aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2018

Dystans całkowity:355.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:88.75 km
Więcej statystyk

Rajd Waligóry 2018

  • DST 103.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 września 2018 | dodano: 30.09.2018

Druga edycja Rajdu Waligóry zabiera nas na drugą stronę Gorców i wyrzuca trochę w kierunku Podhala. Baza rajdu zlokalizowana jest Nowym Targu, więc dojazd dla nas - jak nigdy - ekspresowy. O tyle, że start naszej trasy jest o 7:00, odprawa o 6:45, więc bez wyruszenia z domu około 4:00 nad ranem to się nie obędzie. To już w końcu taka nasza sobotnia tradycja.

"I am not a Sir. I work for the living..."
Gdy docieram na miejsce, baza jeszcze nie jest otwarta - jest dobre opóźnienie. Nie przeszkadza nam to, bo mamy czas dopieścić rowery przed startem: posmarować łańcuchy, sprawdzić ciśnienie w oponach itp.
Chwilę później możemy się już rejestrować, a tam powitanie, jakbyśmy byli jakimiś VIP'ami. Znamy się od lat, ale wszyscy do nas przez "Pan/Pani". O chodzi? Czemu tak oficjalnie - czy wyglądamy tak źle z rana, że nas nie poznali. NIE, no poznali nas. Od razu nanoszą nas na listę, bez przedstawiania się - Pan Grzegorz, Pani Basia. No halo, co jest :D ? Jaki Pan... chyba że Pan Ciemności. No to chyba, że tak... szkoda, że czasem umysłowej, ale zawsze :)
Od razu przywołuje mi w mojej chorej głowie postać Sierżanta Dornana, które znacie z Fallout 2 lub/i z relacji z Jaszczur - Zaklęty Monastyr. Takim tekstem po Was jechał, jak się mówiło "Yes, Sir". :D
To dla mnie mistrz zjeby. Taką zjebę mógłbym dostawać codziennie.

Kryzys rodzinny czyli BACZ aby Cię TUR zaraz nie sponiewierał...
Dostajemy mapy i co ja widzę: Gorce - w tym jeden punkt na Turbaczu. TAK, TAK, TAK - byłem tam n razy z rowerem (o wiele częściej z rowerem niż pieszo), ale czemu nie mam być tam n+1 razy. Rewelacja, chrzanić punkty na południe od Nowego targu - jedziemy na Turbacz...
... i tutaj spotykam nagły, niespodziewany opór. Basia mówi, że w masywie Turbacza mamy tylko 6 lampionów, a ponad 15 lampionów wisi w południowych obszarach mapy i bardziej korzystnie jest jechać właśnie na południe. Z punktu widzenia trasy (i przy założeniu że nie zrobimy całości) ma rację, ale ciężko czasem ocenić czy damy czy nie damy rady zrobić całej trasy przed startem. To jest właśnie piękne w tym sporcie, że czasami trzeba bardzo elastycznie modyfikować plan i konfrontować swoje wyobrażenia z własnymi możliwościami. Rok temu Waligóra była niesamowita. Był to, w mojej ocenie, jeden z najpiękniejszych rajdów ever - ale nie daliśmy rady zrobić całej trasy. To tylko 11 godzin, kiedy szczytów na mapie jest naprawdę sporo. Do tego sporo czasu ucieka Wam czasem na szukanie lampionów, no i fakt, że nie lecisz prosto na szczyt, ale musisz czasem specjalnie po te lampiony podjeżdżać w inne miejsca, wcale niekoniecznie przybliżające Cię do tego szczytu.
Niemniej, nie wiem czy zrobimy całość - bazując na zeszłorocznej edycji można przypuszczać, że może być trudno - ale co tam. Ja chcę na Turbacz. Basia mówi: NIE. Turbacz nie ma sensu, z punktu widzenia wyniku, jeśli nie zrobimy całości.
Ale...ale... mnie nie interesuje, w obecnej chwili wynik, ja chcę na Turbacz, chociaż mielibyśmy wrócić do bazy z 5 punktami na 23. Turbacz ma swoje prawa.
Konflikt narasta. Atmosfera robi się naprawdę napięta, już nawet inni zawodnicy zaczynają to zauważać. Podchodzą rzucając jakieś żartobliwe uwagi, ale chwilę później, wyczuwając że to nie jest najlepszy czas na żarty, cichutko się wycofują - zachowując życie.
Jeździmy razem, więc rozdzielenie się raczej nie wchodzi w rachubę. Musimy zatem znaleźć rozwiązanie, zwłaszcza że zaraz start. Proponuję Szkodnikowi kompromis: jedziemy na TURBACZ i koniec :)
Żadne z nas nie chce sięgnąć po sprawdzone sposoby domowej przemocy, bo oboje mamy 15-letnie doświadczenie w walce bronią i taka eskalacja, może się skończyć rzezią okolicznych wiosek. Basi propozycja jest oparta na logice i faktach, moja na pasji i namiętności. Inne jednak prześwięcają nam cele.
Jestem o tyle zły, że to drugi raz kiedy Basia na rajdzie odmawia mi Turbacza. Pierwszy raz było na zimowym rajdzie ICE Adventure Race, kiedy rzeczywiście pojechanie na Turbacz mogłoby nam dać dyskwalifikację, bo mieliśmy do zdobycia konkretną, minimalną liczbę punktów aby być klasyfikowani. Tutaj jednak nie ma tego problemu... a to drugi raz kiedy odmawia mi najwyższego szczytu Gorców.
Możne ktoś zapytać: o co w sumie chodzi, skoro byłeś tam tyle razy? To prawda, ale nigdy nie byłem tam, kiedy wisiał tam lampion!! To jest różnica!!!
Ogłaszają start, a my nadal w dwóch wrogich obozach.
Finalnie odpuszczam, ale zaistniała sytuacja będzie źródłem wielu złośliwości i docinków, przez cały nadchodzący dzień.
Ruszamy na południe, zostawiając Gorce z tyłu. Plan Basi jest prosty: "wyczyścić" całe południe i jak starczy czasu wjechać w Gorce. Jeśli nie starczy czasu, to wynik będzie lepszy niż gdybyśmy pojechali po prostu w góry.



"You'll feel better with the morning light..." (*)
Ruszamy ścieżkami rowerowymi przez rezerwat "Bór nad Czerwonem". Muszę przyznać, że jest to tutaj naprawdę ładnie zorganizowane. Począwszy od Ścieżki wokół Tatr, po inne ścieżki rowerowe - trzeba przyznać, że Nowy Targ mocno inwestuje w infrastrukturę rowerową. Lecimy przez okoliczne zagajniki i lasy zdobywając pierwsze punkty i podziwiając wschód słońca. Sami popatrzcie:
Jeden z punktów jest naprawdę trudny nawigacyjnie - znajduje się w sporym zagajniku, w którym są dziesiątki identycznych ścieżek, a wszystkie skrzyżowania wyglądają tak samo. Do tego musiało tutaj nieźle lać, bo trawy są niesamowicie mokre a i błota jest sporo. To ostatnie będzie nam towarzyszyć dzisiaj naprawdę często. Niemniej początek trasy jest tak ładny, że humor "po tym Turbaczu" mi się znacznie poprawia.Trochę kręcimy się po lesie, ale udaje nam się złapać ukryty tutaj lampion.




A ostateczny Przełom przynosi pewne lodowate wspomnienie
Jeden z punktów umieszczony jest na tzw. Przełomie Białki. Natychmiast przywołuje to kolejne wspomnienia z ICE Advanture Race (luty 2017), kiedy Basia po lampion przechodziła tędy boso na drugą stronę. To nie było zbyt mądre, patrząc na to jak rwąca i głęboka jest tutaj rzeka. Owszem, na ICE AR wszystko było pokryte lodem, ale nie aż takim aby skuł rwącą rzekę. Bez wchodzenia do wody po kolana się nie obyło. Bez załamania się pod Basią lodu także... mówię, to nie było wtedy zbyt mądre, "ale czy Wam się to podoba, czy nie Aramisy nadal są pośród żywych" (*).
Jeśli nigdy tu nie byliście, warto się tutaj wybrać bo miejsce jest naprawdę fajne:





Objazd Wieczor(K)ową porą
W sumie to przedpołudniową, ale jednakże Wieczorkową. Na jednym, bardzo urokliwym punkcie (sosna na skale) spotkaliśmy Jarka Wieczorka i Grześka Liszkę. Jadą oni innym wariantem niż my i nadjechali właśnie z kierunku, w którym my chcemy zaraz jechać. Jarek doradza nam, aby na kolejnym punkcie, nie pchać się górą - co byłoby w normalnych warunkach optymalnym rozwiązanie: podjechać sporym podjazdem na jeden punkt i przejechać garbem do drugiego punktu, nie tracą wysokości. Niemniej Jarek ostrzega, że droga na szycie wiedzie przez pola, składające się ze znienawidzonego przez nas błota - tego które się klei, zalepia i blokuje koła. Mówi, że ciężko było tamtędy przejść. Zaleca zjechać z punktu i objechać górę asfaltem... trzeba wtedy zrobić podjazd na garb raz jeszcze, ale będzie to szybsze niż bawienia się w walki polowe. Zastosujemy się do tej rady... ale nim o tym napiszę, spójrzcie na wspomniany punkt: "sosna na skale"





Zdobywcy Żelaznego Krzyża
Pierwszej, drugiej klasy? Nie wiem, na pewno 13% - bo takie nachylenie ma podjazd, którym ciśniemy tutaj pod górę. To właśnie ten objazd zalecony przez Jarka. To również punkt, na którym byliśmy podczas ICE AR, o tyle że podjeżdżaliśmy na niego z drugiej strony tej góry - od Gliczarowa (legendarnego podjazdu Tour de Pologne). Tym razem jedziemy mniej stromym zboczem, ale 13% to też daje popalić... za stary robię się już na to. Kiedyś to bym robił zakłady, kto to podjedzie na 2-4, a dziś myślałem że jadę na 2-jce, zrzuciłem na 1-nkę i nadal się męczę... było by przykro gdyby nie zauważyłem, że naprawdę jechałem na trójce i jedno w dół to była dwójka. Taka różnica, kiedyś byłbym dumny, dziś stwierdzam że "nie jestem najostrzejszą kredką w piórniku", skoro nawet nie zauważyłem biegu na którym jadę. Takie natarcie na podjazd, to kwalifikuje się nie na Żelazny Krzyż, ale na "Pour le Merite"
Kto grywał za dzieciaka w "Red Barona", napierał Albatrosem D.V lub (baczność!!) Fokker'em DR.I w trybie Career", był skrzydłowym samego Manfreda von Richtofen'a, polował o świcie na Rene Foncka... ten zna to uczucie, ten wie o co chodzi.
Niemniej krzyż zdobyty. Ubieramy kurtki bo teraz zjazd, a trochę potów wylaliśmy wjeżdżając tutaj. Ruszamy w dół. Zjazd jest piękny bo mamy ponad 50 km/h... ale odczuwalna temperatura przy dzisiejszego pogodzie, przy takiej prędkości, jest blisko zeru. Jesteśmy mokrzy i zaczynam zamarzać... zjazd do Szaflar jest długi. Bardzo długi. Kiedy zaczynają pokrywać mnie sople, a organizm walczy z hipotermiom... zaczyna padać deszcz. Zimny, mokry deszcz. Jak zjedziemy na dół, to nas po prostu telepie. Ale nie ma się co przejmować, zaraz znowu będzie pod górę, więc się rozgrzejmy.
Zostawiamy Szaflary i deszcz za plecami, bo jak tylko zaczynam cisnąć w kierunku na Bańską i Maruszynę, to na niebo zaczyna wychodzić "gwiazda południa". Grzejemy się w słoneczku... i na nielichym podjeździe.

A tak to wyglądało w zimie, z drugiej strony:


Popieszczeni przez pastucha czyli czuję, że będzie z tego kwas...
Przed nami punkt, do którego według mapy, to w sumie, nie ma żadnego dojazdu.
Postanawiamy zatem przedrzeć się przez pole, od drogi która podchodzi - w miarę  - najbliżej lampionu. Ruszamy przez zielone pola i chwilę później musimy przedzierać się przez ogrodzenia, które nagle wyrastają na naszej drodze. Niektóre są pod prądem, więc robi się coraz ciekawej. Bzzz... bzzz... bzz... co za dramat, jak na przesłuchaniach które prowadziłem. Już wiem, czemu ludzie wtedy tak ochoczo zeznają.. auuu... BZZZZ... AUA... o to był konkretny strzał.
W jedno z takich ogrodzeń, zapląta mi się VENOM... teraz każde dotknięcie ramy to... BZZZ... próbuję wyplątać go trzymają za opony... ale nie idzie. BZZZ... BZZZ... BZZZ...
Basia krzyczy: UWAŻAJ!!!.
Co BZZZZ...mów...BZZZ...isz...BZZ. Prąd...BZZZ....upoś...BZZZ...ledza...BZZZ...mi....BZZZ...zmy...BZZZZZZZZZZ...sły.
ARGH udało się. Czuję się jakbym był elektrownią i miał w plecaku z kilo waty. Dobrze, że wata nie jest ciężka.


Czuję, że jesteśmy obserwowani. Nie zdążę się nawet odwrócić, kiedy słyszę taki dialog jakiś stworów.

- Co to za barany chodzą po moim polu?
- Nie przejmuj się to jakieś głupie krowy.
- Ej pacany, deptacie moją łąkę. Zabierajcie się stąd nim zdeptam wasze marzenia.
- Zdepczę... mówi się... zdepczę
- Pokopało Was? Wynocha z naszej trawy... nim zeżremy wasze wnętrzności.
- Ej... ale my jesteśmy roślinożercami. Nie trawię mięsa!!
- Co tam, dla tej dwójki zrobimy wyjątek! Strawimy ich szybciej niż zrobiłby to penatafluorek antymonu!!
- Pentafluorek... no tak, to magiczny kwas.
- Nie do końca, aby był magiczny musisz dodać do niego trochę kwasu fluorosulfonowego.
Wtedy masz dopiero MAGIĘ. MAGIĘ trawiącą organiczne śmieci... (wymowny wzrok w naszym kierunku)

Staramy się zignorować agresorów i przedzieramy się dalej. Pole jest po horyzont... mijają kolejne minuty, ale finalnie docieramy do zagajnika, gdzie wisi lampionu. Nawigacyjnie wyszliśmy idealnie, ale teraz jeszcze musimy się stąd wydostać. Omijamy szerokim łukiem, zaniepokojone naszą obecnością stwory i jakoś udaj nam się wydostać do drogi. Ufff...







