aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2019

Dystans całkowity:216.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:108.00 km
Więcej statystyk

Zawody szermiercze ŁÓDŹ 2019

  • Aktywność Sztuki walki
Niedziela, 26 maja 2019 | dodano: 28.05.2019

Gdy duża część czytelników tu zaglądających uderza na OrientAkcje lub Kierat, my zapominamy na chwilę o rowerach i lampionach punktów kontrolnych i w sobotni poranek ciśniemy do Łodzi. Jeśli zastanawiacie się, jak mogliśmy zapomnieć o punktach kontrolnych, to powiem Wam, że było to tak. Stoję sobie na spokojnie na warcie i nagle podbija dwóch typów w dziwnym kabriolecie. Jeden to dziadek w kapturze, a drugi to jakiś lokalny wujo-pomagier na farmie wilgoci. Myślę sobie: "o! ta dwójka będzie na pewno wiedzieć coś o lampionach". Pytam dziadka czy dostanę je na OrientAkcji, a On mi na to, że "to nie są lampiony, których szukacie". Wyglądał dziwne, ale był naprawdę przekonywujący. Tym sposobem zamiast na akcję, to jedziemy na na zawody szermiercze do Łodzi.
Kto zna nas trochę bardziej od strony żelaza, ten może zapytać: ale jak to? Przecież zawody Pucharu 3 Broni odbywają się  u Was we wrześniu, październiku i listopadzie. To skąd nagle jakiś maj?
Jestem Wam winny słowo wyjaśnienia, bo rzeczywiście nie opisywałem jeszcze tutaj naszych majowych event’ów.
Podobne jak o innych zawodach, nie robię relacji minutowej, ale podzielę się z Wami różnymi przemyśleniami, refleksjami oraz postaram się przybliżyć Wam jeszcze bardziej, czemu na rajdach na orientację jeździmy wyłącznie pod (jedyną słuszną) banderą Szkoły Fechtunku ARAMIS (SFA). Zapraszam zatem na opowieść o mieście środka… Polski.

„Tylko nieznane przeraża człowieka, ale dla tego który stawia mu czoło, to już nie jest nieznane…”
Zawody Pucharu 3 Broni, czyli właśnie te rozgrywane na koniec lata i jesień to duże imprezy, na które stawiają się zawodnicy ze wszystkich poziomów wyszkolenia. Nierzadko (czytaj zawsze) oznacza to ostrą i zażartą rywalizację o każdy pucharowy punkt oraz o miejsce w ogólnym rankingu na koniec cyklu. Dla wielu osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę z szermierką, pierwsze zawody to ogromne przeżycie, ale i duży stres. Wiecie pytania kotłujące się w głowie: czy jestem wystarczająco gotowy, czy się nie skompromituję…. Przecież broń w ręce mam dopiero niecały rok, a tam będą zawodnicy z 10-letnim stażem… i tak dalej, i tak dalej. Jeśli chodzi o wymyślanie różnego rodzaju fobii i strachów nasz umysł nie ma sobie równych.
Ich umysły jeszcze nie wiedzą, jak wygląda prawdziwa walka. Pamiętacie tą scenę (jak nie wstyd, wtedy kierunek przypisy, ale nie zapomnijcie o samo-biczowaniu wieczorem w ramach kary) - ona jest prawdziwa do bólu:

- Are you ready?
- I can... I can barely stands
(niespodziewany but na klatę) - Death does not wait for you to be ready! Death is not cosiderate... or fair (leci drugi na klatę) (*)

Wychodząc zatem naprzeciw tymże obawom (w trochę bardziej cywilizowany sposób niż ten powyżej), 3 lata temu zaczęliśmy organizować dodatkowe zawody, które mają pomóc oswoić się naszym nowym szermierzom z klimatem zawodów. Tak oto narodziły się:
- zawody Kobiet (i to mimo tego, że jest u nas odrębna klasyfikacja kobiet w Pucharze) 
- zawody Debiutantów/Nowicjuszy

W pierwszych zawodach startują same dziewczyny - to oczywiste, ale często są to młodsze stażem Zawodniczki. Te najlepsze w nich nie występują – oddając możliwość mniej doświadczonym Koleżankom pobić się o medale. Czemu to robią? Na to pytanie odpowie Wam następy rozdział naszej opowieści, ale nie będzie to odpowiedź wprost – naświetlę Wam pewne zagadnienie, a wnioski spróbujcie wyciągnąć sami. Wierzę, że Wam się uda :)
Drugie zawody są dla dwóch grup naszych uczniów: pierwsza z nich to osoby, które są w szkole krócej niż dwa lata. Jeśli były odważne, to być może startowały już w Pucharze 3 Broni, czyli w warunkach o wiele trudniejszych, ale nadal ich doświadczenie sparingowe nie jest duże. Druga grupa to osoby, które mają nieokreślony odgórnie staż w szkole, ale nigdy jeszcze w zawodach nie startowały i będzie to ich debiut.
Oczywiście dziewczyny spełniające wszystkie warunki (czyli bycie dziewczyną i debiutantem), mogą wystartować zarówno w sobotę, jak i w niedzielę czyli w obydwu zawodach. Dziewczyny spełniające tylko jeden warunek np. bycie debiutantem, w kategorii kobiet wystartować nie mogą. Albo na odwrót – mogłem coś pomieszać… ale ja tu sędziować przyjechałem. Sędziować i oglądać przemoc, a nie problemy gender rozkminiać.
Jednocześnie Łódź jest naszym dość świeżym, acz już mocno ugruntowanym oddziałem, więc uczynienie z niej gospodarza eventu bardzo podniesie prestiż tej placówki… a i wszyscy mają relatywnie blisko: od Tripolis (Trójmiasta), przez Toruń, Warszawę, Wrocław, Katowice i Kraków.

"Wojna nie ma nic z kobiety” Hmmm a może właśnie nie i „Piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona” (*)
Słowo komentarza dlaczego kobiety walczą u nas w kategorii OPEN, bo może wydać Wam się to dziwne.
Odpowiedź jest prosta: szermierka jest niesamowitą sztuką walki, gdzie siła, szybkość, wytrzymałość mają ogromne znaczenie… ale tylko do pewnego momentu: na etapie high-level oraz mistrzowskim predyspozycje fizyczne bardzo tracą na znaczeniu i liczy się psycha, technika oraz taktyka. Widać to z resztą po wynikach, gdy niektóre zawodniczki lądują na podium w kategorii OPEN, w teorii fizycznie nie mając najmniejszych szans z jakimś wielkoludem. Nie jest to jednak walka na gołe pięści i kopyta. 
Myślicie, że to przypadek albo ktoś Im odpuszcza? To powiem Wam tak: sport walki, totalna rywalizacja, od tej walki zależy czy przejdziesz dalej, jesteś wielkim facetem – dwa razy większym od dziewczyny naprzeciwko Ciebie i trochę nie wyobrażasz sobie, że możesz tą walkę przegrać...
no bo tak trochę głupio będzie i koledzy będą się śmiać… czujecie to?
No więc właśnie! Uwierzcie, że nikt Im nie odpuszcza, a część osób to chce po nich przejść za wszelką cenę. Po prostu zmieść dziewczynę z planszy i najwyżej przeprosić później, że nie chciało się walnąć aż tak mocno…. Ale to oczywiście dopiero po wygranej.
Nie wierzycie? Polecam jedno ze zdjęć poniżej.
A mimo to stają na podium w kategorii OPEN. A mimo to wracają z medalami.
Ograniczenie dziewczyn do startu tylko we własnym gronie, bardzo mocno wpłynęło by na ich poziom. Statystycznie na sporty walki przychodzi więcej męskiej części społeczności, co automatycznie przekłada się to, że liczba dobrych zawodników jest spora (statystyki i rachunek prawdopodobieństwa). Gdyby kobiety miały walczyć tylko we własnym gronie, zostałaby odebrana Im szansa na zmierzenie się z wieloma trudnymi przeciwnikami w trudnych warunkach, a wyniki pokazują, że nie są w tym starciu bez szans.
A walka z trudnymi przeciwnikami, wysoka poprzeczka i trudności… czyż to nie jest to, co nas rozwija, uczy, umacnia? Tak, ja wiem… czasem też frustruje, jak przegrywamy po raz n-ty… ale taka jest droga do Mistrzostwa. Mimo, że kocham cytaty:

„there is only one way to become a champion, never f***king lose” (*),


ale chyba wiecie, że to nie do końca prawda i to Alfred ma rację, a Gannicus blefuje (jeśli pamiętacie teleturniej z lat 90-tych "Szalone Liczby" i teksty typu Dusia ma racje,a January blefuje).  

Tak więc, to Alfred prawdę Wam powie:

„Why do we fall , Mr Bruce? So we can learn to pick ourselves up" (*)

Dobra, dość słów - popatrzcie na akcje, które udało się uchwycić w obiektywie.

Ach te walki na Rapiery.  Klaudia i Magda w zwarciu.

Wiktorii marzy się wiktoria i broni się zasłoną czwartą przed natarciem ze strony Magdy.

Marika odrąbuje Magdzie ramię.

