aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Rudawska Wyrypa 2018

Sobota, 5 maja 2018 | dodano: 09.05.2018

Majówkę kończymy równie mocno jak ją zaczęliśmy. Po Jaszczurze i eksploracji Mazur Północnych, nocą z czwartku na piątek lecimy do Krakowa, tylko po to aby się przepakować, przespać ze 4-5 godzin i wyruszyć (w piątek popołudniem) na kolejną edycją Rudawskiej Wyrypy. Rajdów górskich oraz rajdów z limitem 24h jest jak na lekarstwo, a tu mamy dwa w jednym, więc po prostu nie może nas zabraknąć na tej imprezie. W nogach mamy nakręcone około 400 km na rowerze w ostatnich 3 dniach, ale skoro ukochany Dolny Śląsk wzywa, to jechać trzeba :)
Jak co roku, nasza trasa rusza o godzinie 0:00 w nocy z piątku na sobotę, a teatrem działań operacyjnych są fantastyczne tereny Rudaw Janowickich. Długość rajdu szacowana jest na 200 km i parę tysięcy przewyższeń, ale już na wstępie wiemy, że nie damy rady zrobić całości – jesteśmy na to za słabi. Nasz najlepszy wynik na Rudawskiej do tej pory to około 160 km, a typowy to około 120-130 km w czasie, wspomnianych wyżej 24-rech godzin.
To co nas bardzo cieszy, to fakt że zarówno noc i dzień zapowiada się bezdeszczowo – na tydzień przed imprezą prognozy mówiły 32 mm deszczu, ale opady się przesunęły i padało tutaj w tygodniu – gdy my byliśmy na Mazurach. Na miejsce przybywamy około 23:00, ale tym razem nie sami :)

Czterej Jeźdźcy Apokalipsy… w krainie wiatrołomów
No to już prawie Drużyna Pierścienia albo – lepiej – Drużyna Lampionu (kto będzie Frodo? Ja nie chcę być Frodo!). Nie pierwszy raz zabieramy kogoś na Wyrypę i tym razem padło na Mateusza, którego poznaliście już (jak nie osobiście, to przynajmniej) w relacji z Rajdu Waligóry. To mocny zawodnik, który cisnął z nami przez Gorce tak, że nie byliśmy Go w stanie dogonić, ale tam rajd trwał 10 godzin. Tym razem po raz pierwszy zmierzy się On z 24-godzinnym rajdem – to jednak trochę co innego, dlatego nie zamierzamy forsować tempa. Poza tym forsowanie tempa nie dało by nam nic, tak zupełnie, absolutnie nic… Z dziewczyn na trasie TR200 jest tylko Basia, a w kategorii męskiej startują takie harpagany, że choćbyśmy szarpali jak Reksio szynkę i targali jak komornik telewizor, to i tak będziemy ostatni. Taki los :)
Jako czwarty dołącza do nas jeden z Organizatorów Bike Orientu Paweł Banaszkiewicz, brat Piotra (kurde zabrzmiało jak jakiś przekaz z legend niemal). Tym razem w noc wyruszymy w czwórkę. Dla mnie bomba bo zrobiła się fajna grupa uderzeniowo – szturmowa. Będziemy zatem uderzo-szturmować lampiony, a w grupie to zawsze raźniej. Jeśli jakiś punkt będzie w okolicy grupy skalnej o nazwie: Konie Apokalipsy, to się zrobi fajny klimat. Czterech jeźdźców apokalipsy odnajduje konie apokalipsy :)
Tymczasem niż wyruszymy odprawa przynosi kilka wskazówek co do trasy: będzie sporo wiatrołomów. W wielu miejscach będziemy brodzić wśród zwalonych drzew, czyniącymi drogi nieprzejezdnymi. Należy zatem zachować szczególną ostrożność – przypomną mi się te słowa później, gdy jedna gałąź wbije mi się w głowę (idealnie zmieściła się w otwór wywietrznika w kasku). Bogatsi w wiedzę o zwalonych drzewach na drodze opuszczamy bazę, mając do dyspozycji 3 mapy formatu A3 oraz dodatkowy arkusz z mapą Odcinka Specjalnego (OS).
Rajd składa się z 3 etapów: pętla po punktach nieparzystych, pętla po punktach parzystych oraz OS’a. Jedyny warunek jest taki, że OS ma być robiony jako etap drugi. Postanawiamy zatem zacząć od punktów nieparzystych, które wydają nam się korzystniej rozłożone pod kątem przewyższeń i nawigacji (co może mieć niebagatelne znaczenie nocą).


