aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2018

Dystans całkowity:387.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:96.75 km
Więcej statystyk

Jaszczur - Zaginione Śluzy

Sobota, 28 kwietnia 2018 | dodano: 04.05.2018

Są takie rajdy, dla których jedzie się 615 km od domu... są takie rajdy, które można tylko kochać lub nienawidzić... są takie rajdy, z których Organizatorami negocjuje się daty imprez, aby na pewno móc w nich uczestniczyć. Jaszczur należy do każdej z w/w kategorii, więc kiedy Malo wrzuca informacje o najbliższej edycji, już wiemy że majówkę spędzimy na Mazurach. Jaszczur pogubił swe śluzy (hmm to trochę obleśne) i teraz lamentuje, że nie wie gdzie są. Postanawiamy wysłać grupę operacyjną ze Szkoły Fechtunku ARAMIS z misją ratunkowo-poszukiwawczą.

Mimo, że Jaszczur i ten jego rubaszny kolega – Muflon, nas ostatnio sponiewierali masakrycznie w Masywie Śnieżnika to nie żywimy urazy. Żywimy poczwarę, która jak urośnie to rozerwie ich obu na strzępy i pożre. Aby jednak bestia miała co rozrywać, Jaszczur musi żyć, więc musimy pomóc Mu zatem odnaleźć jego zagubione śluzy.

"Na Mazury, Mazury, Mazury, popływamy tą łajbą z tektury. Na Mazury gdzie wiatr zimny wieje , gdzie są ryby, grzyby i knieje" (*)
... o nie, na łajbach to ja umieram od słońca i z nudów. Pogniewają się na mnie teraz "jeziorni" żeglarze, ale film akcji w postaci: poruszenie koła sterowego o 2 stopnie po 5 godzinach dryfu - mnie po prostu zabija. A słońce? Ooo, to zupełnie inna bajka. Na nieskazitelnej tafli jeziora, nie ma gdzie się ukryć – i rozochocone słoneczko spopiela mnie na wiór...
Tak więc zrobimy to inaczej, sparafrazujemy piosenkę do postaci:
Na Mazury, Mazury, Mazury – rozruszamy te nasze Dartmoor'y, na Mazury gdzie wiatr mocny wieje, gdzie się puszcze i lasy i knieje. Od razu lepiej. Niemniej nie zmienia to faktu, że czeka nas bardzo długa podróż. Jakby ktoś nie ogarniał, to Dartmoor 'y to rowery, na których jeździmy. Musimy dotrzeć niemal na granicę z Okręgiem Kalinigradzkim - do Srokowa... Pakujemy zatem: odtrutki na trucizny (Fenistil), koncentraty jedzenia (żele, fruciaki), noktowizory (czołówki)...i około 18:00 ruszamy przez noc na drugi koniec Polski. Udaje nam się dotrzeć w okolice Srokowa parę minut po 3-ciej w nocy. Łapiemy ze 3 godziny snu i rano, po szybkim śniadaniu wyruszamy do bazy rajdu już na rowerach.


"Przejdą wieki i lata przeminą, pozostaną ślady dawnych dni..." (*)
Tych śladów będzie dziś bardzo, bardzo wiele.
Poeta pisał, że "gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom" (*)
Ech gdyby to było takie proste – częściej gdy wieje wiatr historii, zgina i łamie wszystkie drzewa, jakie napotka na swojej drodze. Nie chciałbym aby relacja z imprezy zamieniła się w wykład historyczny, więc powiem tylko tyle, że dzisiejszy Jaszczur odkryje przed nami wiele tajemnic dawnych Prus Wschodnich i naszej niełatwej, wspólnej historii...
Zaraz pod krótkiej odprawie, dostajemy mapy, a tam oprócz klasycznych zagadek nawigacyjnych takich jak lidary i fragmenty hipsometryczne, dostajemy również fragmenty bardzo starych map niemieckich, na których zaznaczone są dawne wsie i osady Prus Wschodnich. Skąd Malo dorwał takie rzeczy?
Masakra, bo są to wycinki mapy z całymi nazwami miejscowości, rozkładem jej zabudowy i dróg... niesamowite. Nie będą one jednak łatwe do znalezienia, ponieważ już nie istnieją – czasami nie ma po nich nawet ruin, bo krowy zjadły (powstały tutaj ogromne pastwiska). Gdzieś z układu drzew, jeśli się wie, co tu było, można zidentyfikować np. stare założenie parkowe i przebieg dawnych ścieżek spacerowych...
Już wiemy, że krzaki staną się dzisiaj naszym dobrym przyjacielem, bo wiele tych miejsc – na chwilę obecną – ma pozostać zapomnianych. Nikt o nie nie dba, nikt ich nie oznaczył... przechodząc obok małego zagajnika, nigdy nie pomyślelibyście, że niecałe 100 lat temu była tutaj wioska z wielkim folwarkiem. To kawał trudnej i bolesnej historii, do której chyba żaden z narodów jeszcze nie dorósł (aby o nie rozmawiać, aby o nią zadbać). Map dla Was poniżej:


Na dopasowaniu lidarów i map historycznych schodzi nam niemal godzina i dopiero tuż przed 11:00 wyruszamy na trasę. Dopasowanie zrobiliśmy najlepiej jak umieliśmy, ale nie mamy żadnej pewności, że zrobiliśmy to dobrze. Będzie to trzeba zweryfikować w terenie. Na początek jako pierwszy punkt kontrolny idzie wieża Bismarca, urokliwa ruiny ukryta w zagajniku na obrzeżach Srokowa. Niby tu płasko, a Szkodnik po wieżę dyma całkiem konkretnie :)



LPG, LSD? A możę po prostu grzyby :)
Nie LPG, nie LSD ale LDP (grzyby też będą, ale to za chwilę). LDP to Linia Dobrowolnego Przejścia – co ciekawe, zawsze tego typu zadania nazywają się Liniami Obowiązkowego Przejścia albo Przejazdu.
Tym razem mamy linię dobrowolną, ale zadanie jest także o wiele trudniejsze, niż na innych rajdach. Wiemy tylko, że jest to obiekt liniowy (czołem automatycy!!!) o zadanym kształcie – kształt ten mamy podany: linia łamana, miejscami trochę sinusoidalna, ogólnie ciągła (pamiętamy prawda? Granica lewostrona = granica prawostrona = wartość w punkcie). Musimy jeszcze ten kształt odnaleźć w terenie. Wchodzimy głęboko w krzaki i rozglądamy się o co może chodzić. Znajdujemy wielki, ciągnący się rów – jak okop. Sprawdzamy kształt rowu z linią na mapie – zgadza się. To to!! Odnaleźliśmy nasz obiekt liniowy. Mają być na nim 3 lampiony – nie jest podane, w których dokładnie miejscach. Idziemy zatem wzdłuż – jest pierwszy!! O! Jest i drugi. Zbieramy je, a tu nagle jest i trzeci. Ha! Sukces !!!
...ale jak to czwarty ? Co tam czwarty, jest i piąty...
NIEEEE... stowarzysze. Malo... Malo! Ten pacan! Rozwiesił tu stowarzysze. Patrzymy na mapę i porównujemy z terenem, teraz już bardzo dokładnie. Pierwszy punkt jaki zebraliśmy to stowarzysz... grrr, aśmy się nacięli. Punkty 2, 3 i 4 są właściwe, punkt 5-ty to też stowarszysz.
Poprawiamy wpis w kartę, ale -10 punktów kary za poprawkę będzie.
Mówiąc o "minus" – chwilę później natykamy się na dziwne równanie:

Hmmm no jeśli to policzyć to dostaniemy -1 pieczarkę. O co chodzi?
Czemu mamy ujemne pieczarki? To mnie przerasta... Mogę chodzić po krzakach, ale mam szukać ujemnych grzybów? Co to są tak naprawdę grzyby ujemne?
Basia mówi, że to nie działanie matematyczne, tylko oznaczenie osiedla i numery domów.
No to pytam: "a jak ktoś mieszka w mrocznej pieczarze, to wtedy będzie też miał -1"
"Chyba w zimie" – słyszę w odpowiedzi i nie już pytam o nic więcej.
Ciśniemy wskazaną ścieżką, ale widzę tylko dwa domy pośrodku niczego. Żadnej pieczarki nie znalazłem. Nawet kruca-fux dodatniej...
Malo w bazie powie, że zastanawiał się czy nie dać tutaj zadania i nie kazać policzyć liczby pieczarek. HA! Czyli to jednak było to równanie, a nie numery domów! Wiedziałem – będzie mi Szkodnik wmawiał, że tak się osiedla oznakowuje. U nas spółdzielnia jakoś nie może sobie z tym poradzić 10 rok, więc to chyba musi być jednak trudne :)

W lasach pochowanych jest wiele tajemnic
Nazwisko Heinricha... taki jest opis kolejnego punktu. Szukamy zatem pomnika lub grobowca. Odmierzamy się od ścieżki, którą przyjechaliśmy i podchodzimy w miejsce, gdzie obiekt ten powinien się znajdować. Nic tu jednak nie ma. Tylko krzory i gęstwina. Zaczynamy przeszukiwać najbliższe okolice, ale nadal nic nie znajdujemy. Sprawdzamy mapę – no damy sobie głowę obciąć, że jesteśmy w dobrym miejscu.

- Głowę obciąć?

Znad mapy wyrywa nas głos z lasu. Podnosimy wzrok i widzimy... no właśnie, kogo... Pan nie wygląda... nazwijmy to... najkorzystniej. Dobra powiem szczerze, wygląda jakby właśnie pochował jedną ze swych ofiar, a my przypadkiem nakryliśmy go na tym niecnym procederze.

- Nie spodziewałem się tutaj gości. Czego szukacie w *MOIM" lesie?

Akcent na słowo "moim" prawie mnie przewrócił - był tak wyczuwalny. Próbujemy jednak nawiązać dialog:

My: Szukamy grobu...
Pan: Śmierci szukacie.
My: Wolałbym jednak określenie grobu.
Pan: W tych lasach pochowanych jest wiele tajemnic. Rozumiecie, co mam na myśli
My: Rozumiemy i chyba aż zbyt dobrze...

Pan: Zaprowadzę Was

Przybysz ręką odgarnia największe krzaki, a tam dość spory, zaniedbany cmentarz.
Nawigacyjnie byliśmy idealnie, niemal staliśmy na tych grobach, ale ich nie widzieliśmy, tak zarosły.
Idziemy za naszym przewodnikiem, nie spuszczając z Niego jednak wzroku ani na moment. Jest i grób Heinrich'a.
Spisujemy nazwisko z kamiennego nagrobka... a Pan nam się dziwnie przygląda. Przygląda i uśmiecha... nie widzieliście Go, ale uwierzcie... to nie jest osoba, którą chcielibyście spotkać w środku lasu, gdzieś na odludziu...

