aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2018

Dystans całkowity:251.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:83.67 km
Więcej statystyk

Tropiciel 26

  • DST 61.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 października 2018 | dodano: 26.10.2018

Oto i druga część opowieści o tych, którzy wzgardzili snem. Z "Jaszczura - Kamienne Sciany" wyjeżdżamy około 22:00. Do Wołowa z Plichowic mamy 2 godziny drogi, a nasz start wypada o 00:30. Tutaj ponownie chcielibyśmy podziękować ekipie Tropiciela, za przychylenie się do naszej prośby i ustawienia naszego startu najpóźniej jak się da. Kolejny raz przepraszamy za kłopoty i raz jeszcze obiecujemy, że na pewno NIE będzie to ostatni raz. Dwa rajdy - jeden w dzień, drugi w nocy to świetna zabawa i bardzo nas cieszy, że po raz kolejny udało się złapać taką parę imprez.
Do Wołowa przybywamy parę minut po północy, niemal spóźnieni bo droga nam się trochę przedłużyła. W biegu niemal ściągamy rowery z auta, rejestrujemy się i na starcie meldujemy się... minutę po naszej godzinie startowej. Masakra, ciągle w biegu. Owszem na własne życzenie, ale jednak ciągle w biegu :)

Miasto zasypia, budzi się Mafia... czyli "wielu Bothan zginęło, aby dostarczyć nam te informacje" (*)
Każdy Tropiciel ma jakiś motyw przewodni: było skażenie, były słowiańskie Demony, a dziś walczyć będziemy z układami mafijnymi. Pierwsza część tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do popularnej gry "Mafia" i ogólnie bardzo pasuje do klimatu dzisiejszej imprezy. Wołów dawno już zasnął, a my ruszamy w noc. Jesteśmy dzisiaj agentami wywiadu, którzy mają uzyskać informacje pozwalające na rozbicie rządzących tym miastem gangów. Nadarza się ku temu idealna okazja, bo właśnie zmarł "Capo di Tutti Capi" i w grupie rozpoczęła się wewnętrzna walka o schedę po Nim.
Każdy z Gangsterów posiada fragment kodu, który ułożony w całość i odszyfrowany pozwoli uzyskać dostęp do sejfu. A w nim? No właśnie, tego się trzeba dowiedzieć... ponoć będzie tam coś co pozwoli pokonać Mafię.
Otrzymujemy jeszcze dodatkową informację - wyrwaną gangom niemal w ostatniej chwili. Nie powinniśmy dziś ufać mapie. Niektóre ścieżki wyprowadzą nas na manowce, a tam gdzie nie ma dróg, odnajdziemy trakty prowadzące do celu. Na tym etapie nie wiemy jeszcze jak bardzo dotknie nas dziś to zjawisko, ale nie uprzedzajmy faktów. Planujemy nasz wariat przejazdu i ruszamy w noc...
Zdjęcie ze startu pochodzi z oficjalnej galerii Tropiciela, pozwoliliśmy sobie je pożyczyć na potrzeby relacji :)


Może łuska do portfela na szczęście?
Ruszamy w noc i pierwsze punkty wchodzą nam jak złoto . Pierwsze zadania także.
Na punkcie B musimy rozwiązać szyfr, a jako że Obsługa Punktu grzeje się przy ognisku, to sprzedaje podpowiedzi za 10 patyków. To jest deal - dzięki temu mieli drewna na cała noc, jak niemal każda ekipa Im dostarczyła patyki i konary :)
Kolejny punkt to to zadanie militarne. Dostajemy łuski na szczęście... Kurde, w portfelu to się toto nie zmieści. Nic dziwnego, bo jest tu nawet AK47. Tak, to jest nasze kolejne zadanie. Przypasować łuski do broni. Jest klimat!!
Zadanie nie takie proste jakby się mogło wydawać, ale udaje nam się zrobić je przy drugiej próbie.


Jakie jest najlepszy tekst na podryw? Przeprasza Panią, czy ta chusteczka pachnie chloroformem?
Aby dostać się na kolejny punkt musimy przeprawić się przez tereny podmokłe i strumienie. Chwila buszowania po krzakach i udaje nam się znaleźć suchą drogę przez wodne przeszkody, ale niektórzy twardo cisną na wprost, przez wodę. Mają samozaparcie albo samo zaparcie :)
Obsługa punktu to ponownie militarne klimaty. Jako, że nasz zespół jest dwu osobowy dostajemy zadanie typowo ARAMISOWE: po 20 pompek na głowę. Bajer - to lubię.Padamy na glebę i ciśniemy 20, kiedy to przybywa jakaś większa, głównie żeńska ekipa. Jako, że ich zespół jest spory, dla nich zadanie wygląda zupełnie inaczej. Zielone Ludziki skuwają dwie dziewczyny kajdankami, a reszta ma je uwolnić dopasowując kluczki. Szkodnik zrobił pompki i chce napierać dalej, ale mnie jakoś dalej nie ciągnie obecnie za bardzo.
Ej Szkodnik, tutaj skuwają sympatyczne dziewczyny kajdankami, czemu miałbym chcieć stąd odjechać?
Szkodnik naciska, ale proponuję rozwiązanie: pojedziesz po lampiony, ja tu zostanę,pomogę w obsłudze tego punktu.
Szkodnik wyraża kategoryczny sprzeciw... mówi mi, że nie ma takiej opcji.
Pytam czemu? A ten na to, że nie "obrobiłem" jeszcze tych dziewczyn w kajdankach, które mam w piwnicy. Nie dostanę żadnych nowych, póki nie zajmę się tymi zaległymi. Nie po to dostałem na urodziny zestaw małego chirurga, sprzęt do przesłuchań oraz maskę z filmu "Krzyk", aby wszystko to leżało odłogiem, a "sztuki" w w piwnicy się zmarnowały.
No nie ma dyskusji ze Szkodnikiem. Nie będzie nowych, póki nie odrobię zaległości.
Ech... no szkoda. Bo mam tutaj okazy jak na tacy. A tak to znowu będę musiał nocą łazić po mieście - jak ja nienawidzę tego płaszcza i kapelusza. Tego "Dzień dobry Pani, zgubiłem się. Nie znam miasta, może mi Pani pokazać na mapie gdzie jesteśmy... mapę mam tutaj , proszę spojrzeć".
A potem targanie ich po schodach w dół i te ciągłe pytania  od Szkodnika: "widział Cię ktoś? Na pewno? Szybciej, szybciej..." Popędzanie... ciągle to popędzanie.
A same okazy? Niby wszystkie nieustannie na diecie, ale zatachać niektóre po schodach w dół to jest wyzwanie dla moich chorych kolan. Niemniej przynajmniej z tych większych są smaczniejsze rarytaski... kiełbaska do pracy i częstujesz kolegów, a Ci się zastanawiają co to za mięsko. Przepis to tajemnica, ale prawda że paluszki lizać... rozumiecie? Paluszki lizać :)
No ale Szkodnik ma rację. Zaniedbałem systematyczną obróbkę, nie jestem na bieżąco, to muszę najpierw nadrobić zaległości nim dostanę nowe sztuki.
"Głowę zwiesił niemy" (*) i jadę za Szkodnikiem, odjeżdżamy - dziś muszę obejść się smakiem.
Choć może nie do końca - dwa długie rajdy, więc znowu mam w plecaku 5 krokietów. Domowej roboty, jeśli łapiecie aluzję. Pychotka :)



"Now let me welcome everybody to the Wild Wild West, a state that's untouchable like Eliot Ness ..."
Na kolejny punkcie witają nas Gangsterzy. Jeden z Nich przedstawia się jako Al Capone.
Odpowiadam, że miło mi poznać - ja nazywam się Eliot Ness.
Nie wiem czy kolega podchwycił klimat, bo żart był lekko hermetyczny. Ness był dowódcą oddziału operacyjnego federalnych zwanego "Nietykalnymi", którzy doprowadzili do skazania Ala Capone (Nazwa oddziału "Nietykalni" pochodzi z dziennika Chicago Daily News, w którym tak ich przezwano gdy upublicznione zostały nieudane próby skorumpowania Ness'a oraz wielokrotne próby zastraszenia Go). Nie każdy jednak musi znać tą postać, bo czasy prohibicji i zawirowanie z nimi związane to dość osobliwa historia i mocno związana ze społeczeństwem amerykańskim, a nie Europą.
Naszym zadaniem tutaj jest odnalezienie skradzionych złotych monety. Aby tego dokonać musimy ze Szkodnikiem współpracować. Każde z nas otrzymuje dwie liny - po jednej do każdej ręki. Ciągnąc lub popuszczając je sterujemy wiszącym hakiem, którym musimy złapać wiadro stojące na ziemi i dostarczyć je we wskazane miejsce. W wiadrze znajdują się poszukiwane przez nas złote monety.
Ruszamy do boju i chwilę później hak lata jak chce, tak że za moment ktoś skończy jak Janosik... "

Wisi zbójnik wisi za poślednie ziebro, pytają Panowie kaj złoto i srebro. Choćbym ja miał wisieć na trzech szubienicach nigdy wam nie powiem o moich piwnicach" (*)

Musimy najpierw ogarnąć jak działają liny nim zaczniemy uskuteczniać jakąkolwiek współpracę. Szkodnik każe mi stać nieruchomo, nie ciągnąć anii nie popuszczać lin, tak aby zorientować się jak działają te jego. Chwilę później dostaję zjebę że nie pomagam, tylko stoję jak osioł. Zastosowałem się do prośby, tak?
Widzicie jak to jest... pamiętajcie, żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary.
Gdy już ogarnęliśmy jak działają układy liniowe eeee wróć LIN'owe nie, nie... nie LIN'owe, ale linowe. No! Gdy już ogarnęliśmy jak działają układy linowe to nawet sprawnie wyratowaliśmy wiadro z opresji.
Wpiszę to sobie w CV w swoich największych osiągnięciach: ratunek wiadra z potrzasku :)



KA-BOOM... czyli swąd palonych ciał.
Pamiętacie film na podstawie gry (tak tej Widnows'owskiej) Saper?
Tak się właśnie czujemy na kolejnym punkcie. Musimy uwolnić zakładnika uprowadzanego przez Mafię, ale aby to zrobić należy najpierw rozbroić bombę. Z przecieków dowiedzieliśmy się, że aby otrzymać podpowiedź jak rozbroić ładunek, trzeba odpowiedzieć na pytanie: jaka jest najgłębsza jaskinia świata. Widzicie, na rajdzie można się czego nauczyć... polecam przeczytać bo jest naprawdę niesamowita. 
Mimo, że znamy odpowiedź na pytanie i otrzymujemy podpowiedź... nie mówi nam ona zupełnie nic. Podpowiedzią jest możliwość dokładnego oglądnięcia zakładnika. Zwracamy uwagę na wszystko: napis na worku na głowie, kable bomby, ułożenie ciała... oprócz tego, na co uwagę zwracać powinniśmy. Po 10-sekundowych oględzinach zabierają nas na do miejsca rozbrajania bomby. Są 3 dźwignie, 2 powodują eksplozję, a trzecia rozbraja bombę. Basia wybiera jedną, ja inną. Sprawdzamy obie. 2 x KABOOM !!!
Trzeba było wybrać 3-cią. Podpowiedzią był węzeł jakim przywiązana była bomba do zakładnika, bo dokładnie taki sam węzeł był na 3-ciej dźwigni. Polegliśmy z kretesem... albo raczej z wielkim hukiem :)

"Co jest najważniejsze jesienią?" Łyżka. A czemu? Bo JE SIE NIĄ :)
Suchar ten dedykuję Gangsterom na punkcie C. Zacna ekipa z półświatka dopada nas w środku nocy i każe wykazać się myśleniem nieortodoksyjno-absurdalno-błyskotliwym. Mamy podawać sucharowe odpowiedzi na sucharowe pytania i od naszej elokwencji zależy czy zaliczmy ten punkt czy nie.
Leci pierwsze pytanie:
"Co zrobił Sobieski zaraz po objęciu tronu?". To znam, proste, że na nim po prostu usiadł :)
Niemniej pytanie takie uznałem za wyznawanie na pojedynek. Prawdziwą strzelaninę z Gangsterami. Odpowiadam zatem inną zagadką, mimo że to my mamy być tutaj pytani:
"Po której stronie gęś ma najwięcej pierza?"
Zaskoczyłem ich, nie zdążyli nawet przeładować. Proste, że po ZEWNĘTRZNEJ !!!
Gangsterzy sięgają po większą artylerię:
"Co robi ginekolog?"
Oh tego nie znam. Myślę, myślę, ale nie wiem.
Odpowiedź mnie zabija: "Szuka problemów tam, gdzie inni znajdują szczęście"
Czuję się niemal zobowiązany odpowiedzieć z równie grubej rury:
"Ginekolog patrzy w oczy, a powinien?"
OKULISTA !!!
Ha, teraz to my Ich zniszczyliśmy. Próbują się nie śmiać, ale nie dają rady.
Rozbiliśmy bank. Dolary wędrują na stół, a kolejne dziurki w naszą kartę.
Posileni tak wielkimi sucharami, żegnamy się z Gangsterami i znikamy w mroku nocnego lasu.



