aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2019

Dystans całkowity:285.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:95.00 km
Więcej statystyk

Jesienne Beskidzkie KoRNO 2019

  • DST 135.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 26 października 2019 | dodano: 31.10.2019

Od pewnego czasu tak jakoś wychodzi, że górska edycja KoRNO czyli Jesienne Beskidzkie KoRNO wypada co dwa lata, więc już na wejściu jest to rarytas. Ostatnia edycja w 2017 roku była naprawdę niesamowita, zwłaszcza w kontekście przygotowanej dla nas trasy. Co tu dużo mówić, ta impreza ma szczególne miejsce w naszym sercu, bo mało... ZA MAŁO jest górskich rajdów. Ten rok i tak był łaskawy i w takowe obfitował, ale ogólnie jest ich zawsze za  mało!
Pierwsze edycje tego KORNA odbywały dawno temu gdzieś w Beskidzie Małym, ale ostatnia impreza to był środek Beskidu Żywieckiego. Tegoroczny rajd ponownie zabiera nas w Żywiecki, gdyż baza jest Jeleśni - rzut beretem od Korbielowa. Dobrze jest wrócić w góry, dobrze jest wrócić na Jesienne Beskidzkie... tym razem niczym Oddziały Specjalne(j Troski) SFA jesteśmy wyposażeni w iście kosmiczny sprzęt.

"GIMME FUEL, GIMME FIRE, GIMME THAT WHICH I DESIRE..." (1*)
Seńores y Seńoras, Panie i Panowie, Damen und Herren, „Ladies and Gentledudes”(2*), nadszedł czas oczekiwanej (najbardziej to chyba przez nas...) premiery. Na KORNO przyjeżdżamy bowiem na naszych nowych maszynach – leśnych Bestiach, które „jedzą skały na śniadanie”(3*), a przed snem lubią wrzucić na ząb także kilka lampionów. Owszem, przejechaliśmy się już na nich, w ramach eksploracji terenów pod Siłę KORNOlisa (przypominam: marzec 2020!), ale oficjalnie będzie to ich pierwszy rajd…i to od razu górski!
Część osób natychmiast wyczaja, że między naszymi nogami coś się znaczenie powiększyło.
Tak… przesiedliśmy się na FULL’e, co by już tak nie trzepało naszymi starymi kośćmi na zjazdach. Ogólnie historia czemu w ogóle i czemu teraz jest dość zawiła, ale w bardzo dużym uproszczeniu powiem, że nasze stare Bestie zostały już mocno nadgryzione zębem czasu i zasłużyły na spokojną emeryturę.
Cały czas myślę nad imionami dla naszych nowych maszyn:
- był Santa,
- był Król Dart(h)Moor Pierwszy,
- był Venom…
a teraz? Może "Duch i Mrok"? Para złowieszczych Bestii jakoś tak mi się kojarzy właśnie z tym filmem.
Basiny były Duch, a mój Mrok (The Darkness)… chociaż kształt górnej rury ramy Basi przypomina trochę całkę. No to co , Black Integral - Czarna Całka? Ech, chyba jednak wolę Duch i Mrok – może dlatego, że to te same modele: TREK FUEL EX. Sami widzicie chyba, że tytuł rozdziału i skojarzenie z Metallicą nie jest bezpodstawne.

Ten napis EX na ramie także kusi aby z nim coś pokombinować, bo także kojarzy się z ogniem.
Czemu z ogniem? A słyszeli o Dyrektywach Nowego Podejścia? Pewnie cześć z Was nie, choć spotykacie się z nimi na co dzień w życiu… Znak CE na produktach i Deklaracja Zgodności WE.
Nie chce Was zanudzać, więc w bardzo dużym skrócie i jeszcze większym uproszczeniu, hasłowo powiem dwa słowa o Dyrektywach, bo to naprawdę warto wiedzieć na co dzień:  

EU (Unia) to w dużej mierze ujednolicone przepisy dla bardzo wielu produktów i wyrobów.
Dyrektywy określają wymagania zasadnicze, dla różnych wyrobów Muszą być one spełnione, nim produkt trafi na rynek. Mogą to być wymagania  dotyczące bezpieczeństwa użytkownika, kompatybilności elektromagnetycznej urządzenia, komfortu użytkowania, przyjazności dla środowiska, itp. Tych Dyrektyw jest wiele, na przykład:
- niskonapięciowa LVD,
- kompatybilności elektromagnetycznej EMC,
- medyczna MDD,
- maszynowa MD,
- hałasowa OND,
- materiałowa RoHS, itp.
Znak CE na produkcie to potwierdzenie że wyrób spełnia wszystkie wymagania zasadnicze dyrektyw pod jakie podlega (to nie jest znak tylko bezpieczeństwa). Jest jeszcze jednak dyrektywa ATEX (Atmosphères Explosibles) czyli specjalne wymagania dla urządzeń pracujących w strefach zagrożonych wybuchem.
Brzmi groźnie… ale nie trzeba pracować w kopalni czy fabryce, aby spotykać się z takimi urządzeniami. Na stację benzynową jeździcie? No więc właśnie… spotykacie się z ATEX czy o tym wiecie, czy nie. Powiedzcie zatem „dzień dobry” następnym razem.
Urządzenia spełniające wymagania ATEX'owe mają jeszcze dodatkowe oznaczenie EX.


Tak ja nasze nowe TREK FUEL EX.
Już wiecie zatem, dlaczego kojarzy mi się to z ogniem i wybuchami. Wszyscy przecież kochamy eksplozje!
Jak śpiewał Rammstein: „immer wenn ich einsam bin, zieht es mich zum Feuren hin” (4*)
… i powiem Wam, że te maszyny są OGIEŃ! Eksplozja radości (z jazdy). Wiem że to trochę onanizm sprzętowy, ale jaramy się jak Londyn w 1666 !!! U nas w sercu znajdziecie prawdziwe Atmosphères Explosibles….


Chrzest bojowy czyli rozpoznanie bojem
Do Jeleśni docieramy na kilka minut przed odprawą.Tak jakoś nie mogliśmy się wyrobić. Na odprawie dowiadujemy się, że limit rajdu został wydłużony o godzinę czyli do 19:00. Start równo o 8:00 więc trochę dzisiaj pojeździmy. Super bo będzie okazja do testów zjazdów i podjazdów. Zaczniemy naprawdę z grubej rury i Bestie od razu ruszą w góry, robić to do czego zostały stworzone.
Jednak 3 pierwsze punkty to rozgrzewka: przeloty niemal po płaskim, bo lampiony wiszą w okolicach Jeleśni.
To dobrze, jest czas oswoić się z Potworami nim ruszymy w dzicz. Nie wiemy jeszcze jednak, że jak testy udadzą się znakomicie, to nasza nawigacja dzisiaj... ho ho ho. Zmieniamy banderę na Zdupywariantowcy...




„Teraz prędko zanim dotrze do nas, że to bez sensu” (5*)
Pierwsza z naszych 4 wielkich WTOP nawigacyjnych dzisiaj.
Czy byliśmy rozkojarzeni zabawami z ogniem, czy niewyspani, czy jeszcze coś innego… nie wiem, ale nawigacyjnie nie poszło nam na tych zawodach najlepiej. Pierwsza wtopa to klasyczny przykład owczego pędu… na zatracenie. Skończyły się płaskie tereny i ciśniemy bardzo długim podjazdem. To podjazd z cyklu „co za wściekła góra… wciąż samogeneruje się na nowo!”. Kręcimy i kręcimy, a końca nie widać.Wraz z nami ciśnie jeszcze jedna para i ciągle tasujemy się na podjeździe. Raz my Ich wyprzedzamy, raz Oni nas… i tak się nam plecie.
W końcu (chyba po 3 stuleciach)… docieramy do hotelu górskiego, od którego droga… idzie pod górę jeszcze stromiej niż do tej pory.
Akurat na tym etapie, wspomniana wcześniej para jedzie przed nami. Ostro atakują podjazd i dymają pod górę. Nie będziemy przecież gorsi. Dawaj z Nimi! Zwłaszcza, że do punktu już niedaleko. Nachylenie drogi to jakiś kosmos, ale nie pchamy! Jedziemy...
Jeden serpentyn. Drugi serpentyn… trzeci serpentyn. Z pomiaru odległości wynika, że powinien być już tu ten lampion… droga kręta, wiec może pomiar nie jest dokładny? Może to jednak kawałek dalej? Kręćmy szybciej! Byle tylko nie dać Im odskoczyć!
Czwarty serpentyn, piąty serpentyn… no cholera, punkt powinien być już dawno temu, no ale Oni jadą dalej pod górę… za Nimi!
Szósty zakręt, kolejny mega stromy kawałek… Basia w końcu zerka na kompas. Byłoby przykro abyśmy cisnęli nie w tą stronę co trzeba.
Konsternacja. Szok i niedowierzanie. Ale jak to? Oszukano nas!
Ile się musimy wrócić? Sprawdzamy… no tak. Miało być za ciekiem wodnym w prawo. Zaraz, jak za ciekiem wodnym? Mostek to był przy hotelu! Na samym początku tego chorego podjazdu!! Ale tam drogi żadnej przecież nie było…
Nie mając zbyt dużego wyboru zjeżdżamy wszystko, co właśnie podjechaliśmy... aż z powrotem do tego górskiego hotelu.
Jest ciek wodny, jest mostek… jest i droga. Nie widzieliśmy jej bo tak cisnęliśmy w trybie pościgowym. Klasyczny błąd… przedszkolny właściwie. 20 min w plecy, mega podjazd zrobiony „dla sportu”. Cudownie... piękny początek rajdu.


"Chodź pomaluj mój szlak na żółto i na niebiesko" (6*)
Jesteśmy dość wysoko, więc postanawiamy nie zjeżdżać całego zrobionego podjazdu (aż od głównej drogi), ale drzeć stąd na drugą stronę góry. Trzeba złapać inna drogę od wspomnianego już hotelu i przeprawić się przez grzbiet. Byle tylko nie pod wyciągiem bo wtedy przeprawimy się przez wierzchołek czyli w najwyższym miejscu… wystarczy nam trawers z pominięciem szczytu. Posłuży nam do tego droga zaznaczona na mapie.
Chwilę później dymamy pod wyciągiem na sam szczyt. Ej, co znowu poszło nie tak… nie udało nam się znaleźć drogi, która trawersuje zbocze. Skręciliśmy za wcześniej i poszliśmy drogą pod samym wyciągiem, myśląc że droga jakiej poszukujemy nie istnieje w rzeczywistości. Z rozmów w bazie dowiemy się, że była… kawałek dalej. Ale nie, my najstromszym możliwym odcinkiem pod górę…
Czyli WTOPA nr 2. Wytachać się na szczyt nie było prosto… znowu straciliśmy jakieś 20 min, jak i zupełnie niepotrzebnie przeprawiliśmy się na drugą stronę góry w najgorszym miejscu – przez szczyt. Można było wierzchołek obejść i zjechać po drugiej stronie, ale trzeba było najpierw nie zgubić właściwej drogi…
Nie dość, że czas w plecy, kolejny masywny garb w nogach, to jeszcze nie do końca wiemy gdzie jesteśmy. No niby wszystko jasne, bo jesteśmy na szczycie, ale teraz trzeba będzie się dobrze wyazymutować na kolejny punkt. Zgubiona droga wyprowadziłaby nas dokładnie tam gdzie byśmy chcieli być, ale ze szczytu to trzeba mocno pokombinować jak się tam dostać.
Znajdujemy jednak żółty szlak (nie mamy oznaczeń szlaków na mapie). Czym charakteryzują się szlaki? Zwykle nie znikają gdzieś w krzorach, ale doprowadzają do jakieś cywilizacji. Ruszamy zatem żółtym… nie idzie on wprawdzie dokładnie tam gdzie chcemy, ale nie jest to do końca zły kierunek. W dolnych partiach trafiamy na przecinający go szlak niebieski i tym zjedziemy już tam gdzie chcemy.
Przynajmniej tyle… przynajmniej szlaki okazały się dla nas łaskawe.


CZAS OLŚNIENIA...

