Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2018
Dystans całkowity: | 232.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 116.00 km |
Więcej statystyk |
Rajd Liczyrzepy - zima 2018
-
DST
90.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 24 lutego 2018 | dodano: 25.02.2018
Nowa pozycja w naszym kalendarzu. Rok temu odbyła się pierwsza edycja,
ale nie byliśmy w stanie na nią dotrzeć. Mieliśmy już inne
zobowiązania...i tak nie uwierzycie: natury nie szermierczej, nie
rowerowej, mieliśmy się spotkać z ludźmi i być mili. Też się wtedy
dowiedziałem - postawiony trochę przed faktem dokonanym, że mamy jakieś życie
socjalne. Niemniej, nie o tym miało być, w tym roku
wychodzę z założenia, że "I'll come to thee by the moonlight, though hell should bar the way" (a), więc ruszamy na Rajd Liczrzepy.
"To 24 był lutego, poranna zrzedła mgła..." czyli Jaro! SŁAW nasz przyjazd !!
Jak poranna, jest środek nocy!! Budzik dzwoni nam o 1:30 nad ranem (położyliśmy się w piątek o 22:00). O 2:15 pakujemy rowery na auto i ruszamy. Musimy wyruszyć tak wcześniej, bo odprawa jest o 7:30, start o 8:00 rano, a trzeba dotrzeć spory kawałek "nad" Wrocław - nad Stawy Milickie. Noc wita nas mrozem, a poniższe zdjęcie zrobione jest zaraz za Krakowem, na autostradzie - później będzie tylko gorzej.
Ciśniemy niemal pustą autostradą; zgadnijcie ile jeszcze aut ma na dachu rowery. Dodatkowo z zamontowanymi numerami startowymi - tak, jesteśmy leniwe buły i ostatnio nowe numery montujemy na numery z poprzedniego rajdu. Tak więc, według informacji na kierownicy będziemy startować na imprezie: Silesiańskie Żywioły Liczyrzepy !!!
Organizatorzy rajdu (między innymi Jarek i Łukasz) są nam bardzo dobrze znani. To wymiatacze z różnych imprez, którzy bardzo dobrze jeżdżą, ale jednak nie mają szczęścia w grze w statki. Ciągle tylko PUDŁO, PUDŁO, PUDŁO :)
Cieszymy się jak dzieci, że w tym roku uda dotrzeć na Liczyrzepę. Tzn. ja się cieszę, bo Szkodnik drzemie niemal całą drogę. Nasz GPS nie byłby sobą, gdyby do Krośnic nie przywiódł nas od dupy strony, acz przez piękny skalno-ziemny wąwóz, w którym nie było śladu ani jedno auta, które by tędy jechało (oczywiście, że istnieje coś takiego jak droga główna, ale nasz GPS jakoś tak po kimś ma zawsze wariant przez krzory).
Odprawa jest krótka i treściwa: punkty będą poukrywane i niewidoczne z daleka. Dostajemy około 20 minut na zaplanowanie trasy i punkt 8:00 ruszamy.
Dziki (i) strumień
Dzień pomału budzi się do życia i chłosta mrozem. Acz w pierwszym lesie, do którego wpadamy nie będzie to tak odczuwalne, jak na łąkach i polach w późniejszej części rajdu, gdzie zaatakuje nas naprawdę mocny wiatr. Mróz bywa jednak pomocny, ponieważ część dróg to byłoby błota. A tak, uwięzione, zniewolone okowami mrozu, nie ma jak pochwycić nas swoimi pazurami. Jednakże przeszkadza nam w inny sposób: niegdyś jeździły tu traktory (chyba ze dwie dywizje rolników pancernych...), bo kolein jest tu zatrzęsienie. Niby zamarznięte, ale "miota nami jak szatan", non-stop zahaczam pedałami o ziemię i wysadza mnie z siodła. Przy n-tym takim zdarzeniu (a "n" to liczba naturalna większa od kilku), zaczynam wygłaszać na głos co sądzę, o zaistniałej sytuacji... przedzieramy się jednak dalej, bo jeden z punktów jest w rozwidleniu strumieni. Błoto się kończy, zaczynają się wykroty i wiatrołomy, czyli klasyka, a tu nagle dwa wielkie dziki !! Nawiązujemy kontakt wzrokowy, one patrzą na nas, my na nie. Obie strony zaskoczone, nagle jeden z dzików:
- Żołędzia?
Kiwamy przecząco głowami... znowu zapada cisza, stoimy w milczeniu. Dzik wzdycha:
- Czy to wygląda na rozwidlenie strumieni? Lampion jest 100 metrów dalej, w głębi lasu.
Kiwamy twierdząco głowami
- No idźcie i dajcie zjeść w spokoju.
Przechodzimy dalej i Pan Dziku miał rację, lampion jest dokładnie tak jak mówił, 100 metrów dalej.
Alfred wiecznie żywy nadal filmy kręci czyli "Ptaki 2: Głód przestworzy"
Wypadamy z lasów na pola. Jak wspominałem, tutaj wieje i natychmiast robi się strasznie zimno. Mimo podwójnych rękawic, palce zaczynają mi odpadać. Nie znoszę tego uczucia... Lecimy jednak dalej, czeka nas kilkukilometrowy przelot polami. Ciśniemy po zmarzniętej ziemi, a wiatr po prostu wyje: witajcie na Dolnośląskiej Syberii. Nagle przed naszymi oczami:
Chyba trafiliśmy na plan horroru "Ptaki 2" bo niebo zaczyna żyć własnym życiem. Hałas jaki się podniósł także jest imponujący. Najlepsze, że po dźwięku "wygląda" to na gęsi... ale nie wiem czy to możliwe. Ja z biologią zawsze byłem na bakier. Tak czy siak, lokalne luftwaffe robi niezły harmider i krąży nad naszymi głowami czekając aż padniemy w boju, aby ucztować na padlinie nim mróz uczyni ją nieprzydatną do spożycia.
Licznik: "ja tu chyba zostanę... zostawcie mnie tu. Pozwólcie mi umrzeć w spokoju"
Znowu las. Wpadamy na stary cmentarz pośród drzew. Lubię takie miejsca - nie w znaczeniu, że lubię akurat cmentarze, ale chodzi o opustoszałe, zapomniane historyczne obiekty. Miejsce robi wrażenie, zwłaszcza że część mogił ma wejście do podziemi. Od razu nasuwa się skojarzenie z Diablo!!
Ja: Szkodnik dajemy do Dungeon'ów? Potłuczemy trochę rogacizny i kozłów.
Szkodnik: mówiłam Ci, żebyś się leczył. Wyjeżdżamy!!
Ja: ..ale Rogacizna?
Szkodnik: WYJEŻDŻAMY !!!
No to wyjechaliśmy... kilometr ze cmentarzem Szkodnik krzyczy, że nie ma licznika. Jest jednak pewny, że na cmentarzu jeszcze był. Wiedziałem!!! To Demony, podziemna Rogacizna - porwały licznik. Wracamy! Jednak wpadniemy z wizytą do Dungeon'ów!!