Kasia ze stoickim spokojem broni się zasłoną przed natarciem w pierś.

Marika w natarciu na głowę w wypadzie skoczno-ślizgowym. Czy Paula zdąży z zasłoną?

Marika może mieć problem z wyhamowaniem przed Rapierem, który nagle zawisł przed jej twarzą.

Dzień jak co dzień u Kasi. Zasłona - odpowiedź to naprawdę spoko taktyka.

Podium w trójboju klasycznym - Zawody Kobiet. Takie bukiety to ja rozumiem.


„Styk nad białą linią”
Pasuje Wam, jak to brzmi… ? Jest klimat, nie?
Powiedzcie to jeszcze jakimś grobowym głosem i robi się psychodela.
Zawodnicy na miejsca, salut, postawa, styk… nad białą linią, walczyć!
Hermetyczne - wiem, wybaczcie - niemniej idzie się domyślić, że są to komendy poprzedzające walkę. Styk oznacza, że klingi powinny się ze sobą zetknąć – w Szpadzie i Rapierze zawodnicy zaczynają daleko od siebie, ale w Szabli walkę rozpoczynają w styku broni (czemu tak jest – o tym może innym razem bo to złożony temat. Nie W(y)BIEGAJMY tak szybko w przyszłość…). Dobra, już kończę z tymi hermetycznymi docinkami i odpowiadam jasno i klarownie. Na razie niech Wam wystarczy fakt bez wyjaśnienia: Szable zaczynają w styku, a tak jakoś wyszło, że najważniejsze walki czyli od ćwierćfinału wzwyż, sędziowaliśmy w takim miejscu sali, że styk kling wypadał nad białą linią na parkiecie. No i wyszło samo: Styk nad białą linią.
A skoro jesteśmy już przy zawodnikach to powiem Wam, że dopisało!
18 osób!! To piękny wynik, zwłaszcza że mówimy tylko o Debiutantach.
Oznacza to, że do grupy wszystkich naszych zawodników dołączyło właśnie 18 nowych osób.Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to nasze wrześniowe czy październikowe zawody powiększą się o taką liczbę osób. To jest mocny wzrost!
Jeśli chodzi o zawody kobiet, to było ich mniej niż w tamtym roku (stosunek 6 do 10), ale cóż… nie udało się w tym roku części dziewczyn namówić na start. Co ciekawe niektóre wystartowały w niedzielę w zawodach debiutantów (czyli w open) nie startując w kategorii im dedykowanej!! To tak jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości odnośnie poprzedniego rozdziału :)
Tu chciałbym także podziękować wszystkim doświadczonym (tym szermierczo i tym przez los) Zawodnikom i Instruktorom, którzy przyjechali pomóc w organizacji i sędziować. Sam wiem, jak jest to ciężkie wystać całe zawody, kiedy się nie walczy i tylko sędziuję… człowieka skręca, ciągnie na planszę, ale to nie jest event dla nas. My tu jesteśmy tylko oprawą… dziękujemy, że stanęliście na wysokości zadania i pomogliście nam w organizacji tego eventu.

Paweł i Michał w walkach eliminacyjnych

Wiktoria Wiktorii nad Robertem.

Finał Szpady: Miłosz vs Kasia.

Finał Szpady: Miłosz vs Kasia. Punkt za punkt!


Łódź you like to… DIE?
Zakochałem się w tej grze słów… Łódź you like. Hah piękne! Nie, nie jest to mój test – przyznam się bez bicia. Przechadzając się ulica Piotrkowską po prostu wpadła mi w oczy siatka… to znaczy nie dosłownie. Nie, że dostałem siatką po ryju, ale że zauważyłem po prostu dziewczynę z siatka z takim napisem na ramieniu no i mnie urzekła…. Eeee zamotałem… napis nie był na ramieniu, ale na siatce, no i nie dziewczyna mnie urzekła ale siatka (Basia, naprawdę! Nie będę przecież dojeżdżał do Łodzi – no bez przesady. Wszędzie, ale nie do Łodzi… tzn. eee… to znaczy nigdzie, oczywiście że nigdzie...) . Dobra, dość bo zaraz zgi… wracajmy do tematu.
Jak brzmiało pytanie? A właśnie: ŁÓDŹ YOU LIKE 2 DIE? Ja mówię NIE, ale inni już niekoniecznie tak odpowiadają na to pytanie.
Jako, że były to zawody Debiutantów to poziom walk był bardzo zróżnicowany. Czasami zaskakująco wysoki (i nie przesadzam, naprawdę parę osób zaprezentowało się z bardzo dobrej strony i pokazało, że nie próżnują na treningach), a czasami taki że ECH… nie, nie jest to jęk zachwytu. Jest to po prostu jęk – taki bez dodatkowego określenia.
Oczywiście, nie nabijam się z tego – wszyscy przecież się uczymy i każdy z nas był kiedyś na takim etapie (niektórzy nadal są...).
No i znowu zrobiło się hermetycznie. Zapytacie mnie, na o jakim etapie mówię. Już tłumaczę wszystkim nie szermierczym Czytelnikom. Już rok temu, podczas relacji z Pucharu Neptuna 2018 pisałem Wam o trafieniach obopólnych czyli dublach. W naszej filozofii trafienia obopólne to najgorsze, co może się zdarzyć w walce. Oznacza to bowiem, że obaj zawodnicy zaniedbali swoją obronę i najprawdopodobniej nie żyją. Każdy z nich zadał trafienia i żaden z nich trafienia nie uniknął. U nas wynik takiej walki jest gorzej punktowany niż wynik walki przegranej (w relacji z Neptuna macie szczegóły).
Ta także jedna z głównych różnic między szermierką klasyczną na szermierką sportową. W szermierce sportowe – w bardzo dużym uproszczeniu – zawodnikom nie opłaca się bronić. Atak lub kontratak statystycznie przynosi więcej korzyści niż obrona, ponieważ punkt zdobywa osoba która trafi pierwsza, a jeśli trafienia zostaną zadane w tym samym momencie (mówimy tu o milisekundach…) to obaj walczący otrzymują punkty. Dlatego też szermierka sportowa dla przypadkowego widza jest (co najmniej) nieczytelna: dwie osoby rzucają się na siebie, a sędzia decyduje kto był pierwszy. Co gorsza, bazując na takiej zasadzie dawno przestała być sztuką walki. To sport o określonych zasadach, niemający już niestety wiele wspólnego z prawdziwą walką na ostrą broń.
U nas także zdarzają się trafienia obopólne, a im mniejszy stopnień wyszkolenia zawodników tym trafień takich jest więcej. Dlaczego tak jest? To bardzo złożone zagadnienie treningowe ale w dużym uproszczeniu opiera się to na: braku kontroli nad walką (działania chaotyczne), przecenieniu własnych sił, niedocenienia sił przeciwnika, zaniedbaniu obrony lub czasem na najzwyklejszej panice – zamknięciu oczu i wystawieniu ręki do przodu.
Skoro mówimy o zawodach debiutantów to trafień obopólnych trochę było. Zobaczcie tę serię zdjęć i wyobraźcie sobie co by było gdyby broń była ostra. No, Szpady to by weszły chyba po rękojeść i to w obu zainteresowanych. Tak się przegrywa walki... widowiskowo.





Zawodnicy muszą nauczyć się bronić. Muszą nauczyć się wygrywać z przeciwnikiem, zapewniając sobie jednocześnie bezpieczeństwo. Dlatego też zawody – zwłaszcza dla Debiutantów – są tak cennym doświadczeniem.
U nas zaliczenie 2 lub 3 trafień obopólnych na zawodach powoduje, że nie wychodzi się dalej.
Czasami nawet już 1 trafienie obopólne sprawia, że nie przechodzi się do kolejnego etapu zawodów. Dzieje się tak, gdy duża liczba innych zawodników wygra swoje walki „na czysto”. Zasada ta wymusza zatem na Zawodnikach konieczność obrony. Chyba jesteśmy jedynym sportem / sztuką walki, gdzie do finału wchodzą 4 osoby, ale może zaistnieć sytuacja, gdy nikt nie zdobywa ani pierwszego, ani drugiego, ani trzeciego miejsca. Wszyscy dostają miejsce czwarte i nie odbywa się dekoracja medalowa, ponieważ żaden medal nie zostaje przyznany.
Myślicie, że to sytuacja hipotetyczna? Otóż nie, jestem laureatem jednego z takich czwartych miejsc. Marek także. (dla Nieszermierczych Czytelników – nasz główny Trener). I dwójka innych świetnych szermierzy również. Nie wytrzymaliśmy presji i obie walki półfinałowe zakończyły się trafieniami obopólnymi. Bolesna lekcja pokory dla nas wszystkich i piękny dowód na poprawne działanie naszego systemu. Nikt z nas nie wygrał. Wszyscy polegliśmy.

Bartek w natarciu.

