutowy do Doliny Racławki. Kończy się jak zwykle...na skrzyżowaniu Leśnej i Wąwozowej z opcją noszenia :)


"Wydłubują strzępy, sierść, kości i diamenty - majacząc na słońcu, śniąc chłodne odmęty..."
Ponownie nie diamenty, nawet nie kości ale punkty kontrolne. Te właściwe i te stowarzyszone. Druga z jaskiń dzisiaj. Mimo, że znam bardzo dobrze Dolinę Racławki, to nigdy nie byłem przy tej jaskini. Szkodnik udaje się na eksploracje...Tu jest naprawdę wąsko, Szkodnik wślizguje się w głąb czeluści i znika w ciemnościach. Będzie miał potem mały problem wyleźć z powrotem, bo pada deszcz, woda spływa po wapiennych ścianach i robi się naprawdę ślisko. Wylezie jednak jakoś...

...wylezie lekko umorusany :)


Duchy..."tych nocy upiornych i krwi co przelała się tu..."
Przedzieramy się znowu azymutem od głównej drogi. Basia zostaje przy rowerach, ja idę w górę przez las. Nagle błysk...patrzę, kolejny i jeszcze jeden. Nagle znowu. Coś wielkiego...de fak to jest? Teraz dźwięk... najpierw szmer, potem klekot. I znowu błysk. To jest wielkie i się porusza. No więc tak...gdzie ja położyłem broń...
Nie mam pojęcia co to jest...podchodzę ostrożnie trochę bliżej. Jest lekki schiz... kto nie chodził sam nocą po lesie, ten nie zrozumie tego w pełni. Podchodzę jeszcze bliżej...kruca fux, to największy strach na wróble jaki w życiu widziałem. Ma ze 2 metry, ustawiony w pozycji stojącej i ma odblaski. Do tego obok wisi wiele dziwnych elementów, które tłuką się na wietrze. Trochę mnie to zeschizowało, zwłaszcza że właśnie szukam leśnej mogiły.
Mijam tłukącego się kolegę i odnajduję wielki pomnik partyzantów, którzy zginęli w 1943 roku. Trzeba odpisać pewne informacje z pomnika. Co ciekawe, ze młodego jeżdżąc po Racławce szukałem tego pomnika i nigdy nie udało mi się go odnaleźć (to były czasu bez GPS'ów, kiedy jeździliśmy po szlakach na czuja bez mapy). Teraz - dzięki Jaszczurowi - trafiłem w to miejsce.

Szkodnik po 3-kroć jaskiniowy
Szklary. Podchodzimy kolejnym stromym zboczem szukając jaskini. Jest po północy, nadal pada deszcz, a my szukamy wejścia do wnętrza ziemi. Idzie ciężko, bo to kolejna góra na którą pchamy bez ścieżki. W końcu udaje się odnaleźć jaskinię.
Jest dość spora, tym razem tak duża, że nawet ja się zmieszczę. To ostatni odcinek specjalny dzisiaj. Oczywiście z tego miejsca na kolejny punkt nie ma żadnych dróg. Ścieżką można co najwyżej zejść z powrotem do Szklar.


"Wściekła kłótnia wstrząsa niebiosa hałasem czy Bóg czy rozsądek ma być ich kompasem..."
Jest grubo po drugiej w nocy i pada deszcz. Jesteśmy już naprawdę styrani...jak myślę, że musimy zjechać do Szklar i potem dymać raz jeszcze żółtym szlakiem pod górę to nogi mi miękną. Tam jest pionowa ściana...namawiam zatem Basię na azymut. Nie traćmy wysokości i lećmy azymutem po garbie. Problem jest taki, że nie ma tutaj dróg. Są łąki i pola...i krzaki, i kolczaści przyjaciele. Ale co tam. Wyznaczamy azymut i lecimy łąką. Trawy są niesamowicie mokre, przedzieramy się przez łąki po pas - w kilka minut jesteśmy przemoczeni. No trudno - to tylko 2 km wędrówki bez drogi...da się nawet cześć tego przejechać. Nasze Bestie dają sobie radę w takim terenie więc walimy na dziko. Kompas pomaga zachować kierunek. Woda w butach aż chlupie, ale jedziemy...byle do przodu.

"Z tą prawdą tak niemiłą i świętym i łotrom, Bóg sprawił, że wciąg idą - rozsądek że dotrą..."
Kolor kwiatów na krzyżu przydrożnym. To ostatnie nasze zadanie dzisiaj. Pozostał powrót do bazy. Nie zrobimy całej trasy - braknie nam punktów z Doliny Kobylańskiej i Doliny Będkowskiej. No trudno, nie da rady bo jest 3:30 w nocy i kończy nam się już 6-cio godziny limit spóźnień. Obecnie wykorzystujemy czas ekstra za punkty z jaskini. Trzeba zatem wracać do bazy. Trochę szkoda, ale z drugiej strony jesteśmy w trasie od rana i jesteśmy naprawdę zmęczeni. Lecimy dobrą polną drogą do Racławic. Jeszcze tylko chory podjazd pod bazę...bo szkoła w Racławicach lubi mieć oko na całą okolicę.
"Jeszcze jeden podjazd dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwali Pani Basia, młody szermierz pyta..." wbijamy do bazy i oddajemy karty. Malo czekał już tylko na nas...inni już zeszli...z trasy lub...gdzieś po drodze :)


"Tak jest cena nieśmiertelności..."

