aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2016

Dystans całkowity:255.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:85.00 km
Więcej statystyk

TROPICIEL 19

  • DST 60.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 maja 2016 | dodano: 09.06.2016

Dzień spędziliśmy jeżdżąc po górach w Masywie Ślęzy, ale noc miała należeć do Tropiciela.
Do bazy docieramy 22:00 czyli jest czas na spokojną rejestrację i nawet trochę snu w aucie.
Nasz start to godzina 0:20.

START:
Na kilka minut przed startem dostajemy mapy. Na mapie nie ma jednego punktu kontrolnego, należy go sobie samodzielnie wyznaczyć, wiedząc że znajduje się on w odległości 2,2 km od jednego ze znanych punktów oraz w odległości 2,5 km od innego znanego punktu.
Na razie jednak nie myślimy o tym punkcie bo zamierzamy zacząć od drugiej części mapy.
Ruszamy punktualnie o 0:20 i kierujemy się na pierwszy punkt kontrolny, a tam pierwsze zadanie. Należy dopasować śląskie nazwy przedmiotów do tychże przedmiotów leżących na stole. W teorii proste zadanie ale oprócz flaszki dostajemy nazwy takie jak fuzekla, bajgiel, knefel czy binder.
Jest zabawa, ale udaje nam się to zrobić. Druga część zadania wymaga większego wysiłku intelektualnego bo trzeba zatachać dwie wielkie drewniane belki stąd….w piz** , a potem z powrotem.
Rozgrzani po belkach uderzamy na najbardziej wysunięty punkt trasy – chcemy zaliczyć go póki jesteśmy w miarę wypoczęci (o ile można tak powiedzieć po zaliczeniu Ślęży i Raduni za dnia).
Udaje nam się go dość łatwo znaleźć i ruszamy na kolejne punkty.

STARA CEGIELNIA
Docieramy w bardzo ciekawe miejsce.
Szkoda tylko, że szukaliśmy punktu w dziurze a nie na szczycie. Zaowocowało to rowerem na plecach i wyłażeniem z tej dziury. Skarpa nieprzeciętna była. W naszym 10-cio stopniowym rankingu noszenia roweru na plecach, taka mocna 8-meka. Dobrze, że na punkcie rozdawali batony bo się mogłem posilić po noszeniu.

CLEAR CLEAR CLEAR
Wpadamy do starego folwarku przy Zamku na Wodzie. Tam punkt iście militarny – wybieramy broń: decyduję się na nieśmiertelny AK47, z którego strzelałem w wojsku. Należy oczyścić budynek z problemów. Wpadam z instruktorem i lecą komendy: CHECK THE CORNERS, MOVE, CLEAR, SHOOT, CRAWL – tak, tak, oprócz strzelania trzeba się przeprawiać przez przeszkody np. przeczołgać kawałek i dopiero potem walić do celów. Fantastyczny punkt i świetna zabawa.
Budynek oczyszczony, bez strat w zakładnikach (do zielonych celów nie strzelamy!), 15 minut nagrody do odliczenia od czasu przebycia trasy. Lecimy dalej…

UWAGA STRASZY
Jak widzę taki napis na mapie to mi się gęba sama cieszy. Tropiciel ma niesamowicie klimatyczne rajdy. Dojeżdżamy do starego cmentarza, a tam informacja: zgasić oświetlenie. I już wiemy, że będzie fajnie.
Otrzymujemy mała LED’ową świeczkę i musimy udać się w podróż przez stary cmentarz w poszukiwaniu dawnych, pogańskich znaków. Drogę wskażą nam świetliki, czyli inne małe LED’owe świeczki poustawiane wzdłuż nagrobków.
Drugą częścią zadania jest – zgodnie z przeciekami – odgadnięcie o jakim staro-słowiańskim demonie mowa. Siada nocą na piersi, ściska nogami i pije waszą krew. Kto to jest? Tak wiem, kobieta też…ale tym razem chodziło o Zmorę.

AHMED TERRORYSTA
Na kolejnym punkcie zostaję uprowadzony przez Ahmeda Terrorystę i moja drużyna (Basia) musi przeprowadzić negocjacje z porywaczem. Jeśli będą skuteczne zostanę uwolniony. Powiem Wam, że obsługa zaszalała bo mnie przykuli szybkozłączką (zipy/trytytki) do drzewa a Basia musiała rozwiązać zagadkę logiczną…SUDOKU
NIE !!! szachy, warcaby, kwadraty magiczne, Jolki, wirówki, szarady…ale nie sudoku. O co chodzi w Sudoku? Nigdy w to nie graliśmy…
Chyba zostanę do rana przykuty do drzewa.
Dobrze, że obsługa wyjaśniła Basi zasady tej gry bo byłoby ciekawie.
Tymczasem ja wdaję się w rozmowę z Ahmedem. To Ahmed z Frankfurtu, prawdziwy niemiecki terrorysta. Chyba się wkurzy, jeśli Mu powiem, że „jak ostatni raz byłem nad Frankfurtem to nie lądowałem”. Ech ten 44-ty rok, ogromny smog nad miastem. Fosfor jest jednak niesamowity…
Nie mówię Mu tego, co by Go nie drażnić a Basi w tym czasie udaje się rozwiązać zagadkę.
Ma liczby, teraz musi je poukładać we właściwą kolejność i otworzyć walizkę – tam są narzędzia, którymi mnie uwolni.

IHRE PAPIERE, BITTE
Kolejny punkt to harcerze, u których trzeba rozwiązać szyfr podstawieniowy.
Jeśli nam się to uda, dostaniemy od nich wskazówki w którym miejscu wolno przekroczyć nam drogę szybkiego ruchu (przepusty pod jezdnią) oraz przepustkę, którą trzeba okazać stacjonującemu tam…Wehrmachtowi!
Udaje nam się rozwiązać zadanie i dostajemy prawdziwą przepustkę – dokument ze zdjęciem i adnotacjami urzędowymi:
- okazywać bez wezwania
- strażnik ma prawo otworzyć ogień bez ostrzeżenia
Musimy upodobnić się do osoby na zdjęciu oraz przekonać Oficera Wehrmachtu – ponoć wielkiego służbistę – aby nas przepuścił.
Robi się niesamowity klimat. Uwielbiam takie akcje
Szykuję się zatem na rozmowę z Oficerem Dyżurnym. Zamierzam Go zaskoczyć niespodziewanym atakiem – nie, nie chodzi mi o „z kopyta w plery” ale o nakrzyczenie na Niego, że utrudnia nam ważną misję i pogrożenie Mu donosem do Feldmarszałka. Coś na kształt akcji z filmu „Walkiria”.
Szykuję sobie tekst postaci:

“Wir sind Offizieren im Dienst. Wir konnen nicht hier warten. Sie storen. Rufen Sie den Generalfeldmarschall an! „

Okazuje się jednak, że Oficer zachwyca się naszymi kaskami i wcale nie trzeba się z Nim kłócić, aby nas przepuścił. Fajnie, ale z drugiej strony trochę szkoda klimatu. Inna sprawa, że dotarliśmy na ten punkt w 3 ekipy, więc rozmowa w klimacie mogła by się nie udać bo nie wszyscy potrafią się wczuć.
Następny punkt to także żołnierze, ale tym razem pada w naszą stronę „Zdrastwujtie, Tawarisz. Wnimanie MINY” . Krasnaja Armia ciepło nas wita na swoim…polu minowym.