- Pomogłem, prawda? Gdyby nie ja, to byście nie znaleźli.

Zawiesza głos, a ja już uszami wyobrazi słysz: "Dostanę nagrodę? "
Czekam już tylko na błysk ostrza w słońcu i tekstu postaci "sam sobie ją wytnę"
Mamy punkt, pora na ewakuację. Grzecznie dziękujemy i żegnamy się.

Pan: Już uciekacie? Tych grobów jest więcej. Chodźcie ze mną głębiej w las. Pokażę Wam mój ulubiony...
My: Nie, nie... dziękujemy. Musimy, musimy... (myśl, myśl jeśli chcesz żyć!!!!)
Nagle Pan robi krok w naszą stronę
My: Musimy, musimy... SPIER*LAĆ !!!


Ciśniemy jak wściekli. Jest pod górę ale nasze tempo jest niesamowite (Pan kroczy naszym śladem, coś krzycząc).
Gdyby tak cisnął na każdym rajdzie to Jarek, Zbyszek czy Krzysiek oglądali by tylko mój tyłek.
W sumie pewnie teraz też oglądają – w końcu jest na co popatrzeć, nie?
Skoro przesłania pół horyzontu...


Nietypowy szlak rowerowy czyli impreza no security
Jaszczur jest dla ludzi, którzy chcą wejść na drzewo – tak kiedyś powiedział Malo. A czy zamiast drzewa może być śluza? W końcu takowych szukamy. Aby do niej dotrzeć musimy trzymać się... szlaku rowerowego. Jest on nietypowy... trochę specyficzny. Bo wygląda tak:


Jeśli szukacie ścieżki, którą biegnie to próżny trud. W sumie jej nie ma... miejscami gdzieś coś mignie. Aha, i są pionowe ściany. Niemniej rowerek na drzewie jest :)
Mam wrażenie jakby ten szlak wytyczali pod nas: pchanie przez chaszcze i noszenie przez wiatrołomy. Typowy szlak rowerowy. Przedzieramy się się do śluzy i teraz trzeba na nią jeszcze wleźć po drabinie. Nie ma tu żadnych asekuracji, jest drabina i kilka metrów wysokości. Włazimy z własnej woli... spadniemy z woli grawitacji :)
Oto jedna z wielu odnalezionych Jaszczurowych śluz:




"From Russia with love"

Mamy już kilka punkt złapanych, ale jest koło 16:30. Mówię do Basi, że musimy zmienić plan. Musimy pojechać nieoptymalnie, tzn. minąć kilka w miarę nieodległych punktów, bo strasznie długo schodzi z ich szukaniem. Dlaczego musimy tak zrobić? Granica...
Nie chcemy być na granicy po zmroku, bo to grozi problemami. Mówię tutaj o przypadkowym przekroczeniu granic z Rosją. Niby pilnie strzeżona, a mieliśmy akcję parę lat temu w Puszczy Romnickiej, że lecimy sobie ścieżką, pięknym szutrem i zatrzymujemy się na mygłach (jak ktoś nie wie: składowisko ściętych/pociętych drzew), a na nich leży pogięta tablica GRANICA PAŃSTWA. Gdybyśmy nie zwrócili uwagi na leżącą przy ziemi tablicy - bynajmniej nie widoczną jakoś wybitnie - to byśmy sobie wjechali w Okręg Kaliningradzki, jak gdyby nigdy nic.
Nie chcemy zatem szwędać się w takim miejscu po zmroku. Modyfikujemy nasz plan i ruszamy prosto nad granicę, aby dotrzeć tam za dnia. Jeden z punktów leży właściwie na samej granicy!!
Będziemy musieli potem wrócić po punkty, które teraz mijamy, ale to się trochę zrobiła kwestia bezpieczeństwa i przycisnęła nas konieczność. Na poniższym zdjęciu linia drzew, to już Federacja Rosyjska. Mamy trochę schiza podchodzić tak blisko i na dziko, ale jakoś się udaje :)



Biały Kieł
Udaje nam się bezpiecznie ewakuować z granicy. Uff... obyło się bez przygód, co bardzo mnie cieszy, bo bawienie się w ganianego ze strażą graniczną nie uznałbym za dobrą zabawę.
Wjeżdżamy na asfalt i kierujemy się w stronę jednego z "wycinków" czyli obszarów, w które musieliśmy wpasować w mapę – jest to stare założenie parkowe nieistniejącej już osady. Nie ma śladu po dawnym parku – no może gdzieś tam gdzie były alejki, rośnie obecnie trochę mniej drzew niż w innych miejscach. Teren jest dość spory i znaleźć tutaj lampion nie będzie prosto. Nagle!!!... z bramy po drugiej stronie ulicy wybiega duży biały pies. Zauważył nas i pędzi w naszym kierunku. Oho... znowu zadyma. Mieliśmy już zadymy z psami pasterskimi, lokalnymi burkami, psami myśliwskimi... teraz będzie z wielkim, naprawdę wielkim Białym Kłem (niektóre psy nienawidzą rowerów i zawsze są wtedy problemy...).
Podbiega do nas, ale nie wykazuje złych zamiarów. Po chwili wbiega w zagajnik (ten stary, zarośnięty park) i znowu podbiega do nas. I znowu... w zagajnik i do nas. Kurde jak w filmach, jakby chciał nas zaprowadzić. Pies biega jak szalony, ale zatrzymuje się na granicy lasu i patrzy na nas. Znowu wraca do nas i znowu do granicy lasu. Patrzymy na siebie "no bez jaj" – takie rzeczy to się nie dzieją naprawdę...
Basia patrzy na kompas i mówi: "to by się nawet zgadzało",
No dobra, to chodźmy i tak musimy spróbować odnaleźć ten lampion. Wchodzimy w zagajnik, a pies przed nami odbija w prawo – patrzę na Basię, a Ona kiwa głową, że tak. Przechodzimy rzeczkę, a pies nadal kursuje to w przód, to do nas... druga rzeczka, trochę krzaków, a Biały Kieł biega dookoła drzewa, na którym wisi lampion. No to są jaja... ciekawe ile osób nam w to uwierzy, ale na dowód poniżej zdjęcie – miał ADHD, więc ciężko było go uchwycić w kadrze.

Spisuję kod z lampionu i... psa nie ma. Rozpłynął się w powietrzu... zniknął tak szybko, jak się pojawił. Pytam Basi czy widziała gdzie pobiegł, Ona mi mówi, że nie bo się skupiła na lampionie. Heh... gdyby nie to zdjęcie, to sam miałbym problem uwierzyć w to co się właśnie wydarzyło.
Wracamy do drogi po własnych śladach. Nagle z bramy, z której wybiegł Biały Kieł wyjeżdża jeep. Gość za kierownicą rozgląda się jak dziki, babka na siedzeniu pasażera także. Nagle coś dojrzała i wskazuje palcem. Patrzę w stronę, którą wskazał – gdzieś daleko na drodze hasa znana nam bestia. Ruszają z piskiem opon w jego kierunku... i tak cała magiczna atmosfera pęka jak bajka mydlana.
Zaczyna się pościg za uciekinierem, który zbiegł z posesji pohasać po lesie :)

"Posłuchaj rzek Demon, położywszy mi rękę na głowie. Kraina, o której mówię to posępna kraina... a napis głosił: OPUSZCZENIE" (*)
Gdy zapada zmrok, świat wygląda inaczej. A może po prostu nie wygląda, bo go nie widać. Tak czy siak, gdy na rajdzie zapada noc, a nadal jesteście w trasie (po całym dniu napierania), to zaczynają nachodzić człowieka różne refleksje – przynajmniej mnie.
I nie mówię tutaj o refleksjach postaci: "zostawiłem żelazko na gazie" czy "zimny krupnikiem się nie ogolisz", ale o takich refleksjach głębokich (jak np. rosyjscy naukowcy oszacowali, że gdyby zamknąć całą wodę naszej planety w próbówce, to miałby ona wysokość, że o k***a, ja pier**** )
Innymi słowy dopada mnie melancholia i... smutek? Mam wrażenie, że tereny pod których się poruszamy, czasy swojej świetności mają już za sobą. To trochę przykre... Ja wiem, że to były Prusy Wschodnie, że historia itp, ale... no właśnie, to "ale". Nierzadko, na różnych terenach natykamy się na jakieś ruiny, opuszczone miejsca, zapomniane obiekty... ale tutaj, są ich tysiące.  Mam wrażenie, że te tereny to taki Beskid Niski 2. Największe wrażenie robią całe opuszczone posiadłości: kilka budynków, trakty między nimi... i wszytko to leży odłogiem. Ludzie żyją sobie od tych ruin czasem niecałe 20 metrów dalej. Tylko tak naprawdę jedna rzecz robi uderzające wrażenie – nie chcę oczywiście uogólniać, ale ludzie żyją tu biednie, jakby na gruzach czasów świetności. To strasznie kłuje w oczy... Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dziś żyje się tu ciężej niż te 100-150 lat temu. Zdjęcia jeszcze za dnia:




Mazurskie wtopy 2018
Nie, to nie edycja bliźniaczej imprezy do "Mazurskie Tropy"... to nasza nawigacja. Zaczynamy popełniać błędy grube... Owszem jest już noc, jesteśmy zmęczeni po zarwanej nocy w podróży i po ponad 12h rajdu, nasza mapa jest bardzo – nazwijmy to – poglądowa, ale mimo wszystko...
Co ciekawe, z trudnymi wycinkami hipsometrycznymi (mapa wysokościowa) to nawet sobie poradziliśmy, ale teraz po nocy, pokonał nas jeden z wycinków historycznych. Niby dość prosta sprawa – należało odnaleźć skrzyżowanie dróg, a potem skręcić w lewo.
Schodzi nam tutaj prawie 50 minut na bezsensownym przetrząsywaniu lasu. Nakryjemy 10 saren na nocnej kradzieży, dóbr polnych, znajdziemy ślady jakiegoś mega wielkiego stada krów (placków więcej niż gdy w restauracji zamówię potrójną porcję...), ale ruin starej wsi nigdzie nie będzie. Gdy stracimy tu prawie godzinę zorientujemy się, że szukamy za blisko – należy przejechać jeszcze 150 metrów i szukać w innym zagajniku. Wtedy punkt wejdzie nam pięknie, ale ponad godzina w plecy to jest wyczyn...  a poniżej kilka zdjęć z nocy, w tym z jednego z leśnych punktów, gdzie Szkodnik po drzewku się po lampion przeprawiał: tam i z powrotem :)




Kroczący w ciemnościach ujrzeli światło...
a było to światło wprost z latarki straży granicznej, która nas zatrzymała na obrzeżach Srokowa.
Dobrze, że nie finiszowaliśmy w znanym nam stylu, bo wtedy by nas nie zatrzymali. Co jak co, ale są pewne priorytety :)
Tym razem grzecznie zatrzymaliśmy się do kontroli i wywiązuje się następująca rozmowa:

Straż: Z biegu?
My: Jak zbiegu? Nie jesteśmy zbiegami!
Straż: No, ale czy z imprezy?
My: Nie. Trzeźwi. To znaczy - wróć: nie nietrzeźwi, no, nie pijani
Straż: Ja się pytam czy tego rajdu na orientacje?
My: Tak, tak. Tylko my na rowerach. Wracamy właśnie do bazy
Straż: A na granicy byliście?