"...when all seems fine and I'm pain free, you jab another pin in me" (*)

Wjeżdżamy w Gorce. Wiemy już, że nie damy rady zrobić całości trasy, a co za tym idzie nie dotrzemy dziś do Turbacza. Zdobędziemy może punkty w okolicy Bukowiny Obidowskiej, ale Turbacz nam dzisiaj nie grozi. Przy jednej kapliczce spotykamy ponownie Jarka i Grześka. Wywiązuje się dialog:

- Ej, nie widziałem Was na Turbaczu!!
- Jebnąć Ci? (a nie, to tylko pomyślałem. Powiedziałem za to: No bo nas nie było)
- A wiecie jak było fajnie. Padał tam śnieg !!
- Mocno? (w znaczeniu jebnięcia - nie śniegu... ale na głos tylko: wow, ale fajnie)


No kurde jak laleczka voodoo. Kiedy się już pogodziłem się z tym Turbaczem dzisiaj, to przyszedł Jarek i napiera igłami w laleczkę. Ech, braknie nam tak z godzinę, aby zaliczyć najwyższy szczyt Gorców. Gdyby rajd miał 12-13 godzin, ale ma tylko 11... nie ma szans. Wchodzimy właśnie w Gorce, ale 18:20 musimy być na mecie, więc rzeczywistości nie oszukamy. Żegnamy się i jedziemy w swoją stronę, a dokładniej nie w swoją, ale w kierunku Koliby na Łapsowej Polanie.


"Choć raz mnie posłuchaj a sam przestań gadać. Czy idziesz tam ze mna? Musimy se pomagać..." (*)
Tarabanimy się pod górę... jest stromo, a my już nieźle sponiewierani innymi podjazdami dzisiaj. Wyprzedzają nas dzieci... nieważne, że na quadach, ale jednak... chociaż jak quad utknie w koleinie, to nim się Ojciec z niej wygramoli trochę Mu zejdzie, a dzieciaki będą z buta do góry szły.
Chwilę później udaje nam się dotrzeć do Koliby i podbijamy kolejny punkt. Zegarek mówi, że mamy trochę ponad 1,5 godziny. W planie Basi zatem jeszcze jeden punkt na czarnym szlaku (w kierunku Bukowiny Waksmundzkiej), a potem odwrót na bazę przez jeszcze jeden, ostatni punkt tuż nad Nowym Targiem - bacówka, w której zlokalizowany jest także i bufet na trasie.
Widzicie co ja mam z tym Szkodnikiem, nie dość że nie byliśmy na Turbaczu, to nie byliśmy także na bufecie... Tak się nie godzi...




Czarny szlak zaskakuje nas potężnymi ilościami błota i przedzieranie się nim jest trudne. Naprawdę trudne... i czasochłonne. Czasu to akurat nie mamy za wiele, więc zaczyna się nerwówka. W pewnym momencie szlak nam gdzieś ucieka, ale szybko udaje nam się skorygować błąd... przedzierając się przez wiatrołomy...


Ostatecznie udaje nam się dotrzeć do upragnionego lampionu. Basia - zgodnie ze swoim planem - chce zjechać na bazę przez bufet. Niemniej, ja mam inny plan. Nie, nie Turbacz moi drodzy, na to naprawdę braknie nam czasu. Niemniej uważam, że zdążymy jeszcze przedrzeć się przez Bukowinę Waksmundzką i zjechać zielonym szlakiem - tym sposobem złapiemy punkt zlokalizowany na pomniku, właśnie przy tym szlaku. Basia nie jest przekonana czy zdążymy, ale ja mówię że bez problemu. Pyta mnie skąd mam taką pewność, jak będzie pod górę to nas to mocno spowolni. Jak pod górę? Byliśmy tutaj na ICEBUG Winter Trail i to dwa razy, szliśmy właśnie tędy - jak pod górę. Teraz będzie trochę w dół, a przed podejściem na Bukowinę strawersujemy sobie do zielonego szlaku drogą bez szlaku.
Basia mnie pyta jak mogę pamiętać takie rzeczy - w sumie to nie wiem, po prostu pamiętam. To pomocne, więc czemu tego nie robić :)
Nie chcę jednak się spierać jak rano. Mówię: decyduj, ale jestem przekonany że zdążymy na spokojnie. Szkodnik postanawia zaufać - ta moja pamięć do zakrętów, ścieżek i terenu już nieraz nas uratowała. Ruszamy zatem w kierunku Bukowiny i zgodnie z oczekiwaniem, znajdujemy drogę bez szlaku, którą skracamy sobie w kierunku "zielonego". Chwilę później naszym łupem pada i lampion przy pomniku. Teraz już tylko zjazd do Nowego Targu. Mamy 28 minut.


Owce, lampiony i... automobile
Zjazd "zielonym" trochę nam zajmuje bo albo błoto, albo tam gdzie sucho - bardzo kamienisto. Nie da się puścić klamek i zapomnieć, że piekła nie ma. Zbyt szarpie i miota nami jak szatan :)
Do bacówki-bufetu musimy dodatkowo trochę nadrobić, względem najkrótszej drogi do bazy, ale ryzykujemy. Wg mnie zdążymy, Basia trochę sceptyczna ale jedziemy. Odbijamy z drogi w kierunku bacówki i przedzieramy się przez morze owiec brodzących po łąkach. Gdy dojeżdżamy do bacówki, punkt żywieniowy jest już złożony i właśnie odjeżdża !!
Zdążyliśmy tutaj w ostatniej chwili przed zwinięciem się obsługi - zakładali, że o tej porze, to już nikt tutaj nie dotrze. No bo kto by mógł? Hmmm... znam takich jednych.
Podbijamy zatem lampion z auta i teraz długa na bazę, bo zostało nam 14 minut do limitu. Włączamy tryb "NIE HAMUJEMY DLA NIKOGO".



Na metę wpadamy na 9 minut przed limitem - ostry upał na finiszu był :)
Mówiłem, Szkodnik, że zdążymy? A teraz właź na 3-ci stopień, bo ta decyzja dała Ci właśnie takie miejsce na podium. W bazie wszyscy trochę zmarznięci, bo się zrobiło naprawdę zimno. Wieczorem jak wyjeżdżaliśmy, to temperatura była -2 stopnie.
Po zawodach jak zawsze krótkie after-party w pobliskiej karczmie, a potem zbieramy się do domu. Druga edycja rajdu była bardzo fajna, ale trasa pierwszej imprezy pozostaje niedościgniona.

CYTATY:

1) Drobna parafraza piosenki Gun's'Roses "Don't cry"
2) Parafraza tekstu z komiksu Marvela "The infinity war", wydanego w Polsce jako" Mega Marvel 3/94" - przez TM-Semic :)
3) Piosenka: Metallica "Fixxxer"
4) Drobna parafraza piosenki Kazika "Ja tu jeszcze wrócę"


Kategoria Rajd, SFA

Puchar Neptuna 2018

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 22 września 2018 | dodano: 25.09.2018

Zgodnie z deklaracją złożoną we wpisie opisującym nasz lipcowy obóz szermierczy, zamieszczam krótką relację i refleksje z pierwszych zawodów tegorocznego Pucharu 3 Broni. Jak zawsze, końcówka września to Puchar Neptuna, którego gospodarzem jest nasza trójmiejska filia ARAMIS’a, zwaną przeze mnie Grupa ARMII "SFA PÓŁNOC". I tym sposobem już wiecie, że gdy część z Was ścigała się na Silesia Race u pewnego Marcina, to my w tym czasie odwiedziliśmy wybrzeże i innego Marcina. Nie po to jednak aby podziwiać Bałtyk (choć to też)… ale głównie po to aby STANĄĆ DO WALKI!!

„U Marcina w Gdyni, znów nas widział ktoś…” czyli DAR POMORZA (*)
Do Gdyni blisko nie jest, zwłaszcza że nie jedziemy pociągiem, ale autem (tak wiem, że środek transportu nie wpływa na odległość między punktami A i B, ale wiecie o co mi chodzi z tym blisko…). Pociągiem  owszem wygodniej, ale mamy ze sobą tyle sprzętu, że logistyka lokalna na miejscu, bez auta jest już problemem. Wyruszamy zatem w piątek, bezpośrednio po zakończeniu treningu grupy dziecięcej, około godziny 19:30. Na miejsce dotrzemy około 3:00 w nocy. Zawody zaczynają się w sobotę w południe, więc nawet uda się w miarę wyspać.
Marcin – Instruktor Trójmiejskiej Filii ARAMIS – jak co roku wita nas na wypasionej hali sportowej przy ulicy Tatrzańskiej (w Gdyni…, pasuje Wam? Tatrzańskiej w Gdyni, chyba ktoś tu tęsknił za górami). Śmiejemy się, lekko złośliwie że naszą filię trójmiejską można by nazwać DAR POMORZA (prawdziwy DAR POMORZA tam też stacjonuje i to w sumie całkiem niedaleko od sali nawet), ale tak serio – trójmiejski oddział to naprawdę pewnego rodzaju DAR POMORZA dla nas. To najdalej wysunięta filia SFA od bazy (Kraków), co bynajmniej nie ułatwia Im ani wyjazdów na obozy treningowe (Murzasichle) czy seminaria treningowe i nierzadko muszą sobie Oni radzić samodzielnie z problemami dnia bieżącego. Wszystkie południowe eventy (południowe w znaczeniu Wrocław czy Kraków), to dla szermierzy z "Tri-polis" naprawdę spora wyprawa, dlatego zawsze doceniamy ich obecność, jeśli tylko uda Im się dołączyć. Co więcej, mimo oddalenia, oddział ten działa od wielu już lat i mocno się rozwija, wystawiając do zawodów coraz to nowych zawodników. Opanowanie wybrzeża nie przyszło nam łatwo (w znaczeniu zdobycia tutaj przyczółku), ale po tych wszystkich latach, jesteśmy "SFA Twierdzą" i na Pomorzu!


„Prawidłowy luz ma człowiek, choć doń części brak zamiennych…”(*)
Luz trzeba mieć, bo nie można brać życia na serio – i tak nie wyjdziemy z niego żywi. Trochę gorzej z tym brakiem części zamiennych… Wiecie jak to jest, wypadki chodzą po ludziach, ludzie po wypadkach już niekoniecznie. Szczęśliwie aż tak źle to nie jest, ale częściami zamiennymi w postaci nowego kolana to bym nie pogardził.
Tegoroczny Puchar Neptuna to dla mnie zawody inne niż wszystkie. Zwykle jak jedziemy na zawody, to celem jest walka o finały i w finałach – to, czy to w praktyce się udaje, to już zupełnie inna bajka.
Niemniej cel jest konkretny i jasny – walka o laury, zduszenie centaurów, wyrwanie ofiar piekłu – takie tam Mickiewiczowskie sprawy. Tym razem cel też jest niby konkretny i jasny, ale jednak trochę inny niż zwykle. Muszę „przetestować” kolano w warunkach bojowych. Czemu bojowych? Bo na zawodach nie myśli się o ograniczeniach, przeciwwskazaniach (raczej o przeciwzasłonach, przeciwtempach, przeciwodpowiedziach czy też przeciwnatarciach), asekuracji… liczy się tylko broń i przeciwnik. Broń ma być przedłużeniem ręki, ręka przedłużeniem myśli i woli, a przeciwnik… przeciwnik to ma upaść. Najlepiej na ryj i to boleśnie :)
Na pewno część z Was zna jakiś rodzaj tego uczucia z rajdów, gdy ścigacie się o najwyższy stopień podium, ale powiem Wam, że za maską szermierczą to uczucie jest tylko spotęgowane (zwłaszcza jak przeciwnik jest groźny, trudny, dobrze wyszkolony, szybki, niebezpieczny i jeszcze kilka innych przymiotników). Tutaj oprócz walki z własnymi słabościami, jest bezpośrednia konfrontacja – nie równolegle do siebie (np. kierownica w kierownicę na metry przed metą), ale naprzeciw siebie. Skrzyżowane ostrza i metaliczny dźwięk zderzających się kling jest niczym obietnica piekła, które Was czeka, gdy tylko broń przeciwnika Was dosięgnie – pojechałem teraz na ostro, bez wazeliny, nie? :D
Ale serio – napalamy się, nakręcamy a potem napieramy. O to w tym chodzi. Dlatego piszę o warunkach bojowych, a w takowych można łatwo zapomnieć, o tym czego nie należy robić bo „Andrzej, to je***e”. Mogę już jeździć na rowerze, znowu hasam po górach, ale kolana – zwłaszcza – w rapierze poddawane są mega obciążeniom skrętnym. Niestety skrętnym – czyli tym, których mam unikać. Nie ukrywam zatem, że przed zawodami naprawdę się bałem czy maszyneria wytrzyma. Bałem na tyle, że jak nigdy do tych zawodów podszedłem „testowo” – zobaczyć, na ile mogę sobie pozwolić, a sukcesem będzie każde, nawet ostatnie miejsce, byle tylko zejść z planszy na dwóch nogach, a nie skacząc na jednej...


