aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

TROPICIEL 19

  • DST 60.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 maja 2016 | dodano: 09.06.2016

Dzień spędziliśmy jeżdżąc po górach w Masywie Ślęzy, ale noc miała należeć do Tropiciela.
Do bazy docieramy 22:00 czyli jest czas na spokojną rejestrację i nawet trochę snu w aucie.
Nasz start to godzina 0:20.

START:
Na kilka minut przed startem dostajemy mapy. Na mapie nie ma jednego punktu kontrolnego, należy go sobie samodzielnie wyznaczyć, wiedząc że znajduje się on w odległości 2,2 km od jednego ze znanych punktów oraz w odległości 2,5 km od innego znanego punktu.
Na razie jednak nie myślimy o tym punkcie bo zamierzamy zacząć od drugiej części mapy.
Ruszamy punktualnie o 0:20 i kierujemy się na pierwszy punkt kontrolny, a tam pierwsze zadanie. Należy dopasować śląskie nazwy przedmiotów do tychże przedmiotów leżących na stole. W teorii proste zadanie ale oprócz flaszki dostajemy nazwy takie jak fuzekla, bajgiel, knefel czy binder.
Jest zabawa, ale udaje nam się to zrobić. Druga część zadania wymaga większego wysiłku intelektualnego bo trzeba zatachać dwie wielkie drewniane belki stąd….w piz** , a potem z powrotem.
Rozgrzani po belkach uderzamy na najbardziej wysunięty punkt trasy – chcemy zaliczyć go póki jesteśmy w miarę wypoczęci (o ile można tak powiedzieć po zaliczeniu Ślęży i Raduni za dnia).
Udaje nam się go dość łatwo znaleźć i ruszamy na kolejne punkty.

STARA CEGIELNIA
Docieramy w bardzo ciekawe miejsce.
Szkoda tylko, że szukaliśmy punktu w dziurze a nie na szczycie. Zaowocowało to rowerem na plecach i wyłażeniem z tej dziury. Skarpa nieprzeciętna była. W naszym 10-cio stopniowym rankingu noszenia roweru na plecach, taka mocna 8-meka. Dobrze, że na punkcie rozdawali batony bo się mogłem posilić po noszeniu.

CLEAR CLEAR CLEAR
Wpadamy do starego folwarku przy Zamku na Wodzie. Tam punkt iście militarny – wybieramy broń: decyduję się na nieśmiertelny AK47, z którego strzelałem w wojsku. Należy oczyścić budynek z problemów. Wpadam z instruktorem i lecą komendy: CHECK THE CORNERS, MOVE, CLEAR, SHOOT, CRAWL – tak, tak, oprócz strzelania trzeba się przeprawiać przez przeszkody np. przeczołgać kawałek i dopiero potem walić do celów. Fantastyczny punkt i świetna zabawa.
Budynek oczyszczony, bez strat w zakładnikach (do zielonych celów nie strzelamy!), 15 minut nagrody do odliczenia od czasu przebycia trasy. Lecimy dalej…

UWAGA STRASZY
Jak widzę taki napis na mapie to mi się gęba sama cieszy. Tropiciel ma niesamowicie klimatyczne rajdy. Dojeżdżamy do starego cmentarza, a tam informacja: zgasić oświetlenie. I już wiemy, że będzie fajnie.
Otrzymujemy mała LED’ową świeczkę i musimy udać się w podróż przez stary cmentarz w poszukiwaniu dawnych, pogańskich znaków. Drogę wskażą nam świetliki, czyli inne małe LED’owe świeczki poustawiane wzdłuż nagrobków.
Drugą częścią zadania jest – zgodnie z przeciekami – odgadnięcie o jakim staro-słowiańskim demonie mowa. Siada nocą na piersi, ściska nogami i pije waszą krew. Kto to jest? Tak wiem, kobieta też…ale tym razem chodziło o Zmorę.