(hmm... czy to pytanie-pułapka. Można by zyskać na czasie...)
My: Ale granicy w rozumieniu Cauche'ego czy..?
Straż: Tej z Rosją.
My: Aaa... tej granicy. No, gdzieś tam kiedyś...
Straż: Bo jeden z waszych punktów był na drzewie przy samej granicy. Tak jeszcze góra 2 metry było do tablicy "Granicy Państwa", a tu lampion wisi.
My: Czyli znaleźli Panowie lampion na drzewie. Wasz pierwszy punkt? Prawda, że wciąga? Łapiecie już o co chodzi w tej zabawie
Straż: Łapiemy tych co podeszli do niego NIEOPTYMALNYM wariantem... od strony Rosji.


No i taka gadka szmatka: czy przekroczyliśmy granicę, czy będziemy mieć wyrok w zawiasach, czy wdaliśmy się w wymianę ognia z mundurowymi z drugiej strony.
My, że nie było tak źle: że tylko na chwilę, aby zdjęcie zrobić (jak to zakaz?), że od razu wyrok – może się dogadamy, mamy pyszne jagody, może chcecie trochę, że obyło się bez wymiany ognia jako takiej, bo strzelaliśmy tylko my (wzięliśmy ich z zaskoczenia, książkowy przykład świetnie przeprowadzonego rozpoznania bojem) itp.
A tak serio – to oczywiście, że nie przekroczyliśmy granicy. I tak miałem schiza, że podchodzimy tak blisko tabliczek. To nie granica z Czechami czy Słowacją, ale granica z najbardziej zmilitaryzowanym obszarem w Europie – gdyby ktoś nie wiedział... nie chcę się tutaj wdawać w analizy strategiczne, ale niezamarzający port z wyjściem na ocean dla floty, to jest bajer, nie? Zwłaszcza jak ktoś ma tylko zamarzające porty...
Konferujemy ze 20 minut, podczas których Straż opowiada nam, że zdarza Im się spotkać ludzi, którzy trochę nie czują powagi sytuacji. Ostatnio mieli np. akcję z niemieckimi studentami, którzy poszli sobie zrobić zdjęcia po stronie rosyjskiej. Parę dni trwało wyciąganie ich z aresztu, bo chciano Im postawić zarzuty szpiegostwa. Zarzut oczywiście absurdalny, ale wiecie: świadomość, że zarzut jest absurdalny kiedy spędza się 3-cią noc w areszcie, może nie pomagać w odbudowaniu morale... w sumie to wręcz przeciwnie. Z tego co mówili, nie było ciekawie.
Żegnamy się, życzymy spokojnej służby i zjeżdżamy na bazę. Jest koło 0:30 kiedy docieramy i oddajemy karty. Część zawodników już śpi, odpoczywa po ciężkiej trasie, ale jest Malo i kilku nocnych marków, więc wdajemy się ciekawe rozmowy prawie do 3:00 nad ranem.
Malo opowiada, że wpadła Mu tutaj dwójka ze Straży, jak się ludzie zaczęli szwędać przy granicy :)
Wyszedł – chyba niezamierzenie – dobry i zły policjant, bo jeden ze strażników zachwycał się mapami, a drugi klął na czym świat stoi, że ludzi się łażą tuż przy tablicach.
Jak mówiłem Jaszczura można pokochać lub znienawidzić – innej opcji nie ma :)
Wracamy do miejsca zamieszkania znowu po 3:00 w nocy.
Trochę szkoda nam, że nie damy rady zwlec się z łóżka na oficjalne zakończenie imprezy w niedzielę o 8:00 rano, ale jesteśmy wykończeni zarwanymi dwoma (niemal w całości nocami), a poza tym w niedzielę jak trochę odeśpimy ruszamy w Puszczę Borecką... skoro już tutaj jesteśmy :)



CYTATY:
1. Piosenka "Na Mazury"
2. Pieśń wojskowa "Czerwone maki na Monte Cassino"
3. Konstanty Ildefons Gałczyński "Ballada o trzęsących się portkach"
4. Tytuł jednej z części filmu o przygodach Agenta Jej Królewskiej Mości James'a Bonda
5. Edgar Allan Poe, wiersz "Milczenie" - jedno z wielu tłumaczeń


Kategoria Rajd, SFA

IROKEZ Mielec 2018

Niedziela, 22 kwietnia 2018 | dodano: 22.04.2018

Dwa lata czekaliśmy na tą imprezę. Irokeza Compass (tak, Ci od map) organizuje tylko w lata parzyste, czym wystawia naszą cierpliwość na nielichą próbę. Pierwsza edycja w Żelazku (czasy kiedy jeszcze nie prowadziliśmy bikestats'a i kiedy dopiero zaczynaliśmy naszą przygodę z nawigacją) zabrała nas w mokre od deszczu skałki Jury, druga edycja w Miękini rzuciła nas w tereny od Bukowna po Puszczę Dulowską. Tym razem impreza jest "w lasach na wschód od Mielca". Tam nas jeszcze nie było, więc cieszymy się jak dzieci, że znowu zaatakujemy jakieś nowe tereny. Z Krakowa wyruszamy po 5:00 rano, bo odprawa ma być o godzinie 7:25. Szkoda jedynie, że nasza trasa ma limit tylko 10 godzin, bo to jednak trochę krótko - zwłaszcza na rogaining na dwóch arkuszach A3.
W bazie Compass jak zawsze rozdaje mapy - owszem może nie te najbardziej aktualne z obecnej serii wydawniczej, ale wiecie "nienajnowsze, ale nadal obowiązujące" cytując klasyka. Obłowimy się zatem w mapy okolic Rzeszowa i... Kaszub.

Jeszcze chwila przywitań w bazie ze znanymi i lubianymi mordami. Niektórych, którzy nie dotarli na nasza imprezę w marcu, gdy przychodzą się przywitać zabijamy tekstem "A witaj witaj. Znamy się, ale chyba nie kojarzę... przypomnij mi proszę jaki miałeś numer startowy na Wiosennym Czarny KoRNO" - miny bezcenne :D :D :D
Acz to oczywiście żartem, sami nie dajemy rady pojawić się u każdego na imprezie, więc może się na nas nie obrażą te drobne złośliwości. Chwilę później zaczyna się odprawa.


Niby indukcja i moc, ale w powietrzu to czuję tylko... NAPIĘCIE (?)
Dostajemy mapę, a tam zatrzęsienie punktów kontrolnych. Jest też napis LOP. Próbuję rozkminić to zadanie: L to indukcyjność, P to moc, tak? Nie mam pojęcia o co chodzi z tym "O". Chyba nie tlen bo brakuje mi jeszcze tej małej dwójki... poza tym mamy pomieszane jednostki z wielkościami. Patrzę po innych a wszyscy siedzą i coś rozwiązują, jakby dla Nich treść zadania była bardziej niż jasna. Kreślą coś na mapach, niektórzy to już pewnie kończą obliczenia... a ja nadal rozkminiam o co chodzi z mocą indukcyjności.
Z zamyślenia wyrywa mnie nikt inny jak Szkodnik.

Szkodnik: Północ czy południe?
Ja: W znaczeniu Unia czy Konfederacja? Wiesz, to złożony...
Szkodnik: NIE !! Jedziemy na północ czy południe?
Ja: Aaaa, czekaj ... myślę nad tą indukcyjnością.
Szkodnik: Jaką indukcyjnością?
Ja: No L razy O razy P. Iloczyn indukcyjności i mocy, ale to trochę to pomieszane... jeszcze ten tlen. Chyba tlen...
Szkodnik: Pacanie!! To LINIA OBOWIĄZKOWEGO PRZEJAZDU. Od tego zacząć musimy!!
Ja: Czyli, że nie indukcyjność. No to skoro tak, to w takim razie chyba na północ.

Wykreślamy nasz wariant, z dużą ilością punktów na północy i powrót do bazy przez północną część mapy południowej (tak aby coś z południowej także pochytać).
Trochę nam to zajmuje, bo w roganingu dobry wybór wariantu to podstawa. Niekoniecznie łapanie najdroższych punktów to droga do sukcesu - czasem jest to droga do spektakularnej porażki, bo kiedy ciśnie się ponad godzinę po jakaś 80-tkę, to ktoś inny w tym samym czasie zbiera: dwie 40-tki i 30-tkę.
Ruszamy ze wszystkimi LOP'ką - jej cel to przeprowadzenie nas przez obwodnicę Mielca i wyprowadzenie nas bezpiecznie do lasu. Biegacze truchtają, rowerzyście jadą niespiesznie - ale napięcie daje się wyczuć w powietrzu. Niby nikt się jeszcze nie ściga, wszyscy LOPkę biegną/jadą na luźno, ale atmosfera aż iskrzy. Nie wiem czy mój "Król Dart(h)Moor Pierwszy" to sprzęt zgodny z dyrektywą ATEX, ale dobrze by było aby był, bo zagrożenie wybuchem jest naprawdę duże. Niby ktoś tu kogoś wyprzedzi o 2 metry, ot tak aby Mu się luźniej jechało, to zaraz 2-3 osoby się z Nim zrównają, coby nie odjechał zbyt daleko. I tak w kółko, aż w końcu ktoś nie wytrzymuje napięcia i rusza z kopyta. To jest jak znak, jak sygnał do szarzy... nikt już nawet nie próbuje ukrywać swoich prawdziwych intencji. Jest ogień - wszyscy gnają :)
Tylko tak jakoś ten ogień trochę przygasa jak LOPka się kończy i trzeba zacząć nawigować. Pierwsze wątpliwości pojawiają się zaraz po wkroczeniu do lasu. Jeden z lewo, drugi prosto, ktoś zaczyna analizować mapę... klasyk zamieszanie. My uciekamy pierwszą w prawo i znikamy w lesie... ha! wyrwaliśmy się i teraz... droga się skończyła po 200 metrach krzakami.
Ha ha ha... dobry początek. Korekta na azymut i od razu ciśniemy przez gęstwinę. Sobota jak co tydzień :)

"Spaleni słońcem" czyli wiosny nie będzie (*)
Coś się stało z porami roku. Miesiąc temu na Wiosennym Czarny KORNO mieliśmy minus 12 stopni w quasi-peak'u (wiem, wiem hermetyczne, ale musiałem, naprawdę musiałem - EMC Directive bandits: Przytłumieni jak ferryt na kablu ha ha ha...). No wiec, mieliśmy -12 stopni na termoparze... eeee... termometrze, a teraz gdy toniemy w piachach lasów mieleckich, licznik rowerowy pokazał 30 stopni w słońcu.

