aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Silesia Race - jesień 2019

  • DST 120.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 września 2019 | dodano: 29.09.2019

Jesienna Silesia Race… rarytas! Kolejny górski rajd w tym roku, co nas niesamowicie cieszy bo zawsze mamy tak że „gór mi mało i trzeba mi więcej, aby przetrwać od zimy do zimy” (1*). Czemu jednak to Silesia jest dla nas „prawdziwym rarytasikiem”?
Wynika to z faktu, że ostatnio na jesiennej edycji byliśmy w Tworogu czyli lata temu bo w… 2015 roku. Na zimowych edycjach w lutym jesteśmy zawsze, ale termin jesiennych imprez zawsze koliduje nam z początkiem sezonu zawodów szermierczych i nigdy nie było pola manewru. Nawet nasza obecność w Tworogu wynikła z jednorazowej dezercji z wyprawy do Trójmiasta… co się jednak trochę nie godzi...
Jak zatem udało się nam w tym roku to wszystko pogodzić? Przekonajcie się sami...
Tutaj drobna uwaga. Jak komuś nie paszą moje obszerne dygresje (które są solą tej ziemi), to proszę wykonać instrukcję JUMP do kolejnych akapitów. Tam gdzie zaczynają pojawiać się zdjęcia, tam zaczyna się "czysta" relacja z imprezy. Wszystkich innych, którym offtop nie przeszkadza, a może nawet go lubią, zapraszam na opowieść o dyplomacji i dezercji :) 

"Czy Paryż płonie?" czyli D jak Dyplomacja…
To jedno z najbardziej znanych pytań, jakie kiedykolwiek zostało zadane podczas II wojny światowej.
Zaraz Wam wyjaśnię o co chodzi, ale najpierw słowo wprowadzenia.
Jak wspomniałem, nasze pierwsze zawody szermierze w danym roku, zawsze wypadały w weekend koło 20 września. Silesia również, więc sytuacja była patowa. Niemniej tym razem, z kilku względów, nasze zawody czyli Puchar Torunia miały odbyć się 28-29 września. Idealnie bo oznaczało to, że nie zbiegną się z Silesią Race i uda nam się być na obu imprezach. Byliśmy zachwyceni takim obrotem sprawy… do czasu.
Pamiętam jak dziś pewną rozmowę w środku nocy… gdzieś nad brzegiem Zalewu (które) Chechło (śmiechem)...
Było to na imprezie, która nosiła miano Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych. Obok nas międzynarodowe ekipy, korzystające z przepaku i my – ostatni na trasie krótkiej, którzy w końcu tu dotarliśmy. Komendant SAS’u Marcin F. (nie podaje się nazwisk oficerów operacyjnych) był w obsłudze tego punktu (przepaku) i już „martwić się zaczyna, coś nie widać sk***…” (2*) ARAMISÓW… nawet próbował do nas dzwonić czy żyjemy i czy nie zaginęliśmy gdzieś po drodze. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Dzwoniłem do Was. Dlaczego macie wyłączone telefony?
- Bo taki jest wymóg regulaminu! Komisyjnie nam je wyłączono!
- No tak… martwiłem się o Was. Wszystkie ekipy już DAWNO tutaj były
- Wiemy, że już były… dzięki za troskę, Marcin.
- Naprawdę się martwiłem. Nie wiedziałem czy dacie radę tu dotrzeć
- Dzięki za wiarę…
(dłuższa chwila ciszy)
- … ale mamy też dobrą wiadomość. Będziemy w tym roku na Silesia Race bo nam nie pokrywa się z zawodami szermierczymi
- Super. To widzimy się 28 września
- Jak to 28 września? Przecież zawsze Silesia było koło 20-stego września.
- Tak, ale w tym roku przeniosłem rajd o tydzień, bo jest festiwal biegowy w Lądku-Zdroju tydzień wcześniej i nie chciałem się pokryć.