SUPER !! Mam swoje sprawdzone sposoby na lokalną rogaciznę:
Wpadamy na cmentarz, a licznik leży przy mogile. Nawet jeszcze nie zaciągnęły go w głąb otchłani. "To 24 był lutego, poranna zrzedła mgła..." czyli Jaro! SŁAW nasz przyjazd !!
Jak poranna, jest środek nocy!! Budzik dzwoni nam o 1:30 nad ranem (położyliśmy się w piątek o 22:00). O 2:15 pakujemy rowery na auto i ruszamy. Musimy wyruszyć tak wcześniej, bo odprawa jest o 7:30, start o 8:00 rano, a trzeba dotrzeć spory kawałek "nad" Wrocław - nad Stawy Milickie. Noc wita nas mrozem, a poniższe zdjęcie zrobione jest zaraz za Krakowem, na autostradzie - później będzie tylko gorzej.
Ciśniemy niemal pustą autostradą; zgadnijcie ile jeszcze aut ma na dachu rowery. Dodatkowo z zamontowanymi numerami startowymi - tak, jesteśmy leniwe buły i ostatnio nowe numery montujemy na numery z poprzedniego rajdu. Tak więc, według informacji na kierownicy będziemy startować na imprezie: Silesiańskie Żywioły Liczyrzepy !!!
Organizatorzy rajdu (między innymi Jarek i Łukasz) są nam bardzo dobrze znani. To wymiatacze z różnych imprez, którzy bardzo dobrze jeżdżą, ale jednak nie mają szczęścia w grze w statki. Ciągle tylko PUDŁO, PUDŁO, PUDŁO :)
Cieszymy się jak dzieci, że w tym roku uda dotrzeć na Liczyrzepę. Tzn. ja się cieszę, bo Szkodnik drzemie niemal całą drogę. Nasz GPS nie byłby sobą, gdyby do Krośnic nie przywiódł nas od dupy strony, acz przez piękny skalno-ziemny wąwóz, w którym nie było śladu ani jedno auta, które by tędy jechało (oczywiście, że istnieje coś takiego jak droga główna, ale nasz GPS jakoś tak po kimś ma zawsze wariant przez krzory).
Odprawa jest krótka i treściwa: punkty będą poukrywane i niewidoczne z daleka. Dostajemy około 20 minut na zaplanowanie trasy i punkt 8:00 ruszamy.
Dziki (i) strumień
Dzień pomału budzi się do życia i chłosta mrozem. Acz w pierwszym lesie, do którego wpadamy nie będzie to tak odczuwalne, jak na łąkach i polach w późniejszej części rajdu, gdzie zaatakuje nas naprawdę mocny wiatr. Mróz bywa jednak pomocny, ponieważ część dróg to byłoby błota. A tak, uwięzione, zniewolone okowami mrozu, nie ma jak pochwycić nas swoimi pazurami. Jednakże przeszkadza nam w inny sposób: niegdyś jeździły tu traktory (chyba ze dwie dywizje rolników pancernych...), bo kolein jest tu zatrzęsienie. Niby zamarznięte, ale "miota nami jak szatan", non-stop zahaczam pedałami o ziemię i wysadza mnie z siodła. Przy n-tym takim zdarzeniu (a "n" to liczba naturalna większa od kilku), zaczynam wygłaszać na głos co sądzę, o zaistniałej sytuacji... przedzieramy się jednak dalej, bo jeden z punktów jest w rozwidleniu strumieni. Błoto się kończy, zaczynają się wykroty i wiatrołomy, czyli klasyka, a tu nagle dwa wielkie dziki !! Nawiązujemy kontakt wzrokowy, one patrzą na nas, my na nie. Obie strony zaskoczone, nagle jeden z dzików:
- Żołędzia?
Kiwamy przecząco głowami... znowu zapada cisza, stoimy w milczeniu. Dzik wzdycha:
- Czy to wygląda na rozwidlenie strumieni? Lampion jest 100 metrów dalej, w głębi lasu.
Kiwamy twierdząco głowami
- No idźcie i dajcie zjeść w spokoju.
Przechodzimy dalej i Pan Dziku miał rację, lampion jest dokładnie tak jak mówił, 100 metrów dalej.
Alfred wiecznie żywy nadal filmy kręci czyli "Ptaki 2: Głód przestworzy"
Wypadamy z lasów na pola. Jak wspominałem, tutaj wieje i natychmiast robi się strasznie zimno. Mimo podwójnych rękawic, palce zaczynają mi odpadać. Nie znoszę tego uczucia... Lecimy jednak dalej, czeka nas kilkukilometrowy przelot polami. Ciśniemy po zmarzniętej ziemi, a wiatr po prostu wyje: witajcie na Dolnośląskiej Syberii. Nagle przed naszymi oczami:
Chyba trafiliśmy na plan horroru "Ptaki 2" bo niebo zaczyna żyć własnym życiem. Hałas jaki się podniósł także jest imponujący. Najlepsze, że po dźwięku "wygląda" to na gęsi... ale nie wiem czy to możliwe. Ja z biologią zawsze byłem na bakier. Tak czy siak, lokalne luftwaffe robi niezły harmider i krąży nad naszymi głowami czekając aż padniemy w boju, aby ucztować na padlinie nim mróz uczyni ją nieprzydatną do spożycia.
Licznik: "ja tu chyba zostanę... zostawcie mnie tu. Pozwólcie mi umrzeć w spokoju"
Znowu las. Wpadamy na stary cmentarz pośród drzew. Lubię takie miejsca - nie w znaczeniu, że lubię akurat cmentarze, ale chodzi o opustoszałe, zapomniane historyczne obiekty. Miejsce robi wrażenie, zwłaszcza że część mogił ma wejście do podziemi. Od razu nasuwa się skojarzenie z Diablo!!
Ja: Szkodnik dajemy do Dungeon'ów? Potłuczemy trochę rogacizny i kozłów.
Szkodnik: mówiłam Ci, żebyś się leczył. Wyjeżdżamy!!
Ja: ..ale Rogacizna?
Szkodnik: WYJEŻDŻAMY !!!
No to wyjechaliśmy... kilometr ze cmentarzem Szkodnik krzyczy, że nie ma licznika. Jest jednak pewny, że na cmentarzu jeszcze był. Wiedziałem!!! To Demony, podziemna Rogacizna - porwały licznik. Wracamy! Jednak wpadniemy z wizytą do Dungeon'ów!!
SUPER !! Mam swoje sprawdzone sposoby na lokalną rogaciznę:
Ja: Licznik wstawaj, uciekamy nim wrócą.
Licznik: zostawcie mnie... odejdźcie, ja chcę tu umrzeć. Moja opowieść już skończona.
Ja:
Licznik, nie pierdziel głupot. Wstawaj nim nadejdą, Szkodnik zabezpiecz
flankę. Wal do wszystkiego co się rusza. Ja go stąd zabiorę.
