aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2017

Dystans całkowity:329.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:109.67 km
Więcej statystyk

Jaszczur - Ścieżka Muflona

Sobota, 28 października 2017 | dodano: 29.10.2017

Trzecie podejście do tej imprezy. Za pierwszym razem Muflon dogadał się z wichrami i razem poprzewracali drzewa, co zaowocowało zakazem wstępu do lasu. Za drugim razem Muflon przyjechał na rowerze i pogryzł Jaszczura, albo Jaszczur przyjechał na rowerze i pogryzł Muflona (?)... nie wiem jak to dokładnie było, po prostu MALO o tym wiem :P.

Ogólnie był to jakiś wypadek z rowerem, Jaszczurem i Muflonem, w jakieś dziwnej konfiguracji i finalnie impreza się nie odbyła. Ale jak to mawiają: "do 3 razy sztuka" !!

"Czy pamiętasz tamte góry, tamte rzeki, gdy poszedłem hen za Tobą w świat daleki..." :P
Oczywiście, że pamiętam!! Jak mógłbym zapomnieć - kochamy Dolny Śląsk, więc Jaszczur w Masywie Śnieżnika (1426 m) zapowiadał się niesamowicie. Sudety to niesamowite góry, które zjeździliśmy na 10-tą stronę, choć stwierdzenie "zjeździliśmy" jest trochę nadużyciem - przepchaliśmy, o! to jest właściwe słowo.
Nawet podczas naszej podróży poślubnej woleliśmy tonąć w torfowiskach Zieleńca czy gubić się w "błędnym bastionie" Gór Stołowych, niż nudzić się na jakiś śródziemnomorskich plażach (wiecie: "nie lubię piasku. Jest szorstki, irytujący i wszędzie włazi"  :P ) 
No więc poszedłem za Tobą w świat daleki, ale było to w kierunku gór Dolnego Śląska.
Śnieżnik także dobrze znamy i ma on szczególne miejsce w naszym sercu - zdobyliśmy go zarówno pieszo jak i rowerem. Acz rowerem, to była niezła wyrypa bo poszliśmy zielonym szlakiem przez Trójmorski Wierch, Mały Śnieżnik aż na sam Śnieżnik. I znowu słowo poszliśmy dobrze oddaje charakter tej trasy.
"Czasami dobrze dać się ponieść" - rowery Aramis'ów.
Pora zatem wrócić w Kotlinę Kłodzką, zwłaszcza że czaka nas tam długie i żmudne śledztwo.

Matko Boska, toż to DZIKie góry...
Budzik drze ryja o 3:00 w nocy i popędza, że już pora ruszać w drogę. Oficerowie śledczy z Szkoły Fechtunku ARAMIS stają na wysokości zadania i kilka minut potem gnają przez niesamowicie ciemną noc w kierunku Kotliny Kłodzkiej.
Do bazy nie ma bezpośredniego dojazdu, bo bazą jest schronisko "Stodoła" gdzieś nad Międzygórzem. Najbliżej da się dojechać na parking pod Igliczną (845 m), gdzie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Przeciwszóstej (szermierze zrozumieją ten suchar :P)... ee...  tzn. Sanktuarium "Marii Śnieżnej".
Gdy odbijamy z Bystrzycy w kierunku na sanktuarium wita nas mój drugi z ulubionych znaków - wiecie, taki z kołem, łańcuchami i zapisem: "Droga nieobjęta utrzymaniem zimowym". Pierwszym ulubionym jest oczywiście żółty trójkąt z autkiem atakującym równię pochyła po pijaku (procenty we krwi). Zaczynamy wspinać się na Igliczną. Długo i mozolnie, zakręt za zakrętem. Wokół nas wszystko mokre po ostatnich deszczach, liście latają na wietrze, a na drodze... DZIK i to jeden z większych jakie kiedykolwiek widziałem. Upasion, aż miło. Dojrzał nas i panika:
"O nie! Znaleźli mnie".
"Ha Pacanie, mamy Cię! Myślałeś, że z treningów szermierki, można tak po prostu odejść? Mówiłem, że Cię znajdę!"
Jedziemy pod górę, a dzik bieży wesoło przed nami. Głupia scena.
Jak tak dalej pójdzie to zagnamy go do bazy. Malo na pewno będzie miał z tego faktu DZIKą radość :D
Finalnie dziku poszedł gdzieś w las, a my docieramy do parkingu leśnego - dalej jechać już nie wolno. "Odpalamy" zatem rowery i ruszamy do bazy na dwóch, a nie czterech kołach. Nie mamy daleko, bo około 1,5 km... podjazdu.

Najwyższy CZAS rzucić okiem na pewną FOTOGRAFIĘ :)
Docieramy do "Stodoły". Nazwa nie jest wzięta z powietrza... mówiłem Wam, że to dzikie góry. To nie jest schronisko, jakie znacie z popularnych szlaków turystycznych. To prawdziwa, stara stodoła adaptowana na schronisko. W środku jest jednak ciepło, co bardzo nas cieszy bo na zewnątrz nie jest najlepiej. "Witajcie w Górach Muflonowych" - takimi słowami zaprasza nas Malo. Prawie wszyscy już dotarli, więc zaczynamy odprawę.

Na wejściu dowiadujemy się, że na trasę niepieszą (czyli naszą, 50 km) mamy limit czasu 11 godzin plus... 8 godzin spóźnień!! Jak słyszę, że mamy 19 godzin na 50 km to już wiem, że Malo tak dołożył do pieca z trasą, iż jest szansa że całości i tak nie zrobimy. Nasz limit kończy się rano kolejnego dnia - dzień i noc w Masywie Śnieżnika, jest cudownie :)
"Jaszczur i Muflon grasują na ścieżkach Masywu Śnieżnika. Zostawili wprawdzie kilka wskazówek, które pomogą ich wytropić, ale strzeżcie się pułapek, mylnych tropów i niebezpiecznych miejsc".
Mapa, jak to na Jaszczurze, jest poglądowa i jest to raczej zbiór luźnych wskazówek terenowych niż dokładny plan miejsca akcji. Do tego znowu mamy wycinki lidarowe (laserowy skan terenu) do dopasowania.
Jest także zagadka FOTO. Malo udostępnia jedną fotografię i naszym zadaniem jest odnaleźć to miejsce w terenie, a następnie napisać co to za miejsce.


Szlak TIE-fighter'owy oraz pierwsze tropy Jaszczura i Muflona
Jaszczur: Wyruszyli z bazy. Szukają nas...
Muflon: Spokojnie, długa droga przed nimi.
Jaszczur: Nie lekceważ przeciwnika. Zniechęćmy ich trochę, proponuję deszcz.
Muflon: No to może i trochę przewyższeń od razu.
Jaszczur: Co się będziemy ograniczać z trochu. "Ognia. Wszystkie baterie ognia"


Wyruszamy z bazy w kierunku pierwszego punktu dzisiaj. Trzeba odnaleźć starą kapliczkę i przerysować kształt kutej rozety. Już od początku widać, że to stare posiadłości Imperium albo Najwyższego Porządku, tereny ćwiczeń pilotów Tie-Fighter'ów. Tutaj musiały trwać tajne prace, nad nowym modelem myśliwca, ze specjalną wieżą strzelniczą :)

Łapiemy kapliczkę i ruszamy grzbietem Czarnej Góry (1205 m) w głąb Masywu Śnieżnika. Przed nami lidarowe punkty, z których większość ulokowana jest na niedostępnych skałach. Skały nie są widoczne z drogi, trzeba wejść głęboko w las, a potem wspinać się na nie.
Deszcz zaczyna padać zaraz po starcie i właściwie nie przestanie aż do końca rajdu - zmieniać się będzie tylko jego intensywność. Pierwsze lidary robimy bezbłędnie, co na pewno zmartwi Jaszczura i Muflona. Ślad po śladzie, jesteśmy coraz bliżej uciekinierów.
No cóż, jak w chorej piosence - "siły dodaje nam las", a las tutaj jest piękny. A co będę pisał:






Tropem stara fotografii... jak dzieci we mgle
Jaszczur: Idą jak burza. Zrób coś, nim będzie za późno.
Muflon: Mgła i wichry?
Jaszczur: Odpalaj. Pełen zakres.
Muflon: To dodam jeszcze parę mylnych ścieżek, tak na zasadzie wartości dodanej.
Jaszczur: Wartość dodana? Raczej wartość BEZWZGLĘDNA ha, ha, ha...