GRRRRRR… no co za dramat! Tu poleciała naprawdę soczysta wiązanka, z której jeśli wycięlibyście słowa powszechnie uważane za wulgarne, to z wielokrotnie złożonego zdania, otrzymalibyście frazę wyrażającą zniechęcenie: „ECH”.
A już tak bardzo nastawiliśmy się na tą edycję  (górską!) Silesii…
Nie mogąc pogodzić się z zaistniałą sytuacją postanawiamy działać. Aby cokolwiek ugrać musimy wspiąć się na wyżyny naszej dyplomacji, jak niegdyś sam Raoul’a Nordling’a. Parę słów offtopu o powyższej postaci i tytułu tego rozdziału, abyście wiedzieli o co chodzi i jak wygląda twarda dyplomacja:

Gdy wojska alianckie stały na przedpolach Paryża w 1944 roku, Hitler wydał rozkaz Komendantowi Paryża (Generał Dietrich von Choltitz) zrównania miasta z ziemią. Jeśli Wehrmacht miał się wycofać, to wojskom sprzymierzonych miasto miało być oddane jako gruzowisko.  Wiedząc o niemieckiej polityce spalonej ziemi, szwedzki dyplomata Raoul Nordling odwiedził osobiście komendanta miasta aby negocjować los Paryża i warunki wyjścia wojsk Osi ze stolicy Francji…
To słynne pytanie „Czy Paryż płonie?” zostało zadane w rozmowie telefonicznej przez samego Adolfa Hitlera, gdy dzwonił on do von Choltitz’a celem upewnienia się czy wykonał wydany rozkaz. Generał za niewykonanie rozkazu zniszczenia miasta został skazany in absentia na karę śmierci.
Jak było naprawdę? Czyją zasługą jest ocalenie stolicy Francji? Ciężko powiedzieć – wiadomo tylko, że rozmowa między dyplomatą a komendantem miasta rzeczywiście się odbyła. To wiemy na pewno.
Francuzi utrzymują że Rzesza nie miała zasobów (sprzętowych i ludzkich) do wykonania tego rozkazu. Generał von Choltizt do końca życia utrzymywał, że to właśnie jego sprzeciwienie się rozkazowi uratowało Paryż, ale siłą rzeczy zarzuca się Mu wybielanie własnej postaci. Poza tym szala zwycięstwa przechylała się już na korzyść Sprzymierzonych, więc wielu nazistowskich prominentów zaczynało już bardziej myśleć o sobie i konsekwencji swoich dzialań niż o Rzeszy…  Z drugiej strony wiemy jak wyglądała Warszawa czy Budapeszt, gdzie rozkazy wykonywane były do samego końca. Z trzeciej strony Nordling został odznaczony jednym z najwyższych francuskich odznaczeniem wojskowym Cruix de Guerre… Zostawiam Wam to do oceny, ale pamiętajcie że dyplomacja to zawsze gra kłamstw. Po prostu dym i lustra.
Warto jednak zobaczyć fabularyzowaną wersję powyższych wydarzeń w filmie z 2014 roku: „DYPLOMACJA”.

(film dostępny on-line TUTAJ)

Wracając do relacji, bo się przydługi offtop zrobił. Musimy być jak Nordling… musimy załatwić niemożliwe.
Tak bardzo nastawiliśmy się, że w tym roku pojedziemy na Silesię, że musimy to wynegocjować.
Uderzamy w kilku miejscach naraz. Do Maćka czy da się zawody w Toruniu zorganizować tydzień wcześniej i tworzymy ruch oporu do daty 28 września, podżegając do buntu „ej.. zawsze przecież było koło 20-stego!”
Trochę żartuję oczywiście z tym ruchem oporu, ale uwierzcie na słowo… nie było łatwo. Po długich wielostronnych negocjacjach, okazuje się że Puchar Torunia może się odbyć 21-22 września. Czyli udało się! Zaliczymy w tym roku obie imprezy!