„Usłyszałem zawodzący, przenikliwy śmiech tej, którą nazwał Lśniącą Rosą…” (*)
Paweł narzuca tempo i ciśnie przez noc. Trzymamy się dzielnie za nim, acz przy niektórych podjazdach musi na nas trochę poczekać. Nie wiem czy to słabość po Jaszczurze i mazurskich wycieczkach, czy też to taka ogólna słabość. Niemniej, jakoś nawet nadążamy i kierujemy się w okolice naszego pierwszego dzisiaj lampionu.
Punkt ten wymaga od nas przedarcia się przez ogromną łąkę, aż do ukrytego gdzieś na jej obszarze strumienia. Wita nas „lśniąca rosą” trawa… mimo, że da się jechać, czyli nie musimy łąki pokonywać z buta, to trawa jest na tyle wysoka i na tyle mokra, że część z nas już na pierwszym punkcie (parę minut po północy) ma przemoczone buty. Cudownie… jeszcze tylko 23 godziny 45 minut w przemoczonych butach. Chociaż zawsze można przycisnąć i przejechać trasę w mniej godzin, wtedy też krócej będzie się napierać w mokrym obuwiu. Brzmi jak niezły plan, tylko góry będą złośliwie przeszkadzać w skróceniu czasu przejazdu. Wracając do „lśniącej rosą” trawy… Ci którzy przetrwali pierwszy punkt bez pełnego przemoczenia, gdyż ich buty jeszcze nie poddały się wodzie, będą mieli okazję przemoczyć je na punkcie drugim, czwartym, piątym. Pierwsze nasze lampiony to łąki – staramy się nocą łapać punkty w „niższych” częściach mapy i nie pchać od razy w góry. Nie oznacza to bynajmniej, że do niektórych łąk o których mówię, nie prowadzi stroma ścieżka. Na tej „płaskiej” części trasy, na 35-ciu kilometrach zrobimy około 500 m przewyższenia, a potem zaczną się góry :)
Ktoś uważny mógłby zauważyć, że podając (naszą) kolejność zdobywania punktów nie wymieniłem punktu trzeciego… racja, bo punkt trzeci, czyli ten oznaczony na mapie symbolem K1, nie groził przemoczeniem butów…tam czekało na nas coś zupełnie innego, ale o tym już w kolejnym rozdziale.

K1? Chyba K2 !!!
Mokrzy po buszowaniu na dwóch łąkach, lecimy asfaltowym przelotem wzdłuż Bobru. Odmierzamy się z mapy i dojeżdżamy we wskazane miejsce. Punkt jest po naszej prawej, ale z prawej jest niemal pionowa ściana. Patrzymy czy gdzieś w okolicy nie będzie lepszej drogi, ale takowej nie ma. Trzeba tą ścianą iść do góry. Asia i Robert powinni ten punkt nazwać K2 a nie K1, bo idziemy na czworakach. Niesamowite jest nachylenie tego stoku. Do tego występują tutaj powalone drzewa, gęste krzaki, kamienne półki… no bajer. Mnie się niesamowicie ten punkt podobał. Ciśniemy sobie wesoło pod górę, aż miło – sami zobaczcie. Zdjęcia nigdy nie oddają nachylenia, do tego robione są nocą, ale coś tam jednak widać: Basia i Paweł szturmują nasze rudawskie K2..eee…K1.