Trawersujemy zbocza Smarekowca (1123 m) oraz Żmijowca (1153 m) łapiąc kolejne punkty. Docieramy na Mariańskie Skały - jest to miejsce z fotografii, którą pokazywał Malo. Udało się znaleźć to miejsce, czyli mamy kolejny trop przy poszukiwaniu tych zbiegłych Pacanów. Robi się coraz gorsza aura, zaczynamy pomału "przemakać", co owocuje tym że zaczyna nam być zimno. Rozgrzewamy się podejściami pod kolejne punkty, acz szukanie utrudnia coraz gęstsza mgła i coraz mocniejszy wiatr. Na szczytach skał, zwłaszcza tych, które wystają ponad granicę lasu, wiatr urywa głowę. Na zdjęciach widać jak było, ale fotografia nie odda uczucia, kiedy stoi się na szczycie skały - do ziemi ma się jakieś 15 metrów w dół, trzymacie się choinki bo wiatr chce Was zrzucić na dół, próbując odpisać kod z punkty i nagle przypomnicie sobie, że w regulaminie pisało "impreza no security" :)






Liderzy nawigacji? Chyba lidary...
Jaszczur: No Panie Muflon. To ich nie zatrzymało. Potrzeba grubszej artylerii.
Muflon: Bagna, mokradła i moczary... dla Pana, Panie Jaszczur, co najgłębsze.
Jaszczur: Teraz mówisz? Rzucaj wszystko co masz
Muflon: Leci... ale wiesz, że chodzenie po bagnach wciąga?


Zaczynają się pierwsze problemy. Nie, zimno to jest nam od dawna, przemokliśmy także już dłuższą chwilę temu. Mówię o problemach nawigacyjnych. Każdy punkt na Jaszczurze kosztuje dużo czasu - samo podejście pod punkt (wąwozy, skały) to dłuższa chwila, a jak się na to nałoży szukanie w trudnym ternie to czas nagle niesamowicie przyspiesza. Szukamy jednego punktu w okolicach schroniska pod Śnieżnikiem, ale tropy wiodą na bagna. Wchodzimy głęboko w mokradła, przemoczymy i tak mokre już buty, ale punktu nie znajdziemy. Ponad godzina szukania, błądzenia pod moczarach a mimo to brak wpisu w kartę. Dramat... Odpuszczamy, bo czas nagli i tak straciliśmy go już tutaj za dużo. Ciśniemy do schroniska, zastanowić się nad dalszym wariantem, bo już widać, że nie zrobimy całości trasy. Trzeba coś sensownego zaplanować.



Narady na wysokim szczeblu, a dokładniej na 1218 metrach...czyli w schronisku pod Śnieżnikiem
Jaszczur: Niedługo zapadnie zmrok.
Muflon: To nasz sojusznik... On także będzie rozdawał karty w tej rozgrywce.
Jaszczur: Mgła, Bagna, Deszcz nie podołały. Może trzeba się wycofać...?
Muflon: Ewakuacja w chwili triumfu? Chyba przeceniacie ich szansę. Spokojnie mój Przyjacielu, mam dla Nich coś specjalnego.

Docieramy do schroniska pod Śnieżnikiem i otwieramy mapę. Jest po 17:00 - tachaliśmy się tutaj ponad 7 godzin i co więcej, nadal jesteśmy na pierwszym arkuszu mapy. Czeska strona rajdu nawet nietknięta jeszcze. Patrzę na mapę i mówię do Basi, że jeśli zjedziemy na Czechy, to do bazy dotrzemy w niedzielę w południe. Mówię to całkiem serio, patrząc że dotychczasowy fragment (dwukrotnie mniejszy od tego co przed nami) zajął nam ponad siedem godzin. Głupio jednak nie zacząć nawet czeskiej strony. Nie do końca wiemy co robić. Czas ucieka a my debatujemy... postanawiamy zatem złapać punkt na Śnieżniku i potem pomyśleć. Cały czas myślę jednak, że jeśli zjedziemy na Czechy, to powrót zapowiada się przez Śnieżnik, na który właśnie zaraz będziemy podchodzić. Pachnie to naprawdę sytymi przewyższeniami: 3 Śnieżniki w jeden dzień - dwa razy duży i raz Mały, bo na Małym też jest punkt do zdobycia. Zjeżdżać czy nie zjeżdżać... oto jest pytanie. Mogę sobie rozkminiać tą kwestię ile chcę, bo Śnieżnik - sojusznik Muflona - postanawia podjąć decyzję za nas.


"Winter is coming" czyli w lodowym piekle
Jaszczur: Zbliżają się do naszej kryjówki. Zrób coś!
Muflon: Mówiłem Ci abyś był spokojny. "Wszystko idzie tak, jak to przewidziałem... teraz zobaczą siłę rażenia, tej w pełni uzbrojonej stacji..." pogodowej !!!
Jaszczur: Będzie śnieg?
Muflon: Śnieg? Ha, raczej lód i wiatr...czyste, nieposkromione zło!!
Jaszczur: No to chłoszcz. Chłoszcz złem, aż mięso będzie odpadać od kości.
Muflon: Yes, Sir !!!

Pod schroniskiem spotykamy Marcina i Tymka. Informują nas, że na Śnieżniku rosną poziome sople, a wiatr urywa łeb. Zapowiada się fajnie... pchamy rowery do góry i z każdym zdobytym metrem wysokości zaczyna się robić coraz bardziej biało. W połowie drogi na szczyt, krajobraz przypominam styczeń/luty a nie październik.