W GROCIE KRÓLA…DREWNA?

Zaraz po rozprawieniu się z Armią Czerwoną wpadamy na punkt obsługiwany przez Sekcję Grotołazów Wrocław. Do wykonania jest jedno z 4 losowanych zadań. Podział prac słuszny: ja losuję, Basia wykonuje.
Wylosowałem jej „drewnianą jaskinię”. Musi przejść przez bardzo wąskie przejście imitujące zwężenie się jaskini. Co tu dużo pisać – sami popatrzcie.


Na koniec SGW robi nam pamiątkowe zdjęcie, które udostępni po rajdzie na swoim FB.
Lecimy dalej.


Wypadamy z lasu, skręcamy na asfalcie i ciśniemy ile fabryka dała. 35km/h jest MOC. Mijamy jedną ekipę, drugą ekipę, trzecią ekipę. Ciśniemy aż do granicy lasu. LASU? Jak to lasu? Przecież mieliśmy jechać przez miejscowość.

Patrzę na mapę i pytam:
- Mała skręciliśmy w prawo, prawda?
- Nie, w lewo. Krzyczę za Tobą od kilometra, że źle ale ciśniesz jak opętany
- Doskonale, wybornie…


Wracamy. Mijamy jedną ekipę, drugą, trzecią…te same, tylko w drugą stronę. Dziwnie na nas patrzą…
Następny 2 punkty idą szybko, acz czas zaczyna nas coraz bardziej gonić. Jest już po świcie, a trasy przed nami jeszcze sporo. Na jednym z wspomnianych punktów musimy przeprawić się przez most linowy. Fantastyczne zadanie, bardzo nam się podobało.

TAJEMNICZY PUNKT P

Nadszedł czas na zaatakowanie punktu P. Wykreślamy na mapie zadane okręgi i otrzymujemy 2 hipotetyczne punkty P. Na odprawie powiedzieli „szukaj wskazówek – jeśli nie znajdziesz rzuć monetą i niech o ona zadecyduje o losie twojej drużyny”.
Dwa miejsca: jedno to dawna piaskownia, drugie to Grób Nieznanego Żołnierza w środku lasu.
Wybieramy Piaskownię –sugerując się, że„ P” jak piaskownia.
W bazie po rajdzie dowiem się, że były 2 punkty P (rewelacja!!!) i niezależnie od wyboru można było ten punkt zaliczyć, jeśli się go tylko znalazło.
Miejsce na punkt rewelacyjne – sami zobaczcie:


Zostaje nam niecałe 3h do limitu czasu i 3 punkty. Wydaje się to formalnością, ale w tym miejscu los postanowił z nas zakpić. Postanowił poddać nas iście morderczej próbie, której nie podołał niegdyś koń Artax – kto zna film „Niekończąca się opowieść” ten wie o co chodzi. Podobnie jak Artax i Atreyu znaleźliśmy się…

W BAGNACH ROZPACZY
Z punktu P postanawiamy udać się na kolejny punkt drogą koło starej przepompowni. Odchodzi ona od drogi, którą przyjechaliśmy na pkt P, gdzieś w połowie wielkiej łąki. W praktyce jednak do starej piaskowni nie przyjechaliśmy drogą, ale lekko wydeptanym pasem łąki – odbicia w kierunku przepompowni także nie widzieliśmy.
Oznacza to, że drogi te istnieją tylko na mapie i dawno zarosły przez ogromną łąkę (ta łąka jest naprawdę duża – ma tak dobrych kilka kilometrów).
Postanawiamy się „wyazymutować z kompasem” na dawną przepompownię, bo objechanie tej łąki zajmie strasznie dużo czasu – trzeba kombinować przez oddalone miejscowości bo nie ma innych dróg. Ruszamy zatem „na szagę”, nie wiedząc że będzie to największy nasz błąd na tym rajdzie – o ile nie ever.
Zaczynamy iść przez mokrą, wysoką trawę (rosa). Z każdym metrem łąką jednak dziczeje, pojawiają się osty, pokrzywy, kolczaste krzaki itp. Idziemy jednak dalej za wskazaniem kompasu. Dosłownie po chwili wkraczamy w królestwo pokrzyw – niektóre z nich sięgają do klatki piersiowej. Wszystko jest także mokre od porannej rosy. Nie mija kilka minut jak jesteśmy mokrzy i poparzeni. Bardzo poparzeni. Odnajdujemy jednak budynek starej przepompowni. W zasadzie to ruiny zarosłe jeszcze większymi pokrzywami – niemniej, teraz już powinno być bliżej niż dalej. Na północ lub na wschód od ruin aż do granicy lasu. Ruszamy, ale kierunek północny odcina nam rzeka. Według mapy powinien być tu mostek i droga za nim, ale nic z tych rzeczy się tu nie pojawia – są tylko pokrzywy. Nie uśmiecha nam się wracać przez nie (bo szliśmy tu z 10 minut i to cały czas przez morze tych diabelnych roślin), więc brniemy dalej – wschód nas także urządza.
Poglądowo wygląda to tak:


Przecinamy kolejne cieki wodne – jedne mniejsze, inne większe. Pokrzywy zamieniły się w szuwary. Grunt pod nogami to błoto, jest bardzo podmokło ale da się iść. Szuwary stają się coraz wyższe, w pewnym momencie niektóre są naszej wysokości więc widoczność staje się bardzo ograniczona.
Na horyzoncie widać jednak korony drzew – granica lasu, tam chcemy dotrzeć. Nagle drogę odcina nam kolejna rzeka, także nie do przejścia zmuszając nas do skrętu na południe.


Południe nie urządza nas w żaden sposób, ale nie mamy wyboru – tzn można się cofnąć, ale do starej przepompowni mamy już kawał drogi, a powrót do punktu P i szukanie innej opcji to było by teraz 40-50 min w plecy. Szukamy przeprawy przez rzekę, która nas odcina.
Z każdym krokiem jednak przecinamy kolejne cieki wodne a rzeka wydaje się rozszerzać a nie zwężać – nigdzie nie ma się jak przeprawić. Nagle – TRACH – kolejna rzeka i mamy już zupełnie fatalny kierunek zachodni…


Co gorsza gruntu już nie ma właściwie wcale, czasami idziemy po kostki w wodzie i błocie. Szuwary nadal przysłaniają widoczność, każdy krok to spora utrata energii bo zasysa buty, rower trzeba nieść a i tak utyka w roślinności.Wściekli postanawiamy wrócić do głównego koryta, ale nie chcemy wracać po kwadracie bo to kawał drogi, tylko idziemy na azymut na północ… błąd, błąd, błąd.
Wchodzimy jeszcze głębiej w bagna. Część cieków wodnych jest do przejścia, część nie – więc ciągle skręcamy, staramy się wyminąć, potem korygujemy, przekraczamy kolejne rzeczki. Nagle nas znowu odcina…
Nagle uświadamiamy sobie, że jesteśmy gdzieś pośrodku bagna – nie umiemy wrócić się po własnych śladach. Część rzek jest do przejścia, część nie – co sprawia, że zaczynamy chodzić w kółko. Widzimy to na kompasie. Krążymy po bagnie i nie umiemy z niego wyjść!
Poglądowo oczywiście (X to nasze położenie) – bardzo poglądowo, bo nasza widoczność to 4-5 m szuwar przed nami, a przebiegów tych strumieni nie znamy