“Stunning display of group and individual stupidity” (*)
Czyli o tym jak narazić „miano” Tropiciela. Jak już Wam nieraz pisałem, miano zyskują osoby, które zaliczą wszystkie punkty kontrolne w limicie czasu. Na ostatnim Tropicielu zeszliśmy z czasem poniżej 7 godzin, mając dostępne 8. Nie, nie chodzi o to by się chwalić bo nie ma czym, bo są tacy co schodzą grubo poniżej 4 godzin, więc nie ma porównania. No dobra, mamy usprawiedliwienie – ciągle jesteśmy po jakimś rajdzie w dzień, ale jakby nie patrzeć przybycie na metę z kompletem i bezpiecznym zapasem to jest nasz cel zawsze. Nie musi to być rekord przejazdu, fajnie jest pobawić się zadaniami, pogadać z obsługą punktów… ale pasowałoby dotrzeć w limicie!
Takie też mieliśmy założenie tym razem i powiem Wam, że czas z jakimi wchodziły nam pierwsze punkty był po prostu rewelacyjny. Na trzecim, czwartym punkcie, pojawiła się myśl, że idzie nam tak dobrze że skończymy przez świtem. Mając już trochę doświadczenia w te klocki, od razu myśl taką wywaliłem do kosza – bo zawsze, zawsze kiedy tak pomyślę, życie pyta „naprawdę?”.
I tak też było tym razem… przed Wami krótka opowieść o tym jak w popisowy sposób narazić się na utratę miana Tropiciela. Czysty KNOW-HOW, poradnik HOW-TO. Instrukcja krok po kroku. Na punkcie F (jest to jeden z punktów opisanych powyżej) straciliśmy trochę czasu bo się drogi nie zgadzały z mapą, ale nie powinno to nikogo dziwić, bo tak też pisało w instrukcji: NIE UFAJCIE MAPIE.
Piękna przecinka wyprowadziła nas głęboko w las, następnie znienacka zanikła, kończąc się ścianą drzew i krzaków. Wtedy podjęliśmy bardzo mądrą decyzję aby się wycofać i spróbować pkt F najechać od innej drogi. Kosztowało nas to jakieś 15-20 min straty, ale zadziałało jak złoto.
Dlaczego zatem, kiedy sytuacja się powtórzy, nie zastosować takie samego manewru? Hmm, BO NIE. BO NIE i CH*J :)
Tak można w skrócie streścić to co odwaliliśmy przy punkcie K. Był to punkt stricte z tras długich, więc część zawodników nie będzie go w ogóle kojarzyć, ale powiem Wam, że spotkaliśmy tam zło… leśne zło.
Planem było nadjechać go od południa, jako że dostępne były dwie drogi: od zachodu lub od południa, a na mapie obie były traktami tej samej klasy czyt. przecinki leśne.
Ruszamy od południa i chwilę później przecinka zaczyna się „psuć”. Niestety nie zepsuła się tak jak ta w drodze do F - znienacka, ale zaczęła się psuć stopniowo. Z każdym krokiem robi się coraz trudniej. Jeden wiatrołom w poprzek drogi, drugi, za chwilę 3 pod rząd, ale twardo idziemy.
Wskazania kompasu mówią, że kierunek jest bardzo dobry – brniemy dalej. Złamanych drzew robi się coraz więcej, a nie są one małe. Na każdym trochę schodzi aby przeprawić się z rowerem. Postanawiamy zatem ukryć bezpiecznie rowery i pójść dalej z buta.
Zgodnie z planem rowery zostają schowane pod wielkim zwalonym drzewem, a my ciśniemy dalej. Przecinka przestała być jakąkolwiek drogą, idziemy przez morze wiatrołomów. Niektóre tak ogromne, że nie daję rady przejść górą i muszę się pod nimi niemal czołgać.
Tempo marszu spada do ślamazarnego. Mamy do przejścia jakieś 300 metrów jeszcze, ale nasza prędkość wydaje się oscylować w okolicy 5 metrów na 24 godziny… Masakra. Myślimy czy się wycofać, ale punkt jest już bliżej niż dalej, dlatego brniemy… brniemy głębiej, a tam tylko gorzej. Zaczynają się dzikie róże i podmokłe tereny. Trochę deja vu z Rozlewiska Moczarki, tylko klimat trochę inny – ale równie prz****ny.
W końcu po długiej walce docieramy do lampionu i dziurki lądują na karcie. Teraz trzeba wrócić do rowerów i ponownie przedzierać się z nimi przez te raz już przebyte  wiatrołomy – w końcu rowery porzuciliśmy wcale nie tak blisko końca dobrej drogi.
Wracamy i znowu zaczyna się walka…  w drugą stronę wcale nie jest łatwiej. Jesteśmy umorusani i brudni – naprawdę czasem niemal się czołgam pod niektórymi przeszkodami. Gdy docieramy do rowerów, zastanawiamy się co dalej. Czy postąpić mądrze i wycofać się do drogi, czy może przedzierać się na dziko w kierunku pkt E. Skoro w stronę K było morze wiatrołomów, to na wschód, w stronę E na pewno ich nie będzie, prawda?
Pamiętajcie ten zakręcony film "KUNG PAO - wejście pięści" -  była w nim taka scena:

"So here were my options: A, quickly duck sideways, dodge the claw, then take him out with a spinning back-kick or B, take the claw in the face, then roll on the ground and die. [Gets hit in the face a few seconds later]
Hmm! Shoulda gone with A!"


Tak było... powinniśmy wybrać opcję A, ale nie... przedzieramy się na dziko w kierunku E. Przecież wiatrołomy muszą się kiedyś skończyć. Na E prowadzi droga, byle do niej dotrzeć. Po 30 minutach przeprawy okazuje się, że drogi na E też nie ma. Jest coś innego - zgadniecie co? TAK, dokładnie: bagna  i wiatrołomy... cudownie. Utknęliśmy na na amen. Kaplica.

Próbujemy jakoś się wydostać z potrzasku, ale jedynym sensownym rozwiązaniem wydaje się powrót na punkt K i pojechanie tą drugą drogą do drogi głównej (o ile chociaż ta istnieje). Istnieje i jest nawet całkiem spoko, bo od pkt K do E okrężną drogą zejdzie nam niecałe 20 min. Po prostu ARAMIS express. Niemniej na zabawie z wiatrołomami straciliśmy około 2 godzin. SŁOWNIE: dwóch godzin. Oznacza, to że do limitu została nam niecała godzina, a przed nami jeszcze dwa punkty i powrót do bazy. Robi się niewesoło, bo jest realna "szansa" że nie zdążymy na czas!!
Jak się nie ma się w głowie, to musi się mieć w nogach. Ciśniemy ile fabryka dała, ale minuty uciekają szybko... za szybko.

"Jeszcze jeden lampion dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwoli panna Basia, młody szermierz pyta..." (*)
Nie jeden, a dwa. Nie panna, a Pani. Nie młody, ale sponiewierany bagażem lat minionych... zgadza się jedynie poranek i pyta. TAKA PYTA!!! że nie zdążymy. Ciśniemy jak wściekli. Lecimy to drogą, to lasem, przewracam sarny i samochody. Dziś nie hamujemy dla nikogo. Wpadamy na pkt E, a tam zadanie. Kochamy zadania, przecież na tym polega Tropiciel, ale błagam nie teraz. Zadanie = czas... czas, które nie mamy. Czas, który pożarły łakome wiatrołomy. 
Zadanie to partyjka gry - podobnej do cymbergaja, ale trochę trudniejsza (kilka  Zaczynamy grać, ale myślami jesteśmy już w drodze, a oczyma wyłącznie na zegarku, a nie na planszy. Nie idzie nam... pytam co będzie, jeśli przegramy.
Pada hasło KARA.
Człowieku zlituj się, jak dodasz czasowa to Cię ukrzyżuję i pożrę, albo pożrę i ukrzyżuję. Mogę nago wbiec do jeziora postraszyć łabędzie, wszystko - ale nie kara czasowa. Nie dziś, nie teraz.
Pada znamienne: nie ma już innych ekip, więc obejdzie się bez kary, jedźcie. DZIĘKUJĘ. KOCHAM CIĘ WODZU. ODROBIĘ W POLU. Szkodnik lecimy!!
Wpadamy na drogę asfaltową i rozwijamy chore prędkości przelotowe. Jest pięknie bo wraz z porankiem budzą się do życia wspaniałe mgły. Jest pięknie i... późno. Tzn wcześniej. Po 7:30 rano, ale dla nas to późno.

Wpadamy na ostatni punkt dzisiaj, a tam nie ma zadania ale są batony. Obsługa nas rejestruje i pyta czy chcemy batona. A my, że NIE.
Zdajcie sobie sprawę? Odmówiłem BATONA? Wiecie jak bardzo musieliśmy się spieszyć, żeby odmówić batona? Wiele błędów popełniłem w życiu, wielu wyborów żałuję... ale to już przesada. Odmówić batona? Gdzie honor, gdzie jakieś zasady, cokolwiek...
Wyjeżdżamy z punktu i lecimy dalej.
Ciśniemy na bazę, ale już trochę spokojnie. Zdążymy. 
Do bazy dojeżdżamy na około 10 minut przed limitem. Udało się, ale stres zafundowaliśmy sobie niesamowity... po części na własne życzenia, a po części przez pecha (gdybyśmy wybrali drogę od zachodu a nie od południa to byśmy w punkt wjechali w parę minut - a na mapie były identycznej klasy).
W bazie wszyscy już są: Kamila, Filip, Lenon, Magda, Mateusz, ekipa Etisoft. Tylko my wyglądamy na brudnych... Lenon (znany też jako Jonathan z Idared) mówi nam, że przecież trasa była sucha. Wzrok Basi zniechęca go dalszego wygłaszania takich opinii.

W bazie łapiemy około 2 godzin snu i zostajemy na uroczystym zakończeniu. W losowaniu nagród Basia dostaje karimatę i torbę treningową/podróżną. Rewelacja. Ale to co jednak jest najważniejsze to SREBRO.
To nasze 6-ste miano TROPICIELA a więc srebrna odznaka. Świętujemy sukces, który przybliża nas o kolejny krok do najbardziej prestiżowej złotej odznaki (9 mian).
Gdy wracamy do Krakowa, idziemy spać niemal jest natychmiast. Z piątku na sobotę przespaliśmy się około 3-4 godzin, w bazie całe dwie... to oznacza, że jest niedziela wieczór, a od nocy z czwartku na piątek spaliśmy 5-6 godzin. Ale było warto.