Jadę
"...gdy lampy półwiszące, gdy noc na czoło się przewija"
Udało nam się przetrwać wyprawę na K2 i bezpiecznie zejść do obozu nad Bobrem. Ciśniemy dalej przez noc jak potępieni.  W czwórkę to się leci, droga ucieka bardzo szybko. Mijamy miejscowości, pałac w Wojanowie i wjeżdżamy w kolejne łąki i lasy. Paweł na każdym podjeździe nas odstawia, ale potem grzecznie na nas czeka. Do tej pory idzie nam jak po sznurku, mamy nadzieję, że tak pozostanie tak już do końca rajdu. Niemniej los ma trochę inne plany...



„Cele niestety rozbieżne”
Rozłam w Drużynie Lampionu… Tracimy pierwszego towarzysza broni. Jest nad ranem (ale jeszcze ciemno), kiedy Paweł postanawia nas opuścić i zjechać z pierwszej pętli, przespać się dłuższą chwilę i z rana wyruszyć na odcinek specjalny (OS). Nasze serce krwawi, jak Boromir przebity strzałami orków, bo super jechało się w czwórkę, ale cóż zrobić… my chcemy cisnąć dalej i zjazd z obecnej lokalizacji do bazy nam zupełnie nie po drodze. Nie chcemy także kończyć już „pętli nieparzystej”, bo w naszej ocenie ma ona lepiej rozłożone punkty (lepiej w znaczeniu korzystnego wariantu przejazdu, a nie w sensie ładniejszych punktów). Nastawiamy się na dłuższą walkę tutaj, OS w środku dnia i „liźnięcie” drugiej pętli – tzn. zebranie z niej tylu punktów, na ile pozwoli resztka dostępnego czasu, po zakończonym OS’ie. Żegnamy się zatem i rozjeżdżamy w dwie różne strony. Ostatnie zdjęcie, które zrobi nam Paweł przed opuszczeniem nas na dobre:

Niedługo po rozstaniu zaczyna pomału świtać i jak to przed świtem zaczyna robić się naprawdę zimno. Licznik rowerowy pokazuje około 2-3 stopni, do tego otulają nas mgły, więc wilgotność jest spora. Jesteśmy jednak przygotowani i to na tyle, że mogę Mateuszowi nawet kurtę pożyczyć, a dla mnie i tak zostają jeszcze dwie warstwy. Gdyby zrobiło się jeszcze gorzej, to jeszcze coś by się w plecaku znalazło:) Ubieramy ciepłe rękawice i ciśniemy dalej…





Jednakże z każdą chwilą Mateusz zaczyna się coraz gorzej czuć. Widać, że sponiewierała Go ta noc, zwłaszcza że tuż przed rajdem zrobił trasę Szwajcaria – Polska za kierownicą… my zrobiliśmy trochę krótszą bo z Mazur, ale także wychodzi z nas niewyspanie (zaczyna nas „mulić”).
Mateusz chce zjeżdżać do bazy, położyć się spać, ale próbujemy Go przekonać aby został i że zrobimy sobie przerwę, na krótką drzemkę w terenie. Znajdujemy wygodne mygła (ułożone, pocięte drzewo), ale Mateusz nie jest przekonany co do tego pomysłu.
Nie wiem czemu, bo mygła są super… nieraz drzemałem w lesie na takich pokładach drewna i było dobrze. Nie zastanawiamy się długo i łapiemy 15-20 minut drzemki przytuleni do drewna.