Pierwszy raz w życiu mamy taką sytuację – wiemy gdzie jesteśmy na mapie, wiemy gdzie chcemy iść, a nie jesteśmy w stanie. Nie jesteśmy też w stanie się wrócić. Utknęliśmy na dobre.
Zgubiliśmy się w życiu nie raz, ale taką sytuację mamy po raz pierwszy.
Jest jeszcze jedna zmienna w tym równaniu – komary. Wjechaliśmy im na chatę, wpadliśmy im na kwadrat, niemal słyszę jak krzyczą „O chipsy przyszły”. Są tu ich 1000-ce. Koszmar.
Brodzimy w wodzie, poniżej kilka zdjęć jak o wyglądało.

Mija 1,5 godziny a my nadal chodzimy w kółko po bagnie – o którym dowiem się później z internetu, że nazywa się „Użytek Zielone Łąki” i „Rozlewiska Moczarki” (jak miło prawda….). Próbujemy iść na północ lub wschód, ale ciągle nas „zawraca” jakaś rzeka. Czasem wpadamy w błoto do połowy łydki. Masakra. Jest naprawdę źle bo wiemy już, że przepadło miano Tropiciela – nie zaliczymy wszystkich punktów w limicie czasowym, ale co gorsze zaczyna być realne że nie dotrzemy do bazy w limicie czasowym z tym co mamy. Minęło 1,5h a my nadal nie potrafimy wyjść z tej pułapki. Poparzeni, pogryzieni, wściekli, przybici i zniechęceni…tylko co dalej.
Nie ma nawet jak: „pierdol***ć tym wszystkim i wyjechać w Bieszczady” bo najpierw trzeba wyjść z tego bagna.

Dobra, krytyczna sytuacja wymaga niestandardowych rozwiązań – pada pomysł: „przeprawmy się przez rzekę na dziko”. Trzeba będzie wejść do wody po pas z rowerem nad głową, ale przejdziemy dalej – na wschód lub północ. I tak jesteśmy cali mokrzy. Szukamy stosunkowo wąskiego kawałka rzeki, ale nim wejdę chcę wiedzieć w co wchodzę – biorę kawałek drąga z krzaków i wkładam. Dość głęboko, ale dotykam dna…a tu drąg MLASK i ciężko go wyjąć, tak go zasysa. Dno to muł. No nie ma bata przez to przejść…Abstrahując od doznań estetycznych, to może być nawet nie do końca bezpieczne.
Koszmar. Ten pomysł odpada.

Stoimy pomiędzy rozlewiskami, a komary mają prawdziwą ucztę. Co dalej?




Artax, koń który utonął w Bagnach Rozpaczy…jakoś tak przypomina mi się „Niekończąca się opowieść”. Nie mówię jednak o tym skojarzeniuBasi, bo widzę że Ona ma już bardzo dość.
Ja też nie jestem w dużo lepszym stanie psychicznym.
Można go opisać „K***A, CHCĘ STĄD WYJŚĆ. NATYCHMIAST!!!”
Najgorsza jest złudna nadzieja – widzimy drzewa, tam musi być początek lasu. Przedzieramy się tam, a drzewa stoją w wodzie. Za nimi dalsza część bagien. To nie była granica lasu, zagajnik pośrodku moczarów – jak na zdjęciu powyżej.

Staramy się zorientować gdzie będzie najkrócej do któregokolwiek końca tego bagna. Chrzanić północ i wschód, południe jest zajebistym kierunkiem jeśli tylko tam jest bardziej sucho J
Walimy na południe – gdzieś na horyzoncie widzę kable, linia wysokiego napięcia. Słup na pewno nie stoi na największym bagnie. Próbujemy się tam kierować. Finalnie im bliżej słupa tym coraz bardziej sucho, nadal roślinność wysoka i szuwarowopodobna ale grunt twardszy.
Udaje się dotrzeć do słupa i dalej na południe, do torów.
Straciliśmy ponad 2h…miano przepadło. 3 punkty do zrobienia plus powrót do bazy a zostało 45 min.
Postanawiamy zaliczyć jeszcze jeden punkt, ten po drodze do bazy i potem zastanowić się co dalej.
Najważniejsze, że udało się wyjść z tej koszmarnej pułapki.

FINISH – ARAMIS STYLE

Docieramy na punkt zaraz za torami kolejowymi. Podbijamy się i chwilę rozmawiamy z obsługą. Są zaskoczeni jak wyglądamy – przemoczeni, ubłoceni jakby przed chwilą przeszedł jakiś wodny armagedon. Mówimy w 2 zdaniach co się stało i mówimy, że jesteśmy wściekli bo miano nam przepadło. Wściekli i przygnębieni. Wtedy odbywa się kluczowy dialog Basi z obsługą punktu:
Obsługa: Może zdążycie, ile macie czasu jeszcze. Jest 7:40
Basia: Do 8:20. 40 minut
Obsługa: 40 minut…uh. Trochę ciężko, punkty nie są daleko, ale 40 minut to trochę mało.
Trochę mało co…nie powiedział „nie ma szans”, „pozamiatane”, „to niemożliwe”. Powiedział „trochę mało”.Ta myśl wierci w umyśle.

Basia mnie pyta: to co robimy?
„Wracamy do bazy w limicie czasu, ale bez kompletu czy robimy wszystkie punkty i przyjeżdżamy trochę spóźnieni”
Trochę spóźnieni…trochę mało…znowu to trochę.
Odpowiadam: „Wybieram opcję numer 3”
Basia: „Czyli…?”
Komplet w limicie czasu!! Ale nie mówię tego na głos. Zamiast tego mówię: „wrzucaj trójkę”.


Mój umysł jest już gdzieś indziej, widzę tylko zegar i drogę. Nie dochodzi do mnie co Basia mi odpowiada, nie słyszę też co mówi na to obsługa punktu. Zegar i droga. Nie ma w mojej głowie miejsca na nic więcej.
40 minut, nie wiem czy to realne, ale postanawiam postawić wszystko na jedną kartę.
Ruszam z kopyta, Basia za mną. Słyszę że krzyczy „ale co robimy?”.
Nie odpowiadam, cisnę. Nie chcę zapeszać. 40 min, jeśli zdobędziemy jeden punkt i zdołamy tu wrócić w 20 min to jest szansa. Stąd do ostatniego punktu jest krócej niż do tego, na który właśnie ciśniemy. Jeśli obecnie atakowany zaliczymy w 20 min, to ten ostatni także w 20 minut wyrwiemy. Cisnę przez las, Basia za mną –myślę jedź, nie zwalniaj, zabijesz mnie w bazie za ten pomysł, ale teraz JEDŹ, JEDŹ, JEDŹ !!
Wpadamy na punkt – czas 11 minuty. Podbijamy kartę i teraz powrót. Kolejne 11 minut, jak od linijki. 22 minuty na punkt i powrót. Miało być 20, mamy opóźnienie ale ostatni punkt jest bliżej niż był ten. Bliżej = nie potrzebuję 22 minut. Może 18 wystarczy!
Napieramy, krzyczę do Basi że zdążymy!