Jedziemy po kolejne punkty. Tym razem naszym celem jest ambona nad rzeką. Mamy nadzieję, że teraz będzie już z góry (pod kątem wtop a nie terenu, bo terenowo to będzie raczej pod górę i to bardzo). Nic bardziej mylnego. Suniemy piękną drogą, odmierzamy się do skrętu i… skręcamy wprost w jakieś krzory. Ścieżka znika w polu, ale udaje nam się dotrzeć do rzeki. Teraz targamy wzdłuż rzeki pod jakimś podmokłym terenie i łopianach. Jeszcze wąwóz i docieramy do pięknej drogi przy której stoi ambona… no co jest?
Czemu nie przyjechaliśmy tu drogą?? Co się dzisiaj dzieje… WTOPA nr 3. Może nie tak spektakularna jak poprzednie dwie, ale jednak dojazd tutaj drogą to była by formalność, natomiast targanie 200m korytem rzeki znowu urwie nam trochę czasu.
I wtedy to do nas dochodzi. No scena postaci: „Mistrzu właśnie poznałem straszna prawdę. Kanclerz jest Lordem Sith” (7*)
Przecież mamy nowe rowery i musieliśmy skalibrować pod nie liczniki. Oczywiście robiliśmy to w piątek w nocy, na chwilę przed wyjazdem na KoRNO (po co wcześniej, przecież to zajmie chwilę…). Aby było łatwiej w żadnej tabelce nie znajdujemy naszego rozmiaru 29” x 2.6” oraz 27.5” x 2.6”. Jest noc przed rajdem, musimy jeszcze spakować plecaki i rzeczy na nocleg… nie ma czasu mierzyć koła ręcznie. Wpisujemy zatem z ogólnie dostępnych tabelek najbardziej zbliżoną wartość.
Często nawigujemy po odległości a nie po drogach, ponieważ nieraz ścieżki które są na mapie, w rzeczywistości nie istnieją. No, ale jak nasze liczniki podają wartość obarczoną błędem, to potem skręcamy za wcześnie i drzemy korytem rzeki zamiast dojechać do ambony drogą. Cudownie: 3 spore wtopy od startu. Widzę, że dziś jesteśmy po prostu bogami nawigacji.


Co tam słychać u ROMANKA?
Wjeżdżamy w masyw Romanki. Potężna góra, jedna z ważniejszych Beskidu Żywieckiego (obok innych tak ważnych jak Babia, Pilsko, Rysianka, Racza, Rycerzowa, Jałowiec, Mędralowa… :D :D :D). Na samą Romankę (1366 m) nie wyjedziemy ale na jakieś 1000m npm to dotrzemy, szukając poukrywanych tu lampionów. Co ciekawe, tutaj nawigacja idzie nam jak złoto – wielu zawodników mówiło, że (zwłaszcza) punkt numer 4 był bardzo trudny do znalezienia. My wjechaliśmy w niego idealnie. Niemniej rzeczywiście, zadecydował o tym jeden fakt: udało nam się zorientować, że klasa dróg na mapie nie odpowiada klasie dróg w rzeczywistości. Dzięki temu nie daliśmy się zwieść i nie odbiliśmy z dobrej drogi zbyt wcześnie.
Co ciekawe, to był taki prawdziwie Jaszczurowy punkt: gdzieś na złamany drzewie, wiszącym w poprzek strumienia, z ciężkim dojściem bo przez potok zawalony innymi wiatrołomami. Takie punkty lubimy!





„Pamiętamy, szanujemy swe wspomnienia...” (8*)
Musimy zjechać na druga stronę Romanki, ale ostrożnie wybieramy „stokówki” tak aby nie stracić wysokości. Obstawiamy, że przy dzisiejszym limicie nie uda nam się zrobić całej trasy, więc najrozsądniej będzie odpuścić schronisko na Hali Miziowej. Pchanie się pod Pilsko zabierze nam w cholerę czasu, który możemy zużyć na złapanie 2-3 innych punktów. Nie opłaca się zatem dymać pod schronisko po 1 punkt, skoro i tak musimy zoptymalizować trasę bo nie zrobimy całości. Zjeżdżamy z Romanki zatem tak, aby pomiędzy dwoma punktami (mostek i wodospad) mieć w dół. Ci którzy polecieli najpierw po wodospad, potem musieli długo dymać pod górę pod drugi lampion… ech cali my. „Mamy swoje momenty, rzadko, ale je miewamy” (9*). Czasem coś rozegramy po mistrzowsku, a czasem będą to 3 wielkie wtopy z rana…
Wodospad znamy bo byliśmy tu wraz z Dominikiem kilka lat temu. Wycieczka rowerowa na Pilsko z Przełęczy Glinne, potem Rysianka i zjazd do wodospadu. Jak wtedy lało… jak wtedy niesamowicie lało. Najpierw prawie 4 godziny pchania roweru na Pilsko (pchanie roweru przez kosówkę to lekki dramat), a potem wodny Armagedon. Niemniej przynajmniej wodospad był wtedy o wiele bardziej okazały. Dziś jest piękna pogoda – niemal lato, więc jest super.
Korzystając z doświadczenia czy wspomnień jak kto woli, przeprawiamy się do Korbielowa właściwie bez pomocy mapy – jedziemy po prostu z pamięci. Nawigacja postaci: przy domu z zielonym dachem w lewo.




Mówisz na niego wykrot na może on ma na imię Stanisław… KONIECPOLSKI
Kierujemy się na wspomnianą już Przełęcz Glinne. Mamy tam do znalezienie wykrot. Jest on położony naprawdę na końcu Polski, bo przełęcz ta jest granicą ze Słowacją. Mamy zatem wykrot KONIECPOLSKI. Trzeba jednak na tą przełęcz dojechać. A jest tu mocno pod górę. Mamy już swoje w nogach dzisiaj, więc jedzie się ciężko. W drodze do punktu spotykamy także Kamilę i Filipa, którzy są dzisiaj na pieszej 50-tce. Zbiegają właśnie z gór i też widać po Nich, że trasa ich trochę sponiewierała. Zamieniamy kilka słów i lecimy dalej, nikt za nas na tą przełęcz nie podjedzie. To jest jednak kluczowy moment w całym rajdzie. To wtedy podjąłem bardzo ważną decyzję.
Do tej pory byliśmy po porostu na rajdzie Jesienne Beskidzkie KoRNO, ale teraz – na samej granicy kraju – uświadomiłem sobie jak blisko z bazy mamy na Słowację. Wrócimy tu w niedzielę po rajdzie! Do tego fajnego sklepiku zaraz za granicą – po Kofolę i Vinea’ę. TAK!!! Wrócimy tu przed wyjazdem na pewno!
W takiej sytuacji wykrot jest formalnością. Podbijamy punkt i ruszamy w dół, zjeżdżamy wszystko co przed chwilą podjeżdżaliśmy… nie ma to jak wydymać sobie na przełęcz i zawrócić.
Jest już także dość późne popołudnie, a przed nami jeszcze kilka punktów. Zaczynamy pomału się zastanawiać czy Hala Miziowa będzie jedynym opuszczonym dzisiaj lampionem…


Strzał w dziesiątkę? No chyba jednak nie…
10-tka… Nasza 4-ta WTOPA dzisiaj. Co za dramat… Punkt to ruina. I rzeczywiście była to ruina… naszej nawigacji.
Nie wiem co nami kierowało przy wyborze takiego wariantu… Droga, którą wybraliśmy na dojazd do punktu, najpierw szalonym zjazdem sprowadziła nas w dół, aby chwilę potem wspinać się znowu pod tą samą górę, tylko obok. A byliśmy już dość wysoko przecież… i zamiast przejechać między poprzednim punktem a 10-tką, dwa razy podjeżdżamy tą samą górę. Co więcej chwilę później ucieka nam jedno odbicie ścieżki co powoduje, że przestrzeliwujemy punkt o jakieś 200 metrów. Niby niewiele, ale to 200m przebieżnego lasu, krzorów i gęstwiny… ale takiej przez którą się nie przedrzemy. Musimy się zatem wrócić i spróbować raz jeszcze.
Nie wiem jak, ale w końcu znaleźliśmy tą 10-tkę. Niemniej, to czwarta duża wtopa dzisiaj. Łącznie to pewnie z 1,5 godziny w plecy roztrwonione przez głupie błędy.
Do tego właśnie zapada zmrok. W ciągu kilku chwil robi się ciemno (nic dziwnego, to końcówka października przecież).
Uda nam się złapać jeszcze jeden punkt: w bunkrze, ale dwa kolejne będą już poza zasięgiem.
Brakłoby nam najpewniej czasu aby zaliczyć je w limicie rajdu czyli do 19:00, z założeniem nie spóźnienia się na metę.
Może jeden z nich byłby realny, bo nie był bardzo daleko (acz było tam dość solidnie pod górę) i po krótkiej dyskusji nie zdecydowaliśmy się jednak na podjęcie ryzyka. Zjeżdżamy na bazę z wynikiem 18/21.


Nieoczekiwanie, niespodziewanie… niezasłużenie
Wiecie co mówią na mieście? „Fortuna kałem się tuczy” czy jakoś tak. Zawsze miałem problem z zapamiętaniem tych dziwnych powiedzonek. Musi być w nich jakieś ziarno prawdy bo w bazie okazuje się, że nasz wynik jest fenomenalny.
Basia jest pierwsza, ja drugi w open. WAT? O co chodzi… DFQ? Cztery wielkie wtopy, 3 brakujące punkty kontrolne a tu taki wynik.
Czyżby wszyscy zrezygnowali ze zmagań? Wychodzi na to, że rajd był naprawdę trudny! Niemniej, nie usprawiedliwia to aż 4 nawigacyjnych wtop… Mimo, że jest to jakiś dziwny przypadek (aby uniknąć słowa: nieporozumienie), w takich chwilach trochę szkoda, że rajd jest dwudniowy i ranking całościowy będzie sumą obu dni. Wiemy bowiem, że obecny wynik będzie nie do utrzymania w niedzielę. Drugi dzień rajdu to tylko 4 godziny, czyli coś jak maraton MTB. Tętno w strefie śmierci i dzida do przodu – tak zwane UPALANIE. Profil wysiłku tak bardzo różny od wszystkiego co robimy, że nie ma szans nawet nawiązać realnej walki.
A jak walniemy takie wtopy jak w sobotę, to będzie wesoło…
Z ciekawostek: wieczór po rajdzie spędzamy w Czarnobylu i Kazachstanie, bo dwójka z zawodników robi multimedialne prezentacje ze swoich wypraw. No i „Tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (10*).

NIEDZIELNE UPALANIE
Zgodnie z przewidywaniami niedziela to – wspomniane już – tętno w strefie śmierci. Wszyscy cisną jakby piekła nie było.. a przecież piekło i to dość mocno. Piekło w nogach po sobocie. My też ciśniemy, ale podobnie jak w sobotę zaczynamy od wtopy… na co za zawody! Niby niewielkiej i tym razem bardzo niezawinionej, bo droga która jest na mapie i prowadzi do punktu, w rzeczywistości nie istnieje… ale jednak wtopy. Nie sposób było przewidzieć, że drogi nie będzie/zniknie w krzakach. Na przedzieranie się na dziko tracimy koło 20 min… ech braknie nam tych 20 min pod koniec rajdu.
Szczęśliwie to zdarzenie wyczerpie limit wtop na tym rajdzie i od tej pory polecimy nawigacyjnie jak po sznurku.
Problematyczne pozostaną już tylko podjazdy i podejścia, a tych dzisiaj także nie braknie.
W sobotę było zrobiliśmy koło 90 km i prawie 2300 przewyższeń, a dziś trasa szacowana jest na około 40 km i kolejny 1000 w kontekście sumy podejść.



Wzgórze 726…
Cholera, brzmi prawie jak obóz 731. Jak nie wiecie czym był ten obóz to polecam poczytać/posłuchać tutaj i tutaj.
To naprawdę mroczna historia „nauki”, a jeśli ktoś się kiedyś dziwił skąd my wiem, że człowiek w temperaturze takiej i takiej umiera tyle i tyle (a nie dłużej czy krócej) to już zna odpowiedź na to pytanie. Cóż wyniki badań uzyskiwane w obozie 731 były zbyt ważne dla światowych hegemonów po II Wojnie Światowej, aby postawić któregokolwiek z „naukowców” przed sądem. Historię piszą zwycięzcy – pamiętajcie o tym.
Nasze wzgórze 726 to też jakieś koszmar. No po prostu wściekła góra, nie chce się skończyć… część podjeżdżamy, sporą część pchamy. Końcówka to bardzo strome podejście po kamieniach.





Złota droga!!!  No po prostu "Pocztówka z Beskidu"
Na szycie tej wściekłej góry trafiamy na przecudny żółty szlak. Niczym stworzony na rower: raz w górę, raz w dół, pełna przejezdność (FLOW!), no i super widokowy. Ciężko uwierzyć, że to październik.

"Jesienią góry są najszczersze
Żurawim kluczem otwierają drzwi
Jesienią smutne piszę wiersze
Smutne piosenki śpiewam Ci..."