Tytuł trochę na wyrost, ale pamiętacie "Indiana Jones i Ostania Krucjata"? Scena z rycerzem, który mówi te słowa...tak samo się czujemy po Jaszczurze. Styrani, ubłoceni, sponiewierani i pokiereszowani na ciele...ale szczęśliwi na duszy. Jaszczur ma pazury i ukrywa się w dzikich ostępach. Kto chce go złapać musi za to zapłacić...ale klimat tych rajdów jest warty wszystkich poświęceń.
Docieramy do domu mocno po 7:00 i idziemy spać. Wstaniemy w niedzielę po 17:00...a był plan pomóc Malo w niedzielę pozbierać punkty po rajdzie. Było to jednak nim, dał nam dodatkowe 6h zabawy gratis. Licząc z czasem ekstra za jaskinie to w sumie 7h.
Poniżej unikalne zdjęcie Batmana po jeden z edycji Jaszczura :)


No koniec takie porównanie: tydzień temu Rajd Kraków - Trzebinia i 45 km zrobionych w około 2h, dzisiaj Jaszczur - Białe Doliny. 60 km zrobionych w 18 godzin...a niby te same tereny Dolinek Podkrakowskich :)


Kategoria Rajd, SFA

PRZEPRAWA 2017

  • DST 51.00km
  • Aktywność Wędrówka
Sobota, 13 maja 2017 | dodano: 15.05.2017

Kiedy wszyscy dymają na Dymno lub do Gliwic na Rajd Miejski, my w zasadzie - nie wiedzieć czemu - zapisujemy się na Przeprawę w Ropczycach. Rajd pieszy bez trasy rowerowej. Nietypowe to dla nas, bardzo nietypowe ale jedziemy. Na samym początku mamy lecieć trasę "Piesza 30km", ale na dzień przed imprezą zmieniamy na "Pieszą 50km". Tak wiem, że to dziwne, ale nie szukajcie logiki...jakoś tak wyszło :)

Prince of...Ropczyce
Logo PRZEPRAWY jest genialne.

W moim szermierczo-nerdowskim, spaczonym umyśle otwiera się worek wspomnień. Trauma z dzieciństwa, którą widzę nadal, gdy tylko zamknę oczy. Czasem budzę się mocno zlany...zimnym potem (a co myśleliście, Pacany!), źrenice tępo wpatrzone w sufit (a jak mają być wpatrzone gdy umysł nietęgi), a Księżniczka, którą kiedyś udało mi się uratować z rąk straszliwego Wezyra przewraca się na drugi bok i mruczy "przestałbyś się wiercić, co? I oddaj kołdrę".
Ciężko przestać gdy pamiętam go, jakby to wydarzyło się wczoraj. Pamiętam go z części pierwszej. Jego i sekatory...acz sekatory można było jakoś minąć. Strach zostawał w komnacie z sekatorami, nie podążał za tobą, ale On...On szedł po twoich krokach. Z klingą wymierzoną w twoje serce lub plecy.
Kościej, Kościan, Szkieletor...miał wiele imion. Każde znaczyło śmierć, ale ja jakoś przeżyłem.
A potem przyszła część druga. I On powrócił...
Pamiętam to jak dziś...szczęk kling, skrzypienie desek i most. Most, który runął...a ja wraz z nim. Otchłań wyciągnęła ku mnie swe ręce. Czarna pustka wydała niemy krzyk, żądając ofiar. Ostatkiem sił złapałem się krawędzi ostatniej z desek..."po raz kolejny udało się przeżyć".
Otrzymałem jednak dwa trafienia. Wtedy dowiedziałem, że muszę zacząć przykładać się do ćwiczeń szermierczych. Mało brakło, a nie przeszedłbym do kolejnego etapu (w SFA walczymy do 3 trafień :P).
Wiedziałem też już, że muszę poprawić nawigację. Krok w przód i runął bym wraz z całą konstrukcją. Krok dzielił mnie od nieznalezienia właściwego punktu...podparcia dla rąk i nóg. Zaczęła się praca, która trwa do dziś......a dziś widzę most z dzieciństwa. Wtedy nie widziałem co mnie czeka, dziś jestem przygotowany. A więc wracam, raz jeszcze stawić czoła moim Demonom.
"BASIA!!! Jedziemy na PRZEPRAWĘ !!" Kurde wydawało mi się, że ten most był gdzieś w Persji, a nie w Ropczycach...no ale może mi się coś popieprzyło. Może to był Prince of Ropczyce. Mogło tak być :)
Jedzie z Nami również Instruktor grupy dziecięcej - Lenon.

Autostrada krzyżowa i panika w garnizonie
Pierwszy punkt to były "młode brzózki". Zaliczasz młode brzózki a potem to już z kopytami do nieba :)

Wbijamy w bardzo ciekawe miejsce: Krzyż Ropczyce. Bardzo ładnie miejsce i dobry punkt widokowy. Przychodzimy tutaj z punktu 1-wszego z pominięciem punktu nr 2, bo zadania mają limity czasowe (np. punkt 4 i 5 to zadania czynne tylko do 13:30). Odpuszczamy zatem dwójkę, aby zdążyć na wszystkie zadania. One są dzisiaj naszym głównym celem.Tym działaniem napędziliśmy trochę strachu elicie, bo spotkaliśmy się pod krzyżem kiedy Oni wracali z dwójki. Nie mogli wiedzieć, że my dwójkę odpuściliśmy i przychodzimy z jedynki. Spowodowało to, że zaczęli napierać jeszcze bardziej, bo byli pewni że właśnie ich dogoniliśmy :)



Janusze alpinizmu i nowa droga aramisowa
Pierwsze zadanie: bardzo stroma skarpa. Trzeba wytyrać na górę. Jak ja kocham takie miejsca. Trzeba iść na czworakach, takie nachylenie...ale ale ale co to? Lina + uprząż - każdy kto chce może się podpiąć. Super sprawa, że obsługa tak dba o bezpieczeństwo. Kto chce może skorzystać z asekuracji. Uprząż zajęta, łatwiejsza droga także, bo właśnie utknął na niej jakiś zawodnik (jest ślisko i spore błoto). Lecimy bez sprzętu, to nie nasza pierwsza skarpa w życiu. To także nie skałki, to skarpa - tu najwyżej zjedziesz na ryju na sam dół...do tego jest poręczówka, której można się chwycić i nie mam roweru na plecach. Warunki bardziej niż sprzyjające aby przeprowadzić szturm. Gorsze robiliśmy z rowerami na plecach i działało. Jako, że główny "trakt" na skarpę zajęty, lecimy obok, wytyczając nową drogę. Prawie jak w Karakorum. Prawie. Zadanie super.