Szkodnik: Ale... ale tutaj są inni zawodnicy.
Ja: Dopuszczalne straty. Pokryj ziemię ogniem jeśli trzeba.Musimy go stąd wyciągnąć.
Licznik: nieeee... zostawcie mnie, nie dam rady.
Ja: pakuj się na kierownicę i spadamy stąd. Hapaj nowe baterie bo coś zmizerniałeś.
Licznik: OOO jest moc!!! Poznaj moich dwóch kolegów: Pan Volt i Pan Amper. Oni są bez WAT !!! :D
Udało się. Nie straciliśmy towarzysza w tym upiornym miejscu...
Grubasy na cyplu
Ciśniemy. Póki jesteśmy w ruchu nawet nie jest bardzo zimno, ale jak się na chwilę zatrzymamy to zaraz nadgryza nas mróz. A jak czasem wiatr zawieje to robi się lodowato, ale nie jedziemy dalej. Dojeżdżamy do stawów i wbijamy na groblę.
Punkt na końcu cypla, głęboko wchodzącego w jezioro. Atakujemy i spotykamy tam... ROWEROWY WIELUŃ, strasznie sympatyczną ekipę. Razem uderzamy na koniec cypla po lampion, a Oni informują nas że będą na naszym Wiosennym CZARNYM KoRNO. Rewelacja !!!
Jeszcze tylko zdjęcie na punkcie, już mamy ruszać dalej, jak tu nagle nie zauważę jednego z ich roweru:
"Jakie Ty masz opony - co to za rozmiar". Odpowiedź to "3.0" aaaa no oszalałem. Patrzę na moje grubasy 2.4" - zawsze mi wszyscy mówią, że jeżdżę na bardzo grubych oponach, a Ci tu napierają na 3.0". Przy nich, moje wyglądają jak opony "spacerowe" na poobiednią przejażdżkę, a nie na eksplorację lasów, gór i mokradeł. Zakochałem się... zawstydzony swoim małym rozmiarem, z zazdrością łypię na gabaryty kolegi. Zawsze wiedziałem, że grube jest piękne..
Mosty są dla słabych
Docieramy do końca drogi...rzeka. Jesteśmy odcięci. Pasowałoby nam się przeprawić na drugą stronę, ale objazd do najbliższego mostu to kawał drogi. Trochę to ryzykowane, bo rzeka dość głęboka (nie tak aby nas zakryło, ale wystarczająco aby skąpać się po pas a jest -6 stopni i do bazy daleko), ale lecimy na dziko. Byle tylko nie wpaść, byle tylko nie wpaść... ale jakoś przedzieramy się z rowerami po zwalonym drzewie:
Pkt 92 czyli o tym jak się zgubić w lesie
No tutaj to się zgubimy. Najpierw ucieka nam gdzieś ścieżka i "przestrzelamy" skręt w lewo. Potem próbując skorygować błąd wpadamy na jakąś górkę z napisem "Ostoja zwierzyny" wchodzisz na własną odpowiedzialność, bo hodujemy tutaj kaczki krzyżówki (krzyżówki np z tygrysem). Staramy się ominąć to miejsce, ale kolejne korekty marszruty wprowadzają nas jeszcze głębiej w las. Nie ma tutaj połowy ścieżek, jakie są na mapie. Idziemy zatem na dziko, przez wiatrołomy i chaszcze. Robi się gęsto, ale brniemy dalej. Punkt to tzw. "granica kultur" czyli to typ punktów, które mnie zabijają. To może być w sumie wszystko. Np. wchodzę w zagajnik składający się z samych brzóz, a obok rosną świerki. No jest to jakaś granica kultur. Rozdzielamy się i ruszamy na poszukiwania. Po 15 minutach bezowocnego czesania lasu, staram się wrócić po własnych śladach i liczę na to, że Szkodnik także poradzi sobie z tym zadaniem, bo jak nie to zaraz będziemy szukać nie punktu, ale siebie nawzajem. Szkodnik nie dość, że sobie poradził, to jeszcze lampion znalazł... ale kosztowało nas to ponad 30 minut. Trochę rozbiło nam to plan, jaki mieliśmy i musimy wprowadzić znaczne korekty wybranego wariantu. Zdjęcie jest z innych punktów - o wiele ładniejszych miejsc :P
Mróz się czasem przydaje:
Joanna z wieży Odyńca czyli wszystko po kolei :)
Jest 16:20 - zostało 40 minut. Postanawiamy złapać jeszcze co najmniej jeden punkt, a jak się da to jeszcze 3. Jeden w rezerwacie "Góra Joanny", dwa pozostałe mamy po drodze do bazy. Atakujemy wzgórze i docieramy do ciekawej budowli. Wieża ma nawet swoją nazwę "Wieżą ODYNIEC". Bardzo ładne miejsce, świetnie że dali tutaj punkt. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu aby tu zostać, szybkie zdjęcia i lecimy na bazę, bo robi się krucho z czasem (jak zawsze).
Odpalamy tryb "gaz do dechy" i ciśniemy do bazy. Po drodze udaje się - zgodnie z planem - zebrać jeszcze dwa punkty. Jeden z nich jest na wyspie w skansenie kolejki wąskotorowej. Tak to nie jest błąd, na wyspie :)
Wpadamy do bazy około 5 minut przed limitem, czyli z bardzo dużym zapasem. Zostajemy na after-party, gdzie siedzimy z wieloma różnymi zawodnikami i zespołami, rozmawiając o różnych rajdach, w tym odpowiadając na pytania dotyczące Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Zapowiada się, że odwiedzi nas niezła ekipa, co nas niesamowicie cieszy. O wynikach nie piszę, bo główna klasyfikacja jest tylko OPEN, więc wszystkie 3 miejsca biorą najwięksi wymiatacze. Paweł to nawet nie zrozumiał, że impreza to roganing i nie da się zrobić wszystkich punktów, więc przyjechał z kompletem. Prawie 140 km w 9h, z czego bardzo dużo w terenie. Masakra :)
Chwilę po 21:00 wyruszamy z powrotem do domu. Tymczasem pogoda coraz łaskawsza dla rowerzystów, bo auto pokazuje już -14, ale to panikarz jest :)
Zgodnie z prośbą, acz dzisiaj tylko jeden się pojawił:
a) Piosenka "Highwayman" w wykonaniu: Loreena McKennitt.
Mało jest piosenek gdzie pada słowo Rapier, tutaj aż dwa razy. Niesamowita ballada :)
Licznik: OOO jest moc!!! Poznaj moich dwóch kolegów: Pan Volt i Pan Amper. Oni są bez WAT !!! :D
Udało się. Nie straciliśmy towarzysza w tym upiornym miejscu...
Grubasy na cyplu
Ciśniemy. Póki jesteśmy w ruchu nawet nie jest bardzo zimno, ale jak się na chwilę zatrzymamy to zaraz nadgryza nas mróz. A jak czasem wiatr zawieje to robi się lodowato, ale nie jedziemy dalej. Dojeżdżamy do stawów i wbijamy na groblę.
