Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2019
Dystans całkowity: | 418.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 209.00 km |
Więcej statystyk |
Bike Orient - Włoszczowa
-
DST
98.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 czerwca 2019 | dodano: 02.07.2019
Tydzień po naszej mega wyrypie na Suwalszczyźnie w ramach Grassora444,
udajemy się w dużo bliższe, a mimo to nieznane nam tereny, gdzie
rozgrywana będzie klasyka gatunku rowerowej jazdy na orientację czyli
Bike Orient. Bazą rajdu jest Włoszczowa,
czyli miasto znane mi tylko z tego, że przejeżdża przez nie pociąg
relacji Kraków – Warszawa. Cieszymy się zatem, że uda nam się wypełnić
kolejną białą plamę na naszej mapie Polski. Jak część z Was pewnie wie,
chcemy takich plam mieć jak najmniej i z każdą
taką wyprawą jesteśmy coraz bliżej realizacji tego celu. Ruszajmy zatem
– wysiadamy na stacji: Włoszczowa.
"Dla Ciebie, PAN PLECAK"
Wiecie jaki jest problem z tymi wszystkimi ultra maratonami? Taki, że jak potem przychodzi się spakować na Bike Orient, który trwa 9 a nie 36 godzin, to się zastanawiam czy w ogóle brać plecak. Przecież, po takim Grassorze, to od hasła start będę miał wrażenie, że czas nam się kończy…
Nagle dobiega mnie złowieszczy pomruk z drugiego pokoju. Zaniepokojony odgłosem idę i patrzę co się dzieje, a to mój nie-ułomek plecak się oburza. Usłyszał, że zastanawiam się czy jest mi w ogóle potrzebny:
- Nie chcesz zabrać mnie na wycieczkę, tak?
- Słuchaj, to nie tak…
- Ja Ci wożę krokiety po nocy, butle z wodą targam dla Ciebie przez bagna i wiatrołomy, a Ty mnie nie chcesz zabrać na wycieczkę.
Będziesz kiedyś coś chciał przewieźć. Zobaczysz…
- Dobra, nie rób już scen, tylko się pakuj się do auta.
- Zaczynamy mówić z sensem, tak?
- PAKUJ SIĘ !!!
Co za czasy… rozbestwiłem hultaja i teraz nie ma, że będzie krótsza wycieczka. Muszę go zabrać, bo mi sceny będzie urządzał.
No cóż, ma rację – krokiety wozi, litry wody także, więc chyba coś od życia Mu się należy. W końcu jest jak joghurty znanej firmy (no-product-placement!) "oddaje tobie, co kryje w sobie". Szacunek zatem mu się należy!!
Przypomina mi scenę jeszcze z liceum. Ech, kiedy to było… to było tak dawno, że gdyby ktoś wtedy powiedział Noe’mu, że zanosi się na deszcz, to by nie uwierzył.
Mieliśmy w klasie takiego gościa, który mimo że był naprawdę zdolny i wymiatał z matematyki czy fizyki, to bardzo zawodził w kontaktach między ludzkich. Potrafił się obrazić zawsze i o wszystko. Ciągle powtarzał, że On ma czas po szkole – w znaczeniu, że był gotowy naparzać się z każdym na gołe ręce i kopyta, zaraz po lekcjach. To, w jaki sposób każdą sytuację potrafił zinterpretować jako atak na siebie, było zdumiewające – musiał chyba znać na pamięć ten poradnik (polecam!)
No i pewnego dnia, wchodzi do klasy a na ławce leży plecak kumpla. Gość z ryjem do kumpla: "zabieraj ten plecak!!!".
Kumpel ze stoickim spokojem: "dla Ciebie, Pan Plecak".
Gościa tak wmurowało, że tego dnia czasu po szkole akurat to nie miał. Mur musiał rozbierać.
Podsumowując dygresję: mimo, że rajd jest krótki, jedziemy z pełnym wyposażeniem, dopakowując plecaki aż po górny zamek. Czerwiec, limit do 18:00 czyli będzie ze 4 godziny do zmroku, ale chociaż jedna latarka awaryjnie musi być zawsze.
Poza tym, tajemnicę co jeszcze kryły nasze plecaki na tym rajdzie, poznacie w jednym z kolejnych rozdziałów, bo to grubsza część opowieści.
Inna sprawa, że takie krótsze rajdy (krótsze w znaczeniu ultra bo 9 godzin, to dla niektórych może być rajd długi) mają swoją specyfikę. Wszystko dzieje się o wiele szybciej: tempo rajdu jest dużo wyższe. Nie trzeba rozkładać sił na 16 czy 30 godzin, więc wszyscy gnają ile fabryka dało już od startu, a jeden grubszy błąd nawigacyjny (np. wtopa na 20-30 minut) mogą całkowicie wykreślić zawodnika z rywalizacji o wysokie miejsce. Przy takich rajdach taka strata bywa już nie do odrobienia.
"Men of five, still alive through the raging glow
Gone insane from the pain that they surely know..." (*)
Na Bike Orient nie jedziemy sami. Dołącza do nas Kamila i Filip, którzy nierzadko atakują trasy piesze lub przygodówki. Tym razem zapisali się na królewską dyscyplinę i jedziemy w 4 rowery: 3 na dachu, jeden w aucie. Ciekawe ile osób, które nas znają, a minęli nas na trasie dojazdu do bazy, pomyślało że wzięliśmy po prostu zapasowy rower.
Ot tak „Na wszelki wypadek… a wypadki zdarzają się różne” (*)
W bazie zgarniamy jeszcze do drużyny Andrzej – tak, tego od kabla od Żelazka i krwawych pręg na plecach. Postanawiamy, że dziś jedziemy wszyscy razem: w piątkę. To świetny pomysł, bo to miła odmiana od naszych samotnych wielogodzinnych wypraw. Bardzo cenimy sobie dobre towarzystwo na trasie. Z naciskiem na dobre, a dzisiaj trafiło nam się wyborne.
Co więcej, czujemy jeszcze trudy dwóch tygodni górskich wypraw i Grassor’a, więc bardzo cieszy nas powołania takiej drużyny rajdowej – a może powinien użyć nazwy Kompani Kornej, bo to oznacza trochę spokojniejszy przejazd rajdu, a nie tzw. dzida od startu.
Trochę jak w piosence Metal:
- men of five: jedziemy w piątkę
- still alive: Grassor nas nie zabił
- gone insane : ale srogo sponiewierał…
Jedyne na co trzeba uważać w takiej grupowej jeździe to na brak uwagi. Zagadani, roześmiani, uśmiechnięci… można łatwo złapać się na tym, że nikt nie ogarnia nawigacji, bo przecież „na pewno ktoś czuwa”.
Jako, że nie nastawiamy się na całość trasy, postanawiamy zacząć od południa bo tam występuje zagęszczenie punktów. Nie nastawiamy się ponieważ jeszcze nigdy na Bike Orient nie zrobiliśmy kompletu… chociaż zawsze mapa wygląda tak, że wydaje nam się, iż całość jest formalnością, dającą się zmieścić w 6-7 godzin (dzisiaj nasz limit to 9). Zawsze też mamy rację na ten temat: wydaje nam się.
Tymczasem w bazie, sporo osób gratuluje nam wyniku na Grassor444. To bardzo miłe, zwłaszcza że nie zakładałem, że aż tyle osób czytało relacje z tego maratonu. Dziękujemy raz jeszcze na wszystkie ciepłe słowa i miłe przywitanie.
Chwilę później ruszamy z bazy, aby nie spóźnić się na… pociąg!
Pociągi pod specjalnym nadzorem… relacji Włoszczowa - Lampionowo
Problem każdego Organizatora są tzw. pociągi, czyli duże grupy zawodników na pierwszych punktach kontrolnych. Z jednej strony każdy Organizator się cieszy, kiedy na imprezę przyjeżdża 250 – 300 osób, z drugiej taka ilość zawodników sprawia także problemy organizacyjne. Różne są sposoby radzenia sobie z tym problemem. My na Czarnym KoRNO staraliśmy się maksymalnie rozdzielić starty wszystkich tras, inne imprezy przewidują starty interwałowe lub jeszcze inne rozwiązania. Na Bike Oriencie start trasy MEGA i GIGA jest wspólny, a co za tym idzie duży liczebnie, bo tylko od wyniku zawodnika zależy na którą trasę zostanie sklasyfikowany. Aby wjechać na GIGA potrzeba było mieć zdobytych ponad 17 pkt kontrolnych z 30. Aby choć trochę rozładować „korki” Bike Orient na punktach blisko bazy montuje czasem po 2-3 perforatory, co skraca kolejki do lampionów. Jednakże jako, że jest to jedna z najbardziej popularnych imprez na orientację, zjechało się dzisiaj naprawdę wiele osób i nie unikniemy zatem jazdy w tłumie przez pierwsze punkty. To niestety włącza także instynkt stadny i nierzadko ciśnie za kimś, tylko dlatego że jest z przodu, ale niekoniecznie jedzie w dobrą stronę. Poza tym wiecie jak to jest w pociągu…
Są ludzie mili, ale są także gbury,
ktoś jest wesoły, a ktoś ponury,
tamten to ego wielkie ma w ch*j
Ktoś krzyczy JEDŹMY, ktoś woła STÓJ
Ktoś właśnie urwał perforator
Inny karty szuka i zrobił się zator
Ktoś Cię wyprzedza choć ciasno i wąsko
Komuś z kół chlapie bo tutaj jest grząsko
Inny drogę, przez krzory, sobie skraca
Ktoś zgubił kartę i po nią się wraca
Ktoś nawiguje perfekt – istny diamencik
3 gości stoi, bo nie wie gdzie skręcić
Ktoś leży na drodze bo upadł na piasku
Dwóch gości ciśnie – brawura, bez kasku
Ktoś krzyczy „LEWA! Zabieraj się stad”
Jakaś dziewczyna znów jedzie pod prąd…
Ktoś ledwie roweru ogarnia swe lejce
A inny to nawet Cię puści w kolejce
I chociaż ten pociąg pasażerów ma wielu
To może finalnie dojedzie do celu…
Dobra dość, bo się zrobiła spontaniczna fraszka na Bike Orient. Ogólnie w pociągu jedziemy dość długo bo przy bazie mamy zagęszczenie punktów. Dopiero po 5-6 lampionach peleton rozciąga się i zacznie być normalnie. Aby uniknąć tłumów do pierwszych punktów wybieramy drogi okrężne, nadrabiając tak po 500-700 metrów. W praktyce oznacza to jazdę jakaś w miarę równoległą ścieżką do tej, po której walą wszyscy.
Wybiera Pani opcje: bufet czy bufet premium?
Jadąc wariant południowy dość szybko wpadamy na bufet – coś koło 1,5 godziny po starcie. Nie przepadam za tym – tzn. nie za bufetem samym w sobie, bo ten to uwielbiam, ale wolę takie punkty odwiedzać gdzieś w połowie rajdu, a nie gdy plecaki mamy jeszcze pełne zapasów własnych. Niemniej jak rozdają ciasto, to nie należy zadawać za wiele pytań, tylko brać. Pociągi właśnie się rozładowały, a my robimy sobie dłuższy popas konferując wesoło z Pawłem, z którym to jechaliśmy Rudawską Wyrypę w 2018 roku.
Pojawia się też Ania z OrientAkcji i pyta się Pawła (który jest dzisiaj w obsłudze rajdu i robi zdjęcia), czy na bufecie jest coś poza owocami i słodyczami, bo tak jakoś wyszło że nie jadła śniadania i jest teraz wściekle głodna.
Na bufecie wprawdzie nie ma takich rzeczy, ale pytamy Ją czy ma ochotę na pizzę. Trochę nie dowierza, że możemy mieć ze sobą pizzę w plecaku. Dopiero kiedy wyciągamy dwa wielkie kawałki pizzy (dwa z 4-rech) pizzy i zobaczy je na własne oczy – to uwierzy. Nie pytajcie skąd mamy ½ wielkiej pizzy w plecaku, ale tak jakoś wyszło. Zwykle, tak jak Wam już pisałem, na długie rajdy zabieramy krokiety i inne takie rarytaski, no ale po pierwsze Bike Orient jest rajdem krótkim… po drugie pizza to trochę nowy level rajdowego wyżywienia.
Ania dostaje zatem opcje Bufet Premium i ratujemy Ją od śmierci głodowej na trasie.
Miny kilku osób, gdy wyciągamy pizzę z plecaka bezcenne
POKRZYW…iło Was? Za Czarnymi jedziecie?
Ha, ha, ha… to była dobra akcja. Mianowicie lecimy sobie, już bez pociągów punkt na punktem. To gdzieś jakaś ścieżka w lesie, to mogiła powstańców styczniowych, to znowu szczyt górki itp. Wszystko pod kontrolą, aż w pewnym momencie trafiamy na punkt w szuwarach.
Trafiamy na niego wraz z ekipą Ewy. Punkt ogólnie wyrzucił nas, trochę daleko od innych lampionów. Mamy teraz dwie opcje: możemy wrócić się po własnych śladach, tak jak do niego dojechaliśmy czyli dobrą drogą albo tez zaufać małej, wąskiej ścieżce która skróci nam trochę drogę do kolejnego punktu… co mogą wybrać Aramisy?
Proste, że jedziemy wąską ścieżką. Przecież ona na pewno nie zaniknie, nie skończy się gdzieś pośrodku niczego. Takie ścieżki stają się drogami, które prowadzą bezbłędnie do celu. Musicie przyznać, że nasz niezachwiana wiara w powyższe bywa – co najmniej – zdumiewająca.
Lecimy zatem wąską ścieżką, a Ewa ze swoją grupą za nami. Chwilę później, ścieżka która miała stać się drogą, nadal jest wąską ścieżką ale przez morze pokrzyw. Chwila zawahania i debaty, no ale przecież „nie może być ich dużo”, „one zaraz na pewno się skończą”, „to przecież tylko kawałek”. Decyzja podjęta – przez morze pokrzyw. Za nami sunie jednak drugi team – co z Nimi?
Czuję się jak Han Solo w Sokole Milenium uciekający przed Niszczycielami Imperium:
- Nie polecisz chyba prosto w pole asteroidów!
- Głupi by byli jeśli lecąc za nami!
Ja mam długie spodnie więc jest w miarę OK, ale niedługo z tyłu dochodzą mnie jęki poparzonych, krzyki cierpiących
…i ten głos z oddali: „Jedziecie za Czarnymi? Poj***** Was?”… krzyk, jęk, skowyt a potem już tylko cisza. Martwa cisza. Tylko pokrzywy kołyszą się z wolna na wietrze. Ciche, milczące… syte po uczcie z ciała i krwi nierozważnych wędrowców.
Poparzona i Piekielnica.
Płonę… żywym ogień niczym ludzka pochodnia. Żar spala me ciało… zwęgla, spopiela. Języki płomieni suną po nagich kościach.
