aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Jesienne Beskidzkie KoRNO

Sobota, 21 października 2017 | dodano: 22.10.2017

Monika i Tomasz rehabilitują się za rok nieciągłości w organizacji Jesiennego Beskidzkiego i tą edycję robią dwudniową. Sobota to główna część trasy, a niedziela to etap dodatkowy. W naszych sercach Jesienne ma szczególne miejsce, bo każda dotychczasowa edycja była cudowna i nieziemsko ściorała nas po Beskidzie Małym. Tym razem jednak, czeka na nas inny Beskid :)

Rajd dinitrofenolowy (DNP)
Nasze przygody z Jesiennym Beskidzkim zaczęły się długo przed hasłem "3 2 1 START", a było to tak... Jako, że do KoRNO czujemy niezła chemię to chcieliśmy zapisać się na te zawody od dawna. Zwłaszcza, że Monika przekładała ich termin specjalnie pod nas, aby nie kolidowały z naszymi zawodami szermierczymi (za co raz jeszcze dziękujemy!!!).
Czekamy cierpliwie zatem na start zapisów, a tu ani widu ani słychu formularza zgłoszeniowego. Z Moniką i Tomkiem widzimy się na Rajdzie Waligóry i pytamy o Beskidzkie, a Oni że" jest, jest" - tylko nas na liście jeszcze nie ma.
Wracamy do domu, odpalamy stronę KoRNO, a tam formularza zgłoszeniowego nadal brak. Czekamy dalej, aż robi się 1,5 tygodnia przed imprezą. Trochę zaniepokojeni piszemy do Moniki czy możemy dostać formularz. Trochę się nie zrozumieliśmy i dostaję... listę startową, a tam zapisanych 30 parę osób. Co jest? Przecież na stronie KORNO nie ma formularza zapisów - jak Ci wszyscy ludzie się zapisali?
Okazuje się, że formularz jest, ale nie tam gdzie zwykle i po prostu go nie znalazłem. No jaja... ja rozumiem DNS (wiecie takie serwery co zmieniają literki w cyferki) czyli DID NOT START: zapisał się, ale nie wystartował.
Rozumiem DNF czyli DID NOT FINISH: wystartował, ale zmarł na trasie. Wygląda jednak na to, że my stworzylibyśmy nową dinitrofenolową kategorię porażki - DNP (DID NOT PARTICIPATE): chciał wystąpić, ale nie poradził sobie z zapisami.
Mało brakło, ale finalnie jednak ogarniamy zapisy... z drobnym "e do minus st" (dla niekumatych - z opóźnieniem).

"Ręka Mistrza"
Na dwa dni przed rajdem postanawiam poszukać motywacji do walki. Pamiętam, że nasze pierwsze Jesienne Beskidzkie KORNO jechałem ze "złamaną" ręką (a dokładniej ukruszoną kością, którą potem sklasyfikowano jednak jako złamanie). Jedynym problem było to, że wtedy jeszcze o tym po prostu nie widziałem - łapa bolała i ciężko się rower nosiło, ale żeby od razu złamanie :)
Zjazdy jechałem wtedy na gaz, aby jak najszybciej je skończyć, bo łapa bolała gdy szarpało kierownicą. Postanawiam zatem raz jeszcze sięgnąć po wypróbowany sposób... no ale w 2013 to rękę załatwiłem sobie na zawodach szermierczych. Teraz tak głupio ją uszkodzić bez przyczyny. Co zrobić?
WIEM!! Wejdę w drzwi! TAK, to doskonały pomysł. Rozpędzam się zatem w pewien czwartkowy wieczór i JEB, wpadam w drzwi we własnym mieszkaniu. Patrzę na łapę... działa!! puchnie aż miło. Próbuję zgiąć palce, nie da się. Hmmm, chyba jednak trochę przesadziłem... w listopadzie mamy zawody szermierze i chyba będą musieli mi przywiązać broń do ręki, jak nie odzyskam czucia w dłoni. Basia pyta czy jedziemy na pogotowie... eee...a co ja Im odpowiem, jak mnie zapytają jak to zrobiłem. Walczyłem z drzwiami i drzwi wygrały? Odwiozą mnie nie do ortopedy, ale do psychiatry... a tam to już wyjdzie wiele innych spraw - NIE MA OPCJI !!!
W sobotę rano łapą już nawet w miarę ruszam, więc chyba nie jest tak źle - ruszamy zatem na rajd. W sumie finalnie okaże się, że boląca łapa to jednak trochę przeszkadza w zjazdach, choć "wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem". Upierał się będę jednak, że był to pewien eksperyment, a nie że prawie zniszczyłem drzwi we własnym domu... sobą :P