Dzisiejszy program sponsoruje literka R … jak REŻIM

Tu drobna uwaga – to blog rowerowy-wyprawowy, na którym postanowiłem wrzucać czasem wpisy z naszego drugiego życia – tego, z pod znaku płaszcza i Szpady (i Rapiera, i Rapiera!!!). Nie będę zatem umieszczał tutaj żadnych wyników, nawet jeśli wygralibyśmy coś w mistrzowskim stylu albo jeśli przep**** lilibyśmy wszystko w stylu znanego Wam już Pana Porażki. To nie jest miejsce na to – tutaj znajdziecie refleksje, relacje, retrospekcje… tak wiem, rezultaty są także na r, ale NIE. Po pierwsze część imion Wam nic nie powiem a jeśli kogoś naprawdę to interesuje, to zapraszamy do polubienia naszej strony na FB, śledzenia jej tablicy, odwiedzania naszej głównej strony internetowej itp. Pojechałem teraz z product placementem, ale polecam zrobić Wam to teraz – po dobroci, kiedy jeszcze szermierka nie jest obowiązkowa bo intensywnie pracujemy nad REŻIMEM, który zmus… zachęci Was do nauki pięknej sztuki fechtunku.
Nastanie wtedy piękny czas, że wszyscy razem będziemy się uczyć trudnej sztuki fechtunku, a Ci którzy nie będą chcieli, będą rozmawiać z naszymi oprawca...eee... służbami bezpieczeństwa, których służba, trud pracy codziennej i zaangażowanie zapewniają  ochronę wszystkim szczęśliwym i zadowolonym z życia obywatelom.


„Walcz, głupio, walcz – swoim życiem się baw, wprost na spotkanie ostrza leć…”
Czyli rzecz o dublach. Obopólach. Trafieniach równoczesnych. Przekleństwie szermierki klasycznej…
Aby w pełni zrozumieć o co mi chodzi, musiałbym Wam przybliżyć trochę nasz system walki. Może kiedyś mi się to uda, ale to dłuższy wykład – na razie niech Wam wystarczy informacja, że podstawowa zasada brzmi: „NIE DOSTAĆ”. Niby proste, ale zdarzają się czasem także i trafienia obopólne czyli „Ty trafiasz mnie, ja Ciebie i to w tym samym czasie”. Niby brzmi OK, bo nie jest tak, że przegrywam – dostałem i kaplica. Raczej dostałem, ale ciągnę tego drugiego ze sobą… niby brzmi trochę bardziej korzystniej niż po prostu umrzeć samemu, ale niestety to nie takie proste.
Do czego Wam to porównać w rajdach? Można by to porównać w pewnym stopniu do używaniu GPS’u, zrywaniu lampionów, itp… ale w sumie nie, to nie ta liga. Powyższe działania, oszustwo względem regulaminu ma na celu pogrążyć innych, a wypromować oszusta. Z dublem tak nie jest. Dubel pogrąża obie osoby i to bardzo. Trafniejszym (co za ironia z tym słowem w kontekście dubla….) porównaniem raczej było by wjeżdżanie w innych zawodników na zasadzie zderzenia czołowego, co powoduje kontuzje i uszkodzenie sprzętu obu osób i uniemożliwia Im to dotarcie do mety.
W prawdziwym pojedynku owocowałoby to śmiercią obu walczących (i tak się w historii zdarzało!!!). W niemal żadnym przypadku nie wynika to z chęci poświęcenia się dla tzw. lepszej sprawy, ale wynika to zarówno z braku umiejętności technicznych i taktycznych oraz dążenia do trafienia za wszelką ceną, totalnie zaniedbując własną obronę.
Skąd to wiem? Ha, to proste. Wystarczy ściągnąć maski, wziąć nawet bezpieczną broń otulinową (krzywdy nie zrobi, ale w uderzenie w ryja zaboli – w przeciwieństwie do metalowej, która już konkretnie uszkodzi facjatę) i nagle wszyscy Ci skłonni do poświęceń szermierze, nie chcą w ten ryj dostać. I to nawet w zamian za uzyskanie trafienia przeciwnika… no, nie wystawią ryja pod jakieś soczyste mlaśnięcie, tylko zaczynają się bronić. Coś ich jednak powstrzymuje. Byłoby przykro, gdyby był to strach przed bólem :D
(a gdzie mu tam, do prawdziwego strachu o własne życie).
W naszych zawodach dubel to -1 punkt za całą walkę (za zwycięstwo jest 2 punkty, za porażkę 0), czyli zaliczenie dubla odbiera Wam punkty zdobyte w innych, wygranych walkach. Tak!! Tak surowo każemy takie zachowania!!
To trochę jak odbieranie zdobytych punktów, za spóźnienie na metę. Po prostu się to nie opłaca się.
…a mimo wszystko, wśród zawodników zawsze trafiają się dublo-genni czyli tzw. samobójcy. Przyczyn jest wiele, ale tak jak pisałem, głównie jest to brak umiejętności technicznych i taktycznych (czyli rozumienia co się w walce dzieje i reagowania odpowiednio do zaistniałej sytuacji). Czasem powodem jest także zbyt wysoki poziomu pobudzenia lub stresu, jaki dopada ludzi na zawodach, niemniej jest to jeden z elementów braku wyszkolenia: nieumiejętność radzenia sobie z presją. Zderzenia w peletonach też raczej nie wynikają z celowej chęci połamania się, ale z różnego rodzaju błędów: oceny odległości (klasyczne „zmieszczę się!!)”, inny by się rozbił ale przecież ja jestem kozak, cisnę i nie patrzę - niech inny uważają bo jadę po zwycięstwo itp


„Znów bijatyka, znów bijatyka, bijatyka cały dzień…” (*)
A dokładniej to nawet dwa dni. Pierwszy dzień (sobota) to zawsze eliminacje w wszystkich 3 broniach: Szpadzie, Szabli i Rapierze. Zawsze zachęcamy naszych szermierzy, aby startowali we wszystkich trzech konkurencjach, acz nie jest to oczywiście obowiązkowe. Niedziela przynosi nam zwykle końcówkę eliminacji, najczęściej jest to dokończenie jednej z konkurencji, a potem jest już srogo i wypaśnie bo  lecą ćwierć, pół oraz finały.
W Gdyni frekwencja dopisała, co tym bardziej cieszy, że dla zawodników z Wrocławia, Krakowa i Katowic to naprawdę wyprawa jak po złote łon… eeee… runo. Piotrków, Łódź, Warszawa i nowo powstała w tym roku filia toruńska mają trochę bliżej, więc także dołączyli do nas w Tri-polis :)
To co także cieszy, to fakt, że na zawody jeżdżą nie tylko stali bywalcy, ale zawsze udaje się zmobilizować grupy początkujące i średnie - gdzie mają zdobywać doświadczenie sparingowe i tzw. „obicie się” jeśli nie na zawodach, a gdy poziom rośnie, to wtedy od drugiej rundy eliminacji nie ma już grup stosunkowo łatwych – są grupy trudne i przej***ne.
Z perspektywy instruktorskiej bardzo mnie to cieszy. Z perspektywy zawodnika też, ale już nie tak bardzo. Też - bo bywają niezapomniane akcje i pojedynki, ale nie tak bardzo - bo rozstrzygnięcie ich na swoją korzyść, to niekoniecznie musi być już zdarzenie pewne.





To tyle na dziś… niedługo znowu Wam trochę poopowiadam o szermierce, pewnie przy okazji zawodów we Wrocławiu, które już za 3 tygodnie – w połowie października. Ponownie trzeba będzie stanąć do walki, ale gdy inni będą stresować się tym, że „do walki”, ja będę się cieszył tym „stanąć” i oby tak dalej i oby jak najdłużej !!!
Wybaczcie jakość zdjęć, ale wiecie hala, sztuczne oświetlenie i zdjęcia zrobione na szybko pomiędzy naszymi walkami... ludzi w ruchu. Oficjalna galeria pojawi się na naszej stronie. Tutaj tylko kilka naszych fotek.

Cytaty:
1 i 3) Parafraza piosenki zespołu Lady Pank "Tańcz, głupia, tańcz"
2) Piosenka tytułowa z serialu "Zmiennicy"
4) Szanta "24 lutego - bijatyka"



Jaszczur - Zaklęty Monastyr

  • DST 80.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 września 2018 | dodano: 18.09.2018

Widzieliście tytuł tych zawodów? Zaklęty Monastyr! Pasuje Wam - ZAKLĘTY MONASTYR !!! Proste, że musimy tam być. Nie dość, że to kolejny Jaszczur, rajd przez wielu znienawidzony a przez nas ukochany, to jeszcze taki tytuł !!!. Do tego Malo napisał na facebookowej stronie Jaszczura, że to "rajd dla Szkodników, Pacanów, itp" - ciekawe skąd czerpał inspirację, aby użyć właśnie takich słów :)
No ale skoro ktoś nas wywołał do tablicy, to znowu wstajemy o 2:45 nad ranem, aby około 4:00 w nocy wyruszyć z Krakowa. Naszym celem jest Werchrata - mała wioska nieopodal granicy z Ukrainą, bo to tam znajduje się baza, z której wyruszymy aby odnaleźć Zaklęty Monastyr!

"Pójdź chłopcze w las, w ten głuchy las!
Wesoło będzie płynąć czas.
Przedziwne czary ROZTOCZE w krąg,
Złotolitą chustkę dam ci do rąk". (*)

Roztocze - oto teatr dzisiejszych działań wojennych. To właśnie tam pójdziemy w ten głuchy las, tam wesoło będzie płynąć nam czas. Przedziwne czary też będą - w końcu mamy Zaklęty Monastyr, a jak zaklęty to muszą być czary...
Znając jednak Jaszczura obawiam się, że będzie to raczej najczarniejsza z czarnych czarna magia, bo do ręki to zamiast chustki dostaniemy kartę startową. 
Musicie wiedzieć, że relacja z tego rajdu zaczęła się pisać w mojej zwichrowanej głowie na długo przed tym, nim on się tak naprawdę odbył. Wszystkiemu winny ten niesamowity tytuł. Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, od razu przypomniałem sobie, że coś podobnego już przeżyłem... dziecięciem będąc. Wyruszyłem na poszukiwanie zaginionego zwiadowcy, o imieniu Amber. Pierwszy trop prowadził do świątyni DarkMoon, gdzie miło przywitało mnie dwóch kleryków. Gdy wszystko wyglądało całkiem spoko i postanowiłem rozejrzeć się po ich świętym przybytku...no cóź, skracając opowieść: były szkieletory, lichy, gobliny, koboldy, smoki... no i beholdery. Ogólnie rozpierducha bo DarkMoon okazał się miejscem lekko nawiedzono-przeklętym, Amber nie żyła, a cała ekipa tej porytej świątyni chciała abym stamtąd nie wyszedł żywy. Na końcu, najwyższy kapłan Drag Draggore zamienił się w smoka i ział żarem, że zwiedzam jego komnaty bez pozwolenia, ale finalnie utłukłem gadzinę... nie bez wgrania na nowo któregoś tam save'a :)
Jeśli ktoś nie kojarzy o czym ja znowu piszę, to proponuję powrót do klasyki klasyków: "Eye of the Beholder 2 - Legend of the DarkMoon"
W oczekiwaniu na tego Jaszczura, dzień w dzień, w moich myślach stawały sceny z tej gry i wspomnienia tych strachów... gdy idziesz po kolejnych komnatach i wiesz, że zaraz wypadanie na Ciebie taki beholder (a wiecie, one mają niewrażliwość na magię i tłuc to trzeba ino żelazem...) jeb - jeb i masz 4 trupy w 6-cioosobowej drużynie.
Kiedyś to robili klimatyczne gry, a nie to co dzisiaj :)
Jak myślę o tym co Malo mógł wymyślić na tym Jaszczurze i patrząc na lokalizację bazy, to spodziewam się, że dzisiaj beholdery także będą (beholder po ang. oznacza obserwatora). Coś czuję, że wystąpi w tej roli Straż Graniczna, gdy będziemy wesoło hasać sobie kilka metrów od granicy Unii :) 


"Welcome to Camp Navarro. So, you're a new replacement..." (*)
Odprawa... no zapowiada się ciekawie. Malo mówi, że o 7:00 rano, przed odprawą najdłuższych tras pieszych, zrobiły Mu wjazd na bazę 3 służby mundurowe: straż leśna, straż graniczna i... wojsko. Jak wojsko? Obie straże to rozumiem, ale co ma armia do tego. Okazuje się, że w środku naszej mapy, tej którą zaraz dostaniemy, znajduje się tajna baza wojskowa!! Nie jest ona zaznaczona na mapie. Wiecie dlaczego? BO JEST TAJNA!!
Niemniej Malo dogadał się z jednym Majorem, że będziemy kręcić się w pobliżu i żeby nie strzelali. Pokazuje nam, mniej więcej, gdzie baza się znajduje i radzi, aby za bardzo do niej nie podchodzić - zwłaszcza z jakich dziwnych kierunków, na przykład z krzaków. Oszalałem... był w mojej głowie "Eye of the Beholder", teraz jest "Fallout 2". Pamiętacie wbicie się do tajnej bazy Enklawy - Camp Navarro? A pamiętacie szefującego tam sierżanta Dornan'a, który w niepowtarzalny sposób potrafił Was zrugać za brak munduru. Kurde, ja też nie mam na sobie dziś munduru... od 11 lat nie miałem. Ostatnim razem mundur nosiłem w Koszalinie w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych robiąc kurs podoficerski. Ech! Kiedy to było.. niemniej to były czasy. Nasz pierwszy "Instruktor", który powitał nas słowami: "Jestem Dowódcą waszego Plutonu, nazywam się Chorąży Pokora i... pokaże Wam dlaczego".
No mogą być jaja, jeśli wpadniemy na wojskowych. Zapowiada się naprawdę ciekawie. A wracając do Sierżanta Dornan'a, (link polecam, bo teksty miażdżą - nie trzeba nawet znać gry) pamiętacie jego najlepszy tekst? (to trzeba usłyszeć, bo intonacja jest genialna):

"If I like you, you can call me Serge. But guess what? I DON'T LIKE YOU" :D :D :D



LEŚNA RAJZA I (NA) WSZELKI WYPADEK
To nie koniec rewelacji na dzisiaj.
Dostajemy do podpisu oświadczenia o starcie na własną odpowiedzialność. Niby norma, bo na każdym rajdzie są takie formalności, ale wczytuję się w treść oświadczenia:
"...nie będę miał roszczeń ZA WYPADEK, KTÓREMU ULEGNĘ na Jaszczur - Zaklęty Monastry". Jak to ulegnę? Nie któremu mogę ulec albo ewentualny wypadek, ale wypadek KTÓREMU ULEGNĘ. Zdarzenie pewne. Bosko. Szkoda, że nie ma jeszcze adnotacji typu: o 14:14. Skoro już wszystko zaplanowane to co szkodziło podać i godzinę :)
Do tego dostajemy informację, że Straż Leśna krzywo patrzy na poruszanie się nocą po lesie w tym terenie. Mieli także pewne "ale" o kilka punktów na trasie - tak około 60%. Tak więc, mamy być w bazie przed zmrokiem lub... nic nie wiemy o żadnym Monastyrze i tak sobie jeździmy po okolicznych lasach. Wiecie - leśna, nocna rajza po okolicy :)
Po niektórych twarzach zawodników, zwłaszcza tych którzy są z nami pierwszy raz, widzę drobne zaniepokojenie. Inni, Ci którzy byli już na Jaszczurach kiwają głowami ze zrozumieniem - dla Nich wszystkie te informacje nie są dziwne.
Mówiąc o zawodnikach, nie jesteśmy jedyną ekipą na rowerach! 
Na przyjazd tutaj skusili się Andżelika i Wojtek, mocni zawodnicy znani nam z wielu innych rajdów. Dziś jednak jestem przekonany, że nie będziemy się z Nimi ścigać. Wszyscy będziemy starali się po prostu przeżyć :)
Gdzieś w trakcie rozmowy wychodzimy nawet z propozycją aby pojechać w czwórkę, ale mamy różne godziny startowe i tak jakoś wychodzi, że ruszymy oddzielnie.