Jest po prostu przepięknie. I tak jak ostatnio całą drogę na Tropicielu nuciłem sobie "Czarny Chleb i Czarna Kawa", tak teraz nie mam pojęcia ile razy, na tej drodze zanuciłem "Pocztówkę z Beskidu". Jak ktoś nie zna,to w tytule rozdziału jest link bo fantastycznego wykonania.
Docieramy do bazy, gdzieś tam pod drodze łapiąc jeszcze dwa punkty (w tym jeden uznany BPK na rozwidleniu strumieni).
Tak jak sądziliśmy nie było szans utrzymać wyniku z wczoraj, ale i tak nie jest źle. Basia finalnie ląduje na miejscu trzecim.
Kiedy wszyscy zbierają się do domu my - zgodnie z planem - uderzamy na Słowację po Kofolę!
Fantastyczny weekend w górach: chrzest bojowy maszyn, mocna trasa i piękny dzień. 
Szkoda, że Zimowego Korno nie bedzie i następna edycja to dopiero w 2020, ale ale ale...

Będzie to nasze WIOSENNE CZARNE KORNO w marcu 2020!!!
Lord SFAROC powraca! A wraz z Nim jego wierny sługa - Alchemik KORNOlis!
Kto z Was oprze się Sile KORNOlisa?






CYTATY:
1. Piosenka zespołu Metallica "FUEL"
2. Uff jakby to wyjaśnić... aby zrozumieć to nawiązanie potrzebna jest krótka historia:

Jest taki kanał na YouTube "JT Music" - gość robi piosenki grach. Wiele cytatów z jego utworów znalazło się już na tym blogu.
Obczajcie sobie np. piosenkę do Wiedźmina - rewelacyjna nuta jak i tekst.
Któregoś dnia zarzucił jednak konkurs, aby zrobić piosenki w których znajdzie się jak najwięcej faktów - taki back to school.
Inny, podobny Mu twórca DAN BULL odpowiedział TROLL'ową piosenką "True Facts" i to właśnie ze wstępu do niej pochodzi ten fantastyczny tekst: "Ladies and Gentledudes"


3. Niegdyś, lata temu hasło reklamowe rowerów GIANT'a 
4. Piosenka zespołu Rammstein "Hilf mir"
5. Cytat z bajki "Madagascar"
6. Parafraza piosenki zespołu 2+1 "Chodź, pomaluj mój świat"
7. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod III: Zemsta Sith'ów"
8. Piosenka z serialu "Zmiennicy"
9. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod V: Imperium kontratakuje"
10. Biblia oczywiście


Kategoria Rajd, SFA

Tropiciel 28

  • DST 70.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 października 2019 | dodano: 22.10.2019

Kolejny Tropiciel w naszej rajdowej karierze! Jak ktoś nas choć trochę zna, ten wie że zawsze kombinujemy tak aby wraz z tą (nocną w końcu imprezą) złapać jeszcze jakaś inną przygodę dnia poprzedzającego. Różne już tworzyliśmy konfiguracje, raz z jakaś własną wyprawą np. w Góry Opawskie czy Masyw Ślęży, innym razem jadąc za dnia na Jaszczura lub Liczyrzepę. Owszem oznacza to, że zawsze na ten rajd przyjeżdżamy, mając jakieś 60-90 km w nogach (i to czasem po górach), ale po prostu żal nie być na tak zacnych imprezach. Kiedyś się śmiałem, że sobota + noc to mało, powinniśmy kiedyś spróbować: sobota + noc + niedziela – no bo niby czemu się ograniczać. No i doigraliśmy się… no bo wiecie jak to mówią:

„Careful what you wish, you may regret it, careful what you wish – you may just get it” (1*)
Tym razem Tropiciel wypadł w terminie naszych zawodów szermierczych w Katowicach. Jeśli ktoś chciałby przeczytać relację z drugich zawodów Pucharu 3 Broni 2019 to znajdzie ją pod tym adresem.
Nasze zawody szermiercze to dwa dni intensywnych zmagań z bronią w ręku, gdzie sobota to pierwsza faza eliminacji a niedziela to faza druga i finały. Wciśnięcie Tropiciela pomiędzy wydaje się pomysłem „lekko” karkołomnym… acz nie niemożliwym.
Najciężej będzie z logistyką bo dzień (i noc) nie są gumy i jak dojazd na Tropiciela nie będzie żadnym problemem, bo zawody szermiercze zawsze kończymy około 18:00 w sobotę, to powrót w niedzielę do Katowic na 10:00 już taki łatwy nie będzie.
Kontaktujemy się z Organizatorami rajdu i pytamy czy byłby opcja aby wyruszyć na trasę rowerową 60km już o 22:00 (starty rowerzystów są zawsze od północy), ale niestety nie ma takiej opcji. Mogą nam jednak zaoferować pierwszą minutę startową, czyli równo północ. Bierzemy!! Zawsze coś.
W tym miejscu chcielibyśmy podziękować Organizatorom za jakże częste wychodzenie naprzeciw naszym dziwnym prośbom (ostatnia minuta startowa bo musimy dojechać Z innej imprezy, pierwsza bo musimy dojechać NA inną imprezę). Nie mają z nami lekko, dlatego tym bardziej dziękujemy Im za patrzenie na nas przychylnym okiem!
Start o północy to trochę późno w kontekście powrotu do Katowic na 10:00 w niedzielę, bo nasz limit czasowy to 8 godzin.
Pozostaje zatem nie jeździć do limitu, ale zrobić trasę w czasie krótszym. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale spróbujemy. Będziemy wytyrani po pierwszym dniu walk… no ale zawsze jesteśmy na Tropicielu po czymś wytyrani, więc to nie nowość.
Dopasowujemy nasz plan do realiów pola walki. Grunt to dobra nawigacja – nie ma tym razem miejsca na wtopę na jakiś bagnach (niezapomniany Tropiciel 19 „W bagnach rozpaczy”) czy też czasochłonną walkę z wiatrołomami, tam gdzie miała być ścieżka (równie dobry gangsterski Tropiciel 26). Nastawiamy się na ostrą walkę z czasem. Jeśli chcemy zdążyć to musimy pojechać naprawdę mocno i do tego „jak po sznurku”. Motywacja jak nigdy :)


"Sen zwiastunem jest nadziei, we śnie wszystko jest możliwe…" (2*)
Nadziei że uda nam się zrobić całą trasę. Taki jest cel, zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zdobyć kolejne miano Tropiciela. Musimy jednak to zrobić nie w tyle w limicie rajdu (8 godzin), ale jak najszybciej dzisiaj. Z Jelcza Laskowice do Katowic mamy około 2 godzin drogi… i trochę boję tego powrotu. Presja czasu, nieprzespana noc, zmęczenie po dwóch dużych imprezach sportowych… zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawi się znienawidzony przez mnie Sleepmonster to będzie słabo. Będziemy musieli się gdzieś przespać, aby nie ryzykować kraksy na autostradzie…. a wtedy nie dotrzemy na czas.
Postanawiamy zatem „uciec do przodu” – skoro nie możemy wystartować o 22:00, to wykorzystajmy ten czas na sen. Wyśpijmy się trochę na zapas! Do Jelcza wyruszamy o godzinie 20:00, a 3 km przed bazą zatrzymujemy się na leśnym parkingu i układamy do spania w aucie. W taki weekend jak ten każda godzina snu może być na wagę złota. Pamiętacie stare wojskowe przysłowie: jak możesz siedzieć to nie stój, jak możesz leżeć to nie siedź… więc jak możesz spać, to śpij. Dojdzie tutaj do zabawnego zdarzenia, bo Magda, Mateusz i ich rowerowa ekipa (link do ich rowerowego bloga jest tutaj --> Kolarska Grażyna.) też walą do Jelcza na Tropiciela i pięknie wyczają nasze auto stojące na skraju lasu. Specjalnie zawrócą aby sprawdzić czy wszystko z nami OK, bo rzeczywiście może wyglądać to dziwnie: rowery na dachu samochodu, środek nocy, a załoga pojazdu nie daje znaku życia.
Szczęśliwie wszystko jest (jeszcze…) pod kontrolą, więc nie jest tak źle. Do bazy docieramy już razem. Chwilę później meldujemy się z rowerami na starcie. Do północy zostało już tylko kilka minut.

Czy słodycze to dla Was temat TABU?
Dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Motywacja jest duża – w planie jest przecież komplet punktów w jak najkrótszym czasie. Czy to się uda? Zobaczymy. Standardowo na trasie 60 km (która ma mieć dzisiaj ponoć trochę więcej) umieszczone są dodatkowe punkty K oraz L . Postanawiamy zatem tak zaplanować nasz wariant aby w razie konieczności móc pominąć właśnie któryś z tych punktów - są one zawsze najbardziej oddalone od bazy. Nasz wybór pada na kierunek południowy, co oznacza że w pierwszej fazie rajdu uderzymy w lasy częściowo nam znane z Rajdu Liczyrzepy (luty 2019).
Zaczynamy od długiego przelotu przez Jelcz i wjeżdżamy w spowite mrokiem knieje. Mijamy ukryte w ciemności bunkry (wiemy, że tam są bo wisiał tu lampion na Liczyrzepie) i chwilę później wpadamy na nasz pierwszy punkt kontrolny. Tu od obsługi dostajemy po batonie Prince Polo i życzenia powodzenia na trasie. Obie rzeczy nam się przydadzą pod kątem realizacji naszego planu.
Zaopatrzenie w słodycze ruszamy dalej i wjeżdżamy głębiej w las.
Na kolejnym punkcie spotykamy się z pierwszym zadaniem tej nocy. To gra – tak zwane: tabu, musimy przekazać drugiej osobie pewną informację, ale mamy zakaz używanie konkretnych słów. Jednym z pierwszych haseł jakie nam się trafiło było KRWOTOK. Nie ma to jak szczęśliwa ręka w losowaniu. Drugie hasło to „reakcja alergiczna”, gdzie zakazane są takie słowo jak alergia, kichanie, pyłki itp. Jak opisać słowo reakcja? Utlenianie i redoks, synteza, analiza… zryte łby dadzą radę!



"When a blind man cries…" (3*)
A płacze dlatego, że ciągle potyka się o jakieś gałęzie plączące mu się pod nogami. A było to tak…
Docieramy przez las do kolejnego lampionu. Jest on skryty w ogromnej ruinie tzw. kulochwycie! (info także TU)
Dowiadujemy się, że musimy tutaj pomóc pokrzywdzonym w wypadku lub katastrofie. Możemy jednak wybrać sobie gdzie przeprowadzamy akcję ratunkową: Francja, Tajlandia, Ukraina czy Himalaje. Bez chwili zastanowienia podajemy Himalaje – góry mają swoje prawa oraz szczególne miejsce w naszym sercu. Ruszajmy zatem w strefę śmierci związaną z wysokością!
Naszym zadaniem jest pomóc bezpiecznie przejść przez przeszkody obie cierpiącej na ślepotę śnieżną. Osobą, która cierpi na ślepotę jest… em ja. Zawiązują mi oczy, a Basia tylko i wyłącznie głosem ma mnie bezpiecznie przeprowadzić po zadanej trasie.
Byłoby szkoda, gdyby Szkodnik czasem mylił stronę lewą z prawą. Owocuje to tym na przykład, że konar o który miałem się nie potknąć, a który miałem bezpiecznie wyminąć, właśnie znalazł się pod moimi nogami. Albo ta dziura z lewej, była tak naprawdę dziurą w prawej… niemniej jakoś udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku na koniec wyznaczonego odcinka.
Po rajdzie dowiemy się, że inne zadania też były ciekawe: Tajlandia (ratownictwo jaskiniowe: dzieci uwięzione w jaskini), Ukraina (katastrofa w Czarnobylu), Francja (Pożar w katedrze Notre Dame).



"Bad luck, why the f**k is it coming after me? Car crash in the middle of the street !" (4*)
Ruszamy po najbardziej oddalony punkt (L) na południowej części mapy. Wyjeżdżamy z lasu i wjeżdżamy do Bystrzycy.
Na skrzyżowaniu przy drodze głównej jasno od świateł policji i straży pożarnej. Dziwne… owszem, Straż Pożarna jest twarzą tej edycji Tropiciela, ale do punktu jeszcze spory kawałek. Gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to nie punkt kontrolny ale miejsce prawdziwego wypadku. Ktoś postanowił na prostej drodze wbić się autem w latarnię. Na miejscu są już służby i zabezpieczają teren… no trzeba przyznać, że ten ktoś stanie się gwiazdą dzisiejszej edycji rajdu. Wybrał sobie idealne miejsce… tędy przejadą chyba wszyscy kierujący się na punkt L, bo to najbardziej naturalny wariant dotarcia tam.
Mijamy wypadek i staramy się nie przeszkadzać pracującym służbom… niemniej będą mieli tutaj tłoczno od uczestników rajdu.
Ponownie wjeżdżamy w las w poszukiwaniu ambony.
Noc jest piękna! Nad leśnymi polanami unoszą się gęste mgły, a na niebie świeci połowa księżyca. Jest też dość ciepło, bo około 10-12 stopni. Mimo zmęczenia zawodami jedzie nam się fantastycznie. Pamiętacie klasykę?