AHMED TERRORYSTA
Na kolejnym punkcie zostaję uprowadzony przez Ahmeda Terrorystę i moja drużyna (Basia) musi przeprowadzić negocjacje z porywaczem. Jeśli będą skuteczne zostanę uwolniony. Powiem Wam, że obsługa zaszalała bo mnie przykuli szybkozłączką (zipy/trytytki) do drzewa a Basia musiała rozwiązać zagadkę logiczną…SUDOKU
NIE !!! szachy, warcaby, kwadraty magiczne, Jolki, wirówki, szarady…ale nie sudoku. O co chodzi w Sudoku? Nigdy w to nie graliśmy…
Chyba zostanę do rana przykuty do drzewa.
Dobrze, że obsługa wyjaśniła Basi zasady tej gry bo byłoby ciekawie.
Tymczasem ja wdaję się w rozmowę z Ahmedem. To Ahmed z Frankfurtu, prawdziwy niemiecki terrorysta. Chyba się wkurzy, jeśli Mu powiem, że „jak ostatni raz byłem nad Frankfurtem to nie lądowałem”. Ech ten 44-ty rok, ogromny smog nad miastem. Fosfor jest jednak niesamowity…
Nie mówię Mu tego, co by Go nie drażnić a Basi w tym czasie udaje się rozwiązać zagadkę.
Ma liczby, teraz musi je poukładać we właściwą kolejność i otworzyć walizkę – tam są narzędzia, którymi mnie uwolni.

IHRE PAPIERE, BITTE
Kolejny punkt to harcerze, u których trzeba rozwiązać szyfr podstawieniowy.
Jeśli nam się to uda, dostaniemy od nich wskazówki w którym miejscu wolno przekroczyć nam drogę szybkiego ruchu (przepusty pod jezdnią) oraz przepustkę, którą trzeba okazać stacjonującemu tam…Wehrmachtowi!
Udaje nam się rozwiązać zadanie i dostajemy prawdziwą przepustkę – dokument ze zdjęciem i adnotacjami urzędowymi:
- okazywać bez wezwania
- strażnik ma prawo otworzyć ogień bez ostrzeżenia
Musimy upodobnić się do osoby na zdjęciu oraz przekonać Oficera Wehrmachtu – ponoć wielkiego służbistę – aby nas przepuścił.
Robi się niesamowity klimat. Uwielbiam takie akcje
Szykuję się zatem na rozmowę z Oficerem Dyżurnym. Zamierzam Go zaskoczyć niespodziewanym atakiem – nie, nie chodzi mi o „z kopyta w plery” ale o nakrzyczenie na Niego, że utrudnia nam ważną misję i pogrożenie Mu donosem do Feldmarszałka. Coś na kształt akcji z filmu „Walkiria”.
Szykuję sobie tekst postaci:

“Wir sind Offizieren im Dienst. Wir konnen nicht hier warten. Sie storen. Rufen Sie den Generalfeldmarschall an! „

Okazuje się jednak, że Oficer zachwyca się naszymi kaskami i wcale nie trzeba się z Nim kłócić, aby nas przepuścił. Fajnie, ale z drugiej strony trochę szkoda klimatu. Inna sprawa, że dotarliśmy na ten punkt w 3 ekipy, więc rozmowa w klimacie mogła by się nie udać bo nie wszyscy potrafią się wczuć.
Następny punkt to także żołnierze, ale tym razem pada w naszą stronę „Zdrastwujtie, Tawarisz. Wnimanie MINY” . Krasnaja Armia ciepło nas wita na swoim…polu minowym.

W GROCIE KRÓLA…DREWNA?

Zaraz po rozprawieniu się z Armią Czerwoną wpadamy na punkt obsługiwany przez Sekcję Grotołazów Wrocław. Do wykonania jest jedno z 4 losowanych zadań. Podział prac słuszny: ja losuję, Basia wykonuje.
Wylosowałem jej „drewnianą jaskinię”. Musi przejść przez bardzo wąskie przejście imitujące zwężenie się jaskini. Co tu dużo pisać – sami popatrzcie.


Na koniec SGW robi nam pamiątkowe zdjęcie, które udostępni po rajdzie na swoim FB.
Lecimy dalej.


Wypadamy z lasu, skręcamy na asfalcie i ciśniemy ile fabryka dała. 35km/h jest MOC. Mijamy jedną ekipę, drugą ekipę, trzecią ekipę. Ciśniemy aż do granicy lasu. LASU? Jak to lasu? Przecież mieliśmy jechać przez miejscowość.

