aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Bike Orient - Włoszczowa

  • DST 98.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 czerwca 2019 | dodano: 02.07.2019

Tydzień po naszej mega wyrypie na Suwalszczyźnie w ramach Grassora444, udajemy się w dużo bliższe, a mimo to nieznane nam tereny, gdzie rozgrywana będzie klasyka gatunku rowerowej jazdy na orientację czyli Bike Orient. Bazą rajdu jest Włoszczowa, czyli miasto znane mi tylko z tego, że przejeżdża przez nie pociąg relacji Kraków – Warszawa. Cieszymy się zatem, że uda nam się wypełnić kolejną białą plamę na naszej mapie Polski. Jak część z Was pewnie wie, chcemy takich plam mieć jak najmniej i z każdą taką wyprawą jesteśmy coraz bliżej realizacji tego celu. Ruszajmy zatem – wysiadamy na stacji: Włoszczowa.

"Dla Ciebie, PAN PLECAK"
Wiecie jaki jest problem z tymi wszystkimi ultra maratonami? Taki, że jak potem przychodzi się spakować na Bike Orient, który trwa 9 a nie 36 godzin, to się zastanawiam czy w ogóle brać plecak. Przecież, po takim Grassorze, to od hasła start będę miał wrażenie, że czas nam się kończy…
Nagle dobiega mnie złowieszczy pomruk z drugiego pokoju. Zaniepokojony odgłosem idę i patrzę co się dzieje, a to mój nie-ułomek plecak się oburza. Usłyszał, że zastanawiam się czy jest mi w ogóle potrzebny:

- Nie chcesz zabrać mnie na wycieczkę, tak?
- Słuchaj, to nie tak…
- Ja Ci wożę krokiety po nocy, butle z wodą targam dla Ciebie przez bagna i wiatrołomy, a Ty mnie nie chcesz zabrać na wycieczkę.
Będziesz kiedyś coś chciał przewieźć. Zobaczysz…
- Dobra, nie rób już scen, tylko się pakuj się do auta.
- Zaczynamy mówić z sensem, tak?
- PAKUJ SIĘ !!!


Co za czasy… rozbestwiłem hultaja i teraz nie ma, że będzie krótsza wycieczka. Muszę go zabrać, bo mi sceny będzie urządzał.
No cóż, ma rację – krokiety wozi, litry wody także, więc chyba coś od życia Mu się należy.  W końcu jest jak joghurty znanej firmy (no-product-placement!) "oddaje tobie, co kryje w sobie". Szacunek zatem mu się należy!!
Przypomina mi scenę jeszcze z liceum. Ech, kiedy to było… to było tak dawno, że gdyby ktoś wtedy powiedział Noe’mu, że zanosi się na deszcz, to by nie uwierzył.
Mieliśmy w klasie takiego gościa, który mimo że był naprawdę zdolny i wymiatał z matematyki czy fizyki, to bardzo zawodził w kontaktach między ludzkich. Potrafił się obrazić zawsze i o wszystko. Ciągle powtarzał, że On ma czas po szkole – w znaczeniu, że był gotowy naparzać się z każdym na gołe ręce i kopyta, zaraz po lekcjach. To, w jaki sposób każdą sytuację potrafił zinterpretować jako atak na siebie, było zdumiewające – musiał chyba znać na pamięć ten poradnik (polecam!)
No i pewnego dnia, wchodzi do klasy a na ławce leży plecak kumpla. Gość z ryjem do kumpla: "zabieraj ten plecak!!!".
Kumpel ze stoickim spokojem: "dla Ciebie, Pan Plecak".
Gościa tak wmurowało, że tego dnia czasu po szkole akurat to nie miał. Mur musiał rozbierać. 

Podsumowując dygresję: mimo, że rajd jest krótki, jedziemy z pełnym wyposażeniem, dopakowując plecaki aż po górny zamek. Czerwiec, limit do 18:00 czyli będzie ze 4 godziny do zmroku, ale chociaż jedna latarka awaryjnie musi być zawsze.
Poza tym, tajemnicę co jeszcze kryły nasze plecaki na tym rajdzie, poznacie w jednym z kolejnych rozdziałów, bo to grubsza część opowieści.
Inna sprawa, że takie krótsze rajdy (krótsze w znaczeniu ultra bo 9 godzin, to dla niektórych może być rajd długi) mają swoją specyfikę. Wszystko dzieje się o wiele szybciej: tempo rajdu jest dużo wyższe. Nie trzeba rozkładać sił na 16 czy 30 godzin, więc wszyscy gnają ile fabryka dało już od startu, a jeden grubszy błąd nawigacyjny (np. wtopa na 20-30 minut) mogą całkowicie wykreślić zawodnika z rywalizacji o wysokie miejsce. Przy takich rajdach taka strata bywa już nie do odrobienia.