"Smętarz dla zwieżaków"
Church, Gage? Jesteście tutaj? Gdzie Mama?
"Kochanie?" - jej głos brzmiał jakby miała usta pełne ziemi...
Kurde to miejsce naprawdę istnieje. Jest w Ropczycach jakby ktoś chciał coś wskrzesić. Polecam - Louis Creed :)


Liście DĘBU i wojny KLONÓW...czyli zaraz tu uŚWIERknę
...myśląc i rozkminiając to zadanie. Trzeba dopasować liście do drzew. Nie, nie wszystkie...po jednym wystarczy. Jeśli umiesz. Dąb, klon, świerk nawet poszło, ale reszta...co to jest? Olcha, Orzech, Ochujchodzi? Nigdy nie byłem dobry z roślinek. Rośliny dzielę na spoko i choinki. Choinki kłują. Te spoko czasem też, jeśli to np. kolczaści przyjaciele którym poświęciłem krótką refleksję w relacji z Przemyśla.
Chociaż słuszny wydaje się również podział na aktywa i zagrożenia. Aktywa - można się chwycić kiedy idziesz po skarpie. Zagrożenia: drapie, parzy, śmierdzi :)
Basia myk, myk przypasowała liście do drzew, a ja walczę. Dobrze, że zaliczenie było od 3 poprawnych odpowiedzi z 6, bo dzięki temu zdałem "rzutem na taśmę".

Ciężkoatletyka...czyli grubi nie potrafią skakać
Boisko sportowe i skok w dal...co? Ostatni raz robiłem to w podstawówce. Trzeba skoczyć z rozbiegu za niebieską linię. Gdzie jest niebieska linia? Patrzę...majaczy na horyzoncie. Technika skoku dowolna, można potem paść na ryj byle lądować za niebieską linią. Nigdy w to nie byłem dobry. Biegnę, wybijam się...lecę, płynę przez powietrze i ląduje. No tak w cholerę za krótko. Jeszcze raz...i jeszcze raz.
Oh widzę, że będzie jak w kawale: Łotwa wypowiedziała wojnę Chinom. Po 6 dniach morderczych walk, armia łotewska dotarła do granicy z Estonią...Zaliczone, przy któreś tam próbie. Masakra, moja skoczność jest dramatyczna...niby mamy już 25 km w nogach, co mogłoby być jakąś wymówką, ale...nie, jest po prostu dramatyczna. Lenon za to poleciał prawie po rekord (druga odległość zawodów).

Zaraz dostaniesz kulkę...
Co? Czemu? Juri posłuchaj, to był Escobar. To był jego pomysł, nie mam z tym nic wspólnego...aaa zadnie z kulką.
Uff a ja już myślałem...dobra nieważne, co trzeba zrobić?
Kulka do ryja tak? Czerwona? Hmm taka na skórzanym pasku. Ha widzę, że nieźle tu się bawimy...kto dziś dominuje na boisku?
Co? Znowu źle zrozumiałem? Ech, no dobra od początku, o co chodzi? Kulka ląduje na łyżeczce, łyżeczka ląduje w ustach i trzeba przejść tor przeszkód tak aby kulka nie spadła z łyżeczki. Dwie ławki, nurkowanie pod linami i "kaczuszki" dookoła pachołków. Ławka jest wąska, a więc poruszamy się KROKIEM SZERMIERCZYM. Przecież to jedno z naszych ćwiczeń na równowagę. Ha oszukaliśmy system, mamy ponad 15-letnie przygotowanie do zadania. Lecimy zatem od kopa...no prawie od kopa bo Szkodnik zawodzi! Za dużo macha głową i musi lecieć drugi raz. Nawet wierszyk powstał (parafraza pewnego zadania matemtycznego).

Szkodnik prędko przez tor leci
Jeden, drugi, nawet trzeci
Nagle patrzy ZDRADA,
ani kulki nie posiada
"co się stało" myśli czacha
a to głowa mocno macha...



"Bagnem to będzie w ch** "
Idziemy na kolejny punkt...kocham te rozmowy.
- Nie ma oczywistego wariantu między punktami, proponuję azymut. Idźmy wzdłuż linii wysokiego napięcia.
- To będzie w linii jakieś 1,5 km, ale patrz tam jest bagno na mapie.
- 1,5 km to niedużo
- Bagnem to będzie w ch**
- Eee tam, nie przesadzajmy. Jak pisał Exupery: "Nie odległością mierzy się oddalenie"
- Tak, tym razem będzie to głębokość...
No i co, walimy przez bagno - jak zawsze.


Kapitanie, jaka jest kolejność działań?
Punkt z kajakami. Trzeba popłynąć do bojki na środku jeziora i wyłowić butelkę z równaniem matematycznym do rozwiązania. Wszystko opiera się o kolejność działań, więc najpierw kajak, potem mnożenie. 

Patrzcie co jeszcze wyłowiłem z jeziorka. Rzucał się trochę, ale finalnie dałem radę wytachać Pacana na brzeg. Teraz wisi i schnie :)


Niewolnik grawitacji czyli co ma tonąć, nie zawiśnie
Ostatni punkt i ostatnie zadanie. Trzeba się przeprawić przez rzekę...na rękach, skacząc po wiszących kółkach.
Obsługa punktu mówi, że pokaże nam jak i dziewczyna z niesamowitą gracją hyc, hyc, hyc...z kółeczka na kółeczko.
Zachęca aby spróbował, ale jestem pewien problem....

Ja bym nie zrobił tego z gracją, a z grawitacją. I nie hyc, hyc, ale jeb...no dobra plusk bo woda. Byłaby to naprawdę ciężka bomba głębinowa. Uskuteczniałbym pierwiastek z dwa gie ha (jak ktoś nie ogarnia fizyki - chodzi o spadek swobodny). Wbiłbym się w dno i wywołał tąpnięcie w okolicznej kopalni.
Postanawiam zatem dzisiaj nie zabijać górników (dziś nie ma munduru, więc tak trochę głupio bez - trzeba mieć jakieś zasady, prawda?). Stwierdzam uczciwie, że "nie ma szans, nie chcę umierać w spiętrzonych toniach". Mamy jednak alternatywę, można przejść rzeką. Zamieniamy się zatem w Szkołę Fechtunku FORMOZA i ruszamy przez rzekę na drugi brzeg. Potem już długa do bazy, ostatnie 5 km.