Patrzę na mapę i pytam:
- Mała skręciliśmy w prawo, prawda?
- Nie, w lewo. Krzyczę za Tobą od kilometra, że źle ale ciśniesz jak opętany
- Doskonale, wybornie…


Wracamy. Mijamy jedną ekipę, drugą, trzecią…te same, tylko w drugą stronę. Dziwnie na nas patrzą…
Następny 2 punkty idą szybko, acz czas zaczyna nas coraz bardziej gonić. Jest już po świcie, a trasy przed nami jeszcze sporo. Na jednym z wspomnianych punktów musimy przeprawić się przez most linowy. Fantastyczne zadanie, bardzo nam się podobało.

TAJEMNICZY PUNKT P

Nadszedł czas na zaatakowanie punktu P. Wykreślamy na mapie zadane okręgi i otrzymujemy 2 hipotetyczne punkty P. Na odprawie powiedzieli „szukaj wskazówek – jeśli nie znajdziesz rzuć monetą i niech o ona zadecyduje o losie twojej drużyny”.
Dwa miejsca: jedno to dawna piaskownia, drugie to Grób Nieznanego Żołnierza w środku lasu.
Wybieramy Piaskownię –sugerując się, że„ P” jak piaskownia.
W bazie po rajdzie dowiem się, że były 2 punkty P (rewelacja!!!) i niezależnie od wyboru można było ten punkt zaliczyć, jeśli się go tylko znalazło.
Miejsce na punkt rewelacyjne – sami zobaczcie:


Zostaje nam niecałe 3h do limitu czasu i 3 punkty. Wydaje się to formalnością, ale w tym miejscu los postanowił z nas zakpić. Postanowił poddać nas iście morderczej próbie, której nie podołał niegdyś koń Artax – kto zna film „Niekończąca się opowieść” ten wie o co chodzi. Podobnie jak Artax i Atreyu znaleźliśmy się…

W BAGNACH ROZPACZY
Z punktu P postanawiamy udać się na kolejny punkt drogą koło starej przepompowni. Odchodzi ona od drogi, którą przyjechaliśmy na pkt P, gdzieś w połowie wielkiej łąki. W praktyce jednak do starej piaskowni nie przyjechaliśmy drogą, ale lekko wydeptanym pasem łąki – odbicia w kierunku przepompowni także nie widzieliśmy.
Oznacza to, że drogi te istnieją tylko na mapie i dawno zarosły przez ogromną łąkę (ta łąka jest naprawdę duża – ma tak dobrych kilka kilometrów).
Postanawiamy się „wyazymutować z kompasem” na dawną przepompownię, bo objechanie tej łąki zajmie strasznie dużo czasu – trzeba kombinować przez oddalone miejscowości bo nie ma innych dróg. Ruszamy zatem „na szagę”, nie wiedząc że będzie to największy nasz błąd na tym rajdzie – o ile nie ever.
Zaczynamy iść przez mokrą, wysoką trawę (rosa). Z każdym metrem łąką jednak dziczeje, pojawiają się osty, pokrzywy, kolczaste krzaki itp. Idziemy jednak dalej za wskazaniem kompasu. Dosłownie po chwili wkraczamy w królestwo pokrzyw – niektóre z nich sięgają do klatki piersiowej. Wszystko jest także mokre od porannej rosy. Nie mija kilka minut jak jesteśmy mokrzy i poparzeni. Bardzo poparzeni. Odnajdujemy jednak budynek starej przepompowni. W zasadzie to ruiny zarosłe jeszcze większymi pokrzywami – niemniej, teraz już powinno być bliżej niż dalej. Na północ lub na wschód od ruin aż do granicy lasu. Ruszamy, ale kierunek północny odcina nam rzeka. Według mapy powinien być tu mostek i droga za nim, ale nic z tych rzeczy się tu nie pojawia – są tylko pokrzywy. Nie uśmiecha nam się wracać przez nie (bo szliśmy tu z 10 minut i to cały czas przez morze tych diabelnych roślin), więc brniemy dalej – wschód nas także urządza.
Poglądowo wygląda to tak:


Przecinamy kolejne cieki wodne – jedne mniejsze, inne większe. Pokrzywy zamieniły się w szuwary. Grunt pod nogami to błoto, jest bardzo podmokło ale da się iść. Szuwary stają się coraz wyższe, w pewnym momencie niektóre są naszej wysokości więc widoczność staje się bardzo ograniczona.
Na horyzoncie widać jednak korony drzew – granica lasu, tam chcemy dotrzeć. Nagle drogę odcina nam kolejna rzeka, także nie do przejścia zmuszając nas do skrętu na południe.