"Zaufaj mi, nie będzie Wam potrzebna..."
Wybija nasza godzina startu. Dostajemy mapy a tam jak zawsze... kosmos. Liczba wycinków do dopasowania jest kosmiczna - wycinki lidarowe, historyczne (z przed I wojny światowej), oraz mapy wysokościowe. Jakoś dopasowujemy fragmenty do mapy i mamy nadzieję, że popełniliśmy mniej błędów niż więcej :)
Tuż przed wyruszeniem, pytam Malo czy jedna karta nam wystarczy. Na Jaszczurze - Białe Doliny, mieliśmy dwie karty startowe, a tutaj Zaklęty Monastyr ma dla nas również naprawdę wiele punktów. Nie wiem czy na jednej karcie się zmieścimy.
Malo patrzy na mnie, wyraźnie zaskoczony pytaniem. Odpowiada mi jak w tytule tego rozdziału, a ja już wiem, że nie zrobimy dzisiaj kompletu. Tak jakoś to przeczuwam.
Idziemy do rowerów, Venom (nowy rower, jeśli ktoś nie czytał wpisu ze Świętokrzyskiej Jatki) pali się do walki:

- Ruszajmy, mam ochotę zapolować na tego Jaszczura.
- Wiesz, Venom, nie wiem jak Ci to powiedzieć, ale nie nastawiaj się dzisiaj na wiele...
- Żartujesz? Jestem siłą, potęgą i pasją, jestem wolą, łowcą, koszmarem twoich wrogów! Jestem Venom.
- Ale dzisiaj nierzadko nie będziemy działać razem... będą takie miejsca, w które zmuszony będę udać się samotnie. Mimo najszczerszych chęci nie podołasz temu zadaniu, a jeśli wezmę Cię ze sobą, umrę z wyczerpania... a Ty wraz ze mną.
- To żart, prawda? Testujesz moją determinację. Nie zawiodę!
- Chciałbym Venom, chciałbym... ale zaufaj mi, tak będzie lepiej.
- Do jakiego piekła zatem mnie ciągniesz?
- Tego sam jeszcze nie wiem.
(zapada przeszywająca duszę cisza...)
- Ale wrócisz? Prawda...?

Spoglądam na złowieszczo szumiące drzewa, na niebo mającej zaraz uronić gorzkie łzy nad naszym losem.
- Nie wiem... chciałbym.
Cisza jaka zapada po tych słowach jest niemal nie do wytrzymania. Mój wzrok spotyka się ze wzrokiem Szkodnika, jego DartMoor także milczy przerażony ta krótką rozmową Z Venomem... Szkodnik pierwszy ośmiela się zmącić ciszę, ale słyszę jak walczy z łamiącym się głosem w gardle: 
- Ruszamy? Czas już nastał...
- Wiem. Ruszamy. Powodzenia...
- Powodzenia - szepce Szkodnik.


"Kolekcjoner kości"

"Moczary 2: Zemsta"






Jaszczur ma ostre zęby czyli (prawie) w oponach absurdu 2
Dwa pierwsze punkty, to kapliczki w polach, które trzeba przerysować na kartę startową. Wpadają nam bez większego problemu. Basia się śmieje: "no to by było tyle na dzisiaj". Nie wie chyba jak bardzo złowieszczą przepowiednią właśnie wygłosiła. Dwa pierwsze punkty były w planie mapy, teraz wjeżdżamy w pierwszy wycinek lidarowy i historyczny (oba opisują ten sam teren i każdy z nich ma zaznaczony inny punkt kontrolny - trzeba zebrać oba). Podchodzimy pod wielkie bagno i nagle sssssssssyk... patrzymy a tutaj wentyl od tylnego koła Basi urwany!
Grrr... niezły początek. Umawiamy się, że ja pójdę i spróbuję przeprawić się przez bagno a Basia w tym czasie wymieni dętkę. Ruszam i chwilę później okazuje się, że wcale nie jest tak łatwo przeprawić się przez te mokradła. Muszę znaleźć krzyż w środku lasu oraz drugi punkt, na ruinach dawnej osady. Las jest gęsty i błotnisty, miejscami zapadam się po kostki. Znalezienie obu miejsc zajmuje mi ponad 30 min... a i tak, jeśli chodzi o punkt nie będący krzyżem zbieram stowarzysza (punkt który podszywa się pod właściwy). Gdy wracam do Szkodnika, jestem po kolana w błocie... do tego na punkcie zostawiłem futerał na apart fotograficzny. Robiłem zdjęcia kości i bagien i musiał mi wypaść. Szczęśliwie Wojtek i Andżelika go znajdują i odzyskam go w bazie po rajdzie - dziękujemy :)
Lecimy dalej, odnaleźć coś, co jak roboczo nazywamy lejem po bombie, tuż przy granicy z Ukrainą. Porzucamy rowery w gęstwinie i wchodzimy na jakieś pionowe niemal wzgórze pełne pokrzyw i ostrężyn. Tną i parzą nas niemiłosiernie, ale nie zwalniamy marszu pod górę - jeśli trzeba to na czworakach. W pewnym momencie tak utykam w ostrężynach, że dłuższą chwilę mam problem wyjść - mój schorowany umysł od razu przywołuje na myśl horror RUINY !!!
Gdy udaje nam się w końcu zdobyć lampion, wiszący około 60 metrów od granic... wracamy do rowerów. Wychodzimy na drogę, a tutaj sssssssyk... tylne koło Basi. Przebite. No nie, nie znowu. Nie teraz, nie tutaj... ile minęło od pierwszej gumy? Z godzinę... zaczyna mi to przypominać Wiosenne Korno w oponach absurdu, gdzie gumę na tylnym kole złapałem 6 razy!!! Jeśli czytaliście relację z tego bardzo pechowego dla nas rajdu, to wiecie że dwa dni potem zajadałem się rosołem. Nie mam jednak ochoty na kolejny danie z kauczukiem w tle, więc mam nadzieję że to koniec przebitych gum na dzisiaj... na szczęście będzie to koniec.
Chwilę później spotykamy piechura, który klnie na czym świat stoi. Krzyczy, że trasa jest przej****bana... Ma rację. Minęło już 5 godzin naszego czasu, a my mamy 6 punktów z około 50. Krzyczy, że te lampiony są dzisiaj nie do znalezienia i jednego szuka już ponad godzinę. Zafiksował się na lampionie, a w tym miejscu mamy punkt opisowy - policzyć sumę kaskad wodospadu. Wyprowadzamy Go nad wodospad, który nawigacyjnie wchodzi nam dość łatwo... gorsze jest dotarcie do niego, bo to chaszczowanie wyższego poziomu. Gdy Kolega orientuje się, że jest to punkt opisowy, szlag trafia Go z jeszcze większą siłą... cóż tu wiele mówić. Jaszczur potrafi sponiewierać :)

Szkodnik łatający, a dokładniej szukający na razie dziury w całym (no prawie całym :D)

Gryzonie w natarciu :)

Szkodnik sumujący wysokość kaskad wodospadu, a poniżej kilka zdjęć z naszej ROWEROWEJ trasy :D





"This is the end of days.... and I AM THE REAPER"(*)
Czyli zagłada. Coraz bliżej końca świata !!! To co się właśnie stało, przechodzi ludzkie pojęcie. Pamiętajcie co pisałem Wam w relacji z KoRNO Pucharowego w tym roku. Przestały wtedy działać dwa kompasy. Wszystkie końce świata tak się zaczynają, prawda? Jakoś udało się przeżyć, ale strach o własną egzystencję nadal trawi nasze dusze... pożera nasze serce. A dziś... KOLEJNY KOMPAS PRZESTAJE NAM DZIAŁAĆ. I to nówka, Silvy. Kupiony zaraz po KoRNO...  na Mordowniku jeszcze działał bez zarzutu, a dziś znowu: północ to południe, a wschód to zachód. Co jest grane??
Możemy śmiać się z tym końcem świata, ale to że pada nam drugi kompas już nas nie śmieszy. Silva robi świetne kompasy, a ten ma ile? 3 tygodnie i umarł. Poprzednia Silva także zmarła nagle. To nie jest normalne. Jaszczur pewnie rechoce gdzieś po krzakach, ale tak łatwo się nie poddamy. Zadał nam potężny cios, ponieśliśmy niemałą stratę, ale nie poddajemy się. Napieramy dalej pomimo wszelakich przeciwności losu. Jestem VENOM "i ni Święty, ni Diabeł mi tego nie odbierze" (*).
Grajmy w twoją grę Jaszczurze. Nie powiedzieliśmy dzisiaj jeszcze ostatniego słowa.
"Cóż, czasem aby wygrać z Diabłem, należy zatańczyć pod jego melodię" (*).




"Historia O"(*)... czyli strażnicy "na granicy rękę podadzą nam, strażników na granicy ja bardzo dobrze znam"(*)
Wygramoliliśmy się z wąwozu i ciśniemy dalej. Znowu nad granicę z Ukrainą. Gdy tylko zbliżamy się na kilkaset metrów do magicznej linii granicznej, zajeżdża drogę nam terenówka. Spodziewałem się tego - prędzej czy później. Straż graniczna wypytuje nas co kombinujemy - mówimy, że poszukujemy lampionów pewnego Jaszczura. Rozmowa jest bardzo miła, ale przestrzegają nas przez przed złowieszczymi ruchomymi piaskami. No dobra, może nie ruchomymi, ale wyratrakowanymi piaskami. Wiedzą, że będziemy włóczyć się przy granicy i nie mają z tym problemu, nawet jeśli będzie to kilka metrów od!! Mamy nawet pozwolenie na robienie zdjęć!!
Stawiają jeden warunek: ani śladu na piasku (wyratrakowany pas graniczny). Jak zobaczą tam jedną odciśniętą stopę to zrobią nam wjazd na bazę i będzie śledztwo, który z zawodników dopuścił się tej zbrodni. Obiecujemy być grzeczni i nie sprawiać kłopotów. Umowa to umowa. Ostatnie na co mam ochotę, to strzelanina z kolejnymi służbami mundurowymi. To była by 4-ta w tym tygodniu, a jest dopiero poniedziałek :)
Zaliczamy punkt zadaniowy: podać szerokość ostrzału bunkra, ale kolejnego punktu jeszcze bliżej granicy (ruiny zabytkowego obiektu) już nie znajdujemy. W bazie okaże się, że był jeszcze bliżej granicy niż myśleliśmy, ale tutaj uważamy, że my mieliśmy rację. Według nas ten punkt był "przestrzelony". Zastanawialiśmy się przez chwilę, czy nie będzie on rzeczywiście bliżej granicy, ale według naszego rozumienia mapy, był on źle zaznaczony. Pomyłki zdarzają się każdemu, nic się nie dzieje - ale dla nas to Brak Punktu Kontrolnego (BPK) już wysokość = 0. I tego się będziemy trzymać.
Chwilę zajęło nam jednak szukanie tego punktu i zrobiło się już naprawdę późno. Jest po 16:00, a my jesteśmy w czarnej.... grocie Nestle. Nie mamy nawet połowy trasy... słabiutko dzisiaj, no ale jest mega ciężko: i nawigacyjnie i terenowo. Postanawiamy wprowadzić w życie plan O.
Aby go zrozumieć muszę powiedzieć słowo o mapie. Punkty O na mapie są traktowane jako obowiązkowe. W praktyce oznacza to, że za zdobycie pojedynczej sztuki otrzymujemy nie 100 pkt przeliczeniowych jak za normalny punkt kontrolny, ale aż 200. Za brak każdego "O" dostajemy -100. Opłaca się zbierać zatem "O", które Malo rozstawił jako smaczki stworzonej trasy (zarówno pod kątem historycznym np. cerkiew w Radrużu wpisana na listę UNESCO albo mega ciekawe terenowo - czytaj przejeb**e).
Co więcej, niektóre punkty mają adnotację "T" czyli "trudne" - typowo nierowerowe jak powiedział Malo. Za te też dostajemy dwukrotną wartość punktu. Jest na mapie jeden pkt. "O" z adnotacją T ---> czyli aż 400 pkt. Oczywiście, że będziemy chcieli, aby padł naszym łupem... jego cena nie będzie jednak bezpodstawna. Zapłacimy za niego dużą ilością zdrowia... ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie postanowiliśmy zaatakować wszystkie punkty O i plan ten wydaje się pozbawiony wad. Mamy rację, wydaje nam się :)



"Wspólny to skrawek zhańbiony krwią..."(*) czyli ziemie UPA-trzone
Roztocze... Mało kto wie, że to w sumie obrzeże szeroko rozumianego Wołynia. Zarówno tutaj jak i w Bieszczadach działały sotnie UPA.
Nie chcę wdawać się tutaj w żadne historyczne oceny czy komentarze, bo historia - zwłaszcza tutaj - jest nadal dla obu narodów niezabliźnioną raną. Gdy byliśmy tutaj pierwszy raz bardzo zaskoczyło nas to, co znaleźliśmy w ruinach starego monastyru - nota bene, jeden z punktów trasy jest także tutaj rozstawiony. Groby ukraińskie, groby polskie - wszystkie zniszczone. Na polskich grobach pomalowano tryzyby, a na ukraińskich pomalowano symbole Polski Walczącej. I to nie w znaczeniu, że kiedyś... gdy tam dotarliśmy, to farba właściwie dopiero schnęła. Potargane, podeptane wieńce, zarówno po jednej jak i drugiej stronie.
Można poczytać trochę lokalnych źródeł np. tutaj albo tutaj, ale ostrzegam artykuły aż ociekają emocjami.
Jaszczur zabiera nas po wielu takich miejscach.