Odpuszczanie dziewczynom, level expert :)


Oczywiście nauka bezpiecznej walki, nie przychodzi łatwo. Z jednej strony dysponujemy w pełni profesjonalnym sprzętem ochronnych, który zapewnia naprawdę wysoki poziom bezpieczeństwa walki, co umożliwia nam sparingi na pełnej sile i prędkości. Jest to poziom realności nie do odwzorowania np. w walce wręcz – bo tam ze względów bezpieczeństwa nie wolno na przykład uderzać w tył głowy, a u nas jest prosta zasada „jeśli uważasz że dasz radę mnie trafić, to to zrób – czekam”.
Mówimy oczywiście o trafieniach „na czysto” czyli bez jednoczesnego otrzymania trafienia.
Z drugiej strony, ten sam poziom bezpieczeństwa sprawia, że zawodnicy gubią gdzieś w walce strach przed bronią. Wiedząc, że nic Im się nie stanie, decydują się na bardzo niebezpieczne, czasem wręcz samobójcze akcje, byle tylko trafić przeciwnika. Coś, na co nie odważyli by się w prawdziwej walce… a nawet jeśli tak, to prawdopodobieństwo śmierci w takiej akcji było by duże, Zakładając zatem, że Im by ta akcja się udała, to zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa w krótkim czasie przestawali by jednak być zawodnikami i to permanentnie. Kończyli by karierę naprawdę nadziani…
Aby Wam to wyjaśnić zastosuję jeden ze znanych sposób narracji: mianowicie metodę AZD – analogię z d***
Wyobraźcie sobie że skaczecie z 3 piętra na beton. Tak powtarzalnie, 3 razy w tygodniu po 40-50 razy. Przed upadkiem chroni Was rozpięta poniżej siatka. Po kilkunastu skokach to zaczniecie może nawet robić akrobacje, bo strach zupełnie zniknie. Przecież nigdy Wam się nic nie stało.
Ale jak sprawa będzie wyglądać gdy zdemontujemy siatkę. Skoczycie? Czemu nie? Przecież nigdy Wam się nic nie stało. Skoczycie przecież w ten sam, znany Wam już sposób. Nawet lot będzie podobny.
Ktoś mi butnie powie: ja skoczę! OK, super! To zróbmy eksperyment. Statystycznie, ile razy Wam się nic nie stanie (tak, jest to możliwe), a ile razy złamiecie sobie jakąś ważną kość – np. podstawę czaszki. Naprawdę jestem ciekawy wyników! Kto chętny?
Wiecie, co różni tą sytuację od zdjęcia protektorów i walkę na ostrą broń? Nieuchronność. Z grawitacją nie podyskutujecie. Powiedzenie, że w nią nie wierzycie, nie zmieni faktu uderzenia czaszką w ziemię.
Ale założenia względem umiejętności przeciwnik nie są już dla Was takie pewne?
Panie, jestem tak dobry że On mnie nie trafi. Nie ma na to szans. Naprawdę wygodna opinia. Niestety częsta... Jakże budująca nasze ego. Przecież każdy chce być najlepszym. Z jakiegoś powodu zakładamy, że to nam musi się udać.
Pamiętajcie, żeby ktoś był najlepszy to inni muszą być gorsi… sorry, tak to działa.
Dlatego przeciwnik z bronią to bardzo niebezpieczna osoba, nawet jeśli czujecie się fechtmistrzami. Nigdy nie wolno Wam założyć, że jest on niegroźny!! To prosta droga do kłopotów. Zaufacie swoim Instruktorom, a wyszkolimy Was... (może nie w dwa księżyce, ale na pewno w jakimś skończonym czasie), na naprawdę zacnych szermierzy.

"You know how fight 6 men. We can teach you how to engage 600" (*)

Zapamiętajcie jedno: duble przytrafiają się każdemu. Nawet w walkach na poziomie mistrzowskim.
Niemniej matematyka i jej narzędzie w postaci analizy statystycznej to wasz wielki przyjaciel.
Jeśli większość waszych walk (z różnymi przeciwnikami) kończy się dublami, to już nie jest to pech czy wypadek przy pracy.
Powtarzalność na poziomie 70 czy 80 procent to już prawidłowość. Oznacza to, że albo wy walczycie dublogennie albo to wasi przeciwnicy tak walczą, ale Wy NIE UMIECIE sobie z tym radzić. W obu przypadkach jest to WASZ brak kompletnego wyszkolenia technicznego i taktycznego.
Tak, wiem. Przyznanie się do tego nie będzie miłe… ale będzie to pierwszy krok na drodze do stania się lepszym szermierzem.
Pierwszy i chyba najważniejszy, bo otwierający oczy i drogę do wielu tajemnic władania bronią białą.

Czasami zabraknie centymetrów... a może czasem obrona odległością uda się o włos. To może zależeć od punktu widzenia :) 

A Kasia nadal zasłona - odpowiedź... i tak ma być wszędzie! Zasłona to gwarant waszego bezpieczeństwa :)


"We're not going to do anything right now. This is a happy moment" (*)
Dobra… wystarczy już tej instruktorskiej gadki. Zaraz mi ktoś zarzuci, że zabijam naszym Zawodnikom radość z medali i wyników moralizatorskim wykładem o filozofii szermierki.
Gratulujemy wszystkim, którzy wystąpili, niezależnie od miejsc jakie zdobyli. Doświadczenie jakie zdobyliście jest bezcenne i uwierzcie na słowo, zaprocentuje już na jasień, kiedy wystartujemy z Pucharem 3 Broni 2019.
A co do medali, to ładnie się to ułożyło. Prawie każda filia coś wyrwała dla siebie. Nie podaję pełnych wyników, bo nie to przecież chodzi ale wspomnę tylko, że Tripolis zdominowało podium w Szpadzie, Rapierowe złoto i brąz trafiają do Krakowa, Łódź okupuje podium w zawodach kobiet, Szablowe medale lecą także do Katowic.


Jako Instruktorzy SFA jesteśmy dumni z każdego Zawodnika, który wziął udział w zawodach, a jako przedstawiciele filii Kraków składamy szczególne gratulację „naszym” którzy pokazali że Twierdza SFA Kraków to potęga, z którą trzeba się liczyć.
A na koniec, taka luźna uwaga organizacyjna. Pamiętajcie, że zawody to kapitalne narzędzie treningowe, ale i super zabawa. Rywalizujcie, nakręcajcie się (byle pozytywnie), dawajcie z siebie wszystko i nie przejmujcie jak Wam coś nie wyjdzie. Wyjdźcie z założenia, że na jakimkolwiek turnieju o złote gacie nie warto zajmować 3-ciego miejsca.
Złote gacie są spoko, srebrne ujdą w tłumie, ale od trzeciego miejsca to wolałbym jednak, w takiej sytuacji miejsce tuż poza podium.
I tym lekko chorym akcentem kończę dzisiejszą opowieść :)

CYTATY:
1) "Star Wars E4". Parafraza sceny z poszukiwaniem droidów.
2) Książka "Ziemia, planeta ludzi" autorstwa Antoine Marie Roger de Saint-Exupéry
3) Film "Batman Begins". Bruce Wayne zaczyna swój trening w Lidze Cieni - pierwszy krok na drodze do legendy, którą się stanie. 
4) Tytuł książki o kobietach podczas II wojny światowej, autorstwa Swietłany Aleksijewicz
5) Klasyka. William Congreve "The Mourning Bride"
6) Serial "SPARTACUS: Bogowie Areny". Słowa Gannicus, o tym jak stał się Czempionem. 
7) Film "Batman Begins" ciąg dalszy treningu Bruce (nota bene pojedynek szermierczy na zamarzniętym jeziorze) 
8) "Star Wars E3: Zemsta Sith'ów" gdy Anakin dowiaduje się, że Padme jest w ciąży.


Kategoria SFA

Rajd Hawran 2019

  • DST 96.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2019 | dodano: 13.05.2019

Druga edycja Hawrana zabiera nas znowu w mój ukochany Beskid Niski. Pisałem Wam już wiele razy, że nigdy nie możemy zdecydować się, które z gór kochamy bardziej: czy są to Izery z ich bez-samogłoskowym SMRK'iek, Jego Wysokość Śnieżnik i Skalnikowe Konie Apokalipsy czy też Królowa Beskidu Niskiego Lackowa, Wielki Rogacz z Beskidu Sądeckiego albo góra "po przejściach i góra z przeszłością" (*) czyli bieszczadzki Rozsypaniec. Dobrze zatem, że nie musimy wybierać i tydzień po wizycie w Izerach (ostatni dzień majówki, mimo bycia mocno styranym przez Rudawską Wyrypę spędziliśmy na SingleTrek'ach) wyruszamy w okolice Wysowej odwiedzić dawno niewidziany Beskid Niski, ale Stromy. Na wstępie przestrzegam jednak, że w tej relacji zdjęć z rajdu będzie DUUUUUŻO... o wiele, więcej niż normalnie, bo było po prostu niesamowicie. Zarówno pod kątem pięknych widoków, jak i ostrych kadrów złapanych przez nasze "pancerniaki" (aparaty z wysokim IP oraz z funkcją kruszenia lodu i skał).