Piekło, piekło i paliło… ale przeżyliśmy. Morze pokrzyw okazało się być nie morzem, a oceanem… a my „wypłynęliśmy na suchego bezmiar oceanu, rower nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…” (*). Nasz ciała płoną, ale przetrwaliśmy… okaleczeni, poparzeni, ale żyjący. Czy tamci poszli za nami… czy żyją, nie wiem. Nam się udało, ale być może ocean zażądał ofiary. Nie czas jednak opłakiwać poległych, bitwa nadal trwa… ruszamy.
Ledwie jednak wyrwaliśmy się z tego co piekło (parzydełkami), to już musimy stawić czoła kolejnemu przeciwnikowi z piekła rodem.
Zostajemy w klimacie bo przed nami góra Piekielnica, czyli najbardziej stromy pagór dzisiaj. Podjazdów nie ma na naszej trasie dużo, bo raczej walczymy z piachami niż ze stromiznami, ale taka nazwa zobowiązuje. Pagór pnie się ostro do góry – pnie się tak, że pnie drzew nie utrzymują się na jego zboczu. Wyjechać się jednak da, trzeba jednak dobrze depnąć po pedałach. Naprawdę warto, bo to świetny punkt widokowy na całą okolicę. Zbieramy ukryty tu lampion i ciśniemy w dół, pięknym zjazdem to co jeszcze przed chwilą mozolnie podjeżdżaliśmy.
„Szczęście jest tak bardzo blisko, jeśli tego chcesz…" (*)
Wjeżdżamy do jakieś małej osady. U lokalnego karczmarza zamawiamy zimne trunki aby trochę ugasić żar, który zarówno leje się na nas z nieba, jak i którym nadal płonie nasze poparzone ciała. Wtedy zjawia się On. Duży Heniek… i jego pilot. A z nim mechanik pokładowy, nawigator i pierwszy oficer. Zagadują nas o naszą misję.
Tłumaczymy co i jak, a Oni kiwają głowami z uznaniem i zrozumieniem (chyba z uznaniem i chyba ze zrozumieniem…). Stwierdzają, że dzięki takim rajdom to zobaczymy kawał świata – tak, to prawda. Potem ogarnia ich zaduma i pytają : „A co my zobaczymy, półeczkę z piwem w sklepie…” Słodko-gorzka to refleksja, ale chwilę później dodają, że jak tą półeczkę już zobaczą, to są wtedy szczęśliwi i wybuchają śmiechem.
Widzicie? Szczęście jest tak bardzo blisko… leży na półeczce. Opakowane w metalowe walce, które pękają i sycząc, wolno uwalniają je wprost do… sami wiecie. Można się nim nawet zachłysnąć. Tylko czasem potem będą takie akcje:
„Chwila przerwy – krótki oddech złapać chcemy, ale gdzie tam!
Siada jeden, tak na oko – pijany poeta
Mówi: Czuję jak nieznośna lekkość głazy w duszy spiętrza…
Po czym wybiegł gdzieś za rogiem kontemplować własne wnętrza…" (*)
Panowie udzielają nam wskazówek nawigacyjnych. Trochę bezużytecznych bo ciężko Im ogarnąć, że nie jedziemy do jakieś miejscowości teraz, ale na skrzyżowanie konkretnych przecinek w lesie.
Welcome to my world…
Wiele punktów już na naszej karcie, acz nie jest to jakaś kosmiczna ilość - nie forsujemy dziś tempa. Jedziemy sobie w piątkę dobrze się bawiąc, ale ważne jednak, że przekroczyliśmy ilość potrzebną na GIGĘ, no bo bez przesady. Gdyby nas sklasyfikowali na MEGA, to byłby jednak trochę wstyd… Patrzę na zegarek, czas płynie nieubłaganie. Jeszcze przed chwilą w planie były 4 kolejne punkt, ale teraz pora już kierować się do bazy… i to natychmiast !!!!,
Nie jest dobrze, jesteśmy spory kawałek od mety a minut do limitu zostało mało. Czeka nas teraz ostry finisz…
Zaiste… nieważne czy jedziemy w dwójkę czy też w piątkę, nic nas nie uchroniło od morderczej końcówki przez piachy i lasy.
Drodzy Towarzysze Podróży, witajcie w naszym Aramisowym świecie. Trzeba będzie lecieć ile sił w nogach bo krucho z czasem. Cóż zrobić, nie da się na spokojnie – kto jedzie z nami, ten finiszuje jak my. Nie ma litości. Narzucamy tempo i prosimy Andrzeja aby wyjął nieużywany do tej pory kabel od Żelazka. Dwa razy wtyczką po nerach, trzy razy przewodem między łopatki i od razu przyspieszasz. Lecimy tak szybko, że dochodzi do śmiesznej sytuacji.
Andrzej ciśnie pierwszy. Widzę, że przejechał przez sporej szerokości rzekę. Coś krzyczy do mnie, ale nie słyszę co mówi – rozpędzam się i CHLUP, przecinam rzekę wyrzucając fale na lewo i prawo. Wyjeżdżam mokry i pytam „co mówiłeś?”. On do mnie, także już dość mokry, mówi że tam jest mostek. Patrzę, rzeczywiście. Odwracam się i widzę, że jedzie reszta naszej grupy. Krzyczę, żeby jechali mostkiem, a Oni CHLUP przez wodę i pytają co mówiłem, bo nie słyszeli. Z pięciu osób z naszej grupy z mostu nie skorzystał nikt. Chyba jako jedyni przyjedziemy mokrzy na metę – jest taka temperatura, że zaraz wyschniemy, no ale może to być zaskakujące dla innych uczestników.
Utonąć na pustyni? W ruchomych piaskach? Nie, w wodzie. Coś z tym nie tak?
Baza. No i po Bike Oriencie. Jak na pojechanie rajdu na totalnym luzie, to 100 km jednak pękło. Sklasyfikowani zostaliśmy na GIGA, więc plan zrealizowany. Musimy chyba częściej jeździć drużyną bo to naprawdę fajnie. Takiego Grassora sobie w 5 czy 6 rowerów przejechać – to by było coś. No, ale teraz chwila przerwy od rowerów bo w planach jest – jak co roku - obóz szermierczy, czyli wracamy pod Tatry, ale tym razem z bronią w ręku. Z szermierczym pozdrowieniem zatem, do następnego razu: ADIOS, MIS COMPAŃEROS :D
CYTATY:
1) Piosenka: Metallica "For whom the bell tolls"
2) Warto przeczytać. Poradnik (ponoć) napisany przez żołnierza GRU na wszelki wypadek
3) Parafraza Sonetów Krymski Adama Mickiewicza
4) Piosenka Pectus "Barcelona"
5) Piosenka zespołu Słodki całus od Buby "Środa"
"Dla Ciebie, PAN PLECAK"
Wiecie jaki jest problem z tymi wszystkimi ultra maratonami? Taki, że jak potem przychodzi się spakować na Bike Orient, który trwa 9 a nie 36 godzin, to się zastanawiam czy w ogóle brać plecak. Przecież, po takim Grassorze, to od hasła start będę miał wrażenie, że czas nam się kończy…
Nagle dobiega mnie złowieszczy pomruk z drugiego pokoju. Zaniepokojony odgłosem idę i patrzę co się dzieje, a to mój nie-ułomek plecak się oburza. Usłyszał, że zastanawiam się czy jest mi w ogóle potrzebny:
- Nie chcesz zabrać mnie na wycieczkę, tak?
- Słuchaj, to nie tak…
- Ja Ci wożę krokiety po nocy, butle z wodą targam dla Ciebie przez bagna i wiatrołomy, a Ty mnie nie chcesz zabrać na wycieczkę.
Będziesz kiedyś coś chciał przewieźć. Zobaczysz…
- Dobra, nie rób już scen, tylko się pakuj się do auta.
- Zaczynamy mówić z sensem, tak?
- PAKUJ SIĘ !!!
Co za czasy… rozbestwiłem hultaja i teraz nie ma, że będzie krótsza wycieczka. Muszę go zabrać, bo mi sceny będzie urządzał.
No cóż, ma rację – krokiety wozi, litry wody także, więc chyba coś od życia Mu się należy. W końcu jest jak joghurty znanej firmy (no-product-placement!) "oddaje tobie, co kryje w sobie". Szacunek zatem mu się należy!!
Przypomina mi scenę jeszcze z liceum. Ech, kiedy to było… to było tak dawno, że gdyby ktoś wtedy powiedział Noe’mu, że zanosi się na deszcz, to by nie uwierzył.
Mieliśmy w klasie takiego gościa, który mimo że był naprawdę zdolny i wymiatał z matematyki czy fizyki, to bardzo zawodził w kontaktach między ludzkich. Potrafił się obrazić zawsze i o wszystko. Ciągle powtarzał, że On ma czas po szkole – w znaczeniu, że był gotowy naparzać się z każdym na gołe ręce i kopyta, zaraz po lekcjach. To, w jaki sposób każdą sytuację potrafił zinterpretować jako atak na siebie, było zdumiewające – musiał chyba znać na pamięć ten poradnik (polecam!)
No i pewnego dnia, wchodzi do klasy a na ławce leży plecak kumpla. Gość z ryjem do kumpla: "zabieraj ten plecak!!!".
Kumpel ze stoickim spokojem: "dla Ciebie, Pan Plecak".
Gościa tak wmurowało, że tego dnia czasu po szkole akurat to nie miał. Mur musiał rozbierać.
Podsumowując dygresję: mimo, że rajd jest krótki, jedziemy z pełnym wyposażeniem, dopakowując plecaki aż po górny zamek. Czerwiec, limit do 18:00 czyli będzie ze 4 godziny do zmroku, ale chociaż jedna latarka awaryjnie musi być zawsze.
Poza tym, tajemnicę co jeszcze kryły nasze plecaki na tym rajdzie, poznacie w jednym z kolejnych rozdziałów, bo to grubsza część opowieści.
Inna sprawa, że takie krótsze rajdy (krótsze w znaczeniu ultra bo 9 godzin, to dla niektórych może być rajd długi) mają swoją specyfikę. Wszystko dzieje się o wiele szybciej: tempo rajdu jest dużo wyższe. Nie trzeba rozkładać sił na 16 czy 30 godzin, więc wszyscy gnają ile fabryka dało już od startu, a jeden grubszy błąd nawigacyjny (np. wtopa na 20-30 minut) mogą całkowicie wykreślić zawodnika z rywalizacji o wysokie miejsce. Przy takich rajdach taka strata bywa już nie do odrobienia.
"Men of five, still alive through the raging glow
Gone insane from the pain that they surely know..." (*)
Na Bike Orient nie jedziemy sami. Dołącza do nas Kamila i Filip, którzy nierzadko atakują trasy piesze lub przygodówki. Tym razem zapisali się na królewską dyscyplinę i jedziemy w 4 rowery: 3 na dachu, jeden w aucie. Ciekawe ile osób, które nas znają, a minęli nas na trasie dojazdu do bazy, pomyślało że wzięliśmy po prostu zapasowy rower.
Ot tak „Na wszelki wypadek… a wypadki zdarzają się różne” (*)
W bazie zgarniamy jeszcze do drużyny Andrzej – tak, tego od kabla od Żelazka i krwawych pręg na plecach. Postanawiamy, że dziś jedziemy wszyscy razem: w piątkę. To świetny pomysł, bo to miła odmiana od naszych samotnych wielogodzinnych wypraw. Bardzo cenimy sobie dobre towarzystwo na trasie. Z naciskiem na dobre, a dzisiaj trafiło nam się wyborne.
Co więcej, czujemy jeszcze trudy dwóch tygodni górskich wypraw i Grassor’a, więc bardzo cieszy nas powołania takiej drużyny rajdowej – a może powinien użyć nazwy Kompani Kornej, bo to oznacza trochę spokojniejszy przejazd rajdu, a nie tzw. dzida od startu.
Trochę jak w piosence Metal:
- men of five: jedziemy w piątkę
- still alive: Grassor nas nie zabił
- gone insane : ale srogo sponiewierał…
Jedyne na co trzeba uważać w takiej grupowej jeździe to na brak uwagi. Zagadani, roześmiani, uśmiechnięci… można łatwo złapać się na tym, że nikt nie ogarnia nawigacji, bo przecież „na pewno ktoś czuwa”.
Jako, że nie nastawiamy się na całość trasy, postanawiamy zacząć od południa bo tam występuje zagęszczenie punktów. Nie nastawiamy się ponieważ jeszcze nigdy na Bike Orient nie zrobiliśmy kompletu… chociaż zawsze mapa wygląda tak, że wydaje nam się, iż całość jest formalnością, dającą się zmieścić w 6-7 godzin (dzisiaj nasz limit to 9). Zawsze też mamy rację na ten temat: wydaje nam się.
Tymczasem w bazie, sporo osób gratuluje nam wyniku na Grassor444. To bardzo miłe, zwłaszcza że nie zakładałem, że aż tyle osób czytało relacje z tego maratonu. Dziękujemy raz jeszcze na wszystkie ciepłe słowa i miłe przywitanie.
Chwilę później ruszamy z bazy, aby nie spóźnić się na… pociąg!
Pociągi pod specjalnym nadzorem… relacji Włoszczowa - Lampionowo
Problem każdego Organizatora są tzw. pociągi, czyli duże grupy zawodników na pierwszych punktach kontrolnych. Z jednej strony każdy Organizator się cieszy, kiedy na imprezę przyjeżdża 250 – 300 osób, z drugiej taka ilość zawodników sprawia także problemy organizacyjne. Różne są sposoby radzenia sobie z tym problemem. My na Czarnym KoRNO staraliśmy się maksymalnie rozdzielić starty wszystkich tras, inne imprezy przewidują starty interwałowe lub jeszcze inne rozwiązania. Na Bike Oriencie start trasy MEGA i GIGA jest wspólny, a co za tym idzie duży liczebnie, bo tylko od wyniku zawodnika zależy na którą trasę zostanie sklasyfikowany. Aby wjechać na GIGA potrzeba było mieć zdobytych ponad 17 pkt kontrolnych z 30. Aby choć trochę rozładować „korki” Bike Orient na punktach blisko bazy montuje czasem po 2-3 perforatory, co skraca kolejki do lampionów. Jednakże jako, że jest to jedna z najbardziej popularnych imprez na orientację, zjechało się dzisiaj naprawdę wiele osób i nie unikniemy zatem jazdy w tłumie przez pierwsze punkty. To niestety włącza także instynkt stadny i nierzadko ciśnie za kimś, tylko dlatego że jest z przodu, ale niekoniecznie jedzie w dobrą stronę. Poza tym wiecie jak to jest w pociągu…
Są ludzie mili, ale są także gbury,
ktoś jest wesoły, a ktoś ponury,
tamten to ego wielkie ma w ch*j
Ktoś krzyczy JEDŹMY, ktoś woła STÓJ
Ktoś właśnie urwał perforator
Inny karty szuka i zrobił się zator
Ktoś Cię wyprzedza choć ciasno i wąsko
Komuś z kół chlapie bo tutaj jest grząsko
Inny drogę, przez krzory, sobie skraca
Ktoś zgubił kartę i po nią się wraca
Ktoś nawiguje perfekt – istny diamencik
3 gości stoi, bo nie wie gdzie skręcić
Ktoś leży na drodze bo upadł na piasku
Dwóch gości ciśnie – brawura, bez kasku
Ktoś krzyczy „LEWA! Zabieraj się stad”
Jakaś dziewczyna znów jedzie pod prąd…
Ktoś ledwie roweru ogarnia swe lejce
A inny to nawet Cię puści w kolejce
I chociaż ten pociąg pasażerów ma wielu
To może finalnie dojedzie do celu…
Dobra dość, bo się zrobiła spontaniczna fraszka na Bike Orient. Ogólnie w pociągu jedziemy dość długo bo przy bazie mamy zagęszczenie punktów. Dopiero po 5-6 lampionach peleton rozciąga się i zacznie być normalnie. Aby uniknąć tłumów do pierwszych punktów wybieramy drogi okrężne, nadrabiając tak po 500-700 metrów. W praktyce oznacza to jazdę jakaś w miarę równoległą ścieżką do tej, po której walą wszyscy.