Feeders Polska czyli "najpierw masa potem masa"
W bazie przed oddaniem karty, należy jeszcze odszyfrować ostatnią wiadomość i to już koniec rajdu. Było super - rewelacyjna obsługa i kapitalny klimat.
Naprawdę udana impreza - jesteśmy bardzo zadowoleni, że się tutaj wybraliśmy. Kolejne pagóry zaliczone, no i pierwsze pełne 50 km na nogach. Złamaliśmy magiczną granicę (zwykle było 40 parę). Nie zrobiliśmy jednego punktu, aby zdążyć na zadania i była to bardzo dobra decyzja. Patrząc na limit czasowy naszej trasy, zdążylibyśmy zaliczyć pominięty punkt nr 2 i zmieścić się w czasie, ale prawie na pewno spóźnilibyśmy się, na co najmniej dwa zadania.
Basia zajmuje drugie miejsce i dostaje puchar plus 3kg izotonika w proszku. Potężna paka...chwilę później ja w losowaniu nagród wygrywam... 3kg izotonika w proszku.
No jaja...mamy zapas paszy na wiele miesięcy. Będę karmił Szkodnika, aż tak urośnie, że zacznie wchodzić do pokoju wraz z framugą :)
Przypomina mi to trochę kolejną scenę z dzieciństwa:

Genialna organizacja i wspaniały klimat - na pewno tu jeszcze wrócimy. Będziemy tylko namawiać organizatorów aby puścili nas następnym razem na rowerach. Wracamy do domu lekko styrani, bo 50 km z buta to dla nas wyzwanie.


Kategoria Rajd, SFA

OrientAKCJA Zalew Batorówka

  • DST 107.00km
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 maja 2017 | dodano: 07.05.2017

Buhahahahaha...HAHAHAHAHAHA. 3:50 nad ranem. Budzi mnie maniakalny śmiech jakiegoś idioty z siekierą...a nie, to tylko mój budzik. Już miałem pytać czym Pan siekierował robiąc taki rechot o tak chorej porze, a to tylko sygnał pobudki. Basia go nienawidzi...twierdzi, że w nocy, jak jest cisza to sąsiedzi też go słyszą i mają o nas, co najmniej, dziwne zdanie. Przesada, nasi sąsiedzi są bardzo spoko.
Na przykład słuchają dobrej muzyki, nie wiem czy chcą ale słuchają :)

Bladym świtem
Pakujemy rowery na dach naszego Pancernika Szos. Kamila i Filip również dotarli. Wyruszamy w czwórkę nad Zalew Batorówka, gdzieś w zakamarkach województwa łódzkiego, bo właśnie tam odbywa się kolejna impreza - OrientAKCJA.
Kawałek drogi, ale warto bo ekipa od Łorient-ekszyn jest świetna, robią kapitalne imprezy i będzie bardzo miło Ich znowu zobaczyć. Jedziemy z nastawieniem powalczenia z trasą GIGA, acz nie oczekujemy jakiegoś mega wyniku bo jeszcze dość mocno czuć w nogach Rudawską Wyrypę i Team360. Były to naprawdę ostre, hardcore'owe imprezy, a 2 dni regeneracji po czymś takim, to nie jest za dużo. Ale co tam, walimy w łódzkie na kolejną imprezę!
W miarę bez przeszkód docieramy nad Zalew około godziny 9:00. Mamy zatem 45 minut do oprawy. Idziemy się zarejestrować, witając jednocześnie z wieloma ekipami, które również docierają na dzisiejszą (Orient)akcję np. Łukasz Piachulec czy też Nadwiślański Grzesiek.
Filipa coś powykręcało w bazie rajdu:


Płyną góry, płyną lasy...
Tako rzecze Organizator. Będzie mokro, bardzo mokro po ostatnich ulewach. Są miejsca gdzie woda w lesie stoi. Tam też stoją punkty - gdzieżby indziej :D. Jak ja to uwielbiam: problemem może być nie tylko znalezienie lampionów, ale także dotarcie do nich.
Gór tu wprawdzie nie będzie, bo w miarę płaskie tereny, ale dzięki temu potworzyły się (i nie spływają) nowe leśne akweny.
Na starcie tłumy, impreza staje się coraz bardziej popularna, ale o tłok się nie martwię: nasz wariant przejazdu będzie jak zawsze osobliwy (dobrze, że nie hermitowski - wybaczcie ten suchy hermito..eee...hermetyczny żart). Co ciekawe, nad Zalewem odbywa się konkurencyjna impreza - jakieś mistrzostwa w łowieniu (wędkowaniu).
Ech wspomnienia, ja też kiedyś łowiłem...byłem prawdziwym łowcą. Wyszukiwałem perełki na gdziestoja.pl i potem przechodziłem do (orient?)akcji. To były czasy, czasem trochę cukierków i obietnic, czasem trochę stresu na przesłuchaniu, jak coś poszło nie do końca tak jak powinno. No nic, nie o tym miało być.
No ale Panowie tutaj to łowcy ze 3 klasy wyżej ode mnie. Łowią tutaj same grube ryby... naprawdę grube. Pewnie ktoś wrzucił trochę tucznika dla świń do stawu dla beki i teraz są efekty. Zostawiamy jednak wędkarzy i ruszamy na trasę. Ogień.

"Nie mam formy"
Lecimy na pierwsze punkty. Błota sporo, ale da się jechać. Tempo jest ostre bo zaliczamy 4 punkty w ciągu 1 godziny. Niemniej czuć Wyrypę i Team. Nie lecimy tak szybko jakbyśmy chcieli. Widać to zwłaszcza, gdy mija nas Grzesiek L., który rzuca do nas "że nie ma zupełnie formy", po czym chwilę później widzę go już na horyzoncie, tak zapieprza. Mamy na liczniku 32km/h a On się oddala...i to oddala w oczach. Nie wiem o jakieś formie On mówił...chyba odlewniczej. Jeśli tak to spoko, ja też nie wożę ze sobą takich rzeczy na rajd. Zabrałbym, ale nie mieści się do plecaka - z konieczności zostawiłem ją w bazie...


Lepszy model z napędem jądrowy
Lecimy przez las. Jadę za wolno, Basia postanawia mnie ukradkiem wymienić na lepszy model. Przejeżdża przez wielki konar, który zostaje wyrzucony przez jej tylną oponę. Leci...leci...leci...wprost między moje szprychy. Naprawdę wielki konar. Opiera się o golenie amortyzatora, jak mną nie szarpnie...tylne koło w powietrzu, ja jajami siedzę na kierownicy i chwile tak jadę. Wzrok zawodnika, który podchodzi pod punkt od innej strony bezcenny. Wyglądam jakbym sterował rower kroczem. Uspokajam go zatem, widząc jego zdziwienie albo kto wie - podziw :)
Uspokajam go nadal siedząc na kierownicy:

"spokojnie proszę Pana, jestem ekspertem jeśli chodzi o napędy jądrowe. Mam go pod kontrolą, nic Panu nie grozi - trzymam go"

No a co mam Mu powiedzieć...że w reklamie Mu nie powiedzą całej prawdy, że "gdy konar nie chce zapłonąć", to trzeba go wrzucić między szprychy. Ja przeżyłem, konar nie...pancerne koło Santy go zmieliło.