"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba, morzu liści i wełnianym swetrze trwa, moja pamięć, moje myśli..."(*)
...chyba o sterowaniu modalnym. No ale pomału, dojdziemy do tego.
Bazą rajdu jest szkoła w Banicy, niedaleko Wysowej oraz jeszcze bliżej miejscowości Izby, z której jest rzut maską (szermierczą) do Przełęczy Beskid nad Izbami... a wiecie, co stamtąd jest już blisko? Wiem, że wiecie - Jej Wysokości, Królowa Beskidu Niskiego Lackowa (998m). Blisko nie oznacza łatwo, bo szlak z Beskidu na Lackową to jedno z najstromszych podejść w Beskidach. Robiliśmy je kiedyś z rowerami...tu naprawdę ciężko jest rower nawet wnieść, bo to niemal pionowa ściana. Zapomnijcie o pchaniu, bo się nie da. Rower na plecy i trzymamy się leśnych przyjaciół czyli drzew, aby nie odpaść od ściany. Gdy zbliżamy się do Banicy, Lackowa wita nas swoim pięknym masywem, przesłaniającym niemal pół horyzontu. W sumie to dobre miejsce na punkt!!!  Jednakże żaden organizator jeszcze się na to nie odważył. Może czeka ten zaszczyt, na naszą imprezę w Beskidzie Niskim... choć obstawiam, że trasy rowerowe nie byłyby tym pomysłem zachwycone. Umieszczenie tam lampionu dla rowerzystów to było by czyste zło. To co Szkodnik, kiedy robimy Wiosenne KoRNO w Niskim, ale Stromym? :D
Wracając do relacji, aby tu dotrzeć na 7-mą rano, musieliśmy wyruszyć po 4-tej rano z domu. Gdy przybywamy do Banicy, wiele znanych twarzy właśnie budzi się do życia, po wczorajszym before-party. Jest zatem chwila pogadać, pośmiać się oraz pożalić się Jarkowi i Łukaszowi, że nie dotrzemy w tym roku na wiosenną edycję Rajdu Liczyrzepy. Miała być podobnie jak rok temu, Liczyrzepa za dnia i Tropiciel w nocy, no ale nie da się być wszędzie. Na pocieszenie zostaje nam fakt, że "nie przepadną" nam nowe tereny, bo impreza jest w Borach Dolnośląskich, gdzie przesiedzieliśmy cała majówkę. Gdy wymieniamy z Jarkiem wrażenia z dolnośląskich kniei, Organizatorzy wołają nas na odprawę.
Maciek, Magda i Piotrek rozdają mapy i mówią nam, że wczoraj tak lało, że będziemy mieć dzisiaj sporo błota na trasie. Omawiają również kilka szczegółów dotyczących niektórych punktów, z których część leżeć będzie także po słowackiej stronie granicy.
Siadamy do map i... nie ma punktu na Lackowej. Są dwa w dolnych częściach masywu Królowej, ale na szczycie nie wisi żaden lampion. Hahaha... nam by się podobało, ale Organizatorzy chyba właśnie wybrali życie: uniknęli linczu z rąk wielu obecnych tu Towarzyszy Broni i Niedoli. No cóż, Wasza Wysokość, widzimy się następnym razem. Z markerem w ręce planujemy nasz wariant. Będzie kilka innych "niskich ale stromych" górek , więc trzeba dobrze przemyśleć jak jedziemy, zwłaszcza że punkty mają swoje wagi od 2 do 9. Suma wszystkich do zdobycia to 123, ale patrząc na mapę, już wiemy że nie damy rady zrobić całości. Trzeba wyznaczyć funkcję optymalizacji... ech jak to było?
Muszę przypomnieć sobie Zasadę Maksimum Pontriagina, która bazując na równaniach Lagrange'a oraz równaniach Hamiltona, mówi jakie sterowanie u(t) należy przyłożyć, aby uzyskać wynik optymalizujący zadane kryterium sterownia, przy uwzględnieniu funkcjonału kosztów (czyli funkcji stanu i zmiennych związanych z tym sterowaniem - u nas będzie to pewnie czas, droga oraz przewyższenia).
Planujemy oczywiście zgarnąć wszystko za granicą, bo w tamtych terenach nas jeszcze nie było. Ech kiedyś trzeba będzie zaliczyć Busov (1002m) - Króla Beskidu Niskiego, najwyższy szczyt tych gór, który leży jednak w pełni po słowackiej stronie, stąd do Korony Gór Polski należeć nie może. Lackowa i Busov, iście królewska para :)
Ruszamy!!! Przed nami 10 godzin i sporo przewyższeń.
Na pierwszy ogień chcemy wyrwać dwa dość tanie punkty w okolicy bazy, ale jak widzimy jaka droga (błoto...) prowadzi do pierwszego z nich, postanawiamy odpuścić go i lecieć dalej. Jest wart zbyt mało aby tracić czas na błotniste podejście. Lecimy zatem w stronę dawnego okopu. Tutaj musi podjechać przez łąkę, która jest miękka i grząska, ale jechać się da. Zbieramy nasz pierwszy punkt i już mamy cisnąć dalej, kiedy widzimy że na pominięty przez nas punkt, od drugiej strony (czyli tam gdzie właśnie jesteśmy) prowadzi dobra, utwardzona droga. Robimy zatem szybki szermierczy wypad po opuszczony wcześniej lampion i chwilę później już nas nie ma.

Szkodnik z widokiem na Królową

Z pewną bardzo sympatyczną acz Małodobrą postacią na jednym z punktów :)


"... głośniej się potok gniewa"
Jako, że przez Beskid Niski w dniu poprzedzający rajd przeszły burze, to drogi są pełne błota... albo i nie... czasem tych dróg po prostu nie ma, bo są pod wodą. Potoki bezprawnie zajęły tereny należące do dróg i teraz szumią z zadowolenia. Suchą nogą tu nie przejdziecie... Kiedy kierujemy się w stronę wysiedlonej wioski i (odnowionej już) cerkwi Bieliczna, musimy pokonać niezliczoną ilość brodów, ale i tak sporą część trasy jedziemy po prostu rzeką. Lokalne bobry także dołożyły swój wkład w zarządzanie gospodarką wodną w tym regionie, więc jest tu naprawdę wodny chaos. Walimy zatem na wprost przez wzburzone wody potoku, a wszędzie tam gdzie droga oparła się rzece, tam walczymy z błotem. Jeśli chodzi jednak o błoto, to jest to dopiero przedsmak tego, co nas dziś czeka - wiecie taki trailer albo wersja demo. Na zdjęciach możecie zaobserwować naszą psychiczną zmianę nastawienia. Pierwsze brody staramy się przekroczyć suchą nogą, ale kiedy przeszkody wodne robią się coraz większe/dłuższe/szersze/trudniejsze w pewnym momencie najprościej jest jechać po prostu na wprost. I tak o suchych butach tego rajdu nie skończymy, więc Szkodnik dawaj wpierjot :)

To nie rzeka, to droga :)


Nielicha ta bobrowa zapora z lewej, nie sądzicie?




Szkodnik ciśnie przez wzburzone wody :)

Ja się pytam, jak? Jak Szkodniku mogłeś zrobić coś takiego z koszykiem na bidon? JAK?!?


Jak lampiony przez Maćka rzucane na szaniec...(*)
Kolejny lampion wisi na dawnym szańcu, niedaleko krzyża upamiętniającego Konfederatów Barskich. W naszym wariancie musimy skręcić przed Lackową w lewo (ech szkoda...). Niemniej błotnisty podjazd tutaj też daje nam się we znaki, ale udaje się dotrzeć do zarośniętego szańca. Jesteśmy tu w 6 osób, ale lampionu nigdzie nie ma. Ja zatrzymuję się porobić kilka zdjęć, bo jest tu pięknie, ale nie zmienia to faktu, że lampionu znaleźć nie możemy. To jest na pewno właściwie miejsce. Jest krzyż, jest łąka, jest punkt triangulacyjny i jest dawny szaniec (bardzo wyraźnie widać go w terenie), no ale lampionu nigdzie nie ma. Czas mija, a my szukamy i to w dość w sporej grupie. No nic, dzwonimy do Organizatora, ale Maciek widział co robi, wybierając na bazę rajdu Banicę - nie ma tam zasięgu!
Wszystkie próby dodzwonienia się do Niego, aby zapytać o lampion spalają na panewce. Kiedy mamy już wpisać BPK (brak punktu kontrolnego) ktoś dostrzega lampion ukryty tuż przy ziemi, na uschniętym drzewie. Debata o tym czy lampion był dobrze ustawiony, czy też mapa nie była do końca dokładna będą trwać w bazie do późnych godzin wieczornych. Ważne jednak, że udało się go znaleźć. Szkoda, że mamy ze 20 minut w plecy, no ale zdarza się... taki urok tego sportu. Paweł na przykład, czyli zdobywca drugiego miejsca, wjechał na ten punkt zupełnie go nie szukając. Magia orienteering'u :)