Mnie to zawsze pomaga, oszukuje organizm i przez kilka godzin nie będzie mnie już nękał „sleepmonster”. Po 20 minutach wstaję, może nie jak nowo narodzony, ale jest lepiej… Mateusz wstaje „cały połamany” i ma jeszcze bardziej dość niż przed drzemką. Chce zjeżdżać do bazy spać… nie mamy serca dłużej Go zatrzymywać (czytaj. ogarnia mapę i nawigację… więc może nam uciec, ma wybór – nie jak Tomek na Kaczawskiej Wyrypie, gdzie naszą przygodę można scharakteryzować jako „COLD NOVEMBER RAIN”). Mamy zatem kolejny rozłam w Drużynie Lampionu. Mateusz zjeżdża do bazy (i jak zaśnie to będzie spał do 16:00…), a my jak zawsze wyruszamy samotnie dalej… prawie jak John Wayne… prawie bo jedziemy w kierunku wschodzącego, a nie zachodzącego słońca.
Rozbieżne cele rozbiły drużynę… zostawili nas dla snu. Nie dla bogactwa, żądzy czy rozpusty… ale dla kilku godzin snu. Chyba wszyscy się już starzejemy…
Ale i tak super było przejechać niemal całą noc w czwórkę. W najtrudniejszym okresie trzymaliśmy się razem – 4 jeźdźcy apokalipsy, drużyna lampionu. Być może jeszcze kiedyś się spotkamy… być może nawet szybciej niż się tego spodziewamy :)

Dobre śniadanie nie składa się z samych GRUSZKÓW

Przed nami podjazd pod Gruszków (jesteśmy w Kowarach). Stromy podjazd. To i tak nic, w porównaniu z tym co nas czeka, gdy już ten Gruszków osiągniemy i odbijemy, dalej w górę, w kierunku tzw. „Kamiennej Ławeczki” i Skalnika (944m) – najwyższego szczytu Rudaw Janowickich. Jeden z rowerzystów, którego kiedyś tutaj minęliśmy (włócząc się po Rudawach na urlopie, nie na rajdzie), nazwał ten podjazd „ścianą płaczu”. Nim jednak osiągniemy ten najbardziej stromy odcinek, musimy się do niego dostać – cisnąc tylko trochu mniej stromym fragmentem. Zbliża się już godzina dziewiąta. Słońce już wstało na dobre, robi się ciepło – ale to co nas najbardziej cieszy, to fakt że przed „ścianą płaczu” czeka na nas bufet – punkt żywieniowy :)
Idealna pora na śniadanie (po zarwanej nocy na rowerze…), a z tego co mówili w bazie na bufecie będzie coś na ciepło.
Docieramy we wskazane miejsce, a tam czekają na nas ciasteczka, owoce (GRUSZKÓW nie ma, ale są banany) oraz czeka także na nas GORĄCY KOCIOŁEK…eee…kubek. Gorący Kubek, oczywiście że kubek. (Przepraszam Asia K., ale musiałem… musiałem rzucić tym sucharem. Jak zobaczyłem Cię w obsłudze punktu, jak wydawaliście gorące kubki, to już wiedziałem że musi ten tekst polecieć w relacji. Kto miał zrozumieć, ten zrozumiał – kto musi przeprosić za głupi tekst, ten przeprasza :D :D :D).
Odżywieni, posileni atakujemy „ścianę płaczu” :)



 
Spotkanie na szczycie !!!
…albo ściana atakuje nas. Pchamy. Mijają minuty. Pchamy. Mijają godziny. Pchamy… co za góra. Znamy to podejście i za każdym razem nas ono skutecznie spowalnia – podejście pod Kamienną Ławeczkę. Stamtąd będzie już w miarę niedaleko na Skalnik. Punkt kontrolny na tegorocznej imprezie ulokowany jest prawie pod samym szczytem, na przepięknej skalnej platformie z doskonałym punktem widokowym na okolice.
Niestety nie da się zrealizować planu odwiedzenia skał o nazwie Konie Apokalipsy naszą 4-osobową drużyną, bo nasz zespół zaliczył spore straty po drodze. 50% stanu – naprawdę poważnie oberwaliśmy, bo w praktyce oznacza to, że z naszej grupy (armii) poznikały dywizje i pułki, ha może nawet całe korpusy. W sumie to zniknęły dwa korpusy… i dwie głowy.