Wszystko po kolei czyli jazda wyznaczonym torem

Dopadamy starej linii kolejowej i zbieramy kryjący się tam punkt. Następnie postanawiamy pojechać skrótem. Wbijamy zatem na tą linię i ciśniemy jak pociągi. Ciężko i ospale, ale nie do zatrzymania. Pociągu tu nie będzie, bo nawet podkładów już nie ma, ale przynajmniej nie musimy się wracać. Dobry skrót nie jest zły.

24 bagna do przejścia.
Punkt nr 24 na mapie znajduje się na strumieniu. Zalecano aby podchodzić go od południa, dlatego walimy od północy. Rogate dusze z nas :)
Mówili, że strumień po deszczach się bardzo rozlał i las stoi w wodzie, zwłaszcza od strony północnej. Mieli rację, przedzieramy się przez rozlewiska i moczary. Chlupie pod nogami aż miło, ale co tam - nie pierwsze bagno i nie ostatnie w naszej karierze. W sumie to całkiem ładnie tutaj, ładnie tyle że mokro.



Leśna groza
Lekko mokrzy po 24-tce walimy dalej lasem. Jeden z punktów jest obok leśnej mogiły. Znajdujemy ją...lekko creep'y to jest miejsce. Mogiła jest bardzo mała, to sugeruje że należy do dzieci i znajdują się na niej aż 4 niemiecko brzmiące imiona...powiało grozą. Brakuje tylko aby teraz wyszła z lasu jakaś mała dziewczynka z misiem w ręku i zagadała:
"choć ze mną do lasu... pokażę Ci gdzie umarłam. Będziemy się tam bawić...wiecznie".

Nie ma opcji, spadamy z tego miejsca z prędkością światła. Widziałem za dużo horror'ów klasy Z, aby nie wiedzieć czym to się skończy. Dostajemy takiego speed'a, że na następnym punkcie doganiamy Marcina G, który zawsze jeździ szybciej od nas. Strach dodaje skrzydeł :)

Trytytki grają pierwsze skrz...KLESZCZE
No niestety awaria...Szkodnik rozwala przerzutkę. Wyłapał jakieś wielki konar i zmielił go na wiór. Niestety wózek nie wytrzymał - "wygł" się. Zęby kółeczka także nie do końca idą w jednej linii. W ruch idą kleszcze, i próbuję odgiąć wózek z powrotem.
Nie idzie...stwierdzam, że trzeba sposobem.

"Jeśli brutalna siła nie działa, to oznacza że używasz jej za mało".

Zapieram się i wyginam go z powrotem. Odginam także zęby - nie będzie to działo rewelacyjnie, ale 40 km Basia na tym przejedzie - mając z tyłu kilka biegów (nie wszystkie). 30 minut nas jednak kosztowało przywrócenie jako takiej sprawności sprzętu. Ważne, że działa...w drugim rzucie strategicznym spinamy wózek przerzutki trytytkami (tak aby łańcuch szedł po krzywych zębach kółeczka i z nich nie spadał. Buntuje się, chrupie ale działa. Może sobie protestować ile chce, ma działać i DZIAŁA.
W między czasie wpadamy na kolejne bagna:



Tick tock, tick tock...beat the clock
Pół godziny w plecy pokrzyżowało nam trochę plany. Musimy zmodyfikować lekko trasę i odpuścić jeden punkt, który był w planie bo nie zdążymy w limicie do bazy. Zmieniamy zatem plan i ruszamy w kierunku bazy przez 3 a nie 4 punkty. I tak, gdy wpadamy na ostatni z tych punktów, to zostaje nam około 15 minut do limitu. Znowu na styk. W lesie spotykamy ponownie Grześka L, który też finiszuje w klasyczny dla nas sposób. O tyle, że On zaliczył komplet punktów. Lecimy ile fabryka dała i wpadamy na metę 3 minuty przed końcem czasu, czyli z naprawdę sporym zapasem jak na nas :)


Styrani, zmęczeni ale szczęśliwi
Wynik może nie powala, bo zrobiliśmy 107 km i tylko 20 z 24 możliwych punktów, ale i tak jesteśmy zadowoleni. Pojechaliśmy na max'a, na tyle ile się dało tego dnia - na tyle ile pozwoliło zmęczenie z poprzednich dwóch hardcore'owych imprez i awaria przerzutki. Teraz przydałby się urlop dla poratowania zdrowia :)
Jeśli chodzi o podsumowanie OrientAkcji, co tu dużo mówić: genialna impreza autorstwa kapitalnej ekipy. Tylko jak zawsze szkoda, że to tylko 8 godzin. Przy zestawieniu OrientAkcji tuż obok rajdu z limitem 24h czy 33h to od hasła start, mam poczucie że czas nam się zaczyna kończyć :)
Może ich kiedyś przekonamy do dłuższych imprez - kropla drąży skałę, a więc będziemy truć, nękać i namawiać :)


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Team 360 - Przemyśl

  • DST 90.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 maja 2017 | dodano: 04.05.2017

Dzień po Rudawskiej Wyrypie, podobnie jak rok temu uderzamy na Rajd Team360.
Mamy trochę trudniej niż ostatnio, gdyż imprez nie dzieli 20 km, ale 600. Mamy jednak cały dzień aby dotrzeć - rajdy są przesunięte względem siebie, w porównaniu do zeszłorocznych edycji. I super!! Dzięki temu damy radę zaliczyć obie imprezy, oby tak zawsze. Rudawska startuje w piątek w nocy i kończy w sobotę w nocy, a 360 startuje w poniedziałek. Wychodzi na to, że niedzielę spędzamy na A4? Mnie pasuje :)
Wracamy zatem do Krakowa przepakować się i choć trochę przespać, a w poniedziałek o 5:30 rano wyruszamy...

34 godzinny rajd? Przemyśl to...piękne miasto. JEDZIEMY!!!