P.S. A co z Mafią? Mafia rozbita. Ułożyliśmy kod do sejfu, na podstawie wszystkich wskazówek zebranych po drodze. A co krył sejf... ha, może pozostawimy to taką samą nierozwiązaną zagadką jak kultowa scena z "Pulp Fiction"? No dobra powiem Wam: sztabki złota... jadalnego, podłużne bułeczki śniadaniowe. Dla mnie bomba :)
CYTATY:
1) Oczywiście "Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi". Mon Mothma o planach drugiej Gwiazdy Śmierci, (odprawa przed bitwą o Endor).
2) Wiersz: Kazimierz Przerwa Tetmajer "Koniec wieku XIX"
3) Dr. DRE i 2pack "California love"
4) Piosenka z serialu "Janosik"
5) Horror "Wzgórza mają oczy II" (scena zjeby młodych rekrutów)
6) Parafraza piosenki wojskowej "Jeszcze jeden mazur dzisiaj"


Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Kamienne Ściany

  • DST 70.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 października 2018 | dodano: 23.10.2018

Ostatni, czwarty już Jaszczur w tym roku. Dla nas niestety tylko trzeci, bo nie udało nam się dotrzeć na lipcową edycję "Astronomiczne Odległości". Czemu? Bo nazwa zobowiązuje i był  on rozgrywany w astronomicznej odległości od Krakowa (Frombork), a do tego my w tym czasie jechaliśmy właśnie na obóz szermierczy. Do tego ta edycja pokrywa się z inną, genialną imprezą - TROPICIELEM. Szczęśliwie da się to jakoś pogodzić i w klasyczny już dla nas sposób, startujemy tu i tu - za dnia na Jaszczurze, a nocą na Tropicielu.   
Jaszczurowe limity mają czasem po 18 godzin, więc nie uda nam się zostać na całym rajdzie, ale i tak nie jest źle - dzięki temu, że nasz start na Tropicielu wypada o 00:30, to uda nam się zaliczyć większą część Jaszczura.

"Tęsknię za ciepłym dotykiem świtu,

tam gdzie jeziora mają barwę nefrytu,

tęsknię za miejscem dziecięcych przygód

tam gdzie powietrze ma zapach bursztynu

Dziś - ruszam w drogę, niosę ciężkie brzemię,

choć mam chłodne dłonie, to słońce goreje.

To jest przeznaczenie, które każe mi iść naprzód

Kochana Drużyno - NIE ZWALNIAJMY MARSZU" (*)

To właśnie czuję kiedy jedziemy na Jaszczura – Kamienne Ściany. Jaszczur to jeden z naszych ulubionych rajdów a Dolny Śląsk to jedno z najpiękniejszych polskich województw, które my po prostu uwielbiamy. Byliśmy tu dziesiątki razy: od Gór Izerskich, przez Rudawy Janowickie czy Góry Kamienne po Stawy Milickie, ale zawsze, po prostu zawsze kochamy tu wracać. A dziś mamy ZNOWU piękne połączenie, czyli Jaszczur na Pogórzu Izerskim.
Czemu znowu? Bo dokładnie rok temu, w końcówce października, niedaleko stąd odbywał się inny Jaszczur, a my podążaliśmy wtedy Ścieżką Muflona. Była to jeden z tych rajdów, który sponiewierał nas naprawdę zacnie i srogo… był to także jeden z najwspanialszych rajdów w naszej karierze. Jeśli kiedyś pokuszę się o zestawienie naszych najlepszych (subiektywnie oczywiście) rajdowych przygód, to na liście tej znajdziecie "Jaszczur – Ścieżka Muflona".
Lekkie uczucie deja vu towarzyszy nam  zatem właściwie od samego początku wyprawy. Znowu wyruszamy o 3:00 w nocy w kierunku Sudetów i lecimy, niemal pustą o tej godzinie A4-rką. Co więcej deja vu jest związane nie tylko z zeszłorocznym Jaszczurem. Jedziemy przecież do Plichowic, nad Zaporę. Tuż obok jest Wieża Rycerska w Siedlęcinie, a gdzieś niedaleko zamek we Wleniu, czyli atrakcje Doliny Bobru. To tereny także innej naszej przygody – naszego pierwszego, ponad-dobowego (34 godz) rajdu – team 360, z bazą w Szklarskiej Porębie. Oj wiele się wtedy działo... Na przykład, prawie zabił nas Pan z Niedźwiedziem na smyczy, a kajaki... zamiast nimi płynąć, to nieśliśmy je niebieskim szlakiem w lesie, ku wielkiemu zdziwieniu gapiów.
No i ten nieśmiertelny żart o kajaku i patelniach – jak ktoś nie zna, odsyłam do relacji z tamtej imprezy. Tutaj znajdziecie wszystko o powyższych zdarzeniach.
 A Rudawskie czy Kaczawskie Wyrypy? Także zahaczały o te tereny i to niejednokrotnie!!.
Jedziemy zatem - po raz kolejny w Krainę Wygasłych Wulkanów - tropić Jaszczura dniem i n… ano właśnie, tym razem nie nocą.
Nocą to przejeżdżamy na Tropiciela do Wołowa („nad” Wrocławiem), czyli znowu łapiemy dwie imprezy w jeden dzień.
W związku z tym chcieliśmy być w Plichowicach najwcześniej jak się da, bo o 22:00 najpóźniej musimy opuścić bazę. Nasza start na Tropicielu mamy o 00:30, a to jednak będzie ze 2 godziny drogi do Wołowa. 
No ale dosyć. To tyle tytułem wstępu, pora na PORA… a nie, to później (z tekstu dowiecie się o co chodzi), pora na drogę… nie, nie, to też nie to… nie na drogę, pora w drogę. Na drogę to dostaliśmy drożdżówkę. Jak to u Malo :)

"Zapachniało powiewem jesieni..."(*) czyli ELEKTRO egzekutor na wypasie

Mapa jak zawsze jaszczurowa - dość poglądowa i z dużą ilością wycinków do dopasowania. Tym razem jednak bez wycinków historycznych, dzisiaj właściwie same lidary. Dopasowujemy to co się da i ruszamy w drogę. Korekty i zmiany będą robione po drodze - "w locie".
Jesień czuć już w każdym oddechu. Chłód październikowego poranka, kolorowe drzewa i lekkie poranne mgły. No jest pięknie... trochę zimno, ale pięknie. Nie ma co narzekać. Ruszamy na południe. Obstawialiśmy, że Malo rozrzuci punkty w kierunku Wlenia, a tu taka niespodzianka - ruszamy w kierunku Doliny Bobru. Po przejechaniu pierwszych 200 metrów, zaczyna się klasyka czyli pchanie pod górę, bez ścieżki przez pole. To jest niesamowite na Dolnym Śląsku, nawet jak jesteśmy tam na urlopie, bez rajdu - zawsze, każdą wycieczkę rowerową niemal zaczynamy od pchania. Nie wiem jak to możliwe, ale tak już jest.
Ciśniemy pod górę, delektując ciszą jesiennego poranka, tu nagle BZZZZ.... BZZZ.... BZZZZ... Pastuchy. No nie!! Znowu. Jak na ostatnim Rajdzie Waligóry, gdzie zostałem wypieszczony za wszystkie czasy. Próbujemy przeprawić się przez przeszkody bezboleśnie, ale prąd ma inne plany. To nie pastuchy, to elektro-egzekutory!!! Jakie tu mają krowy, że potrzebują takiego kopa? Krowę taki strzał to chyba od razu zamienia w ciepły posiłek. BZZZ.... BZZZ....BZZZ.... Szkodnik ratuj się, giniemy.... BZZZZ....BZZZZ....BZZZZ.... Powinienem się cieszyć, bo ortopeda zawsze kierował mnie na prądy, ale kurde nie 22 000V. Kij z Voltami... napięcie to tylko różnica potencjałów (a te pastuchy tutaj to mają naprawdę dobry potencjał), ale Andre Marie (AMPERE) jest dziś morderczy. Czemu nie działa różnicówka? BZZZZZ.... jak to jej nie ma? Kto to rychtował, jak to przeszło odbiór? BZZZZZZZZZ.... Grześ!!!! puść ten przewód!!! BZZZZZZZZZZZZZ.... nie mogę, nie dam rady.... BZZZZZZZ.... Szkodnik, powiedz Simbie, że zostanie królem.... BZZZZZZZZZ.... Nie możesz umrzeć!!! Dziś twoja kolej mycia garów! Nie ma takiej opcji abyś umarł!!!
Przeszliśmy, punkt zebrany. To było naprawdę pozytywne - w znaczeniu dodatniej polaryzacji - doświadcznie... normalnie naładowałem baterię na lata.




Skała z widokiem 360 stopni
Tak, jest tutaj taka wielka skała, z takim widokiem. Ale nie chodzi mi tutaj tak naprawdę o zakres widoczności z tej skały, ale o wspomniany już rajd 360. Tutaj stał jeden z punktów na tamtym rajdzie - to bardzo fajnie, znowu odwiedzić to miejsce. Ech, bywam sentymentalny... nasze pierwsze 34-godzinne sponiewieranie się w błocie i brudzie. Tego się nie zapomina... to się leczy, aby nie mieć koszmarów. Powiedziałbym, że prądem ale dziś już podziękuję za tą opcję.
Szkodnik ciśnie na skałkę i odrysowuje na kartę znaki, jakie tam są. Jeszcze szybkie zdjęcie i już nas nie ma.
Spadamy już żółtym i niebieskim szlakiem w dół, w kierunku Bobru. "Chodź pomaluj mój szlak, na żółto i na niebiesko" (*) :)



Szkodnik vs skarpa - podejście pierwsze:

Szkodnik vs skarpa - podejście drugie (trzeba sposobem):


Tylko dla Orłów czyli za MALO silni na silnię
Skoro tytuł tego Jaszczur, to Kamienne Ściany to muszą  takowe gdzieś wystąpić. Główną jest oczywiście zapora w Plichowicach, ale na razie podziwiamy ją z daleka. Punkty w jej okolicy będziemy zdobywać przy powrocie, bo wracać będziemy właśnie po drugiej stronie jeziora. Ruszamy zatem w poszukiwaniu innych kamiennych ścian. Pierwszą jest elektrownia, gdzie mamy odrysować emblemat nad jednym z jej wejść. Byliśmy w tym miejscu parę razy, jeżdżąc szlakami Doliny Bobru, ale nigdy nie zwróciłem uwagi na emblemat nad bramą. Oglądaliśmy elektrownię, przejeżdżaliśmy kładką nad jeziorem, ale tego orła nie widzieliśmy nigdy wcześniej.

Emblemat nad wejściem... emblemat nad wejściem? O co może chodzić?

Chwilę później wpadamy na kolejne kamienne ściany - zbiór różnego rodzaju ruin. Przez chwilę nie możemy znaleźć punkt, aż tu nagle... o k****. Jak On tam wlazł. Jak MY mamy tam wleźć, aby potwierdzić punkt kontrolny? Masakra. Widzimy, że kod punktu to X! czyli silnia z X (czemu nie n? wiadomo, że typ zmiennej można zdefiniować dowolnie, ale jednak x sugeruje w jakimś stopniu liczby rzeczywiste a nie naturalne. Do silni pasowałoby najbardziej n, chociaż matematyka jest piękna i radzi sobie z takimi problemami). A jakby komuś było mało, to polecam również ten filmik.
Jakbyśmy sobie tej silni nie definiowali, to my nie jesteśmy wystarczająco silni aby tam wleźć. Mamy wrażenie, że przy punkcie nie ma kredki, więc wpisujemy na naszą kartę X1 własnym długopisem. W bazie się okażę, że kredka jednak była i byli też tacy, co odpisali kod wymaganą kredką z lampionu, czyli musieli tam wleźć. Szacun.  