Na granicy... błędu i przyczepności
Wjeżdżamy na Słowację przez przełęcz Beskid nad Izbami i puszczamy się długim leśnym zjazdem w kierunku miejscowości Fricka. Nim jednak dotrzemy do cywilizacji musimy pochwycić lampion umieszczony na pniu w dużym jarze. Szkodnik chwyta go bez większego problemu, ale ja ślizgam się na stromym i dość błotnistym stoku... kończy się to przejazdem obok punktu, bynajmniej nie na rowerze, ale na tyłku. Lekko rozpaczliwie ratuję się przed osunięciem do potoku chwytając pnia, na którym wisi lampion. Dobrze, że nie zerwałem punktu kontrolnego :D



Chwilę później ciśniemy już przez Słowację. Na tym etapie dołącza do nas Staszek z Bikeholiców, który chwilę przed nami zjechał z szańca, a teraz udało nam się go dogonić. Od teraz sporą część rajdu przejedziemy razem. Ostrzegamy Go jednak, że "serdecznie zapraszamy, ale żeby się nie zdziwił, bo my czasem wybieramy warianty z dupy". Odpowiada nam, że "jest to powszechnie wiadome". Hahah... no po prostu "Legend, Mr. Wayne, legend" (*) :)
Z drogi odbijamy w prawo, ale rzeka którą musimy przekroczyć jest w tym miejscu naprawdę szeroka. Ciężko ją będzie przejechać, bo woda - na pierwszy rzut oka - wydaje się sięgać, mniej więcej, do kolan.
Postanawiamy cisnąć dalej i poszukać jakieś przeprawy a potem skorygować kierunek, będąc już po drugiej stronie. Kilkaset metrów dalej udaje nam się znaleźć zwężenie koryta potoku i wtedy bierzmy go z biegu. Trafiamy na jakąś przeogromną łąkę z przepięknym widokiem i bardzo stromym podejściem. Mozolnie wspinamy się przez trawy pod górę. W pewnym momencie postanawiamy ukryć rowery w gęstwinie, podskoczyć z buta po punkt i wrócić do rowerów. Ma to na celu uniknąć tachania naszych maszyn w tę i z powrotem pod nielichą górę. Jednakże, chwilę po ich ukryciu i ostrym podejściu, znajdujemy drogę którą dobrze mogło by się zjechać po zdobyciu lampionu. Wtopa i błąd. Przeklinając swoją głupotę wracamy po rowery, a Staszek idzie szukać lampionu. Tym sposobem robimy sobie to chore podejście dwa razy... raz "na lekko" (taaa... na lekko), a raz z rowerami. Kiedy dotachamy się z powrotem do Staszka, mówi On nam że nie może znaleźć punktu. Idziemy zatem dalej już we trójkę, pchając rowery wciąż wyżej i wyżej. W pewnym momencie widzę... słupek graniczy. GRRRRR... wydymaliśmy za wysoko. O wiele za wysoko. Dopchaliśmy się ponownie do granicy, gdy punkt wisi sobie przy paśniku (a tak naprawdę na lizawce) sporo niżej. Zjazd do niego to minuta, ale wypchanie rowerów tutaj było zupełnie niepotrzebne i kosztowało ns z pół godziny jak nic. Cudownie...
Znaleziona droga, która miała nas sprowadzić w dół robi to, ale jest tak zabłocona że po zjeździe wyglądamy jak błotne bałwany. Błoto mam na kasku, okularach... no po prostu wszędzie. Przyczepność także pozostawia wiele do życzenia i miejscami, zjeżdża się jak po lodzie. Staszek gna jednak do przodu a my za nim. Kolejne góry już czekają.


Niskobeskidzkie 3 Korony :)


Święta Góra Jawor... czyli szukajcie a znajdziecie :)
Łapiemy punkt na kolejnej wielkiej łące i zaczynamy podejście - trochę na azymut, a trochę szlakiem - z powrotem do granicy Polski. Tym razem już planowo, bo kolejny punkt zlokalizowany jest prawie na szczycie góry Jawor, zwanej Świętą Górą.
Znajduje się tutaj też drewniana cerkiew z 1929 i cudowne źródełko. Góra ta uważana jest za wyznawców prawosławia za świętą, bo w okresie międzywojennym miało dojść tu do objawień maryjnych. Więcej o tym miejscu możecie poczytać sami.
My musimy wdrapać się wysoko ponad Cerkiew, aż pod tzw. ławę artyleryjską. Co to za miejsce możecie wyczytać na tabliczce, której zdjęcie tutaj umieszczam.
Co ciekawe spotykamy tutaj Zawodników z trasy turystycznej (krótszej), która ma punkt niedaleko stąd, ale w innym miejscu. Rozwieszony jest on w drzewie, dosłownie - w pustym drzewie. Gdy wbijamy na to miejsce, jest ich tu (Zawodników, nie drzew) chyba z 15-stu. Wszyscy biegają w kółko i szukają lampionu. Przetrząsają kolejne hektary lasu i okoliczne krzaki, krzycząc do siebie "tutaj też nie ma!!!". Patrzę przed siebie: przy szlaku wielkie drzewo z ogromną dziurą - niczym drzwi. Patrzę jak wszyscy biegają w tę i z powrotem, niektórzy to nawet dookoła tego drzewa.... podchodzę, no wisi. Zgodnie z instrukcją w drzewie, w środku. Trzymam właśnie los 15-stu osób w swoim ręku, ale mam zbyt miękkie serce aby.... Ech krzyczę, że "przecież jest tutaj". Przybiegają i euforia! Szok i niedowierzanie. Ale co tam, niech się cieszą. My musimy pchać dalej... na szczyt jest naprawdę stromo. Nasz punkt wisi dużo, dużo wyżej. Ciśniemy zatem mozolnie krok za krokiem, łapiąc kolejne przewyższenia.




"Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny, a mnie pozostawiłaś..." kolejne podjazdy
Pod szczytem Świętej Góry łapiemy, dobrze znaną nam drogę, prowadzącą na Blechnarkę i ruszamy dzikim zjazdem w dół. Tutaj błota nie ma, więc można puścić zarówno klamki jak i wodze fantazji. Chwilę później wpadamy też Wysowej i gdy mijamy naszą ulubioną karczmę "Dziurnówka" to cieszę się, że właśnie zmierzamy na punkt żywieniowy. Gdyby nie ten fakt, to nie było by opcji się tutaj NIE zatrzymać na obiad. Co tam jakieś rajdy, wiecie jakie tu mają kotlety? Skręcamy na Ropki i zaczynamy ponownie wspinać się n-tym już dzisiaj podjazdem. Po paru minutach walki ze stromą drogą docieramy tam gdzie rozdają żywność... nie, no do Afryki, ale do Swystowego Sadu (tak wiem, to było ciężkie ale znacie mój czarny humor - nie bierzcie życia na serio bo nie wyjdziecie z niego żywi). Na punkcie żywieniowym są owoce i ciasteczka w kształcie serca! Dla kogoś to kocha słodycze, nie może być słodszego sposobu wyrażenia miłości do ciasteczek. Zaczynam się zażerać, ale Szkodnik jak zawsze czujny... gdy upływa 10 min, zaczyna się klasyczne już "zbieramy się". Po dwóch kolejnych pada już stanowczym tonem "jedziemy!!", a gdy staram się zagłuszyć "głos sumienia" mlaskaniem, Szkodnik zabiera mi ciasteczka. No, nie... nie wierzę... "Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny..." o leżeniu w trawie i zażeraniu się dobrociami. Chwilę później, już bez serca (zostało na stole...) ciśniemy dalej.



Szczytowa liczba CENTISZTOKSÓW...

Przed nami góra o imieniu Szwejka (785m). Z każdym przebytym metrem, droga coraz bardziej staje w pionie. Niski ale stromy, tak? Końcowe partie to naprawdę ciężkie podejście, wiecie taki podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności". W trakcie wspinaczki dyskutujemy ze Staszkiem dalszy warianty. My chcemy, skoro jest to szczyt, zjechać z jego drugiej strony aby, dość dobrze wyjść w kierunku kolejnego pasma górskiego, na którym są dwa punkty kontorlne. Czemu akurat ten kierunek? Na to odpowie kolejny rozdział - na razie wspinamy się pod Szwejkę. Staszek mówi nam, że nie jeździ dzisiaj do końca, bo trzymają go zobowiązania rodzinne i szczytowaniu będzie wracał. Szkoda, że nie będziemy cisnąć dalej razem, ale i tak towarzyszył nam przez pół dnia, co było bardzo miłe. Gdy już wytachamy się na szczyt, łapiemy lampion, żegnamy się z Towarzyszem Broni i ruszamy w dół.
Plan był prosty: skoro szczyt, to będzie zjazd? A skoro zjazd, to będzie szybko i zyskamy sporo na czasie, prawda?
No i normalnie tak by było, gdyby nie... błoto. Lasy Państwowe robią tu drogę, a jak zestawicie tą informację z faktem, że wczoraj padało... tak, kaplica... Zapychające wszystko błoto. Nieważne że jest stromo w dół, jechać się nie da. To błoto jest silniejsze niż grawitacja... ja się pytam ile to ma centistoksów? Dla nietechnicznych, jest to jednostka lepkości kinematycznej... Rower, jak i buty grzęzną tak, że nie da się ich wyjąć. No normalnie brakuje tylko Reynoldsa i jego liczby. Masakra. Popatrzcie na zdjęcia to zrozumiecie o czym mówię...