…i D jak  dezercja

Skoro jesteśmy już przy słowach na literkę „D”, to oprócz dyplomacji pokusiliśmy się także o dezercję.
Kiedy już okazało się, że możemy jechać na Silesię („Czy Węgierska Górka płonie?”) pokusiliśmy się o kolejne negocjacje – tym razem z Komendatem SAS’u. To nasz mały osobisty dramat – krótkie trasy na przygodówkach są dla nas za krótkie (chcemy WINCYJ), ale długie nas masakrują etapami pieszymi… dlatego negocjujemy trasę 24h, trasę PROFI, ale całą rowerem. Poza klasyfikacją i tak bylibyśmy ostatni bo to Adventure Race… a tak przynajmniej sobie porządnie pojeździmy.
Mało jest rajdów 24-rogodzinnych, więc trzeba korzystać!
Marcin wyraża zgodę!! Robimy zatem trasę PROFI rowerem!
W piątek o 20:30 odpalamy nasz SFA-Panzerkampfwagen i ruszamy do Węgierskiej Górki, nie wiedząc jeszcze co nas czeka na tegorocznej Silesii Race. A uwierzcie na słowo, tym razem Marcin przeszedł samego siebie.
Na odprawie, dzięki temu że lecimy poza klasyfikacją, dostajemy od razu wszystkie karty startowe i mapy. Mamy też pełną dowolność jeśli chodzi o kolejność punktów kontrolnych. Rewelacja. Na rajd przyjechała elita polskiego AR, więc postanawiamy że odpuścimy prolog - czyli punkty w okolicy bazy (z wyjątkiem dwóch, które już wiszą na okolicznych pagórach), aby nie przeszkadzać rajdowym ekipom, które jeszcze w pełni sił, po prostu przez nie przebiegną. Postanawiamy ruszyć od razu na etap rowerowy, a prolog robić jako epilog czy na końcu. Gdy pada hasło start - punktualnie o północy, zgodnie z oczekiwaniem, biegacze ruszają niemal sprintem, a my chwilę później znikamy w mroku, jadąc w inną stronę. I tak większość z Nich nas dogoni, bo są to ekipy o wiele silniejsze od nas.

Jedźmy no około, Boracze(j) będzie hardcore na wprost...
Na pierwszy ogień lecimy po punkty w Grupie Lipowskiego Wierchu i Romanki. Grupa Lipowskiego znana nam jest choćby z Jesiennego Beskidzkiego KoRNO ale na Górze Prusów (1010m) nas jeszcze nie było. Dziś nadrobimy te zaległości, bo tam ulokowany jest jeden z punktów kontrolnych. Patrząc jednak po poziomicach jakie otaczają Prusowa, stwierdzamy że nie będziemy atakować go od Węgierskiej Górki, ale nadłożymy drogi i to nawet dość sporo, ale wytyramy na niego od Schroniska na Hali Boraczej. Tamtędy da się wjechać. Nie jest to formalność bo to potężny i długi podjazd, ale da się go łyknąć. Ruszamy zatem w kierunku Żabnicy, a po drodze łapiemy punkt z prologu (skoro nam po drodze, to grzech nie wziąć) ulokowany na bunkrach w Węgierskiej Górce, czyli jest to punkt kontrolny o sporej sile ognia. YEAH !!!

Gdy czarny szlak odchodzi od drogi w prawo, zaczynamy mozolny podjazd na Halę Boraczą. To początek rajdu, więc na razie jesteśmy w pełni sił... ale i tak czuć w nogach łapane przewyższenia. Delikatna mżawka (które za kilka chwil ustanie) delikatnie stuka w nasze kaski, a my ciśniemy pod górę przez mrok. Gdy asfalt się kończy, przeskakujemy na niebieski szlak i ruszamy granią, aby dojechać na Prusów "od tyłu". Droga miejscami jest bardzo kamienista, jak to w Beskidach ale prawie wszędzie da się jechać. Otwierają się też niesamowite widoki i to mimo tego, że jest noc. Zdjęcie tego nie odda, ale jest pięknie, gdy tysiące światełek świeci w ciemnościach.
Chwilę później łapiemy punkt (tablica) na szczycie i kierujemy się po inny punkt prologu, gdzieś w lasach poniżej wierzchołka.


Zgodnie z oczekiwaniami wynikających z odczytania poziomic, z Prusowa ciężko jest nawet miejscami zjechać. Miejscami sprowadzamy rowery, bo nachylenie jest niesamowite. Ściana. Po prostu ściana. Nadchodzi jesień więc noce nie są już najcieplejsze, więc jak komuś zimno, to może dotknąć się moich rozgrzanych do białości tarcz hamulcowych. Nawigujemy się na punkt z prologu, a potem kierujemy z powrotem z powrotem do Żabnicy. W każdej sekundzie zjazdu dziękuję sobie w duchu, że wybraliśmy drogę na około. Pchać tutaj pod górę to była by rzeź. Potężna góra. 
Na dole przecinamy szosę i łapiemy czerwony szlak. Atakujemy kolejne pasmo - tym razem Abrahamów. Niby trochę niżej bo "tylko" 800m, ale bez pchania się nie obędzie. I znowu mrok, kamienie i stromizna... a my szukamy kapliczki zrobionej z rury PCV (taka lokalna osobliwość), a potem krzyża na Magurze (891m). 
Może jak się to opowiada, to brzmi prosto i przyjemnie, ale najpierw niebieski szlak, a teraz czerwony zabierają nam długie godziny.