Ja się pytam gdzie jest wiosna, bo wydaje mi się że przeszliśmy z zimy w lato. Mówiłem Wam już kiedyś, że moja grupa krwi to Nutella więc takie słońce sprawia, że umieram. Masakra. Miesiące temu spotkaliśmy wesołe bałwanki:
a dziś mamy nowy globalny romans:

Nigdy nie byłem orłem z geografii, ale pamiętam, że "pogoda to chwilowy stan klimatu na danym obszarze". Na klimat nie ma co jednak narzekać, imprezę robi ekipa od map, więc nawigacja będzie wymagająca. Jak to na Irokezach, nie do każdego punktu będzie dojazd: 300-400 metrów przedzierania się przez krzaki też się zdarzy. Zaczynamy realizację naszego planu na dzisiaj: złapać zagęszczenie punktów w lasach niedaleko bazy (małe wartości przeliczeniowe, ale liczba punktów duża), a potem uderzyć na północ po 80-tki i 90-tki.

Książę Mielca(?): Piaski Czasu (*)
Czemu piaski? Bo jest ich tu wiele. Bardzo wiele.
Czemu czasu?Bo zabierają nam sporo czasu.
Czasem jest ich tak dużo, że nie da się jechać. Trzeba pchać i to nierzadko dłuższy odcinek.
Niektóre drogi to leśne autostrady i wtedy lecimy ile fabryka dała, ale odcinki zapiaszczone skutecznie nas spowalniają. Sami porównajcie:




Na otwartych przestrzeniach, gdy na takim piaseczku oprze się słoneczko, to idzie umrzeć z gorąca. Niemniej kiedy cień lasu daje nam schronienie, to w zagęszczeniu punkty wchodzą co 15-20 minut. Wody z plecaka ubywa w niepokojąco szybkim tempie, mimo że nasze wielkie plecaki to kilka litrów zapasów (tylko ja, wraz z bidonem przy ramie miałem ze sobą od startu: 4,5 litra - a trzeba by jeszcze doliczyć zapas w plecaku Basi). Dzięki temu nie dotknie nas kryzys i nie będziemy musieli zjeżdżać z trasy do jakieś miejscowości. Owszem skończymy u wodopoju (sklep) celem uzupełnienia strat, ale będzie to popołudniem i po drodze.
W niektórych miejscach trasy przedzieramy się również przez różne kanały i rzeczki. Niektóre trzeba przechodzić na dziko, ale inne mają dla nas komfortowe mostki zrobione z drabiny :




Północne rubieże mapy

Trzymamy się planu. Zebraliśmy sporo "mniejszych" punktów w - szeroko rozumianych - okolicach bazy i teraz wyruszamy na północ, po nasze najdroższe punkty.  Przed nami 80-tki i nawet 90-tka, gdzieś na końcu mapy. Piach nie odpuszcza i niektóre drogi to makabra. Są jednak i piękne trakty, po których lecimy nawet koło 30km/h. Mijamy się parę razy z ekipą z OrientAkcji, potem wpadamy na Grześka Liszkę, któremu pokazujemy, że nasze rowery nadal zdobią numery startowe z Liszkora. Powiedzieliśmy Mu, że tak nam się podobał rajd, że chcemy wozić te numery jako piękne wspomnienie... przecież nie powiemy Mu, że nie chciało nam się ich ściągać :)
Mijamy kilku piechurów - to naprawdę kawał drogi od bazy, więc jesteśmy pod wrażeniem, że zapuścili się aż tutaj. Jednak najdłuższa trasa piesza ma 24 godziny limitu, więc mogą sobie na to pozwolić. Tutaj chciałbym zapytać czemu nasza trasa nie ma 24 godzin limitu? Albo chociaż 16-stu... Ech, no szkoda.
Docieramy w piękne zakole rzeki, ale aby się do niego dostać musimy porzucić nasze rowery w gęstwinie i cisnąć na azymut przez nieliche krzory i wiatrołomy. Jest gęsto i podmokło, ale docieramy w miejsce, które naprawdę robi na nas wrażenie. No ten punkt był warty swoich 80 punktów przeliczeniowych:




"RZEŹNIK DRZEW" czyli pogoń w ramach operacji "Pustynna burza" (*)
Mamy złapane północne 80-tki. Ciśniemy bardzo długim przelotem w kierunku 90-tki. Nagle piach... znowu mnóstwo piachu. Roman, z którym przez chwilę jechaliśmy, chyba nie zauważył zmiany nawierzchni bo znika gdzieś na horyzoncie. Gna jakby nic się nie zmieniło. Walczymy z piachem, idzie nam ciężko, a tu nagle ryk piły spalinowej i silnika. Odwracamy się, a za nami napiera Rzeźnik Drzew. Zauważył nas i zaczął nas ścigać. Przyspieszamy, kręcimy ile sił w nogach... czy zdołamy Mu uciec. Co chwilę rzucamy okiem przez ramię. Traktor miażdży piach swoimi grubymi koła... za kierownicą Rzeźnik Drzew. Piła łańcuchowa w jego ręku. Na twarzy maska z ludzkiej skóry. On istnieje i nas znalazł! Walczymy już nie o punkty, ale życie. Nie pozwolimy Mu się dorwać. Nasze koła ślizgają się na piasku, ale nie poddajemy się. Przecież jak nas dojdzie... jak nas dogoni...
...to będziemy jechać cały czas w potężnej chmurze piachu. Jazda za traktorem po piaszczystych drogach, to będzie droga do Pylicy Murowanej (taka miejscowość :P). Będzie jak pod El Alamein w 1942, będzie jak zadyma w Zatoce w ramach operacji "Pustynna Burza". Robimy zatem wszystko aby utrzymać się przed jadącym traktorem. Udaje nam się to i w okolice 90-tki docieramy w takim tempie, że udaje nam się dogonić Romana :)
Sama 90-tka to istny gąszcz. Tutaj zdjęcie: w drodze na


Czasami najlepsze wyjście to... wyjście na piwo.

Chwilę po nas na 90-tce melduje się Grzesiek Liszka, którego następnym celem jest... sklep. Upał dał się we znaki wszystkim. Grzesiek obiera kierunek na miejsce, gdzie dadzą Mu zimne piwo. My mamy jeszcze trochę zapasów (niecałe 1,5 litra), ale także z chęcią uzupełnimy braki. 1,5 litra w plecaku to na moim wskaźniku "obszar alarmowy", jeśli mamy jeszcze kilka godzin napierać. Jeszcze nie krytyczny, ale uzupełnienie zapasów korzystnie wpłynie na morale :)
Ciśniemy zatem za Nim. I tak sklep, który zaznaczony jest na mapie, jest nam po drodze. Po długim asfaltowym przelocie, oczywiście pod naprawdę mocny wiatr, meldujemy się wraz z Grześkiem u wodopoju. Siadamy chwilę na asfalcie i debatujemy nad wariantami.
Grzesiek, szczęśliwy bo dostał po co przyjechał, pyta o nasze plany. My chcemy łapać kolejne 70-tki i 60-tki na obrzeżach mapy, kierując się na południe. Niemniej już po chwili rozmowy przyznajemy Mu rację, że jego wariant może być lepszy. Mówi nam, że zupełnie niepotrzebnie pojechał na północ, bo gdyby zaatakował wschodnie zagęszczenie "mniejszych" punktów to w tym samym czasie, zdobyłby więcej punktów przeliczeniowych. Weryfikujemy zatem nasz plan. Odpuszczamy 70-tki, które są dość daleko od nas i zaatakujemy 40-tki i 50-tki w lasach na południe od bazy. Jest 14:45, zostało nam 3 godziny 15 minut. Rzeczywiście oddalanie się od bazy zaowocuje złapaniem dwóch, może 3 punktów i morderczym finiszem. Południowe zagęszczenie "tańszych" punktów jest warte o wiele więcej niż 2 lub nawet 3 razy 70. Z tak zmienionym wariantem żegnamy się i ruszamy, bo czas nagli. Nie wiemy czy nasza decyzja jest dobra, ale coś trzeba było wybrać. Argumenty naszego rozmówcy nas przekonały, teraz skonfrontujemy nasz wybór z rzeczywistością. 
Tymczasem kolejne zdjęcia z trasy: 



"Noc była piękna jak sen, a Śmierć...Śmierć była jeszcze piękniejsza"
Zaczynamy realizować nasz nowy plan. Oczywiście nie obędzie się bez problemów, bo sprzęt zgłasza, że "chciałbym serwis". Pytam zatem: "kiedy?", a rower na to: "no teraz".
No kurde wymyśliłeś!! Dobrze, że były to tylko drobne przeprawy z przerzutką, które udało się ogarnąć w 10-15 minut. Zawsze to jednak starta kilku minut, a czasu nie zostało nam już wiele. Mimo przeszkód, lecimy jednak jak od linijki, punkt za punktem wpada w naszą kartę. Nie są drogie bo to 30-tki, 40-tki, jakaś 50-tka, ale wpadają co 15-20 minut. Chyba było to dobra decyzja. Co więcej, nawigacja idzie nam dzisiaj bezbłędnie i mamy nadzieję, że tak zostanie już do końca. Czas ucieka, ale punktów na karcie przybywa w bardzo szybkim tempie: mrowisko, okop, szczyt wydmy, dąb itp.