Przecinamy drogę i wpadamy w kolejny las. Staramy się nawigować„w locie” czyli bez zatrzymania: w lewo, w lewo, w prawo, druga w lewo, prosto, w lewo…jest ciężko bo szarpie na korzeniach, a my mamy pełen gaz. Byle się nie pomylić, byle się nie pomylić.
Koniec drogi, skręt w lewo lub prawo. K***A. Czyli gdzieś nam jedna ścieżka uciekła…pomyliliśmy się. W lewo czy w prawo? Gdzie jest ta Diabelska Góra (tak się nazywało miejsce, gdzie był ostatni punkt)?
Chcę jechać w prawo – kompletnie na czuja. Basia mówi: „NIE. Mamy 10 minut do dyskwalifikacji, w prawo jedziemy ‘OD BAZY’. Rąbneliśmy się gdzieś w tym lesie. Nie wiemy gdzie dokładnie, lećmy na bazę aby nie było dyskwalifikacji”.
To rozsądne, skręcamy zatem w lewo. No trudno, jednak się nie uda. Szansa była i tak mała. Mamy 10 min na powrót do bazy. Klnę pod nosem i jedziemy, nagle kątem oka dostrzegam ścieżkę – idzie w górę, ostro w górę. HAMULEC. To będzie tu. DIABELSKA GÓRA. O dzięki Ci Mała,że wybrałaś w lewo – poprowadziłaś nas przy samej górze. Basia jeszcze tego nie widzi, pyta mnie co robię.
Myślę: JAK TO CO? ZWYCIĘŻAM !!!
To przecież tutaj. Zostawiamy rowery i wbiegamy prawie po pionowej skarpie – jest punkt.
PODBIJAJ !!! wyję do obsługi. Dostajemy wpis, jest 8:12. 8 minut. Zbiegamy w dół, wskakujemy na rowery i kręcimy ile się da.

Jest 8:19 gdy wpadamy na teren bazy. 8:20 gdy zdajemy karty. Udało się.
Nie wierzę, ale udało się.
Miano TROPICIELA zdobyte, po raz 3-ci.
Leżymy na trawie przed bazą…z trudem łapiemy oddech. Teraz mogę umrzeć. Wyprawcie mi jednak pogrzeb godny TROPICIELA J
Walka jak o złoto z Markiem na Mistrzostwach na Rapierze. Emocje podobne, ból ten sam :D


Kategoria Rajd, SFA

IROKEZ 2016

  • DST 110.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 maja 2016 | dodano: 17.05.2016

Nazwa IROKEZ zawsze będzie kojarzyć mi się z "IROKEZ ŻELAZKO", czyli z zawodami, które odbyły się dwa lata temu. Organizatorem był wielki i niesamowity mapo-rysownik COMPASS, więc impreza wyszła rewelacyjnie, a dla nas były to pierwsze zawody w formule ROGAINING'u - czyli zupełnie nowe dla nas doświadczenie.
Dwa lata trzeba było czekać na drugą edycję imprezy, ale doczekaliśmy się.
Tym razem baza jednak nie była w Żelazku, ale w Nowej Górze (okolice znanego i lubianego, acz nielichego podjazdu w Miękini).
Rogaining czyli nikt nie zrobi całej trasy, a punkty w terenie mają punkty przeliczeniowe w zależności od odległości od bazy i trudności nawigacyjnej. Innymi słowy - kluczowa jest TAKTYKA !!

Zrywamy się wcześniej rano w sobotę i lecimy do Nowej Góry. Jadąc autem planujemy nie finiszować w ostatnich sekundach rajdu, bo górka w Miękini skutecznie może pokrzyżować nam plany. Trzeba uwzględnić, że powrót do bazy to będzie naprawdę długi i mozolny podjazd, którego nie można zlekceważyć.
Przybywamy na miejsce i rejestrujemy się w bazie. Pierwsza miła niespodzianka - COMPASS rozdaje starsze edycje map za darmo (szarpałem jak Reksio szynkę) oraz sprzedaje z 30-40% zniżką nowe wydania map (targałem jak komornik telewizor). Finalnie już przed zawodami, mamy jakieś 15 map w ręku. HAHAHAHA ja już dzisiaj wygrałem - wracam obładowany mapami.

O 9:30 zaczyna się odprawa - dostajemy dwa ogromne arkusze map.
Jakby ktoś chciał je zobaczyć, to są dostępne na stronie imprezy ----> http://irokez24.pl/
Mamy 30 minut na zaplanowanie trasy. Wydaje się, że czasu jest dużo ale spójrzcie na mapy - kwintesencja ROGAINING'u. Brak oczywistych wariantów, pomieszane wagowo punkty (nie tak że wszystkie 80-tki daleko, a wszystkie 30-tki blisko). Planujemy.
Postanawiamy najpierw uderzyć na północny-zachód, lasami aż pod Bukowno. Potem na południe aż do Puszczy Dulowskiej, a stamtąd przeskoczyć na drugą mapę i wyhaczyć z niej wszystko, a no co zostanie czasu.

Godzina 10:00 - start. Ruszamy.

Ruszamy na pkt 32. Dość ławo znaleziony z dojazdem niemal pod sam punkt.
Teraz szukamy jaskini (pkt 56) - tu trzeba trochę pochaszczować za nią, ale udaje nam się ją znaleźć. W lesie jest przepięknie:


https://scontent-waw1-1.xx.fbcdn.net/t31.0-8/13173602_1176236609077437_9096580548453522722_o.jpg

Teraz kierunek punkt 34 - zagajnik. Łykamy go bez większych problemów i kierujemy się na 68. Problemy witajcie !!
Opis punktu: DÓŁ. Wszystkie pięknie, ale po 3679-tym dole, pozostaje nam do zbadania tylko 4967 dołów. Masakra jakaś. Dół za dołem, dołem pogania. W końcu udaje się nam znaleźć punkt, ale godzina w plecy jak nic - tzn. godzina na spacery po lesie, po jakimś nie takim łagodnym zboczu.

Tak, tak...przyszliśmy "z głębi" tego zdjęcia :)

Godzina w plecy, ale dużo czasu jeszcze więc ruszamy na 57. Kolejny dół, acz tym razem trochę łatwiej nam on przychodzi. Potem szybki skok i powrót po 47 i lecimy już na 33. Gdy na mapie są zaznaczone linie wysokiego napięcia, nawigacja jest dużo dużo prostsza. Łatwo łapiemy 33 i lecimy do Drogi Żołnierskiej i dalej na Pustynią Starczynowską po punkt 82.