Wybiera Pani opcje: bufet czy bufet premium?
Jadąc wariant południowy dość szybko wpadamy na bufet – coś koło 1,5 godziny po starcie. Nie przepadam za tym – tzn. nie za bufetem samym w sobie, bo ten to uwielbiam, ale wolę takie punkty odwiedzać gdzieś w połowie rajdu, a nie gdy plecaki mamy jeszcze pełne zapasów własnych. Niemniej jak rozdają ciasto, to nie należy zadawać za wiele pytań, tylko brać. Pociągi właśnie się rozładowały, a my robimy sobie dłuższy popas konferując wesoło z Pawłem, z którym to jechaliśmy Rudawską Wyrypę w 2018 roku.
Pojawia się też Ania z OrientAkcji i pyta się Pawła (który jest dzisiaj w obsłudze rajdu i robi zdjęcia), czy na bufecie jest coś poza owocami i słodyczami, bo tak jakoś wyszło że nie jadła śniadania i jest teraz wściekle głodna.
Na bufecie wprawdzie nie ma takich rzeczy, ale pytamy Ją czy ma ochotę na pizzę. Trochę nie dowierza, że możemy mieć ze sobą pizzę w plecaku. Dopiero kiedy wyciągamy dwa wielkie kawałki pizzy (dwa z 4-rech) pizzy i zobaczy je na własne oczy – to uwierzy. Nie pytajcie skąd mamy ½ wielkiej pizzy w plecaku, ale tak jakoś wyszło. Zwykle, tak jak Wam już pisałem, na długie rajdy zabieramy krokiety i inne takie rarytaski, no ale po pierwsze Bike Orient jest rajdem krótkim… po drugie pizza to trochę nowy level rajdowego wyżywienia.
Ania dostaje zatem opcje Bufet Premium i ratujemy Ją od śmierci głodowej na trasie.
Miny kilku osób, gdy wyciągamy pizzę z plecaka bezcenne
POKRZYW…iło Was? Za Czarnymi jedziecie?
Ha, ha, ha… to była dobra akcja. Mianowicie lecimy sobie, już bez pociągów punkt na punktem. To gdzieś jakaś ścieżka w lesie, to mogiła powstańców styczniowych, to znowu szczyt górki itp. Wszystko pod kontrolą, aż w pewnym momencie trafiamy na punkt w szuwarach.
Trafiamy na niego wraz z ekipą Ewy. Punkt ogólnie wyrzucił nas, trochę daleko od innych lampionów. Mamy teraz dwie opcje: możemy wrócić się po własnych śladach, tak jak do niego dojechaliśmy czyli dobrą drogą albo tez zaufać małej, wąskiej ścieżce która skróci nam trochę drogę do kolejnego punktu… co mogą wybrać Aramisy?
Proste, że jedziemy wąską ścieżką. Przecież ona na pewno nie zaniknie, nie skończy się gdzieś pośrodku niczego. Takie ścieżki stają się drogami, które prowadzą bezbłędnie do celu. Musicie przyznać, że nasz niezachwiana wiara w powyższe bywa – co najmniej – zdumiewająca.
Lecimy zatem wąską ścieżką, a Ewa ze swoją grupą za nami. Chwilę później, ścieżka która miała stać się drogą, nadal jest wąską ścieżką ale przez morze pokrzyw. Chwila zawahania i debaty, no ale przecież „nie może być ich dużo”, „one zaraz na pewno się skończą”, „to przecież tylko kawałek”. Decyzja podjęta – przez morze pokrzyw. Za nami sunie jednak drugi team – co z Nimi?
Czuję się jak Han Solo w Sokole Milenium uciekający przed Niszczycielami Imperium:
- Nie polecisz chyba prosto w pole asteroidów!
- Głupi by byli jeśli lecąc za nami!
Ja mam długie spodnie więc jest w miarę OK, ale niedługo z tyłu dochodzą mnie jęki poparzonych, krzyki cierpiących
…i ten głos z oddali: „Jedziecie za Czarnymi? Poj***** Was?”… krzyk, jęk, skowyt a potem już tylko cisza. Martwa cisza. Tylko pokrzywy kołyszą się z wolna na wietrze. Ciche, milczące… syte po uczcie z ciała i krwi nierozważnych wędrowców.
Poparzona i Piekielnica.
Płonę… żywym ogień niczym ludzka pochodnia. Żar spala me ciało… zwęgla, spopiela. Języki płomieni suną po nagich kościach.
Piekło, piekło i paliło… ale przeżyliśmy. Morze pokrzyw okazało się być nie morzem, a oceanem… a my „wypłynęliśmy na suchego bezmiar oceanu, rower nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…” (*). Nasz ciała płoną, ale przetrwaliśmy… okaleczeni, poparzeni, ale żyjący. Czy tamci poszli za nami… czy żyją, nie wiem. Nam się udało, ale być może ocean zażądał ofiary. Nie czas jednak opłakiwać poległych, bitwa nadal trwa… ruszamy.
Ledwie jednak wyrwaliśmy się z tego co piekło (parzydełkami), to już musimy stawić czoła kolejnemu przeciwnikowi z piekła rodem.
Zostajemy w klimacie bo przed nami góra Piekielnica, czyli najbardziej stromy pagór dzisiaj. Podjazdów nie ma na naszej trasie dużo, bo raczej walczymy z piachami niż ze stromiznami, ale taka nazwa zobowiązuje. Pagór pnie się ostro do góry – pnie się tak, że pnie drzew nie utrzymują się na jego zboczu. Wyjechać się jednak da, trzeba jednak dobrze depnąć po pedałach. Naprawdę warto, bo to świetny punkt widokowy na całą okolicę. Zbieramy ukryty tu lampion i ciśniemy w dół, pięknym zjazdem to co jeszcze przed chwilą mozolnie podjeżdżaliśmy.
„Szczęście jest tak bardzo blisko, jeśli tego chcesz…" (*)
Wjeżdżamy do jakieś małej osady. U lokalnego karczmarza zamawiamy zimne trunki aby trochę ugasić żar, który zarówno leje się na nas z nieba, jak i którym nadal płonie nasze poparzone ciała. Wtedy zjawia się On. Duży Heniek… i jego pilot. A z nim mechanik pokładowy, nawigator i pierwszy oficer. Zagadują nas o naszą misję.
Tłumaczymy co i jak, a Oni kiwają głowami z uznaniem i zrozumieniem (chyba z uznaniem i chyba ze zrozumieniem…). Stwierdzają, że dzięki takim rajdom to zobaczymy kawał świata – tak, to prawda. Potem ogarnia ich zaduma i pytają : „A co my zobaczymy, półeczkę z piwem w sklepie…” Słodko-gorzka to refleksja, ale chwilę później dodają, że jak tą półeczkę już zobaczą, to są wtedy szczęśliwi i wybuchają śmiechem.
Widzicie? Szczęście jest tak bardzo blisko… leży na półeczce. Opakowane w metalowe walce, które pękają i sycząc, wolno uwalniają je wprost do… sami wiecie. Można się nim nawet zachłysnąć. Tylko czasem potem będą takie akcje:
„Chwila przerwy – krótki oddech złapać chcemy, ale gdzie tam!
Siada jeden, tak na oko – pijany poeta
Mówi: Czuję jak nieznośna lekkość głazy w duszy spiętrza…
Po czym wybiegł gdzieś za rogiem kontemplować własne wnętrza…" (*)
Panowie udzielają nam wskazówek nawigacyjnych. Trochę bezużytecznych bo ciężko Im ogarnąć, że nie jedziemy do jakieś miejscowości teraz, ale na skrzyżowanie konkretnych przecinek w lesie.
Welcome to my world…
Wiele punktów już na naszej karcie, acz nie jest to jakaś kosmiczna ilość - nie forsujemy dziś tempa. Jedziemy sobie w piątkę dobrze się bawiąc, ale ważne jednak, że przekroczyliśmy ilość potrzebną na GIGĘ, no bo bez przesady. Gdyby nas sklasyfikowali na MEGA, to byłby jednak trochę wstyd… Patrzę na zegarek, czas płynie nieubłaganie. Jeszcze przed chwilą w planie były 4 kolejne punkt, ale teraz pora już kierować się do bazy… i to natychmiast !!!!,
Nie jest dobrze, jesteśmy spory kawałek od mety a minut do limitu zostało mało. Czeka nas teraz ostry finisz…
Zaiste… nieważne czy jedziemy w dwójkę czy też w piątkę, nic nas nie uchroniło od morderczej końcówki przez piachy i lasy.
Drodzy Towarzysze Podróży, witajcie w naszym Aramisowym świecie. Trzeba będzie lecieć ile sił w nogach bo krucho z czasem. Cóż zrobić, nie da się na spokojnie – kto jedzie z nami, ten finiszuje jak my. Nie ma litości. Narzucamy tempo i prosimy Andrzeja aby wyjął nieużywany do tej pory kabel od Żelazka. Dwa razy wtyczką po nerach, trzy razy przewodem między łopatki i od razu przyspieszasz. Lecimy tak szybko, że dochodzi do śmiesznej sytuacji.
Andrzej ciśnie pierwszy. Widzę, że przejechał przez sporej szerokości rzekę. Coś krzyczy do mnie, ale nie słyszę co mówi – rozpędzam się i CHLUP, przecinam rzekę wyrzucając fale na lewo i prawo. Wyjeżdżam mokry i pytam „co mówiłeś?”. On do mnie, także już dość mokry, mówi że tam jest mostek. Patrzę, rzeczywiście. Odwracam się i widzę, że jedzie reszta naszej grupy. Krzyczę, żeby jechali mostkiem, a Oni CHLUP przez wodę i pytają co mówiłem, bo nie słyszeli. Z pięciu osób z naszej grupy z mostu nie skorzystał nikt. Chyba jako jedyni przyjedziemy mokrzy na metę – jest taka temperatura, że zaraz wyschniemy, no ale może to być zaskakujące dla innych uczestników.
Utonąć na pustyni? W ruchomych piaskach? Nie, w wodzie. Coś z tym nie tak?
Baza. No i po Bike Oriencie. Jak na pojechanie rajdu na totalnym luzie, to 100 km jednak pękło. Sklasyfikowani zostaliśmy na GIGA, więc plan zrealizowany. Musimy chyba częściej jeździć drużyną bo to naprawdę fajnie. Takiego Grassora sobie w 5 czy 6 rowerów przejechać – to by było coś. No, ale teraz chwila przerwy od rowerów bo w planach jest – jak co roku - obóz szermierczy, czyli wracamy pod Tatry, ale tym razem z bronią w ręku. Z szermierczym pozdrowieniem zatem, do następnego razu: ADIOS, MIS COMPAŃEROS :D
CYTATY:
1) Piosenka: Metallica "For whom the bell tolls"
2) Warto przeczytać. Poradnik (ponoć) napisany przez żołnierza GRU na wszelki wypadek
3) Parafraza Sonetów Krymski Adama Mickiewicza
4) Piosenka Pectus "Barcelona"
5) Piosenka zespołu Słodki całus od Buby "Środa"
Kategoria Rajd, SFA
GRASSOR 444
-
DST
320.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 czerwca 2019 | dodano: 25.06.2019
Najlepsze rajdy to takie, z których relacja w mojej głowie, zaczyna się długo przed komendą „START”. Przeżyliśmy kilka takich przygód (niektóre to przeżyliśmy z trudem…) i zawsze wspominamy je z sentymentem… lub traumą. Czy Grassor444 taki właśnie był?
Cóż przekonajcie się sami, jeśli nie powali Was ilość tekstu. Długi rajd to i długa historia. Oto opowieść o tym jak Szkoła Fechtunku ARAMIS udowadnia Prawo Wielkich Liczb - ale nie to Bernouliego, tylko takie trochę inne. Prawo Wielkich Liczb Grassora 444.
"Cóż tam ten tłum dostrzega
Trwający w zachwyceniu
Coś mówi - spróbuj z nimi
Coś mówi - zostań w cieniu..." (*)
Coś mówi spróbuj z Nimi, coś mówi zostań w cieniu – no chyba nie ma lepszego opisu naszych odczuć przed tym rajdem. Trasa rajdu miała mieć długość około 444 km (w praktyce przebiła 500 km), a czas w którym mieliśmy ją zrobić to było 36 godzin. Oczywiście, można było się też zapisać na trasę krótką: 222 km w czasie 24 godzin, ale jakoś tak nie skorzystaliśmy z tej możliwości.…
Taaak… to chyba mówi wszystko o tym rajdzie. Jeśli trasa krótka ma 24 godzin, to chyba nie jest to rajd dla normalnych ludzi.
Mój psychiatra: Ciężko mi postawić dokładną diagnozę Pana stanu zdrowia. Jest PAN pojebany!!
Ja: Ale zdrowo?