Punkt na końcu cypla, głęboko wchodzącego w jezioro. Atakujemy i spotykamy tam... ROWEROWY WIELUŃ, strasznie sympatyczną ekipę. Razem uderzamy na koniec cypla po lampion, a Oni informują nas że będą na naszym Wiosennym CZARNYM KoRNO. Rewelacja !!!
Jeszcze tylko zdjęcie na punkcie, już mamy ruszać dalej, jak tu nagle nie zauważę jednego z ich roweru:
"Jakie Ty masz opony - co to za rozmiar". Odpowiedź to "3.0" aaaa no oszalałem. Patrzę na moje grubasy 2.4" - zawsze mi wszyscy mówią, że jeżdżę na bardzo grubych oponach, a Ci tu napierają na 3.0". Przy nich, moje wyglądają jak opony "spacerowe" na poobiednią przejażdżkę, a nie na eksplorację lasów, gór i mokradeł. Zakochałem się... zawstydzony swoim małym rozmiarem, z zazdrością łypię na gabaryty kolegi. Zawsze wiedziałem, że grube jest piękne..
Mosty są dla słabych
Docieramy do końca drogi...rzeka. Jesteśmy odcięci. Pasowałoby nam się przeprawić na drugą stronę, ale objazd do najbliższego mostu to kawał drogi. Trochę to ryzykowane, bo rzeka dość głęboka (nie tak aby nas zakryło, ale wystarczająco aby skąpać się po pas a jest -6 stopni i do bazy daleko), ale lecimy na dziko. Byle tylko nie wpaść, byle tylko nie wpaść... ale jakoś przedzieramy się z rowerami po zwalonym drzewie:
Pkt 92 czyli o tym jak się zgubić w lesie
No tutaj to się zgubimy. Najpierw ucieka nam gdzieś ścieżka i "przestrzelamy" skręt w lewo. Potem próbując skorygować błąd wpadamy na jakąś górkę z napisem "Ostoja zwierzyny" wchodzisz na własną odpowiedzialność, bo hodujemy tutaj kaczki krzyżówki (krzyżówki np z tygrysem). Staramy się ominąć to miejsce, ale kolejne korekty marszruty wprowadzają nas jeszcze głębiej w las. Nie ma tutaj połowy ścieżek, jakie są na mapie. Idziemy zatem na dziko, przez wiatrołomy i chaszcze. Robi się gęsto, ale brniemy dalej. Punkt to tzw. "granica kultur" czyli to typ punktów, które mnie zabijają. To może być w sumie wszystko. Np. wchodzę w zagajnik składający się z samych brzóz, a obok rosną świerki. No jest to jakaś granica kultur. Rozdzielamy się i ruszamy na poszukiwania. Po 15 minutach bezowocnego czesania lasu, staram się wrócić po własnych śladach i liczę na to, że Szkodnik także poradzi sobie z tym zadaniem, bo jak nie to zaraz będziemy szukać nie punktu, ale siebie nawzajem. Szkodnik nie dość, że sobie poradził, to jeszcze lampion znalazł... ale kosztowało nas to ponad 30 minut. Trochę rozbiło nam to plan, jaki mieliśmy i musimy wprowadzić znaczne korekty wybranego wariantu. Zdjęcie jest z innych punktów - o wiele ładniejszych miejsc :P
Mróz się czasem przydaje:
Joanna z wieży Odyńca czyli wszystko po kolei :)
Jest 16:20 - zostało 40 minut. Postanawiamy złapać jeszcze co najmniej jeden punkt, a jak się da to jeszcze 3. Jeden w rezerwacie "Góra Joanny", dwa pozostałe mamy po drodze do bazy. Atakujemy wzgórze i docieramy do ciekawej budowli. Wieża ma nawet swoją nazwę "Wieżą ODYNIEC". Bardzo ładne miejsce, świetnie że dali tutaj punkt. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu aby tu zostać, szybkie zdjęcia i lecimy na bazę, bo robi się krucho z czasem (jak zawsze).
Odpalamy tryb "gaz do dechy" i ciśniemy do bazy. Po drodze udaje się - zgodnie z planem - zebrać jeszcze dwa punkty. Jeden z nich jest na wyspie w skansenie kolejki wąskotorowej. Tak to nie jest błąd, na wyspie :)
Wpadamy do bazy około 5 minut przed limitem, czyli z bardzo dużym zapasem. Zostajemy na after-party, gdzie siedzimy z wieloma różnymi zawodnikami i zespołami, rozmawiając o różnych rajdach, w tym odpowiadając na pytania dotyczące Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Zapowiada się, że odwiedzi nas niezła ekipa, co nas niesamowicie cieszy. O wynikach nie piszę, bo główna klasyfikacja jest tylko OPEN, więc wszystkie 3 miejsca biorą najwięksi wymiatacze. Paweł to nawet nie zrozumiał, że impreza to roganing i nie da się zrobić wszystkich punktów, więc przyjechał z kompletem. Prawie 140 km w 9h, z czego bardzo dużo w terenie. Masakra :)
Chwilę po 21:00 wyruszamy z powrotem do domu. Tymczasem pogoda coraz łaskawsza dla rowerzystów, bo auto pokazuje już -14, ale to panikarz jest :)
Zgodnie z prośbą, acz dzisiaj tylko jeden się pojawił:
a) Piosenka "Highwayman" w wykonaniu: Loreena McKennitt.
Mało jest piosenek gdzie pada słowo Rapier, tutaj aż dwa razy. Niesamowita ballada :)
Kategoria Rajd, SFA
Silesia Race - zima 2018
-
DST
142.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 20 lutego 2018 | dodano: 20.02.2018
Na Silesię jedziemy jak zombie. Nadajemy się bardziej na weekend w
jakimś rewitalizacyjnym SPA niż na zawody... Najpierw w środę po
treningu, czyli o 21:00 wyruszamy do lasu (wraz z prawie cała ekipą
grupy zaawansowanej) robić kolejną sesję foto-video PROMO naszego Rajdu -
efekty można już zobaczyć na stronie rajdu.
Wrócimy do domu grubo po 2 w nocy, tylko po
to aby wstać na pociąg o 5:50 (Basia ma delegację), a w czwartek
wieczorem jedziemy do Moniki siedzieć nad mapą Wiosennego CZARNEGO
KoRNO. Trasa już dawno zaplanowana, ale pozostało wiele prac sztabowych -
nanoszenie punktów na mapę, planowanie opisów, weryfikacja
współrzędnych GPS itp. Schodzi nam do 1:00 i nim wrócimy domu, jest
przed 3:00 w nocy. Dwie noce mocno "naderwane", a teraz
będzie trzecia - zerwana w całości, bo start Silesi jest o północy (z
piątku na sobotę). Faszerujemy się kofeiną, guaraną i cukrem.. i
ruszamy do boju. No cóż, cytując klasyka "...nie ma spokoju dla podłych,
ani dla tych którzy śmią stawić Im czoła" (a).