Wjeżdżamy w pustynię, wyliczamy z mapy gdzie powinien być punkt i niemal jak po sznurku na niego trafiamy (trzeba trochę pochaszczować od głównej drogi ale bez jeżyn i róż więc nie ma tragedii).

Kolejny ruchem jest przelot przez Bukowno na znany nam parking nad dawną kopalnią i lecimy po najdroższy punkt na tej mapie - 91.
Łapiemy go i dalej przez kopalnię ku Diable Górze. Wymijamy ją jednak, nie pchając się tym razem na jej szczyt i jedziemy po 46.
Tutaj ukrywamy rowery w krzakach i idziemy z buta pod nielichą górkę, na azymut od głównej drogi. Jest trochę podejścia ale łapiemy 46-stkę.
Zaczyna się weryfikacja planu. Mieliśmy jechać na 74, ale ten punkt jest dość daleko i sporo czasu stracimy jadąc po niego. Uznajemy, że się nie opłaca, lepiej kontynuować pętlę po zagęszczeniu punktów, a nie jechać specjalnie po jeden tam i z powrotem.
Odpuszczamy 74 i lecimy na przez Płoki na 67 (ścieżkami "na południe").
Wyliczamy gdzie powinien być i odbijamy ze ścieżki na azymut - chwila poszukiwań i jest.
Lecimy dalej przez Psary i atakujemy 66 - piękny wąwóz!
https://scontent-waw1-1.xx.fbcdn.net/t31.0-8/13116397_1176236839077414_2973745737002538184_o.jpg

Czas leci nieubłaganie, zbliża się godzina 16:00. Musimy znowu weryfikować plany - kwintesencja rogainingu!!
Miało być teraz 45 i 73, ale odpuszczamy na rzecz Puszczy Dulowskiej (płasko i sporo punktów). Leciemy na 72, gdzieś tam zostawiając sobie opcję powrotu po 73, jak się uda (ale od południa - od Puszczy).
Ruszamy w Puszczę ale te punkty to nie główne ścieżki znanej nam Puszczy a mokradła :)
Zaczyna się zabawa z bagnami.
https://scontent-waw1-1.xx.fbcdn.net/t31.0-8/13123398_1176236829077415_4367022528209103207_o.jpg
72 udaje się nam znaleźć, ale trzeba parę razy rower ponosić aby dotrzeć. Następnie próbujemy zaatakować 65 od północy, ale rozlewiska nam skutecznie powstrzymują. Spotykamy tu Grzegorz L., który również postanowił się przedzierać przez bagna - cieszy, że nie jesteśmy jedyni, którzy taki wariant wybierają.
Finalnie jednak objeżdżamy mokradła w trójkę i 65 łapiemy od porządnej drogi.
Teraz skok na 42, Grzesiek nas wyprzedza i wracając z punktu krzyczy "podjechałem pod sam punkt!!" - za chwilę wiemy już o co Mu chodziło, rzeczywiście podjechać pod punkt to nie taka prosta sprawa. Jest dość grząsko, ale się udaje :)
Skaczemy po 54, który łapiemy dość łatwo ale postanawiamy nie wracać po 73, tylko cisnąć na zachód. Znowu, sporo czasu by nas kosztował skok po 73, a tak kierujemy się na 31 i potem na 53.
Ruiny pod 31 poszły szybko, bo zaatakowaliśmy od drogi, ale pod 53 było ostre podejście z buta. Kolejna "dobra techniczna skarpa" do pokonania :).
Przeskakujemy na drugą mapę - dochodzi 20:15. Zostało już bardzo mało czasu (limit do 22:00 a Miękinia nie wybacza błędów).
Łapiemy zatem jeszcze 41 i 61 i kierujemy się na bazę. 61 to jest MEGA punkt --> ogromna skała, chore nachylenie stoku, wspinaczka na czworakach, zjazd na butach. Doskonały punkt !!!
Jest 21:20 kiedy wpadamy do Krzeszowic. Chcielibyśmy złapać jeszcze 63 i 35 po drodze, ale nie ryzykujemy. Podjazd pod Miękinie gdy ma się ponad 100 km w nogach nie idzie szybko. Ale mamy zapas, nie trzeba finiszować w typowy dla nas, morderczy sposób.
Do bazy docieramy koło 21:45.

Nasz wynik to ponad 1000 punktów przeliczeniowych, co Basi daje 5-te miejsce. Niezły start i świetny rajd. Compas pokazał klasę i to po raz kolejny. Czpaki z głów bo trasa fantastyczna (mówię to z pełną świadomością że całej nie widziałem :P)



Kategoria Rajd, SFA

Hardcore weekend majowy - część 2

  • DST 85.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 maja 2016 | dodano: 10.05.2016

...czyli nasza druga przygoda w długi weekend. Dopełnienie "Majowej masakry mapą sportową", którą zafundowaliśmy sobie na naszym kochanym Dolnym Śląsku.
Ludy, które nas dobrze znają wiedzą, że właściwie nigdy nie narzekamy na regulaminy, zasady czy organizację, bo zdajemy sobie sprawę jak ciężką pracą jest przygotować profesjonalny rajd. A my tą pracę zawsze staramy się docenić!

Podobnie będzie i tym razem, ale - jak nigdy - pojawią się również pewne przemyślenia i komentarze, a może nawet pewne słowa krytyki. Powód? Po prostu nasz pierwszy "RAJD 360" otarł się o kilka ważnych kwestii, o których nie sposób nie wspomnieć. Otarł się dużo bardziej niż wszystkie inne rajdy do tej pory!
No, ale od początku...ostrzegam jednak, relacja będzie długa.
WSTĘP:Po 7:00 rano żegnamy się z Organizatorami i Uczestnikami Rudawskiej Wyrypy. Fajnie by było zostać i pogadać trochę dłużej, ale musimy uciekać aby zdążyć zdać przepaki w bazie Rajdu 360. Opuszczamy zatem "Janowice Niemałe" i lecimy do Szklarskiej Poręby.

W Szklarskiej meldujemy się po 8:00 i zdajemy przepaki. Okazuje się, że odprawa już się odbyła, więc po rejestracji "otrzymujemy" jej skróconą wersję. Rajd będzie składał się z następujących części:
- Zadanie logiczne na starcie (aby rozbić stawkę na wejściu) - bardzo dobry pomysł !
- Etap biegu na orientację 1 (około 7 km po Szklarskiej Porębie)
- Etap rowerowy 1 (około 32 km)
- Etap kajakowy (około 20 km, podczas tego etapu Zadanie Specjalne)
- Trek (około 26 km, trzeba jakoś wrócić po rowery)
- Etap rowerowy 2 (około 36 km)
- Etap biegu na orientację 2 (9 km po lesie)
- Etap rowerowy 3 (finisz 12 km z Zadaniem Specjalnym pośrodku)

To co na wejściu nie podoba nam się w regulaminie (i co będzie się za nami ciągnąć do końca rajdu) to:
- zapis, że trzeba zrobić całą trasę aby być sklasyfikowany
- punkty kontrolne mają limity czasowe, tzn musisz je zaliczyć do danej godziny, potem pkt jest nieważny (wygasa)