Mgła gęstnieje, wiatr się nasila a pod butami coraz więcej lodu. Nie wiem jak mocno wieje, ale mam wrażenie, że nas zdmuchnie. Jest bosko - jest pięknie. Basia jest trochę zdziwiona moją opinią, ale mówię że słowem kluczowym jest stwierdzenie "jeszcze". Za moment, jak mnie przewieje i przemarznę, to zmienię zdanie. Na razie jednak potęga gór jest niemal namacalna i jest po prostu pięknie.
Zapada zmrok... i to w ciągu kilku minut. Zmieniam zdanie, co do tego czy jest pięknie. Na Śnieżniku rozpętuje się piekło... lodowe piekło. Wiatr przyspiesza i napiera tak, że ciężko się rozmawia, a nawet oddycha. Mamy tutaj odnaleźć grób i spisać z niego inskrypcję. Tymczasem warunki pogodowe z każdą sekundą się pogarszają - jest coraz zimniej i coraz gęstsza mgła nas otula. Chwilę potem ciężko dostrzec się nawet nawzajem, gdy odejdziemy od siebie na odległość 7-8 metrów. Nawet światło czołówki ginie w tej mgle.
Jakoś udaje nam się odnaleźć grób i spisać napis z krzyża. Trzeba się jednak stąd zabierać bo za moment dostaniemy hipotermii. Nasze przemoczone rękawiczki (miałem na tym rajdzie 4 pary łącznie - wszystkie przemokły) zamarzają nam na rękach. Planem było jechać wzdłuż granicy i zjechać na Czechy, ale nie ma opcji. Widoczność jest tak słaba, że nie odnajdziemy szlaku i na pewno się zgubimy. W tych warunkach mogłoby to być nawet nie do końca bezpieczne.
Trudno, nie zrobimy czeskiej części trasy. Podnoszę rower - oj hamulce chyba zamarzły. Nie wiem jaka jest temp. zamarzania płynu hydraulicznego, ale tłoczki dają mi znać, że nie podobają się im takie warunki. Klamki ledwo co chodzi :)
Sprowadzamy rowery - nie ma opcji zjazdu. Wszystko pokryte lodem (nie śniegiem, lodem), zerowa widoczność i sprawność hamulców pozostawiająca wiele do życzenia. Schodzimy do schroniska trochę się zagrzać. Niżej jest cieplej, ale mgła jest nadal kosmiczna. Po raz drugi dzisiaj siadamy w schronisku, rozkładamy mapę i kreślimy wariant.





Streaming na Małym Śnieżniku :)
Jaszczur: Doskonale, Panie Muflon... to był nad wyraz niesamowity spektakl.
Muflon: Mówiłem Ci, że Śnieżnik ma niesamowitą siłę rażenia, a "to był jedynie ułamek jego możliwości". Ta dwójka nie będzie już dla nas zagrożeniem.
Jaszczur: Nie pysznij się zbytnią swoim pogodowym terrorem. Oni nadal mogą napsuć nam krwi. Kierują się teraz na Mały Śnieżnik, co oznacza że nasze czeskie kryjówki nadal są zagrożone.
Muflon: No to pozwól, że Ci przedstawię - mój Przyjaciel: Strumień albo "Wodny Grób" jeśli życzysz sobie bardziej dramatyczną nazwę.


Ze schroniska wyruszamy niebieskim i zielonym szlakiem i kierujemy się aż do ich rozejścia. Postanawiamy ukryć rowery głęboko w lesie, bo tachanie ich na Mały Śnieżnik trochę nas przeraża, zwłaszcza po ostatnim laniu jakie dostaliśmy na Śnieżniku. Ukrywamy je za wykrotami i ogarniamy mapę. Nim zaatakujemy Małego, postanawiamy przejść na azymut do granicy i przeprawić się na czeską stronę, aby złapać tam jeden z lidarów. Do granicy docieramy bez problemu, ale potem schodząc w Czechy zaczynamy bardzo tracić wysokość. Trzeba to będzie za chwilę podchodzić z powrotem...
Krok za krokiem, jesteśmy coraz niżej - aż docieramy do lidara. Teraz na szagę do strumienia, prawie pionową ścianą w dół. Okazuje się, że strumień mimo że ma swój główny nurt, rozlał się dodatkowymi ciekami wodnymi po całej ścianie. Cieki te, skryte pod liśćmi, są dla nas niewidoczne, aż do momentu w którym się w nie wlezie... i wtedy: lecimy w dół, niemal na ryj wraz z osuwającym się gruntem, a po raz kolejny woda wdziera się do butów. Ciężko się potem wygramolić z takiej pułapki. Schodzimy jednak uparcie, aż do skrętu strumienia właściwego. Zaczynamy szukać punktu, ale mgła nadal rozdaje karty w tej grze. Nic nie widać, a szukamy białej kartki na drzewie w środku nocnego lasu. Rozdzielamy się, umawiając z powrotem przy jednym wykrocie, ale już po kilku krokach uznajemy to za bardzo głupi pomysł. Tutaj są setki wykrotów, a we mgle odnaleźć ten właściwy może być naprawdę ciężko. Mimo, że nie odeszliśmy od siebie daleko, to chwilę szukamy się z powrotem w tej mgle. No, mało brakło...
Po 20 minutach szukania odpuszczamy ten punkt - drugi dzisiaj. Muflon pewnie rechocze, ale nie daliśmy rady odnaleźć jego kryjówki. Wracamy... podejść to, co właśnie zeszliśmy, to jest koszmar. Zeszliśmy niemal 250 metrów, a teraz dymamy to pod górę. Wykańcza to nas... na pocieszenie udaje nam się odnaleźć punkt na szczycie Małego Śnieżnika. Wracamy do rowerów... dramat, 3,5 godziny minęło od ostatniego punktu (czyli od szczytu Śnieżnika). Masakra...


"Wesołe biegi górskie" i Wall-e "go home" :)
Jaszczur: Nadal nie mają dość... mimo zimna, mimo zmęczenia.
Muflon: Spokojnie Jaszczurze - światło mych oczu - mam jeszcze coś w zanadrzu.
Jaszczur: Światło mych oczu? Muflon, czyżbyś mówił o wizji?
Muflon: Taa... "Bez niej demon traci swe kły" (*)
Jaszczur: Lecisz klasykiem... ale podoba mi się ten pomysł.

Warunki są fatalne, mleko przed oczami - widoczność na 4-5 metrów, pada deszcz i jest bardzo zimno. Owszem na Śnieżniku warunki były gorsze, ale nie zmienia to faktu że jesteśmy przemoczeni (zwłaszcza buty i rękawiczki), a zimny wiatr po prostu nas masakruje. Palce tak mi zgrabiały, że nie jestem w stanie naciskać dźwigni hamulca - tak wiem co mi powiecie: "hamujesz, przegrywasz", ale niebieskim szlakiem płynie rzeka, korzenie i kamienie są bardzo śliskie, ja widzę na 4 metry, a do tego telepie mnie z zimna. Mimo, ze jesteśmy w rozsypce i kryzys dopada nas nieprzeciętny, to jednak zbieramy kolejny punkty po drodze - nie, żeby trzeba było po nie schodzić do jakiś chorych wąwozów, a potem prawie na czworakach drapać się na górę, zjeżdżać na ryju na błocie i drapać się po raz kolejny. Albo włazić na jakieś wielkie skały, aby zebrać lampion na ich szczycie.
Najgorsze jest to, że naprawdę mam problem ze zjeżdżaniem, palce tak bolą, że nie daję rady z tym hamulcem. Czasami robi się dobra droga w dół, a ja tego nie wykorzystuję. W pewnym momencie stwierdzamy, że - UWAGA! HEREZJA - że pobiegniemy z rowerami. Tak aby się rozgrzać. Pierwsze kroki przychodzą z trudem, wszystko protestuje tępym bólem, ale po chwili zaczynamy się rozgrzewać. Zbiegamy kilkaset metrów i jestem nam dużo, dużo cieplej. Znowu można wskoczyć w siodło i jechać dalej. To niesamowite, jak komfort termiczny wpływa na morale. Nadal leje, nadal błądzimy we mgle, ale jest lepiej.
Na zjeździe jednak gubię moją tylną lampkę Wall-e: urywa się od wstrząsów na kamieniach. No szkoda, bo bardzo ją lubiłem, a Śnieżnik mi ją zabrał... tak po prostu. Ubolewam nad tym, a las mi wtóruje "...mać, mać, mać". W bazie jednak okaże się, że jeden z zawodników trasy pieszej znalazł ją na drodze. Leżała i jeszcze świeciła, więc ją zauważył. Wall-e zatem wraca z nami do domu, było blisko aby został na zawsze w Masywie Śnieżnika, ale został uratowany :)


Ostatnia bitwa...
Jaszczur: "Gdybym tak bardzo nie pragnął jego głowy, użaliłbym się nad nim" (*)
Muflon: Widzę, że teraz Ty lecisz klasykiem. Mówiłem Ci, że ich sponiewieramy. No i udało się
Jaszczur: Dodałbym jeszcze wisienkę na torcie. Taką kropkę nad i. Taką, która ich przygniecie.
Muflon: Czyli Jaszczur mówi "niebieski", tak?
Jaszczur: Taaa... Jaszczur mówi niebieski.