Długość rajdu to miał być ukłon dla przygotowującego trasę Pawła: 400 km na 40-stkę Budowniczego. Czujecie klimat tego hasła? prawda? Już gdzieś to słyszałem: 1000 szkół na nowe tysiąclecie, szklanka krwi dla każdego ucznia – czy jakoś tak to szło :)
Nasz absolutny rekord do tej pory to było 217 km zrobione na AR Kraków 2 lata temu, a to nawet nie jest połowa z tych 444…
Wahaliśmy się zatem czy się zapisać, zwłaszcza po zeszłorocznych przygodach na Grassor300 (chyba trochę za szybko inkrementują te liczby z roku na rok…). Wtedy też się wahaliśmy, ale finalnie pojechałem rajd na złamanej ramie, zaliczyłem bardzo niefajne nabicie się na kierę, polegliśmy podczas szturmu na zamek i przeprawy przed rów przeciw-czołgowy, a na sam koniec nasze dusze (i tarcze, i obręcze, i korby) porysowały ziarna piasku…
Nie, nie te z klepsydry - te z wody. Tej samej, która lała się na nas hektolitrami. Jak ktoś chciałby sobie przypomnieć zeszłoroczną wielkopolską katorgę, to link powyżej odsyła do relacji z tamtej wyprawy.
Czy edycja 444 to dobry pomysł? Wiadomo, że na taki rajd przyjadą tylko najtwardsi zawodnicy (być może, najtwardsi także na umyśle, bo nadal nie rozumieją, że to nie jest k***a normalne…). Słowem: przyjedzie taka elita, że nas po prostu zaorają nim na start dotrzemy. Z drugiej strony, właśnie nadarza się okazja powalczyć o nasz nowy rekord, a miejsce w takim rajdzie nie ma znaczenia – na tym etapie, planem jest przeżyć, na tym etapie nie jedziemy walczyć o miejsca, ale co najwyżej bronić się przed ostatnim.
Finalnie zapisujemy się zatem na trzy czwórki i układamy sobie urlop tak, aby – jak ja go nazywam – GraZZor wypadł no koniec naszego dwutygodniowego pobytu w….
…Tatrach. Pasuje Wam? W Tatrach! No dalej się już chyba nie dało. Grassor444 rozgrywany jest na Suwalszczyźnie, a my siedzimy w Słowackich Tatrach (Wysokich i Niznych). Mamy do przejechania na rajd 730 km… i tak oto pierwszy kryzys nadchodzi jeszcze przed rajdem. Kochamy Góry, uciekliśmy w Tatry jeszcze przed sezonem, aby tłumów nie było. Kiedy inni przygotowują się do najdłuższego maratonu na orientację w Polsce, chodzą na zabiegi rewitalizujące, realizują plany treningowe, my tyramy się dwa tygodnie po górach…
Mamy w nogach kilkanaście wypraw, zarówno pieszych jak i rowerowych w Tatry Wysokie (Rysy, Sławkowski, Chata pri Zielonym Plesie, Dom Slaski), w Niżne (Kralova Hola, Chopok, Dumbier), Słowacki Raj, czy też Spisz i Pieniny (Grandeus, Żar). Nie wymieniłem wszystkiego, ale jak się trochę ogarnę ze zdjęciami, to porobię krótkie foto-relacje z tych wypraw.
Ogólnie jednak, jedziemy na najdłuższy rajd w naszym życiu, będąc już porządnie styrani przez góry.
Nota bene, to czy jedziemy staje pod dużym znakiem zapytania, bo jesteśmy o krok od dezercji… jest tak pięknie, że perspektywa 730 km dojazdu nas przygniata psychicznie. Powiem szczerze, nie chciało nam się… żal tracić dwa dni na dojazd i powrót, jeśli można zostać w górach. Zwłaszcza, że przez pierwszy tydzień mieliśmy pogodę ŻYLETA. „Ogień pustyni i spalona ziemia” (*), ani kropli deszczu z nieba… aż za gorąco, ale za to codziennie wyprawowo.
W sumie to podjęliśmy nawet decyzję, że jednak na Grassora444 nie dotrzemy… i wtedy przyszło załamanie pogody. Nie takie totalne, ale jednak znaczne. Przez ostatnie 4 dni pobytu w Tatrach popołudniami zaczęły przechodzić nawałnice i burze, a do tego zbliżał się długi weekend i zaczęły ciągnąć tu dzikie tłumy. Ludzi z każdym dniem przybywało i to „w oczach”, a prognozy pokazywały że od czwartku do niedzieli miało lać i to tak przez całe dnie.
Tak więc, przyznajemy się bez bicia, ale naszą obecność na Grassorze444 uratowało załamanie pogody.
Oj rzadko zdarzają nam się myśli o dezercji, ale tak bardzo kochamy te nasze małe i duże (pa)GÓRY, że ciężko się było z nimi pożegnać. Co więcej, czy wiecie że w tym samym terminie odbywał się JASZCZUR – Leśne Akwedukty, pasuje Wam? Nasz kochany Jaszczur i to Borach Tucholskich. Mimo wszystko wybraliśmy Grassora444… jednak rajd 36 godzin to jest już konkret.
"When you're riding sixteen hours and there's nothin' much to do
And you don't feel much like ridin', you wish the trip was through..."(*)
Nie jedziemy wprawdzie 16 godzin jak w piosence Metallicy, tylko koło 8-9 ale i tak jest to W HUGE.
730 km – trasa północ – południe przez całą Polskę. Masakra… trzeba by sobie znaleźć, jakąś rozrywkę na czas podróży.
To co, pobawimy się w Geocaching? Jeśli nie wiecie, co to jest to odsyłam do definicji.
A było to tak… ta sama pogoda, która na nowo przekonała nas do Grassora444, zabiła nasze rowerowe liczniki. W drugim tygodniu urlopu, niemal na każdej wyprawie łapał nas deszcze.
Tak… deszcz, k***a. Tyś widział deszcz, to był wodny armageddon a nie deszcz… lub grad. Jeden z tych GRAD’ów (dobrze, że nie ten rosyjski z Donbasu) podziurkował nam nawet folię NRC, pod którą schroniliśmy się, kiedy na niebie rozpętało się piekło. My przetrwaliśmy, ale nasze liczniki już nie i odeszły do krainy wiecznej pomiarów.
Zrobiło się trochę słabo… bo jazda na rajd na orientację bez licznika… no dobra, jest możliwa, ale na pewno trudniejsza. W każdych normalnych warunkach kupilibyśmy licznik jakiś w Popradzie na Słowacji czy też w Nowym Targu czy Zakopanem, ale oczywiście definitywny zgon Pana Miernika nastąpił pod schroniskiem na jakiś 1600 m npm, około godziny 16:00, w środę przed Bożym Ciałem. Do cywilizacji mieliśmy taki kawał drogi, że nie zdążylibyśmy przed zamknięciem sklepów.
No co za pech… gdyby stało się to dzień wcześniej, to problem byłby pomijalny. Dzwonimy zatem do naszego serwisu FUN-BIKES, który już dawno przywykł do rozwiązywania „na już” naszych nietypowych problemów. W Boże Ciało są oczywiście zamknięci, a my jesteśmy w drodze na północny skraj Polski. No, ale możemy pojechać na Grassora przez Kraków, więc zostawiają nam koordynaty GPS ukrycia nowego licznika, wraz z instrukcją dotarcia do tego miejsca. Cmentarz Batowice i okolice… Zjeżdżamy z drogi w kierunku Cmentarza (był akurat na wylotówce na północ – to nie, tak że mamy takie zachcianki, że to musiał być cmentarz!) i – ku zdziwieniu wielu przypadkowych osób – podejmujemy paczkę ze skrytki. Miny ludzi bezcenne, ale zmywamy się szybciutko nim ktoś zadzwoni po policję, widząc o się tutaj odwala (na przykład odwala się płyta nagrobna...).
KESZ zdobyty. Mamy nowy licznik – jest dobrze! No i droga jakoś tak szybciej zleciała. Ogólnie polecamy Geocaching, bo to fajna zabawa, acz rekomendujemy najpierw klasyczną wersję, a nie Aramisową z gonieniem po cmentarzu.
Nad Jezioro Hańczę (jak ktoś nie wie, to jest to najgłębsze jezioro w Polsce), czyli do miejsca naszego noclegu przybywamy wieczorem i kierujemy się spać, czekając na to, co przyniesie świt.
"Jedzie pociąg, złe wagony
Do więzienia wiozą mnie
Świat ma tylko cztery strony
A w tym świecie nie ma mnie...
Zapach murów, widok kraty
Wietrze ponieś moją pieśń
Pieśń goryczy i rozpaczy
Moja Matko jest mi źle..." (*)
To Was czeka jeśli nie będzie słuchać na odprawie. Tako rzecze Bob Budowniczy. No ale nim o odprawie, to dwa słowa o miejscu rozgrywania rajdu. Będzie to Suwalszczyzna. Szeroko rozumiana bo trzy czwórki robią swoje, jeśli chodzi o wyznaczenie obszaru, po którym będziemy się poruszać. Bazą jest mała wieś, gdzieś na północno-wschodnim skraju Polski - Szurpiły. W samym środku dobrze znanego nam, pięknego Suwalskiego Parku Krajobrazowego. To naprawdę cudowny teren, dość dobrze nam znany bo zjeździliśmy go na rowerze dwa razy. Ostatni raz całkiem niedawno bo rok temu (pisałem o tym w podsumowaniu roku 2018 wraz ze zdjęciami). Dlatego naszym planem jest uderzenie w tereny mniej nam znane lub wcale nieznane. Podobnie jak rok temu wypożyczamy telefony ze specjalną aplikacją bo podbijania punktów kontrolnych i słuchamy odprawy. Trasa jest długa, więc uwag jest sporo. W dużym uproszczeniu dzisiejsza (i jutrzejsza...) zabawa ma wyglądać tak:
- dostajemy 3 mapy formaty A3 w skali 1:80 000
- na tych mapach zaznaczonych jest tylko kilka punktów kontrolnych
- zaliczenie jawnych punktów kontrolnych odblokuje wgrane wcześniej w telefon mapy z lokalizacją kolejnych punktów
I tak stopniowo, punkt po punkcie poznamy lokalizację wszystkich punktów kontrolnych.
Paweł omawia kilka z punktów, w tym dwa bardzo charakterystyczne trójstyki granic: Polska, Litwa, Rosja oraz Polska, Litwa, Białoruś (zdziwieni, że oba są punktami kontrolnymi jednego rajdu? Cóż, te 444 km samo się nie zrobi…).
Zwraca uwagę, że tam przebiega granica UE i należy wziąć to pod uwagę, tzn. nie odwalać maniany.
Śmiać mi się chce, bo zmieniła się trochę retoryka. Oba miejsca znamy i jak rozmawialiśmy z Pawłem na Liszkorze, to zwracaliśmy uwagę że trójstyki to super miejsca, ale za obejście dookoła obelisku PL-LT-ROS jest 500 zł mandatu, a za zrobienia tam zdjęcia kolejne 500... no i pasowało by przebieg rajdu w takich miejscach ustalić ze Strażą Graniczą.
Wtedy Budowniczy mówił, że przesadzamy, a dziś sam apeluje o rozwagę i rozsądek.
Acha, taka kara czeka Was jeśli dorwie Was polska Straż Graniczna. Gorzej jeśli dorwie Was rosyjska. Pamiętam rozmowy ze strażnikami na Jaszczur – Zaginione Śluzy, gdy opowiadali nam, że nierzadko ludzie bagatelizują sobie takie rzeczy, ale odbierani po kilku dniach z ruskiego aresztu, mają już trochę inne podejście do tego tematu. Jak kogoś to zainteresowało to w relacji z tego Jaszczura, przytaczam historię niemieckich studentów, którzy chcieli sobie pohasać przy rosyjskich tabliczkach. Straż nam opowiedziała jak się ta sytuacja skończyła.
Potem wypływają jakieś złote myśli coaching’u... „Granice? Żadnej w życiu nie widziałem, ale słyszałem że istnieją w umysłach niektórych ludzi” (*). Brzmi mocno, ale jak ktoś nie widział w życiu granicy zapraszam na pas graniczny Białoruś – Polska. W Puszczy Białowieskiej nawet żubry nie są puszczane na drugą stronę.
Chwilę później dostajemy mapy i możemy ruszać. Przed nami 36 godzin napierania.
Zgodnie z założeniem walimy na południe.
Dawno, dawno temu… czyli w legendy się nie wie-Ż-y !!!
Legendy się czyta… Większość zawodników wybiera północ, więc na południe lecimy właściwie sami. Owszem kilka osób zaczęło od południa, ale to niemal błąd statystyczny w konfrontacji z kierunkiem północnym. Na tej edycji Grassora mamy dwa typy punktów kontrolnych: klasyczne lampiony i zadania terenowe oznaczone jako punkty typu T.
Szkoda, że nie X bo skojarzenia z naszym Czarnym „jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*) KO-R-NO jest natychmiastowe.
Co ciekawe rajd zaliczany jest do Pucharu, a ma punkty -zagadki, czyli da się!
Ciekawostką jest to, że punkt zagadkę potwierdza się kodem, który trzeba utworzyć samemu.
Na przykład jeśli potrzeba odpisać rok i jest to rok 1999 to poprawny kod to JDDD.
Natomiast jeśli chodzi i wypisanie łacińskich wyrazów, które to na przykład "Vexilla regis prodeunt inferni" (*), to kod będzie miał postać VRPI.
Tej kryptografii musieliśmy się nauczyć przed rajdem – powiem tylko, że przykłady nie obejmują wszystkich możliwości.
Pierwsze punkty wpadają dość łatwo, a są to na przykład: górna stacja wyciągu narciarskiego, zagajnik na szczycie wielkiego, zielonego pagóra itp.
Zgodnie z oczekiwaniami, odblokowujące się rozświetlenia kolejnych punktów kierują nas do Wigierskiego Parku Narodowego, a potem dalej aż do Puszczy Augustowskiej. Na jednym z takich punktów czuję się jak bencwał – czytam opis Wieża. Zadanie: słowa z legendy.
OOO… pięknie. Pewnie będzie to coś takiego jak Wieża Rycerska w Siedlęcinie. Gdy tam docieramy, to jest to mała wieża widokowa, a legenda jest legendą nie o wieży, ale do mapy która jest tam narysowana.
Śmiać mi się chce: masz swoją wieżę z legendą, bencwale…
Dobra. Przyszła chyba pora na kilka zdjęć z tej części rajdu:
WIGRY 3… mają poziom!!!
Jest parno i duszno. Mimo, że tacham w plecaku około 4,5 litrów płynów (licząc z bidonem), posilamy się lokalnymi sklepami. Wolimy zostawić plecakowe zapasy na „zieloną” mapę – zieloną, bo to obszar Puszczy Augustowskiej. Na razie jednak musimy do niej dojechać, a droga wiedzie przez WPN (Wigierski Park Narodowy). Byliśmy tutaj w 2012 roku, czyli naprawdę bardzo dawno temu. To było na rok przed początkiem naszej przygody z rajdami. Już wtedy bardzo nam się tutaj podobało i fantastyczne było to, że wolno było poruszać się rowerem po każdym szlaku. Od szlaków pieszych po ścieżki dydaktyczne. Tak powinno być w każdym parku narodowym – niektóre powinny się tego nauczyć. Rozumiem, że Rysy z rowerem to słaby i niebezpieczny pomysł, ale szlaki bieszczadzkie czy ścieżki Magurskiego Parku idealnie się pod rower nadają (tutaj ukłon dla Słowaków, którzy prawie do każdego schroniska w Tatrach umożliwili wjazd rowerem – mają nawet projekt: Bicyklem pod horskie chaty!!).