- Piękna noc, Alfredzie?
- Tak, Panie Bruce. Noc godna prawdziwego myśliwego (5*)


Ambona w rozproszonym mgłą świetle czołówki robi niesamowite wrażenie. Robimy parę zdjęć, zbieramy punkt kontrolny i ruszamy w z powrotem. Dół mapy zaliczony, teraz środek i północ. Jest godzina 1:25 – minęło półtorej godziny od startu. To 4-ty punkt z 12. Jest dobrze! Jest świetnie – byle utrzymać takie tempo do końca!


Pewien specyficzny, karbocykliczny węglowodór aromatyczny…

Znowu mijamy służby zbierające rozbite auto, ale teraz skręcamy w prawo. Chwilę później wyjeżdżamy z Bystrzycy i czeka nas bardzo długi przelot przez las. Droga jest prosta jak strzała – suniemy zatem przez mrok ile sił w nogach. Gdzieś na jej końcu ma znajdować się mała ścieżka, która zaprowadzi nas do skrytego w gęstwinie bunkra. Odmierzamy odległość z mapy i szukamy odbicia w lewo. JEST!
Kilka chwil później docieramy do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie czeka nas zadanie chemiczne. Musimy uważać bo jest to strefa skażona… aby wydostać się z bunkra, będziemy musieli przypasować nazwy do ukrytych tam związków chemicznych.
Wchodzimy do schronu i naszym oczom ukazuje się łańcuch… zamknięty łańcuch atomów węgla i podłączone do niego atomy wodoru.
Sprawdzam kąty między wiązaniami węgla – ah, idealne 120 stopni , hybrydyzacja atomów sp2.
Dzień dobry, Panie Benzen!. Co Pan tak wisi w powietrzu? No tak, wisi i czeka na identyfikacje przez zawodników.
Obok niego, w świetle małej lampki wisi także aceton oraz dwie inne cząsteczki. Ech chemia organiczna… wiecie jak to jest być na dzieckiem Chemików? Polubienie chemii jest jedynym sposobem na przetrwanie w takim domu!
W związku (taaa… czujcie klimat? W ZWIĄZKU) z tym zadanie nie przysparza nam żadnych trudności. Gdyby zadali mi dopasować liście do gatunków drzew, to bym tam pewnie siedział do rana, ale żeby benzen nas zatrzymał to nie ma opcji!


"Look at her. That’s my Wife, God damn it" (6*)
Punkt obsługiwany przez Straż Pożarną i genialne zadanie!
Pompa, wąż i woda. Ja muszę pompować, a Basia musi poprowadzić strumień wody z węża tak, aby napełnić oddalony pojemnik. Gdy pojemnik się napełni, włączy się syrena i czerwona lampa. Wcale to nie jest takie proste, bo machać trzeba naprawdę mocno aby utrzymać ciśnienie, pozwalające na trafienie celu (nie wolno nam przekroczyć pewnej linii wyznaczającej odległość do celu). Gdy brakuje wody, muszę ją uzupełniać wiadrem. Przypominam także, że jest noc i trafienia w mały otwór oddalonego pojemnika strumieniem wody to też nie trywialna rzecz. Dymam i dymam, woda się leje, a lampa nawet nie myśli się zapalić. Uzupełniam zatem wodę i dymam dalej. Niesamowicie przypomina mi to pewną scenę z genialnego filmu „Backdraft” (pl. „Ognisty podmuch”). To chyba najlepszy film o strażakach w historii kina… pamiętacie tą scenę? Klasyka: "Look at him. That’s my brother, God Damn it”
Genialne zadanie i fantastycznie klimatyczny punkt, zwłaszcza że drużyny wieloosobowe w ramach zadania, w tym czasie transportują rannego do helikoptera. Brakuje tylko umięśnionego komandosa, postrzelonego w ramię przez kosmitę i drącego ryja „GET TO THE CHOPPA” :D



"Widziałem ludzi, którzy gołymi rękami przenosili bryły radioaktywnego grafitu..." (7*)
Ciśniemy dalej. Jest dobrze, ale staramy się utrzymać mocne tempo, zwłaszcza że jedzie nam się rewelacyjnie. Wpadamy na Lenona i jego ekipę. Chwilę pogadamy rekomendując Mu wzięcie zadania z pompą na punkcie strażackim, na który właśnie zmierzają. To ciekawe, nasi Szermierze, którzy także kochają klimat Tropiciela: jeden wybrał zawody w Katowicach (Filip), drugi wybrał Tropiciela i nie walczy w ten weekend… a my? A my jakoś nie mogliśmy się zdecydować, więc wzięliśmy wariant FULL :D
Po sporym przelocie wpadamy na punkt z radiacją. Już mi się podoba! Klimaty Fallout’a to dobre klimaty.
Będziemy musieli wejść do namiotu, który został zadymionym (sztucznym) dymem. Ha, robiłem takie akcje na szkoleniu BHP – przechodziliśmy przez taki namiot, imitujący zadymienie korytarza i potem gasiliśmy gaśnicą realny ogień (swoją drogą – naprawdę extra szkolenie BHP). Obsługa ostrzega nas, że w środku panuje wysoka radiacja. Gdy wchodzimy do namiotu jest biało od dymu… gdzieś w głębi stoi stół, a na nim klocki z gry Jenga pomalowane fluorescencyjną farbą. Pięknie świecą w dymie!
Musimy ułożyć je w 5-cio poziomową wieżę, ale nie wolno nam ich dotykać rękami. Radiacja! Musimy posłużyć się wielkimi szczypcami.
Jest klimat! Szkoda tylko, że żadne ze zdjęć ze środka namiotu nie wyszło, no ale nie było na to szans.




Wariant czarny czyli znowu wichrowały
Na kolejny punkt droga dochodzi NIE od strony od której jedziemy. Od naszej strony nie ma nawet ścieżki. Nie będziemy jednak objeżdżać punktu w kółko. Drzemy przez las bez ścieżki, to tylko 200 metrów. Basia przypomina, że nie mamy dziś czasu na żadne idiotyzmy typu utknięcie w bagnie, bo się spieszymy i nie jest przekonana do „wariantów Czarnych” tym razem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że „dzida” na rympał przez krzaki to będzie najlepszy pomysł.
Docieramy na punkt dość sprawnie, a tam zadanie z chodzeniem „po linie” (slack), czyli klasyk tego typu imprez.
Ja osobiście nie przepadam za tym, ale Szkodnik nie widzi przeszkód… więc prawie się o nie zabije :)
Gdy zaliczamy zadanie, pasuje nam przedrzeć się na północ. Ścieżka zawalona jest wiatrołomami, ale ciśniemy dalej. W sumie nawet nie wiem czy to była ścieżka czy nie – dało się iść z rowerem na ramieniu, więc było całkiem spoko. Odcinek wichrowałów okazał się jednak dłuższy niż się spodziewaliśmy i trochę nam zajęło dotrzeć do jakieś drogi, a na drodze… rozkmina gdzie jechać. Nie, nie nasza… jakiegoś innego zespołu. Pytają nas jak trafić na punkt. Pytamy czy chcą normalnie czy naszym wariantem. Twarde chłopaki! Mówię, że naszym. No więc mówimy, tędy na wprost pokazując las powalonych drzew. Trochę z wahaniem, ale poszli… czy przeżyli nie wiem. My pocisnęliśmy dalej.


π - ękna godzina :D


Odurz tym barkiem i podaj hasło?

Na kolejnym punkcie czeka nas następne fajne zadanie. Maska gazowa na ryj i trzeba się czołgać przez krzaki, podążając za poprowadzoną liną. Śmieszna sprawa wychodzi, bo niektóre ekipy nie dowierzają, że trzeba będzie się naprawdę czołgać w masce gazowej. Na piersi napisy budzące grozę: komandosi, oddziały specjalne, jednostki taktyczne… ale czołgać się przez krzaki? No bez przesady!
Ja mam trochę inne podejście… po Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie i kursie podoficerskim nauczyłem się doceniać pewne drobne rzeczy, na przykład: mogło być tu błoto, a jest jednak sucho. To naprawdę ma znaczenie jak się czołgacie. Maska na ryj i staram sobie przypomnieć, co mi mówiono w kwestii oddechu (wcale nie jest tak prosto oddychać w masce kiedy się męczycie… a uwierzcie przeczołgać się dość spory kawałek przez las Was zmęczy). Zasuwam przez krzaki pilnując oddechu. Mam dotrzeć do polowego telefonu i nawiązać kontakt z Basią, która została na punkcie i musi odczytać zaszyfrowaną wiadomość.
Trzaski w słuchawce utrudniają komunikację i słyszę "odurz" zamiast "otwórz". Odurz tym barkiem... odurz? W znaczeniu znokautuj? O co chodzi? W końcu udaje mi się domyślić, że chodzi o słowo OTWÓRZ i nie tym barkiem a TYMBARK. Mam jej podać napis pod nakrętką :)


Kto dziś w nocy leci w kulki?
Wszyscy!!! Bo na tym polega ta gra. W sumie to nawet nie wiem jak się nazywa, ale jest bardzo fajna. Chodzi o wypchnięcie kulki przeciwnika z planszy, ale trzeba trzymać się pewnych zasad. Można poruszać się jedną, dwiema lub trzema kulkami naraz przy swoim ruchu/turze (kulki muszą być jednak w jednej linii) oraz aby przepchnąć kulki przeciwnika trzeba mieć przewagę siły, czyli dwie kulki przepychają jedną, a trzy przepychają dwie. Przy równowadze sił, przepchnięcie a więc i ruch kulek jest niemożliwy. Takie trochę inne warcaby. Bardzo mi się podoba ta gra, ale jako że gram w nią pierwszy raz to po przegrywam z kretesem. Godzinę później, sunąc przez kolejny las będą lamentował jaki ruch powinienem był zrobić, aby obronić się przed wypchnięciem… bo był możliwy! BYŁ MOŻLIWY!
Przegrana owocuje zadaniem karnym - losowanie pytań do momentu, aż na któreś się odpowie. Nam trafia się oczywiście coś nie do końca normalne... Kategoria: zwierzak, pierwsza podpowiedź: długość odnóży 4 metry... k***a. 4 METRY ?!? Jakie zło...
Udaje nam się zgadnąć, ale przy takich bestiach kieruję się nieśmiertelnym podejściem z "Predatora":
- Jest jeszcze coś. Trafiliście to. Widziałam krew na drzewach.
- Skoro krwawi to da się to zabić



Urzekła mnie twoja historia :D
Przed nami północne rubieże, czyli punkt K. Ten najbardziej wysunięty względem bazy. Zaskakuje nas tutaj zadanie! Zwykle te najdalsze punkty są tylko lampionami, bo nie wszystkie trasy tu docierają. A tu taka niespodzianka. Zadanie jest nietypowe, bo mamy opisać... swoją największą przygodę w górach? Heh, a mogę podać linka do tego blog?
Przygód to my mamy czasem, aż za dużo, ale wybór pada na opis "Jaszczura - Ścieżki Muflona". Co tu dużo mówić... siła rażenia gór Masywu Śnieżnika z jaką się wtedy spotkaliśmy była niesamowita. Nawet na ponad 2000m nigdy nie spotkałem tak ciężkich warunków, jak wtedy (a przeżyliśmy już niejedno).  Śnieżyce, deszcze, mgły, wiatr to wszystko znane jest ludziom włóczącym się po górach. Ale aby tak wszystko naraz i z taką siłą? Kiedy lód zamarza Wam na kurtce, sople rosą poziom i ciężko złapać oddech od wiatru uderzającego w ryj, widoczność spada do 2 metrów, a wam właśnie zamarzł płyn hamulcowy w rowerze, głęboka hipotermia i walka o życie ... tak, definitywnie to jeden z tych dni, które pamięta się do końca życia. A byliśmy naprawdę dobrze przygotowani. Nie chcę wiedzieć jak wyglądał by ten dzień, gdybyśmy zlekceważyli siłę rażenia Sudetów. Takie chwile uczą pokory, ale napawają również pewną chorą fascynacją, co do potęgi sił natury. 


- A co będzie jak dojadą nas Mutasy popromienne?
- Mutanty debilu, mutanty!