Do nas ten pomysł zupełnie nie przemawia, zwłaszcza na rajdach wielo-dyscyplinowych, gdzie słaby wynik treku możemy nadrobić napieraniem na rowerze. Tutaj limity są ostre, zwłaszcza dla tych "niebiegających".
Nasza trasa ma limit 34 godzin, słownie TRZYDZIESTU CZTERECH GODZIN, a mamy być np. na pkt 7 najpóźniej o 02:30...
A co jak nie będę? To co wtedy?
Patrząc w regulamin, nie zaliczam pkt nr 7, a trzeba mieć komplet aby nie mieć NKL'a...
Logicznie rozumując już o 2:30 dostaję NKL, mimo że nadal mam pół nocy i cały kolejny dzień do końca limitu rajdu!
Z drugiej strony, na etap rowerowy o długości 36km jest limit 6h!!
Dla nas zupełnie niepotrzebne zamotanie sprawy.
Zasada: Całość albo NKL - spoko. Nie ma problemu, ostro ale jasno.
Niemniej limity na punktach to zło....

Zostawmy na razie tą sprawę, choć ten temat jeszcze wróci...gdy dopadnie nas nocą.
Zostaje chwila czasu na luźne rozmowy - Zespół OSA OPOLE wita nas w bazie. Chwilę potem udajemy się na start.

START:
Zadanie logiczne jak poniżej.


Należy pomiędzy liczby wstawić znaki: dodawania, odejmowania, mnożenia, dzielenia, silnia, pierwiastek drugiego stopnia, dowolne nawiasy.
Znaków możecie użyć dowolną ilość byle równanie było matematycznie poprawne.
Innymi słowy tworzycie potworki postaci: (-x+(x*x)):pierw(x) = y
(Uwaga: Nie wolno potęgować bo przy potędze wstawiacie liczbę a nie znak)
Za każde nierozwiązane równianie 10 min kary.

Limit tego etapu i pierwszego biegu to godzina 12:00, więc trzeba pamiętać, żeby zdążyć te 10 km po Szklarskiej zrobić. Robimy bezbłędnie 9 równań na 10 (nie idzie nam na szybko wymyślić rozwiązania dla 6-tek). Zdajemy zadania o 10:20, dostajemy 10 min kary i ruszamy w Szklarską....5 minut później, idąc pod nielichą górę rozkminiamy jak banalna była 6-stka. Niemniej nie wpadliśmy na mając zegarek Damoklesa nad głową.


ETAP BIEGOWY 1
Bierzemy mapę i...coś jest bardzo nie tak. Znam Szklarską dość dobrze i te drogi na mapie... bynajmniej nie lecą w terenie.
LUSTRO ! Mapa jest odbita lustrzanie i to dwukrotnie, zarówno względem osi X jak i osi Y.
Kochamy takie mapy - to jest to! Uwielbiamy zagadki nawigacyjne.
Mamy godzinę czterdzieści na zrobienie kilku punktów na terenie miejskim. Praca z mapą idzie nam bardzo dobrze, ale limit czasu jest dla nas ostry.
TAK TAK TAK...my nie biegamy!! Bieganie i szermierka to dwa różne światy.
Możecie się z nas śmiać, proszę bardzo, ale radziłbym uważać bo istnieje legalna opcja zorganizowania pojedynku "na ostre" w Unii Europejskiej.
Do punktu startu z kompletem docieramy na 10 min przed limitem czasu.


ETAP ROWEROWY 1
Wsiadamy na rowery i tu niespodzianka. Na mapie nie nie jest skreślona droga krajowa nr 3 (czyli Jelenia - Szklarska), a mamy długi weekend majowy, Ruch jak w ulu. Dziwne, bo na większości rajdów organizatorzy wykluczają takie drogi. Tak wiem, że jesteśmy dorośli i wiemy co robimy, ale wierzę w jedną niezwykle ważną rzecz:

"tam gdzie zaczyna się rywalizacja, tam często kończy się zdrowy rozsądek"
(Organizujemy zawody na 50-60 luda z bronią, więc coś o tym wiemy...).

Olewamy krajową 3-jkę, mimo że wiele ekip napiera właśnie główną szosą. Nie będziemy cisnąć wśród aut. Lecimy na Szklarską Dolną (dolna tylko z nazwy, 15-20% podjazdy to norma w tamtych okolicach). Przebijamy się przez górę i wybieramy "dobry, techniczny zjazd" przez las na Górzyniec. Docieramy do znanej nam drogi, która wyprowadzi nas na Babią Przełęcz. Tam też spotykamy szczeciński Dziaba Team, który będzie nam towarzyszył w sposób "nieciągły" na niektórych etapach rajdu.


Odbijamy punkt na przełączy i ruszamy w kierunku Starej Kamienicy.
Mimo, że w nogach mamy Rudawską Wyrypę lecimy przelotem ponad 30 km/h.
Kolejny punkt to platforma widokowa na wielkiej skale na zakolu Bobru. Piękne miejsce, ale trzeba trochę ponosić nasze maszyny aby się tam dostać. Najbardziej urzekła nas kładka nad Bobrem, którą trzeba było przejechać.
Po zaliczeniu punktu numer 2, skierowaliśmy się do Strefy Zmian w Siedlęcinie.

Northshore'y na Bobrze.

ETAP KAJAKOWY
Zostawiamy rowery w Siedlęcinie i wbijamy na kajaki. Ja oczywiście w wersji na Arktykę czyli nieprzemakalne spodnie, nieprzemakalna kurtka i rękawiczki. Wiosła w ruch i napieramy przez Jezioro Wrzeszczyńskie. Na trasie mieliśmy do pokonania "przenośki", bo rzeka jest zagospodarowana: elektrownie, tamy it. Na tym etapie jeszcze nie wiedzieliśmy, co nas czeka.

Przenośka 1:
Napotykamy pierwszy problem. Kajak jest odrobinę za ciężki dla Basi, bardzo trudno się go jej tacha. Robi się kłopot, bo do przejścia jest kilkadziesiąt metrów a co ruszymy z miejsca, to stajemy. Mógłbym niby go ciągnąć, ale zniszczę kajak stosując metodę "na pych" po asfalcie.
Jakoś jednak dajemy radę i płyniemy dalej.