Jakiej ORIENTacji był Król Artur i ile ważyły jego pory?

Król Artur? Z tego co pamiętam to posuwał Ginewrę i Morganę (jedną na plecach, a druga na boku), więc wychodziłoby że niby hetero.
Niemniej kojarzę, że uwielbiał również Lance-Lota, więc to już nie takie pewne :)
Czemu piszę o Królu Arturze w relacji z rajdu na orientację? No więc właśnie, Panie i Panowie… Siedlęcin. Wieża książęca.
Pasuje Wam? Król Artur na Dolnym Śląsku!! Jest XIV wiek, właśnie postawili wieżę, a jakiś artysta:

- Wieża nam wyszła na wypasie, ale trochę tu pusto. Jebn**łbym tu freska?
- O! Fresk to pomysł w pyteczkę. A masz jakiś pomysł, co narysować?
- Ostatnio jak byłem na Wyprawie Krzyżowej to opowiadali mi historię jakieś Sir Lancelota. Kupy się nie trzymała, ale słuchało się dobrze w przerwie napierd***nia z AXE'a niewiernych. Może ją zatem tutaj przedstawię.


Niesamowite to jest, po prostu niesamowite.  XIV wiek, a Ci "freskują" historię Lancelota z Jeziora... nad Jeziorem Modrym w Siedlęcinie.
Wracając do rajdu, naszym zadaniem tutaj jest naszkicować wieżę od zadanej przez Malo strony. To zadanie dla Basi bo moje zdolności artystyczne nie pozwalają na wykonanie tej czynności na poziomie wyższym niż „upośledzony”.
Kiedy Basia szkicuje wieże, a ja trzaskam fotki nagle niemal znikąd pojawia się Malo. Pytamy co tu robi, a On że po pora przyjechał. Jakiego pora? Pora, na zupę (posiłek regeneracyjny w bazie rajdu). Potrzebuje 7 kg, a w Plichowicach nie mieli. W Siedlęcinie maja to kupił i zaraz wraca gotować ziemniaczano-porową. Pasuje Wam taki klimat? Jakie zdziwienie musiało być w sklepie, wchodzi taki Malo i rzuca „pora na zupę”. Ekspedientka na to: przecież nie ma jeszcze nawet 15:00. 7 kg pora na zupę dawaj, mówię :)
No tak było. Naprawdę. No, a do zupki to się jeszcze jakiś sucharek znajdzie: dzwoni baba do lekarza i „W jakich porach Pan przyjmuje”. W sztruksach .


 
Perła Zachodu warta
Widzieliście kiedyś schronisko górskie z Latarnią Morską? Takie rzeczy tylko na Dolnym Śląsku. Panie i Panowie, oto PERŁA ZACHODU.  Schronisko, gdzie polecamy zatrzymać się kiedyś na obiad. Na jednym wakacjach to non-stop tu po rowerowych wyprawach zawijaliśmy. 
Punkt jest po drugiej stronie jeziora. Przeprawiamy się przez mostek i odnajdujemy cypel. Oczywiście, do punkty prowadzi niemal pionowa ściana. Idę na czworakach, wychodzę na szczyt ale nie ma tutaj nic. Obchodzę skały dookoła, ale lampionu nie ma. Patrzę na mapę - to musi być tutaj. Po 15 minutach bezowocnego szukanie schodzę na dół, a Szkodnik wychodzi na górę - rozejrzeć się na nowo, na świeżo. Chwilę później wraca i potwierdza, że nigdzie lampionu nie ma. Wpisujemy w kartę BPK - brak punktu kontrolnego i ciśniemy dalej. Na szukaniu punktu zeszło nam 45 min... bardzo dużo.
W bazie okaże się, że punkt był... ale nie tym cyplu co był zaznaczony na mapie. Malo się pomylił i rozstawił go nie na tym cyplu co trzeba. To się czasem zdarza każdemu, a w całej naszej jaszczurowej historii - zdarzyło się to pierwszy raz.
Szkoda tylko straconego czasu, bo jak Perła Zachodu była warta, to krążenie pod nie-tym-co-trzeba wzgórzu już takiego zachodu warte nie było. Straciliśmy sporo czasu tutaj.




Trzeba mieć nie po kolei aby eksponować swoje turbozespoły
Tak wiem… ten tytuł brzmi źle. Bardzo źle. Zwłaszcza słowa eksponować i turbo nie powinny znaleźć się w tym samym zdaniu, no ale tak wszyło. Nasze kolejne zadanie to wyznaczyć azymut i odległość do najwyższego komina ze wskazanego miejsca. Jest tylko jeden problem - wskazane miejsce to wiadukt kolejowy. Czynny wiadukt kolejowy. Trzeba na niego wleźć, uważając na SOK'istów i dostać się na jego środek... i oby wtedy nie leciał tędy żaden pociąg, bo będzie ciekawie. BHP tak bardzo. 
Cóż, do tej pory (znowu te pory!!!) tory i inne punkty kolejowe to był konik Marcina F. na Rajdach Katowice, ale widzę że to jest zaraźliwe i teraz przyszła kolej na Malo :)
Łapiemy szybki pomiar azymutu i spadamy... tzn. nie z wiaduktu. No niby, z wiaduktu, ale nie spadamy - spadamy, tylko spadamy - uciekamy nim poczujemy (jadący) do tego miejsca jakiś większy pociąg.
Następny punkt to policzenie turbozespołów elektrowni. Nie wszystkich oczywiście, ale tych eksponowanych :)
Jest tego tutaj trochę, ale ogarniamy jeszcze liczby od 1 do 6, więc udaje nam się uporać z tym zadaniem.


Bitwa pod Trafalgarem czyli punktów tutaj MNOgo
Wchodzimy na lidar, na którym jest MNOgo punktów bo są tutaj aż 3 do odnalezienia. Punkty M, N oraz O. To jeden z trudniejszych lidarów, ale postanawiamy się wyazumutować od zakrętu drogi i cisnąc przez krzory. Nie ma innej opcji złapania tego punktu. Ukrywamy rowery z dala od drogi, w "choinkach" i ruszamy z buta. Krzory okazują się dorodne: drapią, parzą i tną. Do tego robi się naprawdę stromo. Łapiemy pierwszy punkt na małej skałce, a potem ponownie z pomocą azymutu idziemy na kolejny. Okazuje się on dużą platformą widokową, a na karcie należy naszkicować plan ustawienia metalowych barierek. Okazuje się, że to miejsce nazywa się TRAFALGAREM. Oczywiście, że prowadzi tutaj normalna droga, nawet ta sama od zakrętu której się azymutowaliśmy, no ale my nie mamy normalnej mapy. Mamy laserowy skan terenu...
Tym sposobem przedzieraliśmy się przez okrutne zło leśne, zamiast wjechać tutaj rowerem od ścieżki.
Taka nasza prywatna bitwa pod Trafalgarem... bitwa z kolczastymi przyjaciółmi, stromiznami, wiatrołomami. No cały Jaszczur...
W przeciwieństwie do prawdziwej bitwy, która była właściwie ostatnią wielka bitwą żaglowców w historii świata, czuję że to nasza NIE ostatnia taka bitwa z leśnym złem :)




"Kiedy trzaśnie bariera na moście
i runę w spienione fale rzeki,
rzucą się lekarze na oślep
dusząc mnie w szponach swojej opieki
Lecz ja mimo to umrę i stanę tam, gdzie zupełnie pusto
Wiem, że właśnie Ona przykryje kocem moje łóżko" (*)

Oj trzasnąć może, bo to już naprawdę wiekowy most. Trochę też w nie najlepszym stanie. Co ciekawe jeszcze niedawno kursowały tędy pociągi. Pamiętam jak na jednej z naszych wakacyjnych wypraw, obecność pociągu na tym moście naprawdę nas zaskoczyła i stwierdziliśmy, że Maszynista powinien mieć jakiś dodatek, za pracę w warunkach zagrożenia życia.
Gdy wchodzimy na mostek, beleczki wesoło sobie skrzypią... skrzypią i szepcą o rychłym upadku z wysokości do jeziora. Idziemy jednak dalej, latarkami oświecając dziury i inne pułapki. Lampion wisi dokładnie na środku mostu. Z przeciwka nagle światło - POCIĄG !!!... nie, nie, to tylko inna ekipa (piesza), która zdąża na punkt z innej strony. Ponoć Oni mieli gorzej, bo z tamtej strony mostu brakowało jeszcze więcej belek i desek. 


Filar - Syn Oszczepnika, na czele kolumny
Jeśli czytaliście „Pana Lodowego Ogrodu” (jak nie to, to bardzo polecam bo to naprawdę świetna książka i nawet jak nie przepadacie za fantasy, to wg mnie ta pozycja wyróżnia się zarówno pomysłem, jak i jakością warsztatu pisarskiego), to wiecie kim był Filar – Syn Oszczepnika. To kolejne z naszych zadań, aby policzyć filary na starej stacji kolejowej w Plichowicach. Docieramy tam już po zmroku i wpadamy na imprezę lokalnej społeczności. Pytają nas co robimy, kiedy chodzi od słupa do słupa i coś liczymy. Mówimy, że musimy policzyć filary – najpierw trochę zaskoczeni, zaczynają nam pomagać, ale pojawia się z ich strony pytanie czy filar to to samo co kolumna i czy my w ogóle na pewno wiemy co robimy :)
Towarzystwo bardzo miło, acz trochę wstawione, więc liczenie nie idzie im zbyt sprawnie. Podają nam trochę losowe liczby. Zadanie jednak naprawdę ich zaaferowało: „od lat tutaj mieszkam, ale nigdy się nie zastanawiałem ile tu jest filarów”.
Myślę, że byłoby to jednak trochę niepokojące gdy takie rzeczy były przedmiotem twojej codziennej troski… albo byłbyś po prostu Inspektorem Budowlanym… albo Budowlańcem, co zakosił jeden z filarów i teraz próbował wyczaić czy konstrukcja wytrzyma i czy się ktoś nie kapnie, że jednego brakuje.
Wychodzi na to, że mamy 20 wolnostojących i 4 „wpisane” w ścianę. Koledzy zadowoleni, że mogli nam pomóc wracając do raczenia się trunkami, a my ruszamy dalej.