Stromymi Wąwozami "piekło brukowane"
Zapada zmrok, a my ciśniemy przez opuszczone drogi Roztocza. Żywej duszy nie spotkaliśmy od bardzo, bardzo dawna. Zbliżamy się do punktu "O2" - tego z adnotacją T. Nie ma to jak takie punkty atakować nocą, a nie za dnia - genialny pomysł, no ale tak wyszło.
Podchodzimy stromym podejściem przez łąkę na dziko, aż do granicy lasu. W lesie czekać na na nas potężny wąwóz, zostawiamy zatem nasze maszyny, ukryte w wysokich trawach i ruszamy w z buta, z latarkami w ciemny las.
Schodzimy stromą odnogą wąwozu i z każdym krokiem ściany tego parowu robią się coraz wyższe. Gdy docieramy na samo dno, jesteśmy naprawdę zaskoczeni - przedzierałem się przez wiele wąwozów w życiu, ale ten chyba jest najbardziej stromym (nieskalnym) 
jaki w życiu widziałem. Szkoda, że jest już zupełnie ciemno - bo zdjęcia nie wyszły, aby Wam go pokazać.
Idziemy dalej, a nasz wąwóz okazuje się odnogą jeszcze większego wąwozu, a ten odnogą kolejnego. Incepcja wąwozowa. Mam wrażenie, że ten wąwóz generuje się samoczynnie i wchodzimy w n-tą iterację. Za każdym razem kiedy myślimy że to już wąwóz główny, to ten okazuje się odnogą jeszcze większego wąwozu. Zaczynam mieć obawy, że może być ciężko wrócić do rowerów... ale idziemy dalej. Wąwozy są błotniste, pełne wiatrołomów, płynących strumieni... idzie się coraz ciężej. Zaczyna się z nas lać pot. W lesie, mimo tego że zapadła już noc, jest parno i wilgotno, do tego przeprawiamy się przez kolejne drzewne przeszkody. Nierzadko zjeżdżamy po stromych ścianach wąwozu, starając się nie iść strumieniem, który płynie po dnie. Z każdą minutą wąwóz ten wysysa z nas ostatnie siły. Masakra...



Robert odwołuje koniec świata
Przedzieramy się przez wąwóz... a tu nagle światło czołówki. Jesteśmy w okolicy tajnej bazy wojskowej. Jak to Spec Ops, to może być zadyma. ... ale nie, to tylko Robert, który nakur***wia... na wszystko :)
Na wąwóz, na trudność trasy, na to że zgubił czołówkę. Widać, że jego ten wąwóz też nieźle sponiewierał i wybatożył. Mówi, że ma dość i wraca do bazy (finalnie znajdzie zgubioną czołówkę i odzyska motywację do dalszej walki). Ma już pkt "O2", ale mówi, że starał się iść górą (wtedy nie widać nic w tym wąwozie, bo jest tak głęboki a mamy już noc) i się naszukał tego lampionu... nie szedł dołem, bo wiatrołomy robiły się nie do przejścia. Finalnie zjechał prawie na twarzy po stromiej ścianie.
My mówimy, że nam szlag trafił kolejny kompas.
Robert na to, że może mamy przy sobie jakiś magnes.
Jak magnes? JAK MAGNES? Na szyi, na sznurku? Kto nosi magnes przy sobie? A Szkodnik na to... MAGNES!!! MÓJ NOWY PLECAK.
Co ma nowy plecak do magnesu? Okazuje się, że nowy plecak ma magnes wszyty w pas piersiowy. Taki FICZER aby można było sobie rurkę od camelback'a przymocować, jak ktoś ma jakiś metalowy element na niej. A Szkodnik przecież nosi kompas na szyi... tuż obok pasa piersiowego. Wszystko jasne !!!
To nie armagedon, to nie zagłada... to SABOTAŻ. Ktoś nam wszył magnes w plecak... Gdyby nie sugestia Roberta to byśmy się nie zorientowali jeszcze pewnie przez 4-5 zabitych kompasów. Co za dramat... ale ważne, że udało się usunąć sabotaż. Żegnamy się z Robertem, dziękujemy za - w sumie - pomoc/wsparcie/radę (jak to nazwać?) i ruszamy dalej... nadal w głąb tego przeklętego wąwozu. 


"Get up girl, get back to the game, you've got couple cuts and bruises but your beauty's the same!!!" (*)
Ten rozdział, a przede wszystkim piosenkę z której to cytat (zamieszczoną na końcu wpisu), dedykuję mojemu dzielnemu Szkodnikowi, który przedziera się ze mną przez wąwozy i chaszcze...i to już od wielu lat. Tym razem jednak wąwóz odciska piętno na psychice Szkodniczka i Basia zaczyna mieć naprawdę dość. Przy którymś kolejnym wiatrołomie, przy którymś kolejnym ześlizgnięciu się ze ściany i wpadnięciu prawie po kolana w błoto, w przemoczonych butach, pocięta gałęziami... coś w Niej pęka. Ostatnim razem miała tak dość w Bagnach Rozpaczy, parę lat temu. Zaczyna się lamet: "przesadził z tą trasą, masakra tutaj jest". Z każdym kolejnym potknięciem się na wiatrołomach, z jej ust leci coraz ciekawsza wiązanka. W pewnym momencie, w teorii - tuż przed punktem, ja utykam na ścianie wąwozu, starając się wyminąć chyba ze 30 zwalonych drzew (staram się przejść po niemal pionowej ścianie). Idzie mi bardzo wolno, bo mocno asekuruję kolano. Ono nie lubi takich przygód. Utknąłem konkretnie i trochę mi zejdzie wydostać się z tego zakleszczenia. Tymczasem Basia przedziera się dalej i idzie po lampion. Za chwilę wraca i krzyczy "NIE MA!!! A POWINIEN TU BYĆ!! TO BEZ SENSU!! MAM DOŚĆ". Proponuję abyśmy poszli raz jeszcze, już razem... jak tylko wydostanę się tych pieprzonych wiatrołomów... chwilę później, dostrzegam lampion. Teraz Basia już zalicza totalnego doła "JAK MOGŁAM GO NIE WIDZIEĆ, PRZECHODZIŁAM OBOK NIEGO". Po tonie jej głosu, słyszę że jest naprawdę źle...
Cudownie. Noc, wąwóz którym idziemy już niemal 1,5 godziny (pasuje Wam!?! półtorej godziny!!!) plus rozbity psychicznie Szkodnik. Co ja tutaj k****a robię... Potem ktoś zapyta:

- gdzie byłeś z Żoną w ostatnią sobotę?
- W wąwozie!
- A co, lubi wąwozy?
- NIE!!
- Samobójca...

Staram się pocieszyć Basię, że to się zdarza - że dokładnie to samo przydarzyło się nam obojgu niedawno na Grassorze. Szkodnik jest jednak wściekły i zniechęcony. Ech trzeba sięgnąć do drugiej linii wsparcia (chcesz ciasteczko?). Ja gdy mam doła, to wystarczy, że ktoś obieca mi kotleta lub ryż. O tak, zwłaszcza ryż. Dużo ryżu! I już, po sprawie. Pamiętam jak na jednym obozie szermierczym wpieprzałem chyba 5-tą dokładkę ryżu, ku konsternacji całej grupy. Zażerałem się aż mi się uszy trzęsły, a na pytanie czy to normalne odpowiadałem, że przecież to lepsze niż dobry seks. Jakiś Pacan rzucił mi wtedy tekstem, że chyba nie wiem co to dobry seks, skoro tak mówię. Ale ja wiem, o czym mówię - jak bywam skrajnie wyczerpany seksem, to wtedy jem ryż drugą ręką :D
Ze Szkodnikiem sprawa jest trochę bardziej skomplikowana i nie idzie tak prosto, ale mam swoje - wypracowane w bojach - sposoby.
Trochę psychoterapii i Szkodnik wraca do boju. Trochę pocięty gałęziami, umorusany błotem, ale...

"You're the breeze through the trees
They're just stuck in the mud
Never thought a girl could look so good
covered in blood..."




Czerń i biel:

Nasza przygoda w wąwozie trwała 2,5 godziny... nie wierzę. Dwie i pół godziny po pkt "O2" ... pkt "O2" z adnotacją T. Udało się jednak wrócić do rowerów. Jest ciemna, ciemna noc... właściwie to "Noc była ciemna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*). Ale jest pięknie... noce na Jaszczurach są niesamowite.
Szkodnik odzyskał kolorki i chce napierać dalej. Oto mój Szkodnik :)
Teraz czeka nas kilka niesamowitych punktów ponieważ będą to stare cmentarze leśne, pełne białych krzyży. Fakt, że krzyże te stoją chaotycznie, bez podziału na kwatery, a w lesie unosi się lekka mgła potęguje tylko uczucie niepokoju... Co tu dużo pisać. Czerń i biel, czerń i biel... przed nami jeden z piękniejszych odcinków rajdu. Sami popatrzcie:





I tak dotarliśmy do końca tej, naprawdę długiej relacji.

Do bazy docieramy kilka minut po północy.  Malo jak usłyszał, że zrobiliśmy pkt "O2" rzekł tylko "SZACUN" :)
Andżelika i Wojtek również dotarli, jakieś 30 min przed nami. Twierdzą, że Im się podobało, acz widać że są równie sponiewierani przez tą trasę jak my.
My zrobiliśmy łącznie 80km, w tym tylko 50 parę na rowerze :)
Takie są Jaszczury... takie są trasy rowerowe (niepiesze) Malo. Zakończenie rajdu jest tak samo klimatyczne, jak jego początek. Po nas do bazy dociera jeszcze jedna ekipa i wtedy Malo wyciąga telefon i gdzieś dzwoni...
"Panie Majorze, melduję że wszyscy zawodnicy są już w bazie..."
Tajna baza zawiadomiona, że przestaliśmy się szwendać po okolicy.

Chwilę potem wyruszamy do domu - w niedzielę mamy szermiercze spotkanie w ramach projektu FENCE 4U i odwiedzają nas ekipy ze Szwecji i Hiszpanii. Do domu dotrzemy około 7:20, a na sali szermierczej musimy być o 10:00. Złapiemy godzinę snu... szaleństwo.
W niedzielę wieczorem jak wrócimy do domu, to padniemy tak że ledwie wstaniemy w poniedziałek do pracy. Cudowny weekend - dwie noce zarwane i moc wrażeń. Czego chcieć więcej... w sumie jest coś takiego,  trochę więcej snu :)


Cytaty:
1) Wiersz Goethe'ego "Król Olch" (jedno z tłumaczeń). Można posłuchać świetnego wykonania jako poezja śpiewana
2) Gra Fallout 2 - jedna z rozmów z postacią z gry.
3) Film "Silent Hill", Dark Alessa
4) Komiks Batman "Knightfall" - pierwsza konfrontacja Bruce'a Wayne z Azraelem
5) Komiks Batman "Into the Idiot-zone"
6) Film "Historia O". Klasyka kina.
7) Piosenka z filmu "Yuma" w wykonaniu Kazika
8) Piosenka LUC "Manifest"
9) parafraza znanego powiedzenia o dobrych chęciach
10) Tomb Raider song "Looks could kill" - JT Music
12) Sergiusz Piasecki "Zapiski Oficera Armii Czerwonej"

Z dedykacją dla Szkodnika :D


Kategoria Rajd, SFA

Biathlon rowerowy 2018

  • DST 42.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 września 2018 | dodano: 14.09.2018

Na Biathlony Rowerowe jeździmy regularnie od kliku lat – w tym miejscu podziękowania dla Zdezorientowanych, za to że nam je kiedyś pokazali. Ta impreza to po prostu czysta zabawa. Upala się ile sił w nogach na strzelnicę, oddaje 5 strzałów, potem upala się z powrotem do mety. Za każde pudło, otrzymuje się 1 minutę kary, warto więc strzelać celnie. Jednakże jeśli dobrze upalacie to uspokojenie oddechu przed strzałem bywa nielada wyzwaniem.