A tymczasem w Wigierskim wiele się zmieniło – NA LEPSZE. Zaplecze turystyczne: odnowione tabliczki, wiaty, nowe ścieżki i szlaki. Po prostu rewelacja. Sentymentalna podróż do przeszłości, bo to także tutaj odkryliśmy SĘKACZA czyli Król Wszystkich Ciast.
Mkniemy zatem przez wschodnie zakamarki Wigierskiego Parku, kierując się do wspomnianej już Puszczy Augustowskiej.
Mamy coraz więcej kilometrów na liczniku, ale martwi mnie upływający czas. Zrobiło się już popołudnie, a przed nami jeszcze kawał drogi. Z oczywistych względów chcielibyśmy być przed nocą na trójstyku granic Polska – Litwa – Białoruś, który znajduje się głęboko w Puszczy…
Czy Pani się Puszcza…
Augustowska podoba? No, ja się pytam, bo mnie to nawet bardzo. Punkty zgromadzone tutaj to głównie lampiony, a nie zadania typu T. Nie dość, że zrobiły nam się spore przeloty między kolejnymi punktami, to jeszcze nierzadko niektórych z nich długo szukamy. Nawet nie chodzi tuta o błędy nawigacyjne, bo te nas nawet nie prześladują jakoś strasznie, ale chodzi o kwestie dojazdowe. Nie wiem czy wybieramy dziwne warianty, ale wszystkie nasze leśne przecinki, którymi jedziemy kończą się nagle i musimy przedzierać się przez krzaki. Jeśli punkt jest np. na skrzyżowaniu przecinek, to ono w terenie jest realne, ale dochodzimy do niego „z lasu” – przez mokradła lub chaszcze, bo droga która miała nas tu przyprowadzić nagle się urwała. Dokąd prowadzą zatem te drogi, które tutaj są – tego nie wiemy.
Jesteśmy tuż przy samej granicy Litwy, gdy „Ciemności kryją ziemię…” (*). Jeszcze gdzieś tam udaje nam się zrobić zdjęcie, niesamowitego nieba z zachodem słońca, ale chwilę później zapadają egipskie ciemności. W sumie nie wiem czy egipskie czy augustowskie czy też może już litewskie. Fakt faktem, dzień dobiegł końca, a że jest czerwiec i jesteśmy na północy Polski, oznacza to że zrobiło się koło godziny 22:30 – 23:00. No i co Szkodniś, znowu sami w nocy w lesie…
„I tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (*)
Dopada mnie także psychiczny kryzys. Kryzys to może za dużo powiedziane, ale jakiś niepokój. Licznik pokazuje, że jesteśmy 176 km od bazy. STO SIEDEMDZIESIĄT SZEŚĆ… masakra. I nadal się oddalamy. Owszem nie jest to odległość w linii prostej, bo jeździliśmy za punktami, ale to nadal kawał drogi… już wiem, że dzisiaj pobijemy nasz rekord. Musimy przecież jakoś wrócić…
W bazie mamy przepaki, bo nastawialiśmy się że zrobimy pętle z przejazdem przez bazę w połowie czasu… przebrać się jeśli bylibyśmy przemoczeni (a jesteśmy – o tym za chwilę), uzupełnić zapasy gdybyśmy byli głodni (a jesteśmy)… A jesteśmy 176 km od bazy… co znowu poszło nie tak?
I tak mieliśmy sporo szczęścia – jesteśmy mokrzy od potu i wody, bo dzień był koszmarnie parny, nawet wieczór nie przyniósł ochłodzenia. Niemniej przez Puszczę przeszła nawałnica z oberwaniem chmury. Nas nie dorwała i nie spadła na nas ani jedna kropla, ale gdy chaszczujemy to wszystko ocieka wodą: „choinki”, krzaki, drogi. Udało nam się bez potopu z nieba, ale chodzenie po mokrych zaroślach i wysokiej trawie sprawia, że i tak jesteśmy przemoczeni. A przy takiej wilgotności jaka jest w powietrzu, nie zapowiada się abyśmy mieli szybko wyschnąć…
Nerwy napięte do (trójstyku) granic…
Zbliżamy się do trójstyku granic: Polski, Litwy i Białorusi. W tym miejscu Puszczy Augustowskiej już kiedyś byliśmy, ale samego trójstyku nie widzieliśmy – brakło nam dosłownie 150 metrów. Nie puścił nas po prostu Sierżant Straży Granicznej, mówiąc że ekipa ze wschodu robi Im o to dym i ma pretensje, że ludzie się tam szwędają. Co ciekawe pojawił On się niemal znikąd, jak tylko podeszliśmy do ścieżki prowadzącej na potrójny słupek, a 5 minut później – kiedy jeszcze z nami rozmawiał – zjawił się także patrol na motorze i quadzie.
Dlatego też, planowaliśmy być na tym punkcie za dnia, aby nie wpakować się jakieś kłopoty. Wiecie… chodzenie nocą z latarkami po lesie po granicy UE, może przyciągać uwagę snajperów. A co mówi jedno z wojennych praw: nie ściągaj na siebie ognia, to denerwuje pozostałych członków oddziału.
Godzina przybycia tutaj nie była istotna, byle zrobić to za dnia – po jasnemu. No więc jest godzina pierwsza… tyle, że k***a w nocy. A dokładniej pierwsza trzydzieści. To chyba naprawdę nie jest mądre włóczyć po tej granicy po nocy… co znowu poszło nie tak?
Mam schiza, że naprawdę będzie dym… oby tylko nie z lufy, skierowanej w naszą stronę. Mijamy kamery na drzewach, nawet nie są zamaskowane: dwie, trzy, cztery, fajnie… zastanawiam się czy pomachać. Jak pomacham i nas dojadą, to nie przejdzie argument, że nie wiemy co robimy i się zgubiliśmy, że nieintencjonalnie tutaj jesteśmy.
Jak nie pomacham, to mogę wyglądać na gościa, który myśli że Mu się uda przemknąć cichaczem…
Dylematy przemytnika...
"A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”(*) czyli buła z pasztetem, gdzieś na skraju Polski
Czerwiec, a więc noc był naprawdę krótka. Kilka godzin i zaczyna się robić się jasno – zaczęła się sobota. Wszystko nadal mokre, ale patrząc po niebie, deszcze poszły gdzieś dalej. My nadal ciśniemy przez Puszczę, ale zbliżamy się do Rudawki i kilku innych małych miejscowości, ukrytych pośród tych nieprzebytych kniei. Tutaj jeździliśmy na Jaszczurze – Graniczna Woda (to czasy, kiedy jeszcze nie pisałem relacji z każdej imprezy... a szkoda), bo baza tego rajdu była właśnie w Rudawce. Do dziś pamiętam zapis z regulaminu tej imprezy: "zatankować i nie jechać na oparach, bo najbliższa stacja benzynowa jest 30 km stąd”
Jest koło 6:00 rano kiedy zaczyna dawać nam się we znaki sleepmonster. Muli nas straszliwie… trzeba złapać trochę snu.
Gdzieś na skraju miejscowości znajdujemy nieczynną przystań kajakową i zadaszoną wiatą. Wbijamy tam i łapiemy około 20-30 min snu na drewnianej ławie. Jak menele… albo jak prawdziwi ultra-rajdowcy. Znajdź 3 różnice.
Po krótkiej drzemce znikamy ponownie w lesie, tym razem w okolicach śluz Kanału Augustowskiego. Jesteśmy głodni, ale na ciastka czy słodycze nie możemy już nawet patrzeć. Cały poprzedni dzień na nich jechaliśmy. Normalnie na tak długie rajdy zabieramy zapiekane bombery z kurczakiem, krokiety lub inne takie rzeczy… ale tym razem jechaliśmy bezpośrednio z wakacji. Marzy nam się normalne śniadanie i wtedy zdarza się cud…
…nawet nie wiem jak się ta miejscowość nazywała. Kilka domów na krzyż i jeden CZYNNY sklep. Jest przed 8:00 rano, a pani ma świeżutkie bułeczki. Bierzemy! Buły i pasztet… i siedząc na krawężniku pod sklepem gdzieś na skraju Polski, odzyskujemy chęć do dalszej jazdy. Nadal jesteśmy przemoczeni, ale już nie głodni. Ruszamy dalej – ponownie w głąb puszczy.
Toniemy w bagnie, a Budowniczy z Daniela się Śmieje…
Spotykamy Daniela Śmieje… szuka punktu w ogromnym bagnie. Nie wiem jak dla Niego, bo On jechał od północy, ale dla nas to już kolejne bagno dzisiaj. Jak to było w opisie trasy? „Będę Wam głównie ukazywał piękno tych terenów - a zatem minimalizujemy chodzenie po krzakach i szukanie lampionów”
Ja się pytam, w którym k***a miejscu? Właściwie wszystkie punkty w Puszczy wyglądają jak na zdjęciach poniżej i powyżej. Jak nie chaszcze i komary, to bagna i mokradła… moczary. Daniel dzwonił nawet do Pawła, a ten zarzeka się że punkt stoi na końcu przecinki. Przy małym cieku wodnym i karze szukać nam dalej. Jakiej przecinki, ja się pytam? Zanikła 200 metrów wcześniej i co rozumiesz przez mały ciek wodny… jesteśmy w środku wielkiego rozlewiska (ponoć po burzy nocnej się takim stało). Czasem zapadam się w bagnie po kostki, a punkty lampionu nigdzie nie ma. Zgodnie z mapa powinien być tutaj, Daniel też to potwierdza, więc szukamy brodząc po moczarach…
Tego nie lubię w grassorowych punktach. Nie bagien – bagna lubię… Nie chodzi o trudność nawigacyjną, bo lubimy trudne nawigacyjnie punkty. Nie lubimy starty czasu… nawigacyjnie jesteśmy tam gdzie mamy być. Dokładnie. Tyle że punkt jest gdzieś ukryty, siedzimy zatem we właściwym miejsc i szukamy…. Już ponad 20 minut. Rok temu było tak samo: brzozy w ruinach zamku i rów przeciw-czołgowy. To irytuje…
Nagle Daniel krzyczy: „JEST”. Rzeczywiście jest… i dostanie się do niego zajmie nam kolejne 15 min. Sami zobaczcie…
Dobrze, że to już koniec tego kompleksu leśnego. Zaczynamy zawracać na bazę, ale to jeszcze nie koniec niespodzianek które na nas czekają…. W końcu limit jest do 22:00, a mamy sobotnie przedpołudnie.
Zwróćcie uwagę, że na zdjęciach poniżej są to różne miejsce!! Uwierzcie było ich wiele...
Tam kończy się mapa, tam mieszkają…
Chyba porażki, bo raczej nie punkty kontrolne.
Jest koło 11:00 drugiego dnia rajdu, a my odkrywamy straszną prawdę. Okazuje się, że część z dodatkowych map nam się nie wyświetliła. Oznacza to, że pominęliśmy na naszej trasie jakąś, nieznaną nam liczbę punktów. Jak to się stało i jak się o tym dowiedzieliśmy… i dlaczego tak późno? Już tłumaczę: zgodnie z zasadami rozgrywania tego rajdu na punktach kontrolnych po wczytaniu kodu przez NFC, odblokowywała się wczytana wcześniej na telefon mapa z lokalizacjami nowych punktów kontrolnych. Nie wiedzieliśmy jednak, że na każdym punkcie kontrolnym powinna się pojawić nowa mapa. Czemu nie wiedzieliśmy? W sumie to nie wiem – nie pamiętam czy było to mówione na odprawie, czy my tego nie usłyszeliśmy, czy czegoś nie zrozumieliśmy. Ciężko mi teraz spekulować na ten temat.
Niemniej sytuacja nie wzbudziła naszych podejrzeń bo – w sumię opiszę to na przykładzie (nie przykładajcie uwagi do oznaczeń, bo są robocze):
- jeden z punktów kontrolnych odblokował na mapę z lokalizacją punktów:
A (on sam), B, C, D
- pojechaliśmy na B, po zaliczeniu którego zobaczyliśmy tą samą mapę, a więc
A, B (on sam), C, D
- no to pojechaliśmy na C i tak dalej.
Okazuje się, że na punkcie B powinna odkryć się jednak inna mapa niż na punkcie A (np. B, C, D, E)
My założyliśmy, że to kwestia wariantowości przejazdu: niektóre punkty kierują do siebie nawzajem w ramach pewnych zgrupowań, po to aby poznać ich lokalizację zarówno, jeśli się zacznie się od A jak i od E.
Tymczasem nam się CZASAMI wyświetlała po prostu poprzednia mapa lub czasem druga od końca, zamiast nowej.
I to słowo CZASAMI jest kluczem, bo gdyby działo się tak zawsze, to sądzę że zorientowalibyśmy się szybciej, a tak…
…dopiero drugiego dnia, kiedy jeden z punktów pokazał nam kawałek mapy – nazwijmy to z d***, czyli zupełnie mający się nijak do miejsca w którym jesteśmy stwierdziliśmy, że jest coś nie tak.
Po restarcie telefonu, odkryła się właściwa mapa. Wtedy wszystko stało się jasne – jałowe przeloty przez Puszczę, nie powinny być jałowymi przelotami. Po prostu nie odsłoniły nam się wszystkie punkty kontrolne.
Nawet Budowniczy trasy mówił, że jak śledził nasz wariant w trakcie rajdu, to był on (wariant, nie budowniczy) co najmniej zadziwiający. Gdy poznał przyczynę takie stanu rzeczy, wszystko stało się dla Niego jasne. Nie mam pojęcia ile punktów „przegapiliśmy”, ale rzeczywiście dla kogoś kto znał lokalizację wszystkich lampionów, nasz przejazd zygzakiem między niektórymi z nich, mógł wydawać się nawet nie dziwny, a wręcz absurdalny.
No trudno, tak czasem bywa. Wot k*** technika jak mawiają. Nie znacie tego kawału?
Kolej transsyberyjska. Spotykają się na korytarzu dwaj goście:
- Dokąd jedziecie, Towarzyszu?
- Z Władywostoka do Moskwy, a Wy?
- Z Moskwy do Władywostoka.
Chwila ciszy i jeden z nich komentuje: „Wot k*** technika”
No niestety nic już z tym nie zrobimy. Bardzo nas to nie boli, bo nie walczymy dzisiaj o miejsca, ale gdyby to się przydarzyło komuś z aspiracjami do pudła, to masakra. Nie będziemy się wracać do Puszczy. Pora na drugą rundę w Wigierskim Parku Narodowym – tym razem jego zachodnia strona.