Maskara, jeszcze nawet nie świta a my mamy już zrobionych 1000m przewyższenia.
Jest przed 5:00, trasę dopiero "liznęliśmy" a tu już taka suma podejść.
Z mapy i odprawy wiemy, że trasa zahacza także o Beskid Mały (obecnie jesteśmy w Żywieckim), więc zapowiada się dziś srogo.
Co by jednak nie mówić - kochamy góry i kochamy rajdy górskie. Potrafią ostro sponiewierać, ale i tak jest pięknie. Dzień i noc na szlaku (albo poza nim), to można kochać albo... leczyć. Kolejki na NFZ są jednak duże, a prywatnie to spore koszty, postanowiliśmy to zatem pokochać.



Kolej na śniadanie i... Proces (parzenia) Kawki :)
Gdy zjeżdżamy z grzbietu Abrahamowa, zaczyna już świtać. Zbieramy punkt kontrolny na 600-letni cisie, budząc przy tym całą wieś dookoła, bo jazgot okolicznych psów jest ogromny i zatrzymujemy się na bardzo ładnie odnowionej stacji kolejowej w Cięcinie.
Wypaśny, zadaszony peron to doskonałe miejsce na śniadanie. Wyciągamy z plecaka bułki, kabanosy, chałki, a zaspani ludzi którzy przychodzą na pociąg patrzą na nas lekko zdziwieni. Mina maszynisty, z pociągu który nadjeżdża kilka chwil później, też wyraża zaskoczenie. To nie jest miejsce, gdzie do wyboru macie 20 różnych linii i przewoźników. Wszyscy wsiadają, a my zostajemy rozłożeni ze śniadaniem na peronie, kompletnie ignorując odjeżdżający skład. 
Po śniadaniu kierujemy się w stronę Jeziora Żywieckiego. Ekipy AR mają tam zadanie kajakowe, ale my jadąc całą trasę na rowerze nie będziemy pływać. Podjedziemy sobie do punktów wzdłuż linii brzegowej. Zarwaliśmy noc, więc nas trochę muli ale nie jest to jeszcze znienawidzony sleepmonster. Niemniej jak na naszej drodze pojawia się stacja benzynowa, to Szkodnik nie omieszka pochwycić poranną kawę. Mamy zatem poranny proces parzenia kawki i delektowania się nią w promieniach wschodzącego słońca. 
Zapowiada się piękny pogodowo dzień... i nie wiemy jeszcze, że już niedługo trafimy do piekła. Te 1000m przewyższenia nocą to dopiero przedsmak tego co przyniosą nam kolejne części rajdu. Na razie jednak sielanka o poranku. 


Podsiębierna - zasięrzutna?
Na Jeziorem Żywieckim ulokowane są dwa punkty kontrolne. Jeden to lampion, a drugi to zadanie: zrobić zdjęcie żółtej koparki, porzuconej gdzieś na brzegu. Czy na pewno takiej porzuconej, to się niedługo okaże...
Marcin wprawdzie pokazywał zdjęcie koparki na odprawie, ale cholera nie zwróciliśmy uwagi jaka to była koparka. Przedsiębierna, podsiębierna, zasięrzutna, chwytakowa, zbierakowa ? DAMN! Nie pamiętam. A jeśli na brzegu będzie więcej koparek? Jak ja wtedy zrobię zdjęcie tej właściwej? No problem to jest, prawda?
Niedługo przekonamy się jednak, że problem ten rozwiąże się sam - koparka odjechała i jej tu po prostu nie ma. Nim jednak zorientujemy się, że koparkę trafił szlag (amba fatima - było i ni ma. Amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze), to naszukamy się jej po nadbrzeżnych krzorach. Oczywiście pokrzyw będzie tu morze, Szkodnik nawet wpadnie w wielką, zarośniętą trawą dziurę... i to tak po pas, a mnie potną jakieś kolczaste krzaki.
Jeśli zastanawiacie się czy na takich nadbrzeżnych terenach, mogą znajdować się obszary podmokłe, to powiem Wam, że TAK!!!
Mogą, więc się znajdują, a jako, że chodzenie pod bagnach wciąga, utknęliśmy tutaj na trochę.
Kiedy wszystko zawodzi, przechodzimy do obserwacji pola walki z góry i stwierdzamy, że żadnej maszyny tu nie ma. Jest ona za duża, aby nie było jej widać, zwłaszcza że krzaki przeszukaliśmy już osobiście.
W bazie okazało się, że nikt jej nie znalazł, bo porzucona koparka nie była wcale tak porzucona i odjechała przed rajdem :)

...a może tu?