Zmordowani Mordownikiem ciśniemy DALEJ (niż zazwyczaj)
Biathlond Nowohucki zawsze wypada w drugą niedzielę września, czyli zawsze dzień po Mordowniku. W praktyce oznacza to, że w nogach mamy zawsze jakieś 110 – 140 km, nierzadko w terenie trudnym, więc nasz świeżość jeśli chodzi o Biathlond, skończył się na którymś z ostrzejszych podjazdów wymyślonych przez Janka Mordownika. Z drugiej strony narzekać nie mogę, bo po pierwsze nikt nam  na Mordwnika jechać nie każe (naprawdę?), a poza tym gdyby Biathlon wypadał w sobotę, to nigdy byśmy na niego nie pojechali bo by nas nie było. Z dwojga złego zatem, lepiej że organizowany jest w niedzielę, bo dzięki temu możemy wybrać się na obie imprezy. Zawsze jednak zostają takie przemyślenia… jaki to miałbym wynik gdyby tak pocisnął na świeżo :)
Co więcej, przez ostatni lata ze względów organizacyjnych (budowy, roboty drogowe) trasa Biathlonu miała niecałe 5 km. Niby malutko, ale wiecie… UPALANIE. Ludzie na mecie spadali z rowerów ze zmęczenia. 5 km to na tyle niewielki odcinek, że można było cisnąć na FULL cały czas, bez rozkładania sił na trasę. Minuta kary za nietrafienie do celu to był kosmos. Minuta na takiej trasie to wieczność. A jak się komuś przydarzyły 2, 3 albo 4 pudła to leciał w tabeli w p**** pieron :)
Tegoroczny, jubileuszowy bo X Biathlon rowerowy, wraca do trasy dłuższej. Mamy teraz 15 km. Nadal 5 strzałów, ale przy 15 km, kara za pudło, nie jest już tak dotkliwa. To cieszy, acz te 15 km w trybie upalania to przejechać trzeba. Nogi trochę jak z waty po Mordowniku, ale co tam jedziemy. Będzie fajnie.
Z Mordownika wróciliśmy grubo po 3:00 w nocy, a o 8:40 musimy wyruszać na Biathlon. Kiedyś ten tryb życia mnie wykończy… weekend, czas relaksu…taaaa
Na starcie melduje się stała ekipa, która odwiedza tą imprezę – Zdezorientowani (także po Mordowniku, ale na trasie krótszej bo zaspali na długą :P) oraz Kamila i Filip. Jest także Wyklęty (bo przestał organizować rajdy) ale Niezapomniany Organizator takich rajdów jak Ciupaga Orient czy Galicja Orient, czy też Odyseja Miechowska.
Do 9:30 rejestrujemy się i potem w eskorcie policji odbywamy przejazd honorowy na start.

OGIEŃ Z DU*Y
Jak krzyczą na zawodach DH. Puść te klamki… tutaj jednak puszczenie klamek nie wystarczy. Tutaj trzeba jeszcze cisnąć.
Na starcie mamy dobrać się 5-tkami. Jako, że Agata i Bartek startują trochę później, to brakuje nam 5-tej osoby. Organizatorzy dołączają nam młodego chłopaka w niebieskiej koszulce – na potrzeby relacji będę nazwę Go „Niebieski”, bo nie poznałem nawet jego imienia. Określenie to powinno odczytywane być jak najbardziej pozytywnie, po prostu nie jestem w stanie w żaden inny sposób go scharakteryzować.
Jeszcze krótka odprawa: nie zderzać się, trzymać się prawej, sięgając po broń zachować rozsądek, słuchać się służb itp. i ruszamy.
Od pierwszych sekund ruszamy z kopyta i od pierwszych sekund uda krzyczą: na głowę upadłeś, nie pamiętasz co było wczoraj?
Niebieski szybko się oddala, ale nie ścigam go za wszelką cenę – może dałbym radę Go dojść, acz wątpię, bo poszedł jak burza. Na pewno nie utrzyma takiego tempa przez 15 km. Jadę własnym tempem, ale staram się aby prędkość nie spadała poniżej 30 km/h. Wszystko boli, ale trzeba zacisnąć zęby i napierać.
Wpadamy za pierwszy zakręt, Niebieski jeszcze w zasięgu wzroku, ale już naprawdę daleko przede mną. Jeśli jest tak silny aby utrzymać to tempo cały czas, to i tak nie mam z Nim szans. Kto wie jednak, może wypruje się na początku i będzie zwalniał w końcówce. Trzeba jechać swoje – mam doświadczenie z rajdów, to także nie jest mój pierwszy Biathlon, znam zatem już trochę swoje możliwości, jak i ograniczenia.
Tymczasem na drodze ogromna, głęboka kałuża. Da się ją objechać z lewej i prawej, ale inni zawodnicy, z poprzednich piątek lub już powracający blokują trochę te boczne przejazdy. Musiałbym wyhamować i czekać na swoją kolej. Trudno – idę środkiem. Jest na tyle głęboko, że fala pochodząca od przejazdu zalewa mi całe nogi, aż po kolana. Buty mam dokumentnie przemoczone w ciągu 2-3 sekund, ale co tam… ciśniemy dalej. Filip dobrze się trzyma. Próbuję przyspieszyć aby Go trochę odstawić, ale się nie daje. Bestia jest tuż za mną.
Wpadamy w część "ogródkową" trasy, raz błoto, raz płyty betonowe i szarpie na boki, ale jak tylko mogę to wyprzedzam zawodników z poprzednich grup startowych. Mam wrażenie, że zaraz umrę… na szczęście przy takich prędkościach trasa będzie się zaraz kończyć, nastąpi nawrotka, pęd na strzelnicę i do mety.
„Zrobiliśmy 3,5 km” – krzyczy z tyłu Filip. Jak 3,5 km… czyli nawet nie jestem w połowie do nawrotki. To jest cios dla psychiki… umrę zejdę na zawał. Staram się jakoś zebrać po tej radosnej nowinie i utrzymać tempo. Uda krzyczą z bólu, brakuje mi tchu, ale na tyle ile daję radę, cisnę dalej... Staram się nie myśleć o niczym, skupić się na drodze. Zamknąć ból w pudełku i odłożyć na półkę… na później. Teraz mi nie jest do niczego potrzebny.
W końcu, po minutach które wydają się wiecznością docieram do końca trasy – nawrotka. Nawrotka jest ciasna, muszę zwolnić – pozwala to jednak złapać oddech. Tlen, tlen, tlen… łapczywie i chciwie pożeram cząsteczki O2 :)
Ruszam z powrotem. Chwilę później mijaj Szkodnika, który zbliża się do nawrotki. Pięknie, różnica między nami to około 400 metrów – Szkodnik naprawdę ładnie ciśnie. Za kolejny moment mijam Kamilę. Zostało mniej niż połowa trasy, staram się zmobilizować i przyspieszyć. Na kilka chwil przed strzelnicą mijam Agatę i Bartka, który wystartowali w któreś grupie po nas. Cisną ile wejdzie – jest zabawa :)
Podnoszę wzrok – NIEBIESKI!! Ha! Teraz Cię dorwę… udaje mi się siąść Mu na ogonie. Dostrzegł mnie, przyspiesza, ale postanawiam że tym razem nie dam się odejść. "I'm like an X-wing commander cause I stay on target" :D

OGIEŃ Z LUFY
Na strzelnicę wpadamy równo. Rzucam okiem do tyłu, nie widzę Filipa. Nie ma co się jednak co zastanawiać na ile jest za mną, trzeba działać, aby Niebieski nie był przede mną. Już od startu miałem wszystko zaplanowane co i jak: rzucam rower, biegnąć na stanowisko strzeleckie ściągam prawą rękawiczkę (ciężko ładuje się śrut, w rękawiczkach rowerowych). Dopadam do broni, łamię ją, ładuję i przymierzam się do celu.
No istny tryb snajperski… ręce latają mi góra, dół, prawo, lewo. Delirium tremens. Gdy próbuję wstrzymać oddech aby je uspokoić, to płuca płoną żebrząc o tlen. Nie ma co długo celować i tak nie utrzymam długo broni stabilnie, zbyt wykończony na to jestem. Składam się do strzału i jest. Trafiony. Yeah !!! ładuję broń, składam się ponownie i bach – w cel.
Trafiłem trafiłem!! Świetnie dzieciaku. Nie daj się ponieść.– jeśli pamiętacie tą scenę? :D
 Zostały jeszcze trzy. Strzelam – w celu. No to jeszcze raz – w celu. Mam 4 trafienia, Mam ochotę wyć z radości, do tej pory 3 to był mój rekord na tych Biathlonach. Został ostatni cel. Tylko tego nie sp****ol - powtarzam sobie w myślach, wstrzymuję oddech i strzelam. JEST. Komplet !!! YEAH KOMPLET.
Rzucam broń i biegnę do roweru. Niebieski właśnie rusza. Nie wiem ile ma trafień, ale jeśli także ma komplet to dzielą nas 2-3 sekundy. Włączam tryb pogoń. Będę jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", a On będzie ścigany jak doktor Kimble w "Ściganym" :D
Wyjeżdżając mijam się z Basią, czyli Filip musi już strzelać, nie widzę Go jednak. Krzyczę do Szkodnika tylko, że złapałem komplet i ruszam. Muszę dorwać dowódcę niebieskich :)

„Hamujesz, przegrywasz”
Niebieskie ucieka, ale ja właśnie dostałem zastrzyk euforii. Cisnę i Go dochodzę. Widzę po jego twarzy, że także jest wykończony – teraz jest najlepszy moment na atak psychologiczny. Zaciskam zęby z bólu i przyspieszam, mam wrażenie że zaraz mi gałki oczne eksplodują, ale przyspieszam. Zostawiam Go z tyłu kilkanaście metrów. Ciężko się czasem pozbierać kiedy jesteś już padnięty, a ktoś Cię wtedy wyprzedzi ze sporo większą prędkością od twojej. Jeśli właśnie masz kryzys, to psycha może wtedy klęknąć. No więc: ZOSTAJESZ KOLEGO.HASTA LA VISTA, MI AMIGO.
Mam nadzieję, że udało mi się Go zniszczyć w ten sposób właśnie. Teraz „wystarczy” dowieźć tą przewagę do mety… Wpadam za zakręt i muszę ostro hamować. To akurat najwęższa część trasy i zrobił się tłok. Kilka osób, jedzie bardziej rekreacyjnie tą imprezę, bez ścigania się i akurat tu taj na nich wpadłem. Nie mam jak ich wyprzedzić, bo z przeciwka napierają inni ciśnieniowcy. Klnę pod nosem, bo mijają kolejne sekundy… w końcu jest, lewa wolna. Zbieram się do wyprzedzania, a tu… NIE!!! NIE MOŻE BYĆ... Niebieski wyprzedza i ich i mnie.
K***!!! Pozbierał się, zebrał się w sobie i pocisnął. Te parę sekund przytrzymania w wąskim gardle i mnie doszedł. Walka zaczyna się na nowo. Wpadamy na szerszą drogę i od teraz będziemy się tasować, raz On pierwszy, raz ja. Planuję zaatakować w końcówce, ale zdaję sobie sprawę, że On planuje najpewniej tak samo. Finisz zapowiada się naprawdę ostro.
Przez moment jedziemy równolegle. Wymieniamy kilka zdań:
- Ale jazda?
- No jest zabawa!
- No to co? Dopalamy.
- Jasne. Tuż przed Tobą!! :D
Wpadamy na przedostatnią prostą - na jej końcu jest zakręt 90 stopni w lewo i potem ostatnia prosta do mety.
Składam się w zakręt, a ten myk-myk Niebieski pojechał po mniejszym łuku ten zakręt i wyszedł na prowadzenie.
Ah, jaki błąd!!
Trzeba było zamknąć, zastawić całym sobą tą linię. Grrr…. Ostatnia prosta, a On dopala jak poj.... eee... po jedzenie.
Przyspiesza. Ja też – teraz albo nigdy.
Patrzę na licznik 46 km/h – masakra !!! Na górskim rowerze, na oponach 2.4" po asfalcie :)
Niebieski zerka przez ramię czy Go doganiam – tak doganiam. Zerka drugi raz, trzeci. Tak, tak – zerkaj. Z każdym spojrzeniem przez ramię minimalnie zwalniasz, tracisz trochę skupienia na kręceniu. Meta jest tuż przed nami, moja kierownica jest na wysokości jego siodełka. Zostało może 20 metrów, mam wrażenie że umrę zaraz… tak, teraz nie wolno. Umrzesz za 20 metrów.  Teraz kręć. Po prostu kręć!!
Na jakieś 4-5 metrów przed metą Niebieski przestaje kręcić, chyba aby rozpędem przejechać przez - dość wysoki - próg mety. Ja wtedy dokręcam i wyprzedzam Go o pół roweru. HA!!!
Dokładność pomiaru na tej imprezie jest do 1 sekundy, więc czas na 100% mamy taki sam, ale jednak – wyprzedzam Go o pół długości roweru. Jest pięknie. Nie wiem, czy ma jakąś karę za strzeleniem, ale nawet jeśli nie to udało się - o pół długości roweru. Szkoda tylko, że nie mogę oddychać i trochę ciemno mi w oczach :)

Mam problem z oceną czasu w takiem stanie... nie wiem ile po mnie przyjeżdża Filip, ile potem Basia i Kamila.
Jakby kogoś interesowało to:

WYNIKI są tutaj.

Oficjalna galeria z imprezy tutaj

Teraz to już tylko wpadamy z wizytą do Sierżanta Kantyny który rozdaje bigos, grochówę, drożdżówki, chleb ze smalcem i napoje.
Ta impreza jest lekko chora, ale genialna. Szkoda, że nie ma więcej takich rajdów bo maratony MTB to się nie umywają do klimaty Biathlonu. Gdzie indziej pot zaleje Wam wzrok podczas celowania, a ręce ledwie będą trzymały broń :D
(Liczba km na tym wyjeździe podana wraz z dojazdem i powrotem)


Kategoria Rajd, SFA

Mordownik 2018

  • DST 130.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 września 2018 | dodano: 11.09.2018

Mordownik to klasa sama w sobie. Na którym innym rajdzie najwyższą nagrodą jest nieśmiertelność? Dyplomy, puchary, uściski prezesa (czasami nawet trochę zbyt czułe :D ) ale nieśmiertelność? TO JUŻ JEST KONKRET! Większość z Was pewnie wie o czym mówię, ale gdyby ktoś nie wiedział, to z formalności napiszę – na tym rajdzie, zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych w limicie czasu daje medal „Immortala”. Jak popatrzycie w mitologię (w sumie dowolną), tych nieśmiertelnych to wielu nie było (nie mylić z nieumarłymi, bo tych to zawsze jest w ch**j i amunicji czasem nie starcza)…. i tak też jest tutaj. Janko Mordownik – Organizator – czuwa nad tym, aby po tą nieśmiertelność sięgnęli tylko nieliczni… tylko Ci, którzy przetrwają, to co dla Nich dzisiaj zgotował (oprócz makaronu na koniec rajdu). Wracamy zatem zarówno na Mordownika, jak i w Beskid Niski bo tamże rozgrywać się będzie dzisiejsza batalia śmiertelników z losem, fatum, karmą i innymi takimi…
Ostrzegam jednak, że relacja może być trochę chaotyczna, ponieważ ciężko będzie mi zachować chronologię narracji. Kilka kluczowych rzeczy działo się równolegle, a i zmieniały one obraz pola walki jak w kalejdoskopie. Dość jednak wstępu, pora zaczynać. Jedziemy:


"Obaj mając artefakty, definiujące nasz stan, łącząc fakty, uknuliśmy nasz plan..." (*)
Te artefakty to kompas i mapa, a nasz stan to trans!! (nie chodzi o to, że przyjechałem w sukience – bez jaj, przecież by się w błocie ubrudziła). Mówię o stanie naszych umysłów. Nasz plan na dzisiaj to zdobycie Immortala. Ambitnie i nie wiem czy realnie, ale to dla nas cel nadrzędny. Możemy być dzisiaj nawet ostatni, ale niech to będą ostatni, z tych którzy zdobyli ten medal :)
Artefakty w postaci mapy i kompasu mają nam w tym pomóc. Różne zawirowania i uwarunkowania organizacyjno-rodzinne sprawiły, że właściwie do tygodnia przed zawodami, nie wiedzieliśmy czy uda nam się na nich pojawić, ale kiedy sprawa się finalnie wyklarowała… myśleliśmy już tylko o jednym. O nieśmiertelności i cenie jaką przyjdzie nam za nią zapłacić…
Do tej pory na 5 startów udało nam się sięgnąć po Immortala tylko dwukrotnie.