Przenośka 2 i katastrofa
Chwilę potem płyniemy w kierunku zniszczonego jazu. Przed nim są tzw "white water'y", w końcu Bóbr to górska rzeka. Rzuca nas w górę i w dół, prędkość spływu rośnie a my w środku wodnej burzy. Jak się potem okaże, kilka ekip zaliczyło w tym miejscu wywrotkę. My walczymy. Udało się, przeszliśmy ale....siedzimy po pas w wodzie. Mimo, że rzeczy mieliśmy zabezpieczone, utonęło wszystko. Woda wdarła się wszędzie, spenetrowała cały plecak, wpłynęła nawet do portfela --> w bazie po rajdzie będę suszył banknoty na kaloryferze.
Tracimy oba telefony. Mój, mimo że pancerny to ma już swoje lata i woda dostaje się przez port USB. Przeżyć przeżył ale nie da się go użyć bo funkcje szaleją, np. przycisk latarki steruje dźwiękiem, a wyświetlacz jest mokry (od tyłu/spodu). Basi komórka nie daje znaku życia. (Moja po wysuszeniu w bazie w pełni ożyła i działa - pokrycie konformalne RULEZ!!!, smartfon Basi zakończył żywot definitywnie).
Co by nie mówić zostaliśmy bez telefonów.
Najgorsze jednak jest to, że cały mój rowerowy plecak jest pełen wody. Wszystko pływa: dętki, łatki, pompki, jedzenie, ubrania dodatkowe itp. Istny dramat.
Chociaż i tak powinniśmy być szczęśliwi, że nie zaliczyliśmy wywrotki.
Na FB stronie TEAM360 jest wiele filmików z tamtego miejsca i różnych wywrotek/zatopień itp.

Próbujemy wdrapać się na wielką skarpę z tym cholernie ciężkim kajakiem. Zespół OSA OPOLE walczy obok. Musimy pomóc sobie nawzajem, bo nie idzie wytachać tych kajaków po zboczu. Obchodzimy jaz i płyniemy dalej. Morale siadło bo cały sprzęt "dostał w kość porządnie"


Zadnie specjalne numer 2
Wspinaczka po linie z poziomu kajaka. JASNEE...za gruby jestem na to. Nie ma szans tego wykonać. Dostajemy karę czasową i płyniemy dalej.
Myślimy trochę o tym zadaniu - lina zwisająca z mostu, bez uprzęży czy innego zabezpieczenia oraz bez ratownika na punkcie... Może być to niebezpieczne, jeśli ktoś nie pomyśli (np. spadnie na kajak, bo partner nie odpłynął). Tak wiem...jesteśmy dorośli, robimy to na własną odpowiedzialność, ale jednak...Pewnie nazwiecie mnie panikarzem bo nic nikomu się nie stało, ale jednak inne rajdy mają takie kwestie dużo lepiej zabezpieczone. Być może przywykłem do innego standardu, być może zbyt dużo myślimy o bezpieczeństwie tych, którzy o nim nie myślą.

Przenośka 3
Plichowice, tama...najpierw schody, potem kilkaset metrów tachania kajaka drogą, a na koniec ścieżka w lesie z korzeniami. Kajakiem po lesie. Ostro. Jest śmiesznie, dostaję głupawy jak widzę wzrok ludzi na szlaku.


Przypomina mi się kawał:

Siedzi sobie wędkarz nad rzeka i łowi ryby. Nagle coś mu się tak zdało, że z daleka-daleka słyszy cichutkie "spieeerdaaaalaaaj.....". Chwilę sie zastanowił... nie, no wydawało się, nie ma co zawracać sobie tym głowy.
Siedzi dalej i nagle troszeczkę głośniej "spieerdaalaj...". Trochę się tym już zdenerwował, rozejrzał się dookoła... cisza.... Nic to, lowię dalej - pomyslał... Po kilku chwilach jeszcze wyraźniejsze... "Spierdaaalaj". Zerwał się zdenerwowany na równe nogi... ale znów cisza.... 
No niestety znów po paru chwilach, teraz już głośno i wyraźnie słyszy "SPIERDALAJ". Zerwał się, serce mu wali, już miał uciekać, gdy nagle:
rzeką płynie kajakiem koleś, ale zamiast wioseł ma w rekach patelnie i nimi odgarnia wodę... Wędkarza to trochę rozbawiło, wiec zagaduje do gościa:
- Panie, a nie wygodniej wiosłami?
- SPIERDALAJ!!!

...nie mam wprawdzie patelni, ale cisnę przez las. Mam ochotę zapytać kogoś: "Panie dobrze płynę bo mi się coś z mapą nie zgadza". Jest wesoło, ale czas ucieka a pokonywanie tych przenosiek trwa niemiłosiernie długo.

Przenośka 4
Płyniemy zostawiając w tyle Plichowice, ale to nie koniec zabawy z kajakiem. Było "kajakiem po lesie", teraz jest "kajakiem po łące", a potem przez ziemniaki. Gorzej, że zaczynaliśmy mieć już pomału tego dość...

Bieg środkiem Bobru
Papiernia potrzebuje wody? Papiernia bierze wodę. Wszyscy się cieszą...oprócz zespołów idących po kolana w Bobrze. Poziom wody spadł tak nisko po tej operacji, że sporo część trasy pokonujemy ciągnąć kajak po mokrych kamieniach. Ten niski stan zupełnie nie przypomina Bobru - przez chwilę mamy nawet wątpliwości czy nie wpłynęliśmy (weszliśmy) w jakaś odnogę Bobru i czy nie ciśniemy "do diabła". Kompas mówi, że powinno być OK, ale niepokój jest.


TREK
Do bazy kajakowej docieramy około 20:30. Ufff...udało się przed zmrokiem (takie było założenie i udało się je spełnić). Względem "limitu" na tym punkcie mamy półtorej godziny zapasu. Obawiamy się jednak, że na części pieszej stracimy dużo czasu. Do rowerów musimy dotrzeć najpóźniej 5:30 według regulaminu.
Musimy ogarnąć katastrofę, która wydarzyła się przed jazem. W przepaku mam suche spodnie, ale tylko 1 koszulkę. W plecaku rowerowym miałem 4 warstwy...ale wszystko jest tak mokre, że nie ma opcji tego założyć - zwłaszcza, że nocą może temperatura spaść w okolice zera.
Kombinuję z tym co mam. Postanawiam zostawić mokre rzeczy, a zabrać nieprzemakalne kurki - nie oddychają, ale nie są mokre tzn. wystarczy je wytrzeć.W nich nie zmarznę.
Plecak również zostaje - całą resztę trasy zrobię bez mojej nieśmiertelnego żółtego przyjaciela, a z plecakiem kajakowym.
Szybko się przebieramy i ruszamy w las. Nawigacja idzie nam bardzo dobrze, ale czas nie jest łaskawy dla "niebiegających".
Piątka to Zamek Wleń.

Kiedy byliśmy tu ostatnio był niedostępny dla zwiedzających, więc jest nareszcie okazja go zobaczyć. 6-stka też wchodzi łatwo i zaczynamy dłuuuuugi spacer na 7-mkę. Zajmuje nam on koło półtorej godziny, ale docieramy po wskazaną górę.
Na jej szczyt nie prowadzi na mapie żadna ścieżka, a kierowanie się w środku nocy drogami ścinkowymi to marny pomysł. Dlatego ciśniemy na azymut przez krzory. Zaczyna się niewiarygodne podejście, czasami trzeba iść na czworakach takie jest nachylenie stoku. Do tego wydaje się on nie kończyć.
Udaje nam się wdrapać na szczyt, który robi niesamowite wrażenie - ogromna płaska platforma skalna z doskonałym widokiem na całą okolicę. Nie ma jednak punktu...obchodzimy szczyt w kółko i nic. Pojawia się pomysł "nie ta góra?" - nogi miękną na taką myśl. Patrzymy na mapę - nie ma szans, że to nie ta góra. To musi być tutaj !
Analizujemy mapę raz jeszcze. Ta góra ma 2 szczyty - przedzieramy się zatem przez choinki na drugi, ukryty szczyt. JEST PUNKT.
Jest też 10 minut po limicie na ten punkt. Mimo wszystko rejestrujemy chip'y.