Południe nie urządza nas w żaden sposób, ale nie mamy wyboru – tzn można się cofnąć, ale do starej przepompowni mamy już kawał drogi, a powrót do punktu P i szukanie innej opcji to było by teraz 40-50 min w plecy. Szukamy przeprawy przez rzekę, która nas odcina.
Z każdym krokiem jednak przecinamy kolejne cieki wodne a rzeka wydaje się rozszerzać a nie zwężać – nigdzie nie ma się jak przeprawić. Nagle – TRACH – kolejna rzeka i mamy już zupełnie fatalny kierunek zachodni…


Co gorsza gruntu już nie ma właściwie wcale, czasami idziemy po kostki w wodzie i błocie. Szuwary nadal przysłaniają widoczność, każdy krok to spora utrata energii bo zasysa buty, rower trzeba nieść a i tak utyka w roślinności.Wściekli postanawiamy wrócić do głównego koryta, ale nie chcemy wracać po kwadracie bo to kawał drogi, tylko idziemy na azymut na północ… błąd, błąd, błąd.
Wchodzimy jeszcze głębiej w bagna. Część cieków wodnych jest do przejścia, część nie – więc ciągle skręcamy, staramy się wyminąć, potem korygujemy, przekraczamy kolejne rzeczki. Nagle nas znowu odcina…
Nagle uświadamiamy sobie, że jesteśmy gdzieś pośrodku bagna – nie umiemy wrócić się po własnych śladach. Część rzek jest do przejścia, część nie – co sprawia, że zaczynamy chodzić w kółko. Widzimy to na kompasie. Krążymy po bagnie i nie umiemy z niego wyjść!
Poglądowo oczywiście (X to nasze położenie) – bardzo poglądowo, bo nasza widoczność to 4-5 m szuwar przed nami, a przebiegów tych strumieni nie znamy



Pierwszy raz w życiu mamy taką sytuację – wiemy gdzie jesteśmy na mapie, wiemy gdzie chcemy iść, a nie jesteśmy w stanie. Nie jesteśmy też w stanie się wrócić. Utknęliśmy na dobre.
Zgubiliśmy się w życiu nie raz, ale taką sytuację mamy po raz pierwszy.
Jest jeszcze jedna zmienna w tym równaniu – komary. Wjechaliśmy im na chatę, wpadliśmy im na kwadrat, niemal słyszę jak krzyczą „O chipsy przyszły”. Są tu ich 1000-ce. Koszmar.
Brodzimy w wodzie, poniżej kilka zdjęć jak o wyglądało.

Mija 1,5 godziny a my nadal chodzimy w kółko po bagnie – o którym dowiem się później z internetu, że nazywa się „Użytek Zielone Łąki” i „Rozlewiska Moczarki” (jak miło prawda….). Próbujemy iść na północ lub wschód, ale ciągle nas „zawraca” jakaś rzeka. Czasem wpadamy w błoto do połowy łydki. Masakra. Jest naprawdę źle bo wiemy już, że przepadło miano Tropiciela – nie zaliczymy wszystkich punktów w limicie czasowym, ale co gorsze zaczyna być realne że nie dotrzemy do bazy w limicie czasowym z tym co mamy. Minęło 1,5h a my nadal nie potrafimy wyjść z tej pułapki. Poparzeni, pogryzieni, wściekli, przybici i zniechęceni…tylko co dalej.
Nie ma nawet jak: „pierdol***ć tym wszystkim i wyjechać w Bieszczady” bo najpierw trzeba wyjść z tego bagna.

Dobra, krytyczna sytuacja wymaga niestandardowych rozwiązań – pada pomysł: „przeprawmy się przez rzekę na dziko”. Trzeba będzie wejść do wody po pas z rowerem nad głową, ale przejdziemy dalej – na wschód lub północ. I tak jesteśmy cali mokrzy. Szukamy stosunkowo wąskiego kawałka rzeki, ale nim wejdę chcę wiedzieć w co wchodzę – biorę kawałek drąga z krzaków i wkładam. Dość głęboko, ale dotykam dna…a tu drąg MLASK i ciężko go wyjąć, tak go zasysa. Dno to muł. No nie ma bata przez to przejść…Abstrahując od doznań estetycznych, to może być nawet nie do końca bezpieczne.
Koszmar. Ten pomysł odpada.