Przedostatni punkt to "Kapliczka Stachury". Tabliczka na drzewie ma niemal romantyczny klimat (romantyczny w znaczeniu Mickiewicza). To ciekawe, że tak przedstawiona historia wydaje się niemal uspokajająca. Ciekawe czy ktokolwiek wie, czy naprawdę to tak to wyglądało? Czy ten człowiek rzeczywiście siadł po drzewem i odszedł we śnie, czy też może dostał np. zawału i konał w tym miejscu przez 6 godzin albo i dłużej, nim go ktoś znalazł. To niesamowite, jak mimo wszystkich naszych osiągnięć jako ludzkość, staramy się oswoić śmierć. Takie miejsce skłaniają do refleksji.  Jak przypomnę sobie dziesiątki wspomnień wojennych jakie czytałem, to zawsze przewija się podobny motyw... ogień, wybuchy, pociski rozrywają ludzi na strzępy, ale rodzina zawsze zapyta "czy nie cierpiał przed śmiercią". Wolą usłyszeć, że ktoś odszedł nagle, ale w spokoju, niż dowiedzieć się prawdy, np. że zginął zmiażdżony gąsienicami czołgu. Zatapia się statki o wyporności XXX, a nie morduje marynarzy. Zestrzeliwuje się samoloty, a nie zabija pilotów. Niszczy dywizje i bataliony, a nie zabija ludzi w mundurach. Tak jest łatwiej - warto przeczytać tą niesamowitą książkę (analiza psychologiczna i socjologiczna).
Jesteśmy najpotężniejszą rasą na ziemi, zdolną niemal nawet do zniszczenia własnej planety, ale śmierć przeraża nas nie mniej, a może nawet bardziej niż wszystkie inne stworzenia tu mieszkające. Tak więc napis na tabliczce jest niemal błogi...



Mieleckie bagna mają... KOLCE
Ostatni punkt dzisiaj. Wisienka na torcie bo to 80-tka. Według na mapie jest ona na środku bagien. Wiecie jak kochamy bagna, moczary i mokradła. Tzn. ja kocham, Basia trochę jednak mniej :)
Zostało 35 minut, dajemy sobie góra 10 min na odnalezienie tego punktu. Trzeba przecież jeszcze do bazy dojechać, a to ponad 4 km.
Wchodzimy zatem w obszar podpisany na mapie jako podmokły, ale wszystko suche tutaj. No halo, gdzie są moje bagna... nie ma, oszukali mnie.
Nagle coś mnie HARAT po ręce i patrzę, że krwawię... odwracam się i HARAT, HARAT, HARAT. Auaaa...w co myśmy znowu wleźli? Tu wszystko ma kolce!! Wszystko się nas czepia. Masakra. Próbujemy przejść niepoharatani, ale słabo to idzie. Mijam jakieś różę, to wchodzę w ostrężyny, wymijam ostrężyny to wpadam w tarninę. Ej no co jest? Miało być tu mokro?
Będzie mokro jak utoczymy Ci krew z żył - odpowiada mi dorodny kolczasty przyjaciel.
Ja już jestem mokra, mogąc Cię kolcami haratać - odpowiada mi jego koleżanka.
No jest w tym jakaś logika... nie odzywam się już zatem, przedzieram się przez kolce w ciszy, jeszcze tylko przejście przez zbutwiałe drzewo przez rzekę... pewnie sporo osób dzisiaj tędy przeszło, więc czemu miałoby się załamać właśnie pode mną.
A słyszałeś coś o wytrzymałości zmęczeniowej i cyklach obciążenia? - pyta mnie zbutwiałe drzewo.
Jesteśmy na granicy cyklu, tak? - pytam
ychy ychy - chichocze.
Acha...
No, ale punkt zdobyty. Lecimy na bazę. Trzeba przycisnąć, ale nawet bez większego stresu wychodzi nam finisz. Wpadamy na metę na 4 minuty przed 18:00.

"I wszystko to jak krew w piach" (*)
Krew bo kolczaści nie zawiedli, a piach bo było go dziś pod dostatkiem. Poharatani i zmęczeni, ale szczęśliwi. Udało się przejechać cały rajd bez większego błędu nawigacyjnego. Nie mówię tutaj o wycofaniu się z jakieś ścieżki i starcie 2-3 minut, ale o takich wtopach co kosztują po pół godziny i dłużej, a które lubią nam się przytrafiać.
Tym razem poszło bezbłędnie z czego jesteśmy dumni, ale... co z tego, skoro klasyfikacja jest tylko OPEN :)
Z naszym wynikiem Basia miała by pierwsze miejsce w kategorii kobiet, ale takiej kategorii nie ma. Oj byłoby przykro, gdyby były to Mistrzostwa Polski w Roganingu, prawda? Dobrze, że nie są... a czekaj, wróć :)
No szkoda straszna, bo wynik byłby dziś niesamowity. Patrząc po innych Zawodniczkach, które wywalczyły 2-gie i 3-cie miejsce, to też Im przykro trochę, że nie ma odrębnej kategorii. Finalnie mamy 6-ste miejsce w OPEN, przed wieloma Zawodnikami, którzy regularnie z nami wygrywają, tak więc jesteśmy mega zadowoleni ze startu... tylko szkoda, że Mistrzynią Polski w Roganingu został Roman. Mistrzem zresztą też !!!
No ale co by nie mówić, Mistrzem to jest naprawdę. Mistrzynią to nie wiem, nie sprawdzałem :D :D :D
Wracamy do domu bardziej niż zadowoleni bo udało się zwiedzić kolejne nieznane nam tereny, acz z lekkim uczuciem niedosytu. Czemu nasz najlepszy start ever musiał wypaść podczas imprezy bez odrębnej klasyfikacji. Taki trochę cichot losu i ironia.
Pewnie jak będzie odrębna klasyfikacja to wtedy położymy rajd pokazowo, jak to czasem mamy w zwyczaju :)

Cytaty:
1) "Spaleni słońcem" - tytuł klasyki kina, opowiadających o okrutnych czasach czystek stalinowskich w ZSRR w latach trzydziestych.
2) Parafraza tytułu filmu "Książę Persji: Piaski Czasu" na podstawie kultowej gry komputerowej.
3) "Rzeźnik drzew". Tytuł książki - zbioru opowiadań Pilipiuka.
4) "Ballada o dwóch siostrach" autorstwa Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
5) Cytat z filmu "Dzień świra"


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Katowice 2018

Sobota, 14 kwietnia 2018 | dodano: 15.04.2018

To już nasz czwarty start w tej imprezie. Katowickie rajdy miejskie są naprawdę fajne: nie dość że miejskie są głównie z nazwy, bo i tak zwykle kończymy głęboko w Lesie Murckowskim, to bawią nas różnymi zadaniami specjalnymi: od torów przeszkód, przez kajaki, łamigłówki matematyczne, zadania linowe, po czasami nietypowe przygody jak: wbiegnięcie na 30-ste piętro wieżowca czy też laser-room. Nie zastanawiamy się zatem długo i gdy okazuje się, że ten weekend jednak mamy wolny (na czerwiec przesunęła się nam wizyta gości ze Szwecji i Hiszpanii, z tamtejszym szkół szermierki), to zapisujemy się na rajd "Złego człowieka ze Śląska", jak żartobliwie nazywamy Marcina.

"Na imię mi Legion bo jest nas wielu" (*)
Oj wielu. Bardzo wielu, bo na wszystkich trasach łącznie ponad 700 osób. Frekwencja jest powalająca, ale nie ma co się dziwić - Marcin organizuje rewelacyjne imprezy, więc coraz więcej osób w nich uczestniczy. Tym razem liczba uczestników przekroczyła chyba oczekiwania wszystkich - nawet samego Organizatora, bo apel o wolontariuszy odbił się szerokim echem w odmętach internetu.
W bazie dziesiątki znanych i lubianych twarzy: jest Mateusz i Magda z dziećmi na trasę rodzinną, jest Kamila i Filip na trasie pieszo-rowerowej, jest także Abu i Gienia, Magda i Wojtek, Robert i Ania, a Nataszka to nawet z nami jedzie na rajd. Lista mniej lub bardziej znanych osób jest naprawdę długa. Przepraszam zatem jeśli kogoś nie wymieniłem, ale to ma być relacja na nie spis powszechny :P
Chwilę przed odprawą udaje się nawet zamienić kilka słów z Marcinem, po którym widać że jest mega zestresowany ogromem przedsięwzięcia. My nastawiamy się dzisiaj na dobrą zabawę, bo to jak komu pójdzie może być naprawdę kwestią szczęścia lub chichotem losu. Sam Marcin apeluje "o zachowanie człowieczeństwa" w kolejkach na zadaniach, które tworzyć się będą na pewno.

Nie Orient a Kajak Express
Mamy szatański plan. Lecieć całym gazem na kajaki, bo podejrzewamy (całkiem słusznie), że ten punkt, podobnie jak rok temu, bardzo szybko się zakorkuje. Odpalamy zatem blat i lecimy przez miasto na plażę, gdzie czekają kajaki. Jak myślicie, ilu zawodników pomyślało tak samo, że trzeba zrobić korkujące się zadania przed wszystkimi? Podpowiem, że było ich trochę, a że wśród tego "trochę" było kilku weteranów najcięższych rajdów, to się zrobił trochę maraton ulicami Katowic :)
Gdy wpadamy na plażę, część osób już pływa, ale uda nam się zająć jeden z ostatnich wolnych kajaków i ruszamy. Zadanie to złapać 3 punkty kontrolne, na trzech różnych brzegach jeziora. Prawie zatapiamy jeden z kajaków, a drugi niemal nie zatapia nas - wygląda, że dzisiaj wszyscy czują się pilotami kamikadze :) Gdy dobijamy do brzegu z zaliczonym zadaniem, kolejka do kajaków jest już naprawdę duża. Uczynne ręce pomagają mi wysiąść tzn. wyciągają mnie z kajaka i rzucają o glebę, a jakieś nogi przebiegają po mnie, byle tylko wsiąść, przed innymi, na zwolnione przeze mnie miejsce. Żart oczywiście - wszytko odbywało się w sposób grzeczny i cierpliwy... cierpliwe czekano na mnie na brzegu i całkiem grzecznie rzucono o brzeg :)


"Znikający punkt" czyli "w głowie się kręci dana dana da" (*)...
...żeby to jeden. Po kajakach lecimy na pkt zlokalizowany w parku, rogu ogrodzenia (pkt 6), ale lampionu nigdzie nie ma. Szukamy, ma być 30 metrów od drogi, ale nie ma nic. Zaczyna dojeżdżać coraz więcej zespołów i zaczyna się zbiorowe przeszukiwanie parku. Po około 15 minutach wpisujemy w kartę BPK (brak punktu kontrolnego) i ciśniemy dalej. Finalnie okaże się, że naprawdę go tam nie było - nie wiem czy ktoś zajumał czy też go nie rozwieszono. Zdarza się, szkoda tylko że zjadło nam to trochę czasu i wokół nas coraz więcej dojeżdżających zawodników. Finalnie 6-stka się pojawi po jakimś czasie (zostanie rozwieszona na nowo), ale zapis BPK także będą zaliczać. Lecimy dalej. Teraz czeka nas zadanie niespodzianka po górką w głębi parku... jest górka i niespodzianka. Nikogo nie ma. Ani obsługi, ani lampionu. Zaczyna mnie brać głupawka, będzie dzisiaj ostro - dosłownie w pogoni za duchem. Parę zespołów lekko zdezorientowanych odjeżdża, my także zaczynamy się zbierać z tego miejsca, gdy nagle widzimy dwie dziewczyny, które tachają całą masę dziwnego sprzętu. Przeczucie nas nie zawodzi i zagadujemy:

- Wy z Rajdu Katowice, prawda?
- Tak, przepraszamy. Stałyśmy pod nie tą górką, którą trzeba. Już rozkładamy zadanie.