Przed nami ostatni punkt dzisiaj. Strzelnica i to w podziemiach. Stanowisko ogniowe wyłożone workami z piaskiem. No klimat "Metro 2033". Musimy powstrzymać atakujące mutanty. Mamy jednak tylko 15 kul, a korytarz oświetlić może tylko mała latarka. Czuję się jak Artem na punkcie granicznym stacji WOGN-u. Strzelam, ale w tej ciemności nie widzę jak lecą kulę. Pudło... cholera nie widzę jaką korektę powinienem wprowadzić. Szkoda, że nie mam pocisków smugowych... chociaż z drugiej strony, znając wojskowe prawa Murphy'ego wiem, że pociski smogowe służą do oznaczania wrogowi twojej pozycji...
wiecie, ogień wspierający nie wspiera, ale zadaje całkiem niezłe straty...
jak macie dwie mapy, to bitwa rozegra się na terenie dokładnie między nimi...
Próbuję się wstrzelić na czuja: raz wyżej, raz niżej. Poszło 7 kul i nic. No ale w końcu JEST. Trafiam oba cele. Nie wiem czy były to head-shoty ale zadanie zaliczone. Na koniec przynosimy obsłudze punktu trochę drewna bo nie mają już czym palić w piecu i Im trochę zimno w bunkrze, a potem już dzida na bazę. Mamy komplet punktów kontrolnych! Udało się!
Zdjęcie wykonane już po zadaniu, w pełni oświetlonym korytarzu. Te światła nie paliły się w czasie wykonywania zadania, a celem nie były postacie, tylko puszki nad nimi :P




Na koniec... niby to bez znaczenia, a jednak cieszy!
Tropiciela charakteryzuje brak oficjalnego rankingu. Nie są tu przyznawane medale czy puchary, a nagrody losowane są spośród wszystkich uczestników. Najważniejsze zadanie to zdobyć miano Tropiciela czyli zaliczyć wszystkie punkty kontrolne w zadanym czasie. Niemniej, pewne końcowe zestawienie wyników drużyn jest publikowane (w celach porównawczych) i cześć ekip mocno na nie patrzy. Sami byliśmy świadkami sytuacji, jak pewna drużyna wolała karę czasową niż czekać na zwolnienie się stanowiska do zadania (strzelnica!). Woleli cisnąć na wynik, niż postrzelać! To już grubo! No ale co kto lubi – ważne aby się dobrze bawić.
My bawiliśmy się rewelacyjnie i to jest najważniejsze z naszego punktu widzenia. Mimo wszystko, wspomnę o naszym wyniku bo chociaż nie ma to żadnego znaczenia w kontekście rajdu, to udało nam się coś z czego jesteśmy dumni. Pomimo ogromnej presji czasu, a może to właśnie dzięki niej (limitem była niedziela 10:00 rano, Katowice), był to nasz najlepszy start na Tropicielu EVER!
Zamknięcie całej trasy (koło 70 km) w 5 godzin 40 min, zdobyte miano Tropiciela, pierwsze miejsce w kategorii MIX oraz szóste w OPEN! Niemal bezbłędna nawigacja i sensowne warianty bez bagien, bez wiatrołomów (no dobra, tych trochę jednak było…) – no prawie jak nie my! Widzicie co daje szermierka?
A mówiąc serio – byliśmy zmęczeni po zawodach, ale to inne zmęczenie. Profil wysiłku związany z szermierką jest bardzo różny od wysiłku na maratonach rowerowych. Na Tropiciela niemal zawsze przyjeżdżamy po jakieś innych zawodach, wiec nie robimy go „na świeżo” pod kątem roweru. Tym razem było inaczej. Tym razem motywacja też był większa, bo bardzo nie chcieliśmy się spóźnić do Katowic. Po prostu wszystko zagrało. Jak w zegarku! Ważne także aby wczuć się w klimat imprezy. Jak ktoś nie poczuje tej atmosfery, to potraktuje ten rajd jak każdy inny... ale jeśli umiecie znaleźć w sobie trochę dzikości serca i dziecięcej radości, to jest to przygoda dla Was. Można po prostu strzelać z ASG do puszek, a można drżeć ze strachu, że amunicja Wam się kończy a mutanty coraz bliżej. Wasz wybór. Z naszego punktu widzenia szkoda, że kolejna edycja dopiero w 2020 roku.

A dla ciekawych - zdążyliśmy do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych.
Jeszcze po rajdzie, złapaliśmy 45 min snu na leśnym parkingu i koło 8:00 polecieliśmy A4-rką w stronę Śląska.
Jak to my, na minuty przed limitem ale jednak na czas:
 

CYTATY:
1. Piosenka Metallicy "King Nothing"
2. Piosenka "Kołysanka w stylu Mango" z genialnego filmu mojego dzieciństwa "Pan Kleks w kosmosie"
3. Tytuł piosenki zespołu Deep Purple
4. Piosenka zespołu Jaya the Cat "Car crash"
5. Kultowy komiks ze stajni DC "Batman vs Predator" !!!
6. Parafraza genialnej sceny z filmu "Ognisty podmuch"
7. Książka autorstwa Igora Kostina "Czarnobyl. Spowiedź reportera"


Kategoria Rajd, SFA

Puchar Śląska 2019

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 19 października 2019 | dodano: 21.10.2019

Drugie zawody Pucharu 3 Broni 2019 zabierają nas do Katowic. Dawno tu nie byliśmy, bo rok temu gospodarzem drugich zawodów sezonu 2018 był Wrocław. Tak to jest, gdy filii jest więcej niż wszystkich zawodów w roku - muszę się one dzielić dostępnymi imprezami. No ale z dwojga złego, to lepiej w tą stronę! Rok temu w Pucharze 3 Broni znalazły się Puchar Neptuna i Puchar Wrocławia, a więc w tym roku rozgrywamy Puchar Torunia oraz Puchar Śląska. 
Dla nas Katowice to miejsce szczególne i to pod kilkoma względami – dlaczego? O tym, to za chwilę, gdyż najpierw wspomnę, że nie tylko miejsce, ale i czas tych zawodów jest specyficzny. Znacie nas już na tyle, że pewnie wiecie że dzielimy nasz czas pomiędzy dwie pasje: szermierkę i rajdy na orientację. Zwykle oba te światy ze sobą nie kolidują, ale tym razem jest inaczej… chociaż kolidują to chyba złe słowo, bo w sumie kolizji czasowej to "prawie" nie ma. Sobotni dzień spędzimy na planszy szermierczej, sobotnią noc na rowerze szukając punktów kontrolnych, a niedzielny dzień znowu z bronią w ręku… tylko na sen braknie czasu. Cóż, mówiłem Wam już kiedyś, że sen jest dla słabych i tych którzy mają na niego czas. Nam się to nawet jakoś udało połączyć w ramach logicznej koniunkcji: jesteśmy słabi i nie mamy czasu na sen. To trochę jak łącznie szablowej pozycji włoskiej z węgierską: łączymy wady obu rozwiązań, nie łącząc ich zalet! Rewelacja...
Plan jest bardziej niż chory, acz chyba wykonalny. Gnamy w sobotę rano do Katowic, bierzemy udział w eliminacjach, wieczorem wsiadamy w auto i przejeżdżamy do Jelcza-Laskowice, gdzie o północy startujemy na Tropicielu na trasie rowerowej 60 km. Rajd kończymy koło 7:00 – 8:00 rano i ciśniemy z powrotem do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych (czyli końcówkę eliminacji i finały). Już teraz mogę Wam zdradzić, że udało nam się wszystko zamknąć czasowo  i nawet to przeżyliśmy, więc relacja z Tropiciela pojawi się już niebawem!
W sumie, skoro było: szermierka - rower - znowu szermierka, to w jakieś kolejności powinny pojawiać się te relacje?

Zasłona czwarta -...

 ... - ODPOWIEDŹ


Grupa Armii "SFA Południe" - Katowice
Filię w Katowicach mamy już lata i działa ona bardzo sprawnie. Wspominając początki tej lokalizacji, nie sposób nie wspomnieć, że powstała ona przy AWF Katowice, gdyż to właśnie tam Marek (nasz główny trener) jak i my robiliśmy kurs instruktorów sportu ze specjalnością szermierka. Pisałem Wam już kiedyś, że wybór Katowic pod kątem tego kursu nie był przypadkiem: prowadził Go tam sam, niestety już świętej pamięci, prof. Zbigniew Czajkowski (niegdyś trener polskich medalistów takich jak Egon Franke czy Wojciech Zabłocki oraz właściwie twórca całej metodyki nauczania polskiej szermierki). Drugim prowadzącym był Trener Klasy Mistrzowskiej i Sędzia Międzynarodowy Michał Morys. Kurs ten był dla nas wszystkich swoistym objawieniem – otrzymaliśmy niemal w prezencie tak wielki ogrom wiedzy do przyswojenia, że omal nas to nie przygniotło.
Jeśli spojrzycie na SFA pod kątem momentów jakościowych w kontekście rozwoju, to był to przeogromny skok w naszej historii. Otrzymaliśmy niesamowitą podstawę do budowania własnej metodyki nauczania, bazując na wszystkim tym, co osiągnął sport zawodowy przez lata. Trzeba było to po prostu zrozumieć, zapamiętać, przeanalizować i tylko lekko zmodyfikować pod kątem szermierki klasycznej. Dla wszystkich nieznających różnic między tym sportem a naszą sztuką walki, w ogromnym uproszczeniu jest tak, że w szermierce sportowej punkt zdobywa kto trafi pierwszy (jeśli dostaniecie chwilę potem to i tak nie ma znaczenia, macie być pierwsi). Natomiast w szermierce klasycznej podstawową zasadą jest "nie otrzymać trafienia", gdyż walczymy tak jakby broń przeciwnika była ostra.   
Wracając jednak do Katowic jako takich, pierwsze treningi tej filii odbywały się właśnie na sali szermierczej AWF’u. Później gdy oddział znacznie się rozrósł przenieśliśmy się w inną lokalizację, odpalając także drugą grupę w Tychach!
Nie da się przy tej okazji nie wspomnieć także o Radku, czyli o Instruktorze Śląskich Filii Aramis, (ŚFA :D :D :D) ponieważ powodzenie każdej nowo powstałej filii zależy w dużej mierze od zaangażowania Instruktora prowadzącego. Otrzymuje on od nas (nas rozumianych jako całego ARAMISA) pełne wsparcie, ale to On musi poprowadzić grupę na miejscu. Co więcej, musi On szybko przyswoić sporą wiedzę zarówno z metodyki naszego treningu, jak i musi zrozumieć ideę szermierki klasycznej…
Nie ma innej opcji: jeśli chce uczyć tego innych, musi sam to najpierw poznać. Znalezienie na miejscu charyzmatycznej osoby, która, będzie w stanie pociągnąć za sobą grupę, która zaangażuje się i która poświęci wiele swojego czasu na naukę, to nie jest sprawa prosta. Niektóre miasta, które chciały posiadać własny oddział Aramisa, nigdy nie podołały temu zadaniu.
Przez jakiś czas, można prowadzić taką filię dojeżdżając na treningi z innego miasta. Jest to żmudne, ale możliwe. I tak też w kilka osób, zamiennie, co tydzień jeździliśmy do Katowic prowadzić treningi. Szukaliśmy jednocześnie osoby, która chciała by i nadawała się, aby dołączyć do kadry instruktorskiej z całej jej przywilejami i OBOWIĄZKAMI,  aby w końcu przejąć nowo powstały oddział.
Tak jest historia każdej z naszej filii, taka jest też historia Radka...
W przypadku Katowic trafiliśmy rewelacyjnie: Radek okazał się znakomitym organizatorem i instruktorem w jednym. Nie tylko utrzymał nowo powstałą grupę, ale mocno ją rozwinął uruchamiając treningi także w Tychach. W niedługim czasie, dzięki Radkowi, filia Katowice stała się solidną częścią całej potężnej konstrukcji zwanej Szkołą Fechtunku ARAMIS, a na naszych zawodach zaczęli pojawiać się zawodnicy legitymujący się jako "SFA Katowice/Tychy"
W późniejszym czasie, treningi SFA w Katowicach zaczął także prowadzić Michała Morys (tak tak, ten sam Trener Klasy Mistrzowskiej, u którego robiliśmy kurs instruktorski). W kooperacji z Radkiem, któremu zaczął On dawać jakże bezcenne (zwłaszcza na takim poziomie trenerskim!) lekcje indywidualne, sprawili że Katowice stały się siłą, której nie sposób lekceważyć.