Stoimy pomiędzy rozlewiskami, a komary mają prawdziwą ucztę. Co dalej?




Artax, koń który utonął w Bagnach Rozpaczy…jakoś tak przypomina mi się „Niekończąca się opowieść”. Nie mówię jednak o tym skojarzeniuBasi, bo widzę że Ona ma już bardzo dość.
Ja też nie jestem w dużo lepszym stanie psychicznym.
Można go opisać „K***A, CHCĘ STĄD WYJŚĆ. NATYCHMIAST!!!”
Najgorsza jest złudna nadzieja – widzimy drzewa, tam musi być początek lasu. Przedzieramy się tam, a drzewa stoją w wodzie. Za nimi dalsza część bagien. To nie była granica lasu, zagajnik pośrodku moczarów – jak na zdjęciu powyżej.

Staramy się zorientować gdzie będzie najkrócej do któregokolwiek końca tego bagna. Chrzanić północ i wschód, południe jest zajebistym kierunkiem jeśli tylko tam jest bardziej sucho J
Walimy na południe – gdzieś na horyzoncie widzę kable, linia wysokiego napięcia. Słup na pewno nie stoi na największym bagnie. Próbujemy się tam kierować. Finalnie im bliżej słupa tym coraz bardziej sucho, nadal roślinność wysoka i szuwarowopodobna ale grunt twardszy.
Udaje się dotrzeć do słupa i dalej na południe, do torów.
Straciliśmy ponad 2h…miano przepadło. 3 punkty do zrobienia plus powrót do bazy a zostało 45 min.
Postanawiamy zaliczyć jeszcze jeden punkt, ten po drodze do bazy i potem zastanowić się co dalej.
Najważniejsze, że udało się wyjść z tej koszmarnej pułapki.

FINISH – ARAMIS STYLE

Docieramy na punkt zaraz za torami kolejowymi. Podbijamy się i chwilę rozmawiamy z obsługą. Są zaskoczeni jak wyglądamy – przemoczeni, ubłoceni jakby przed chwilą przeszedł jakiś wodny armagedon. Mówimy w 2 zdaniach co się stało i mówimy, że jesteśmy wściekli bo miano nam przepadło. Wściekli i przygnębieni. Wtedy odbywa się kluczowy dialog Basi z obsługą punktu:
Obsługa: Może zdążycie, ile macie czasu jeszcze. Jest 7:40
Basia: Do 8:20. 40 minut
Obsługa: 40 minut…uh. Trochę ciężko, punkty nie są daleko, ale 40 minut to trochę mało.
Trochę mało co…nie powiedział „nie ma szans”, „pozamiatane”, „to niemożliwe”. Powiedział „trochę mało”.Ta myśl wierci w umyśle.

Basia mnie pyta: to co robimy?
„Wracamy do bazy w limicie czasu, ale bez kompletu czy robimy wszystkie punkty i przyjeżdżamy trochę spóźnieni”
Trochę spóźnieni…trochę mało…znowu to trochę.
Odpowiadam: „Wybieram opcję numer 3”
Basia: „Czyli…?”
Komplet w limicie czasu!! Ale nie mówię tego na głos. Zamiast tego mówię: „wrzucaj trójkę”.


Mój umysł jest już gdzieś indziej, widzę tylko zegar i drogę. Nie dochodzi do mnie co Basia mi odpowiada, nie słyszę też co mówi na to obsługa punktu. Zegar i droga. Nie ma w mojej głowie miejsca na nic więcej.
40 minut, nie wiem czy to realne, ale postanawiam postawić wszystko na jedną kartę.
Ruszam z kopyta, Basia za mną. Słyszę że krzyczy „ale co robimy?”.
Nie odpowiadam, cisnę. Nie chcę zapeszać. 40 min, jeśli zdobędziemy jeden punkt i zdołamy tu wrócić w 20 min to jest szansa. Stąd do ostatniego punktu jest krócej niż do tego, na który właśnie ciśniemy. Jeśli obecnie atakowany zaliczymy w 20 min, to ten ostatni także w 20 minut wyrwiemy. Cisnę przez las, Basia za mną –myślę jedź, nie zwalniaj, zabijesz mnie w bazie za ten pomysł, ale teraz JEDŹ, JEDŹ, JEDŹ !!
Wpadamy na punkt – czas 11 minuty. Podbijamy kartę i teraz powrót. Kolejne 11 minut, jak od linijki. 22 minuty na punkt i powrót. Miało być 20, mamy opóźnienie ale ostatni punkt jest bliżej niż był ten. Bliżej = nie potrzebuję 22 minut. Może 18 wystarczy!
Napieramy, krzyczę do Basi że zdążymy!