(Nasz) Mordownik Pierwszy Jurajski, na którym nie mieliśmy szans nawet zbliżyć się do Immortala, był jednocześnie rajdem, na którym zdobyliśmy swój pierwszy punkt kontrolny po zmroku i to na jakiś starych, rowerowych lampkach, a nie na taktycznych szperaczach, którymi dysponujemy dzisiaj.
Mordownik Drugi Niski zaniósł nas w takowy Beskid, w Jaśliska i tam, na rewelacyjnie poprowadzonej trasie udało nam się zdobyć wymarzony medal. To były czasy, gdy nie prowadziliśmy jeszcze bloga, ale relacja była dostępna na stronie Mordownika w archiwum. Obecnie link ten już nie działa.
Mordownik Trzeci Dobczycki to nasz drugi Immortal – na styk, wpadliśmy na teren bazy o godzinie 21:59, ale formalnie karty oddaliśmy 22:00 czyli parę sekund po limicie. Formaliści mogą uznać ten medal za naciągany, bo godzina 21:59:59sek to jest formalny koniec limitu (z dokładnością do sekund).
Mordownik Czwarty Pilicowy to nasze rozbuchane oczekiwania, brak pokory, przesadna pewność siebie, srogie wtopy nawigacyjne, nieliche awarie roweru oraz zatrucie pokarmowe. Wszystko to zsumowało się do jednego z najsłabszych startów ever. Klasyczny koniec snów o potędze. Soczysty bitch slap :/ 
Mordownik Piąty Cho-Cho-cho-łowy to jeden z najwspanialszych rajdów w naszej historii. Cudowna trasa, fantastyczne tereny i Janko Mordownik w historycznej formie – tak pojechał z trasą, że naprawdę tylko nieliczni zdobyli Immortala. Jak ktoś chciałby się cofnąć w czasie, to relacja jest tutaj.

A dziś czeka nas Mordownik VI, ponownie Niski. 
Czy dziś się uda? Czy sięgniemy po nieśmiertelność? Czy osiągniemy dziś Olimp (Szkodnik! jeśli tylko mają tam dzisiaj kotlety i ryż, to musimy tam dotrzeć!) Wyruszamy z Krakowa o 4:00 rano i około 7:00 meldujemy się w Uściu Gorlickim. Znamy te góry, a znajomość pola bitwy nierzadko bywa kluczowa.
W bazie ruch jak w ulu – właśnie wyrusza trasa piesza, a my spędzamy ostatni chwile (przed odprawą, nie nasze ostatnie chwile) na przygotowaniu rowerów oraz pogawędkach z innymi świrami.
Chwilę później dostajemy dwa arkusze mapy A3 i zaczynamy planować nasz dzisiejszy wariant. Nasz plan to zacząć od południa, potem przeprawić się przez granicę i łapać punkty po słowackiej stronie, następnie zaatakować Radocynę i Popowe Wierchy, a na sam koniec zostawić sobie okolice Gładyszowa i Przełęczy Małastowskiej.
Już pierwsze spojrzenie na mapę przywołuje w nas wspomnienie rajdu Jaszczur – Złamany Krzyż oraz tegoroczny Rajd Hawran.
Tak jak na Hawranie, niektóre punkty pokryły się z Jaszczurem, to tak niektóre punkty dzisiejszego Mordownika pokryją się z Hawranem.
Co ciekawe potrójnego pokrycia nie będzie. Nie ma też w planach Lackowej ani Rotundy… trochę szkoda, zwłaszcza Lackowej.W końcu to Mordownik :)

Kablem od Żelazka po plerach
Co charakteryzuje żelazko? Oczywiście kabel – jest on idealny do zastosowań takich jak przemoc domowa. Ładnie świszczy tnąc powietrze i jeszcze ładniej siada na plecach. Pręgi jakie zostawia na długo przypominają o nieposłuszeństwie i karze, jakie za nie spotkała. A jak siądzie w nery samą wtyczką! Ho ho ho, sinior nielichy. A gdyby kabel sam w sobie nie pomógł, to mamy tutaj i drugi element wywierania wpływu. Dobrze rozgrzany może sprawić, że będziecie się palić do roboty jaką Wam zlecą. Pamiętajcie: nie musicie się przejmować, sąsiedzi i tak powiedzą „To dobry chłopak był, mało pił”
I takie coś nas dzisiaj spotkało. Od czwartego punktu na trasie będzie z nami jechał Żelazny Andrzej…eee… tzn. Andrzej Żelazko. W sumie to od punktu pierwszego, acz na początku to się będziemy mijać wybierając różne warianty, a na 4-tym punkcie dołączy do nas na stałe. Aż do samej mety będziemy jechać już w trójkę.
Bardzo nas to cieszy, bo lubimy jeździć w grupie. Gdy napieraliśmy jak 4 jeźdźcy Apokalipsy na Rudawskiej Wyrypie albo jak 7 wspaniałych na Hawran’ie, było naprawdę super. Bardzo chętnie zatem przygarniamy Andrzeja pod skrzydła naszej patologicznej rodziny.
Nabytek okaże się jednak krnąbrny (krnąbrny, ale nie rozwydrzony) i narzuci nam ostre tempo od samego początku.
Gdy zaczniemy się opóźniać i zalegać z tyłu, sięgać będzie po kabel… w końcu nazwisku zobowiązuje i ten kabel znowu będzie ciął powietrze. Powietrze i skórę na naszych plecach. Smagani przez Andrzeja będziemy się starać jechać jak najszybciej, aby uniknąć kolejnego złowieszczego świstu nad głową i bólu w plecach (ach te duże niewygodne plecaki…).
Tak szczerze, Andrzej naprawdę subtelnie, ale i skutecznie narzuci nam tempo jazdy. Jednak to trochę wstyd zalegać z tyłu, kiedy ktoś na Ciebie czeka na górze. Trochę głupio cały dzień robić za ariergardę… i tak oto, od punktu czwartego jedziemy już całość razem.

Maciej to istny HAKer, Panie HAWRANek
No właśnie, co z tą chronologią? Piszę o punkcie czwartym, a nie napisałem nawet że wyjechaliśmy z bazy.
No więc, wyjechaliśmy z bazy. Na tym etapie kabel od Żelazka nie spada jeszcze wesoło na nasze plecy, ale mimo to w całkiem niezłym (jak na nas) tempie łapiemy dwa pierwsze punkty kontrolne dzisiaj. Dzień się ledwie zaczął a już zaczynamy łapać nieliche przewyższenia – tak będzie dzisiaj przez cały czas. W drodze na pkt 3-cie, na przełęczy Czerteż (na którą musimy się oczywiście najpierw wspiąć z Hańczowej) spotykamy Maćka Kota, który minął nas na drugim punkcie. Okazuje się, że zerwał hak przerzutki. Zatrzymujemy się i staramy się Mu jakoś pomóc. Niestety jednak ani Basi, ani mój hak (które tachamy ze sobą w plecakach), nie pasuje do jego ramy. Szkoda, bo to oznacza, że Organizator Rajdu Hawran, nie pojeździ dzisiaj za dużo. Wywalił przerzutkę, skrócił łańcuch i zrobił jeden bieg z tyłu, ale umówmy się – w terenie górskim, takie rozwiązanie nie pozwoli na wiele.
Szkodnik zerwał już - w obecnej ramie - hak dwukrotnie, a więc ma przykaz dźwigać zapasowy ze sobą. Ja też swój zapasowy tacham – nie znasz dnia, ani godziny jak powiadają. No trudno, pomóc nie zdołamy tym razem. Wozimy ze sobą wiele rzeczy, nawet spinki do nieposiadanych łańcuchów (np. 7-mkę czy 8-mkę), ale niepasującego do naszych ram haka nie wozimy. Szkoda, że nie są one jakoś bardziej normalizowane, bo wtedy raz-dwa byłoby po problemie, a Maciek mógłby cisnąć dalej.
Chwilę później spotykamy naszych starych przyjaciół z Jaślisk (Mordownik 2014). Wtedy ledwo uciekliśmy z życiem… no i zniszczyły mi trampolinę.

Dziś znowu je spotykamy… ten sam wzrok co ostatnio. Zdjęcie zrobione na ostatnią chwilę przed zadymą. Zaczęło się oczywiście, jak 4 lata temu od niewinnych słów: gdzie Wy się znowu pchacie z tą trampoliną. Niestety kawałek jej wystawał mi z plecaka i się stwory pokapowały, że ją mam.
Znowu cudem uszliśmy śmierci.


Kozich Żeberek na obiad dzisiaj nie będzie
Zjeżdżamy z naszego trzeciego punktu, z przełęczy Czerteż. Spotkaliśmy się na tam z Andrzejem, ale On na kolejny punkt – na zboczu Koziego Żebra chce podjechać od Wysowej. My do Wysowej planujemy zjechać, więc pod Kozie Żebro kierujemy się z Hańczowej. Nasz wybór wynika z faktu, że na jednych wakacjach byliśmy na Kozim Żebrze rowerami i właśnie do Wysowej z niego zjeżdżaliśmy. Znamy zatem tą drogę, wiemy że ten odcinek, który prowadzi na punkt jest w pełni przejezdny. Poza tym atak od Wysowej oznacza podjazd i zjazd tą samą drogą – taki wypad po punkt. Nie przepadamy za tym, owszem czasem inaczej się nie da, albo jest to najkorzystniejsze rozwiązanie, ale tym razem uważamy że wariant z Hańczowej jest lepszy.
Andrzej pojechał od Wysowej i… spotykamy się właściwie w tej samej minucie na punkcie. Tyle by było z tego, który wariant był bardziej korzystny. Wtedy też zapada decyzja, że dalej jedziemy już wspólnie… wtedy też pojawi się znany Wam już kabel, który będzie gorąco zachęcał nas do wysiłku i parcia naprzód.
Jestem zdruzgotany, że przejeżdżamy przez Wysową i nie zatrzymamy się w naszej ulubionej restauracji. Taki wiem, że jest dopiero parę minut po 10:00 rano, ale za każdym razem kiedy zjeżdżaliśmy z gór do Wysowej, to właśnie na obiad. A dziś nie… czuję się oszukany i pokrzywdzony. Wiem, że nieśmiertelność tania nie jest, ale kurcze bez przesady… gdy mówiłem, że godzę się na wszystko w walce o nią, to nie miałem na myśli braku obiadu w Wysowej. No bez przesady!




Słowacka masakra szlakiem niebieskawym
O suchym pysku wspinamy się do granicy. Musimy wjechać na Słowację, bo część punktów kontrolnych ukryło się poza granicami naszego kraju.
Tuż za granicą witają nas niesamowite widoki i cudowny zjazd do miejscowości u podnóża gór. Gorzej, że po odnalezieniu tych lampionów, będziemy musieli cała straconą wysokość odrabiać. Trzymamy się niebieskiego szlaku, nawet nie z wyboru, bo wielkiego wyboru nie ma. Nie ma tutaj po prostu dróg, oprócz wspomnianego szlaku. Tzn. tego szlaku też właściwie nie ma w terenie… najpierw nabijamy się na potrójny drut kolczasty. Na drzewie znak szlaku niby jest, ale drut też jest. Bawiąc się w komandosów przeprawiamy się na drugą stronę ogrodzenia i ciśniemy coraz bardziej stromą polaną. Dogania nas Paweł Brudło, który chwile z nami konferuje, ale w pewnym momencie ciężko się rozmawia bo trzeba krzyczeć… My ledwie co pchamy pod górę, po trawie bez ścieżki, a On to podjeżdża z siodła. Masakra…




Po kilku minutach tracimy Go z oczu, ale pchamy dalej. Liczymy na to, że gdzieś na tej polanie pojawi się droga w lewo, która wprowadzi nas z powrotem w stronę granicy, gdzie wisi kolejny lampion… ale „daremne żale, próżny trud” (*). Pchamy i pchamy, ale polana ciągle po horyzont. Ze wskazań licznika wynika że powinniśmy skręcać w lewo już teraz. Postanawiamy zatem przebić się na dziko. Plan był dobry, ale góry nie współpracują… tu gdzieś powinien być niebieski szlak. Zamiast niego jest pionowa ściana do zrobienia. Bierzemy rowery na plecy i staramy się ją podejść, trawersując trochę jej strome zbocze.
Nachylenie jest takie, że czasem zjeżdżamy niemal na twarzy… do tego liście i gałęzie uciekające nam z pod nóg. Nim dotrzemy z powrotem do granicy, minie godzina… masakra nas ten punkt przytrzymał. To spora strata czasowa. Nie ma jeszcze tragedii, ale pojawia się pierwszy niepokój…


Przynajmniej wróciliśmy z (nie)dalekiej podróży i jesteśmy z powrotem w kraju bogatsi o dwa kolejne punkty.
To nie koniec naszej słowackiej przygody, bo będziemy musieli pojechać po jeszcze jeden lampion na słowackiej ziemi, ale o tym już w innym rozdziale.