"Zawodnicy na miejsca, sędziowie liniowi na miejsca. Salut! Maski! Gotów? WALCZYĆ"
Jako jedyni przyjeżdżamy z rowerami. Wszyscy tachają maski szermiercze, kaftany, broń… a my jeszcze dodatkowo rowery, kaski, bidony. Wszystko jest jednak zaplanowane w najdrobniejszym szczególe. Do Jelcza mamy stąd około 2 godzin drogi, start na Tropicielu mamy o północy, a sobotnie zawody skończymy około 18:00. Czas nas zatem nie goni. Powrót na 10:00 w niedzielę, będzie wymagał od nas działania w większym reżimie czasowym, ale nie jest źle – wszystko powinno się całkiem nieźle spiąć.
W sumie dziwnie mi się tą relację piszę, bo nie wiem czy powinien opowiedzieć Wam o sobocie i przełączyć się na relację z Tropiciela, a po niej relacjonować niedzielę, czy też powinien opisać całe zawody od razu. Obie narracje miały by swoje zalety, ale i wady… i naprawdę, nie mogę się zdecydować, jak będzie lepiej. Zróbmy zatem tak, że znowu poopowiadam Wam o szermierce jako takiej i o tematach z którymi spotkacie się patrząc na świat zza maski szermierczą…
Pierwszym zjawiskiem z jakim się spotykacie, to to że czas za maską szermierczą płynie wolniej. O wiele wolniej. Gdy patrzycie na niektóre akcje z walki, obserwując je w boku, mogą wydać Wam się one niesamowicie szybkie... i takie też są. Niemniej postrzeganie zza maski jest inne. Gdy adrenalina rozsadza Wam żyły, gdy czujecie na karku oddech motywacji ujemnej (nie mogę tego przegrać!) niektóre zdarzenia dzieją się niemal w zwolnionym tempie. Są to niestety także te chwile gdy widzicie, że za moment dostaniecie trafienie, bo broń przeciwnika właśnie wymija waszą zasłonę... Trwa to wieki, ale mimo to wasza ręka nie jest w stanie zdążyć z obroną.
Kiedyś zdradzę Wam z czego to wynika to pozorne dla umysłu zwolnienie czasu... na razie uwierzcie, ze oczy nie mają z tym wiele wspólnego.





"Ekstaza i udręka. Pamiętaj, żelazo nie klęka..." (1*)
PSYCHA! Czyli rzecz o przygotowaniu mentalnym do zawodów. Spodziewalibyście się, że duża część walki dzieje się w waszej głowie?
Jest ono tak ważne (jak nie bardziej) niż przygotowanie fizyczno-techniczne. Co z tego, że będziecie umieli wykonać przeciwtempo przez zasłonę długą na treningu, kiedy na zawodach stres pożre Was i to z kosteczkami... będziecie stać sparaliżowani przed przeciwnikiem, albo ograniczycie się do dwóch, trzech podstawowych działań, które w walce z doświadczonymi zawodnikami, po prostu nie wystarczą aby wygrać. A skoro zawody potrafią część z Was tak bardzo "zamknąć mentalnie", to co by było w prawdziwej walce, gdzie pojawiłby się realny strach przed bronią przeciwnika? Część osób powie, że adrenalina zrobiła by swoje... a ja powiem: może tak, może nie. Cytując Poetkę "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono" (2*).
To z resztą jest jeden z celów naszych zawodów. Jest nim nie tylko wyłonić najlepiej (statystycznie - stad cykl zawodów) przygotowanego szermierza do hipotetycznego pojedynku, ale także wprowadzić element działania w stresie... a mówimy tu tylko o ocenie, wstydzie czy tez rozczarowaniu swoim wynikiem. Zawody to fantastyczne narzędzie treningowe... ale i super zabawa!!
Widziałem już Zawodników, którzy załamywali się bo przegrali jedną walkę... tą, która powinna być dla Nich formalnością. Mimo że przeszli dalej (osiągnęli wymagany próg punktowy), nie byli w stanie pozbierać się psychicznie i kładli potem całe zawody. Owszem, sam wierzę w to, że "srebrnego medalu się nie wygrywa - tylko przegrywa się złoty", ale czasem aż żal patrzeć, jak zawodnik klasy mistrzowskiej po przegranym półfinale, nie podejmuje nawet walki o 3-cie miejsce... brązowy medal przegrywa na własne życzenie, bo nie jest w stanie "włączyć się na nowo". Widziałem już Zawodników, których łatwo zezłościć i wyprowadzić w równowagi, których łatwo sparaliżować nakładaną na Nich presją, których strach przed porażką po prostu zamienia w kamień, którzy nie mają wystarczającej cierpliwości aby wypracować sobie zwycięstwo.
Istnieje coś takiego jak tzw. optymalny poziom pobudzenia. Poniżej niego jesteście za wolni, za słabi, zbyt wolno reagujący... powyżej niego działacie chaotycznie, bez planu, w emocjach... Poznać i umieć włączać swój "optymalny poziom pobudzenia" to sztuka. Ta umiejętność cechuje mistrzów w każdym sporcie czy grze. To nie zawsze będzie szybkość czy agresja - wręcz przeciwnie, ten poziom pobudzenia może objawiać się żmudnym wypracowywaniem sobie jednej jedynej akcji, która przesądzi o wyniku walki.
Emocje... czasem nawet łzy, złość czy zniechęcenie. Rzucanie maską, bronią... pretensje... do siebie, do innych.
A czasem na odwrót. Przesadna euforia, bo wygraliście, myśleniem "jestem wielki, jestem niepokonany"... a potem, cholera, chyba byłem w błędzie.
Po koleżeńsku mogę Wam współczuć i głaskać Was po głowie, po trenersku powiem... musicie nauczyć sobie z tym radzić. Sztuką jest wygrywać pomimo tego, że idzie Wam słabo i źle. Sztuką jest wygrywać, kiedy wszystko jest przeciwko Wam. Sztuką jest "nie dać się ponieść" kiedy przeciwnik Was sprowokuje, nie stać się zbyt pewnym siebie gdy idzie Wam dobrze, bo nigdy nie wolno zlekceważyć przeciwnika. NIGDY... nawet jeśli On sam nigdy nie był większym zagrożeniem dla Was,  to może akurat właśnie dziś trafić Mu się najlepszy start w jego życiu. Sztuką jest opanować emocje i prowadzić chłodne kalkulacje... 
Psychika to bardzo ważny element w walce i umiejętność radzenia sobie z własnymi słabościami to część kompleksowego wyszkolenia szermierczego.
Czemu dziś taki temat? A widzieliście sobotę? Duble doświadczonych, porażki faworytów, kosmiczne wyniki niektórych starć... to daje do myślenia, ile musimy się jeszcze wszyscy nauczyć. Ale Ci którzy chcą się uczyć, wyciągnąć wnioski, skupią się na poprawie błędów i doskonaleniu taktyki oraz techniki. Oni pójdą do przodu...inni zostaną w tyle. Nadal będą płakać, rzucać maską i kręcić głową z niedowierzaniem.




- You are mad!
- Thank Goddness for that because if I wasn't, this would probably never work... (3*)

A dla ciekawych kwestii organizacyjnych. Nasz szalony plan zadziałał i zdążyliśmy.
Objechaliśmy Tropiciela i zdążyliśmy wrócić na niedzielę do Katowic.
Oczywiście znowu na styk. Na minuty przed 10:00 :D
Cudowny weekend, w którym sponiewieraliśmy się srogo!


Tak, zgadza się… w niedzielę byliśmy wykończeni. Nie jest łatwo stanąć do walki po nieprzespanej nocy i mając w nogach rajd rowerowy, ale trudno! Pamiętacie Ras Al Ghula z "BATMAN BEGINS" ?

"Death does not wait for you to be ready! Death is not considerate or fair!"

Czasem trzeba stanąć do walki nie będąc gotowym. Nie będąc wypoczętym, czy zdrowym. Nie jest sztuką wygrywać kiedy wszystko idzie Wam jak z płatka... sztuką jest wygrywać, gdy wszystko jest przeciwko Wam.
Sztuką jest wygrywać pomimo... pamiętajcie o tym!

CYTATY:
1) Piosenka zespołu El Doopa "Żelazo nie klęka"
2) Wiersz Wiesławy Szymborskiej "Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono"
3) Jack Sparrow w jednej ze scen filmu "Piraci z Karaibów". TUTAJ


Kategoria SFA

Jaszczur - Ogniste Pogranicze

  • DST 80.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 października 2019 | dodano: 10.10.2019

Jaszczur - Rajd Szkodników, Pacanów, Zbieraczy Padliny i Przetrąconych Ambicji... jak głosi clickbait'owy tytuł. Ciekawe co inspirowało Malo, do takiego opisu rajdu. Z ręką na sercu, nie mam pojęcia. Szkodnik, też ponoć nie wie :D. Jaszczur to legenda. Rajd znienawidzony przez wielu, ukochany przez nielicznych... Gdy niektórzy uczestnicy piszą do Organizatora "mógłbyś przeprosić za...", inni w swej sadomasochistycznej słabości (z naciskiem na masochistycznej) piszą "czy mógłbyś zrobić to raz jeszcze?". Rajd na którym najlepsi piechurzy robią 50 km w 18 godzin, a rowerzyści na tym samym dystansie notują średnią prędkość 7-8 km/h (wielu w to nie wierzyło, wielu się o tym przekonało... niektórych do dziś nie udało się odnaleźć). A kto przeżył wizytę w kondominium Jaszczuro-Muflonowym w Masywie Śnieżnika ten wie czym jest Lodowe Piekło (nigdy nie lekceważyłem sobie potęgi Gór, ale wtedy Sudety pokazały nam jak wielką siłą rażenia dysponują. Wiedz że naprawdę mocno wieje, gdy sople rosną poziomo... na tobie).

W Górach, które (ponoć) nie istnieją...
Ostatni, czwarty z tegorocznych Jaszczurów zabiera nas aż na ukraińskie pograniczne, głęboko na kresy wschodnie, z bazą w Ropieńce. Dzień przed rajdem Malo napisał: "Nie dzwonić, nie pisać bo tu nie ma zasięgu. Aby to napisać musialem przejść w bród przez rzekę i wyjść na górę". No to zapowiada się srogo...
Nie dziwi nas to jednak bo trochę znamy te tereny. Zarówno z 36-godzinnej poniewierki na Team360 w Przemyślu (niezapomniana przeprawa linowa przez San oraz Piekielne BnO w Heluszu) oraz z wypraw własnych:

a) "Wasza Wysokość, Panie Marszałku! Meldujemy rozbicie grupy Laworty"
b) Słonny smak potu... błota
kiedy to przemierzaliśmy właśnie Pasmo Gór Słonnych, zdobyliśmy Wielkiego Króla (732m), Kamienną Lawortę (769m), Pasmo Żukowa oraz Jaworniki (908m). Taaa...Jaworniki. To jeden z dwóch (obok Trohańca) szczytów typowanych jako najwyższy szczyt Gór Sanocko-Turczańskich.
Jakich?
Ktoś zapyta. No właśnie, większość geografów wyróżnia w naszym kraju 28 grup górskich: od Gór Izerskich na zachodzie po Bieszczady na wschodniej granicy. Są jednak głosy, że powinno tych grup być 29, właśnie ze względu na Góry Sanocko-Turczańskie, leżące po polskiej i ukraińskiej stronie granicy. Ze względu na brak jednoznacznego wyznaczenia granic tych gór, za najwyższy szczyt uważa się Jaworniki lub Trohaniec, zwany przeze mnie żartobliwie TROHNIEC.
(Fajne słowa powstają jak wyrzucacie z normalnych słów samogłoski: MIŚK (misiek) albo zmieniacie ich rodzaj: Sarenek, salamander, faktur... - tak wiem, powiecie upośledzone, ale powiedzcie to Słowakom i Czechom: Vrch, Smrk :D :D)
Wracając do tematu, jak ktoś byłby zainteresowany tematem tych gór to odsyłam do "Gazety Górskiej", numer: wiosna 2019, gdzie popełniłem artykuł o "Górach, których ponoć nie ma"...

Kiedy zatem Malo podał, że "Jaszczur - Ogniste Pograniczne" będzie rozgrywany właśnie w Górach Sanocko-Turczańskich, od razu przypomniałem sobie naszą nierówną walkę z błotem na Jawornikach... oraz stary, zaniedbany szlak konny, który nagle zniknął w wielkim wąwozie i z którego naprawdę ciężko było się wydostać.
Powiem Wam, że jak na Góry, których nie ma, to potrafią one nieźle sponiewierać.
Ech, coś co nie istnieje... to kojarzy mi się tylko z jednym. Pamiętacie klasykę polskiego komiksu "Throgal"? Pamiętacie epizod "Gwiezdne dziecko"? Zadanie, które wyznaczył podstępny Wąż Nidhogg Królowi Krasnoludów w zamian za zwrócenia Mu imienia było dostarczenie "metalu, który nie istniał". Krasnoludy miały na to 1000 lat...