To Team360 więc nasza trasa z limitem 34h to trasa krótka. Długa trasa ma limit: 80 godzin.
Innymi słowy to impreza dla hard-napieraczy i ultra-twardzieli. Rok temu bardzo obawialiśmy się czy damy radę. Udało się i teraz mamy ochotę to powtórzyć. Uderzamy zatem po raz drugi w kombinacje aramisową Rudawska Wyrypa i Team360.
Założeniem jest nie tylko przejechać całą trasę w limicie jak rok temu, ale zmieścić się w limitach czasowych wszystkich etapów, co rok temu się nam nie udało.

Autostrada A4 w poniedziałek rano (środek długiego weekendu) jest pusta. Przez większość czasu jesteśmy jedynym autem. Basia łapie ile może dodatkowego snu, a ja czuję się jakby drogę zbudowano specjalnie na przejazd Szkoły Fechtunku ARAMIS.
Około 9:00 dostajemy telefon od Organizatorów z pytaniem czy docieramy już do Przemyśla. Czekaja na nas - bardzo to miłe.
My jesteśmy dosłownie 6 km od bazy i dojeżdżamy kilka minut po 9:00.
Rejestrujemy się, zostajemy za-chip'owani i zdajemy przepaki.
Jest chwila porozmawiać z innymi wariatami, którzy także tutaj się zameldowali...oczywiście mowa o naszej trasie czyli tzw. trasie krótkiej, bo trasa długa napiera już od dwóch dni w terenie. Organizatorzy pomału czekają na zwycięzców, bo okazuje się że trasę długą (obczajcie schemat!!) zrobili w 45 godzin. Nie mam słów...po prostu czapki z głów.
Zastanawialiśmy się z Basią nad trasą długą czy kiedyś nie spróbować, bynajmniej nie na zasadzie walki o wynik, ale sprawdzenia czy damy radę napierać aż 80h. Przeraża nas jednak ilość odcinków pieszych. To by nas zabiło. Dlatego robimy trochę mniejszy hardcore, ale jednak: Rudawską rowerowo + trasę krótką 360.
Na imprezach 360-tki nie lubimy jedynie limitu na poszczególnych punktach, zwłaszcza że w pierwszy dzień limity te, są dla nas mocno wyśrubowane. Tak - zmusza to do napierania, ale etapy piesze czasowo są dla nas "na styk", dlatego na rowerach staramy się nadrobić ile tylko się da...nadrobić czyli zyskać przewagę względem kolejnych etapów pieszych.
O 10:30 meldujemy się na rynku w Przemyślu. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie i o 11:00 start!
Nasza podstawowa MAPA - łatwiej się będzie czytać relację mając ją przed oczyma. Na stronie Team360 znajdziecie również wszystkie nasze dodatkowe mapy odcinków BnO.

SILNI SILNIĄ
Na starcie zadanie matematyczne, jak rok temu aby rozbić stawkę - ja się pytam co na to Ruscy? (dla niekumatych Stawka = kierownictwo Najwyższego Naczelnego Dowództwa Armii Czerwonej, więc rozbijanie stawki może Im nie przypaść do gustu).
Tym razem zadanie ma postać:

Zasady jak rok temu - wstawiacie dowolne znaki, ale tylko znaki (nie liczby) aby równanie było prawdziwe.
Gdy część drużyn dodaje, mnoży, dzieli i pierwiastkuje, my rozwalamy system kompleksowo przy użyciu silni:
[(n + n + n) : n]! zawsze wychodzi 3! czyli 6. Nie ma co kombinować z równaniem dla każdego przypadku :)
Specjalnie zmieniłem x na n, aby mi ktoś tu zaraz nie wyjechał z ułamkami czy zespolonymi. Ja już Was znam, huncwoty i drapichrusty.
Patrząc po minie Organizatora, chyba nawet Jego zaskoczyliśmy użyciem silni. Co ciekawe, że w zadaniu nie było przykładu dla zer, a szkoda bo 0 0 0 0 = 6 też pójdzie od siln...eee...kopa.[0! + 0! + 0!]! +/- 0. Jak ja kocham matematykę. Zadanie zaliczone i ruszamy dalej.

Kopiec tatarski i kolczaści przyjaciele
Zaczynamy krótki etap rowerowy. Jak to mamy w zwyczaju...start od podjazdu. Nielichego, bo aż na Kopiec Tatarski. Toczymy się pomału pod górkę łapiąc pierwsze przewyższenia, rowery idą jak masło...tylko słabość przeszkadza w jeździe. Docieramy na szczyt i dostajemy mapę do pierwszego BnO (biegu na orientację). Około 2km odcinek po parku na kopcu - rewelacyjny pomysł bo park jest świetny: pięknie zadbany i utrzymany. Tyle, że mapa jakaś taka odwrócona :)
Punkty poukrywane po krzakach...ach znam te krzaki. Ja nie wiem co to jest z nazwy, ale dla mnie to po prostu kolczaste drzewa. Nazywam ich "kolczastymi przyjaciółmi", bo jak cię złapią kolcem, to jest: "halt wędrowcze, zostań z nami na chwilę". Ciężko się im odmawia kiedy kolec wejdzie Ci w ramię i czy klatkę piersiową. Stajesz i pomału im tłumaczysz, że musisz już iść, a nie tak jak inne krzoki - mijasz na gazie, nie mówiąc nawet dzień dobry :)
Przedzieramy się jednak przez przyjaciół i łapiemy wszystkie punkty na tym odcinku.

Po BnO wracamy do rowerów i ruszamy dalej. Zjazd z kopca to bajka. Lecimy teraz parę kilometrów w kierunku fortu Prałkowice.
Tam czeka nas drugi BnO. Dostajemy mapę sportową, tym razem bez udziwnień i ruszamy po kolejne punkty. Tym razem około 8 km po okolicznych pagórach. Na tym etapie zaczyna nam towarzyszyć zespół Osa Opole (znany nam już z kilku różnych ciekawych imprez),   z którym spędzimy w sumie większość rajdu. No robi się prawie jak ekipa na trasę długą: 1 dziewczyna + 3 facetów. Prawie :)
Czeszemy okoliczne lasy, co czasami jest ciekawym doświadczeniem bo miejscami roślinność jest gęsta i występują różne przeszkody terenowe:


Srogie myśliciele w lesie

Na szagę czy na rympał?
Łapiemy komplet punktów na drugim BnO i ruszamy dalej, tym razem drogą do Krasiczyna. Próbujemy lecieć najszybszym możliwym przelotem, aby jak najwięcej czasu załapać przed 21 km etapem pieszym. Zostawiamy rowery w miejscu przepaku...dotrzemy tu ponownie nocą po zakończeniu etapu kajakowego.
Ruszamy na tzw. "trek". Najpierw trochę otwartych przestrzeni, a potem lasy i pagóry. Droga mija szybciej bo gawędzimy sobie z OSĄ OPOLE o różnych sprawach, ale głównym tematem są wspomnienia najlepszych akcji z różnych rajdów.
Z jednego punktu, postanawiamy skierować się na azymut. OSA również wybiera ten wariant i wędrujemy...przez bagna, doły, strumienie i krzaki. Śmieję się do Basi, że robi się nie "na azymut" ale "na szagę".
OSA pyta jaka jest różnica - tłumaczę, że idea ta sama chodzi tylko o to, że nagle robi się gęsto od krzaków (czasem z kolcami), jakieś parowy do przejścia się pojawiają, tereny podmokłe żądają ofiary...ale jeszcze bez tragedii, bo może być jeszcze "na rympał".
OSA pyta co to za opcja. Odpowiadam, że to wtedy jak rower trzymasz na plecach i wspinasz się pod pionową skarp lub...nie muszę długo szukać innego przykładu bo drogę zagradza nam ogrodzenie. Na to dawaj, siatka do góry i czołgamy się pod nią po ziemi. To jest na rympał, czyli znowu wyszło jak w Batmanie:

Batman: "Jak zamierzałeś uciec?"
Cluemaster: "Chcesz aby Ci powiedział? Zrobię coś więcej. POKAŻĘ CI" :)


Wędrujemy dalej...ale ostatniego punktu z tego etapu szukamy bardzo długo. Chodzimy po podmokłych terenach, obczajając kolejne strumienie i w końcu uda nam się go odnaleźć. Lecimy do kolejnego przepaku, gdzie jest start etapu kajakowego.


Osa na drzewie. Tak, dobrze widzicie, na obu zdjęciach nie ma ścieżek :P

Kajaki wieczorową porą czyli płyńmy szybciej bo się ściemnia...
Docieramy do przepaku około godziny 20:00. Mamy w nogach już 30 km pieszo i trochę roweru. Szybko przebieramy się w ciepłe ciuchy, bo temperatura nie rozpieszcza. Chcemy również wyruszyć jak najwcześniej bo niedługo zapadnie zmrok, a przed nami około 23 km kajakiem. Mamy lekkiego schiza przed kajakami po ciemku, ale okazuje się że nie jest tak źle, nawet gdy zapadnie noc. Księżyc świeci dość jasno, nie ma chmur i da się płynąć nawet bez oświetlenia. Oczy przyzwyczajają się do mroku i tylko czasem nie widać zakrętów rzeki. Wtedy trzeba trochę na czuja, co owocuje dwukrotnym utknięciem na mieliźnie, ale bez konieczności wchodzenia do wody.
Raz nawet na jednej mieliźnie, próbując się z niem wydostać odepchnęliśmy się tak, że odwróciło nas tyłem do przodu i dobry kawałek (bo strasznie wąsko tam było) tak właśnie płynęliśmy z nurtem Sanu. Aramisy nieortodoksyjnie jak zawsze: nocą, tyłem do przodu po Sanie:)

Zdjęcie ze startu kajaków


Godzina później...i tak było przez kolejne 2h drogi. Łacznie około 3,5 godziny zajęły nam kajaki, z czego większość w ciemnościach.

Gdy docieramy do przepaku, na którym zostawiliśmy rowery musimy wysiąść do wody. Nie jest głęboko, zaledwie do połowy łydki...ale jest zimno i wieje. Dobrze, że nie musieliśmy wysiadać pod drodze, bo dosłownie wlazłem do wody na kilkanaście sekund - tyle co wypchnąć kajak na brzeg i zaczęło mną telepać z zimna. Jednak to było 3,5 godziny siedzenia w miejscu na wietrze i teraz jeszcze przejście przez nie-najcieplejszą wodę. Szybko przebieramy się w suche ciuchy - dobre spakowanie przepaków to podstawa na rajdach przygodowych, to jeden z elementów tego sportu. Uwierzcie, to nie jest takie łatwe.

Dość tych pieszych świństw czyli znowu w siodle
Przebrani w suche ciuchy jesteśmy gotowi na start etapu rowerowego. Jeszcze tylko wylać krew z butów (bo nas na trek'u strasznie obtarły buty) i można jechać dalej. Dobrze, że teraz rower bo obtarcia mamy spore i końcówka treku była naprawdę bolesna. 
Patrzę na licznik: mamy zrobione 15 km...po całym dniu napieraniu. Jest środek nocy, a my mamy nędzne 15 km zrobione - oczywiście wg licznika bo tak naprawdę to mamy: 15 rowerem + 10 km BnO + 20 km treku. Teraz to się zmieni i licznik zacznie liczyć bo przed nami najdłuższy etap rowerowy rajdu. Ruszamy w mrok...i lecimy dość sprawnie od punktu do punktu, po drodze mijając się okazjonalnie z OSĄ Opole.
Trochę się naszukaliśmy 8-meki, brodząc po jakiś strumieniach ale udało się. Noc nam mija w trasie, a świt zaskakuje nas przy znanej nam z Pruchnickich Harców Rowerowych kładce nad Sanem:


Piec? Bunkr? A może dymarka, gdzie można coś przedymać np. jakiegoś dobrego ssaka leśnego :)


"...zwyciężył w końcu sen, brat Śmierci"
Zaczyna zmagać nas sen. Jednak zarwanie nocy na Rudawskiej Wyrypie i teraz kolejna noc w plecy, nie pozostaje bez śladu. Dodatkowo dochodzi zmęczenie fizyczne. Zasypiam na zjazdach, co może skończyć się naprawdę boleśnie. Postanawiamy zatem chwilę odpocząć, zwłaszcza że zgubiliśmy gdzieś OSĘ i jesteśmy sami. Wykładam się na stopniach kościoła i zasypiam. Dosłownie na 10-15 minut, tak aby oszukać organizm. Sprawdzona metoda, to zawsze działa. Na kilka godzin oszukujesz sam siebie, że spałeś i sleepmonster na pewien czas daje spokój. Jaja, jest drugi maja, bardzo wczesna godzina - grubo przed 7-mą rano, a my śpimy na schodach kościoła w Skopowie. 15 minutowa drzemka i jedziemy dalej, zaczynają nas gonić lokalne burki więc od razu człowiek trzeźwieje :)