Kawałek przed szczytem słyszę głosy (tak wiem, to się leczy…). Po chwili okazuje się, że to Magda z dziećmi (żona Mateusza). Kiedy Mateusz zapisał się a Wyrypę, Oni postanowili samodzielnie połazić po Rudawach. Jest tylko jedno ale: wczoraj byli na Kolorowych Jeziorkach, dziś na Skalniku, ale Mateusz już nie jedzie z nami. Śpi w bazie rajdu. Rudaw to w sumie nie widział, bo towarzyszył nam tylko w nocy, do tego na tej bardziej „płaskiej” części (w serce Rudaw to my właśnie wjeżdżamy). Razem z „małymi” zdobywamy kolejny punkt, chwilę rozmawiamy a potem ruszamy „w swoją drogę” – Oni w kierunku Kamiennej Ławeczki, my w stronę Skalnika. Wszyscy biegają po górach, a Ojciec rodziny śpi na dole, no jaja.

Na Skalniku obowiązkowo musimy zrobić sobie zdjęcie, a potem lecimy świetnym zjazdem na drugą stronę góry, bo kolejne szczyty już na nas czekają.


„Są Rudawy, a w nich Wołek, a ten Wołek miał wierzchołek, na wierzchołku siedział…” lampion
Parafrazując starą piosenkę o zającu. Pamiętacie ją? Było morze, w morzu kołek, a ten kołek miał wierzchołek, na wierzchołku siedział zając i nóżkami przebierając śpiewał tak: było morze, w morzu… I wtedy, gdy Tata śpiewał mi tą piosenkę, zrozumiałem magię rekurencji.
A dziś jesteśmy w Rudawach, jest tu Wołek i ten Wołek ma wierzchołek… na który dymam przez krzory bo od naszej strony droga zanikła. Przedzieram się przez coraz większą gęstwinę, ale ze szczytami jest o tyle łatwiej nawigacyjnie, że drogi nie potrzeba – póki idziesz pod górę będzie raczej dobrze.
W końcu dorywam wiszący na szczycie lampion i wracam do rowerów. Po drodze pomożemy jeszcze nadchodzącym właśnie biegaczom namierzyć ten punkt i już nas nie ma – Wołek zdobyty, ale kolejne szczyty nadal czekają.
W między czasie piszemy do Mateusza SMS z pytaniem czy żyje oraz poleceniem bycia gotowym do wyjazdu na OS, kiedy wrócimy z pierwszej pętli. Jeśli ktoś wyczuwałby pewną sprzeczność w tym stwierdzeniu, to powiem szczerze: nie ma tu nic nielogicznego. Jeśli żyje, wyrusza na OS – prosta zależność.



„Na przejażdżkę z kolegą… ot tak, po lesie”

Jesteśmy pod drugiej stronie Rudaw. Kierujemy się w stronę Kolorowych Jeziorek – pięknego miejsca, z krajobrazem trochę księżycowym (albo raczej marsjańskim). Przed nami bardzo długi zjazd do Wieściszowic. Wystarczy na 2-3 sekundy puścić klamki i na liczniku od razu wskakuje prędkość 50 km/h. Zjazd jest bardzo przyjemny, acz stracimy naprawdę dużo zdobytej wysokości i po zaliczeniu punktów na dole, czeka nas mozolne jej odzyskiwanie.