Hahaha będzie dzisiaj wesoło. To nie pierwszy rajd z taką akcją - na największych (pod kątem trasy) rajdach tak się czasem dzieje, że zawodnicy meldują się na punkcie o wiele wcześniej niż spodziewał się Organizator. Taka międzynarodowa akcja na przykład to był bieg na Elbrus w 2010, gdy meta nie była jeszcze w pełni rozłożona, kiedy Andrzej Bargiel ustanawiał nowy rekord biegu.
Zadnie to tzw. pijany miecz. Kij jednym końcem do ziemi, drugim do czoła, a następnie 30 obrotów wokół kija (czoło cały czas na kiju powinno być). Po 30 obrotach biegniemy do przodu... tzn. próbujemy, tylko uważajcie aby się nie zabić. Świat lekko wariuje. Po tej obrotowej kuracji stać stałem, niezachwianie nawet, ale każdy krok w przód był bardziej krokiem w bok niż w przód... niebezpiecznie coraz bliżej krzaków :)

Parszywa jedenastka (?), kolejka jak do dziekanatu oraz sokole oko.
Gdy kręcenie w głowie ustało, patrzymy na kartę i coś nam się nie zgadza. PKT 11 czyli kajaki. Na karcie mamy Pkt 11, 11a, 11b, 11c. Podbite mamy a, b oraz c. Samej 11-tki nie mamy podbitej. Te punkty a, b, c to były lampiony na brzegach jeziora, ale po wyjściu (wywleczeniu przez pomocnych zawodników) z kajaku nie daliśmy karty obsłudze punktu, aby podbić 11-tkę jako taką. Ech, pacany z nas. Wracamy na kajaki. Nie mamy bardzo daleko, ale to kolejne minuty w plecy, z własnej nieuwagi i głupoty. Wpadamy na plażę, podbijamy zaległy punkt i jedziemy w kierunku dawnego nasypu kolejowego i mostu załapać kolejne punkty. Teraz na na zadanie linowe. No właśnie... samo zadanie jest super - przejście na linię nad rzeką. Nieraz już to robiliśmy, ale tym razem rzeki to nawet nie widać. Nie dlatego że jest mała, ale po prostu zasłania ją tłum stojący w kolejce. Podjeżdżamy do obsługi i bierzemy karę za niewykonanie zadania (30 min). Szkoda, bo takie przeprawy są fajne, ale kolejka już zbyt duża aby stać. Bardziej opłaca się kara, bo czas oczekiwania i wykonanie zadania szacujemy na grubo ponad 30 minut. No szkoda, ale liczyliśmy się z tym w dniu dzisiejszym. Ciśniemy na kolejne zadania: cross-fit (tor przeszkód) oraz rzucenie do celu. Cross-fit idzie od kopa, bo od torów przeszkód to w SFA mamy ekspertów (zapraszamy na treningi, to się przekonacie), a na rzucaniu do celu osiągamy zawrotny wynik 2/10. Obsługa nam mówi, że to jeden z lepszych wyników dzisiaj (do tej pory). Hmmm... śmiać się czy płakać. Zawsze wiedziałem, że powinienem zostać snajperem albo artylerzystą. Budziłbym grozę... po obu stronach frontu :)



Kolej na imprezę z dużą ilością SOKu
Kolejne punkty są w okolicy kopalni Staszic. Kopalnia leży na obrzeżach Giszowca i wchodzi już w Lasy Murckowskie. Ciśniemy wzdłuż torów, ale droga urywa się w bagnie. I to takim konkretnym. Nie ma jak przejść.

Jako, że średnio wierzę w BHP (autem jeździ się zgodnie z przepisami, ale rowerem czerwone oznacza "zachowaj szczególną ostrożność") wbijamy na nasyp kolejowy przecież tu na pewno nic nie jeździ. Tutaj chciałbym podziękować jednej zawodniczce za pomoc w wyciągnięciu roweru na prawie pionowy nasyp kolejowy (tak, tak... nie tylko my cisnęliśmy torami)
Nic nie jeździ, tak?

Nic nie jeździ 2:

Z tego co rozmawialiśmy w bazie dowiemy się, gdy na torach zaczęło pojawiać się coraz więcej osób (zaznaczam, że wariant między punktami wybierają zawodnicy - to ich decyzja, a nie że Organizator kazał), pojawił się również oddział Służby Ochrony Kolei z nurtującym pytaniem: "O tu się, k****a odwala?"
My jakoś przemknęliśmy niezauważenie, no prawie... dobrze, że przez las to cisnę jak dzik i Panowie zostali trochę z tylu. Umówmy się, że uznaliśmy że, chcą przyłączyć się do rajdu i też cisną na punkt, albo było to po prostu jedno z zadań: "ucieczka przez las", a nie że nas po prostu gonili :)
Marcin i ten jego pociąg do pociągów, On ma jednak czasem trochę nie po kolei, ale i tak Go uwielbiamy :)

Kolej na... BAGNO
Gdy już zostawiliśmy z tyłu pociągi, służby mundurowe i inne atrakcje weszliśmy znowu w bagno... co się dziwicie, w końcu to rajd miejski, tak? Bagna muszą być!! Pkt 18 - widoczny na zdjęciu, to mój ulubiony punkt z tej imprezy. Rewelacja :)
Jak ja kocham takie miejsca. Lekko stresujący spacerek po zwalonym drzewie nad mętną wodą, co szepce "przyjdź do mnie" i już podbijam kartę startową.

A tu nagle ktoś mi ląduje na plecach, to Łukasz który także tutaj dotarł. No fajnie, ale jak się teraz miniemy?  Mój zmysł równowagi nie jest jakiś wybity, ale jakoś uda mi się nawet z Nim minąć.
Będzie mnie potem przepraszał w bazie za stresową sytuację... jaką stresową, był na tyle blisko,że gdybym runął do bagien, to miałbym się czego chwycić. Na przykład jego :)
On i Asia to jedna z najmocniejszych par zawodniczych, więc na pewno utrzymał by mnie nad tym mokradłem... na pewno. Albo Basia i Asia wyciągałby nas obu z tego bagna, bo nie puścił bym Go do samego końca. W sumie mogłyby mieć niezły ubaw gdybyśmy runęli razem do otchłani tych moczarów :)

Finalnie jednak udało się dostać na suchy ląd, tylko po jednak, aby zaraz się skoczył i teraz jak spider-man, po siatce przeprawiamy się przez kolejne podmokłe tereny.
Aśka i Łukasz pocisnęli w drugą stronę, bo jadą inny wariant trasy. Znowu jesteśmy sami na bagnach :)

Chwilę później seria spotkań w Lasach Murckowskich:


Z lasów mamy już wszystko, a więc robimy nawrót na bazę, ale najpierw:

Jak się masz, Kostuchna?
Hałda Kostuchna, którą znamy już z kilku rajdów. Jest Śląsk, to muszą być hałdy. Rok temu też były i wyglądało to tak:

W tym roku nie jest inaczej.
Oczywiście atakujemy hałdę nie od drogi, ale lekko na azymut od małych ścieżek. Podejście jest nieliche, a zadanie na szczycie to zrobić sobie zdjęcie z rowerami, z widokiem na kopalnie, czyli nie ma że rowery w krzaki i ciśniesz na lekko. Rowery mają być na szczycie - uwielbiamy Marcina :)


Z hałdy widok jest niesamowity, zwłaszcza że widać dzisiaj Babią Górę i Pilsko. Na szczycie korzystamy z uprzejmości przypadkowo spotykanych ludzi, którzy robią nam zdjęcie. Zjazd z hałdy jest niczym dobry górski zjazd. Wprawdzie krótki, ale naprawdę stromy. Dobra techniczna ścianka :)
Teraz wbijamy na ścieżki rowerowe i lecimy w kierunku bazy.


"Przypomnij sobie swój upadek w... " (*) parku
Zostały nam już ostatnie punkty do zdobycia. Wpadamy do znanego nam już parku. Oj znanego... dwa lata temu daliśmy tutaj "wyjątkowy przykład grupowej i indywidualnej głupoty" (*). Inżynierowie z wykształcenia, a nie przewidzieli, że duża prędkość, śliska nawierzchnia, skręt 90 stopni, połączone w jednym równaniu, mogą przekroczyć pewien próg np. próg bólu. Mijamy z szacunkiem zakręt, na którym dwa lata temu tak pokazowo się rozbiliśmy i łapiemy ostatnie punkty dzisiaj. Jeden z nich to zadanie z obszaru królowej nauk - dzielimy się zgodnie z naszymi matematycznymi preferencjami. Basia bierze zadanie z zapałkami, ja zabieram się za zależności między liczbami. Chwilę później jesteśmy już w bazie z kompletem punktów.