Odrysowujemy kształt kapliczki, gdzieś na zboczach Jawora (830 m). To nasz ostatni punkt dzisiaj, pozostało jeszcze wrócić do bazy. Nie ma jednak innej drogi, jak tylko zjechać do Międzygórza, a następnie wspiąć się do Stodoły niebieskim szlakiem.
Podejście z MIędzygórza, po całym dniu, jest koszmarne. Idziemy je ponad 40 minut, potykając się o kamienie i głazy po drodze. Naprawdę myślałem, że nie wyjdę już do tej bazy. Trochę przypominało to powrót do Chaty Socjologa na Jaszczurze w Otrycie, ale tym razem nie dało się porzucić i ukryć rowerów (auto po drugiej stronie góry). Jakimś cudem, ostatnimi siłami dopycham do schroniska. Sponiewierał nas ten Jaszczur. Poturbował nas ten Muflon. Licznik rowerowy wskazuje 35 km, tracker ponad 50!!, 2700 metrów przewyższenia. Chyba tym razem rzeczywiście bylibyśmy szybciej na nogach niż na rowerach, ale i tak nam się podobało. W końcu "Rower power". Tyle, że nas wykończyła ta trasa. Na karcie startowej mamy około połowy punktów... połowy! Połowa trasy, 35 km na rowerze... od 10:00 rano do 2:00 w nocy.
Masakra... ale dotarliśmy do bazy, a tam ciepły posiłek i odpoczynek. Siedzimy z Malo i innymi zawodnikami około półtorej godziny, a potem zaczynamy się zbierać, bo jeszcze dzisiaj wracamy do domu...



Basia śni o Złotych Górach, a Grzegorz rozbija się po okolicy
Najgorszy moment to wyjście z bazy około 3:30. Trzeba raz jeszcze ubrać na siebie mokre ciuchy i wyjść na zewnątrz. Jest to traumatyczne przeżycie, ale jakoś docieramy do auta. Przebieramy się w suche rzeczy i ruszamy do domu. Musimy jednak w trasie powrotnej trochę się przespać - to w końcu niemal dwie w pełni zarwane noce. Wybór pada "na bramę" Gór Bardzkich - Przełęcz Kłodzką, z której kiedyś atakowaliśmy Szeroką Kopę i Kłodzką Górę. To tutaj także pierwszy raz spotkaliśmy strzyżaki sarnie, które zaatakowały nas wtedy setkami. Jako, że wtedy nie wiedzieliśmy co to jest, to nas trochę przestraszyły :)
Jak ktoś nie zna tych milutkich zwierzątek, to tutaj jest trochę chory link w tym temacie.
Śpimy na granicy między Górami Bardzkimi, a Górami Złotymi około dwóch godzin. Gdy Szkodnik śni o Złotych Górach, których panorama rozpościera się na prawo od nas, dociera tutaj Orkan Grzegorz i zaczyna rozbijać się po okolicy.
Budzi nas zimno, które wdziera się do zgaszonego auta, wycie wiatru oraz latające po okolicy gałęzie. Gdy wracamy A4 pada właściwie poziomo i chce nas zdmuchnąć z pasa. Udaje się jednak dotrzeć do domu kolo godziny 11:00 w niedzielę. Orkan tak napierał, że nie musimy myć rowerów - mimo, że były kulami błota, przez to że padało właściwie poziomo i z taką prędkością, orkan umył je niemal idealnie. Nie ma na nich grama błota - niesamowite.
W sumie to dobra wiadomość - możemy  od razu walnąć się na łóżko i zresetować po niesamowitej przygodzie.
Jaszczur i Muflon nas wykończyli, sponiewierali, przemielili... było niesamowicie, zwłaszcza na Śnieżniku, gdzie stanęliśmy w obliczu niesamowitej potęgi Gór...
Był to też jeden z najtrudniejszych Jaszczurów ever, w genialnym terenie, z niesamowitą trasą i na stałe zapisze się on w naszych wspomnieniach. On i jego kumpel Muflon. Na razie jednak idziemy spać... może przyśni nam się Jaszczur i Muflon.

P.S. Muflon ogłosił konkurs: kto mi powie co to za klasyk oznaczony (*), którym leci Jaszczur i Muflon, ma u mnie piwo lub batona. Do wyboru. Oba cytat pochodzą z jednego źródła. Termin nieokreślony :)


Kategoria Rajd, SFA

Jesienne Beskidzkie KoRNO

Sobota, 21 października 2017 | dodano: 22.10.2017

Monika i Tomasz rehabilitują się za rok nieciągłości w organizacji Jesiennego Beskidzkiego i tą edycję robią dwudniową. Sobota to główna część trasy, a niedziela to etap dodatkowy. W naszych sercach Jesienne ma szczególne miejsce, bo każda dotychczasowa edycja była cudowna i nieziemsko ściorała nas po Beskidzie Małym. Tym razem jednak, czeka na nas inny Beskid :)

Rajd dinitrofenolowy (DNP)
Nasze przygody z Jesiennym Beskidzkim zaczęły się długo przed hasłem "3 2 1 START", a było to tak... Jako, że do KoRNO czujemy niezła chemię to chcieliśmy zapisać się na te zawody od dawna. Zwłaszcza, że Monika przekładała ich termin specjalnie pod nas, aby nie kolidowały z naszymi zawodami szermierczymi (za co raz jeszcze dziękujemy!!!).
Czekamy cierpliwie zatem na start zapisów, a tu ani widu ani słychu formularza zgłoszeniowego. Z Moniką i Tomkiem widzimy się na Rajdzie Waligóry i pytamy o Beskidzkie, a Oni że" jest, jest" - tylko nas na liście jeszcze nie ma.
Wracamy do domu, odpalamy stronę KoRNO, a tam formularza zgłoszeniowego nadal brak. Czekamy dalej, aż robi się 1,5 tygodnia przed imprezą. Trochę zaniepokojeni piszemy do Moniki czy możemy dostać formularz. Trochę się nie zrozumieliśmy i dostaję... listę startową, a tam zapisanych 30 parę osób. Co jest? Przecież na stronie KORNO nie ma formularza zapisów - jak Ci wszyscy ludzie się zapisali?
Okazuje się, że formularz jest, ale nie tam gdzie zwykle i po prostu go nie znalazłem. No jaja... ja rozumiem DNS (wiecie takie serwery co zmieniają literki w cyferki) czyli DID NOT START: zapisał się, ale nie wystartował.
Rozumiem DNF czyli DID NOT FINISH: wystartował, ale zmarł na trasie. Wygląda jednak na to, że my stworzylibyśmy nową dinitrofenolową kategorię porażki - DNP (DID NOT PARTICIPATE): chciał wystąpić, ale nie poradził sobie z zapisami.
Mało brakło, ale finalnie jednak ogarniamy zapisy... z drobnym "e do minus st" (dla niekumatych - z opóźnieniem).