"Men of five, still alive through the raging glow
Gone insane from the pain that they surely know..." (*)

Na Bike Orient nie jedziemy sami. Dołącza do nas Kamila i Filip, którzy nierzadko atakują trasy piesze lub przygodówki. Tym razem zapisali się na królewską dyscyplinę i jedziemy w 4 rowery: 3 na dachu, jeden w aucie. Ciekawe ile osób, które nas znają, a minęli nas na trasie dojazdu do bazy, pomyślało że wzięliśmy po prostu zapasowy rower.
Ot tak „Na wszelki wypadek… a wypadki zdarzają się różne” (*)
W bazie zgarniamy jeszcze do drużyny Andrzej – tak, tego od kabla od Żelazka i krwawych pręg na plecach. Postanawiamy, że dziś jedziemy wszyscy razem: w piątkę. To świetny pomysł, bo to miła odmiana od naszych samotnych wielogodzinnych wypraw. Bardzo cenimy sobie dobre towarzystwo na trasie. Z naciskiem na dobre, a dzisiaj trafiło nam się wyborne.
Co więcej, czujemy jeszcze trudy dwóch tygodni górskich wypraw i Grassor’a, więc bardzo cieszy nas powołania takiej drużyny rajdowej – a może powinien użyć nazwy Kompani Kornej, bo to oznacza trochę spokojniejszy przejazd rajdu, a nie tzw. dzida od startu.
Trochę jak w piosence Metal:
- men of five: jedziemy w piątkę
- still alive: Grassor nas nie zabił
- gone insane : ale srogo sponiewierał…
Jedyne na co trzeba uważać w takiej grupowej jeździe to na brak uwagi. Zagadani, roześmiani, uśmiechnięci… można łatwo złapać się na tym, że nikt nie ogarnia nawigacji, bo przecież „na pewno ktoś czuwa”.
Jako, że nie nastawiamy się na całość trasy, postanawiamy zacząć od południa bo tam występuje zagęszczenie punktów. Nie nastawiamy się ponieważ jeszcze nigdy na Bike Orient nie zrobiliśmy kompletu… chociaż zawsze mapa wygląda tak, że wydaje nam się, iż całość jest formalnością, dającą się zmieścić w 6-7 godzin (dzisiaj nasz limit to 9). Zawsze też mamy rację na ten temat: wydaje nam się.
Tymczasem w bazie, sporo osób gratuluje nam wyniku na Grassor444. To bardzo miłe, zwłaszcza że nie zakładałem, że aż tyle osób czytało relacje z tego maratonu. Dziękujemy raz jeszcze na wszystkie ciepłe słowa i miłe przywitanie.
Chwilę później ruszamy z bazy, aby nie spóźnić się na… pociąg!




Pociągi pod specjalnym nadzorem… relacji Włoszczowa - Lampionowo
Problem każdego Organizatora są tzw. pociągi, czyli duże grupy zawodników na pierwszych punktach kontrolnych. Z jednej strony każdy Organizator się cieszy, kiedy na imprezę przyjeżdża 250 – 300 osób, z drugiej taka ilość zawodników sprawia także problemy organizacyjne. Różne są sposoby radzenia sobie z tym problemem. My na Czarnym KoRNO staraliśmy się maksymalnie rozdzielić starty wszystkich tras, inne imprezy przewidują starty interwałowe lub jeszcze inne rozwiązania. Na Bike Oriencie start trasy MEGA i GIGA jest wspólny, a co za tym idzie duży liczebnie, bo tylko od wyniku zawodnika zależy na którą trasę zostanie sklasyfikowany. Aby wjechać na GIGA potrzeba było mieć zdobytych ponad 17 pkt kontrolnych z 30. Aby choć trochę rozładować „korki” Bike Orient na punktach blisko bazy montuje czasem po 2-3 perforatory, co skraca kolejki do lampionów. Jednakże jako, że jest to jedna z najbardziej popularnych imprez na orientację, zjechało się dzisiaj naprawdę wiele osób i nie unikniemy zatem jazdy w tłumie przez pierwsze punkty. To niestety włącza także instynkt stadny i nierzadko ciśnie za kimś, tylko dlatego że jest z przodu, ale niekoniecznie jedzie w dobrą stronę. Poza tym wiecie jak to jest w pociągu…