...albo tu?

"The way is made clear when viewed from above" (3*) - cytując klasykę klasyk

Jako, że my kajaków dzisiaj nie tykamy - to zarówno koparki i jak lampionu szukaliśmy wzdłuż linii brzegowej.
Okazało się, że zrobiono tutaj super fajną ścieżkę rowerową, z której chętnie skorzystaliśmy.
Postanawiamy nie wjeżdżać na punkt nr 7 - to tam ekipy AR mają przepak i przesiadają się na kajaki. .
Na przepak wysłaliśmy wprawdzie nasze zapasy jedzenia, ale nie cierpimy jeszcze deficytu, więc postanawiamy zrobić najpierw cześć górską w Beskidzie Mały. 7-mkę zaliczymy na powrocie z etapu, który dla wszystkich innych będzie etapem pieszym po kajakach.
Objeżdżamy zatem Jezioro Żywieckie (wyjeżdżając trochę poza mapę) i atakujemy etap BnO od północnego wschodu.




Rzeź na BnO...
I tak oto wkroczyliśmy do piekła... Beskid Mały jest nam znany, ale BnO zabierze nas daleko poza główne jego szlaki. Pokaże nam stromizny i gęstwiny, jakich spotkać nam się tutaj nie śniło. Zniszczy też nasza marzenia o zrobieniu kompletu dzisiaj. A było to tak...
Na wejściu powitały nas stromizny i potężne podejścia. Jeśli ktoś nie zna, to poniżej cały Beskid Mały w 3 obrazkach:


Ta część rajdu nie zapewniała dokładnej mapy. Część trasy przedstawiona była starą, małą aktualną mapą z geoportalu a część prezentowała się na lidarze (laserowy skan terenu). Klasa mapy i lidar bardziej przypominała Jaszczury, a nie rajdu robione przez Marcina. Było to zatem dla nas niemałe zaskoczenie. Wiecie jednak, że lubimy Jaszczury więc nie byliśmy o to źle - wręcz przeciwnie.
Wpłynęło to jednak znacznie na szybkość i trudność zdobywania punktów kontrolnych.
Bardzo spadła nam przelotowa prędkość. Z małej (bo noc w górach to też nie była prędkość światła), do bardzo małej :)



Kilka (znacznie mniejsza część BnO) to były punkty zlokalizowana w okolicy głównych traktów.
Na przykład jednym z punktów był Diabli Kamień - bardzo urokliwa skałka, przy czerwonym szlaku.
Możecie zobaczyć go na jednym z zdjęć. Tutaj główną trudnością były stromizny Beskidu Małego.
Jednakże większość punktów były to wąwozy i gęstwiny, do których ciężko było nawet dotrzeć. Nasza, mało aktualna mapa oraz lidar nie pokazywały istniejących w terenie dróg. Nierzadko zatem darliśmy na azymut, co w tym - jakże stromym terenie - robiło się masakrą.
A jak się już do takiego wąwozu dotarło, to przeprawić się przez niego z rowerem to zupełnie inna historia.

To już potok czy jeszcze ścieżka?

Diabli Kamień... przeklęty kur. Znowu zapiał i tyle by było z EVIL MASTERPLAN'u (jeśli kojarzycie legendy o takich kamieniach)

I którędy teraz?


W tej drugiej części BnO zaczęliśmy poruszać się z dala od od głównych szlaków. Tam gdzie napotykaliśmy wąwozy czy młodniki to robiło się piekło. Czytaliście kiedyś Cypriana Norwida?
Ja w liceum byłem wybitnym interpretatorem poezji norwidowskiej, za co dostałem pytę jak stąd do Warszawy :) 
Do dziś więc pamiętam, co pisał człowiek, co miał "klaskaniem mając obrzękłe prawice" (tak to jest, jak się klaszcze u Rubika?)
W jednym ze swych wierszy pisał: "Cóż wiesz o Pięknem? - Kształtem jest Miłości"
Ja dodałbym drugą strofę:
Cóż wiesz o Piekle? - Beskidem Małym na azymut z rowerem jest...
Jako, że obraz wyraża więcej niż 1000 słów... seria zdjęć z naszego rzeźnickiego BnO

Jak drogi już były, to takie średnio-przejezdne...