"Ręka Mistrza"
Na dwa dni przed rajdem postanawiam poszukać motywacji do walki. Pamiętam, że nasze pierwsze Jesienne Beskidzkie KORNO jechałem ze "złamaną" ręką (a dokładniej ukruszoną kością, którą potem sklasyfikowano jednak jako złamanie). Jedynym problem było to, że wtedy jeszcze o tym po prostu nie widziałem - łapa bolała i ciężko się rower nosiło, ale żeby od razu złamanie :)
Zjazdy jechałem wtedy na gaz, aby jak najszybciej je skończyć, bo łapa bolała gdy szarpało kierownicą. Postanawiam zatem raz jeszcze sięgnąć po wypróbowany sposób... no ale w 2013 to rękę załatwiłem sobie na zawodach szermierczych. Teraz tak głupio ją uszkodzić bez przyczyny. Co zrobić?
WIEM!! Wejdę w drzwi! TAK, to doskonały pomysł. Rozpędzam się zatem w pewien czwartkowy wieczór i JEB, wpadam w drzwi we własnym mieszkaniu. Patrzę na łapę... działa!! puchnie aż miło. Próbuję zgiąć palce, nie da się. Hmmm, chyba jednak trochę przesadziłem... w listopadzie mamy zawody szermierze i chyba będą musieli mi przywiązać broń do ręki, jak nie odzyskam czucia w dłoni. Basia pyta czy jedziemy na pogotowie... eee...a co ja Im odpowiem, jak mnie zapytają jak to zrobiłem. Walczyłem z drzwiami i drzwi wygrały? Odwiozą mnie nie do ortopedy, ale do psychiatry... a tam to już wyjdzie wiele innych spraw - NIE MA OPCJI !!!
W sobotę rano łapą już nawet w miarę ruszam, więc chyba nie jest tak źle - ruszamy zatem na rajd. W sumie finalnie okaże się, że boląca łapa to jednak trochę przeszkadza w zjazdach, choć "wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem". Upierał się będę jednak, że był to pewien eksperyment, a nie że prawie zniszczyłem drzwi we własnym domu... sobą :P

"Za horyzontem, wielka korona gór..."
Budzik dzwoni o 3:30 czyli pół godziny wcześniej niż w typową sobotę. Zbieramy się i jedziemy do Milówki w Beskidzie Żywieckim. Wschód słońca i z porannych mgieł wyłaniają się kolejne szczyty. Jest pięknie. Część z nich jest nam już znana, część dopiero do zdobycia, ale niektóre z nich będą zdobyte dzisiaj! Pisałem Wam już, że "jesienią góry są najszczersze" - zapowiada się piękny, acz trudny dzień. Najgorsze, że po raz drugi (pierwszy to był Jaszczur w Beskidzie Niskim) zapominam pompki do amortyzatora - oczywiście nie znalazłem czasu aby go napompować w domu; "po co w domu, skoro można przed startem". Można by było, gdybym nie zapomniał tej cholernej pompki, a jako że nie pompowałem amora już dłuższy czas (np. po Waligórze i Jatce), to jadę na sztywnym widelcu. Pod moim ciężarem golenie chowają się całe i przypominam sobie czasy młodości, gdy włóczyliśmy się po Gorach, nie mając pojęcia co to jest amortyzator. Coś czuję, że będzie dzisiaj trochę szarpać na zjazdach :)

Ogarniasz regulamin? Cholera by go wzięła...
Regulamin mówi, że niektóre punkty są nieobowiązkowe. Można je zaliczyć, ale nie trzeba - nie zmieniają one liczby zdobytych punktów, ale dodają czasu do limitu. Jeden wart jest godzinę, a drugi dwie godziny, czyli można przedłużyć sobie rajd o 3 godziny, jeśli się je zdobędzie. Oba znajdują się w schroniskach i będzie trzeba ostro potyrać aby do nich dotrzeć. My oczywiście nastawiamy się, że zaatakujemy góry. Spodziewamy się także, że góry także zaatakują nas :)
Zaczynamy jednak od kapliczki w środku lasu - kapliczka na dawnym cmentarzu cholerycznym z początku XIX wieku. Chwilę go szukamy, bo miejsce mocno ukryte w lesie, ale to bardzo klimatyczny punkt. Nie obyło się bez śmiesznego zdarzenia, bo spotykamy tam jednego z zawodników z trasy pieszej. Kolega chyba się jeszcze nie obudził, bo chodzi dookoła kapliczki i mówi "to nie ta kapliczka, miała być choleryczna". Patrzymy na napis: "Ofiarom Kolery". Mówimy Mu, że to ta kapliczka, na to On do nas: "ale przecież punktu tu nie ma". Odpowiadamy, że ma być na drzewie obok. Pyta nas "a niby czemu na drzewie?" - hmmm, bo tak było na odprawie :D
Nie obyłoby się oczywiście bez naszych ukochanych wichrołomów.



Każdy ma swój własny "uphill battle"
Ciśniemy pod Młodą Horę (1003 m). Nie jest łatwo, bo podejście błotniste i strome, a tu nagle ekipa na motocrosie. Znaleźli sobie prawie pionową ścianę i dawaj: uskuteczniają uphill battle - niektórzy z nich robią to rewelacyjnie i w kilka sekund są na szczycie. Inni dopiero się uczą i pokazowo odpadają od ściany, a potem turlik, turlik w dół.
Dobrze się na to patrzy, ale trzeba cisnąć dalej - każdy ma swój "uphill battle", to nie nasza skrapa. To nie jest skarpa, której szukacie - parafrazując Yodę. Nasza jest trochę wyżej i trzeba się tam dotachać :)



Schronisko szyte na miarę :)
Mamy już kilka punktów, pora zabrać się za pierwszy punkt dodatkowy - nieobowiązkowy. Znajduje się on w Bacówce pod Krawców Wierchem (1084 m), więc ciśniemy drogą, co wije się jak jakieś dobry wonsz :)
Z każdą serpentyna, z każdym zakrętem - wyżej i wyżej, aż na szczyt. A tam zimno i wichry wieją, ale podbijamy pieczątkę schroniska na naszej karcie startowej. Taki jest właśnie sposób potwierdzania tych dodatkowych punktów.