Aramisy ekstra polują na punkty kontrolne
Aby w pełni zrozumieć tytuł tego rozdziału, musicie poznać pewien matematyczny suchar. Uwaga, bo to beton!
Nowa Dyrektywa EU zarządziła, że wszystkie zwierzaki z ZOO mają zostać odesłane do domu. Wypuszczone na wolność.
Dyrektor ZOO zmartwił się tym, bo w jego ZOO żyły tylko pingwiny i lwy. Pingwiny to spoko, przyzwyczajone do lodu i śniegu sobie poradzą. Ale lwy... one znają tylko pingwiny i nigdy nie żyły na sawannie. Zmartwił się, że sobie nie poradzą - postanowił wysłać lwy na
szkolenie. Jednakże jedyne szkolenie na jakie były jeszcze miejsca, było szkoleniem z... matematyki.
Dyrektor nie mając większego wyboru wysłał lwy na to szkolenie, a potem wypuścił je na sawannie.
Obserwuje je z ukrycia jak sobie radzą, a te zjadają żyrafy, kangury, zebry. Po prostu "Duch i Mrok" (*)
No i co się okazało? Lwy po szkoleniu z matematyki EKSTRAPOLUJĄ !!!
TAAAAADAM, kurtyna. Ja się popłakałem. Zacny hermet, milordzie :D
Co to ma wspólnego z nami? Musimy ekstrapolować mapę. Wyjeżdżamy poza obszar dostępnej nam mapy. Pasuje Wam? Rajd ma 444 km, a my i tak zdołamy wyjechać poza mapę. Aramisy tak bardzo. To jest jakieś nieporozumienie...
A tak serio, to robimy to planowo. Przewidujemy jak idzie droga poza mapą – jeśli idzie zgodnie z przewidywaniami, bardzo nam to skróci drogę do Wigierskiego Parku. Owszem moglibyśmy jechać na około, jawnym na mapie wariantem, ale byłoby to spore nadłożenie drogi. Tym razem wszystko idzie zgodnie z planem. Nasza ekstrapolacja zadziała perfekcyjnie i wpadamy na mapę dokładnie tam gdzie przewidujemy, że dojdzie nasza droga.
Niby to było oczywiste, że będzie to jej przedłużenie między arkuszami, ale wiecie jak jest. Mogły się na tym niejawnym kawałku pojawić skrzyżowania, jakieś dziwne zakręty i trzeba by wtedy kombinować na czuja. Tym razem mamy szczęście. Droga między dostępnymi nam arkuszami jest prosta jak strzała, więc skrót okazał się skrótem, a nie jak to czasem bywa „skrótem przez wydłużenie”.
Jeszcze tylko druga drzemka, też koło 20 min… gdzieś pod jakimś płotem w polu, bo znowu nas muli sen.
Tym razem jak tacy rasowi manele.
Dzięki temu sleepmonster nie będzie nas już dzisiaj niepokoił.
" ...i wtedy znalazł w sobie siłę aby biec" (*)
Zachodnia część WPN jest jeszcze piękniejsza niż wschodnia, więc jesteśmy zachwyceni terenami tutaj.
Na koniec dnia pozostaje nam powrót do Suwalskiego Parku Krajobrazowego i atak północnych rubieży. Na liczniku mamy 280 km zrobiony i jesteśmy wykończeni, ale nagle nie wiadomo skąd, znajdujemy w sobie siłę aby jeszcze powalczyć.
Mieliśmy zjechać do bazy na 20:00-20:30, finalnie zjeżdżamy po 22:00 czyli wchodząc już w limit spóźnień.
Czy sił dodało nam spotkanie z innym rowerzystą (niestety nie pamiętamy imienia), z którym zaliczamy kilka ostatnich punktów.
Czy też w końcu upały zelżały. Nie wiem, ale wiem że ostatnie podjazdy wchodzą nam od kopa. Ciśniemy po pagórach jak szaleni zaliczając kilkanaście punktów kontrolnych z północnej mapy.
Dość już tekstu, niech przemówią obrazy:
Podsumowanie/przemyślenia:
- niesamowite zakończenie urlopu
- NOWY REKORD: 320 km w 36 godzin (YEAH !!!)
- Zwycięzca rajdu zrobił ponad 500 (k***a...)
- Część w Puszczy - masakra, zło, mordęga z chaszczami, bagnami i komarami.
- Cześć w WPN i Suwalskim Parku cudowna i wspaniała.
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - dobry klimat
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - trochę losowości wprowadza, bo nie da się zaplanować całościowego wariantu
- bardzo duża odpowiedzialność na Budowniczym Trasy jest aby nie było tak, że Ci co pojadą w lewo mają punktów jak mrówków,
- kiedy Grassor 666? Żarty żartami, ale teksty o edycji 555 na 55 lat Wikiego to już za 100% żart nie biorę.
- jak nie ma Wam kto trasy zrobić 666, to my zrobimy!!
Zawsze nas wkurza, gdy ludzie mówią że byli w Beskidach. Czy gdzie: w Żywieckim, Małym, Niskim, Sądeckim, Śląskim, Wyspowym, Makowskim?
Ale tym razem zrobimy wyjątek: GRASSOR 666 w Beskidach. Których? WSZYSTKICH :D :D :D
Dzisiejszy odcinek sponsorowały liczy 444 oraz 320. Zwłaszcza 320 !!!
CYTATY:
1. Jedna z najlepszych (a mało znanych) piosenka Budki Suflera "Kolenda rozterek"
2. Tytuły rozdziałów w książce Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"
3. Piosenka Metallica "Turn the page"
4. Uwaga hybryda dwóch piosenek o tym samym tytule "Czarny chleb i czarna kawa". Tekst są różne. Jedną śpiewają Strachy na Lachy, drugą Hetman.
5. Przypisywane wielu osobom.
6. Książka Sergiusza Piaseckiego "Zapiski Oficera Armii Czerwonej" (gdyby ktoś nie wiedział to jest to pastisz)
7. Dante "Boska Komedia", cześć: Piekło.
8. Książka "Ciemności kryją ziemię" autorstwa Jerzego Andrzejewskiego
9. Biblia oczywiście
10. Piosenka Budki Suflera "Jest taki samotny dom"
11. Tytuł filmu przygodowego o dwóch lwach, które terroryzowały ludność Afryki.
12. Książka Stephen'a Kinga (pod pseudonimem Richard Baumann) "Wielki marsz" - jedna z 3 najlepszych książek Kinga według mnie po "Bastionie" oraz "To".
Cóż przekonajcie się sami, jeśli nie powali Was ilość tekstu. Długi rajd to i długa historia. Oto opowieść o tym jak Szkoła Fechtunku ARAMIS udowadnia Prawo Wielkich Liczb - ale nie to Bernouliego, tylko takie trochę inne. Prawo Wielkich Liczb Grassora 444.
"Cóż tam ten tłum dostrzega
Trwający w zachwyceniu
Coś mówi - spróbuj z nimi
Coś mówi - zostań w cieniu..." (*)
Coś mówi spróbuj z Nimi, coś mówi zostań w cieniu – no chyba nie ma lepszego opisu naszych odczuć przed tym rajdem. Trasa rajdu miała mieć długość około 444 km (w praktyce przebiła 500 km), a czas w którym mieliśmy ją zrobić to było 36 godzin. Oczywiście, można było się też zapisać na trasę krótką: 222 km w czasie 24 godzin, ale jakoś tak nie skorzystaliśmy z tej możliwości.…
Taaak… to chyba mówi wszystko o tym rajdzie. Jeśli trasa krótka ma 24 godzin, to chyba nie jest to rajd dla normalnych ludzi.
Mój psychiatra: Ciężko mi postawić dokładną diagnozę Pana stanu zdrowia. Jest PAN pojebany!!
Ja: Ale zdrowo?
Długość rajdu to miał być ukłon dla przygotowującego trasę Pawła: 400 km na 40-stkę Budowniczego. Czujecie klimat tego hasła? prawda? Już gdzieś to słyszałem: 1000 szkół na nowe tysiąclecie, szklanka krwi dla każdego ucznia – czy jakoś tak to szło :)
Nasz absolutny rekord do tej pory to było 217 km zrobione na AR Kraków 2 lata temu, a to nawet nie jest połowa z tych 444…
Wahaliśmy się zatem czy się zapisać, zwłaszcza po zeszłorocznych przygodach na Grassor300 (chyba trochę za szybko inkrementują te liczby z roku na rok…). Wtedy też się wahaliśmy, ale finalnie pojechałem rajd na złamanej ramie, zaliczyłem bardzo niefajne nabicie się na kierę, polegliśmy podczas szturmu na zamek i przeprawy przed rów przeciw-czołgowy, a na sam koniec nasze dusze (i tarcze, i obręcze, i korby) porysowały ziarna piasku…
Nie, nie te z klepsydry - te z wody. Tej samej, która lała się na nas hektolitrami. Jak ktoś chciałby sobie przypomnieć zeszłoroczną wielkopolską katorgę, to link powyżej odsyła do relacji z tamtej wyprawy.
Czy edycja 444 to dobry pomysł? Wiadomo, że na taki rajd przyjadą tylko najtwardsi zawodnicy (być może, najtwardsi także na umyśle, bo nadal nie rozumieją, że to nie jest k***a normalne…). Słowem: przyjedzie taka elita, że nas po prostu zaorają nim na start dotrzemy. Z drugiej strony, właśnie nadarza się okazja powalczyć o nasz nowy rekord, a miejsce w takim rajdzie nie ma znaczenia – na tym etapie, planem jest przeżyć, na tym etapie nie jedziemy walczyć o miejsca, ale co najwyżej bronić się przed ostatnim.
Finalnie zapisujemy się zatem na trzy czwórki i układamy sobie urlop tak, aby – jak ja go nazywam – GraZZor wypadł no koniec naszego dwutygodniowego pobytu w….
…Tatrach. Pasuje Wam? W Tatrach! No dalej się już chyba nie dało. Grassor444 rozgrywany jest na Suwalszczyźnie, a my siedzimy w Słowackich Tatrach (Wysokich i Niznych). Mamy do przejechania na rajd 730 km… i tak oto pierwszy kryzys nadchodzi jeszcze przed rajdem. Kochamy Góry, uciekliśmy w Tatry jeszcze przed sezonem, aby tłumów nie było. Kiedy inni przygotowują się do najdłuższego maratonu na orientację w Polsce, chodzą na zabiegi rewitalizujące, realizują plany treningowe, my tyramy się dwa tygodnie po górach…
Mamy w nogach kilkanaście wypraw, zarówno pieszych jak i rowerowych w Tatry Wysokie (Rysy, Sławkowski, Chata pri Zielonym Plesie, Dom Slaski), w Niżne (Kralova Hola, Chopok, Dumbier), Słowacki Raj, czy też Spisz i Pieniny (Grandeus, Żar). Nie wymieniłem wszystkiego, ale jak się trochę ogarnę ze zdjęciami, to porobię krótkie foto-relacje z tych wypraw.
Ogólnie jednak, jedziemy na najdłuższy rajd w naszym życiu, będąc już porządnie styrani przez góry.
Nota bene, to czy jedziemy staje pod dużym znakiem zapytania, bo jesteśmy o krok od dezercji… jest tak pięknie, że perspektywa 730 km dojazdu nas przygniata psychicznie. Powiem szczerze, nie chciało nam się… żal tracić dwa dni na dojazd i powrót, jeśli można zostać w górach. Zwłaszcza, że przez pierwszy tydzień mieliśmy pogodę ŻYLETA. „Ogień pustyni i spalona ziemia” (*), ani kropli deszczu z nieba… aż za gorąco, ale za to codziennie wyprawowo.
W sumie to podjęliśmy nawet decyzję, że jednak na Grassora444 nie dotrzemy… i wtedy przyszło załamanie pogody. Nie takie totalne, ale jednak znaczne. Przez ostatnie 4 dni pobytu w Tatrach popołudniami zaczęły przechodzić nawałnice i burze, a do tego zbliżał się długi weekend i zaczęły ciągnąć tu dzikie tłumy. Ludzi z każdym dniem przybywało i to „w oczach”, a prognozy pokazywały że od czwartku do niedzieli miało lać i to tak przez całe dnie.
Tak więc, przyznajemy się bez bicia, ale naszą obecność na Grassorze444 uratowało załamanie pogody.
Oj rzadko zdarzają nam się myśli o dezercji, ale tak bardzo kochamy te nasze małe i duże (pa)GÓRY, że ciężko się było z nimi pożegnać. Co więcej, czy wiecie że w tym samym terminie odbywał się JASZCZUR – Leśne Akwedukty, pasuje Wam? Nasz kochany Jaszczur i to Borach Tucholskich. Mimo wszystko wybraliśmy Grassora444… jednak rajd 36 godzin to jest już konkret.
"When you're riding sixteen hours and there's nothin' much to do
And you don't feel much like ridin', you wish the trip was through..."(*)
Nie jedziemy wprawdzie 16 godzin jak w piosence Metallicy, tylko koło 8-9 ale i tak jest to W HUGE.
730 km – trasa północ – południe przez całą Polskę. Masakra… trzeba by sobie znaleźć, jakąś rozrywkę na czas podróży.
To co, pobawimy się w Geocaching? Jeśli nie wiecie, co to jest to odsyłam do definicji.
A było to tak… ta sama pogoda, która na nowo przekonała nas do Grassora444, zabiła nasze rowerowe liczniki. W drugim tygodniu urlopu, niemal na każdej wyprawie łapał nas deszcze.
Tak… deszcz, k***a. Tyś widział deszcz, to był wodny armageddon a nie deszcz… lub grad. Jeden z tych GRAD’ów (dobrze, że nie ten rosyjski z Donbasu) podziurkował nam nawet folię NRC, pod którą schroniliśmy się, kiedy na niebie rozpętało się piekło. My przetrwaliśmy, ale nasze liczniki już nie i odeszły do krainy wiecznej pomiarów.
Zrobiło się trochę słabo… bo jazda na rajd na orientację bez licznika… no dobra, jest możliwa, ale na pewno trudniejsza. W każdych normalnych warunkach kupilibyśmy licznik jakiś w Popradzie na Słowacji czy też w Nowym Targu czy Zakopanem, ale oczywiście definitywny zgon Pana Miernika nastąpił pod schroniskiem na jakiś 1600 m npm, około godziny 16:00, w środę przed Bożym Ciałem. Do cywilizacji mieliśmy taki kawał drogi, że nie zdążylibyśmy przed zamknięciem sklepów.