Na azymut, skarpą do góry...

Przenoszenie roweru przez wąwozy...

Przynajmniej znaleźliśmy koparkę zastępczą! Marcin zaliczysz nam ten punkt?

Kiedy zaczynacie się przedzierać tak jak na zdjęciu poniżej, to czas przejścia między punktami rośnie do 40 min, a czasem nawet godziny. I to tylko wtedy, jak nawigacja jest perfekcyjna. Jak Wam azymut nie pyknie albo zrobicie jakiś inny błąd, to czas ten tylko rośnie...
Mapa była w skali 1:18 000 a nam zaczynało dnia brakować aby przez nią przebrnąć. Istna masakra. No i zmęczenie... takie darcie z rowerem przez krzaki wykańcza... emocjonalnie też :)
Nie narzekamy, sami chcieliśmy całość robić rowerem. Nie spodziewaliśmy się jednak aż tak trudnego etapu BnO...

I znowu wąwóz... ciężko było zejść bez gleby. Wyjść będzie jeszcze ciężej...

Na jednym z punktów spotykamy Aśkę i Grześka, którzy cisną BnO zgodnie z tytułem tego etapu czyli "z buta".
Mają jednak inny problem. Grzesiek mówi, ze przy kajakach (zgodnie z poleceniem regulaminu) spięli razem rowery.
Sęk w tym, że nie wie gdzie jest klucz do zapięcia. Boi się, że go zgubił.
No grubo... jak go nie znajdą, to nie dość że mają po rajdzie (a cisną ostro), to stają przed niemałym problemem powrotu do bazy, a także zabraniem rowerów do domu. Owszem takie zabezpieczenia da się przeciąć, ale może to być (co najmniej) trudne w terenie, bez narzędzi podczas rajdu. Po coś są one robione, prawda?
W bazie dowiemy się, że poszukiwanie klucza zjadło Im sporo czasu, ale finalnie go znaleźli - leżał w trawie, obok rowerów.
Czyli udany rzut na szczęście - jeśli ktoś kojarzy zasady rozgrywania RPG'ów.
Gdy Oni mają iście kluczowy problem, my ciśniemy dalej przez krzaki. Już wiemy, niestety że BnO na tyle skutecznie zjadło nam dostępny czas, że całości trasy na pewno dziś nie zrobimy. Zwłaszcza, że Beskid Mały to nie koniec gór, bo czeka nas jeszcze Pasmo Baraniej Góry z Beskidu Ślaskiego (owszem, może nie sama Barania, ale Magura Radziechowska już tak, czyli wierzchołek należący do tego pasma). Wiecie co to oznacza oprócz przewyższeń?
Silesia Race 2019 - Węgierska Górka to Rajd 3 Beskidów (Żywiecki, Mały i Śląski).
Pasuje Wam? Marcin - ten spokojny człowiek ze Śląska - zrobił istną rzeź na tej edycji.
Marcin, kochamy Cię !!!
Tymczasem...
Dajesz Szkodnik, jeszcze tylko 250 metrów do punktu...


Na spalonej ziemi czyli "Fire doesn't cleanse, it blackens..."  (4*)
Nie, tym razem nie chodzi o upał, ale o rzeczywiste spalone ziemie. Niemniej o tym zaraz.
Zjeżdżamy z BnO na przepak. Odpuszczamy cześć punktów z BnO, bo nie ma szans w czasie zrobić wszystkiego. 24 godziny to dla nas za mało na taką trasę. Zostało nam jeszcze około 8h (haha, czyli tyle ile trwa cały np. Bike Orient), więc musimy ruszać dalej. 
Odpoczywamy chwilę i uzupełniamy zapasy wody i prowiantu. Jest też chwila pogadać z Nataszką i Łukaszem, którzy pomagają w organizacji tego punktu. Mają co robić, bo spotykają się tu wszystkie trasy, a zawodnicy z AR stąd ruszają na zadania kajakowe/pływackie.
Ruszamy dalej wzdłuż Jeziora Żywieckiego... trochę przygnębieni, że nie będzie dziś kompletu i trochę wytyrani bo mamy już jakieś 2500 przewyższeń w nogach... przed nami kilka punktów na mniej więcej płaskim terenie (nim znowu wjedziemy w gór - trzeba jakoś przejechać między jednym a drugim Beskidem).