Są ludzie mili, ale są także gbury,
ktoś jest wesoły, a ktoś ponury,
tamten to ego wielkie ma w ch*j
Ktoś krzyczy JEDŹMY, ktoś woła STÓJ

Ktoś właśnie urwał perforator
Inny karty szuka i zrobił się zator
Ktoś Cię wyprzedza choć ciasno i wąsko
Komuś z kół chlapie bo tutaj jest grząsko

Inny drogę, przez krzory, sobie skraca
Ktoś zgubił kartę i po nią się wraca
Ktoś nawiguje perfekt – istny diamencik
3 gości stoi, bo nie wie gdzie skręcić

Ktoś leży na drodze bo upadł na piasku
Dwóch gości ciśnie – brawura, bez kasku
Ktoś krzyczy „LEWA! Zabieraj się stad”
Jakaś dziewczyna znów jedzie pod prąd…

Ktoś ledwie roweru ogarnia swe lejce
A inny to nawet Cię puści w kolejce
I chociaż ten pociąg pasażerów ma wielu
To może finalnie dojedzie do celu…


Dobra dość, bo się zrobiła spontaniczna fraszka na Bike Orient. Ogólnie w pociągu jedziemy dość długo bo przy bazie mamy zagęszczenie punktów. Dopiero po 5-6 lampionach peleton rozciąga się i zacznie być normalnie. Aby uniknąć tłumów do pierwszych punktów wybieramy drogi okrężne, nadrabiając tak po 500-700 metrów. W praktyce oznacza to jazdę jakaś w miarę równoległą ścieżką do tej, po której walą wszyscy.




Wybiera Pani opcje: bufet czy bufet premium?
Jadąc wariant południowy dość szybko wpadamy na bufet – coś koło 1,5 godziny po starcie. Nie przepadam za tym – tzn. nie za bufetem samym w sobie, bo ten to uwielbiam, ale wolę takie punkty odwiedzać gdzieś w połowie rajdu, a nie gdy plecaki mamy jeszcze pełne zapasów własnych. Niemniej jak rozdają ciasto, to nie należy zadawać za wiele pytań, tylko brać. Pociągi właśnie się rozładowały, a my robimy sobie dłuższy popas konferując wesoło z Pawłem, z którym to jechaliśmy Rudawską Wyrypę w 2018 roku.
Pojawia się też Ania z OrientAkcji i pyta się Pawła (który jest dzisiaj w obsłudze rajdu i robi zdjęcia), czy na bufecie jest coś poza owocami i słodyczami, bo tak jakoś wyszło że nie jadła śniadania i jest teraz wściekle głodna.
Na bufecie wprawdzie nie ma takich rzeczy, ale pytamy Ją czy ma ochotę na pizzę. Trochę nie dowierza, że możemy mieć ze sobą pizzę w plecaku. Dopiero kiedy wyciągamy dwa wielkie kawałki pizzy (dwa z 4-rech) pizzy i zobaczy je na własne oczy – to uwierzy. Nie pytajcie skąd mamy ½ wielkiej pizzy w plecaku, ale tak jakoś wyszło. Zwykle, tak jak Wam już pisałem, na długie rajdy zabieramy krokiety i inne takie rarytaski, no ale po pierwsze Bike Orient jest rajdem krótkim… po drugie pizza to trochę nowy level rajdowego wyżywienia.
Ania dostaje zatem opcje Bufet Premium i ratujemy Ją od śmierci głodowej na trasie.
Miny kilku osób, gdy wyciągamy pizzę z plecaka bezcenne



POKRZYW…iło Was? Za Czarnymi jedziecie?
Ha, ha, ha… to była dobra akcja. Mianowicie lecimy sobie, już bez pociągów punkt na punktem. To gdzieś jakaś ścieżka w lesie, to mogiła powstańców styczniowych, to znowu szczyt górki itp. Wszystko pod kontrolą, aż w pewnym momencie trafiamy na punkt w szuwarach.
Trafiamy na niego wraz z ekipą Ewy. Punkt ogólnie wyrzucił nas, trochę daleko od innych lampionów. Mamy teraz dwie opcje: możemy wrócić się po własnych śladach, tak jak do niego dojechaliśmy czyli dobrą drogą albo tez zaufać małej, wąskiej ścieżce która skróci nam trochę drogę do kolejnego punktu… co mogą wybrać Aramisy?
Proste, że jedziemy wąską ścieżką. Przecież ona na pewno nie zaniknie, nie skończy się gdzieś pośrodku niczego. Takie ścieżki stają się drogami, które prowadzą bezbłędnie do celu. Musicie przyznać, że nasz niezachwiana wiara w powyższe bywa – co najmniej – zdumiewająca.
Lecimy zatem wąską ścieżką, a Ewa ze swoją grupą za nami. Chwilę później, ścieżka która miała stać się drogą, nadal jest wąską ścieżką ale przez morze pokrzyw. Chwila zawahania i debaty, no ale przecież „nie może być ich dużo”, „one zaraz na pewno się skończą”, „to przecież tylko kawałek”. Decyzja podjęta – przez morze pokrzyw. Za nami sunie jednak drugi team – co z Nimi?
Czuję się jak Han Solo w Sokole Milenium uciekający przed Niszczycielami Imperium:

- Nie polecisz chyba prosto w pole asteroidów!
- Głupi by byli jeśli lecąc za nami!


Ja mam długie spodnie więc jest w miarę OK, ale niedługo z tyłu dochodzą mnie jęki poparzonych, krzyki cierpiących
…i ten głos z oddali: „Jedziecie za Czarnymi? Poj***** Was?”… krzyk, jęk, skowyt a potem już tylko cisza. Martwa cisza. Tylko pokrzywy kołyszą się z wolna na wietrze. Ciche, milczące… syte po uczcie z ciała i krwi nierozważnych wędrowców.




Poparzona i Piekielnica.

Płonę… żywym ogień niczym ludzka pochodnia. Żar spala me ciało… zwęgla, spopiela. Języki płomieni suną po nagich kościach.
Piekło, piekło i paliło… ale przeżyliśmy. Morze pokrzyw okazało się być nie morzem, a oceanem… a my „wypłynęliśmy na suchego bezmiar oceanu, rower nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…” (*). Nasz ciała płoną, ale przetrwaliśmy… okaleczeni, poparzeni, ale żyjący. Czy tamci poszli za nami… czy żyją, nie wiem. Nam się udało, ale być może ocean zażądał ofiary. Nie czas jednak opłakiwać poległych, bitwa nadal trwa… ruszamy.
Ledwie jednak wyrwaliśmy się z tego co piekło (parzydełkami), to już musimy stawić czoła kolejnemu przeciwnikowi z piekła rodem.
Zostajemy w klimacie bo przed nami góra Piekielnica, czyli najbardziej stromy pagór dzisiaj. Podjazdów nie ma na naszej trasie dużo, bo raczej walczymy z piachami niż ze stromiznami, ale taka nazwa zobowiązuje. Pagór pnie się ostro do góry – pnie się tak, że pnie drzew nie utrzymują się na jego zboczu. Wyjechać się jednak da, trzeba jednak dobrze depnąć po pedałach. Naprawdę warto, bo to świetny punkt widokowy na całą okolicę. Zbieramy ukryty tu lampion i ciśniemy w dół, pięknym zjazdem to co jeszcze przed chwilą mozolnie podjeżdżaliśmy.




„Szczęście jest tak bardzo blisko, jeśli tego chcesz…" (*)
Wjeżdżamy do jakieś małej osady. U lokalnego karczmarza zamawiamy zimne trunki aby trochę ugasić żar, który zarówno leje się na nas z nieba, jak i którym nadal płonie nasze poparzone ciała. Wtedy zjawia się On. Duży Heniek… i jego pilot. A z nim mechanik pokładowy, nawigator i pierwszy oficer. Zagadują nas o naszą misję.
Tłumaczymy co i jak, a Oni kiwają głowami z uznaniem i zrozumieniem (chyba z uznaniem i chyba ze zrozumieniem…). Stwierdzają, że dzięki takim rajdom to zobaczymy kawał świata – tak, to prawda. Potem ogarnia ich zaduma i pytają : „A co my zobaczymy, półeczkę z piwem w sklepie…” Słodko-gorzka to refleksja, ale chwilę później dodają, że jak tą półeczkę już zobaczą, to są wtedy szczęśliwi i wybuchają śmiechem.
Widzicie? Szczęście jest tak bardzo blisko… leży na półeczce. Opakowane w metalowe walce, które pękają i sycząc, wolno uwalniają je wprost do… sami wiecie. Można się nim nawet zachłysnąć. Tylko czasem potem będą takie akcje:

„Chwila przerwy – krótki oddech złapać chcemy, ale gdzie tam!
Siada jeden, tak na oko – pijany poeta
Mówi: Czuję jak nieznośna lekkość głazy w duszy spiętrza…
Po czym wybiegł gdzieś za rogiem kontemplować własne wnętrza…" (*)


Panowie udzielają nam wskazówek nawigacyjnych. Trochę bezużytecznych bo ciężko Im ogarnąć, że nie jedziemy do jakieś miejscowości teraz, ale na skrzyżowanie konkretnych przecinek w lesie.