Szkodnik cierpi na widzenie tunelowe...
Słowo wprowadzenia: widzenie tunelowe to oczywiście wada wzroku, ale według pewnego Wielkiego Taktyka (Ci, którzy wiedzą że na pewnym etapie mojego życia trudniłem się rozwiązywaniem "Kryminalnych Zagadek Krakowa", wiedzą także o kim mowa) jest to sztywność poznawcza, która polega na tym, że nie widzi się innych rozwiązań i żadnych alternatyw.  Zgadzam się w 100%, gość nie widział żadnych alternatyw do swoich iście taktycznych wizji... potem czasem zapłakał nad swoim losem. Niemniej jako, że łzy stówkami z policzków sobie ocierał, to taki bardzo nieszczęśliwy to on nie był.
Dziś to jednak Szkodnik wykaże się widzeniem tunelowym...
Kolejne zadanie jest bardzo ciekawe. Na mapie mamy dwa punkty zaznaczone w tym samym miejscu, ale w instrukcji do zadnia mamy napisane, że mamy odnaleźć dwa różne lampiony. Włażę na jakąś pioną ścianę, zjeżdżam na ryju, włażę ponownie, znowu zjeżdżam... aż w końcu udaje mi się wygramolić na górę. Jest lampion, ale tylko jeden. Obszukuje okolice punkty, ale nic. Krążę i krążę, ale nie udaje mi się odnaleźć drugiego lampionu. W bazie dowiem się, że pod wzgórzem był tunel i drugi punkt był dokładnie w tym samym miejscu, co pierwszy, ale pod ziemią - w tunelu. Mocne, mocne
ALE... ja nie zauważyłem na mapie tunelu. Szkodnik zauważył, nawet ktoś Go tam pytał czy da się tym tunelem przejść (kiedy ja krążyłem na szczycie w poszukiwaniu lampionu). Szkodnik udzielił wyczerpujący instrukcji i czekał aż zlezę... słowem się nie odezwał o tunelu. To nie pierwszy raz spotykamy się z taką zagadkę. Gdyby się Szkodniczek odezwał słowem o tunelu, to byśmy go sprawdzili natychmiast, a tak odjechaliśmy w stronę zachodzącego słońca (a przepraszam, słońce to zaszło jakieś 2 godziny temu) - w stronę mroku, z jednym punktem a nie dwoma. Słowem pogratulować: ja jak ślepy koń na wyścigach: "nie widzę przeszkód", tunelu także. Szkodnik o tunelu wie, ale postanawia nic nie mówić, bo po co... może sam się domyślę :D

"I w tym momencie wiem, że niektórzy się oburzą, Ona ma 16 lat, a ja mam dużo za dużo..." (*)
Uderzamy na nasz ostatni punkt dzisiaj - trzeba się zbierać do bazy. Przeprawiamy się przez zaporę i wchodzimy w las. Musimy odnaleźć dość wysoko położony punkt widokowy. Idziemy do góry stromą ścieżką, ale nie jesteśmy pewni czy dobrze skręciliśmy. Nagle ktoś nas woła "tutaj, tutaj".
No to lecimy w stronę głosu... a tu BUM taka scena.
Jakiś brodaty gość SIEDZI właściwie na lampionie i to nie  sam... ale z dziewczyną, na oko koło 16 lat. 
Koleś ma na bidę z 50 lat. Zagaduje do nas: "ha ha ale mnie nakryliście na uwodzeniu 16-stki"
Ciężko potraktować to jak żart, bo lepią się do siebie naprawdę mocno. Mówimy, że podbijemy punkt i nie będziemy przeszkadzać, a Oni żebyśmy się przysiedli, zrobili sobie z Nimi zdjęcia, bo Im koledzy i koleżanki nie uwierzą, że ktoś ich nakrył nocą w lesie... i to ktoś szukający kartek na drzewach.  
Mówimy grzecznie, że dziękujemy ale spieszymy się, ale gość nie odpuszcza i zagaduje - jak Wam się podoba 16-którą uwiodłem.
Ona do Niego: "Ty mnie, raczej ja Ciebie"
On: "O nie, nie 16-tki to moja specjalność."
Ona: "Ho ha a Żona wie"
On: "Tak, a Tata?"
Ona: "Przecież Tata Cię lubi"
Jestem trochę w trybie "I don't wanna live on this planet anymore...", mam ochotę dodać do tego Tata Cię lubi "chyba aż za mocno i dlatego to czasem piecze", ale gryzę się w język.
Spadamy, ale Ci nadal wołają za nami, że zdjęcie by chcieli, bo to pierwszy raz, jak ich ktoś nakrył w lesie i koledzy Im nie uwierzą.
Jeszcze z takimi szperaczami na kaskach, to wyglądamy pro i będą mieć extra na pamiątkę złapania na gorącym uczynku...
Dziwne mają ludzie zachcianki :)
Ech...

"...odcisk szminki na koszuli, nadal daje o Niej znać.
Bo kto by pomyślał, że nie dało się jej sprać.
W jej szklanych oczach, zobaczyłem mój miniony czas
nie wiesz ile oddałbym tej nocy, za jej pierwszy raz....
... nie ma happy endu, choćbym o to stanął w szranki
bo musiała wrócić do rodziców od koleżanki
jej Ojciec by mnie zabił - ja bym nie powstrzymał Go
i kto by pomyślał, że nie dziwi mnie to..."
:D :D :D

Żegnamy się i zostawiamy ich niepocieszonych, bez zdjęcia... ale nim znikniemy w mroku, zły humor Im przechodzi i przechodzą do zdjęć ale chyba garderoby.



Jedzenie jakieś takie porowate… PORA zatem Tropić inne rarytaski.
Wpadamy do bazy kilka minut przed 21:00. Planowo – tak aby odpocząć, coś zjeść, przebrać się i ruszać na Tropiciela.
To dziwne uczucie tak wcześnie zjeżdżać z Jaszczura, ale dzisiaj tak musi być.
Dostajemy talerz zupy porowej, z możliwością dokładki, a baza aż wrze… wszyscy dyskutują ile było filarów na stacji i czy powinno podawać się te „wbudowane” w ścianę czy nie. Pojawiają się głosy, że chodziło o kolumny a nie filary. 
To wygląda naprawdę dziwnie – grupa ludzi zażerających się porami, debatuje czy filar to to samo co kolumna, zastanawia się czym różni się on od przęsła, podpory i pylonu. Mówię do Basi, weź ich zniszcz normą budowlaną – niech zamilkną i pokłonią się NORMALIZACJI, ale Basia sama pałaszuje (czujecie ten szermierczy klimat – PAŁASZuje) zupę i nie ma czasu na debaty budowlane. Szkodnik wpieprza pory, aż Mu się uszy trzęsą... chociaż zawsze mówił, że ZAPORE (Plichowicką...) nie przepada. Nie wierzcie jednak Szkodnikowi, tak tylko mówi, bo jak moja Mama zrobi sałatkę z pora, jabłka i śmietany to czasem Szkodnik ją pochłonie nim ja się zorientuje, że ją podano na stół !!!
Zostawiamy spierające się towarzystwo bo na nas już PORA!!
Ruszamy przez noc... na Tropiciela, ale to już całkiem inna historia.

CYTATY:
1) MC Sobieski "Drużyna Pierścienia"
2) Ballad Jaskra "Zapachniało powiewem jesieni" z "Wiedźmina"
3) Parafraza piosenki 2+1 "Chodź pomaluj mój świat"
4) Wiersz Boba Dylana
5 i 6) Wojtek Szumski "Kto by pomyślał"


Kategoria Rajd, SFA

Puchar Wrocławia 2018

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 13 października 2018 | dodano: 16.10.2018

Puchar Wrocławia to drugie, po Pucharze Neptuna, zawody lokalne tegorocznego Pucharu 3 Broni. W praktyce oznacza to, że znowu gnamy A4-rką, wypakowani żelastwem po sam dach, tylko po to aby – przez dwa dni - wesoło obijać sobie maski. Od kliku lat, pierwsze zawody Pucharu organizują nasze Północne Rubieże czyli Grupa Armii „SFA Północ” (zwykle oznacza to Trójmiasto lub Tripolis – jeśli życzycie sobie bardziej dramatyczną nazwę). Drugie zawody to domena Grupy Armii „SFA Południe” z lokalizacją - wymiennie – w Krakowie lub Wrocławiu). Jako, że w tym roku gospodarzem naszego najważniejszego eventu, czyli Mistrzostw Polski w Szermierce Klasycznej, będzie właśnie Kraków, to zawody lokalne rozgrywamy w stolicy Dolnego Śląska, walcząc jednocześnie o Puchar Wrocławia. To tyle tytułem wstępu.

Utracony błękit Pary…eee… Wrocławia
Nie, nie chodzi mi o rozbitą butelkę pysznego denaturatu do porannej bułeczki, ale o fakt że utraciliśmy nasze małe Królestwo Niebieskie.
Teraz to pewnie jeszcze bardziej nie wiecie o co chodzi – niepojęta bywa myśl na tym blogu, przyznacie – prawda?
Chodzi o to, że zawody organizujemy przy ulicy Kamieńskiego, a nie jak zawsze bywało na Kruczej (kruczo-czarno-jedwabistej:P). Powodów jest wiele, ale nie są one na tyle istotne aby o nich napisać. Ważniejszy jest raczej w mym sercu pewien sentyment do naszej starej, wściekle-niebieskiej sali. Była to sala w starej szkole w wysokiej kamienicy… na 4 piętrze. Nie, nie takim zwykłym 4 piętrze. Mówię o starym budownictwie, mówię o naprawdę wysokich kamienicach w centrum miasta...
Wytachać cały ten nasz sprzęt na samą górę, to było jak droga do nieba. Kto z Was nie taszczył 8 rapierów, 12 szpad, 4 szabli, 2 kaftanów, 2 masek, 2 wielkich hokejowych ochraniaczy korpusu, 5 litrów wody, 10 drożdżówek, laptopa… po schodach na Kruczej, ten nie zna życia. Jeśli ktoś zapyta czemu nie poszliśmy dwa razy, to odpowiem... hmmm bo wtedy nie tachalibyśmy tego na 4 piętro, ale na 8-me łącznie. Poza tym iść dwa razy po towary/zakupy/bagaże do auta to oznaka słabości – każdy prawdziwy mężczyzna to przyzna, prawda? :D
Co więcej, sala nie dość, że sięgała niemal nieba to była wściekle niebieska. Efekt halo (nie mylić z efektem Hall’a) widoczny był wszędzie. W tak intensywnej poświacie, wszystkie zdjęcia wychodziły z dominantą niebieską. Istny dramat fotografa.., ale sala sama w sobie była bardzo fajna. Naprawdę ją lubiłem, bo przesiąknięta była krwią i potem wielu szermierzy, przelaną na niejednych zawodach. To tam zdobyłem swój pierwszy Puchar 3 Broni, to tam w grudniu 2012, w walce z Sebastianem skręciłem kolano – koszmar, który będzie prześladować mnie przez kolejne lata, do dziś i już chyba zawsze... To tam Marek walczył na rapiery mając obie złamane ręce (serio!), to tam odbył się pierwszy bojowy test naszego programu do rozgrywania zawodów. Wiele wspomnień z tym miejscem się wiążę... no ale tym razem spotykamy się w innym, też fajnym, miejscu!