W góry? Ale, tak do Tarnowa?
No to taka hybryda - Tarnowskie Gór. Ani tu Tarnowa, ani gór, ale za to są sztolnie, kopalnie oraz lasy. Ogromne i piękne lasy, w których to odbywać będzie się tegoroczna, zimowa edycji Silesii Race. Meldujemy się w bazie przed 23:00 i spotykamy wiele znanych twarzy. Chwilę później zaczyna się odprawa - jak to zawsze u Marcina z duża dawką humoru, ale otrzymujemy na niej także sporo ciekawych informacji. Impreza ma nietypowy regulamin:
- punkty rowerowe są liczone normalnie (1 za 1)
- punkty odcinków pieszych przeliczane są na kary czasowe (nie zaliczenie punktu to kara 30 min)
- na punkt przepakowy przed etap kajakowym należy dotrzeć między 6:30 - 7:30 rano
- po etapie kajakowym zalicza się punkty, których nie udało się zdobyć przed tymże etapem
Będzie ciekawie ułożyć to wszystko w jakiś sensowny przejazd, ale spróbujemy. Po odprawie jeszcze chwila na zdanie przepaków w odpowiednie miejsca i ruszamy na rynek Tarnowskich Gór, na oficjalne rozpoczęcie rajdu.
Tam robią nam grupowe zdjęcie i zaczynamy grupowe odliczanie do startu. Pierwszy etap to krótki prolog po Parku Miejskim, a potem wskakujemy na rowery i ruszamy w noc.
W góry? Ale, tak do Tarnowa?
No to taka hybryda - Tarnowskie Gór. Ani tu Tarnowa, ani gór, ale za to są sztolnie, kopalnie oraz lasy. Ogromne i piękne lasy, w których to odbywać będzie się tegoroczna, zimowa edycji Silesii Race. Meldujemy się w bazie przed 23:00 i spotykamy wiele znanych twarzy. Chwilę później zaczyna się odprawa - jak to zawsze u Marcina z duża dawką humoru, ale otrzymujemy na niej także sporo ciekawych informacji. Impreza ma nietypowy regulamin:
- punkty rowerowe są liczone normalnie (1 za 1)
- punkty odcinków pieszych przeliczane są na kary czasowe (nie zaliczenie punktu to kara 30 min)
- na punkt przepakowy przed etap kajakowym należy dotrzeć między 6:30 - 7:30 rano
- po etapie kajakowym zalicza się punkty, których nie udało się zdobyć przed tymże etapem
Będzie ciekawie ułożyć to wszystko w jakiś sensowny przejazd, ale spróbujemy. Po odprawie jeszcze chwila na zdanie przepaków w odpowiednie miejsca i ruszamy na rynek Tarnowskich Gór, na oficjalne rozpoczęcie rajdu.
Tam robią nam grupowe zdjęcie i zaczynamy grupowe odliczanie do startu. Pierwszy etap to krótki prolog po Parku Miejskim, a potem wskakujemy na rowery i ruszamy w noc.
"...zamglony świat niech zetnie mróz, na niebie świecił będzie i tak Wielki Wóz" (b)
Jest pięknie - ciemna, czarna noc pełna gwiazd plus mróz oraz tony śniegu. Pod kołami chrupie aż miło, a my ruszamy w mrok. A pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno (bo w 2013) nocne rajdy przerażały nas - jechaliśmy jak dzieci we mgle (albo w nocy), zupełnie nie radząc sobie z nawigacją. A dziś przygotowani, odpowiednio wyposażeni suniemy przez mroczny las do kolejnych punktów, jak po sznurku, jak w zegarku - co nie znaczy, że nie zdarza nam się zgubić :)
Jest cudownie - śnieg mieniący się w świetle czołówek, mróz lekko nadgryzający twarz i ten dźwięk, gdy opona mieli kolejne płaty białego puchu o koronę amortyzatora. Dalej w mrok, głębiej w ciemność. Niegdyś tam mieszkały Demony i w sumie nadal tam zamieszkują, ale coś się zmieniło:
Marcin naprawdę postarał się układając trasę - punkty ulokowane są w bardzo ciekawych miejscach. Zaczynamy od hałd dawnych kopalni, które zdobywamy wraz z zespołem OSĄ OPOLE, z którym nieraz już cisnęliśmy na niejednym rajdzie :)
Najpierw biegamy po górkach:
bo to dobre punkty obserwacyjne:
a potem schodzimy pod ziemię :)
w stronę ukrytego tam lampionu
Andrzej z OSY wyszedł tutaj jak rasowy ninja :)
Kolejny punkt to wyspa!! Lód jest gruby i solidny, a więc w komfortowych warunkach przebiegamy jezioro po kolejny lampion.
Trasa jest cudowna, acz OSA wybiera inny wariant i nasze ścieżki się rozchodzą.
Szpital na peryferiach
Docieramy do pierwszego przepaku - ulokowanego w budynku szpitala, w okolicy Sztolni Czarnego Pstrąga. Porzucamy rowery i zaczynamy drugi dzisiaj etap pieszy po okolicznym, trochę dzikim parku. Do przeszukania wąwozy i okolice strumieni, w tym miejsce które Marcin polecał podczas promocji rajdu (pozwalam sobie pożyczyć to zdjęcie).
Szczęśliwie, gdy pojawiamy się tam nocą, błoto jest zmarznięte i da się w miarę bezboleśnie przeprawić przez tą przeszkodę.
Po skończonym etapie ponownie wskakujemy na rowery i ruszamy w kierunku... Polany Śmierci.
"Nadszedł świt, straszliwie cichy i upiorny..." (c)
Nim jednak tam dotrzemy trzeba przejechać około 40 km po okolicznych lasach. Niedługo będzie świtać. Nieprzerwanie, konsekwentnie, niestudzenie suniemy przez mroczny las - na północny-zachód, w sam róg naszej mapy. Jak to bywa nad ranem, temperatura spada i znowu nadgryzają nas zęby mrozu. Noc pomału umiera i budzi się nowy dzień... upiornie cichy, zimny poranek.
Dobrze, chociaż że jest kontakt ze światem:
I AM BRINGING WiFI, motherf****ers :D :D :D
Nie ma tu nikogo oprócz nas, żywej dusz... nawet żadnych śladów na drodze. Nie wróży to nic dobrego, zwłaszcza że kierujemy się w miejsce zwane Polaną Śmierci. Wyjeżdżamy z lasów na drogę i gnamy przez senne miejscowości, po oblodzonych drogach:
aż w końcu docieramy do Polany Śmierci...:
Dotarcie tutaj zajęło nam jednak bardzo dużo czasu i zrodziło pewien problem...