„Wielka Sława to żart” (*)
No jak ostatnio widziałem Sławę, to rzeczywiście była wielka… no ale cóż zrobić, skoro tak lubi pączki.
A tak serio, to śmieszna akcja się odwala bo gdy już wygramolimy się do tego parszywego niebieskiego szlaku.
Docieramy na punkt, gdzie stacjonuje chwilowo ekipa Gorlice Bike, która kręci się po okolicy i kręci filmy. Zdjęcia też robią – ogólnie zbierają materiały foto-filmowe na potrzeby relacji z Mordownika oraz na potrzeby własne, bo – z tego co zrozumiałem – przygotowywać będą również jakiś rajd.
W normalnych okolicznościach nie byłoby w tym nic dziwnego, nic nadzwyczajnego bo przecież wielu Organizatorów robi zdjęcia i filmy… ale jedzie Szkoła Fechtunku ARAMIS, więc takie spotkanie nie może skończyć się bez przygód :)
Od tego momentu w czasie, od tego punktu kontrolnego będziemy spotykać ich ciągle. Jedziemy na jeden punkt – Bike Gorlice tam są, jedziemy na kolejny punkt – Bike Gorlice mijają nas w drodze, jedziemy na trzeci punkt – znowu Bike Gorlice. Tutaj dodam, że chłopaki poruszają się autem i rowerem (podjeżdżają gdzie się da autem, a potem cisną dalej na rowerze), a więc wcale nie jest tak że jedziemy tym samym wariantem po punktach.
Co więcej, chłopaki chciałby zebrać materiał na których mają różne ekipy, a ciągle trafiają na nas, zwykle w takich momentach, gdzie nikt lub prawie nikt inny na ten punkt nie dociera.
W pewnym momencie przy 5 czy 6 spotkaniu, rozwija się mniej więcej taka rozmowa:

- To znowu Wy? Co Wy tu robicie – specjalnie wybraliśmy nieortodoksyjny wariant aby Was więcej nie spotkać!
- Czy my wyglądamy na ekipę, która wybiera ortodoksyjne warianty? Przyjrzeliście się nam? Goni nas facet z kablem od Żelazka… już jakiś 70-ty kilometr.
- OOO… to może o tym zrobimy film!
- Już zrobili… ale facet miał nie kabel a łyżkę
- Jak to łyżkę?
- No łyżkę bo to najważniejszy element jesienią – dlaczego? Bo je się nią.


A film możecie zobaczyć tutaj – ostrzegam jednak, że what was seen cannot be unseen, pamiętajcie tym.
I tak niemal do końca rajdu, chłopaki z aparatem z Gorlic będą dla nas niczym pepporoni czy jak tak :)



Parszywa 12
Iście parszywa.. bo ten punkt pokazał nam, że nasz EVIL plan stał się BAD planem (Niby to samo, ale jakże inne… tak przy okazji, zauważyliście że w jeśli poprzestawiacie litery w słowie EVIL [zły] to otrzymacie słowo VILE [nikczemny] – złe słowo tworzące inne złe słowo! Przypadek? Nie sądzę!! Takie rzeczy nie dzieją się same - dokładnie tak samo samo jest z nazwą Polsat – jak poprzestawiacie kilka liter, kilka dodacie, kilka wyrzucicie to wyjdzie Wam słowo SZATAN !!!
Wracając do Parszywej 12. Tu też się trochę chronologia opowieści zaburzy, ale to dość ważny element równania.
Punkt 12 ulokowany jest… parszywie, względem nasze trasy. Jesteśmy na granicznym szlaku i nie za bardzo wiemy jak ugryźć 12-stkę. Trzeba się po nią wrócić do Żdyni, czyli zjechać z gór. Mamy jednak jeszcze jeden punkt po słowackiej stronie i potem punkty w okolicy Radocyny. No 12-stka jest nam nijak po drodze. Opcji jest kilka, ale każda oznacza specjalną wycieczkę pod 12-stkę i powrót. Zastanawiamy się, z którego punktu ta wycieczka będzie „boleć” najmniej – starta wysokości do Żdyni będzie znaczna, trzeba będzie to potem wszystko odrobić na nowo.

Opcji było kilka, oczywiście wybraliśmy tą najlepszą lokalnie!... i najgorszą globalnie. Wiecie,
- „widzenie tunelowe”
- nieznajomość kultury pracy Kaizen,
- brak zrównoleglania procesów,
- błędne zastosowanie metody 5S,
- brak dobrych praktyk nawigacyjnych,
- złamanie 14 zasad Deminga,
- błędna analiza FMEA poprzednich rajdów,
- zgubienie tablicy kaban,
- nieznajomość metody 5Why,
- zastosowanie 6 PI zamiast 6 sigma

czyli ogólnie jak się nachapać w krótkim okresie czasu bez myślenia o przyszłości, hulanki i swawole za bieżące zyski bez perspektywy przyszłych inwestycji, ograniczona perspektywa, brak szerszego kontekstu – słowem: parszywa 12-stka.

Decyzja jaką podejmujemy to atak na Słowację, potem pkt żywieniowy w Radocynie, potem Popowe Wierchy i z nich spadniemy zjazdem do Żdyni. Od wyjścia czerwonego szlaku (schodzącego z Popowych) do pkt nr 12 jest najkrótszy kawałek ze wszystkich opcji. Brzmi nieźle, prawda?
I rzeczywiście wypad od czerwonego szlaku do 12-stki to będzie niecałe 10 minut…. Ale kolejny punkt jest PO DRUGIEJ STRONIE Popowych Wierchów.
Gdybyśmy 12-stkę zrobili od asfaltu wcześniej (acz dłuższą drogą) to nie musielibyśmy raz jeszcze podchodzić na Popowe lub ich specjalnie objeżdżać. A tym sposobem zjeżdżamy na jedną stronę góry, tylko po to aby zaraz próbować dostać się na jej drugą stronę. Tak wybrany wariant da nam ponad godzinę straty… i extra długi podjazd gratis.
A sama dwunastka wyglądała tak:


GRANICE wytrzymałości czyli „Każdy umiera w samotności”(*)
Na razie jednak, zgodnie z podjętą decyzją atakujemy ostatni słowacki punkt – nadal dumni, z tego jaki to sobie fantastyczny wariant wybraliśmy. Jak to sobie taktycznie wykombinowaliśmy – winszuje Szkodnik, winszuję. No, no, Andrzej nawet na kilka minut zaprzestał chłosty kablem od Żelazka, tak zadowolony jest tego wariantu…
Punkt łapiemy szybko, ale podjazd ze słowackiej strony… z powrotem do granicy jest masakra. Niby asfalt, niby dobra droga… a nas masakruje. Ciśniemy z wolna do góry…. do tego pod mocny wiatr. Prędzej dotrę do granic wytrzymałości, niż granic Polski… gdy w końcu osiągniemy granicę (w sumie nie wiem którą…), musimy zrobić kolejny podjazd przez garb przed Radocyną.
Gdzieś na tym podjeździe spotykamy Marcina i Wojtka. Chwila rozmowy i wiemy, że mają już zrobione 1200m przewyższenia, my 1600m. Jadą odwrotnie do nas, więc te 1200 nas jeszcze czeka… plus pewien (de)motywacyjny dodatek za wariant z Popowymi.
Gdy docieramy na pkt żywieniowy w Radocynie, robimy krótką przerwę. Opycham się pierniczkami ile tylko mogę… bo zaraz czeka nas kolejny podjazd. Tym razem właśnie pod Popowe. Na tym podjeździe… gdzie każde z nas będzie jechało same (spore odległości się między nami zrobią), dojdzie do mnie jak wieki błąd uczyniliśmy. Jak to powiedział Andrzej, to dobry podjazd na rachunek sumienia. Jedziesz a on się nie kończy, mijają kilometry a on trwa i trwa… myślisz o swoich grzechach, złych uczynkach i błędach. Tak, błędach… zwłaszcza tym jednym malutkim błędzie, dzięki któremu będziesz ten podjazd robił drugi raz. Parszywa 12….
To co mnie cieszy, to same Popowe. Leżą one na czerwonym szlaku – głównym szlaku beskidzkim. Mamy zrobiony rowerami kawał tego szlaku, ale ten fragment z Popowymi zawsze jakoś tak nam uciekał. Fajnie było wypełnić tą nieciągłość w naszym „czerwonym” przejeździe. Szkoda, że dwa razy…



Dobrze Cię znowu widzieć, Wier(ch)ny Przyjacielu
Zjeżdżamy (i trochę sprowadzamy rowery) z Popowych, bo końcówka do Żdyni to naprawdę spora ściana. Łapiemy parszywą 12-stkę… pozdrawiamy naszych fotografów, bierzemy głęboki oddech i ciśniemy z powrotem pod górę. Korekta błędu, jaką udało nam się zrobić, sprawa że nie musimy wracać pionową ścianą pod górę na Popowe, ale musimy je objechać przez Gładyszów, a pod koniec wydymać na znany nam już Wierch Wirchne. W Gładyszowie dostaję kryzysu i sunę z wolna za pozostałą częścią mojej drużyny. Gdy dymamy łąką pod górę, pod starym wyciągiem w kierunku Wirchnego, to mam ochotę położyć się na trawie i umrzeć. Nawet kabel od Żelazka nie motywuje tak jak kiedyś….
Jakoś jednak udaje mi się wdrapać na górę.

W relacji z Hawrana pisałem Wam dlaczego Wierch Wirchne to nasz Przyjaciel i jak nas wtedy uratował. Dobrze tu znowu być, lubię ten niebieski szlak. Ponownie, jak kiedyś na wakacjach i jak na Hawranie, wyprowadza nas w miarę bezboleśnie na Przełęcz Małastowską. Stąd już prosta droga do Nowicy i na kolejny punkt przy cerkwi.
Zapada pomału zmrok, trzeba założyć lampki. Jest godzina 19:45… mamy dwie godziny 15 minut do limit i dwa ostatnie punkty do zrobienia. Nie jest źle! Nie wiem czy to perspektywa, że może się dzisiaj udać, czy też po prostu mi przeszło, ale kryzys odpuszcza. Mimo ponad 2500 przewyższeń w nogach, znowu zacznie mi się całkiem nieźle jechać. Dobra, dawać te punkty!!
Pierwszy z lampionów to zakole mocno meandrującej rzeki – Basia wymierza się na niego idealnie i punkt szybko wpada w nasze ręce. Po ostatni lampion czeka nas jeszcze jedna wspinaczka. Tego trochę szukamy, nawet z dobre 10 minut, ale gdy zostaje odnaleziony jest godzina 20:48. Mamy komplet na godzinę i 12 minut przed limitem. Pozostała tylko powrót do bazy.


„Droga stąd już tylko w dół…”(*) czyli wspominając Królika (Polskiego)
Mimo tego, że jesteśmy naprawdę wykończeni wpadamy w euforię. Udało się. Szkodnik, udało się!!!
Owszem, trzeba jeszcze wrócić do bazy, ale mamy godzinę 12 minut do limitu. Nie 12 minut, GODZINĘ 12 minut!!
A do tego przed nami, głównie zjazd. Szalony zjazd nocą do samego Uścia Gorlickiego.
Nie chcę zapeszać, ale nawet jakbym teraz, w tej właśnie chwili, urwał oba koła, to i tak zdążymy.
Nic już nie może nas zatrzymać – przełamaliśmy klątwę ostatnich dwóch lat.
Zjeżdżamy przez las, aż do drogi asfaltowej, a ja mam uczucie deja vu.
Piekielnie ciemna noc, my wyjeżdżamy na asfalt z kompletem punktów… z kompletem punktów na Mordowniku! Przed nami krótki, ostatni podjazd pod przekaźnik – ogromny, świecący czerwonym, migającym światłem. Już gdzieś to widziałem. Znam ten obrazek.
4 lata temu – w Jaśliskach. Dokładnie taki sam kadr stanął mi przed oczami. Było to w Króliku Polskim nad Rymanowem. Tam także migał nam na czerwono przekaźnik, noc była równie ciemna, bezksiężycowa jak dzisiaj i także gnaliśmy do bazy po Immortala. Wtedy wpadliśmy na metę na 3-4 minuty przed limitem. Dziś chcemy zdążyć przed 21:00, tak aby udowodnić SOBIE że 13 godzin wystarczyło by nam na tą trasę. Dlatego również gnamy, sprawdzając co chwilę zegarek - tym samym nawet bardziej nasila się uczucie mojego deja vu. Chce mi się śmiać, Szkodnikowi także banan z twarzy nie schodzi, nawet Andrzej schował zakrwawiony kabel od Żelazka.
To, że „scena tego finiszu” jest niemal identyczna jak ta 4 lata temu, ma dla mnie wymiar co najmniej symboliczny..
Lecimy zjazdem do Uścia Gorlickiego ponad 50 km/h – suniemy przez noc z czołówkami na kasku i szperaczami na kierownicach… zmęczeni, styrani, sponiewierani, ale szczęśliwi i… nieśmiertelni.
Do bazy wpadamy o 20:58. 13 godzin, 130 km, 2850 przewyższeń… taka jest cena nieśmiertelności.
Basia ląduje na 3-cim miejscu w kategorii kobiet i otrzymuje kolejny w swojej karierze nagrobek (takie są tutaj trofea).
3-cie, 7-me, 20-ste… dzisiaj liczby nie mają znaczenia. Dziś jesteśmy nieśmiertelni !!!


CYTATY:

1. Pisenka Wojtka Szumańskiego "Zegarek". Wg mnie arcydzieło i majstersztyk jeśli chodzi o tekst i opowiedzianą historię.
Inna sprawa, że ja też kiedyś taki zegarek dostałem w prezencie, ale to już inna historia.
2. Wiersz Adama Asnyka "Daremne żale"
3. Strauss "Baron Cygański - Wielka sława to żart"
4. Tytuł książki Hansa Fallady "Każdy umiera w samotności"
5.  Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Mury"


Kategoria Rajd, SFA