Bawiliśmy się świetnie, acz dzisiejszy rajd to był sprint po Śląsku. Sam sprint nam nie przeszkadza, ale było ZA KRÓTKO!!! Po 14:00 jesteśmy już w bazie z kompletem punktów. Szkoda, że trasa nie była dłuższa. Zdajemy sobie sprawę, że są tu rodziny z dziećmi, normalni ludzi, których napieranie 24h co najmniej dziwi, ale jednak było trochę za krótko. Odbijamy sobie to siedząc z innymi zawodnikami i rozwijając nasze życie społeczne :)
Finalnie skończymy u Mateusza i Magdy na grillu w Rudzie Śląskiej. Jeśli chodzi o wyniki, to zajmujemy 4-te miejsce w kategorii MIX, tracąc do "pudła" kilka minut. Magda i Wojtek którzy zdobyli 3-cie rozegrali to lepiej taktycznie" podobnie jak my zaczęli od kajaków, ale potem od razu - kiedy my szukaliśmy 6-stki - uderzyli na zadanie linowe. Zdążyli przed kolejkami, nie musieli brać kary i objechali nas o kilka minut. Well played :)

Cytaty:
1) Nowy Testament; demonologia. Takie tak demoniczne sprawy :) 
2) "Znikający punkt" - klasyka kina z 1971.
3) Fragment piosenki "Requiem nad ranem", w wykonaniu Budki Suflera
4) Yoda do Luke'a na planecie Degobach, po stwierdzeniu "Jestem gotów". "Gwiezdne Wojny: Imperium kontratakuje"
5) Horror "Wzgórza mają oczy 2"


Kategoria Rajd, SFA

Nadwiślański LISZKOR

Sobota, 7 kwietnia 2018 | dodano: 08.04.2018

Nadwiślański Liszkor to impreza, która jest następcą Nadwiślańskiego Maratonu na Orientację. Nazwa jest hybrydą nazwiska budowniczego trasy oraz nazwy KORNO, a narodziła się podczas "kryzysu nadwiślańskiego". Finalnie padło na Liszkor, choć my osobiście namawialiśmy na nazwę Rajd KORNOliszka. Zwał jak zwał, zapisaliśmy się na trasę 160 km i nawet o ludzkiej porze (bo 6:30) wyruszyliśmy w sobotę do Tenczynka.Jedyny mankament długich tras jest taki, że startujemy nim większość znajomych dociera do bazy na swoje starty (trasy krótkie), a kończymy rajd kiedy Oni już dawno zwinęli się do domu... no cóż zrobić.


Stwory cyfrowo wykluczone 2: CAT-egoryczne NIE :)
Podobnie jak rok temu, na trasie długiej potwierdzenie punktu odbywa się cyfrowo czyli poprzez przyłożenie smartfona do lampionu (odczyt kodu QR przez aplikację CheckPoint lub przez NFC). Na poprzedniej edycji byliśmy nielicznymi cyfrowo wykluczonymi ze społeczeństwa osobnikami bo nie mieliśmy smartfon'ów. Dziś jest inaczej... tzn miało być inaczej. Samsung Basi bez problemu obsługuje apke CheckPoint, ale mój niezniszczalny, pancerny, zabunkrowany CAT odmawia współpracy.
Niby wszystko jest OK, kod QR widziany jest poprawnie, ale aplikacja wysyłając sms z potwierdzeniem "podbicia" punktu po prostu się wiesza. W piątek wieczór walczę z tym 2 godziny, do nocy... i daję spokój. Nie działa. Zgłaszam to obecnemu w bazie Administratorowi systemu, ale po 30 min walki, także i On się poddaje. No nie zmusisz "kotka" do współpracy.
Aplikacja ma nadane wszystkie możliwe uprawnienia, ale działa to dziwacznie:
- próba wysyłki sms kończy się "zwisem" apki
- muszę zrobić reset aplikacji
- po resecie wejść do historii (ale nie dawać "wyślij ponownie" bo znowu zwis)
- wybrać opcję "przejdź do skrzynki nadawczej", co otwiera normalne sms
- teraz da się wysłać wiadomość poprawnie, bez żadnych błędów
Jest tylko jeden problem: QR nie kopiuje się do skrzynki sms automatycznie i muszę wpisać wtedy kod pkt ręcznie.
No dramat... robić reset na każdym punkcie (tak aby zapisał się w historii jako niewysłany), chwilę potem otwierać go i przepisywać kod ręcznie... to może ja zostanę w bazie, życie zachowam... bo mnie na 3-cim punkcie najdalej trafi szlag !!!

Po typowych informatycznych przepychankach:
- Masz za starego Androida!!
- Jak? To jest 7.0 !!
- No to za nowego, niekompatybilny!

- Brak uprawnień
- Za dużo uprawnień
- Wina systemu
- Wina użytkownika

itp. itp

Koniec końców, korzystam z opcji wypożyczenia telefonu w bazie (co jest świetną opcją i tu duże brawa dla Organizatorów - bo finalnie okaże się, że nie tylko mój CAT miewa problemy, a dodatkowo niektórzy zawodnicy, tak jak my rok temu, nie posiadają smartfonów). Teraz jestem gotowy do podbijania punktów... pozostaje je tylko znaleźć.

Liszkor Galicyjski... galicyjski ale też trochę CZARNY :)
Ruszamy, ale mam uczucie deja vu. Nie dość, że znam te tereny bardzo dobrze, to przecież dwa tygodnie temu to my wysłaliśmy tutaj legiony piechurów i rowerzystów, a teraz ciśniemy niemal własną trasą.
Pkt z widokiem na zamek w Rudnie, to przecież  był nasz pkt 96 :)
Chwilę później wpadamy w Puszczę Dulowską i przelatujemy ścieżką obok miejsca naszego pierwszego rozłożonego punktu kontrolnego. Wiecie, takiego pierwszego ever - nasz pierwszy powieszony lampion. To niesamowicie cieszy. Lecimy jednak dalej... do źródeł. Deja Vu się tylko nasila, bo w 2014 niedaleko stąd rozgrywana była genialna Galicja Orient. Jeden z punktów kontrolnych, to było właśnie to źródło. Każda z tych imprez była przesunięta względem siebie:
- Grzesiek z trasą zszedł na południe,
- Galicja była bardziej na zachodzie,
- a my weszliśmy głęboko w Dolinki.
Jednakże, Puszcza Dulowska to część wspólna wszystkich 3 imprez, tak więcej początek rajdu to Czarny Galicyjski Liszkor uczesany na Irokeza (bo Irokez w Miękkini w 2016 także zahaczył o Puszczę z kilkoma punktami).

Wioska pod skałą
Lecimy dalej i wpadamy do Bolęcina. No to teraz robi się mega galicyjsko bo Galicja miała tu swoją bazę. Bolęcin zawsze chwali się swoją skałą - nota bene to wspaniały pomnik przyrody - i mówi o sobie "Wioska pod skałą". Sami zobaczcie:


Jak wspomniałem, Liszkor jest przesunięty na południe względem Galicji i naszej imprezy, więc taki jest nasz plan na dzisiaj. Niezależnie od rozmieszczania innych punktów, lecimy najdalej jak się da na południe: w kierunku rezerwatu Kajasówka i Czernichowa. Tam bardzo rzadko bywaliśmy na rowerach, więc super będzie odświeżyć sobie te tereny. Niby trochę dalsze okolice Krakowa, ale zawsze wali się na zachód (Dolinki, Krzeszowice) lub a południe (Myślenice, Beskid Makowski), a na południowy zachód... no, biała plama na mapie niemal. Lecimy zatem odkrywać to nieznane lub bardzo mało znane!

Nie znasz dnia ani godziny...
a może jednak znasz. Zegar Ci to powie:

Lekko schizujący tekst jak na ryneczek małej miejscowości.
Byliśmy tu kiedyś - raz w życiu. Autem. Nasz pierwszy wyjazd na Dolny Śląsk,.
Rok 2008. A4-rka była zakorkowana na amen - jakieś wypadki, katastrofy itp. Nie dało się opuścić Krakowa bez 3h w korku. Wyjeżdżaliśmy zatem wioskami. To były czasy kiedy nie mieliśmy jeszcze nawigacji samochodowej. Basia z mapą na kolanach na przednim siedzeniu i kombinujemy jak objechać "stojące" drogi główne. Zgubiliśmy się i tacy zagubieniu wjeżdżamy na ten ryneczek. Podnosisz wzrok i czytasz taki tekst. Mocne :)
Wyobraźcie sobie jak tu się chowają dzieci:

- Mamo, co to znaczy moja ostatnia godzina
- To znaczy, ze umrzesz
- Mamo ale ja nie chcę!
- I tak umrzesz HA HA HA...
- Mamo !!
- Przepraszam, zapomniałam się...


Tymczasem łapiemy punkt w dawnym wyrobisku:


WmordęWind status: ON
Wbijamy na bulwary wiślane i spotykamy się z typowym dla tego obszaru zjawiskiem: WmordęWindem, czyli wiatrem który wieje w ryj. Zawsze. Od dziecka znam to zjawisko: jedziesz na zachód - wieje w ryj, odwracasz rower i jedziesz na wschód - wieje w ryj. Tak, wiem że to niemożliwe - widocznie bulwary o tym jednak nie wiedzą. Ciśniemy zatem pod wiatr, ale wieje tak że łeb chce urwać. Kręcimy dzielnie, ale więcej niż 18-19 km/h nie idzie rozwinąć. Raz w życiu miałem wiatr w plecy na bulwarze, raz w życiu! Z 15 lat temu... pod 50 km/h dało się rozpędzić. Do odcięcia! Najwyższe przełożenia się kończyły i korba zaczynała kręcić się luźno. Dziś jednak, jak zawsze wieje w ryj. Dlaczego? Bo może :)


Po mozolnej walce z wichrem zbieramy kapitalny punkt na ruinach dawnej strażnicy kolejowej. Fantastyczne miejsce:


Zdezorientowani amplitudą i odległością.
Lecimy dalej w poszukiwaniu dawnego nasypu kolejowego, szukamy skrętu w lewo z małej drogi. A tu jak na wezwanie wyjeżdżają Zdezorientowi - ha, czyli to ta ścieżka. Chwilę rozmawiamy, śmiejąc się że względem naszej imprezy i dzisiejszego Liszkora jest 30 stopni różnicy temperatur. Dwa tygodnie temu -12, dziś koło 20 na plusie w południe.
Gdy tak sobie konferujemy nagle pojawia się Paweł - jak zawsze kandydat do pudła. Pamiętacie? To ten sam, który nie doczytał że na Liczyrzepie był roganing. Zarówno my jak i Agata i Bartek mamy zrobione koło 50-60 km, a ten zapytany jak idzie, krzyczy że właśnie stuknęło Mu 120 km. CO????
STO DWADZIEŚCIA... jest 15:00, a start był o 8:00. Niech ktoś Mu w końcu powie, że tak się nie da. 3/4 trasy za Nim... a my nie wjechaliśmy jeszcze nawet na północną mapę. Chwilę gadamy, ale musi lecieć bo Zbigniew depcze Mu po piętach. Oczywiście moglibyśmy porozmawiać dłużej... wystarczyłoby jedynie utrzymać się z Nim. Chyba jednak nikt Mu nie powiedział (ponownie), że strasznie dzisiaj wieje, bo nie zwolnił mimo, że na otwartych przestrzeniach łeb chce urwać. Masakra...