Biała Bestia pożarła kajaki… a teraz żąda jedzenia
Sytuacja trochę nam się skomplikowała bo jesteśmy mocno po czasie - mieliśmy być na drugim przepaku między 6:30 – 7:30, a jest po 8:00 rano. Dlaczego tak się w ogóle stało, że nie dotarliśmy w czasie na ten punkt, to jest grubsza historia… Zaczyna się gdzieś na odprawie, jej epicentrum rozgrywa się w szpitalu na peryferiach, a finał zaskakuje nas właśnie na Polanie Śmierci. Opowieść tą charakteryzują takie pojęcia jak ”Wielki Taktyk”, „był tylko jeden kruczek - Paragraf 22”, „nieznajomość regulaminu nie zwalnia z odpowiedzialności” czy też „plan doskonały”.
Nie będę jej jednak opisywał tutaj bo wyszła by mi epopeja na 12 ksiąg, pisana wierszem oraz prozą – a zakończona DRAMAT’em.
Jak ktoś jest ciekawy, mogę opowiedzieć twarzą w twarz – na potrzeby relacji przyjmijmy, że zje***śmy po całości i nie dotarliśmy w wyznaczonej godzinie do punktu przepakowego.
Gdy już finalnie docieramy na przepak, to na punkcie jest pusto – żadnych zawodników, tylko jedna osoba z obsługi. Napisałbym, że popłynęliśmy, ale w sumie to wszyscy popłynęli a my nie...
Grasuje tu jednak mała, biała bestia w kształcie futrzanej kulki, która wydaje bardzo różne dźwięki. Ogólnie żąda daniny w postaci jedzenia, a gdy cokolwiek dostanie to się awanturuje o więcej. To na pewno agent Marcina, chce odebrać nam jedzenie – chce abyśmy osłabli i nie ukończyli trasy. Nie ma takiej opcji Futrzaku, posilamy się tym, czego nie zdołała nam odebrać i jedziemy dalej. Zaczyna się piękny, słoneczny dzień…zostawiamy punkt przepakowy i białą Bestię za sobą.
Potrzeba NITRO czyli dopalacza
Ruszamy dalej na rowerach, skoro nam kajaki zabrali. Jedziemy obok zamkniętego terenu NITROERG’u, producenta materiałów wybuchowych. Pamiętam jak na jednej z jesiennych edycji Silesii zaskoczył nas ten obiekt, ponieważ nie było go zaznaczonego na mapie. Wysokie betonowe słupy połączone drutem kolczastym, dwa rzędy zasieków i ostrzeżenia aby nie wchodzić – wtedy dotarliśmy tam nocą, więc miejsce robiło jeszcze większe wrażenie. Teraz jedziemy na większym luzie, zaznajomieni z tym obiektem, ale mamy inny problem… sleepmoster. Koszmarny sleepmonster… dwie mocno naderwane noce i teraz trzecia w pełni, więc muli nas nieprzeciętnie. Zatrzymujemy się pod jedną z bram NITROERG’u i próbujemy odgonić tą senną poczwarę, która się napatoczyła. Wlewamy w sobie energetyki, faszerujemy się batonami i robimy dziki aerobik… jeśli jest tu monitoring, to ochrona mogła nagrać ciekawe materiały, ale to nieważne.
Jakoś udaje nam się w miarę rozbudzić i jakiś czas później łapiemy punkt w opustoszałym już punkcie kajakowym.
Tzn. łapiemy go w praktyce, ale nie formalnie bo nie ma tam nikogo, kto mógłby podbić nam kartę - nie ma też lampionu. Stąd w wynikach, będziemy mieć zapis, że brakuje nam jednego punktu.
Tu były kajaki, a jest tylko rozpacz, głód i halucynacje z niedożywienia...
Solidarni z Szkodnikiem, czyli betami o ziemię
Wypadamy z Krupskiego Młyna i kierujemy się ponownie w głąb lasów. Punkt znajduje się w okolicy „zagęszczenia” torów kolejowych – czyli w ulubionych miejscach Marcina. Wjeżdżamy na leśną drogę, a tu nagle jak nie sponiewiera Szkodnika… praśnie Nim o ziemię, tak że w najbliższych kopalniach to pewnie wybuchła panika (zaraz po metanie). Znowu lód wezwał Szkodnika do siebie. Zatrzymuję się i też prawie lecę na ryj. Zbieram Basię z ziemi, mimo że ciężko jest tutaj nawet ustać. To nie jest oblodzona droga, po takowych już dziś jeździliśmy – tu nie ma drogi, tu jest lodowisko. Dawno nie widziałem tak oblodzonej ścieżki – mam wrażenie, jakby tu specjalnie lali wodą.
Nie ma jak jechać „poboczem” bo pobocza nie ma. Staramy się jakoś przeprawić dalej. Nie mija jednak chyba minuta od gleby Basi, a teraz ja lecę na plery. Wystarczyła 2-3 cm mulda – leciutkie uderzenie boczne w oponę. Normalnie bym nawet tego nie zauważył, ale na tej nawierzchni wystarczyła minimalna boczna siła i cały rower kładzie się lodzie. Walę betami o ziemię tak, że ciężko mi wstać. Pośladem na muldę - punktowo w kość ARGHHH. To naprawdę zabolało, czuję się jakbym złamał poślad.
Jak w kawale: nienormalny ogląda swój tyłek w lustrze, ogląda i ogląda. Doktor pyta: czy wszystko w porządku? A ten odpowiada: Potrzebuję nowego tyłka, bo ten to mi chyba na pół pękł…
Plusem jest to, że sleepmonster chyba został przygnieciony, moim ciężko spadającym cielskiem, bo szlag go trafił.
Basia chce mnie zebrać z ziemi, ale przy naciśnięciu hamulców wpada w poślizg… cudem ratuje się przed kolejnym upadkiem wpadając w krzaki. One ją zatrzymają „w pionie”.
Finalnie jakoś się zbieramy z gleby, ale do końca tej drogi, będziemy grzecznie prowadzić nasz maszyny. Dalej jest już trochę lepsza przyczepność…
Chwilę późnij spotykamy… no właśnie, może tym razem bez nazwisk bo „BHP? Nie słyszałem”
RaJUnO czy RJnO… czy coś w tym stylu
Wpadamy na odcinek specjalny RJnO (Rowerowej Jazdy na Orientacje) – stałe punkty kontrolne w terenie, zainstalowane w ramach projektu „Zielony Punkt Kontrolny”. Naszym zadaniem jest zebrać je wszystkie. To dość duże zagęszczenie punktów na małym obszarze, a nawigujemy ten odcinek na bardzo dokładnej mapie sportowej. Idzie zatem sprawnie, szkoda tylko, że tutaj to już pełne roztopy: błoto, błoto, błoto. Ogólnie trasa, od teraz będzie już biec w klimacie wczesnej wiosny, niż mroźniej zimy. Szkoda, bo noc i poranek w śniegu były piękne. Teraz znowu taplamy się w błocie… i wiatrołomach.