Złowieszczy Jonathan z Idared
W piątek tuż przed wyjazdem jak zawsze dopada nas lekka nerwówka. Musimy spakować wszystko co jest potrzebne i niczego nie zapomnieć. A jest tego trochę: banery, roll-up, kaftany, maski, broń, dodatkowe ochraniacze do szabli, sprzęt wypożyczalniowy dla nowych osób, które startować będę pierwszy raz, laptop z programem do rozgrywania naszych zawodów itp.
Jak Wam już niegdyś wspominałem, zawsze staramy się jak najszybciej „wyciągnąć” nowe osoby w szkole na zawody. Czasami zatem – mimo że mamy naprawdę ogromną wypożyczalnię – jakiegoś elementu sprzętu nam zabraknie.
Dzięki uprzejmości Marcina, który użycza nam własnego ekwipunku (jako, że sam nie może jechać ze względu na przebytą niedawno kontuzję) udaje nam się pokryć braki w wyposażeniu. Generuje to jednak dość hermetyczną humorystycznie sytuację.
Pojawia się pytanie: skoro Marcin użyczył Pawłowi swojej broni i namaścił go przed walką, czy to oznacza że został jego lanistą a Paweł jego championem?
Ja się tylko zastanawiam czemu Paweł został nazywany gatunkiem jabłek? No i czemu Championem? OK na LOBO to może On nie wygląda, ale przecież są też inne, całkiem smaczne, gatunki. Chwila burzy mózgów i tak do grona znamienitych postaci takich jak: Geralt z Libii, Demokryt z Abwery, Tomasz z Akwenu czy Sedes z Bakelitu dołącza Jonathan z Idared (jak ktoś nie ogarnia to oba słowa to gatunki jabłek – gdyby zrobić to samo dla ziemniaków, to jakąś dziewczyna można by przezwać Irga z Ibis).
U nas tak zawsze, jak się trochę stresujemy to uciekamy w absurdalny i hermetyczny humor. Wrocław musi się zatem strzec bo wśród potężnej krakowskiej ekipy nawiedzi ich także złowieszczy, złodupny Jonathan z Idared. Gość ma +4 do jeb**cia na maskę i zmniejsza o 40% procent światła u przeciwnika…. Jest tak wielki, że je zasłania :D


"Laboratorium Diabła"(*) czyli wszyscy lubimy eksperymenty na ludziach
Przez wiele lat zawodów wypracowaliśmy naprawdę fajny, a jednocześnie stosunkowo prosty system rozgrywania zawodów. Było to nieliche przedsięwzięcie bo, aby zwłaszcza w pierwszych rundach zawodnicy nie trafiali na przeciwników, których mają na co dzień na treningu. Kolejnym założeniem było to, aby osoby które odpadną w pierwszej rundzie, także sobie powalczyły – obecnie ktoś kto przegrywa wszystko ma i tak 12 walk!! To już konkret, 12 przeciwników nie ze swojej filii SFA. Można nieźle przy-expić !!!
Jednocześnie, zwycięzca danej kategorii (np. w Szpadzie) nie ma 1024 walk plus nadal Szablę i Rapier do rozegrania. Sami widzicie, dwa przeciwstawne założenia: przegrany jak najwięcej starć, wygrany jak najmniej.
Powiem Wam, że eksperymentowaliśmy na ludziach. Układaliśmy ludzi w szeregi (SZEREG!!!), ciągi, macierze… układaliśmy jakiś system zawodów i sprawdzaliśmy go dla „n” zawodników. A przypominam, że „n” w matematyce to liczba naturalna, większa od kilku!! Liczyliśmy sumy dla n =25, dla n = 50, dla n = 100 i potem sumy w nieskończoności (to by były duże zawody).
Aż w końcu, gdzieś około 2010-2011 roku wykształcił się finalny system rozgrywania zawodów, oparty na grupach trójkowych i używany przez nas do dziś. Jedną z jego największych zalet jest to, że uniemożliwia kombinowanie znane z innych sportów (jak ten wygra z tamtym, a Ci przegrają dwoma punktami, to – jeśli wygram –  przejdę). U nas każdy zbiera punkty przez całe zawody (nie ma walk o pietruszkę – trochę szkoda bo to fajny Pan Warzyw). Do półfinału awansują 4 „najlepsze wyniki” zawodów, a grupy są tylko narzędziem porządkowo-organizacyjnym. Oznacza to, że to czy wyjdziecie dalej czy nie, zależy głównie od Was, a nie od szczęśliwych dla Was wyników w innych grupach.
Niemniej ten sezon, po kilku latach jest ponownie sezonem eksperymentalnym, na którym testujemy nowe rozwiązania. Stało się to konieczne, ponieważ poziom zawodników wzrósł tak bardzo, że od dwóch lat stajemy czasem przed problemem, o którym wcześniej nikt nawet nie mógł marzyć. Tak, dokładnie. Marzyć! To jest ten problem z cyklu: mam tyle gotówki, że nie mieści mi się w domu, albo mam 10 samochodów ale tylko 6 miejsc parkingowych. Sami przyznacie, że jest to problem, ale zupełnie inny niż ten, kiedy nie mielibyście z czego żyć. Jednakże, jak mawiał nasz Fechtmistrz – Prof. Zbigniew Czajkowski, który prowadził nasz kurs instruktorski na AWF Katowice(i ogólnie legenda polskiej szermierki, trener medalisty olimpijskiego – Franke. Nie, nie Marcin :P, ) „problemów nie należy się bać. Problemy należy dostrzegać i eliminować” .
Naszym problemem jest to, że od pewnego czasu mam y tak wielu dobrych zawodników, że próg wyjścia z eliminacji nierzadko wynosi komplet lub prawie komplet punktów (zwycięstw). W naszej ocenie jest to zbyt ostre kryterium, ponieważ jest to poziom, dla wielu trochę słabszych zawodników, po prostu na razie nieosiągalny. Odnosząc to do życia: pomyślcie o dowolnym, ale bardzo trudnym, egzaminie. Zdasz jak masz 100%. 99% oznacza, że nie zdałeś. Odnieście to do rajdów: wszystkie harpagany i tak ułożą się na pudle czy tabeli tak jak to sobie wywalczą, ale każdy kto nie miałby kompletu punktów, łapał by NKL. Dla wielu osób będzie to zaporowe kryterium. Sami chyba przyznacie – że będzie ono wpływało demotywująco na zawodników początkujących i trochę słabszych niż elita.
Uznaliśmy zatem, że trzeba złagodzić kryterium wyjścia z eliminacji i znowu eksperymentujemy z systemem (dodajemy jedną rundę walk, zmieniamy kryterium odcięcia po rundzie pierwszej, rozszerzamy grupy ćwierćfinałowe itp., itd.), tak aby zwiększyć rozkład wyników. Słowem testujemy nowe rozwiązania , które dla elity nie zmienią praktycznie nic, ale dla wielu początkujących zawodników ustawią pewien cel (np. przejście do ćwierćfinału lub do kolejnej rundy eliminacji), który nie będzie Mount Everestem na innym kontynencie, ale będzie osiągalny. Niełatwo, nie bez pracy i walki, ale jednak osiągalny.



"Control my center line…. You must have fear, surprise and intimidation on your side" (*)
Osiągalny cel, tak? Opowiadałem Wam przed chwilą o celu, jaki stawiać mogą sobie początkujący zawodnicy, ale każdy z nas ma jakiś cel do postawienia samemu sobie. 15 lat z bronią w ręką to nadal za mało aby uznać, że umiemy walczyć bronią białą. Przed nami jeszcze wiele, wiele lat nauki i doświadczeń – kto stoi w miejscu, ten się cofa.
Zarówno Basia, jak i ja, mamy jeszcze wiele do odkrycia na tym polu… a uczyć się chcemy!! Przez kilkanaście lat stosowałem w Rapierze pewien, bardzo odpowiadający mi styl walki. Częściej, niż rzadziej było to skuteczne rozwiązanie na wszelakich przeciwników, ale poziom rośnie… a od 2012 roku, niektóre elementy dynamicznej pracy nóg są dla mnie nieosiągalne przez kolano (ruchy i momenty skrętne podczas chodzenia po okręgu to dokładnie to co jest wymagane… i to czego powinienem unikać). Oznacza to, że muszę wypracować substytut dla tych działań. Zmiana taktyki i techniki walki, którą tak polubiłem i którą walczę od lat, to ekstremalnie trudna rzecz – dla psychiki (konsekwencja i dyscyplina, pamięć o tym czego nie robić, mimo że stosowało się to od lat).
Zwłaszcza na zawodach, gdzie podświadomie chcemy stosować działania, których jesteśmy pewni, które dobrze umiemy, a nie te, których dopiero się uczymy. To niemal jak walka ze dwoma przeciwnikami naraz. Tym naprzeciw i tym – gorszym – tym w twojej głowie. Podczas gdy ja zastępuję nową techniką prowadzenia broni uszczerbki na mobilności, Basia musi kompensować swój wzrost. Rapier, czyli ponad 1m czystego ostrza, w połączeniu w kimś wysokim o długich ramionach, to jest masakra zasięg.
Dodając do tego długość wypadu…ta broń siega Cię niemal przez połowę długości sali!!
Basia także zatem uczy się innych działań niż stosowała do tej pory. Dla Niej to chyba jeszcze trudniejsze niż dla mnie, bo jej grzechem w szermierce, jest brak cierpliwości. To, że wie co powinna zrobić, nie oznacza że już to umie i że zawsze jej wyjdzie. Wiązania Rapiera przeciwnika i skrót odległości w odpowiednim timingu i fazach ruchu, odpowiednie operowanie dystansem… setki elementów, które muszą ze sobą współgrać. I tak oto uczymy się… począwszy od łatwych warunków na treningach, w zadanych ćwiczeniach w parach, po warunki najtrudniejsze czyli zawody, gdzie stawką jest przejście dalej, a przeciwnik daje z siebie wszystko aby nas pokonać.
Dla mnie jednak cel jest jednak jasny. Wyraża go cytat z Hrabiego Dooku, który uczył Generała Grievous'a w serii „Clone Wars”. Psycha to podstawa każdej walki… a najlepiej to złamanie jej przeciwnikowi. Dla wielu z Was będzie to zwykła bajka, ale nawet nie zdajecie sobie sprawy ile prawdziwej szermierki jest w tych słowach. Filmik na dole posta.




„Wrocław jak zawsze poddaje się ostatni…” (*)
Niedzielne finały. No było na co popatrzeć. Niektóre walki były po prostu śliczne. Wymiany na żelazie, dynamiczna praca nóg: wypady i wznowienia. Wiązania kling i krycia linii. Takie walki lubię obserwować. Takie walki uwielbiam sędziować. Taki walkie kocham toczyć!!
Do ćwierćfinałów dostali się przedstawiciele różnych filii SFA, ale półfinały i finały należały już właściwie tylko do Grupy Armii „SFA Południe” (mowa o Szpadzie i Rapierze, bo w Szabli Grupa Armii "SFA Środek" także pokazała pazurki).
Wrocław vs Kraków. No prawie, bo parszywy los w parach półfinałowych zmusił do bratobójczej walki zarówno jednych jak i drugich. No ale dzięki temu zarówno walka o trzecie miejsce jak i finał były już Kraków vs Wrocław. Kto wygrał? No cóż, mówiłem Wam że nie będę podawał tutaj wyników i tego będę się trzymał. Tytuł rozdziału można interpretować zarówno na korzyść Wrocławia, który mógłby być last-man-standing, jak i Krakowa., który mógł przejść po wszystkich, a Wrocław był ostatnim przeciwnikiem. Poza tym, należałoby najpierw zapytać w której broni, bo to kolosalne ma znaczenie. Są u nas szermierze uniwersalni, jak i specjaliści niektórych od typów broni.
Poniżej ekipa krakowska:




Wracamy do domu zmęczeni po dwóch dniach zmagań, ale także szczęśliwi i zadowoleni. Jesteśmy dokładnie na półmetku sezonu zawodów. Już niedługo ostatnie z zawodów lokalnych w Piotrkowie, a potem już tylko Mistrzostwa. Puchar 3 Broni 2018 czeka.
A my czekamy na Was – może ktoś z Was, Czytelników-nie-szermierzy, w końcu się skusi aby nas odwiedzić na jakimś treningu i spróbować czegoś nowego. Powiem Wam szczerze, że ja pokochałem oba światy: świat lampionów i świat płaszcza i szpady. Nie umiałbym dziś między nimi wybrać. No, ale w sumie po co wybierać, skoro można żyć w obu.