Gdy jedziemy przez pola, wzrok nasz przykuwa spalona ziemia... i to dość duże obszary.
Bliższa obserwacja przynosi odpowiedź... no tak, Barszcz Sosnowskiego. Przeklęta i niebezpieczna, inwazyjna roślina, której ciężko się pozbyć. Niektóre pola tutaj obrośnięte są (spalonym przez ludzi) barszczem.
Jak lubię rośliny niebezpieczne i moim marzeniem jest zwiedzić kiedyś POISON GARDEN to barszczu nie znoszę.
Nie ma w sobie nic z magii trucizny... do tego jest naprawdę niebezpieczny. Wiedzieliście, że on tak naprawdę nie parzy, ale zmienia strukturę skóry, która ulega oparzeniom ponieważ traci ona zupełnie odporność na promienie słońca?
Wiedzieliście, że może "poparzyć" Was nawet bez bezpośredniego kontaktu? Wydziela bowiem (zwłaszcza podczas upałów) olejki eteryczne, które mogą osadzić się na skórze. Do tego wygląda paskudnie... i jest mega inwazyjny. Pozbyć się odrostów to naprawdę wielkie przedsięwzięcie. Obchodziliśmy go kiedyś szerokim łukiem w Beskidzie Niskim podczas wycieczki Piotruś wie "Gdzie spadł samolot"
Jako że ta roślina niebezpieczna, ale też (niestety) występująca u nas -  to jak ktoś niewiele o nim wie, to polecam edukacyjnie ten materiał.  "Wiedza to władza sama w sobie" jak mawiał Bacon... a prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.


Kierunek Góra Kalwaria
Ale nie ta pod Warszawą. Musimy zdobyć tzw. Kalwarię Beskidów czyli Gorę Matyskę. Kalwaria robi niesamowite wrażenie, chociaż jest lekko psychodeliczna (choć może dlatego mi się aż tak podoba). Gwardzista z czaszką w miejscu twarzy przywołuje skojarzenia z piosenką Pearl Jam "Do the evolution" , a dokładniej z pilotami myśliwców z genialnego teledysku do niej (około 2:50).
Podjechać tą górę to jest wyzwanie po tym, co już dzisiaj mamy w nogach. Zwłaszcza, psycha lekko klęka gdy myślę że jesteśmy prawie na szczycie, wjeżdżam na polanę (która miała być szczytem) a niej góra!!! To nawet nie przedwierzchołek... masakra.
Piękne miejsce - super, że Marcin dał tu punkt kontrolny. To kocham w rajdach na orientację.
Na szczycie musimy wrzucić na grzbiet kurtki, bo robi się zimno - słońce zachodzi. Za moment zacznie się noc. Czasu zostało nam coraz mniej, a drogi jeszcze w cholerę... 





"Ideał sięgnął bruku..." (5*) czyli facing our Demons one more time...
czyli mój kochany Szkodnik zalicza groźną glebę. Zjeżdżamy z Kalwarii i... czy to zmęczenie, czy brak koncentracji, pech? A może wszystkiego po trochu. Zjeżdżamy w inną stronę niż wszyscy bo nas nie trzyma kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Postanawiamy zatem uderzyć na PKT 13 i być może to kuszenie pecha... Chwilę po stromym zjeździe na płytach, gdy wpadamy już na asfalt (nadal stromy) Szkodnik ląduje na glebie. Nie jest to jednak normalny upadek bo skręca sobie swoje uszkodzone kolano i to dość poważnie. Przez chwilę nie jest w stanie wyprostować nogi i nie chodzi tu o ból ale o mechaniczną możliwość... nie jest dobrze, kolano wypadło ze stawu. Znana nam (niestety obojgu) przypadłość...
Znoszę Basię z drogi i siadamy na poboczu. Zapowiada się, że to koniec na dzisiaj... a być może i sezonu. W planach Jaszczur za tydzień, zawody szermiercze za pasem, eksploracja trasy pod kątem naszej Siły KORNOlisa (marzec 2020)... a tu taka akcja.
Zaczynam planować akcję transportową ale Basi udaje się wyprostować nogę i kolano wskakuje na miejsce. Jest to słyszalne...
Znam z autopsji tą falę bólu, która wtedy nadchodzi... aua... 
Chwilę później odzyskuje pełne zgięcie i wyprost nogi. Jako, że czasem na szermierce jej się działo podobnie, z doświadczenia wiemy kiedy będzie potrzebna rehabilitacja, a kiedy nie. Tym NIE... udało się. Szczęście w nieszczęściu.  
Kamień spada mi z serca, ale siedzimy z 15 minut na poboczu drogi. Zapada zmrok, a my siedzimy na poboczu...
Chwila odpoczynku i Basia mówi, że może jechać dalej. Nie jestem przekonany, czy nie powinniśmy zjeżdżać do bazy, ale wiem znam z autopsji problemy z kolanem i wiem zatem, że nikt z zewnątrz nie oceni tego lepiej od samego siebie. Widząc, że ma pełen zakres ruchu, którego uwierzcie nie byłoby gdyby wypadła nam opcja w której potrzeba rehabilitacji... zgadzam się, ale pod warunkiem że jedziemy co się da, ale jakby bolało, to zjeżdżamy od razu do bazy. 
Zrobimy zatem jeszcze mniej punktów niż planowaliśmy, ale to już nie ma większego znaczenia - ważne, że nie poszliśmy w "worst case scenario". Ruszamy w kierunku Magury Radziechowskiej, kręcąc wolno i spokojnie... 