Cauchy i Heiny z definicji dobrze odżywiali buczynę :)
Tak, tak... jeśli wymienieni panowie kojarzą Wam się z granicami to bardzo dobrze. To znaczy, że uważaliście na matematyce. Wszystko się zgadza - ze schroniska ruszamy szlakiem granicznym. Z punktu widzenia optymalizacji trasy, nie ma to oczywiście większego sensu, bo to 3 dodatkowe szczyty do przetyrania. Innymi słowy, znowu robimy akcję jak na Wilczym, kiedy byliśmy jedyną ekipą, która wybrała wariant "przez Czantorię". Jak pewnie część z Was wie, ja kolekcjonuję tabliczki w nazwami gór (aczkolwiek akcję nazywam "Tabliczku dla Szkodniczku" i ciągnę Szkodnika po kolejne okazy), a tutaj mamy combo - nie dość, że przed nami GRUBA BUCZYNA (1132m), czyli czadowa nazwa!!! to jeszcze kolejny fragment szlaku granicznego do przejechania. Nie odpuścimy sobie takiego wariantu i ruszamy. Jest bosko !!!
Nie obejdzie się bez głupiej akcji, gdzie lecimy granicą i robi się naprawdę ostry zjazd, ale taki że aż schiz. Zaciskam klamki i z duszą na ramieniu zjeżdżam - Szkodnik także daje radę. Na dole krzyczę "o kurde, zjechałem to", ale Szkodnik pyta "no, ale gdzie są słupki graniczne". No tak, na szczycie Wielkiego Gronia (1075 m) granica odbiła w prawo... a my nie. Pięknie to zjechałem, tak? No to pięknie to teraz podprowadzę... 20 minut idziemy pod górę te zjechane błędnie 250 metrów. Słowo "idziemy" jest bardzo dobrze użyte w tym kontekście. Szlak graniczy prowadzi jeszcze przez Wilczy Groń (973 m) i finalnie zjeżdżamy - z przełęczy Bory Orawskie - po punkt przy wodospadach !!! Niesamowita trasa, acz chwilę później znowu ciśniemy pod górę i zaliczamy spotkanie z nicponiami z grupy Lipowskiego...ale o tym zaraz, na razie zdjęcia z granicy, naprawy błędów oraz wodospadów







Sponiewierani przez Grupę Lipowskiego Wierchu
Brzmi jakbyśmy trafili na jakiś gang, nie? Może nie był to gang, ale jakaś bandę psychofanów przewyższeń. Pchamy najpierw żółtym szlakiem (masakra...) a potem niebieskim (o k****...) w stronę Lipowskiego Wierchu (1324 m) . Podejście jest kosmiczne i wydaje się nie kończyć. Mamy wrażenie, że prędzej dotrzemy do nieba niż na szczyt - np. schodząc na zawał. Pchamy, a góry nie ubywa. Mamy już około 2000 przewyższeń w nogach, a Lipowski twardo się opiera przed dopuszczeniem nas na górę. Jak w końcu dotrzemy do schroniska na Hali Lipowej, to padniemy na ryj przed wejściem i dopiero szarlotka postawi nas ponownie na nogi. Zbieramy drugą dzisiaj pieczątkę na kartę startową i ruszamy dalej. Uważajcie jednak na tą grupę, bo goście prezentują nienormalne PODEJŚCIE... do schroniska :)



Boracze Pani lubi? Boracze Pani zna? Ja Pani wytłumaczę jak się na tą Halę pcha
Zapada noc, a my nadal w górach. Lecimy przez Boraczy Wierch (1244 m(, a chwilę później kierujemy się na bardzo RADYKALNY WIERCH (1144 m) :D
No dobra Redykalny a nie radykalny, ale jako że musimy go podjechać dwa razy to tak go nazwałem. Czemu dwa razy? Musimy zjechać po jeden z punktów - tak, mniej więcej do połowy tej góry i potem wrócić na szlak, aby kierować się na Halę Boraczą po kolejny punkt. Baracze Szkodnik lubi? To Szkodnik na Boracze pcha :)
Jest ciemno, zimo i do domu daleko, ale nadal mamy 2 godziny do limitu, a więc walka trwa. Zbieramy trzecią i ostatnią pieczątkę ze schronisko i ruszamy zjazdem w dół. Nocne kamieniste zjazdy, zwłaszcza robione na sztywnym widelcu i ze obolałą łapą - chyba jednak powinniśmy się chociaż trochę leczyć.





To kochbunkier? No to kaplica...
a nawet kaplice. Punkty na dole to kapliczki, w tym jedna robiąca niesamowite wrażenie nocą (pięknie podświetlona... szkoda tylko że prowadziło do niej 1000 schodów. Ledwie tam wyleźliśmy po całym dniu w górach). Jeden z punktów znajdował się także na SW od kochbunkra - z resztą sami popatrzcie, jakie tam bunkry były!!




"I tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy"
Został jeszcze ostatni punkt - drzewo z drabiną, a potem już zjazd do bazy. Wszystkie punkty zaliczone, cały dzień w górach: 2600 metrów przewyższeń i 90 km w nogach. Było niesamowicie, a w niedzielę mamy jeszcze drugą część trasy. Będzie ciężko, bo nogi tak bolą, tak że zapomniałem o bolącej łapie :)
Do bazy docieramy kilka minut przed rozszerzonym (za dodatkowe punkty) limitem - 21:00, myjemy się i siadamy do planszówek z organizatorami. Potem wieczór zamienia się reczital głupich kawałów, ale przed północą kierujemy się spać, bo w niedzielę o 8:00 start drugiego dnia zawodów!

DZIEŃ DRUGI:
Tym razem pogoda nie okazuje się dla nas łaskawa. Sobota była bezdeszczowa, choć zimna. Niedziela jest zimniejsza i leje - fantastycznie, ale cóż zrobić trzeba jechać :)
Zmęczenie daje się we znaki, ale i tak zrobimy prawie wszystkie punkty (bez jednego - w centrum Zwardonia), ale tuż przed deszczem załapiemy się na piękne punkty widokowe, gdzieś pod Czerwieńską Grapą (835 m) oraz pod Palenicą (686 m). O wynikach nie ma co dużo pisać, bo frekwencja dziewczyn na naszej trasie była tak wielka, że nie wystarczyło ich do obsadzenie całego podium (były całe dwie). Wystarczyło zatem wyjechać po jeden punkt i wrócić do bazy, aby mieć srebro :)
Kto by jednak szedł po tak małej linii oporu, zwłaszcza w górach - rzuciliśmy się na komplet punktów górskich w sobotę i się udało!! Zresztą nie tylko my, bo Andżelika z Wojtkiem także zaliczyli cała trasę, także z punktami dodatkowymi. Jest moc :)
A w niedzielę dokładamy jeszcze około 45 km i prawie 1000 przewyższeń. Taki bonus od Moniki i Tomka.
Na koniec jeszcze kilka zdjęć z niedzieli:









Kategoria SFA, Rajd

Jurajska Jatka

Niedziela, 8 października 2017 | dodano: 08.10.2017

...lub Jurajski Jatek, jak ja nazywam tą imprezę. Impreza niegdyś wyłącznie piesza, więc nie wpisywała się w nasz kalendarz, ale od pewnego czasu Organizatorzy "dorośli" do tego, że czasem lepiej "najgorzej jechać, niż najlepiej iść". :)
Tak wiem, czasem to słabo idziemy, pchając/niosąc te urządzenie do jeżdżenia, no ale mówię o jakieś tam statystyce, a nie sporadycznych przypadkach. Sporadycznych czy częstych, ale przypadkach.
Nie dotarliśmy na Świętokrzyską Jatkę (pierwszą rowerową edycję) bo umieraliśmy wtedy na naszym najdłuższym do tej pory (218 km) rajdzie - Adventure Trophy. Jednakże szpiedzy w internetach i w Realu (taki sklep spożywczy) donieśli nam, że impreza była rewelacyjna. Kiedy zatem na początku października miała odbyć się triasowa...eee... jurajska edycja tej imprezy, to zapisaliśmy się na trasę 130km i polecieliśmy jak na skrzydłach do Olsztyna pod Częstochową.
Ostrzegam jednak, że tym razem czeka Was bardziej foto-relacja niż relacja, bo było pięknie i nie umiem wybrać, po prostu kilku zdjęć.

Wielka skala błędu czy wielki błąd skali? A może to błąd skali wielkości?
Do bazy przybywamy kolo 8:30, rejestrujemy się i po krótkich rozmowach ze stałymi bywalcami tych imprez ruszamy na rynek na odprawę. Przy omawianiu mapy i punktów w terenie, nagle pada złowieszcze hasło: 

"Przepraszam Was, to nigdy nie powinno się zdarzyć ale..."