My będziemy mieć 16 godzin, na odnalezienie lampionów rozwieszonych, nie przez Węża, ale przez jeszcze bardziej straszliwego Jaszczura. Kto wie, jak wymagająca jest nawigacja na Jaszczurze, ten jest świadom, że znalezienie "metalu, który nie istniał" byłoby prostszym zadaniem...
Ruszamy jednak o 5:00 rano z Krakowa w kierunku, Gór których (ponoć) nie ma.
Tym razem dołączy do nas, znany Wam z wielu poprzednich relacji, Iron Man, a dla którego będzie to pierwszy Jaszczur w jego rajdowej karierze. Dla nas to 12-sta edycja tej imprezy. To już kilka dobrych lat, ale i tak ubolewam że nie udaje nam się być zawsze na wszystkich Jaszczurach. No, ale życie...
Gdy mkniemy autostradą przez niesamowicie ciemną noc, rozmawiamy o poprzednich edycjach imprezy oraz zastanawiamy się czy znowu trafimy na audiencję u Jego Wysokości Wielkiego Króla... tzn. mówię do siebie, bo Szkodnik śpi strudzony trudami minionego tygodnia. Łapie cenne chwile tak deficytowego towaru jakim jest sen, a ja cisnę na wschód... przez ciemność i deszcz. Mrok i potop z nieba... to nas dzisiaj czeka, no ale czego spodziewać się po Górach, których (ponoć) nie ma
Nazwa dzisiejszej wyprawy kojarzy mi się także z klasyką polskiego kina i serialem "Pogranicze w ogniu"... mimo, że to nie ta granica, ale jednak :)


A jaka jest wasza ulubiona całka?
Około 9:00 docieramy do małej szkoły w Ropieńce, która jest bazą dzisiejszego Jaszczura. W bazie sporo znajomych twarzy - to Ci nieliczni, którzy tak jak my darzą Jaszczura ślepą masochistyczną miłością, zaprzeczając zjawisku zwanemu "syndrom sztokholmski".
Malo prowadzi odprawę. Okazuje się że wyruszamy w tereny nam jednak nie znane - jesteśmy spory kawałek od Pasma Kamiennej Laworty, Wielkiego Króla czy Jaworników, a do tego trasa wyrzuci nas jeszcze dalej bo (w dużej mierze) na północ.
Mapa jak zawsze jaszczurowa, chociaż lepszym stwierdzeniem jest słowo "zabytkowa" - nie mam pojęcia ile ma lat, ale będzie to liczone w dziesiątkach. Do tego jest ona, jak zawsze, pocięta na odcinki lidarowe (laserowy skan terenu), a także na wycinki hipsometryczne (wysokościowe). Musimy to sobie samodzielnie złożyć w jakaś mniej lub bardziej logiczną całość.
Czekając na naszą minutę startową przechadzam się po szkole i w jednej z klas znajduję pustą tablicę. Biorę więc kredę i piszę na niej:

Najpiękniejszy wzór matematyki:

Czemu najpiękniejszy? Bo łączy ze sobą liczbę e, liczbę PI, liczbę "i" (pierwiastek z minus 1, jak ktoś nie zna) w jednym wzorze. Gdyby ktoś nie wierzył, że to naprawdę równa się "minus jeden", to zapraszam na TEN FILM - uwielbiam tego gościa! Tłumaczy On matematykę jak dzieciom, nie potrzeba znać zawiłych definicji aby zrozumieć.
Drugą rzeczą jaką napiszę na tablicy to moja ulubiona całka.

Czemu akurat ta jest moją ulubioną? Bo są tam fajne funkcje takie jak logarytm naturalny oraz arcus tangens. Do tego trzeba ją rozwalać najpierw przez podstawienie a potem przez części (zakładając, że nie znacie całki bezpośredniej z logarytmu naturalnego) czyli łączy dwa sposoby rozwiązywania. A jaka jest wasza ulubiona całka?
Tylko nie mówcie mi, że nie macie takiej! Jak można nie mieć swojej ulubionej całki?
Nie uwierzę, że nie macie. Zrozumiem, że możecie nie chcieć się nią z kimś podzielić, bo to trochę intymne jednak jest, ale że nie macie to nie uwierzę.
Z innych rzeczy, chwile później ruszamy już w trasę...

Jednak nie całki, a procenty i hektolitry...
Na początek wybieramy kierunek północno wschodni, tak aby robić lidary za dnia (i tak będą trudne), a punkty opisowe i te klasyczne "w planie mapy" po nocy. Dopasowywanie skanu terenu do okolicy czy też nawigacja tylko po wysokościach elementów na danym obszarze, gdy wokół jest ciemno to sport ekstremalny. Oczywiście nie unikniemy tego dzisiaj, ale lepiej większość tych trudniejszych punktów zrobić za dnia - stąd kierunek północ.
Zaczynamy jednak od procentów - podjazd 12%, tak na rozgrzewkę... jesteśmy na obrzeżach Góra Sanocko-Turczańskich, więc trochę pagórów dzisiaj do zrobienia też będzie. Na granicy lasu odbijamy z utwardzonej drogi i wjeżdżamy w teren. Po ostatnich deszczach, lasy po prostu płyną... na ścieżkach jedno błoto. Do tego według prognoz, ma nam zacząć padać za jakąś godzinę i... nie skończyć do rana. Zapowiada się zatem, że dziś zmokniemy...
... i powiem Wam, że było zgodnie z prognozami. Zaraz po pierwszym punkcie jak zaczęło padać to nie skończyło do rana. Cały dzień i połowę nocy w deszczu.
Jak to mawiał dowódca mojego plutonu, kiedy robiłem kurs podoficerski w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie: "pogoda taktyczna - łatwo się okopać"
Deszcz deszczem, ale jest październik i jest zimno: koło południa 7-8 stopni, a wieczorem i w nocy będzie to około 4. Kiedy jesteście totalnie przemoczeni, to robi się naprawdę zimno. Niby mamy wodoodporny sprzęt, ale nic nie wytrzyma 16 godzin ciągłego deszczu, chyba że jest to zadaszenie... choć też nie zawsze. Na dach nad głową nie możemy jednak dziś liczyć, więc będziemy cisnąć przez deszcze, ulewę, mżawkę, potop z nieba przez cały dzień. Nie wiem ile hektolitrów wody na nas spadło, ale dawno nam tak nie dolało. Ostatnim razem to chyba na Liszkorze w kwietniu, acz tam przynajmniej przez kilka pierwszych punktów kontrolnych nam nie padało. Tutaj zaczęło dosłownie 10 minut po zdobyciu pierwszego.




Góry, których (ponoć) nie ma, mają drogi, których (naprawdę) nie ma
Z pierwszego punktu na sporej polanie (nr 16) staramy się przebić do 15-tki. Według mapy trzeba zjechać ze wzgórza jedną z dwóch dróg. Obu w terenie nie będzie...
To znaczy niby coś na kształt drogi jest i to nawet tam, gdzie ma to być według mapy, ale po kilkudziesięciu metrach ścieżka zaniknie i będziemy musieli przedzierać się na dziko... czyli Jaszczurowy klasyk.


No i wspomniany już deszcz. Właśnie wtedy się zacznie. Próbujemy przedrzeć się przez las, ale to wcale nie jest proste bo robi się gęsto i są wiatrołomy... kto się z rowerem kiedyś przeprawiał przez takie przeszkody, ten wie że to czasem wcale nie jest takie proste, jak dziesiątki gałęzi próbują Was zatrzymać.
Schodząc w dół przez gęstwinę zaliczam glebę na śliskim błocie... ale nie taką normalną, taką pokazową. Artystyczną, dystyngowaną. Idę w dół i nagle czuję że prawa noga zaczyna mi zjeżdżać po błocie i za nic nie mogę złapać na niej oparcia. Przenoszę zatem ciężar ciała na lewą nogę, ale wtedy ona zaczyna także jechać w drugą stronę... po prostu nogi mi się rozjeżdżają jak galeriance na widok sponsora w garniturze. Jako, że sprowadzałem rower, trzymając go za kierownicę, to postanawiam - nim nogi mi się do końca rozjadą - oprzeć się na nim, złapać punkt podparcia aby zatrzymać poślizg. Jak tylko przykładam siłę do kierownicy oba koła mojej maszyny zaczynają jechać na błocie w bok... cudownie teraz każda kończyna rozjeżdża mi się w inną stronę. Pozostaje rzec tylko nieśmiertelne "K***a" i glebnąć ryjem w błoto.
Tak też czynię... pomału, niemal z gracją, rozjeżdżam się do końca i ... plask. Aż mlasło...


W końcu udaje nam się dotrzeć do jakieś (nawet dobrej) drogi, z której powinniśmy odbić po 15-tkę. Odbicia jednak nie ma. Jest ściana lasu i nawet ślad po dawnej ścieżce.


Postanawiamy namierzyć się od wąwozu, który przecina naszą drogę. Targamy zatem wzdłuż wąwozu, a że jest zarośnięty to raz idziemy jego dołem, a raz brzegiem (dołem, kiedy zbocza pokryte są gęstwiną "choinek"). Gdy docieramy do końca jaru, powinniśmy trafić na ścieżkę która zaprowadzi nas na 15-tke od drugiej strony. Ścieżki brak... jest stare i zniszczone ogrodzenie młodnika. Próbujemy poruszać się wzdłuż niego, ale jest ciężko bo znowu wiatrołomy, pokrzywy po szyję (aua..) i ogólnie gęsto. Finalnie namierzamy lampion, ale wyprawa po niego i powrót będzie kosztować nas sporo czasu. Od podbicia pierwszego punktu minęło 1,5 godziny... czyli jesteśmy w trasie już ponad 2 godziny a mamy całe dwa punkty i niecałe 5 km na liczniku. Typowe dla Jaszczura, acz to zawsze strasznie frustrujące, bo wywołuje dysonans poznawczy. Na innych rajdach czasem wchodzą 2-3 punkty na godzinę, tu "przejechanie" od 16 do 15-tki zajęło półtorej godziny.


"To polana w groźnym barszczu schowana..." (1*)
Ruszamy dalej i chwilę później wjeżdżamy na tereny starego PGR. A cóżże innego możemy tam znaleźć jak nie znienawidzony przeze mnie Barszcz Sosnowskiego, Przy okazji relacji z Silesia Race pisałem Wam, że jak uwielbiam niebezpieczne rośliny a POISON GARDEN to najwspanialszy ogród na świecie, to tego k****stwa po prostu nienawidzę. A tutaj obrodziło... niektóre z okazów są sporo wyższe od nas. Jest ich też tutaj od groma.
Muszę jednak przyznać, że ilość tego świństwa jak i jego rozmiary naprawdę robią niesamowite, acz złowieszcze wrażenie. Dobrze, że draństwo już nie kwitnie, ale wiem, że tylko udaje martwe... nie dajcie się zwieść, odrośnie. Zawsze odrasta... Tu pomogłyby tylko egzorcyzmy i napalm. Z naciskiem na NAPALM.
Przedzieramy się niemal przez barszczową dżunglę. Nie dziwię się, że Malo dał tu punkt kontrolny. Gdybym to ja robił trasę, to sam dałbym tu takowy aby pokazać ludziom ogrom inwazji tego syfu... zwłaszcza, że teraz - w październiku - można tędy bezpiecznie przejść. Takie punkty kontrolne pamięta się latami...



Zostawiamy barszcze i ruszamy dalej. Przed nami kilka lidarów, czyli wąwozy i chaszczownie. Deszcz napiera jak Ruscy na Berlin w 45-tym... jesteśmy przemoczeni, ale nie wygląda jakby go to obchodziło. Nawet jak robimy popas, to nie na długo bo zatrzymanie się na dłużej niż chwilę owocuje tym, że zaczyna nam się robić nie najlepiej pod kątem termicznym (czytaj k****wsko zimno). A będzie tylko gorzej, gdy zapadnie noc. Na razie jednak jeszcze jest jasno, choć błękitu nieba próżno szukać na nieboskłonie. Kilka zdjęć dla Was z tej części rajdu.