Ja mam to podjechać, tak? Żartujesz sobie, prawda?

No dobra, skoro trzeba... Szkodnik do przodu...

..a my za Nim

Szwejka!!!

Wszyscy kochamy zjazdy po błocie...



Banany dają siłę, a Czereśnie... CZAS !!!

Zjazd ze Szwejki kosztował nas prawie 40 min. Zjazd! Pasuje Wam? Normalnie przemknęlibyśmy to w kilka minut, a schodziliśmy z tej góry niemal tyle samo, ile trwało podejście na nią. Rowery są tak ubłocone, że aż jestem zdziwiony, że napędy działają właściwie bez zarzutu. To w sumie cieszy, bo zaczynamy wspinać się na kolejne górskie pasmo, do niebieskiego szlaku, który leci potem na Flaszę i Suchą Homolę (dobrze je znamy z naszych własnych wypraw). Nie ma tu wprawdzie drogi na wprost, ale do szlaku jest "tylko" 900 metrów podejścia przez las. Ciśniemy zatem na azymut pod górę. Las jest przebieżny więc żadne krzory nas nie spowalniają... spowalnia nas tylko znowu nachylenie stoku. Kiedy dopchamy się już do niebieskiego, okaże się on naprawdę fajnym leśnym singlem. Ruszamy zatem na poszukiwanie Czereśni Czasu. Naprawdę! Nie pisałem Wam tego na początku, ale na rajdzie obowiązuje jedna zasada: rajd trwa 10 godzin lub 10 i pół godziny. Te dodatkowe 30 min można zarobić pod warunkiem zdobycia 3 punktów specjalnych, z których dwa już mamy. Były to normalne lampiony, tylko na mapie oznaczone były dodatkowo jako specjalne. Drzewo czereśni jest właśnie 3-cim takim punktem. Gdy je zdobędziemy wydłużymy sobie limit rajdu o pół godziny. Niby niewiele, ale to zawsze coś, a skoro ten fajny niebieski szlak wyprowadzi nas niemal bezpośrednio na poszukiwane drzewo, to czemu nie? Ludzie przed maratonami zażerają się bananami, bo są wysoko-energetyczne, bo chcę mieć więcej siły, a wygląda na to, że wystarczyłoby jeść czereśnie aby mieć po prostu więcej czasu.
Po schrupaniu smakowitych 30 minut ruszamy ponownie w dół, ale tym razem w kierunku wodospadu, gdzie wisi kolejny lampion. Wjeżdżamy teraz w tereny Mordownika 2018, którego baza była w Uściu Gorlickim i na którym udało nam się zdobyć Immortala. Na niektórych skrzyżowaniach mam takie deja vu, że muszę się pilnować aby nie pojechać z pamięci po mordownicze punkty.





"Tutaj decyzje podejmuje się w ułamku sekundy i raz na zawsze. Ręce można umyć ewentualnie potem... z krwi"
Czyli nastał czas decyzji. Nie zostało nam już wiele czasu, a jesteśmy spory kawałek od bazy. Mamy też już sporo w nogach, bo na niejedną górę się już dzisiaj wdrapaliśmy. Patrzymy na mapę i na zegarek. Możemy zaatakować pewną 50-tkę i obstawiamy, że będzie nas to kosztować około godziny. Potem zostanie nam ostatnia godzina (już po doliczeniu czereśniowych 30 minut), na powrót do bazy. Zdołamy wtedy złapać może jeszcze jakaś 20-stkę czy 30-stkę w okolicy bazy. Możemy też nie niepokoić swoją obecnością wspomnianej 50-tki i ruszyć już teraz w stronę bazy, ale po to aby wyczyścić teren ze wszystkich "małych, tanich" punktów w jej okolicy. Liczymy co się bardziej opłaca i wychodzi, że druga opcja da nam 2x30, 3x20 oraz 1x40 czyli więcej niż 50 + kombinacja (2x 20 LUB 1x20, 1x30). Bierzemy zatem opcję zbierania "maluchów" i zawracamy na południe. Czy słusznie? Zapytajcie Hamiltona, Pointragina i innych miłych Panów, którzy rozważali różne zagadnienia optymalizacji. Tylko wiecie, zapytać można zawsze, czasem tylko ciężko zrozumieć odpowiedzieć. Ci Panowie już tak po prostu mają :)
Ruszamy zatem na południe i kończymy rajd w towarzystwie Tomka, który też na koniec zostawił sobie dożynanie małych punktów. Przed ostatnim punktem spotykamy również Łukasza, który - jak się okazało - zdobył prawie wszystkie punkty. Zabrakło Mu tylko jednego punktu - kosmos, bo nam zabrakło 6-ciu.
Z Łukaszem to było śmieszenie, On podjeżdżał , my lecimy zjazdem z punktu. Czas komunikacji to zatem jakieś dwie-trzy sekundy, bo mijamy się "na prędkości". Łukasz rozważa czy zdąży po ostatni punkt i pyta czy limit spóźnień jest korzystny. Ja krzyczę, że średnio i tyle się widzieliśmy... pomogłem, prawda? Wszystko jasne. No, ale jak w takiej sytuacji wyjaśnić, że za każde rozpoczęte 5 minut, odejmowany jest 1 punkt przeliczeniowy. Powiedziałem zatem prawdę, że średnio... na pewno Mu to bardzo pomogło :P
Do bazy zjeżdżamy na 3 minut przed limitem, więc bez ostrego finiszu ale też bez zapasu czasu właściwie, więc decyzja "o małych punktach" była chyba zarówno dobra, jak i wyliczona co do minuty. Pora na after-party, rozmowy, analizy wariantów, a potem zbieramy się do domu. To był piękny dzień w jakże pięknym Beskidzie Niskim. Beskid Niski, sercu bliski - jak mawiają. Jeszcze tu wrócimy i to nie raz. W końcu trzeba ponownie odwiedzić pewną Królową, a i u Króla staramy się o audiencję. Może potrzebuje jakiś Szermierzy do swojej gwardii. Służymy naszymi Rapierami !!!

Niskobeskidzkie kapliczki

Wszystkie kolory zieleni :)


Cytaty:
1) Parafraza piosenki zespołu Raz, Dwa, Trzy "Czy te oczy mogą kłamać"
2) Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim. Piękne słowa o magicznym miejscu. Kocham ten utwór - znajdziecie go na końcu wpisu.
3) Jak w relacji z ostatniej wyrypy, wiersz Adama Asnyka "Ulewa". Śpiewana wersja tutaj
4) Parafraz wiersza Juliusza Słowackiego "Testament mój"
5) Film "Batman begins" - scena gdy Ra's mówi Bruce'owi, kim powinien stać się dla przeciwnika.
6) Piosenka stara jak świat: "Zabrałaś serce moje"
7) Książka Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"


Kategoria SFA, Rajd

Rudawska Wyrypa 2019

  • DST 120.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 maja 2019 | dodano: 06.05.2019

Na Rudawską Wyrypę jeździmy nieprzerwanie od 2014 roku, więc jak to mówią „niejedno już widzieliśmy”. Nie da się jednak ukryć, że tegoroczna edycja bardzo przypominała nam naszą pierwszą przygodę z tą imprezą. Po części dlatego, że – podobnie jak wtedy – Wyrypą kończyliśmy długą, rowerową majówkę na Dolnym Śląsku, ale także dlatego że warunki pogodowe były zbliżone do tych, którymi Rudawy przywitały nas za pierwszym razem. Oto opowieść o deszczu, śniegu i zmęczeniu... a w tle USA ARMY :)

SEMPER FI czyli "...i cały misterny plan w pizdu" (*)