Zapada chwila złowieszczej ciszy. Patrzę po twarzach innych zawodników - GROZA jest niemal wyczuwalna. Powietrze przesiąka niepokojem, ptaki zamarły w locie, wiatr ustał w swym pędzie...
Czekamy w napięciu na dalszą część zdania.

"...skala mapy to nie 1:50 000. W sumie to nawet nie wiemy jaka jest skala".


A to dobre! Coś się posypało przy tworzeniu mapy. Nam to nie przeszkadza zupełnie. Na chorych zabawach KrakINO skala to występuje tylko w wersja exclusive/benefit/deluxe, a my jakoś tak zawsze ciułamy na wersjach podstawowych :)
Będzie na pewno trudniej, ale przez to pewnie zabawniej. Oczywiście, nie przeszkadza nam to z znaczeniu, że nie mamy z tym foch-problemu, bo w samej nawigacji będzie to sporo utrudnienie, ale co tam! Byle nie była to skala 1:200 000, bo wtedy może być problem z punktami postaci: "koniec przecinki" czy "granica kultur", a jak dostaniemy 2 arkusze A3 to się trochę rogaining zrobi :)
Finalnie dostajemy 2x arkusz A3 plus 1x A4. Zabieramy się za planowanie i wybieramy, że uderzymy na początku na północ. Południowe okolice Olsztyna w jakimś stopniu znamy, bo różne imprezy zahaczały o te obszary. Północ to dla nas biała plama na mapie - btw, czemu się mówi biała? W grach zwykle obszar nieodkryty mapy jest czarny! Tak czy siak, wyruszamy na północ, nie wiedząc ile dziś przejedziemy bo skala nieznana :)

Nie ma to jak dobry początek :)
No tak, nie bylibyśmy nami gdybyśmy nie zaczęli od wtopy. Najpierw prawie przegapiliśmy punkt przy samej bazie. W ostatniej chwili udało się zorientować, że on w ogóle istnieje. Potem wyjechaliśmy z Olsztyna nie tą drogą co trzeba, a potem po korekcie, gdy wszyscy wjeżdżali na pierwszy punkt od leśnej autostrady, to my tędy, niosąc rowery na plecach bo nam trochę drogę zasypało:

Chwilę potem jesteśmy już na skałkach i łapiemy punkt z widokiem na zamek w Olsztynie:



Potem łapiemy kilka leśnych punktów czyli lasy, łaki, jaskinie i wyrobiska:



THE GLOW czyli klimaty Fallout'a
Docieramy w niesamowite miejsce. Moje pierwsze skojarzenie to "The GLOW" z gry "Fallout". Co tu dużo mówić, sami poszukujcie różnic:



Dodatkowo płonie tu ognisko, a nas witają ludzie w mundurach i... częstują herbatą. Dobrze, że nie ołowiem :P
Ale nie są to żołnierze Enklawy - siedzą tutaj i rozdają ciasteczka!
Pamiętam, że aby przetrwać w "The GLOW" trzeba było naszpikować się dużą ilością "RAD-AWAY". Nie jestem na bieżąco z obecną farmacją, więc może te tabletki przeszły odświeżenie produktu i teraz mają postać ciasteczek. Na pewno tak jest, trzeba zatem zażyć nową, lepszą postać rad-away'a. Profilaktyka i zdrowie są najważniejsze, więc nie będę ryzykować napromieniowania - biorę dużą wielokrotności dawki. Potem jeszcze raz i jeszcze. Basia robi zdjęcia i mówi "jedziemy", a ja nadal poddaję się kuracji anty-radiacyjnej i zażeram się kolejnymi ciastkami. Wszystko dla zdrowia. Szkodnik musi zrozumieć, że lekarstwo to poważna sprawa. Nie można bagatelizować radiacji, więc mówię, że ma dać mi się spokojnie wykurować. ..mlask, mlask... no i rozwiązać problem postaci: "jak zmieścić jak największą ilość ciastek do plecaka."
Aaaa już pamiętam, muszę ciastka opisać funkcją, a następnie wyznaczyć jej maksimum lokalne w punkcie plecaka...no to lecimy z obliczeniami, tylko wezmę jeszcze jedną dawkę rad-away'a. Niestety niedane jest mi dokończyć zadania, bo Szkodnik pogania. Jeszcze zatem rzut okiem na post-apokaliptyczne klimaty tego miejsca i już nas nie ma. Kierunek:

Necropolis...czyli "Pan zna jidysz? Nie, ale umiem czytać"
Docieramy w kolejne niesamowite miejsce, bo kolejny punkt to ogromny stary żydowski cmentarz. Ciężko opisać tą lokację, bo zrobiła na nas ogromne wrażenie - sami zobaczcie:

Skąd taki tytuł rozdziału? A wyszło to z metody skojarzeń. Na wielu drzewach, wisiały tabliczki z napisami w języku jidysz i przypomniała mi się scena z absurdalnej parodii "Milczenia owiec" czyli z "Milczenia baranów". Dwójka bohaterów rozmawia o morderstwie i nie chce aby ktoś ich podsłuchał (rozmawiają w miejscu publicznym). Pada propozycja:
- Przejdź na jidysz
(rozmawiają dalej, a w filmie pokazują się napisy po angielsku z tłumaczeniem co mówią)
Nagle osoba postronna komentuje ich rozmowę. Ci zaskoczeni pytają czy gość zna jidysz, a ten wskazuje napisy w filmie i mówi... no właśnie, jak w temacie rozdziału.Od tego momentu jidysz zawsze kojarzy mi się z tą sceną :)

Punkt za punktem - seria zdjęć z trasy, bo nie sposób opisać wszystkich miejsc.






Nie obyło się bez pchania pod jakieś chore ściany :)



"WHERE'S MI GOLD?"  czyli 2 tęcze
Deszcz pada całe 2 minuty i chwilę później wychodzi słońce. Owocuje to piękną tęczą, która niestety na zdjęciu nie wyjdzie, tak ładnie jak wyglądała w rzeczywistości:


Łapiemy punkt na szczycie górki i zjeżdżamy w dół, a tam kolejna tęcza, ale ta nie kończy się na horyzoncie, ale w środku pola jakieś 200-300 metrów od nas. Pierwszy raz w życiu jesteśmy niemal na końcu tęczy. Można by zatem poszukać garnca ze złotem. Trzeba by tylko uważać na tego wrednego karła, który nie lubi jak się Mu rusza złoto. Widziałem z Nim 4 filmy (na pewno oparte na faktach!), a czwórka działa się w kosmosie, więc wiem co mówię :P
Szkoda, że nie ma czasu zabrać złota. Pozostawiamy garniec w spokoju i lecimy dalej.
Może w sumie to i lepiej, co ja bym zrobił z takim garncem złota?
Pewnie połowę wydałbym na dziwki i alkohol... a drugą połowę bez sensu roztrwonił :)

Dwie Wieże czy Lord of the... COOKIES

Aby podbić jeden z punktów musimy odnaleźć dwie wieże, połączone mostem. To brama do parku miniatur. Co ciekawe, znajduje się tam też drugi na trasie punkt żywieniowy. Słownie: drugi!! Jestem w niebie :)
Wieża jest pełna ciasteczek, podbijam kartę i nawet rzucam kilka ciastek Szkodnikowi. Zasłużył, niech ma coś z życia... niektórzy nazywają to warunkowaniem, ale co tam. Ważne, że się słucha. Szkodnik, ciasteczko?