CYTATY:
1) Tytuł filmu o straszliwej historii z okresu II Wojny Światowej. Jednostka 731 czyli japoński ośrodek "badawczy". Kto nie wie co to było, polecam przeczytać, bo nieznajomość historii to najlepsza droga do jej powtórzenia.
2) Star Wars Clone Wars (jeszcze te pierwsze, rysunkowe - bezpośrednie prequele do EIII)
3) Kazik "Mars napada"


Kategoria SFA

Jurajska Jatka 2018

  • DST 120.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 października 2018 | dodano: 08.10.2018

Kolejny Jatek w kalendarzu po zeszłorocznej Jurajskiej i tegorocznej Świętokrzyskiej, na której to premierę miał VENOM. Wracamy zatem na Jurę i do Łukasza Jatkomistrza oraz jego wesołej ekipy, która to robi kolejną mocną imprezę. Tym razem z bazą we Włodowicach, więc wstać musimy o 6:00 rano. Ho, ho, dawno nie wstawaliśmy tak późno w sobotę. Godziny takie jak 2:71 (eee nie ma takiej godziny...), 3:14 (PI-ękna pora) to typowe godziny naszych pobudek w soboty, ale 6:00?
No dobra 6:02, dwie setne (zapisane jako 6:022) też wydaje mi się znajomą godziną, ale mimo to trzy razy przed wyjazdem sprawdzam, że wyjazd przed 7:00 nam wystarczy. Ludzki Pan! Kopnął a mógł zabić. Ludzki Pan...
Acha kto nie rozumie, o co chodzi z tymi godzinami, to niech się nie przejmuje i nadal prowadzi szczęśliwie życie... w nieświadomości :)


"Andrzeju, Ty się nie denerwuj"
Do bazy przybywamy z dużym wyprzedzeniem, więc mamy sporo czasu na rozmowy z innymi zawodnikami. A jest z kim, bo mam wrażenie że odbywa się tutaj jakiś Zjazd Jurajski. Są tu niemal wszyscy i prezentują chyba wszystkie możliwe stany świadomości. Jedni Zdezorientowani, inni Dziabnięci, jeszcze inni zastanawiają się jak tu rozdybać Motor z Rolą. Niektórzy lubią bardzo specyficznie spędzać Wieczorki goniąc np. Dzieworki, dla kolejnych rodzinnym domem są Liszki, jeszcze inni zawsze wskoczą na Br..eee...pudło..., jeszcze innych przeraża zbliżająca się Matura, są Ci gorący i Ci Zimni, są miłośnicy przysmaku kuchni śląskiej zupy Wodzionki, są przyjaciele Królika Stefana. No po prostu wszyscy.
No prawie wszyscy... nie ma np. Łukasza, mimo że w planie mapy znalazły się jego skały (Mirowskie Skały). Nie ma też "Tygryska" i Zbyszka, co niektórzy kwitują stwierdzeniem, że to dlatego wszyscy inni są dzisiaj obecni - zawsze to 3 miejsca do przodu na wejściu :)
Z niektórymi Lamami, nawet tymi bardzo szybkimi, to się nawet nie zobaczymy, bo startują na krótszej trasie i będą mieć odprawę, kiedy my już będziemy w terenie.
Odwracam wzrok i widzę... nadciąga straszliwa postać... paraliżuje mnie strach. Stare rany krzyczą żywym bólem, jakby nadal były świeże. On się zbliża... w rękach, tak jak wtedy, trzyma kabel od Żelazka. Na kablu nadal widać ślady naszej zaschniętej krwi. Udaję, że Go nie widzę i chcę się wymknąć niepostrzeżenie, ale zastawi mi drogę i nasze spojrzenie się spotykają.
"Andrzeju, Ty się nie denerwuj", nikt nie brał tamtej relacji z Mordownika na serio, nikt nie uwierzy przecież, że naprawdę nas lałeś kablem... każdy sąd Cię uniewinni, prokuratura nawet nie ma podstaw do wniesienia oskarżenia...
Andrzej od Żelazka nie odpowiada... próbuję tłumaczyć się nadal, kiedy nagle zjawia się Szkodnik: "O witaj!!! Jedziemy razem?"
Patrzę na Szkodnika z przerażeniem, przecież ta propozycja oznacza...
Szkodnik mruga zalotnie oczkami: "No co, dobra chłosta nie jest zła"
Andrzej przerywa milczenie "Zgadzam się"
W znaczeniu zalet chłosty, czy propozycji jazdy... eee... bo nie wiem. Nie podoba mi się ta konwersacja...
Klamka zapadła (a raczej kabel opadł... na plecy). Jedziemy razem.
Andrzej wraca naostrzyć wtyczkę, a my przygotowujemy swoje rowery.

- Słuchaj Venom... będzie powtórka z Beskidu Niskiego. Andrzej tutaj jest....
- To zwiastuje ból, ale dam radę. Panie Szermierz. Co mnie nie zabije to...
- Cię okaleczy, wiem. Wiem.
- Blizny bywają sexy. Dodają powagi i laski na to lecą.
- Chyba te łęgowe...
- Łęgowe nie łęgowe, przejdziemy przez to razem. Osłonię Cię przed kablem.
- Dobry Symbiot, masz ciasteczko


"Dzień, wspomnienie lata..."(*) tylko ciśnienie jakieś wysokie :)
Dzień dzisiaj jest naprawdę piękny. Jakby to był sierpień, a nie październik. Ciepło, bezchmurnie, piękna pogoda. Naprawdę niesamowicie trafiło się nam na ten rajd. Tydzień temu na Turbaczu padał śnieg (wiem z opowieści, bo jak wiecie NIE BYŁEM !!!! wiadomo przez kogo... kto działał na moją szkodę), a tutaj po prostu bajka. Lato w pełni, zimy nie będzie.
Łukasz Jatkomistrz zaczyna odprawę: dostajemy dwie mapy formatu A3 i życzenia powodzenia. Planujemy nasz wariant, ale jak się okaże trasa nie miała zbytniej wariantowości. Mimo tego, że była świetna pod kątem lokalizacji punktów kontrolnych i ogólnie śliczna, to niestety większość zawodników wybrała bardzo podobny wariant przejazdu, który narzucał się właściwie od razu.
Zaowocowało to, że na pierwsze dwa punkty jedziemy taka wielką ekipą, że bardziej przypomina to Tour de Jura niż rajd na orientację. Lubimy, bardzo lubimy jeździć z ludźmi - bardzo chętnie przygarniamy do naszej patologicznej drużyny ("my Wife cooked for hours using blood and flour and eyeballs fresh out their hole..." *) kolejne duszyczki, ale te duszyczki muszą chcieć jechać z nami. Tak jak było to np. na Rudawskiej Wyrypie w tym roku czy właśnie na wspomnianym już Mordowniku. Inna sprawa, że nie przygarniemy całego rajdu przecież.
Owocuje to, że jedziemy jako niezależne ekipy w dużym tłumie. I za tym to już nie przepadamy, ale nie za tłumem ale za atmosferą takich przejazdów. Lubimy tych ludzi i mamy nadzieję, że Oni nas też choć trochę, ale nie pasuje nam ten nerwowy klimat, któraysię wtedy wykształca. Oni nakręcają nas, my ich, ścigamy się o każdy metr od samego startu. To bez sensu, skoro rajd ma 12 godzin. Samo ściganie nam nie przeszkadza (halo, przyjechaliśmy na maraton - jakby nam ściganie przeszkadzało i jeździlibyśmy na maratony, to byłoby w tym coś trochę nielogicznego, prawda?), ale ścigajmy się na warianty, na nieortodoksyjne podejścia pod punkty, na nawigacyjne pułapki i zagadki. W dużych grupach nawigacja traci na znaczeniu, gna się za prowadzącym i albo wpadamy na punkty bez nawigacji, albo za chwilę wszyscy wracamy bo lider pojechał źle. I znowu jakiś lider, zwykle ten, który jeszcze chwilę temu był ostatni, prowadzi peleton na punkt... lub znowu na manowce. Teraz powiel i zapętl :)
Wyjątkiem od tej reguły dla nas jest biathlon rowerowy, ale tam klimat jest po prostu nieziemski - właśnie przez to strzelenie.
A tutaj - na pierwszy punktach - mamy zażartą walkę. Kierownica w kierownicę. Nikt nic nie mówi, ale to widać po spojrzeniach i zachowaniach. DOŚĆ!!
Z długo studiowałem automatykę, aby nie wiedzieć co z tym zrobić - czaicie aluzję, ZA DŁUGO !!! Na studiach najtrudniejsze są 4 pierwsze lata, na drugim roku jest już łatwiej. A tak serio - to u nas był tak naprawdę inny problem na uczelni... kiedyś przygnieciony patologią, obdarty z beztroskich marzeń i złudzeń, zniechęcony atmosferą (co to jest okrągłe i mnie nienawidzi - świat!), stwierdziłem chrzanić system - rzucam papierami!! Nie muszę kończyć automatyki, zostanę Batman'em.
Idę do dziekanatu i mówię: ODCHODZĘ. Dziekanat: NIE DA SIĘ... jak to? No nie da się, nie ma takiej procedury, wracaj na zajęcia i nie zawracaj du*y... i tym sposobem skończyłem automatykę :)
Wracając - nie na zajęcia, ale do Jatki mówię do mojej drużyny, że ciśnienie robi się krytyczne. Słowem "Andrzej, to jebnie" i trzeba przeciwdziałać katastrofie. Proponuję uruchomić układ redukcji ciśnienia w układzie. Rozwiązanie oparte o ZAWÓR SZYBKIEGO SPUSTU - to jest dokładnie to czego potrzebuję.
Po drugim punkcie podejmujemy decyzję pojechać po kolejny lampion trochę nieortodoksyjnie - okrężną drogą, zwłaszcza że kusi nas pewien żółty szlak przez las. Kiedy zatem wszyscy atakują asfaltem, po optymalnym wariancie, pkt 42-gi - my znikamy na leśnym singlu. Daje nam to drobne wytchnienie od początkowego tłoku, który i tak w trakcie całego rajdu mocno się rozciągnie. Trzeba mu dać tylko trochę czasu.


Single Mountain
Wyrwaliśmy się z piekła MTB i jedziemy nieortodoksyjnie na dużą górę w okolicy. Nie chodzi o to, że jest ona tutaj jedna, ale jest pełna tzw. "singli" czyli świetnych ścieżek rowerowych: wąskie, ciasne zakręty, porobione bandy - ale w pełni przejezdne, bez żadnych hardcore'owych elementów DH. Rewelacyjne miejsce na punkt, zarówno wjazd tutaj, jak i późniejszy zjazd to była przygoda, zwłaszcza że nie obyło się bez pokonywania świeżutkich wiatrołomów.