Tak, jak już wspomniałem majówkę spędzaliśmy na Dolnym Śląsku, a dokładniej to w Borach Dolnośląskich. Stamtąd przejeżdżaliśmy bezpośrednio na Wyrypę, co w praktyce oznaczało to, że przed 200-kilometrowym, 24-godzinnym maratonem zafundowaliśmy sobie sporo ponad 500 km na rowerze. W sumie doliczając Wyrypę – wyjdzie około 650 km na cały wyjazd. Nasze, poprzedzające Rudawską wyprawy, zostały już (lub zostaną w najbliższym czasie) opisane na tym blogu w kilku oddzielnych fotorelacjach. Innymi słowy, na ten długi, górski maraton przyjechaliśmy już nieźle wytyrani... Planem było oczywiście (chociaż) w dzień poprzedzający zawody odpocząć i wyspać się, tak aby się trochę zregenerować przed Wyrypą. Nie udało się... jak mamy wolne, to jakoś to tak samo wychodzi, że idziemy na rower z rana i wracamy późną nocą. Nie inaczej było i tym razem... nawet w dzień Wyrypy - w piątek - byliśmy na ostatniej wycieczce rowerowej. Skoro maraton startuje o północy z piątku na sobotę, a pokój musieliśmy zdać do 11:00 to... poszliśmy na rower dojeździć niezwiedzone jeszcze okolice Przemkowskiego Parku Krajobrazowego. Wyszło 54 km... 54 km na kilka godzin przed 200-stu kilometrowym maratonem górskim... Plan był prosty: sen i odpoczynek. Co znowu poszło nie tak? Mieliśmy dzień dla siebie, bez pracy, bez zobowiązań, bez pośpiechu... to już chyba nie jest nawet błąd. To chyba już wybór.
Jedziemy zatem na Rudawską mając w nogach wykręcone 500 km przez ostatnie dni, w tym 54 "przed chwilą".
Dobrze, że udało się chociaż załapać na jakiś obiad przed startem, bo nie było to takie pewne. Wiecie, mamy 3-ci maj, a my na jakimś końcu świata, na bezdrożach gdzie nawet o Orlen ciężko...
Kiedy ruszamy z Borów w Rudawy udaje nam się znaleźć jakąś małą, czynną przydrożną restaurację. To Trzebień - no jaja! Przecież to znane Wam z niedawnego posta okolice poligonu Żagań - Świętoszów.  CAMP TRZEBIEŃ - czyli wojska amerykańskie. Jestem pewny, że jak wbijemy do lokalu to spotkamy tutaj US Army... i tak też jest. Mocna akcja. Małe miasteczko na końcu świata i wielka geopolityka. Przecież nie są Oni tu turystycznie. Ich obecność tutaj wiąże się ściśle z polityką krajów-hegemonów i państwa aspirujących do tego miana. Cokolwiek sądzicie o obecnej sytuacji politycznej, fakt jest faktem - siedzimy sobie w małym przydrożnym barze i jemy obiad z US Army.
Niedługo później zostawiamy Bory Dolnośląskie za nami i kierujemy się w Rudawy Janowickie. Do Janowic Wielkich, czyli do bazy rajdu przybywamy około 22:15, więc mamy spory zapas czasu przed odprawą (o godzinie 23:15). Wystarczy aby się przywitać z Organizatorami i Zawodnikami, przebrać i przygotować rowery, chociaż one są w sumie gotowe bo przed chwilą przecież wykręciły 54 km...

Góry Ołowiane to ciężkie góry... w końcu nazwa zobowiązuje
Odprawa. Czekają nas 3 pętle po Rudawach. Na każdą z pętli otrzymamy inną kartę startową, którą musimy zdać w bazie, aby móc pobrać kolejną. Nie da się zatem zebrać punktów z dwóch pętli naraz. Do tego jeszcze klasyczny OS (odcinek specjalny)... tak, to ten sam co roku, ten znienawidzony przez wszystkich OS. Śmieję się oczywiście, ale ogólnie robi się go szybciej z buta niż na rowerze, bo noszenia jest dużo. Zawsze robiliśmy go całego, no bo to w końcu dużo punktów na małym obszarze, więc było to opłacane. Niemniej zawsze było też 3-4 godzin noszenia roweru lub pchania przez wiatrołomy i krzaki. Tym razem mamy zaliczyć tylko 3 dowolne punkty (z ośmiu) podczas dowolnej z pętli. Nie wierzę. Ludzi Pan... kopnął, a mógł zabić. Ludzki Pan. Pamiętam OS po nocy w deszczu na naszej pierwszej Rudawskiej. To był hardcore. Oczywiście wtedy postanowiliśmy sobie, że już nigdy więcej ten OS po nocy robić nie będziemy. Wiecie, ile razy robiliśmy go po nocy od wtedy? ZAWSZE... i zawsze nieplanowo. Tylko jakoś tak nam schodziło na nim, że nas noc tam zawsze zastała. Tym razem mamy szansę zrobić go za dnia. Naprawdę dużą szansę. Mam nadzieję, że chociaż tego nie spapramy pokazowo. Na Liszkorze też mieliśmy nie jechać na Leskowiec, a byliśmy tam o 23:04...
Serce Rudaw czyli Kamienną Ławeczkę, zamek Bolczów czy Skalnik znamy bardzo dobrze [pamiętajcie myśl przewodnią zeszłorocznej edycji: Dobre śniadanie nie składa się z (podjazdu pod) Gruszków, ale potrzebny jest Gorący Kociołek :D ]
Jedna z pętli leci jednak po najmniej znanym nam paśmie Rudaw - po Górach Ołowianych (chociaż niektórzy zaliczają je już do Gór Kaczawskich). Jest zatem okazja zobaczyć nowe tereny, mimo że byliśmy tutaj wiele razy. Bierzemy tą opcję w ciemno, zwłaszcza że start jest o północy, więc jasno nie będzie. Inna sprawa, że pozwoli nam to uniknąć rozpoczęcia od podjazdu pod Miedziankę.
K***a, jak ja go nienawidzę... nie tak stromy aby nie było wstyd pchać, a stromy na tyle że idzie umrzeć. Zwłaszcza, jak się ma 500 km w nogach... solidarnie ze Szkodniczkiem odmawiamy podjazdu pod Miedziankę. Chcemy wracać nim do bazy, czyli jechać nim w dół. Oczywiście zdefiniuje to nową sytuację, w której czekają nas inne, niemniej ostre podjazdy bo jakoś do tej Miedzianki dostać się musimy.
Rowerzystów jest całych 7-miu na trasie 200 i dwóch na trasie 100 km (ta ostatnia startuje dopiero rano), więc ruszamy po prostu w tłumie :P 
Nogi bolą od samego startu. Jesteśmy wykończeni nim tak naprawdę zaczęliśmy. Kręci się ciężko, a część miejsc gdzie normalnie by się podjechało, pchamy. Jesteśmy sponiewierani i wytyrani, ale nie żałujemy. Warto było :)
Pierwsze nocne punkty to ruiny schroniska na Różance, a potem różnego rodzaju skały, których szukamy w ciemnym lesie kilkanaście minut. Okaże się, że przestrzeliliśmy je o 20 metrów. Za dnia nie sposób byłoby ich nie dostrzec bo błąd azymutu był minimalny, ale w nocy przeszliśmy po prostu obok, nie zauważając ich. Uroki nocnej nawigacji :) 


"Szmaragdowy świt" czyli "wiedziałem, że masz zbyt rogatą duszę by umrzeć"
... a Szmaragdy są zielone. I taki też taki zastaje nas świt. Jesteśmy gdzieś w środku wielkiej zielonej łąki z widokiem, na zielone wzgórza. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, zieleń jest tak intensywna, że aż kłuje w oczy. Zdjęcie tego nie odda, zwłaszcza że obiektyw nie był w stanie ogarnąć całego obszaru, ale jest tu po prostu pięknie. Pięknie i zielono. Szron pokrył trawy i mieni się srebrem na zielonym dywanie. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje tego, jak mokra jest ta trawa :) 
Mamy w nogach pierwsze 20 km i już ponad 600 metrów przewyższenia, ale uparcie ciśniemy dalej. Mamy zbyt rogate dusze aby umrzeć na jakimś podjeździe. Nie da się jechać, trzeba pchać. Nie da się pchać, trzeba nieść. 



Pierwszą pętlę kończymy nad ranem. Wracamy do bazy i pobieramy drugą kartę. Teraz postanawiamy zaliczyć również i OS... ha, nawet od niego zacząć. Powinno udać się zrobić go zatem dnia, bo do zmroku mamy około 14-15 godzin. To powinno wystarczyć aby wyrobić się przed zmrokiem. Nie wierzycie? Przyjedźcie kiedyś i zróbcie cały ten cholerny OS z rowerem. To czyste zło.
A teraz trochę zdjęć.
Szkodnik unika wody jak ognia :)

Nowy styl jazdy na rowerze :)

Karkonosze całe w śniegu, ale nie bój żaby... już niedługo śnieg przyjdzie i do nas. Na razie klimaty wiosenne :)


Warianty, warianty, warianty... i pomyśleć, że to pomysł Szkodnika. Mówiłem Mu, że dobra droga była 300 metrów dalej, ale nie... ciśniemy skrótem...eee... to jest... skarpą. I to ponoć ja zawsze chcę przez krzory :)



"Hello Darkness, my old friend… " (*)
Gdy wspinamy się podjazdem z Bukowca, czuję na karku znajomy oddech. Ten sam, który czułem nie raz… ten, który tak dobrze znam i który zawsze przyprawia mnie o dreszcze. Nie, nie mówię o człowieku z wielką, krzywą laską, z którym widuję się 6 grudnia :D

Chodzi mi o sleepmonstera. Wbił się swymi szponami w mój ciężki plecak i trzyma się naprawdę mocno. Najpierw słyszę cichy szept „zamknij oczy”… a potem szept ten staje się coraz bardziej natarczywy. Brzmi teraz bardziej jak rozkaz niż namawianie, a mnie coraz ciężej utrzymać otwarte źrenice. Za każdym razem kiedy zamknę powieki, otula mnie błoga i spokojna ciemność. Podniesienie powiek w górę zaczyna wymagać niemal nadludzkiej siły… siły której już dawno nie mam. Kto nie zna tego uczucia, ten nie zrozumie go w pełni… bo da się zasnąć podczas wysiłku. To tylko kwestia poziomu zmęczenia. Na ostatnim Tropicielu zasnąłem podczas jazdy i zjechałem z drogi w krzoki. Podjazd jest ciężki, nogi palą tępym bólem przy każdym obrocie korby, a ciemność przynosi spokój i wytchnienie. Łapię się na tym, że za każdym zamknięciem oczu, mija coraz większa chwila nim otwieram je ponownie. Nienawidzę tego uczucia… i czuję, że nim przegrywam. Gdy podjazd się kończy i zaczynamy zjeżdżać łąką, robi się jakaś masakra. Oczy zamykają mi się na tak długie chwile, że za moment zaliczę nielichego dzwona i to na sporej prędkości.
Niech krew zaleje… a wystarczyło się wyspać. Byliśmy na urlopie, nic nie stało na przeszkodzie aby się dobrze wyspać przed wyrypą… i podobnie jak przez 4 ostatnie lata, nie udało nam się to… to już chyba znowu nie błąd czy pech. To ponownie wybór…
Muli mnie tak bardzo, że muszę się chwilę przespać. Nie jestem w stanie tego zwalczyć… muszę iść za radą Francisa Bacona: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie", a że Francis wiedział co mówi, bo twierdził, że:

"Wiedza to władza sama w sobie" a "prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn", to postanawiam Mu zaufać.