Jest 2:40 nad ranem, spóźniliśmy się na ten punkt - limit rajdu to 20:00, ale 7-mka według regulaminu jest niezaliczona. Czy to oznacza NKL, skoro trzeba mieć wszystkie punkty?
Lekko demotywujące, zwłaszcza że mamy pół nocy i cały dzień jeszcze. Staramy się o tym nie myśleć i wędrujemy dalej.
Spotykamy zespół Kankan - okazuje się, że Dziewczyny również były na 7-mce po limicie czasowym i mają takie same rozterki jak my. Lecimy dalej razem, droga szybciej mija w większej grupie.
Razem odnajdujemy pkt 8-my (również po limicie czasu - około 20 min) i ruszamy na przepak do Siedlęcina - tam gdzie zostawiliśmy rowery. Docieramy tam o 5:30 czyli 30 minut po limicie na ten punkt. Sędzia na punkcie nie pozwala nam zarejestrować chip'ów bo "jest już po czasie".
Punkt miał być zamknięty o 5:00 rano - pytanie: czy gdybyśmy nie zadzwonili z 8-mki, że jednak dotrzemy, to czy nasze rowery zostały zwiezione by do bazy?
Taką sugestię organizatorzy zrobili w bazie przed rajdem!!
Zapis w regulaminie mówi, że zespoły który się wycofają/odpadną wracają do bazy na własną rękę. Nie wiem - podkreślam NIE WIEM - czy tak by się stało, ale jeśli dotarlibyśmy do Siedlęcina po nocy na butach i okazała by się, że pół godziny temu ktoś nam zwiózł rowery do bazy to bym się wk***** nieprzeciętnie i byłby to nasz ostatni raz na rajdzie TEAM'u 360.
Zadzwoniliśmy i nasze rowery czekały (choć 90% bazy była już spakowana do auta), ale udało się tylko dzięki uprzejmości zespołowi KANKAN - przypominam, że nasze komórki poszły do wody i na tamtą chwilę byliśmy w terenie zupełnie bez kontaktu.
Do dziś mnie gnębi ta myśl... Czy rzeczywiście zwieźliby nam nasze rowery, a my musielibyśmy samodzielnie kombinować jak wrócić z Siedlęcina do Szklarskiej? Ta myśl to jeden z największych minusów tego rajdu. Niesmak pozostał...


ETAP ROWEROWY 2
Przepakowujemy się i ruszamy na dalszą część trasy. Jest 6:00 rano, świt, mgły na my lecimy na Jelenią Górę. Chcemy zjeść jakieś małe ciepłe śniadanie na szybko, ale wszystko pozamykane o tej godzinie. Ciśniemy zatem dalej w kierunku Łomnicy.


Pięknie przygotowana ścieżka rowerowa wyprowadza nas niemal pod sam punkt (10).
Ten punkt zaliczamy z niesamowitym zapasem czasowym, bo na niego - mimo, że rowerowy - było 4 godziny !!!
Dalej lecimy zielonym szlakiem na Staniszów, a potem na Marczyce. Później przelot na Piechowice i mozolna wspinaczka pod schronisko "Złoty Widok". Ponownie zapas czasowy ogromny względem limitu tego punktu, co jeszcze bardziej potęguje uczucie absurdu jeśli chodzi o nocny trek po górach...
Po drodze zaliczamy jeszcze 10 minutową drzemkę, gdzieś w lesie.



ETAP BIEGOWY 2

Pod schroniskiem otrzymujemy nową mapę i zaczynamy kolejny etap pieszy "TRZY JAWORY".
Lubimy takie mapy i mimo zmęczenia nawigujemy bezbłędnie. Las jest przebieżny więc punkty są dobrze widoczne. 24h wyrypa plus noc i dzień rajdu 360 nie pozostaje jednak bez śladu, jeśli chodzi o naszą wytrzymałość. Dochodzi do kuriozalnej sytuacji, spowodowanej zmęczonym umysłem:

Basia: Patrz Chomik, chomik..
Ja: Jaki znowu chomik?
Basia: No chomik, patrz chomik
Podnoszę wzrok, widzę...NIEDŹWIEDŹ. ZGINIEMY !!!
Zaraz...czemu ten niedźwiedź jest na smyczy?
Czemu ktoś prowadzi miśka na smyczy. Zginiemy w kuriozalny sposób - rozszarpani na rozkaz Pana Niedźwiedzia...)
...chomik, chomik, chomik...
Kobieto zginiemy! co Ty mi tu o jakimś...
...konik, konik...
To koń...na smyczy. Tylko jak tarpan, włochaty, ale koń.
Boże potrzebuję snu...natychmiast.

Zaliczamy cała trasę etapu pieszego. Jest przed 15:00, a zostało nam 12 km do bazy. 5 godzin do limitu, ale nadal nie wiemy czy nie będzie NKL'u za spóźnienie na 7-mkę, 8-mkę i 9-tkę.
Ruszamy na ostatni punkt, zaliczamy go - odpuszczając jednak zadanie specjalne, jesteśmy już zbyt wykończeni na to, a wymaga uwagi bo to zadanie linowe. Do tego kontuzja nabyta na Rajdzie Katowice nie jest w pełni zaleczona jeszcze - w sumie nie powinno mnie tu być tak naprawdę. Nie obciążam zatem kolana zadaniem wspinaczkowym.
Zaliczamy tylko punkt i zjeżdżamy do bazy około 16:00.

Komplet bez kompletu
W bazie kilka zespołów debatuje czy będą NKL'a czy nie, bo kilka zespół gdzieś na trasie spóźniło się na któryś z punktów.
Finalnie okazuje się, że nie będzie NKL'i za spóźnienie - trochę nam "szkoda", bo złośliwie nabijaliśmy się z regulaminu, że fajnie byłoby mieć komplet punktów, zmieścić się w czasie z 4 godzinnym zapasem i załapać NKL'a. To było by coś :)

Niemniej dochodzi do innej kuriozalnej sytuacji.
Nasz wynik to 24 pkt na 25. WTF?
Zaliczyli nam 2 "spóźnione" punkty z 3-ech.
Kombinuję, że to dlatego, że na 7-me i 8-mce nie było sędziów. Zarejestrowaliśmy chip'y nie bacząc na to, że jesteśmy spóźnienie. Na 9-tce sędzia nie pozwolił nam na rejestrację chipa, co ostatecznie daje 24 punkty zarejestrowane - brak jednego punktu.

Tym śmieszniej, że to punkt przepakowy, a którym odebraliśmy rowery więc musieliśmy tam być, gdyby ktoś miał wątpliwości.
Tym samym mamy komplet bez kompletu.
Śmiejemy się z tego i idziemy spać bo sen to towar deficytowy w ten weekend.


Kategoria Rajd, SFA