Przecinamy drogę i wpadamy w kolejny las. Staramy się nawigować„w locie” czyli bez zatrzymania: w lewo, w lewo, w prawo, druga w lewo, prosto, w lewo…jest ciężko bo szarpie na korzeniach, a my mamy pełen gaz. Byle się nie pomylić, byle się nie pomylić.
Koniec drogi, skręt w lewo lub prawo. K***A. Czyli gdzieś nam jedna ścieżka uciekła…pomyliliśmy się. W lewo czy w prawo? Gdzie jest ta Diabelska Góra (tak się nazywało miejsce, gdzie był ostatni punkt)?
Chcę jechać w prawo – kompletnie na czuja. Basia mówi: „NIE. Mamy 10 minut do dyskwalifikacji, w prawo jedziemy ‘OD BAZY’. Rąbneliśmy się gdzieś w tym lesie. Nie wiemy gdzie dokładnie, lećmy na bazę aby nie było dyskwalifikacji”.
To rozsądne, skręcamy zatem w lewo. No trudno, jednak się nie uda. Szansa była i tak mała. Mamy 10 min na powrót do bazy. Klnę pod nosem i jedziemy, nagle kątem oka dostrzegam ścieżkę – idzie w górę, ostro w górę. HAMULEC. To będzie tu. DIABELSKA GÓRA. O dzięki Ci Mała,że wybrałaś w lewo – poprowadziłaś nas przy samej górze. Basia jeszcze tego nie widzi, pyta mnie co robię.
Myślę: JAK TO CO? ZWYCIĘŻAM !!!
To przecież tutaj. Zostawiamy rowery i wbiegamy prawie po pionowej skarpie – jest punkt.
PODBIJAJ !!! wyję do obsługi. Dostajemy wpis, jest 8:12. 8 minut. Zbiegamy w dół, wskakujemy na rowery i kręcimy ile się da.

Jest 8:19 gdy wpadamy na teren bazy. 8:20 gdy zdajemy karty. Udało się.
Nie wierzę, ale udało się.
Miano TROPICIELA zdobyte, po raz 3-ci.
Leżymy na trawie przed bazą…z trudem łapiemy oddech. Teraz mogę umrzeć. Wyprawcie mi jednak pogrzeb godny TROPICIELA J
Walka jak o złoto z Markiem na Mistrzostwach na Rapierze. Emocje podobne, ból ten sam :D


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
aramisy
| 10:42 czwartek, 16 czerwca 2016 | linkuj Heh..filmy co :) No nieźle, ale powiem Ci jedno - takie akcje dobrze wspomina się PO ich zakończeniu. Gdy tonęliśmy na bagnach, naprawdę nie wiedząc jak z nich wyjść to nie byłem tym faktem zachwycony. Była jeszcze jedna akcja: w błocie do połowy łydki, rower na ramieniu - patrzę wąska ścieżka. To nas wyprowadzi!! Patrz Basia, ścieżka - ktoś tędy szedł. A Basia: "taaaa i ten ktoś miał raciczki"
Brakowało tylko abyśmy spotkali jakiegoś GMORK''a* :)

*jak ktoś nie kojarzy tej "Kićki" to zachęcam do odświeżenia sobie "Niekończącej się opowieści"
mandraghora
| 16:52 środa, 15 czerwca 2016 | linkuj No rewelacja... powinni kręcić filmy na podstawie Waszych przygód :) Sukces kasowy gwarantowany i to napięcie aż do ostatniej minuty... ;-)
Gość | 14:17 niedziela, 12 czerwca 2016 | linkuj Pieknie opisane - mam dejaviu:-) My szliśmy pieszo i podobnie wspominamy bagna rozpaczy:-) Co nas nie zabije, to nas wzmocni!
chaos | 12:38 piątek, 10 czerwca 2016 | linkuj :) pieknieeeeeeee ! Bardzo ladnie opisane
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa znien
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]