A po drodze kolejne punkty, po lasach:



Studnia...eee... studium przypadku
Dawno nie było wtopy nawigacyjnej, co? No to proszę, wielBŁĄD nawigacyjny. Dwugarbny... Punkt to studnia, ciężko nie znaleźć prawda? Przy kapliczce w prawo i już. Tyle, że to chyba nie ta kapliczka była. Zjeżdżamy w jakieś pole i zaczyna się chodzenie w kółko po polach. Gdyby mi założyli homonto, to bym im od razu całe pole zaorał tyle się nachodziłem w kółko. A studni ani widu, ani słychu.
Czas ucieka, a my chodzimy i szukamy. Piechurzy też szukają i nic. Namierzamy się od nowa, no wychodzi że jesteśmy dobrze, ale nic tu nie ma. Nagle JEST studnia, ale nie ma lampionu. Dzwonimy do Organizatora: czy ktoś nie zgłaszał kradzieży punkty kontrolnego. Nie, nikt nie zgłaszał. Opisuję studnie: płaska, metalowa pokrywa, zamknięta, prawda? Nie, pionowa, betonowa, otwarta.
Fajnie, no to znaleźliśmy jakąś inną studnie :)
Schodzi nam 40 minut na przeszukiwaniu pól i lasów i nagle Szkodnik dostaje olśnienia. To nie tu!! No to już zdążyłem zauważyć Szkodniku, ale czy wiesz coś więcej. No tak..., nie ta ścieżka, studnia na łuku drogi a my mamy drogę prostą jak strzała. Taki niuans, a 3-cie namierzenia nawet nie wychwyciło nam tego błędu. Jedziemy drogą jakieś 200-300 metrów i nagle - PATRZ - jest i studnia. 40 minut w plecy... dużo. Cały czas mamy nadzieję na zrobienie kompletu, ale właśnie sytuacja nam się skomplikowała. W sumie to nas noc zastała na szukaniu wody. Jest już totalnie ciemno, a przed nami jeszcze trochę trasy do zrobienia. Lecimy.

"-Piękna noc Alfredzie... -Niewątpliwe Panie Bruce, wyśmienita noc dla myśliwych"
Myśliwi to my, a nasza zwierzyna to punkty kontrolne. Pełnia w pełni :), więc jest pięknie, acz wcale nie łatwo idzie szukać punktów w ciemnościach. Jesienne wieczorne mgły otaczają nas, a my wspinamy się po skałach po kolejne punkty:



Wiem, że głosy w mojej głowie nie są prawdziwe... ale one mają tyle wspaniałych pomysłów.
Zostało nam 1,5 godziny i 3 punkty do zrobienia plus powrót do bazy. Zaczyna się "wieloosobowa" analiza, bo do głosu dochodzą głosy w mojej głowie:

Grzegorz I Osiłek: lecimy, damy radę zrobić te punkty. Ciśniemy!
Grzegorz II Jebnięty: no, jak przyciśniemy to góra w 20 minut to obskoczmy.
Grzegorz III Rozważny, zwany Rozsądkiem: idź się leczyć, nie ma opcji zdążyć 3 punktów, góra dwa się uda.
Grzegorz IV Nieogar Piekielny: ...ale o co chodzi... gdzie my jesteśmy...
Grzegorz V Podżegacz: My nie zrobimy? Słabi to może nie zrobią, ale my...
Grzegorz VI Fatalista: Zginiemy w kuli ognia!
Grzegorz VII Matematyk: Wiecie, że e do PI razy i równa się -1 ?!? Ekstra, nie!?
Grzegorz VIII Maruda: jedźmy do bazy, ciemno, zimno..., a my szukamy szmatek po lasach
Grzegorz IX Muzyk: "Rapa-para, rapa-para, i tą mordą jak kopara, rapa-para, odkopała chłopu Stara..."
Grzegorz X Szermierz: "Kryteria skuteczności natarcia zwodzone: musimy zyskać czas i odległość..."
...
Grzegorz n-1 Żarłok: Gdzie są ciastka?

Grzegorz N Zgrywus: znacie bajkę o wężu i zegarze? SSSS...pierd*aj, tyku- tyku -tykutas**e :)

Pamiętajcie, ze schizofrenią sprawia, że nigdy nie czujecie się samotni :D

Szkodnik mówi, że robimy dwa punkty i wracamy do bazy. Wtopa przy studni kosztująca nas 40 minut przekreśliła jednak szansę na komplet punktów. Zrobimy 29 z 30, ale ten ostatni musimy odpuścić, bo nie damy rady zmieścić się w limicie. Patrzę na mapę i rozsądek podpowiada, że Szkodnik ma rację, ale żal odpuścić komplet. Kurde, może zdążymy...
Odpuszczamy jednak punkt i jedziemy w kierunku bazy, ale cały czas biję się myślami. Doświadczenie podpowiada mi, że to bardzo dobra decyzja, ale ten ostatni punkt, nie jest daleko. Cały czas mam wrażenie, że mogłoby się udać. Jednakże, jak się spóźnimy to możemy przegrać wszystko. Całą drogę do bazy rozkminiam czy podjęliśmy dobrą decyzję.
Niemniej wiecie jak jest, Mount Everest jest pełen ciał osób, które postanowiły "wyjść poza swoją strefę komfortu" :)

BAZUJĄC na doświadczeniu:
Wpadamy do bazy 21:49, czyli z 11 minutami zapasu. Mamy 29 z 30 punktów.

Grzegorz III Rozważny: I jak Panowie, zdążylibyśmy komplet?
Wszyscy: wal się...
Grzegorz III Rozważny: dziękuję :)


W bazie okazuje się, że Basia ląduje na podium i to na pierwszym miejscu. Jesteśmy zaskoczeni, bo byliśmy pewni że posypią się komplety, a tu 29/30 to dzisiaj najlepszy wynik. Totalne zaskoczenie.

Udało się, bo mogliśmy wszystko przerżnąć:
(Grzegorz 'en minus szósty' Jurny: TU, TERAZ???)
ostatnią decyzją. Po godzinie dotarcia do bazy widać, że nie zdążylibyśmy zrobić tego ostatniego punktu i ocena sytuacji była słuszna. Czasem warto zaufać doświadczeniu, mimo że niemal ulegliśmy pokusie. Wiecie, to nie była prosta decyzja, ten punkt nie był poza zasięgiem - gdyby nie upadek do...eee... przy studni, byłaby szansa na komplet.
Sądzę, że zabrakłoby nam 10-15 minut, gdybyśmy zdecydowali się jednak zaryzykować. Wystarczająco mało, że niesamowicie kusiło podjąć ryzyko i wystarczająco dużo aby przegrać wszystko :)
Impreza sam w sobie cudowna. Punkt rozstawione tak jak uwielbiam: miejsca historyczne, zabytkowe, nietypowe, tajemnicze, widokowe... po prostu ciekawe turystycznie i to jest w tym najlepsze. 2 punkty żywieniowe a prawie na każdym punkcie dodatkowo woda. Byliśmy w szoku! W bazie kurczak z ryżem! i nawet dostałem 2 porcje bo były nadwyżki... Co tu dużo mówić, ZROBILIŚMY JATKĘ, a Jatka zrobiła nas - kupili nas świetną trasą, genialną organizacją i fantastycznym klimatem :)


Kategoria Rajd, SFA