Jak to na Jaszczurze, kolejne punkty kontrolne nie wchodzą nam zbyt szybko i to mimo całkiem niezłej nawigacji. Krzaki potrafią skutecznie spowolnić... wąwozy także. Nawet jeśli punkt jest zlokalizowany w okolicach mostku na całkiem niezłej drodze, to dostać się do niego to kilka minut walki z gęstwiną, a kiedy trafiają się potencjalne przeloty między lampionami, to oczywiście musi być ostro od górę...
Walczymy jednak z ulewą i terenem na tyle ile jesteśmy w stanie. O tej porze dnia jesteśmy już totalnie przemoczeni, bo to już kilka dobrych godzin w strugach deszczu. Zaczynamy szacować także, że nie uda nam się zrobić całej trasy, więc postanawiamy odpuścić na tym etapie jeden, bardzo leśny punkt. Ech…. Trasa szacowana na 50 km (nigdy taka nie jest…), ale na Jaszczurze tylko dwa razy udało nam się zrobić komplet – na płaskich edycjach „Graniczna Woda” w Puszczy Augustowskiej oraz „Kresowe bagna” w Poleskim Parku Narodowym. Jak się zaczynają pagóry to następuje jak u Kasprowicza „koniec snów o potędze”…


Ciężko spotkać Ryśka w lesie, a jednak się udało :D



"Celnicy na granicy, podadzą rękę nam, celników na granicy ja bardzo dobrze znam... " (2*)

Ciśniemy mocno pod górę. Jesteśmy już naprawdę niedaleko granicy ukraińskiej (a więc i granicy EU) i cały czas się do niej zbliżamy. Gdy zatrzymujemy się na mały postój, pod rozłożystym drzewem, tak aby nas choć trochę osłoniło to od deszczu dopada nas Straż Graniczna. Napisałbym, że dostaliśmy reflektorami po oczach (tak dla większego dramatyzmu opowieści), ale tak leje że te światła to są w sumie ledwo widoczne. Strażnicy są jednak bardzo mili, acz wypytują nas dość szczegółowo o nasze zamiary.
Nie wiemy do końca czy przyznawać się, że jesteśmy z rajdu, bo Malo mówił że nie zdołał poinformować Straży Granicznej o przebiegu imprezy, acz kiedy pytają nas „czy my także z tego biegu…” to domyślamy się, że i tak wiedzą wszystko.
Potwierdzamy zatem, że jesteśmy uczestnikami rajdu i obiecujemy (na tyle ile się da) nie szwendać przy granicy
Ten Jaszczur i tak nie zabiera nas tak blisko jak niegdyś "Jaszczur - Zaklęty Monastyr" gdzie w środku jakieś nieprzebieżnego lasu chodziliśmy niemal po słupkach PL - UKR. No, ale tego Im przecież nie powiemy. Obiecujemy być grzeczni...



"A myśliwemu co mnie dojrzał już się śmieją oczy..." (3*)
Pora na kolejne spotkanie. Przed chwilą była Straż Graniczna to teraz pola na myśliwych. Są lekko zaskoczeni naszą obecnością tutaj. Za moment, dosłownie za kilka minut zapadnie zmrok, deszcz wali nieprzerwanie właściwie od rana, a tu trójka rowerzystów łazi po krzakach. Basia tłumaczy Im trochę co my w zasadzie robimy, ale nadal nie mogą pojąć jak tak można w taką pogodę.
Chwilę później, jadą dalej swoim 4x4 i instalują się na pobliskiej ambonie. Kiedy będziemy tamtędy przechodzić zastanawiam się mierzą do nas z broni... ot tak dla sportu. Ja bym mierzył - Szkodnik pewnie też by mierzył bo całkiem nieźle strzela. Ciekawe czy byłby to Szkodnik "2 sekundy" albo Szkodnik - Kukuszka (wyjaśnienie w przypisach!):)
Wracając do myśliwych, mam wprawdzie nóż w plecaku jakby co, ale przychodzenie z nożem na strzelaninę to słaby pomysł.
Udaje nam się przejść obok nich bez kuli w plecach, więc ten dzień nie jest do końca taki zły - mimo że pada.
Trzeba doceniać te drobne uśmiechy losu... np. że się nie dostało postrzału.


Na granicy... błędu

Chcemy teraz zjechać na Liskowate. Droga, którą minęliśmy myśliwych nie skręca jednak tak jak byśmy chcieli (mimo, że z mapy wynika że powinna). Postanawiamy zatem skorygować kierunek na pierwszym odbiciu w prawo, ale takowych także nie ma. Mapa mówi, że powinny być 3 takie odbicia, ale nie ma ani jednego. Idziemy zatem "główną" drogą leśną, ale coś jest bardzo nie tak... zaczyna ona bowiem kierować nas coraz bardziej na północny-zachód. Kompas jest bezlitosny, a to znaczy że za moment znajdziemy się na granicy PL- UKR. Jest już ciemno i to naprawdę ciemno. Deszcz nie ustaje, niebo zasnute chmurami, więc noc jest czarna jak smoła. Mrok i ciemność... a my jesteśmy parędziesiąt METRÓW od granicy EU.
Ech... a obiecywaliśmy Straży, że nie będziemy zbliżać się do słupków. Cudownie...
Najgorzej, że nie za bardzo jest jak zmienić ten kierunek. Dobrze że się zorientowaliśmy, bo taki błąd w nawigacji (nie zauważenie że droga zmieniła kierunek) mógł nas wpakować w nieliche kłopoty. 
Znowu czeka nas radykalne rozwiązanie - na dziko na południe. Przedzieramy się wiatrołomami, ale docieramy do jakiegoś starego traktu, który wyprowadza nas już w dobrym kierunku. Do tego jest tu mocno w dół, więc dzida na Liskowate :) 




Hipotermia w Królestwie Kiwonów (Koników)
Gdy docieramy pod cerkiew w Liskowatem (mamy tam jedno z jaszczurowych zadań), to dotyka nas kryzys. Jesteśmy przemoczeni, tak strasznie przemoczeni... jest zimno, bardzo zimno, a woda z nieba ani myśli przestać napierać. Telepie nas z zimna... wyciągam moje ratunkowe rękawiczki CLASS 1. Przeklinam w duchu, że nie wziąłem ze sobą ratunkowych CLASS 2 - coś jak narciarskie ale lepsze, no ale przecież nie ma jeszcze zimy. CLASS 2 jest na temperaturę -20... Zapomniałem jednak, że jak leje nieprzerwanie 16 godzin i jesteś całkowicie przemoczony, to temperatura 4-5 stopni to zło. Nie czuję palców, ręce mam zgrabiałe i straszliwie bolę przy każdym ruchu... CLASS 1 to grube polarowe. Tak, przemokną... ale da się je włożyć jako trzecie (dwie pary innych mieszczą się pod nimi). Wszystkie mokre, ale to jednak 3 warstwy. W jakimś stopniu to pomaga - ręce nie bolą już kur***wsko, po prostu bolą...  dobrze nie jest, ale jest jednak trochę lepiej. 
Przed nami południowa część mapy - jesteśmy już na kierunku "na bazę", ale jeszcze kilka punktów przed nami jeszcze. Tako rzecze Szkodnik... trochę dzwoni zębami, ale tako rzecze. Ja jak nie mam czucia w rękach, to słabo myślę o lampionach. W sumie to i tak nie mamy zbyt dużego wyboru, bo jesteśmy spory kawałek drogi od bazy i nie da się obecnie skrócić trasy.
Ruszamy zatem przez mrok do Królestwa Kiwonów bo wjeżdżamy na roponośne obszary. Koników (kiwonów) będzie tutaj naprawdę dużo - jedno z naszych zadań to policzyć częstotliwość pracy jednej (konkretnej - to w końcu rajd na orientację) z takich maszyn. 


Od bazy oddziela nas cały górski grzbiet... z każdą chwilą robi nam się jednak coraz zimniej. Nawet pchanie pod górę stromym zboczem nie jest w stanie mnie zagrzać. Jest słabo... a deszcz i dreszcze napierają nieprzerwanie.
Mam jeszcze jedną suchą warstwę w plecaku, ale jest mi tak zimno, że nie wyobrażam sobie zdjęcia teraz tak przemoczonej kurtki. Co więcej aby ręce przeszły przez rękawy musiałbym zdjąć rękawice (mam na rękach 3 pary...). Nie wyobrażam sobie ich zdjęcia i potem założenia ich z powrotem. Nie mam czucia w palcach... zdjąć zdejmę, ale to będzie kaplica. Włożenie 3 par rękawic na siebie, kiedy są suche a wasze ręce sprawne wymaga trochę gimnastyki samo w sobie... teraz nie ma takiej opcji.
Andrzej też nie jest w dużo lepszym stanie. Szkodnik jakoś tam się trzyma, ale też Mu zimno... jesteśmy niemal 16 godzin na deszczu, a jest 4 stopnie. Walczymy już chyba tylko siłą woli i wyhaczamy 3 kolejne punkty kontrolne. Myślę sobie, że na Śnieżniku 2 lata temu było gorzej (bo było), ale tam w schronisku przebraliśmy się w suche ciuchy z plecaka po sponiewieraniu. Przemokły one ekspresem, ale jednak pół godziny w schronisku pozwoliło nam się jakoś trochę zagrzać. Tutaj jesteśmy cały czas na zewnątrz i nie ma opcji aby gdzieś się schować. Jaszczur to zawsze kuźnia charakteru... jesteśmy sponiewierani i to konkretnie, a jednak kolejne wąwozy i strome podejścia padają naszym łupem. Nawet punkt po który trzeba wspiąć się po drzewie... serio. Zdjęcia nie mam, bo była noc, napierał deszcz i mimo cyknięcia fotki nic na niej nie wyszło... życie. Życie i to w ciężkiej hipotermii...



"I umieć nie spaść, kiedy piersi pęd rozpiera, a spadłszy szepnąć jeszcze..." (5*)
K***A!!  Aua...to bolało. Ca za gleba... chwilę zbieram się z ziemi, bo spadłem jak upośledzony kot... na wszystkie 4, ale nie łapy. Spadłem na 4 stawy. Łokieć, łokieć, kolano, kolano - zacne combo niczym Noob Saibotem w Mortal Kombat Trilogy.
Oba kolana i oba łokcie o ziemię. Gleba jak nigdy, ale to wina hipotermii. Zgrabiałe palce, mało sprawne z bólu dłonie... wjechałem w dziurę, taką którą normalnie bym nie zauważył, bo amor by wybrał... no ale amor zapchany jest tak błotem, że wszedł prawie cały i wyjść z powrotem to już nie chce. Szarpnęło mi kołem i nie dałem rady takimi rękami utrzymać kierownicy. Rzuciło mną o glebę... i to prawie na ostatniej prostej do bazy. Mimo potężnej gleby jakoś dotaczam się do bazy. Andrzej też ma już dość... tylko Szkodnik jest zdania, że Mu się drużyna posypała, a można było jeszcze ze dwa punkty zrobić. Kochany Szkodnik... już wiem czemu nie umarłem dzisiaj z zimna. Żona mi zabroniła...
Nie będzie dziś dla Was nawet zdjęcia kary jaszczurowej, a jak pewnie pamiętacie robimy jej zdjęcie zawsze... no ale tym razem to spłynęła cała. W bazie musieliśmy odszyfrowywać Malo co na niej kiedyś było, bo ją totalnie zalało (mimo że cały czas jeździła w worku i wyciągana była tylko czasem do wpisywania kodów z lampionów... i tak szlag ją trafił).

CAŁKIEM DOBRZE !!!
W bazie kiedy przebierzemy się w suche ciuchy i zjemy coś ciepłego, zrobi nam się trochę lepiej. Masakra warunki dziś był... naprawdę nam dowaliło deszczem i zimnem. No, ale kolejny Jaszczur zrobiony i to w nieznanym nam terenie. To cieszy!
W bazie dostrzegam także, że ktoś rozwiązał zostawioną przeze mną całkę. I to rozwiązał ją dobrze, poprawnie wykonując podstawienie i przekształcenie dx względem dt. Mam swój typ kto to mógł być. Mam swój typ, ale nie powiem...
No ale z drugiej strony, na jakim innym rajdzie ktoś by w ogóle zwrócił uwagę na tą tablicę, a co dopiero rozwiązał taką całkę.
Takie rzeczy tylko na Jaszczurze... i za to też kochamy Jaszczury. Nawet mimo tego, że znowu nas mocno przetyrał...
Pamiętajcie" co Was nie zabije to... Was okaleczy, ale także może i czegoś nauczy :)
Droga do domu zajmuje nam długo... Do bazy zjechaliśmy po północy. Potem kilka chwil na zjedzenia i ogarnięcie się. Wyjazd do Krakowa było po 2-giej w nocy, ale jako że jesteśmy wykończeniu, to śpimy po drodze w aucie... około 3 godzin.
Nim zatem dotachamy się z Przemyśla do Krakowa to robi się 11:00.
Idziemy spać niemal natychmiast... i znowu z niedzieli nic nie ma pamiętam.
Masakra, nie pijemy, a dni nam giną jak w jakimś alkoholowym transie.


CYTATY:
1) Parafraza piosenki Manam "Kocham Cię kochanie moje"
2) Piosenka tytułowa z filmu "Yuma"
3) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Obława"
4) FIlmy wojenne o snajperach:
- jeden to "Bitwa o Sevastopol" czyli fabularyzowana historia dość kontrowersyjnej postaci 
- drugi to "Frontline" - bardzo dobry film wojenny o wojnie w Korei (jest tam snajper zwany "2 sekundy")
Jak już jesteśmy w temacie wojny w Korei to KONIECZNIE OGLĄDNĄĆ "BRATERSTWO BRONI" - według mnie to jeden z najlepszych filmów wojennych EVER!!! Link prowadzi do filmu online.
5) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Z XVI-wiecznym portretem trumiennym"  


Kategoria Rajd, SFA