"Za horyzontem, wielka korona gór..."
Budzik dzwoni o 3:30 czyli pół godziny wcześniej niż w typową sobotę. Zbieramy się i jedziemy do Milówki w Beskidzie Żywieckim. Wschód słońca i z porannych mgieł wyłaniają się kolejne szczyty. Jest pięknie. Część z nich jest nam już znana, część dopiero do zdobycia, ale niektóre z nich będą zdobyte dzisiaj! Pisałem Wam już, że "jesienią góry są najszczersze" - zapowiada się piękny, acz trudny dzień. Najgorsze, że po raz drugi (pierwszy to był Jaszczur w Beskidzie Niskim) zapominam pompki do amortyzatora - oczywiście nie znalazłem czasu aby go napompować w domu; "po co w domu, skoro można przed startem". Można by było, gdybym nie zapomniał tej cholernej pompki, a jako że nie pompowałem amora już dłuższy czas (np. po Waligórze i Jatce), to jadę na sztywnym widelcu. Pod moim ciężarem golenie chowają się całe i przypominam sobie czasy młodości, gdy włóczyliśmy się po Gorach, nie mając pojęcia co to jest amortyzator. Coś czuję, że będzie dzisiaj trochę szarpać na zjazdach :)

Ogarniasz regulamin? Cholera by go wzięła...
Regulamin mówi, że niektóre punkty są nieobowiązkowe. Można je zaliczyć, ale nie trzeba - nie zmieniają one liczby zdobytych punktów, ale dodają czasu do limitu. Jeden wart jest godzinę, a drugi dwie godziny, czyli można przedłużyć sobie rajd o 3 godziny, jeśli się je zdobędzie. Oba znajdują się w schroniskach i będzie trzeba ostro potyrać aby do nich dotrzeć. My oczywiście nastawiamy się, że zaatakujemy góry. Spodziewamy się także, że góry także zaatakują nas :)
Zaczynamy jednak od kapliczki w środku lasu - kapliczka na dawnym cmentarzu cholerycznym z początku XIX wieku. Chwilę go szukamy, bo miejsce mocno ukryte w lesie, ale to bardzo klimatyczny punkt. Nie obyło się bez śmiesznego zdarzenia, bo spotykamy tam jednego z zawodników z trasy pieszej. Kolega chyba się jeszcze nie obudził, bo chodzi dookoła kapliczki i mówi "to nie ta kapliczka, miała być choleryczna". Patrzymy na napis: "Ofiarom Kolery". Mówimy Mu, że to ta kapliczka, na to On do nas: "ale przecież punktu tu nie ma". Odpowiadamy, że ma być na drzewie obok. Pyta nas "a niby czemu na drzewie?" - hmmm, bo tak było na odprawie :D
Nie obyłoby się oczywiście bez naszych ukochanych wichrołomów.



Każdy ma swój własny "uphill battle"
Ciśniemy pod Młodą Horę (1003 m). Nie jest łatwo, bo podejście błotniste i strome, a tu nagle ekipa na motocrosie. Znaleźli sobie prawie pionową ścianę i dawaj: uskuteczniają uphill battle - niektórzy z nich robią to rewelacyjnie i w kilka sekund są na szczycie. Inni dopiero się uczą i pokazowo odpadają od ściany, a potem turlik, turlik w dół.
Dobrze się na to patrzy, ale trzeba cisnąć dalej - każdy ma swój "uphill battle", to nie nasza skrapa. To nie jest skarpa, której szukacie - parafrazując Yodę. Nasza jest trochę wyżej i trzeba się tam dotachać :)



Schronisko szyte na miarę :)
Mamy już kilka punktów, pora zabrać się za pierwszy punkt dodatkowy - nieobowiązkowy. Znajduje się on w Bacówce pod Krawców Wierchem (1084 m), więc ciśniemy drogą, co wije się jak jakieś dobry wonsz :)
Z każdą serpentyna, z każdym zakrętem - wyżej i wyżej, aż na szczyt. A tam zimno i wichry wieją, ale podbijamy pieczątkę schroniska na naszej karcie startowej. Taki jest właśnie sposób potwierdzania tych dodatkowych punktów.