No co za pech… gdyby stało się to dzień wcześniej, to problem byłby pomijalny. Dzwonimy zatem do naszego serwisu FUN-BIKES, który już dawno przywykł do rozwiązywania „na już” naszych nietypowych problemów. W Boże Ciało są oczywiście zamknięci, a my jesteśmy w drodze na północny skraj Polski. No, ale możemy pojechać na Grassora przez Kraków, więc zostawiają nam koordynaty GPS ukrycia nowego licznika, wraz z instrukcją dotarcia do tego miejsca. Cmentarz Batowice i okolice… Zjeżdżamy z drogi w kierunku Cmentarza (był akurat na wylotówce na północ – to nie, tak że mamy takie zachcianki, że to musiał być cmentarz!) i – ku zdziwieniu wielu przypadkowych osób – podejmujemy paczkę ze skrytki. Miny ludzi bezcenne, ale zmywamy się szybciutko nim ktoś zadzwoni po policję, widząc o się tutaj odwala (na przykład odwala się płyta nagrobna...).
KESZ zdobyty. Mamy nowy licznik – jest dobrze! No i droga jakoś tak szybciej zleciała. Ogólnie polecamy Geocaching, bo to fajna zabawa, acz rekomendujemy najpierw klasyczną wersję, a nie Aramisową z gonieniem po cmentarzu.
Nad Jezioro Hańczę (jak ktoś nie wie, to jest to najgłębsze jezioro w Polsce), czyli do miejsca naszego noclegu przybywamy wieczorem i kierujemy się spać, czekając na to, co przyniesie świt.
"Jedzie pociąg, złe wagony
Do więzienia wiozą mnie
Świat ma tylko cztery strony
A w tym świecie nie ma mnie...
Zapach murów, widok kraty
Wietrze ponieś moją pieśń
Pieśń goryczy i rozpaczy
Moja Matko jest mi źle..." (*)
To Was czeka jeśli nie będzie słuchać na odprawie. Tako rzecze Bob Budowniczy. No ale nim o odprawie, to dwa słowa o miejscu rozgrywania rajdu. Będzie to Suwalszczyzna. Szeroko rozumiana bo trzy czwórki robią swoje, jeśli chodzi o wyznaczenie obszaru, po którym będziemy się poruszać. Bazą jest mała wieś, gdzieś na północno-wschodnim skraju Polski - Szurpiły. W samym środku dobrze znanego nam, pięknego Suwalskiego Parku Krajobrazowego. To naprawdę cudowny teren, dość dobrze nam znany bo zjeździliśmy go na rowerze dwa razy. Ostatni raz całkiem niedawno bo rok temu (pisałem o tym w podsumowaniu roku 2018 wraz ze zdjęciami). Dlatego naszym planem jest uderzenie w tereny mniej nam znane lub wcale nieznane. Podobnie jak rok temu wypożyczamy telefony ze specjalną aplikacją bo podbijania punktów kontrolnych i słuchamy odprawy. Trasa jest długa, więc uwag jest sporo. W dużym uproszczeniu dzisiejsza (i jutrzejsza...) zabawa ma wyglądać tak:
- dostajemy 3 mapy formaty A3 w skali 1:80 000
- na tych mapach zaznaczonych jest tylko kilka punktów kontrolnych
- zaliczenie jawnych punktów kontrolnych odblokuje wgrane wcześniej w telefon mapy z lokalizacją kolejnych punktów
I tak stopniowo, punkt po punkcie poznamy lokalizację wszystkich punktów kontrolnych.
Paweł omawia kilka z punktów, w tym dwa bardzo charakterystyczne trójstyki granic: Polska, Litwa, Rosja oraz Polska, Litwa, Białoruś (zdziwieni, że oba są punktami kontrolnymi jednego rajdu? Cóż, te 444 km samo się nie zrobi…).
Zwraca uwagę, że tam przebiega granica UE i należy wziąć to pod uwagę, tzn. nie odwalać maniany.
Śmiać mi się chce, bo zmieniła się trochę retoryka. Oba miejsca znamy i jak rozmawialiśmy z Pawłem na Liszkorze, to zwracaliśmy uwagę że trójstyki to super miejsca, ale za obejście dookoła obelisku PL-LT-ROS jest 500 zł mandatu, a za zrobienia tam zdjęcia kolejne 500... no i pasowało by przebieg rajdu w takich miejscach ustalić ze Strażą Graniczą.
Wtedy Budowniczy mówił, że przesadzamy, a dziś sam apeluje o rozwagę i rozsądek.
Acha, taka kara czeka Was jeśli dorwie Was polska Straż Graniczna. Gorzej jeśli dorwie Was rosyjska. Pamiętam rozmowy ze strażnikami na Jaszczur – Zaginione Śluzy, gdy opowiadali nam, że nierzadko ludzie bagatelizują sobie takie rzeczy, ale odbierani po kilku dniach z ruskiego aresztu, mają już trochę inne podejście do tego tematu. Jak kogoś to zainteresowało to w relacji z tego Jaszczura, przytaczam historię niemieckich studentów, którzy chcieli sobie pohasać przy rosyjskich tabliczkach. Straż nam opowiedziała jak się ta sytuacja skończyła.
Potem wypływają jakieś złote myśli coaching’u... „Granice? Żadnej w życiu nie widziałem, ale słyszałem że istnieją w umysłach niektórych ludzi” (*). Brzmi mocno, ale jak ktoś nie widział w życiu granicy zapraszam na pas graniczny Białoruś – Polska. W Puszczy Białowieskiej nawet żubry nie są puszczane na drugą stronę.
Chwilę później dostajemy mapy i możemy ruszać. Przed nami 36 godzin napierania.
Zgodnie z założeniem walimy na południe.
Dawno, dawno temu… czyli w legendy się nie wie-Ż-y !!!
Legendy się czyta… Większość zawodników wybiera północ, więc na południe lecimy właściwie sami. Owszem kilka osób zaczęło od południa, ale to niemal błąd statystyczny w konfrontacji z kierunkiem północnym. Na tej edycji Grassora mamy dwa typy punktów kontrolnych: klasyczne lampiony i zadania terenowe oznaczone jako punkty typu T.
Szkoda, że nie X bo skojarzenia z naszym Czarnym „jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*) KO-R-NO jest natychmiastowe.
Co ciekawe rajd zaliczany jest do Pucharu, a ma punkty -zagadki, czyli da się!
Ciekawostką jest to, że punkt zagadkę potwierdza się kodem, który trzeba utworzyć samemu.
Na przykład jeśli potrzeba odpisać rok i jest to rok 1999 to poprawny kod to JDDD.
Natomiast jeśli chodzi i wypisanie łacińskich wyrazów, które to na przykład "Vexilla regis prodeunt inferni" (*), to kod będzie miał postać VRPI.
Tej kryptografii musieliśmy się nauczyć przed rajdem – powiem tylko, że przykłady nie obejmują wszystkich możliwości.
Pierwsze punkty wpadają dość łatwo, a są to na przykład: górna stacja wyciągu narciarskiego, zagajnik na szczycie wielkiego, zielonego pagóra itp.
Zgodnie z oczekiwaniami, odblokowujące się rozświetlenia kolejnych punktów kierują nas do Wigierskiego Parku Narodowego, a potem dalej aż do Puszczy Augustowskiej. Na jednym z takich punktów czuję się jak bencwał – czytam opis Wieża. Zadanie: słowa z legendy.
OOO… pięknie. Pewnie będzie to coś takiego jak Wieża Rycerska w Siedlęcinie. Gdy tam docieramy, to jest to mała wieża widokowa, a legenda jest legendą nie o wieży, ale do mapy która jest tam narysowana.
Śmiać mi się chce: masz swoją wieżę z legendą, bencwale…
Dobra. Przyszła chyba pora na kilka zdjęć z tej części rajdu:
WIGRY 3… mają poziom!!!
Jest parno i duszno. Mimo, że tacham w plecaku około 4,5 litrów płynów (licząc z bidonem), posilamy się lokalnymi sklepami. Wolimy zostawić plecakowe zapasy na „zieloną” mapę – zieloną, bo to obszar Puszczy Augustowskiej. Na razie jednak musimy do niej dojechać, a droga wiedzie przez WPN (Wigierski Park Narodowy). Byliśmy tutaj w 2012 roku, czyli naprawdę bardzo dawno temu. To było na rok przed początkiem naszej przygody z rajdami. Już wtedy bardzo nam się tutaj podobało i fantastyczne było to, że wolno było poruszać się rowerem po każdym szlaku. Od szlaków pieszych po ścieżki dydaktyczne. Tak powinno być w każdym parku narodowym – niektóre powinny się tego nauczyć. Rozumiem, że Rysy z rowerem to słaby i niebezpieczny pomysł, ale szlaki bieszczadzkie czy ścieżki Magurskiego Parku idealnie się pod rower nadają (tutaj ukłon dla Słowaków, którzy prawie do każdego schroniska w Tatrach umożliwili wjazd rowerem – mają nawet projekt: Bicyklem pod horskie chaty!!).
A tymczasem w Wigierskim wiele się zmieniło – NA LEPSZE. Zaplecze turystyczne: odnowione tabliczki, wiaty, nowe ścieżki i szlaki. Po prostu rewelacja. Sentymentalna podróż do przeszłości, bo to także tutaj odkryliśmy SĘKACZA czyli Król Wszystkich Ciast.
Mkniemy zatem przez wschodnie zakamarki Wigierskiego Parku, kierując się do wspomnianej już Puszczy Augustowskiej.
Mamy coraz więcej kilometrów na liczniku, ale martwi mnie upływający czas. Zrobiło się już popołudnie, a przed nami jeszcze kawał drogi. Z oczywistych względów chcielibyśmy być przed nocą na trójstyku granic Polska – Litwa – Białoruś, który znajduje się głęboko w Puszczy…
Czy Pani się Puszcza…
Augustowska podoba? No, ja się pytam, bo mnie to nawet bardzo. Punkty zgromadzone tutaj to głównie lampiony, a nie zadania typu T. Nie dość, że zrobiły nam się spore przeloty między kolejnymi punktami, to jeszcze nierzadko niektórych z nich długo szukamy. Nawet nie chodzi tuta o błędy nawigacyjne, bo te nas nawet nie prześladują jakoś strasznie, ale chodzi o kwestie dojazdowe. Nie wiem czy wybieramy dziwne warianty, ale wszystkie nasze leśne przecinki, którymi jedziemy kończą się nagle i musimy przedzierać się przez krzaki. Jeśli punkt jest np. na skrzyżowaniu przecinek, to ono w terenie jest realne, ale dochodzimy do niego „z lasu” – przez mokradła lub chaszcze, bo droga która miała nas tu przyprowadzić nagle się urwała. Dokąd prowadzą zatem te drogi, które tutaj są – tego nie wiemy.
Jesteśmy tuż przy samej granicy Litwy, gdy „Ciemności kryją ziemię…” (*). Jeszcze gdzieś tam udaje nam się zrobić zdjęcie, niesamowitego nieba z zachodem słońca, ale chwilę później zapadają egipskie ciemności. W sumie nie wiem czy egipskie czy augustowskie czy też może już litewskie. Fakt faktem, dzień dobiegł końca, a że jest czerwiec i jesteśmy na północy Polski, oznacza to że zrobiło się koło godziny 22:30 – 23:00. No i co Szkodniś, znowu sami w nocy w lesie…
„I tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (*)
Dopada mnie także psychiczny kryzys. Kryzys to może za dużo powiedziane, ale jakiś niepokój. Licznik pokazuje, że jesteśmy 176 km od bazy. STO SIEDEMDZIESIĄT SZEŚĆ… masakra. I nadal się oddalamy. Owszem nie jest to odległość w linii prostej, bo jeździliśmy za punktami, ale to nadal kawał drogi… już wiem, że dzisiaj pobijemy nasz rekord. Musimy przecież jakoś wrócić…
W bazie mamy przepaki, bo nastawialiśmy się że zrobimy pętle z przejazdem przez bazę w połowie czasu… przebrać się jeśli bylibyśmy przemoczeni (a jesteśmy – o tym za chwilę), uzupełnić zapasy gdybyśmy byli głodni (a jesteśmy)… A jesteśmy 176 km od bazy… co znowu poszło nie tak?
I tak mieliśmy sporo szczęścia – jesteśmy mokrzy od potu i wody, bo dzień był koszmarnie parny, nawet wieczór nie przyniósł ochłodzenia. Niemniej przez Puszczę przeszła nawałnica z oberwaniem chmury. Nas nie dorwała i nie spadła na nas ani jedna kropla, ale gdy chaszczujemy to wszystko ocieka wodą: „choinki”, krzaki, drogi. Udało nam się bez potopu z nieba, ale chodzenie po mokrych zaroślach i wysokiej trawie sprawia, że i tak jesteśmy przemoczeni. A przy takiej wilgotności jaka jest w powietrzu, nie zapowiada się abyśmy mieli szybko wyschnąć…
Nerwy napięte do (trójstyku) granic…
Zbliżamy się do trójstyku granic: Polski, Litwy i Białorusi. W tym miejscu Puszczy Augustowskiej już kiedyś byliśmy, ale samego trójstyku nie widzieliśmy – brakło nam dosłownie 150 metrów. Nie puścił nas po prostu Sierżant Straży Granicznej, mówiąc że ekipa ze wschodu robi Im o to dym i ma pretensje, że ludzie się tam szwędają. Co ciekawe pojawił On się niemal znikąd, jak tylko podeszliśmy do ścieżki prowadzącej na potrójny słupek, a 5 minut później – kiedy jeszcze z nami rozmawiał – zjawił się także patrol na motorze i quadzie.
Dlatego też, planowaliśmy być na tym punkcie za dnia, aby nie wpakować się jakieś kłopoty. Wiecie… chodzenie nocą z latarkami po lesie po granicy UE, może przyciągać uwagę snajperów. A co mówi jedno z wojennych praw: nie ściągaj na siebie ognia, to denerwuje pozostałych członków oddziału.
Godzina przybycia tutaj nie była istotna, byle zrobić to za dnia – po jasnemu. No więc jest godzina pierwsza… tyle, że k***a w nocy. A dokładniej pierwsza trzydzieści. To chyba naprawdę nie jest mądre włóczyć po tej granicy po nocy… co znowu poszło nie tak?
Mam schiza, że naprawdę będzie dym… oby tylko nie z lufy, skierowanej w naszą stronę. Mijamy kamery na drzewach, nawet nie są zamaskowane: dwie, trzy, cztery, fajnie… zastanawiam się czy pomachać. Jak pomacham i nas dojadą, to nie przejdzie argument, że nie wiemy co robimy i się zgubiliśmy, że nieintencjonalnie tutaj jesteśmy.
Jak nie pomacham, to mogę wyglądać na gościa, który myśli że Mu się uda przemknąć cichaczem…
Dylematy przemytnika...