Nie ma tutaj wprawdzie żadnych ułożonych, pościnanych drzew, na których można by się położyć. Jest tylko wielka łąka i gęste, zakrzaczone zagajniki. Trudno. Padam w trawę, przy małym osuwisku ziemi i zamykam oczy… ciemność otula mnie momentalnie. Witaj ponownie, Stary Przyjacielu… dawno się nie widzieliśmy... 





...rozpostarł z mgły utkany płaszcz
i rosę z chmur wyciska,
a strugi wód z wilgotnych paszcz
spływają na urwiska...

...na piętra gór, na ciemny bór
zasłony spadły sine
w deszczowych łzach granitów gmach
rozpłynął się w równinę...

...nie widać nic - błękitów tło,
i całe widnokręgi
zasnute w cień, zalane mgłą,
porżnięte w deszczu pręgi...

...i dzień i noc, i nowy wschód
przechodzą bez odmiany
dokoła szum rosnących wód
strop niebios ołowiany...

...i siecze deszcz, i świszcze wiatr
głośniej się potok gniewa (...)
mrok szary i ULEWA... (*)


…najpierw czuję chłód. Wydaje się jakiś odległy, niemal nierzeczywisty ale jednak odczuwalny i przenikliwy. Potem kapanie wody, kap, kap, kap…
Uczucie zimna nasila się… próbuję skulić się w sobie, ale nic to nie daje. Zimno i hałas narastają… Otwarcie oczy wymaga niemal katorżniczego wysiłku, z trudem bo z trudem, ale mi się to udaje. Ciemność ustępuje miejsca światłu... a obudzone zmysły chciwie wychwytują kolejne bodźce. Jestem cały mokry…. Nadal leżę w trawie, a wszędzie dookoła mnie jest po prostu ściana deszczu . Nie, nie tak, że zaczyna właśnie padać… musi lać od jakiegoś czasu.. Nie wiem od kiedy. Obudziło mnie dopiero uczucie zimna. Patrzę na zegarek… spałem 20 minut, z czego ileś w deszczu…. Jest mi naprawdę zimno. Trochę trudno się dziwić, skoro leżę na mokrej łące, z nieba leją się na mnie hektolitry wody, a termometr pokazuje 2 stopnie na plusie. Trzeba zacząć się ruszać, nim przemarznę całkowicie. Z trudem, ale jakoś wstaję na nogi… deszcz ścieka mi po kasku i kurtce. Mówiłem już, że jest przenikliwie zimno?
Ech wszystko zgodnie z prognozą. Popołudniem miało zacząć lać i leje… za jakieś 2-3h deszcz powinien przejść w śnieg. Po prostu PKP... pięknie, k***a, pięknie...
Pamiętam naszą pierwszą Rudawską. Deszcz, deszcz, deszcz… a gdy już przemokliśmy całkowicie, to przyszedł mróz. Pamiętam, że nie byłem w stanie zmieniać przerzutek, bo tak bolały palce u rąk. Pamiętam jak telepało mnie z zimna, a jedynym schronieniem była mała zadaszona wiata, pod którą próbowaliśmy przeczekać najgorsze… a ono wcale nie chciało przejść. Zapowiada się dzisiaj powtórka z rozrywki..
Chciałoby się powiedzieć, że tym razem jesteśmy lepiej przygotowani, bogatsi o 5 lat doświadczenia… ale głupio będzie to brzmieć w ustach gościa, który jeszcze przed chwilą spał w deszczu na trawie. Owszem, mamy sprzęt i wyposażenie, ale podczas takiej ulewy wszystko prędzej czy później przemaka.
Przynajmniej sleepmonster zostawił mnie w spokoju i już dziś, aż do powrotu do bazy, nie będzie mnie niepokoił.
Pora ruszać. "Jedźmy nikt nie woła…" (*) kolejne punkty na nas czekają
To, że telepie mnie z zimna, nie zmienia faktu że góry w deszczu są piękne. Gdy chmury opierają się o zbocza albo lasy parują, a z nieba napiera wodą… no umówmy się, to też ma swój klimat. Za każdym razem przypomina mi to wiersz Asnyka którego fragment to tytuł tego akapitu.
Ulewa jest nieprzeciętna. Numer startowy na kierownicy roweru Basi to mozaika barw godna samego Picassa, mój jeszcze opiera się spływającej po nim wodzie i da się go jeszcze przeczytać.
Łapiemy jeszcze dwa punkty i tym samym kończymy drugą pętlę. Teraz jeszcze przyjdzie nam wydymać na Przełęcz Karpnicką, bo musimy przeprawić się na drugą stronę gór, aby wrócić do bazy... po trzecią kartę i ruszać dalej.
Zawsze na geografii uczyli mnie, że pogod to po prostu chwilowy stan klimatu na danym obszarze, więc nie można mówić, nie nie ma pogody na jazdę :)

WINTER IS… BACK !!!
…i chyba ma ale, że ktoś jej się kazał wynosić się tak wcześniej. Zgodnie z prognozami deszcz przechodzi w śnieg. Niby nie pada bardzo mocno, ale temperatura spadła i większość z tego co zleci z nieba, nie topnieje. W niedługim czasie, polany i drzewa oblepione są białym puchem. Gdy wychodzimy z kartą na trzecią pętlę jest już naprawdę źle:

a im dalej od bazy, tym robi się coraz ciekawiej:

tym bardziej, że ponownie wchodzimy w góry:


A potem robi się totalna masakra, bo gleba tutaj to ta nasza ulubiona glina - ta, która lepi się i zapycha wszystko. Dobrze nawodniona przez deszcz, zmieszana z miękkim, mokrym śniegiem tworzy mieszankę zabójczą. Mieszanka ta oblepia wszystko i to tak obficie, że koła przestają się kręcić i nie da się nawet pchać roweru. Koła są tak zblokowane gliną o tylny trójkąt i koronę amortyzatora, że nie kręcą się wcale. Czasami jedynym rozwiązaniem jest wzięcie roweru na plecy. Łąkę o szerokości 700 metrów idziemy ponad godzinę... dzień także już pomału umiera i zaczyna się nasza druga noc w lesie.
Mimo ciężkich warunków udaje nam się wyrwać 5 lampionów z trzeciej pętli. Ostatni z nich zlokalizowany jest na dziedzińcu Zamku Bolczów - piękne i tajemnicze miejsce. Niestety było już całkowicie ciemno, więc bez zdjęcia tym razem.





Do bazy zjeżdżamy około 22:30. Mamy zrobione 120 km i 2700 przewyższeń. Ledwie trzymamy się na nogach... sponiewieraliśmy się jak dziki w błocie. W bazie, gdy kładę się na karimacie, zasypiam niemal od razu.
Rano czeka nas jeszcze rozdanie nagród. Basia, jak co roku jest jedyną dziewczyną na najdłuższej trasie rowerowej więc to formalność.
To było mocne zakończenie majówki. "To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść" (*)
Zgadza się... jesteśmy wolni.Trasa miała 200 km, zrobiliśmy 120... ale pocieszającym jest faktem, że napieracze na TR100 robili po 50-60 km. Ech te strome Rudawy :)


Cytaty:
1. Semper Fi - skrócone łacińskie: Semper fidelis - zawsze wierny. Dewiza Korpusu Piechoty Morskiej USA Army.
2. Cytat z filmu "Kiler'ów dwóch"
3. Komiks Green Lantern. Opowieść pod tytułem "Szmaragdowy świt". Jak nie przepadam za tą postacią, to tą historię uważam za wybitną. W końcu "to absurd prosić Cię, abyś patrzył na życie naszymi oczami". Naprawdę warto.
4. Piosenka Simon & Garfunkel "Sound of silence"
5. Wiersz Adama Asnyk "Ulewa". Tu macie wykonanie muzyczne
6. Adam Mickiewicz "Sonety Krymskie - Stepy Akermańskie"
7. Elektryczne Gitary "To już jest koniec"


Kategoria Rajd, SFA