Welcome to my world…
Wiele punktów już na naszej karcie, acz nie jest to jakaś kosmiczna ilość - nie forsujemy dziś tempa. Jedziemy sobie w piątkę dobrze się bawiąc, ale ważne jednak, że przekroczyliśmy ilość potrzebną na GIGĘ, no bo bez przesady. Gdyby nas sklasyfikowali na MEGA, to byłby jednak trochę wstyd… Patrzę na zegarek, czas płynie nieubłaganie. Jeszcze przed chwilą w planie były 4 kolejne punkt, ale teraz pora już kierować się do bazy… i to natychmiast !!!!,
Nie jest dobrze, jesteśmy spory kawałek od mety a minut do limitu zostało mało. Czeka nas teraz ostry finisz…
Zaiste… nieważne czy jedziemy w dwójkę czy też w piątkę, nic nas nie uchroniło od morderczej końcówki przez piachy i lasy.
Drodzy Towarzysze Podróży, witajcie w naszym Aramisowym świecie. Trzeba będzie lecieć ile sił w nogach bo krucho z czasem. Cóż zrobić, nie da się na spokojnie – kto jedzie z nami, ten finiszuje jak my. Nie ma litości. Narzucamy tempo i prosimy Andrzeja aby wyjął nieużywany do tej pory kabel od Żelazka. Dwa razy wtyczką po nerach, trzy razy przewodem między łopatki i od razu przyspieszasz. Lecimy tak szybko, że dochodzi do śmiesznej sytuacji.
Andrzej ciśnie pierwszy. Widzę, że przejechał przez sporej szerokości rzekę. Coś krzyczy do mnie, ale nie słyszę co mówi – rozpędzam się i CHLUP, przecinam rzekę wyrzucając fale na lewo i prawo. Wyjeżdżam mokry i pytam „co mówiłeś?”. On do mnie, także już dość mokry, mówi że tam jest mostek. Patrzę, rzeczywiście. Odwracam się i widzę, że jedzie reszta naszej grupy. Krzyczę, żeby jechali mostkiem, a Oni CHLUP przez wodę i pytają co mówiłem, bo nie słyszeli. Z pięciu osób z naszej grupy z mostu nie skorzystał nikt. Chyba jako jedyni przyjedziemy mokrzy na metę – jest taka temperatura, że zaraz wyschniemy, no ale może to być zaskakujące dla innych uczestników.
Utonąć na pustyni? W ruchomych piaskach? Nie, w wodzie. Coś z tym nie tak?




Baza. No i po Bike Oriencie. Jak na pojechanie rajdu na totalnym luzie, to 100 km jednak pękło. Sklasyfikowani zostaliśmy na GIGA, więc plan zrealizowany. Musimy chyba częściej jeździć drużyną bo to naprawdę fajnie. Takiego Grassora sobie w 5 czy 6 rowerów przejechać – to by było coś. No, ale teraz chwila przerwy od rowerów bo w planach jest – jak co roku - obóz szermierczy, czyli wracamy pod Tatry, ale tym razem z bronią w ręku. Z szermierczym pozdrowieniem zatem, do następnego razu: ADIOS, MIS COMPAŃEROS :D

CYTATY:
1) Piosenka: Metallica "For whom the bell tolls"
2) Warto przeczytać. Poradnik (ponoć) napisany przez żołnierza GRU na wszelki wypadek
3) Parafraza Sonetów Krymski Adama Mickiewicza
4) Piosenka Pectus "Barcelona"
5) Piosenka zespołu Słodki całus od Buby "Środa"


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
MichałR | 09:59 czwartek, 4 lipca 2019 | linkuj To ja na Świętokrzyską Jatkę poproszę sushi :)
aramisy
| 10:33 środa, 3 lipca 2019 | linkuj @Ania - polecamy się na przyszłość.

@Mavic - cieszymy się niezmiernie, że nie przynudzamy :)
Ania | 07:18 środa, 3 lipca 2019 | linkuj Ta pizza uratowała mi życie!!! :) Wielokrotnie słyszałam o zawartości Waszych plecaków ale takich rarytasów się nie spodziewałam. Jeszcze raz dzięki za ratunek! :)
mavic
| 20:55 wtorek, 2 lipca 2019 | linkuj Super się czyta Wasze przygody. Niezła akcja z tą rzeką.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa accza
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]