"A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”(*) czyli buła z pasztetem, gdzieś na skraju Polski
Czerwiec, a więc noc był naprawdę krótka. Kilka godzin i zaczyna się robić się jasno – zaczęła się sobota. Wszystko nadal mokre, ale patrząc po niebie, deszcze poszły gdzieś dalej. My nadal ciśniemy przez Puszczę, ale zbliżamy się do Rudawki i kilku innych małych miejscowości, ukrytych pośród tych nieprzebytych kniei. Tutaj jeździliśmy na Jaszczurze – Graniczna Woda (to czasy, kiedy jeszcze nie pisałem relacji z każdej imprezy... a szkoda), bo baza tego rajdu była właśnie w Rudawce. Do dziś pamiętam zapis z regulaminu tej imprezy: "zatankować i nie jechać na oparach, bo najbliższa stacja benzynowa jest 30 km stąd”
Jest koło 6:00 rano kiedy zaczyna dawać nam się we znaki sleepmonster. Muli nas straszliwie… trzeba złapać trochę snu.
Gdzieś na skraju miejscowości znajdujemy nieczynną przystań kajakową i zadaszoną wiatą. Wbijamy tam i łapiemy około 20-30 min snu na drewnianej ławie. Jak menele… albo jak prawdziwi ultra-rajdowcy. Znajdź 3 różnice.
Po krótkiej drzemce znikamy ponownie w lesie, tym razem w okolicach śluz Kanału Augustowskiego. Jesteśmy głodni, ale na ciastka czy słodycze nie możemy już nawet patrzeć. Cały poprzedni dzień na nich jechaliśmy. Normalnie na tak długie rajdy zabieramy zapiekane bombery z kurczakiem, krokiety lub inne takie rzeczy… ale tym razem jechaliśmy bezpośrednio z wakacji. Marzy nam się normalne śniadanie i wtedy zdarza się cud…
…nawet nie wiem jak się ta miejscowość nazywała. Kilka domów na krzyż i jeden CZYNNY sklep. Jest przed 8:00 rano, a pani ma świeżutkie bułeczki. Bierzemy! Buły i pasztet… i siedząc na krawężniku pod sklepem gdzieś na skraju Polski, odzyskujemy chęć do dalszej jazdy. Nadal jesteśmy przemoczeni, ale już nie głodni. Ruszamy dalej – ponownie w głąb puszczy.
Toniemy w bagnie, a Budowniczy z Daniela się Śmieje…
Spotykamy Daniela Śmieje… szuka punktu w ogromnym bagnie. Nie wiem jak dla Niego, bo On jechał od północy, ale dla nas to już kolejne bagno dzisiaj. Jak to było w opisie trasy? „Będę Wam głównie ukazywał piękno tych terenów - a zatem minimalizujemy chodzenie po krzakach i szukanie lampionów”
Ja się pytam, w którym k***a miejscu? Właściwie wszystkie punkty w Puszczy wyglądają jak na zdjęciach poniżej i powyżej. Jak nie chaszcze i komary, to bagna i mokradła… moczary. Daniel dzwonił nawet do Pawła, a ten zarzeka się że punkt stoi na końcu przecinki. Przy małym cieku wodnym i karze szukać nam dalej. Jakiej przecinki, ja się pytam? Zanikła 200 metrów wcześniej i co rozumiesz przez mały ciek wodny… jesteśmy w środku wielkiego rozlewiska (ponoć po burzy nocnej się takim stało). Czasem zapadam się w bagnie po kostki, a punkty lampionu nigdzie nie ma. Zgodnie z mapa powinien być tutaj, Daniel też to potwierdza, więc szukamy brodząc po moczarach…
Tego nie lubię w grassorowych punktach. Nie bagien – bagna lubię… Nie chodzi o trudność nawigacyjną, bo lubimy trudne nawigacyjnie punkty. Nie lubimy starty czasu… nawigacyjnie jesteśmy tam gdzie mamy być. Dokładnie. Tyle że punkt jest gdzieś ukryty, siedzimy zatem we właściwym miejsc i szukamy…. Już ponad 20 minut. Rok temu było tak samo: brzozy w ruinach zamku i rów przeciw-czołgowy. To irytuje…
Nagle Daniel krzyczy: „JEST”. Rzeczywiście jest… i dostanie się do niego zajmie nam kolejne 15 min. Sami zobaczcie…
Dobrze, że to już koniec tego kompleksu leśnego. Zaczynamy zawracać na bazę, ale to jeszcze nie koniec niespodzianek które na nas czekają…. W końcu limit jest do 22:00, a mamy sobotnie przedpołudnie.
Zwróćcie uwagę, że na zdjęciach poniżej są to różne miejsce!! Uwierzcie było ich wiele...
Tam kończy się mapa, tam mieszkają…
Chyba porażki, bo raczej nie punkty kontrolne.
Jest koło 11:00 drugiego dnia rajdu, a my odkrywamy straszną prawdę. Okazuje się, że część z dodatkowych map nam się nie wyświetliła. Oznacza to, że pominęliśmy na naszej trasie jakąś, nieznaną nam liczbę punktów. Jak to się stało i jak się o tym dowiedzieliśmy… i dlaczego tak późno? Już tłumaczę: zgodnie z zasadami rozgrywania tego rajdu na punktach kontrolnych po wczytaniu kodu przez NFC, odblokowywała się wczytana wcześniej na telefon mapa z lokalizacjami nowych punktów kontrolnych. Nie wiedzieliśmy jednak, że na każdym punkcie kontrolnym powinna się pojawić nowa mapa. Czemu nie wiedzieliśmy? W sumie to nie wiem – nie pamiętam czy było to mówione na odprawie, czy my tego nie usłyszeliśmy, czy czegoś nie zrozumieliśmy. Ciężko mi teraz spekulować na ten temat.
Niemniej sytuacja nie wzbudziła naszych podejrzeń bo – w sumię opiszę to na przykładzie (nie przykładajcie uwagi do oznaczeń, bo są robocze):
- jeden z punktów kontrolnych odblokował na mapę z lokalizacją punktów:
A (on sam), B, C, D
- pojechaliśmy na B, po zaliczeniu którego zobaczyliśmy tą samą mapę, a więc
A, B (on sam), C, D
- no to pojechaliśmy na C i tak dalej.
Okazuje się, że na punkcie B powinna odkryć się jednak inna mapa niż na punkcie A (np. B, C, D, E)
My założyliśmy, że to kwestia wariantowości przejazdu: niektóre punkty kierują do siebie nawzajem w ramach pewnych zgrupowań, po to aby poznać ich lokalizację zarówno, jeśli się zacznie się od A jak i od E.
Tymczasem nam się CZASAMI wyświetlała po prostu poprzednia mapa lub czasem druga od końca, zamiast nowej.
I to słowo CZASAMI jest kluczem, bo gdyby działo się tak zawsze, to sądzę że zorientowalibyśmy się szybciej, a tak…
…dopiero drugiego dnia, kiedy jeden z punktów pokazał nam kawałek mapy – nazwijmy to z d***, czyli zupełnie mający się nijak do miejsca w którym jesteśmy stwierdziliśmy, że jest coś nie tak.
Po restarcie telefonu, odkryła się właściwa mapa. Wtedy wszystko stało się jasne – jałowe przeloty przez Puszczę, nie powinny być jałowymi przelotami. Po prostu nie odsłoniły nam się wszystkie punkty kontrolne.
Nawet Budowniczy trasy mówił, że jak śledził nasz wariant w trakcie rajdu, to był on (wariant, nie budowniczy) co najmniej zadziwiający. Gdy poznał przyczynę takie stanu rzeczy, wszystko stało się dla Niego jasne. Nie mam pojęcia ile punktów „przegapiliśmy”, ale rzeczywiście dla kogoś kto znał lokalizację wszystkich lampionów, nasz przejazd zygzakiem między niektórymi z nich, mógł wydawać się nawet nie dziwny, a wręcz absurdalny.
No trudno, tak czasem bywa. Wot k*** technika jak mawiają. Nie znacie tego kawału?
Kolej transsyberyjska. Spotykają się na korytarzu dwaj goście:
- Dokąd jedziecie, Towarzyszu?
- Z Władywostoka do Moskwy, a Wy?
- Z Moskwy do Władywostoka.
Chwila ciszy i jeden z nich komentuje: „Wot k*** technika”
No niestety nic już z tym nie zrobimy. Bardzo nas to nie boli, bo nie walczymy dzisiaj o miejsca, ale gdyby to się przydarzyło komuś z aspiracjami do pudła, to masakra. Nie będziemy się wracać do Puszczy. Pora na drugą rundę w Wigierskim Parku Narodowym – tym razem jego zachodnia strona.
Aramisy ekstra polują na punkty kontrolne
Aby w pełni zrozumieć tytuł tego rozdziału, musicie poznać pewien matematyczny suchar. Uwaga, bo to beton!
Nowa Dyrektywa EU zarządziła, że wszystkie zwierzaki z ZOO mają zostać odesłane do domu. Wypuszczone na wolność.
Dyrektor ZOO zmartwił się tym, bo w jego ZOO żyły tylko pingwiny i lwy. Pingwiny to spoko, przyzwyczajone do lodu i śniegu sobie poradzą. Ale lwy... one znają tylko pingwiny i nigdy nie żyły na sawannie. Zmartwił się, że sobie nie poradzą - postanowił wysłać lwy na
szkolenie. Jednakże jedyne szkolenie na jakie były jeszcze miejsca, było szkoleniem z... matematyki.
Dyrektor nie mając większego wyboru wysłał lwy na to szkolenie, a potem wypuścił je na sawannie.
Obserwuje je z ukrycia jak sobie radzą, a te zjadają żyrafy, kangury, zebry. Po prostu "Duch i Mrok" (*)
No i co się okazało? Lwy po szkoleniu z matematyki EKSTRAPOLUJĄ !!!
TAAAAADAM, kurtyna. Ja się popłakałem. Zacny hermet, milordzie :D
Co to ma wspólnego z nami? Musimy ekstrapolować mapę. Wyjeżdżamy poza obszar dostępnej nam mapy. Pasuje Wam? Rajd ma 444 km, a my i tak zdołamy wyjechać poza mapę. Aramisy tak bardzo. To jest jakieś nieporozumienie...
A tak serio, to robimy to planowo. Przewidujemy jak idzie droga poza mapą – jeśli idzie zgodnie z przewidywaniami, bardzo nam to skróci drogę do Wigierskiego Parku. Owszem moglibyśmy jechać na około, jawnym na mapie wariantem, ale byłoby to spore nadłożenie drogi. Tym razem wszystko idzie zgodnie z planem. Nasza ekstrapolacja zadziała perfekcyjnie i wpadamy na mapę dokładnie tam gdzie przewidujemy, że dojdzie nasza droga.
Niby to było oczywiste, że będzie to jej przedłużenie między arkuszami, ale wiecie jak jest. Mogły się na tym niejawnym kawałku pojawić skrzyżowania, jakieś dziwne zakręty i trzeba by wtedy kombinować na czuja. Tym razem mamy szczęście. Droga między dostępnymi nam arkuszami jest prosta jak strzała, więc skrót okazał się skrótem, a nie jak to czasem bywa „skrótem przez wydłużenie”.
Jeszcze tylko druga drzemka, też koło 20 min… gdzieś pod jakimś płotem w polu, bo znowu nas muli sen.
Tym razem jak tacy rasowi manele.
Dzięki temu sleepmonster nie będzie nas już dzisiaj niepokoił.
" ...i wtedy znalazł w sobie siłę aby biec" (*)
Zachodnia część WPN jest jeszcze piękniejsza niż wschodnia, więc jesteśmy zachwyceni terenami tutaj.
Na koniec dnia pozostaje nam powrót do Suwalskiego Parku Krajobrazowego i atak północnych rubieży. Na liczniku mamy 280 km zrobiony i jesteśmy wykończeni, ale nagle nie wiadomo skąd, znajdujemy w sobie siłę aby jeszcze powalczyć.
Mieliśmy zjechać do bazy na 20:00-20:30, finalnie zjeżdżamy po 22:00 czyli wchodząc już w limit spóźnień.
Czy sił dodało nam spotkanie z innym rowerzystą (niestety nie pamiętamy imienia), z którym zaliczamy kilka ostatnich punktów.
Czy też w końcu upały zelżały. Nie wiem, ale wiem że ostatnie podjazdy wchodzą nam od kopa. Ciśniemy po pagórach jak szaleni zaliczając kilkanaście punktów kontrolnych z północnej mapy.
Dość już tekstu, niech przemówią obrazy:
Podsumowanie/przemyślenia:
- niesamowite zakończenie urlopu
- NOWY REKORD: 320 km w 36 godzin (YEAH !!!)
- Zwycięzca rajdu zrobił ponad 500 (k***a...)
- Część w Puszczy - masakra, zło, mordęga z chaszczami, bagnami i komarami.
- Cześć w WPN i Suwalskim Parku cudowna i wspaniała.
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - dobry klimat
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - trochę losowości wprowadza, bo nie da się zaplanować całościowego wariantu
- bardzo duża odpowiedzialność na Budowniczym Trasy jest aby nie było tak, że Ci co pojadą w lewo mają punktów jak mrówków,
- kiedy Grassor 666? Żarty żartami, ale teksty o edycji 555 na 55 lat Wikiego to już za 100% żart nie biorę.
- jak nie ma Wam kto trasy zrobić 666, to my zrobimy!!
Zawsze nas wkurza, gdy ludzie mówią że byli w Beskidach. Czy gdzie: w Żywieckim, Małym, Niskim, Sądeckim, Śląskim, Wyspowym, Makowskim?
Ale tym razem zrobimy wyjątek: GRASSOR 666 w Beskidach. Których? WSZYSTKICH :D :D :D
Dzisiejszy odcinek sponsorowały liczy 444 oraz 320. Zwłaszcza 320 !!!
CYTATY:
1. Jedna z najlepszych (a mało znanych) piosenka Budki Suflera "Kolenda rozterek"
2. Tytuły rozdziałów w książce Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"
3. Piosenka Metallica "Turn the page"
4. Uwaga hybryda dwóch piosenek o tym samym tytule "Czarny chleb i czarna kawa". Tekst są różne. Jedną śpiewają Strachy na Lachy, drugą Hetman.
5. Przypisywane wielu osobom.
6. Książka Sergiusza Piaseckiego "Zapiski Oficera Armii Czerwonej" (gdyby ktoś nie wiedział to jest to pastisz)
7. Dante "Boska Komedia", cześć: Piekło.
8. Książka "Ciemności kryją ziemię" autorstwa Jerzego Andrzejewskiego
9. Biblia oczywiście
10. Piosenka Budki Suflera "Jest taki samotny dom"
11. Tytuł filmu przygodowego o dwóch lwach, które terroryzowały ludność Afryki.
12. Książka Stephen'a Kinga (pod pseudonimem Richard Baumann) "Wielki marsz" - jedna z 3 najlepszych książek Kinga według mnie po "Bastionie" oraz "To".
Kategoria Rajd, SFA