"Czy te oczy mogą kłamać, chyba nie..."
Chyba jednak tak i to jak z nut... Następny punkt to "oczko wodne". Przebijamy się las i znajdujemy urokliwe i nie małe jeziorko w dawnym kamieniołomie. Ładnie to wygląda: kamienna ściana, tafla wody, drzewa dookoła... ale lampionu nigdzie nie ma. Obchodzimy jezioro w koło, zjeżdżamy na tyłku po stromych ścianach tuż nad wodę (prawie do...), obszukujemy wszystkie drzewa w okolicy. No nie ma.
No nic... telefon do Grześka Budowniczego i nawiązuje się ciekawe rozmowa:

- Jeziorko w dawnym kamieniołomie, punkt na dużym drzewie obok.
- No jest jeziorko, są drzewa, ale nie ma lampionu.
- To jeziorko ze skałą
- Tak, dużą skała na jeden ścianie jeziora.
- Jest obok linia energetyczna, słup.
- No jest, jest... może 30-40 metrów.
- W stromym zagłębieniu, tak.
- Dokładnie.
- A od której ścieżki szliście?
- Z lasu przyszliśmy.
- No tak ale od której ścieżki?
- Nie od ścieżki... z lasu. No wiesz, to my.
- No chyba nie od południa.
- Od południa.
- Jak od południa, przecież tam nie ma drogi?
- A musi być? Przecież mówię, że z lasu...
- Ożesz... no dobra, wyślij mi zdjęcie tego oczka.
(wysyłamy)
- To nie to oczko wodne!!
- Jak to nie to oczko. Skała jest, JEST. Zagłębienie terenu jest, JEST. Linia energetyczna tuż obok jest, JEST. Jak nie to?
- No nie to...

Szukamy i bach (tzn. bach że tak nagle, a nie Jan Sebastian) jest drugie oczko wodne. No identyczne, ze skałą i w zagłębieniu. No z 70-80 metrów od nas było. Po drugiej stronie drogi na mapie było. Punkt zdobyty, ale ponad 40 minut w plecy stracone na obieganiu "nie tego" oczka wodnego, co trzeba.
Nasze oczko wodne:

Widok z drugiej strony (jest skała? JEST!):

Właściwe oczko wodne (po drugiej stronie drogi !!!):


Zryte łby w zrytych lasach
Dorywamy kolejny punkt na dawnym wyrobisku, po naprawdę długim podjeździe. Lato w pełni, jest gorąco i słonecznie, a miało być 10 stopni wg. prognoz. Jak nie hipotermia to udar, nie może być normalnie prawda :)
Teraz chcielibyśmy spaść drogą na północ, ale las jest zryty. Przeorany wzdłuż i posadzony młodnik. Jest opcja zjazdu na wschód i objechania na północ asfaltem, ale... no właśnie, nie lubię tak. Na północ to na północ, a nie kombinowanie ze wschodem.
Dawaj Szkodnik, nie może być zaorana przecież cała góra. Przebijamy się przez powalone drzewa... robi się gęściej.
Do głosu zaczyna dochodzić doświadczenie: "może to jednak objedziecie?".
No dobra wygrałeś, jedziemy na wschód, a tu młodnik się kończy. HA, no to druga próba na północ.
Doświadczenie: "Ale, ale..."
Wbijamy na północ, obok młodnika i wpadamy na 3 dziki. Zaskoczone uciekają, no to my dawaj za nimi. One wskażą nam drogę na północ. Znowu wpadamy w młodnik. No "Młodnik 2: Zemsta". Utknęliśmy. No dobra wracamy do drogi, niech będzie ten wschód. Jedziemy drogą, nagle na północ znowu przejezdnie.
Trzecia próba!! Doświadczenie: "No żesz k****, gdzieże jedziesz poryty łbie?"
Zdrążyliśmy na premierę "Młodnik 3: Zło nie umiera nigdy". No, ale przecież nie może być długi, dawaj do przodu. Krzory, wiatrołomy. Znowu utknęliśmy.

Basia: "Wiesz, że jadąc na wschód objechalibyśmy to już dawno".


Zjeżdżamy na wschód. Nagle na północ przejezdnie.
Basia: "Nawet nie próbuj !!!"

Zjeżdżamy na wschód do asfaltu. Asfat jest w dół, objeżdżamy górę w 2 minuty. 2 minuty.... a walcząc z młodnikiem i dzikami straciliśmy jakieś 30 min. Ech my zawsze od dupy strony.

Zamiast młodnika zarzucam unikalne zdjęcie Króla Dart(h) Moor'a Pierwszego wygrzewającego się w słońcu:

Plus kilka innych z trasy:





Wszyscy lubimy BRZOSKWINIE czyli definiując standardy wąwozowe
Uderzamy przez mój ukochany Wąwóz Półrzeczki wprost do Doliny Brzoskwini. Tam będziemy atakować grab Bukowej Góry i jaskinię Pańskie Kąty. Nie ma to jak wrócić na znane tereny. Dolinki rulez !!! Nawet jak w nogach już prawie 140 km i cały dzień napierania za nami.
Zapada noc. Wyciągamy lampki i standardowo - jak my - lecimy na szagę do Jaskini. Złazimy jakimś stromym wąwozem a potem wyłazimy nim na drugą stronę. Przebijemy się do zielonego szlaku i dalej w górę. Jest już totalnie ciemno, więc chwilę zajmuje nam namierzenie jaskini. Jest i punkt. Teraz możemy zjechać szlakiem do Nielepic i objechać górę asfaltem, albo wrócić na szagę przez wąwóz. Basia patrzy na ściany wąwozu i mówi: "nie jest aż tak stromy jak się wydawało"
No tak... jak na standardy wąwozowe to całkiem przebieżny jest. Ciśniemy zatem z powrotem przez wąwóz do drogi, z której przyszliśmy.


Kapitanie! Na radarze... ROSOCHATE DRZEWO
Atakujemy Dolinę Aleksandrowicką i Las Zabierzowski. Jeden z punktów to rosochate drzewo. Czyli jakie, ktoś wie? Mamy jednak większy problem, bo skręcamy ścieżkę za wcześniej i wbijamy na... teren wojskowy.

- Panie Kapitanie, puść nas Pan, bo tam czeka na nas rosochate drzewo.
- Państwo nie w pełni normalni, prawda? To teren zamknięty
- Jak zamknięty? A rosochate... ha wiem, wiem! To kryptonim. Coś się tu odwala nielegalnego!
- Sierżancie, odprowadzisz Państwa do bramy.
- Czyli przejrzałem Was...
- Pójdą Państwo ze mną.
- Nie ukryjecie tego. Nie uda Wam się...
- Tędy proszę!

No dobra. Wywali nas za bramę. Obok nas ogromny radar. Prawie taki jak "zapałka" w Zabierzowie, ale bez nóżki. Tylko główka. Okaleczyli radar... pewnie też się dowiedział o rosochatym.
Basia: "Mógłbyś się skupić na szukaniu drzewa"
No mógłbym...

- Panie drzewo, Pan jesteś rosochaty?
- Ja, nie. Absolutnie.
- A On?
- Ja nie wiem, zapytaj go.
- Ej jesteś rosochaty
- Jebnąć Ci?
- Oj...chyba nie.

Czego my tak w ogóle szukamy?
Najważniejsze, że w końcu się udało :)

"Bunkrów nie ma..." więc nie ŻABAwimy tu długo.
Przeprawiamy się przez szosę na Krzeszowice i lecimy na Rudawę. Chcemy złapać punkt na tamtejszych bunkrach, ale patrzymy na zegarek. Ten punkt wart jest tylko 30 pkt przeliczeniowych, a "czasu coraz mniej zostało mi". I to tak naprawdę, coraz mniej... jest 22:30 czyli mamy jeszcze pół godziny czasu podstawowego (no 40 min bo start był 8:10) oraz 1 godzinę opłacalnych spóźnień. W drugiej godzinie spóźnień kary są takie, że można stracić cały urobek dnia dzisiejszego. Odpuszczamy bunkry na rzecz, dwóch innych bardziej drogich punktów. Lecimy w kierunku na Czatkowice i nagle taka akcja: cała droga zawalona żabami. Dużymi. Jak mawiają "są ich tysiące, a nawet setki". Nie ma co się dziwić, to drogą na Czatkowice - prosto do ich Pramatki, PRAŻABY z Czatkowic, którą poznaliście na Wiosennym CZARNY KoRNO.
Omijamy zwierzaki, nie chcemy ich rozjeżdżać... poza tym wyciąganie ich z bieżnika będzie naprawdę czasochłonne i upierdliwe. Udaje się przeprawić bez ofiar z zielonych ludzikach (na Krymie byliby dumni :P ). Łapiemy ostatni punkt i zawracamy na bazę. Przez tory przeprawiamy się kładką do pieszych w Krzeszowicach:



Dzisiaj Krystyna wygląda nie przez szyby ale przez Bramę...
...Zwierzyniecką, która wygląda pięknie nocą. Jak ja kocham to miejsce. Jesteśmy już w limicie spóźnień i liczy się każda minuta, ale muszę mieć zdjęcie bramy nocą. Nie ma opcji, abym przejechał tędy bez zdjęcia. Chwilę później ciśniemy w stronę dawnej kopalni "Krystyna", gdzie był punkt na naszym Wiosennym CZARNYM KoRNO. Punkt Liszkora jest trochę dalej - w wielkim wyrobisku. Jest ogromne, a my totalnie po ciemku, tylko z czołówkami bo rowery ukryte w dole zostały. Dajemy sobie kilka minut na szukanie, bo czas mocno nas już ciśnie. Chwilę szukamy lampionu, ale udaje się. Teraz już pełen gaz, ponownie przez Bramę i do Tenczynka. Wpadamy do bazy kilka minut przed północą i oddajemy kartę... a nie chwila, to nie ten rajd - zdajemy telefony :)


Finalnie Basia ląduje na 2-gim miejscu i to naprawdę nas dziwi, bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. I przez silna, mam na myśli zawodników, z którymi normalnie nie mamy szans bo jest przepaść między nimi a nami. Ale tym razem wygląda, że nie było normalnie... nie wiemy jak to się stało, ale nie będziemy robić nad tym doktoratów. Protestować też nie będziemy :)
Resztę nocy spędzamy na after-party i wracamy do domu po 4:00 rano. To był naprawdę dobry rajd. No ale jak mógł taki nie być przy takiej ekipie organizacyjnej.

Cytaty dzisiaj chyba nie wymagają tłumaczenia, prawda?
Piosenki "Czy te oczy mogą kłamać" w wykonaniu...hmmm róznym oraz Firebirds "Harry"
plus film "Chłopaki nie płaczą".


Kategoria SFA, Rajd