Na razie jednak rozkoszujemy się zjazdem, aż tu nagle stojący na poboczu człowiek z rowerem macha, abyśmy się zatrzymali… co z resztą czynimy. Pan ubrany jest w podkoszulek, krótkie spodnie i sandały, nie ma żadnego plecaka i telefon w ręce.
Zatrzymujemy się, a On do nas, że chciałby zapytać o drogę bo Mu bateria w telefonie pada i nie do końca wie gdzie jest. Mówi nam, że wybrał się z kolegą (który tutaj dopiero pcha rower tym cudownym – dla nas – zjazdem) pojeździć po lesie i trochę go ta góra tutaj zaskoczyła. Pytam gdzie chce się dostać, a On na to, że teraz to w okolice Kowar. Pojechali sobie na przejażdżkę i – pokazuje palcem miejsce na naszej mapie – i chcieli sobie przejechać tutaj przez las. Pytamy czy wie, że ten las, który pokazuje to góra… a dokładniej to Skalnik, najwyższy szczyt Rudaw. Pan wydaje się trochę zaskoczony tym faktem, ale teraz Mu się wszystko układa w logiczną całość, dlaczego tutaj jest tak pod górę. Pokazujemy Mu jak mniej więcej ominąć sam szczyt i dostać się do Kowar, a Pan robi sobie zdjęcie naszej mapy i dziękuję za pomoc. Właśnie doczłapał także jego kolega – ubrany identycznie, bez plecaka, ale w sandałach i pyta czy jeszcze daleko. Daleko to w sumie nie, raczej stromo… Mówimy, że mogą też zjechać i objechać asfaltem góry, gdyby mieli dość lub skończyły Im się zapasy np. wody (których w sumie nie mają). Żegnamy się i lecimy dalej… ech ja bym tak nie mógł. Mój żółty przyjaciel (ten na plecach) waży chyba tonę, ale bez niego czułbym się źle. Kto wie, może Panowie są przez to szczęśliwsi, tak luźniej podchodzą do życia… lub jego utraty w górach


"Słońce już gasło, niebo zdawało się zniżać, ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać..." (*)
Jest po 17:00 a my kończymy dopiero pierwszą pętle. Masakra. Znowu nam zeszło… chyba najdłużej w historii naszych Rudawskich Wyryp. Mamy złapanych 23 punkty, pora zatem wracać do bazy i zacząć OS. Znamy teren OS’a. Na naszej pierwszej wyrypie robiliśmy go po nocy i wiemy co to znaczy.
Chcemy zatem maksymalnie wykorzystać kończący się już dzień. Jesteśmy w trasie od 17 godzin, ale jeśli chcemy zdążyć przed zmrokiem (co uda się nam tylko częściowo), to nie ma już chwili do stracenia. Gnamy zatem do bazy.
Docieramy tam około 18:30, oddajemy kartę startową pierwszej pętli, pobieramy kartę startową OS i ponownie ruszamy w serce Rudaw. Na samą myśl o tym co nas czeka, nogi zaczynają boleć – będzie pchania… i to tak konkretnie.


Wyjeżdżamy z Janowic Wielkich i kątem oka dostrzegamy Mateusza przed sklepem. Podjeżdżamy. Mateusz mówi, że wstał o 16:00 i już z Nami dzisiaj jeździć nie będzie. Przyszedł się posilić i idzie spać dalej. No nic, trudno, szkoda… My musimy cisnąć dalej…
W promieniach zachodzącego słońca ruszamy na OS.
Niestety słońce zachodzi stanowczo zbyt szybko… już wiemy, że noc nas tutaj zastanie. Niektóre podejścia nas masakrują, zwłaszcza że w nogach mamy już naprawdę sporo… „za dnia” udaje nam się złapać 3 z 5-icu wymaganych punktów. To i tak nieźle… zwłaszcza, że w drodze na nasz 3-ci lampion spotykamy Pawła!!
Czyli drużyna ponownie w komplecie. Okazuje się, że Paweł rzeczywiście przespał się trochę, OS zrobił z rana i wyruszył na pętle parzystą. Teraz zjeżdża do bazy, trochę nieortodoksyjnie bo po terenach OS’a.
Chwilę rozmawiamy o naszych wariantach i ponownie żegnamy się.