Dość szybko uwijamy się z tym etapem, a potem "dożynamy" trasę łapiąc punkty na wschodzie od bazy - punkt, które jednocześnie należą dla trasy krótkiej (OPEN).
Wpadamy do bazy z kompletem (no oprócz kajaków) i z 15 minutowym zapasem czasu (luksus).
Na rowerze wyszło 142 km, a na nogach nie mam pojęcia - obstawiam że koło 15 na pewno, jak nie więcej.
Lądujemy na 3-cim miejscu podium, co jest bardzo miłe. Nie zrobiliśmy kajaków, więc w sumie można by nas zdyskwalifikować... no ale wiecie, jak jest - nasz nieodparty urok czyni cuda. A tak serio, część ekip się wycofała w połowie rajdu, cześć zrobiła tylko część trasy. Tylko 2 ekipy zrobiły całość, no i my minus te nieszczęsne kajaki (mówię o kategorii MIX oczywiście, bo najlepsze MM to w bazie dawno były gdy my walczyliśmy ze sleepmonsterem).
Podsumowując: fantastyczne zawody, genialne trasa, kawał niesamowitej roboty Marcin!
Jesteśmy jednak wykończeniu po ostatnim tygodniu. Niedzieli to ja nie pamiętam wcale... wstałem zjeść obiad i poszedłem spać dalej :)
Na zakończenie - parę osób prosiło mnie aby podawał na końcach wpisów, skąd pochodzą użyte cytaty i parafrazy. Ależ proszę:
a) Komiks Spider-man, opowieść "Wrzask"
b) Piosenka Kazika "K***wy Wędrownicznki"
c) Książka "Po obu stronach muru", autor: Władka Meed
Jest pięknie - ciemna, czarna noc pełna gwiazd plus mróz oraz tony śniegu. Pod kołami chrupie aż miło, a my ruszamy w mrok. A pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno (bo w 2013) nocne rajdy przerażały nas - jechaliśmy jak dzieci we mgle (albo w nocy), zupełnie nie radząc sobie z nawigacją. A dziś przygotowani, odpowiednio wyposażeni suniemy przez mroczny las do kolejnych punktów, jak po sznurku, jak w zegarku - co nie znaczy, że nie zdarza nam się zgubić :)
Jest cudownie - śnieg mieniący się w świetle czołówek, mróz lekko nadgryzający twarz i ten dźwięk, gdy opona mieli kolejne płaty białego puchu o koronę amortyzatora. Dalej w mrok, głębiej w ciemność. Niegdyś tam mieszkały Demony i w sumie nadal tam zamieszkują, ale coś się zmieniło:
Marcin naprawdę postarał się układając trasę - punkty ulokowane są w bardzo ciekawych miejscach. Zaczynamy od hałd dawnych kopalni, które zdobywamy wraz z zespołem OSĄ OPOLE, z którym nieraz już cisnęliśmy na niejednym rajdzie :)
Najpierw biegamy po górkach:
bo to dobre punkty obserwacyjne:
a potem schodzimy pod ziemię :)
w stronę ukrytego tam lampionu
Andrzej z OSY wyszedł tutaj jak rasowy ninja :)
Kolejny punkt to wyspa!! Lód jest gruby i solidny, a więc w komfortowych warunkach przebiegamy jezioro po kolejny lampion.
Trasa jest cudowna, acz OSA wybiera inny wariant i nasze ścieżki się rozchodzą.
Szpital na peryferiach
Docieramy do pierwszego przepaku - ulokowanego w budynku szpitala, w okolicy Sztolni Czarnego Pstrąga. Porzucamy rowery i zaczynamy drugi dzisiaj etap pieszy po okolicznym, trochę dzikim parku. Do przeszukania wąwozy i okolice strumieni, w tym miejsce które Marcin polecał podczas promocji rajdu (pozwalam sobie pożyczyć to zdjęcie).
Szczęśliwie, gdy pojawiamy się tam nocą, błoto jest zmarznięte i da się w miarę bezboleśnie przeprawić przez tą przeszkodę.
Po skończonym etapie ponownie wskakujemy na rowery i ruszamy w kierunku... Polany Śmierci.
"Nadszedł świt, straszliwie cichy i upiorny..." (c)
Nim jednak tam dotrzemy trzeba przejechać około 40 km po okolicznych lasach. Niedługo będzie świtać. Nieprzerwanie, konsekwentnie, niestudzenie suniemy przez mroczny las - na północny-zachód, w sam róg naszej mapy. Jak to bywa nad ranem, temperatura spada i znowu nadgryzają nas zęby mrozu. Noc pomału umiera i budzi się nowy dzień... upiornie cichy, zimny poranek.
Dobrze, chociaż że jest kontakt ze światem:
I AM BRINGING WiFI, motherf****ers :D :D :D
Nie ma tu nikogo oprócz nas, żywej dusz... nawet żadnych śladów na drodze. Nie wróży to nic dobrego, zwłaszcza że kierujemy się w miejsce zwane Polaną Śmierci. Wyjeżdżamy z lasów na drogę i gnamy przez senne miejscowości, po oblodzonych drogach:
aż w końcu docieramy do Polany Śmierci...:
Dotarcie tutaj zajęło nam jednak bardzo dużo czasu i zrodziło pewien problem...
Biała Bestia pożarła kajaki… a teraz żąda jedzenia
Sytuacja trochę nam się skomplikowała bo jesteśmy mocno po czasie - mieliśmy być na drugim przepaku między 6:30 – 7:30, a jest po 8:00 rano. Dlaczego tak się w ogóle stało, że nie dotarliśmy w czasie na ten punkt, to jest grubsza historia… Zaczyna się gdzieś na odprawie, jej epicentrum rozgrywa się w szpitalu na peryferiach, a finał zaskakuje nas właśnie na Polanie Śmierci. Opowieść tą charakteryzują takie pojęcia jak ”Wielki Taktyk”, „był tylko jeden kruczek - Paragraf 22”, „nieznajomość regulaminu nie zwalnia z odpowiedzialności” czy też „plan doskonały”.
Nie będę jej jednak opisywał tutaj bo wyszła by mi epopeja na 12 ksiąg, pisana wierszem oraz prozą – a zakończona DRAMAT’em.
Jak ktoś jest ciekawy, mogę opowiedzieć twarzą w twarz – na potrzeby relacji przyjmijmy, że zje***śmy po całości i nie dotarliśmy w wyznaczonej godzinie do punktu przepakowego.
Gdy już finalnie docieramy na przepak, to na punkcie jest pusto – żadnych zawodników, tylko jedna osoba z obsługi. Napisałbym, że popłynęliśmy, ale w sumie to wszyscy popłynęli a my nie...
Grasuje tu jednak mała, biała bestia w kształcie futrzanej kulki, która wydaje bardzo różne dźwięki. Ogólnie żąda daniny w postaci jedzenia, a gdy cokolwiek dostanie to się awanturuje o więcej. To na pewno agent Marcina, chce odebrać nam jedzenie – chce abyśmy osłabli i nie ukończyli trasy. Nie ma takiej opcji Futrzaku, posilamy się tym, czego nie zdołała nam odebrać i jedziemy dalej. Zaczyna się piękny, słoneczny dzień…zostawiamy punkt przepakowy i białą Bestię za sobą.