"W kompasie igła zardzewiała, lecz kierunek zna..."
Docieramy do ostatniego etapu pieszego. 10 km z buta po lesie, w ciężkim terenie. Będzie bolało bo nogi mocno obtarte. Kleimy plastry jakie mamy i trudno, trzeba napierać dalej. Jutro możemy nie chodzić wcale, ale dziś walka trwa. Zostawiamy rowery i idziemy w las. Organizator zapowiadał, że to najtrudniejsze BnO jeśli chodzi o teren i miał rację. Mało ścieżek, tzn. sporo ale mało idzie w okolice naszych punktów. Basia wyznacza azymuty i idziemy za wskazaniami kompasu. Głównie na rympał bo gęsto, ostro, bagniście...


Opis punktu: zarośnięty pagórek. No chyba wszystko się zgadza :)


a przy azymucie na ma przebacz. Kompas mówi tam, to idziesz tam. Owszem omijasz przeszkody, ale każde ominięcie wymaga korekty i powrotu na założony kierunek. Dlatego przedzieramy się uparcie i konsekwentnie za wskazaniem kompasu. Łapiemy wszystkie punkty, ale jesteśmy wykończeni. Wracamy do rowerów oboje kulejąc. Przed nami ostatni odcinek rowerowy i zadanie specjalne. Potem już tylko meta.

Hanging out...nad Sanem
Ostatni etap jest rowerowy - nasza specjalność, więc ciśniemy do Przemyśla. Nie trzeba już chodzić, tylko pedałować. Mimo zmęczenia wybieramy powrót nie drogą ale przez góry - zielonym szlakiem. Nie lubimy jeździć asfaltami, więc atakujemy lokalne pagóry - zwłaszcza, że tych tutaj nie znamy. Docieramy do miasta i wpadamy na zadanie specjalne. To most linowy przez który trzeba przejść na drugą stronę Sanu. Kawał drogi, prawie 100 m, ale jedziemy z tym koksem:

Przechodzę około połowy drogi i ręce mi umierają...próbuję się utrzymać, ale nie daję rady. Spadam...Patrząc ze zdjęć lot nie był mały, nim zatrzymała mnie uprząż.

Wiszę nad środkiem rzeki.Próbuję kilka razy podciągnąć się na rękach i zarzucić nogi o linę nad sobą. Raz nawet stopę zarzuciłem na linę, ale but się ześlizgnął i spadłem. Po kilku próbach, widzę że nie dam rady tego zrobić. Nie przy tym poziomie zmęczenia. No i wolę myśleć, że robię to źle technicznie niż że jestem za gruby :P
Pozostaje przesuwać się na samych rękach...Chwytam linę i podciągam się z całej siły. Poszło! Ruszyłem do przodu o jakieś...5-6 cm. Może osiem. Most ma ponoć 85m czyli...to będzie długie popołudnie nad Sanem. Dosłownie...nad Sanem.No dobra, jestem gdzieś za połową drogi, ale do drugiego brzegu jest i tak jeszcze w cholerę. Rozpoczynam mozolną podróż, centymetr po centymetrze. Po kilku chwilach nie czuje rąk, ale podciągam się ile dam radę. Jeśli nie 5 centymetrów, to chociaż 3. W bazie okaże się, że wiele osób odpadało i szło podobnie do mnie.
Acz wisząc nad Sanem i nie będąc w stanie zarzucić nóg na line nade mną, mam uczucie totalnej porażki (wiszącej porażki) i bycia jedną z głównej atrakcją Przemyśla...Jakoś udaje mi się dotrzeć do drugiego brzegu, mam ochotę przewrócić się ze zmęczenia, ale wracam kładką do miejsca startu. Teraz na zadanie startuje Basia. Idzie po linie i idzie jej całkiem nieźle.

Nie daje rady jednak przejść całości i też odpada. Jest jednak lżejsza i ma szansę wrócić na linę - liny nie "rozjechały" się aż tak szeroko. Z tego co mówiła obsługa punktu, niewiele osób przeszło całość bez odpadnięcia. Basia zanim dociera do drugiego brzegu, ma całą sesję zdjęciową na tym zadaniu...chociaż z trudem trzymam aparat, tak mi się ręce trzęsą ze zmęczenia.


Zdajemy uprzęże i ruszamy do bazy. Meta. Meldujemy się i oddajemy chip'y i tracker'y. Jesteśmy ostatnia ekipą, która dotarła do bazy, ale nie ostatnią w rankingu (niektórzy mają karę za niewykonania zadania nad Sanem, inni nie mają wszystkich punktów) !!!
Kończymy na miejscu 7 z 10 ekip, a do tego w kategorii MIX (kobieta + mężczyzna) mamy drugie! Jesteśmy przeszczęśliwi. Komplet punktów, cała trasa w limicie i to ze sporym zapasem + 7 miejsce na 10 naprawdę bardzo mocnych drużyn. To dla nas bardzo dobry wynik, ale przede wszystkim super przygoda, w której znowu sprawdziliśmy czy damy radę. DALIŚMY!!! I to jest największy sukces.

Dziękujemy organizatorom za świetną zabawę i przygodę. Rajd 360 rok temu, który odbył się na naszym kochanym Dolnym Śląsku bardzo nam się podobał, ale organizacyjnie ten był dużo lepszy. I to bardzo cieszy! Na pewno jeszcze nie raz odwiedzimy tą ekipę na jakieś z imprez, przez nią organizowanych.

Ponad 2000 m przewyższenia na Rudawskiej Wyrypie i 3500 przewyższeń na Team 360. Heh...przed weekendem śmiałem się, że ciekawe czy wejdziemy na Elbrus (przewyższeniowo - od zera). No i udało się dobić do czegoś koło tego. Może nie na sam wierzchołek 5642, ale niewiele brakło, czyli jest dobrze :) 
Wyszło 90km na rowerze, około 40-45 km na nogach plus 23 kajakiem. Srogie napieranie :)

A jeśli ktoś chciałby dokładnie prześledzić naszą trasę to tutaj jest track, zarówno nasz jak i innych ekip.


Kategoria Rajd, SFA