"...z wolna zapada nade mną mrok, więc biesów szpaler szlak mi oświetla" (6*)
Zaczęła się druga noc rajdu. Dopełnienie 24 godzin. Mamy czas do północy, czyli jeszcze około 3 godzin.
Szlak mi oświetlają 3 latarki a nie biesy. Jedna na głowie, dwie na kierownicy. Szkodnik ma 2 (bo nie chce trzech), więc pięć źródeł światła sunie przez nocny las. Szkodnik czuje się nawet dobrze (o ile nie kłamie), więc ciśniemy dalej - acz zgodnie z umową, bez forsowania tempa (tak jakbyśmy mieli na to siłę, zwłaszcza że znowu zaczęły się góry). 
Przed nami kolejne podejścia i podpychy. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, bo licznik przewyższeń przekroczył 3000 i niebezpiecznie zbliża się do 3500... jest jednak pięknie. Ten rajd to naprawdę ogromna wyrypa. Kolejna górska wyprawa w tym roku.
Zaliczamy 3 kolejne punkty kontrolne to podchodząc jakimś koszmarnym podejściem, albo zjeżdżając prawie pionowymi ścianami.
Spotykamy kilka ekip, które też jeszcze walczą. Chociaż jeszcze to złe słowo, bo spotykamy np. zwycięski zespół MIX'ów: Izę i Pawła, pod 22:00 jadą na ostatni punkt. Skoro zwycięzcy zjadą do bazy niewiele przed limitem, to jest to chyba najlepsze potwierdzenie jak ciężko dziś było.
My zjedziemy kilkanaście minut pod 23:00, odpuszczając prolog - epilog. Nie ma sensu go robić, lepiej niech kolano szkodnicze odpoczenie - i tak po kraksie jeszcze z 600m przewyższenia łyknęło. Góry to góry, mają swoje prawa i  tych żal było odpuścić (Szkodnik się upierał, że skoro daje radę i jest w miarę OK, to mamy je zrobić). Punkty dookoła bazy, możemy sobie darować. I tak jedziemy poza klasyfikacją, więc to tyle na dzisiaj.

Marcin!!
Niesamowita trasa, prawdziwa wyrypa, 3500 przewyższeń i 120 km. Rzeźnickie BnO w stylu Jaszczurowym.
Dziękujemy jeszcze raz za opcję "ROWER ONLY". Warto było wspiąć się na wyżyny dyplomacji aby być na tym rajdzie.
Silesia Trzech Beskidów. Jedna z najlepszych twoich imprez. Było epicko !!! 





CYTATY:
1. Piosenka Domu o Zielonych Progach "Gór mi mało"
2. Baśń o Królewnie
3. Kapliczka z mojej ukochanej gry "Diablo", która odsłaniania cała mapę.
4. Film (horror) "Silent Hill"
5. Wiersz Cypriana Kamila Norwida "Fortepian Chopina"
6. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
aramisy
| 20:50 poniedziałek, 30 września 2019 | linkuj Podsumowanie wygląda tak: z prologu 3, z pierwszego etapu rowerowego komplet, kajaki komplet, drugie BnO (rzeźnickie) tylko 6, ostatni etap rowerowy bez dwóch.
Gość | 11:51 poniedziałek, 30 września 2019 | linkuj Dziękuję :)
Z ciekawostki, czy dobrze rozumiem ze na końcu wzięliście 13,12,11? 10 została odpuszczona?
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa czaso
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]