Potrzeba NITRO czyli dopalacza
Ruszamy dalej na rowerach, skoro nam kajaki zabrali. Jedziemy obok zamkniętego terenu NITROERG’u, producenta materiałów wybuchowych. Pamiętam jak na jednej z jesiennych edycji Silesii zaskoczył nas ten obiekt, ponieważ nie było go zaznaczonego na mapie. Wysokie betonowe słupy połączone drutem kolczastym, dwa rzędy zasieków i ostrzeżenia aby nie wchodzić – wtedy dotarliśmy tam nocą, więc miejsce robiło jeszcze większe wrażenie. Teraz jedziemy na większym luzie, zaznajomieni z tym obiektem, ale mamy inny problem… sleepmoster. Koszmarny sleepmonster… dwie mocno naderwane noce i teraz trzecia w pełni, więc muli nas nieprzeciętnie. Zatrzymujemy się pod jedną z bram NITROERG’u i próbujemy odgonić tą senną poczwarę, która się napatoczyła. Wlewamy w sobie energetyki, faszerujemy się batonami i robimy dziki aerobik… jeśli jest tu monitoring, to ochrona mogła nagrać ciekawe materiały, ale to nieważne.
Jakoś udaje nam się w miarę rozbudzić i jakiś czas później łapiemy punkt w opustoszałym już punkcie kajakowym.
Tzn. łapiemy go w praktyce, ale nie formalnie bo nie ma tam nikogo, kto mógłby podbić nam kartę - nie ma też lampionu. Stąd w wynikach, będziemy mieć zapis, że brakuje nam jednego punktu.
Tu były kajaki, a jest tylko rozpacz, głód i halucynacje z niedożywienia...
Solidarni z Szkodnikiem, czyli betami o ziemię
Wypadamy z Krupskiego Młyna i kierujemy się ponownie w głąb lasów. Punkt znajduje się w okolicy „zagęszczenia” torów kolejowych – czyli w ulubionych miejscach Marcina. Wjeżdżamy na leśną drogę, a tu nagle jak nie sponiewiera Szkodnika… praśnie Nim o ziemię, tak że w najbliższych kopalniach to pewnie wybuchła panika (zaraz po metanie). Znowu lód wezwał Szkodnika do siebie. Zatrzymuję się i też prawie lecę na ryj. Zbieram Basię z ziemi, mimo że ciężko jest tutaj nawet ustać. To nie jest oblodzona droga, po takowych już dziś jeździliśmy – tu nie ma drogi, tu jest lodowisko. Dawno nie widziałem tak oblodzonej ścieżki – mam wrażenie, jakby tu specjalnie lali wodą.
Nie ma jak jechać „poboczem” bo pobocza nie ma. Staramy się jakoś przeprawić dalej. Nie mija jednak chyba minuta od gleby Basi, a teraz ja lecę na plery. Wystarczyła 2-3 cm mulda – leciutkie uderzenie boczne w oponę. Normalnie bym nawet tego nie zauważył, ale na tej nawierzchni wystarczyła minimalna boczna siła i cały rower kładzie się lodzie. Walę betami o ziemię tak, że ciężko mi wstać. Pośladem na muldę - punktowo w kość ARGHHH. To naprawdę zabolało, czuję się jakbym złamał poślad.
Jak w kawale: nienormalny ogląda swój tyłek w lustrze, ogląda i ogląda. Doktor pyta: czy wszystko w porządku? A ten odpowiada: Potrzebuję nowego tyłka, bo ten to mi chyba na pół pękł…
Plusem jest to, że sleepmonster chyba został przygnieciony, moim ciężko spadającym cielskiem, bo szlag go trafił.
Basia chce mnie zebrać z ziemi, ale przy naciśnięciu hamulców wpada w poślizg… cudem ratuje się przed kolejnym upadkiem wpadając w krzaki. One ją zatrzymają „w pionie”.
Finalnie jakoś się zbieramy z gleby, ale do końca tej drogi, będziemy grzecznie prowadzić nasz maszyny. Dalej jest już trochę lepsza przyczepność…
Chwilę późnij spotykamy… no właśnie, może tym razem bez nazwisk bo „BHP? Nie słyszałem”
RaJUnO czy RJnO… czy coś w tym stylu
Wpadamy na odcinek specjalny RJnO (Rowerowej Jazdy na Orientacje) – stałe punkty kontrolne w terenie, zainstalowane w ramach projektu „Zielony Punkt Kontrolny”. Naszym zadaniem jest zebrać je wszystkie. To dość duże zagęszczenie punktów na małym obszarze, a nawigujemy ten odcinek na bardzo dokładnej mapie sportowej. Idzie zatem sprawnie, szkoda tylko, że tutaj to już pełne roztopy: błoto, błoto, błoto. Ogólnie trasa, od teraz będzie już biec w klimacie wczesnej wiosny, niż mroźniej zimy. Szkoda, bo noc i poranek w śniegu były piękne. Teraz znowu taplamy się w błocie… i wiatrołomach.
Dość szybko uwijamy się z tym etapem, a potem "dożynamy" trasę łapiąc punkty na wschodzie od bazy - punkt, które jednocześnie należą dla trasy krótkiej (OPEN).
Wpadamy do bazy z kompletem (no oprócz kajaków) i z 15 minutowym zapasem czasu (luksus).
Na rowerze wyszło 142 km, a na nogach nie mam pojęcia - obstawiam że koło 15 na pewno, jak nie więcej.
Lądujemy na 3-cim miejscu podium, co jest bardzo miłe. Nie zrobiliśmy kajaków, więc w sumie można by nas zdyskwalifikować... no ale wiecie, jak jest - nasz nieodparty urok czyni cuda. A tak serio, część ekip się wycofała w połowie rajdu, cześć zrobiła tylko część trasy. Tylko 2 ekipy zrobiły całość, no i my minus te nieszczęsne kajaki (mówię o kategorii MIX oczywiście, bo najlepsze MM to w bazie dawno były gdy my walczyliśmy ze sleepmonsterem).
Podsumowując: fantastyczne zawody, genialne trasa, kawał niesamowitej roboty Marcin!
Jesteśmy jednak wykończeniu po ostatnim tygodniu. Niedzieli to ja nie pamiętam wcale... wstałem zjeść obiad i poszedłem spać dalej :)
Na zakończenie - parę osób prosiło mnie aby podawał na końcach wpisów, skąd pochodzą użyte cytaty i parafrazy. Ależ proszę:
a) Komiks Spider-man, opowieść "Wrzask"
b) Piosenka Kazika "K***wy Wędrownicznki"
c) Książka "Po obu stronach muru", autor: Władka Meed
Kategoria Rajd, SFA