PRZEWALONE :D :D :D

Grafik płakał jak rysował...
Lecimy dalej i wpadamy na Dzieworki, bardzo sympatyczny zespół z którym już nie-na-jednym rajdzie wspólnie walczyliśmy z trasą. Ruszamy razem w kierunku punktu opisanego jako "rozwidlenie wąwozów". Chwilę później dogania nas Marcin (tak, ten od Silesia Race i Rajdu Katowice) oraz Wojtek, więc punkt atakujemy większą ekipą. Zjeżdżamy ogromną polaną do skraju lasu, porzucamy rowery i przedzieramy się na szagę do punktu. Las okazuje się zupełnie nieprzebieżny, więc walczymy z roślinnością jak Amerykanie w Wietnamie. Robi się coraz gęściej, a my przedzieramy się w kierunku wąwozu.
Marcin przyjechał na rajd na orientację, więc krzyczy "Macie może mapę?", a jak Mu ją ktoś pokaże to pyta "a kompas?". No jaja, szewc w dziurawych butach chodzi. Gość, który robi także rewelacyjne rajdy i punkty zawsze stoją tam gdzie mają stać, pyta czy ktoś ma kompas na rajdzie na orientację :)
Za chwilę , gdy otrzymał już pożądane artefakty, mówi że musimy znaleźć wzgórze. Stwierdzenie to wywołuje konsternację w całej naszej ekipie. Jakie wzgórze? Wzgórze w wąwozie?
Chwila wymiany poglądów i Marcin łapie się za głowę - kropka, którą On wziął za oznaczenie wzgórza to "środek" kółka punktu. Na jego rajdach, kropek się nie stosuje, bo grafik miałby więcej roboty - każdą taką kropkę nanieść. No i zwiększone koszty druku map... jak przemnożycie taką kropkę przez wszystkie punkty kontrolne, a potem przez liczbę map potrzebnych na rajd, to dostaniecie... jakąś liczbę. Nie wiem co ona wnosi, ale na koszty na pewno wpływa więc należy ją minimalizować :)
Uwielbiamy Marcina, mimo że groził, że jak opiszemy to zdarzenie relacji to UNFRIEND, UNFOLLOW i wszystkie inne możliwe sankcje Facebookowo-twitterowo-instagramowe. Skończą się like'i, tagi, followy itp. Liczmy jednak na wyrozumiałość Złego Człowieka ze Śląska.
Finalnie udaje się znaleźć punkt w wąwozach, a tym co nas najbardziej zaskakuje to obecność Wojtka, Andżeliki i jeszcze kilku innych zawodnikach... na rowerach. Jak tutaj dojechaliście, przez tą gęstwinę? Acha... tą ścieżką... biegnie do drogi asfaltowej, tak? Acha... było by szkoda, gdybyśmy cisnęli krzorami a ścieżką od drogi.
Sami widzicie, że mimo tego że pojechaliśmy okrężną drogą na poprzednie punkty, to nadal mijamy się ze sporą liczbą ekip. A niektórzy, głodni sukcesu pognali już dawno w Jurajski Park... krajobrazowy oczywiście, a nie ten z dinozaurami.
Naszym celem jest teraz punkt żywieniowy, na którym czekają na nas ciasteczka. I od razu Jatka, stała się jeszcze lepsza :)





Błędne skałki 3
Nie, nie te w Parku Narodowym Gór Stołowych. Po prostu jesteśmy nie na tych skałach, na których trzeba a więc nie ma tutaj lampionu. A czemu 3? Bo 3 razy w ciągu rajdu wpakowaliśmy się na jakieś błędne skały. Wiecie, że zwykle nie opisuję tutaj rajdów punkt po punkcie, ale skupiam się na emocjach, wrażeniach, przemyśleniach... no więc wrażenie jest takie, że zjebaliśmy. 3 razy, na 3 różnych punktach wydymamy sobie albo na złą skałę obok skały właściwej, albo porzucimy rowery w krzakach i będziemy do tej właściwej skały podchodzić przez krzory, a potem przez nie schodzić, z powrotem do rowerów. Na szczycie okaże się oczywiście, że 100 metrów od naszego wariantu była normalna ścieżka, ale nie dane nam było jej znaleźć.
Na jednej ze skałek, spotykamy Łukasza Jatkomistrza, który przechadza się po okolicy i ogląda zmagania na różnych punktach. Nawet nam zdjęcie zrobił - jedno z nielicznych zdjęć razem na rajdach. Święto!







Bezsenność w... Bobolicach czyli czy ktoś da nam SOG'a
Hmmm... wiecie, że na tym blogu bywa hermetycznie. Czasem nawet bardzo i taki jest właśnie ten tytuł. Słowo wprowadzenia zatem... jak to mawiają: "internet od dzieci głupieje". Było i nadal jest, takie forum jak INSOMNIA (zobaczcie dół strony - archiwum 2001 !!!). To forum, gdzie mocno udzielała się przed-gimbaza podstawowa, a potem sama gimbaza. Teksty jakie tam były/są czasami śmieszą, czasami przerażają... no królestwo internetu. Wiecie 10-latki z tekstami "piję by zapomnieć"... Co zapomnieć!? Chyba tabliczkę mnożenia...
Po angielsku nazwa tego forum oznacza to bezsenność. Co ciekawe, forum to wprowadzało także coś, co było jak przodek like'ów na FB. Był to owiany złą sławą SOG 'a. Można było to komuś ofiarować jako wyraz uznania dla jego posta :)
Link - jak zawsze - sprawdzacie na własną odpowiedzialność. To miejsce gdzie dziwne rzeczy się dzieją. Nie zdziwcie się zatem, jak ktoś zatem rzuci tam "szukam flmu porno, niestety nie pamiętam tytułu, ale..." (i tu leci imponujący opis co jest poszukiwane), a pierwsza odpowiedź brzmi "przeszukałem całą swoją kolekcję i niestety nic nie pasuje do opisu... zarzućcie jednak tytuł bo zapowiada się świetnie" :D
My właśnie wjeżdżamy do Bobolic i natykamy się na naszego pierwszego SOG'a dzisiaj. SOG w dzisiejszym znaczeniu to ultramaraton "Szlakiem Orlich Gniazd" czyli 161 km pieszo w limicie 44 godzin. Przestrzegano nas, że możemy się spotkać z maratończykami bo obie imprezy (SOG i Jatka) odbywają się w ten sam weekend, no i z oczywistych względów ich tereny zachodzą na siebie. SOG napierają od piątku wieczora do niedzieli (no gdzieś trzeba zmieścić te 44 godziny), więc bezsenność to ich domena w ten weekend. Już zatem znacie mój łańcuch skojarzeniowy, który doprowadził do takiego, a nie innego tytułu :)
Pozdrawiamy się z kolejnymi SOG po drodze i lecimy "na zamki" w Mirowie i w Bobolicach.







Toksyczny mścicie
Widzieliście ten film? A 2-jkę 3-jkę i 4-rkę? Jak to "nie"? Klasyka kina!!
Jeden gość wpada do chemikaliów, mutuje i staje się postrachem złoczyńców. Mówię Wam, historia jest głęboka i zostaje długo w pamięci, czy chcecie czy nie :)
Łukasz Jatkomistrz chyba musi uwielbiać ten film, bo wśród wielu świetnych punktów całej trasy... przydarzył Mu się i taki: małe brązowe jeziorko obok oczyszczalni ścieków. Ja wiem, że "dziewczyny lubią brąz", "nie w każdej muszli słychać morze" oraz że najlepsze smakołyki pochodzą z "groty Nestle", ale nie wiem co Nim kierowało rozkładając tutaj jeden z lampionów. Może rzeczywiście liczył na to, że ktoś pośliźnie się nad brzegiem, runie w brązową otchłań i powstanie jako rajdomistrz, napieracz, iście prawdziwy Lampion-man.





Dying light....
Zapadła noc. Widzę światło gasnące w ciemności... jeszcze tli się gdzieś na horyzoncie, blada, znikająca w mroku lampka. Jeszcze chwila i już jej nie ma. Zostaliśmy sami. Znowu sami w nocy w lesie. Szkodnik i ja. Andrzej postanowił wracać już do bazy. Mamy jeszcze 3 godziny do limitu, więc jest trochę czasu aby o coś jeszcze powalczyć. Trochę nas to dziwi, że Andrzej zjeżdża do bazy, bo na Mordowniku zrobił z nami okolo 130 km i 2800 przewyższeń - rany na plecach od kabla od Żelaska jeszcze się nie zagoiły. Niemniej i tak dziękujemy za piękny dzień i walkę razem, jednocześnie przepraszając za błędy nawigacyjne, które rzuciły nas w niejedne krzory i chaszcze.
Mówiąc o błędach. Błędne skałki i rozbijanie się po wąwozie z Dzieworkami i Marcinem, spowodowały że braknie nam czasu, aby zrobić cała trasą. Szkoda strasznie, no ale 4 błędy nawigacyjne to sporo. Chociaż nawet nie chodzi o ich ilość, ale o czas jaki przez nie straciliśmy. To nie było przestrzelenie ścieżki i powrót 300m, to było po 20-40 minut na każdym z nich. Dokładnie tego czasu zabraknie nam, aby zrobić całość trasy. Decydujemy się jednak zaryzykować i mimo tego, że mamy około 3 godzin tylko, to uderzamy po punkty najdalej na północ od bazy.
Trzeba będzie to dobrze rozegrać, bo od bazy dzieli nas ponad 30 km obecnie i kilka punktów w drodze powrotnej. Andrzej znikna w ciemności, a my kierujemy się w Góry...


"Góry Gorzkowskie cóż mi z Wami walczyć każe..."
Jak to co każe walczyć? Czas!!! Czas, którego mamy coraz mniej. Góry Gorzkowskie to nazwa mikro-krainy na Jurze, którą bardzo lubię. Tu naprawdę jest stromo i te pagóry dają popalić. Zwłaszcza, jak się ma już koło 90 km w nogach.
Walczyliśmy z nimi już kilka razy, na różnych rajdach, ale nigdy jeszcze nie nocą. Jest zatem okazja zwiedzić Gorzków po zmroku. Nadal nic tu nie ma, jak za dnia :) No, ale to nie Gorzków jest naszym celem, a jego okoliczne Góry. A tu - jak w prawdziwych górach - są szlaki, są punkty widokowe, miejsca biwakowania itp. Są nawet tabliczki kierunkowe!!


Przedzieramy się polem pod górę, po lampion wiszący na skraju łąki. Idzie to ciężko, bo jesteśmy już naprawdę zmęczeni. Łapiemy lampion i postanawiamy przedzierać się dalej na dziko. Zjazd z powrotem na Gorzkowa oznaczałby forsowanie garbu raz jeszcze, tym razem drogą asfaltową. Wybieramy zatem dość słabe ścieżki i trochę na szagę, zjeżdżamy na drugą stronę garbu.
Kiedy wydostaniemy się do jakiś lepszych traków to czeka nas szalony zjazd nocą aż na drugi punkt żywieniowy. Obsługi już tutaj nie ma, ale jest woda i ciasteczka, które nadal czekają na takich jak my: "Ulf Nitj'sefni - Nocnych Wędrowców" (*)
Analizujemy mapę, nie ma już szans złapać pkt nr 6, mimo że jest on w miarę niedaleko. Musimy jednak kierować się do bazy, bo z czasem już krucho a mamy jakieś 25 km jeszcze. Plan jest prosty: zdążyć na metę i skończyć z wynikiem "bez 3 punktów" na ponad 30 dzisiaj. Lecimy na bazę - przed nami jeszcze dwa punkty w okolicy Mirowa, a potem ostatni przelot do Włodowic.
Do bazy docieramy na około 10 minut przed limitem. Zmęczeni ale zadowoleni. Piękny dzień i świetna trasa. Mimo, że Jurę mamy zjeżdżaną dość dobrze, to i tak Łukaszowi Jatkomistrzowi udało się zabrać nas w miejsca, gdzie nas jeszcze nie było, albo byliśmy tylko raz czy dwa razy. Super impreza.
Szkoda trochę tych błędów nawigacyjnych, bo nie udało się przez to zrobić całej trasy, no ale cóż - zdarza się. To jest magia tego sportu, raz jak po sznurku, raz na manowce. Nie było punktu, którego byśmy finalnie nie odnaleźli, więc nie ma tragedii, ale 3x błędne skały, to jest trochę za dużo :)
Zabrakło w końcówce także kogoś z kabel od żelazka w ręce, aby nas trochę zmotywować do zapieprzania :)
Po zawodach jak zawsze chwila na after-party z zacną ekipą orientalistów, wymiana doświadczeń i trochę śmiechu, zwłaszcza że mała furorę zrobiła moja relacja z Waligóry, na której to, ta ekipa też była. Ha, nie tylko była na tym rajdzie, ale była nawet powodem opisywanego zdarzenia. Zawsze (tur)bacz na swoje słowa, zwłaszcza Wieczorkiem :)


CYTATY:
1) Anna Jantar "Tyle słońca w całym świecie"
2) Resident Evil song ("Shape of you" parody) - tekst jest boski
3) Parafraza piosenki Budki Suflera "Cień wielkiej góry"
4) Nazwa zapożyczona z książki Jarosława Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu"


Kategoria Rajd, SFA