OS po nocy i przejazd honorowy.
Zapadają ciemności. Dzień umarł… my też umieramy. W nogach prawie 130 km i prawie 3000 przewyższeń, a tu czeka nas jeszcze kilka konkretnych podejść. Robert na odprawie mówił, trasa jest tak zrobiona, aby nikt nie robił OS’a po nocy. Czegoś chyba nie zrozumieliśmy… bo jak dla mnie robimy OS po nocy.
Ostatni punkt na OS’ie łapiemy bardzo nieortodoksyjnym wariantem, ale typowym dla nas… nie udaje nam się w ciemności odszukać ścieżki prowadzącej na górę, więc lecimy na dziko – przez naprawdę gęste krzaki. W pewnym momencie Basia nie może się przez nie przepchać, tak gęsto się zrobiło, więc chce ponownie spróbować poszukać ścieżki. No bez jaj, jesteśmy w połowie drogi na górę, nie będziemy się teraz wracać. Włączam tryb walca i zaczynam torować drogę przez dżunglę… jest grubo, ale jak się ma słuszną masę to krzaki się poddają. Gorzej jak mają kolce… te podejmują walkę. Przedzieramy się na sam szczyt a tutaj… nie ma lampionu, są małe skałki. No co jest? Patrzymy kawałek dalej… obok jest druga góra. Patrz, na nią prowadzi ścieżka, widać to nawet w świetle czołówki… przetorowałem dla sportu jakoś nikomu-niepotrzebną drogę na jakaś dziką górę J
Pocieszamy się, że nie tylko my wydymaliśmy na zła górę, bo na „szczycie tych krzaków” spotkaliśmy Tomasza z trasy pieszej, który targał tutaj od drugiej strony.
Razem, już od ścieżki, łapiemy właściwy punkt, a potem my zjeżdżamy na bazę. Jest około 22:00, zaczyna się druga noc… mamy jeszcze 2 godziny czasu. W bazie jest ciepło i przytulnie, ale mobilizujemy się i wyjeżdżamy na drugą pętlę. Chcemy złapać 2-3 punkty parzyste, ale nie uda nam się to… już na pierwszym punkcie zaliczamy mega wtopę nawigacyjną i szukamy lampionu koło 40 minut. Udaje się go znaleźć, ale inne punkty są na tyle daleko, że boimy się iż braknie nam na nie czasu. Wracamy zatem do bazy z jednym punktem z drugiej pętli. Zrobił się zatem taki przejazd honorowy po jeden punkt…


Styrani, ściorani i sponiewierani… ale jednak z bananem na ryju cieszymy patelnię.
Trasa była piękna. Chyba najładniejsza ze wszystkich Rudawskich, na których byliśmy. Żałujemy, że nie udało zaliczyć się większej ilości punktów, ale byliśmy na to za słabi. Zrobiliśmy około 130 km z 200 i nabiliśmy około 3000 przewyższeń. 
W bazie złapiemy kilka godzin snu, ale zamiast wracać do domu po rajdzie, uderzamy w niedzielę na nasze kochane SigleTrck pod Smerkiem. No i browar Miedzianka, to także obowiązkowy punkt programu.
Do Krakowa dotrzemy 2:30 w nocy... majówką bardzo udana, ale niesamowicie intensywna. 560 km rowerem, 2700 autem, wyjazd w piątek 27.04 o godzinie 18:00, powrót 7 maja o 2:30 w nocy. Chyba mocniej byłoby już ciężko :)

Cytaty:

1. Jarosław Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu" - dla mnie ta książka/historia to arcydzieło.
2. Jan Twardowski "Wiersz banalny"
3. Tytuł jednego z rozdziałów kapitalnej książki "Broad Peak - Niebo i Piekło"
4. Adam Mickiewicz "Pan Tadeusz"


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
mavic
| 20:08 sobota, 27 kwietnia 2019 | linkuj Miło było jeszcze raz przeczytać sobie Waszą relację. Dzięki za możliwość rozświetlania nocy razem. Do zobaczenia.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa arzyz
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]