Cauchy i Heiny z definicji dobrze odżywiali buczynę :)
Tak, tak... jeśli wymienieni panowie kojarzą Wam się z granicami to bardzo dobrze. To znaczy, że uważaliście na matematyce. Wszystko się zgadza - ze schroniska ruszamy szlakiem granicznym. Z punktu widzenia optymalizacji trasy, nie ma to oczywiście większego sensu, bo to 3 dodatkowe szczyty do przetyrania. Innymi słowy, znowu robimy akcję jak na Wilczym, kiedy byliśmy jedyną ekipą, która wybrała wariant "przez Czantorię". Jak pewnie część z Was wie, ja kolekcjonuję tabliczki w nazwami gór (aczkolwiek akcję nazywam "Tabliczku dla Szkodniczku" i ciągnę Szkodnika po kolejne okazy), a tutaj mamy combo - nie dość, że przed nami GRUBA BUCZYNA (1132m), czyli czadowa nazwa!!! to jeszcze kolejny fragment szlaku granicznego do przejechania. Nie odpuścimy sobie takiego wariantu i ruszamy. Jest bosko !!!
Nie obejdzie się bez głupiej akcji, gdzie lecimy granicą i robi się naprawdę ostry zjazd, ale taki że aż schiz. Zaciskam klamki i z duszą na ramieniu zjeżdżam - Szkodnik także daje radę. Na dole krzyczę "o kurde, zjechałem to", ale Szkodnik pyta "no, ale gdzie są słupki graniczne". No tak, na szczycie Wielkiego Gronia (1075 m) granica odbiła w prawo... a my nie. Pięknie to zjechałem, tak? No to pięknie to teraz podprowadzę... 20 minut idziemy pod górę te zjechane błędnie 250 metrów. Słowo "idziemy" jest bardzo dobrze użyte w tym kontekście. Szlak graniczy prowadzi jeszcze przez Wilczy Groń (973 m) i finalnie zjeżdżamy - z przełęczy Bory Orawskie - po punkt przy wodospadach !!! Niesamowita trasa, acz chwilę później znowu ciśniemy pod górę i zaliczamy spotkanie z nicponiami z grupy Lipowskiego...ale o tym zaraz, na razie zdjęcia z granicy, naprawy błędów oraz wodospadów







Sponiewierani przez Grupę Lipowskiego Wierchu
Brzmi jakbyśmy trafili na jakiś gang, nie? Może nie był to gang, ale jakaś bandę psychofanów przewyższeń. Pchamy najpierw żółtym szlakiem (masakra...) a potem niebieskim (o k****...) w stronę Lipowskiego Wierchu (1324 m) . Podejście jest kosmiczne i wydaje się nie kończyć. Mamy wrażenie, że prędzej dotrzemy do nieba niż na szczyt - np. schodząc na zawał. Pchamy, a góry nie ubywa. Mamy już około 2000 przewyższeń w nogach, a Lipowski twardo się opiera przed dopuszczeniem nas na górę. Jak w końcu dotrzemy do schroniska na Hali Lipowej, to padniemy na ryj przed wejściem i dopiero szarlotka postawi nas ponownie na nogi. Zbieramy drugą dzisiaj pieczątkę na kartę startową i ruszamy dalej. Uważajcie jednak na tą grupę, bo goście prezentują nienormalne PODEJŚCIE... do schroniska :)



Boracze Pani lubi? Boracze Pani zna? Ja Pani wytłumaczę jak się na tą Halę pcha
Zapada noc, a my nadal w górach. Lecimy przez Boraczy Wierch (1244 m(, a chwilę później kierujemy się na bardzo RADYKALNY WIERCH (1144 m) :D
No dobra Redykalny a nie radykalny, ale jako że musimy go podjechać dwa razy to tak go nazwałem. Czemu dwa razy? Musimy zjechać po jeden z punktów - tak, mniej więcej do połowy tej góry i potem wrócić na szlak, aby kierować się na Halę Boraczą po kolejny punkt. Baracze Szkodnik lubi? To Szkodnik na Boracze pcha :)
Jest ciemno, zimo i do domu daleko, ale nadal mamy 2 godziny do limitu, a więc walka trwa. Zbieramy trzecią i ostatnią pieczątkę ze schronisko i ruszamy zjazdem w dół. Nocne kamieniste zjazdy, zwłaszcza robione na sztywnym widelcu i ze obolałą łapą - chyba jednak powinniśmy się chociaż trochę leczyć.





To kochbunkier? No to kaplica...
a nawet kaplice. Punkty na dole to kapliczki, w tym jedna robiąca niesamowite wrażenie nocą (pięknie podświetlona... szkoda tylko że prowadziło do niej 1000 schodów. Ledwie tam wyleźliśmy po całym dniu w górach). Jeden z punktów znajdował się także na SW od kochbunkra - z resztą sami popatrzcie, jakie tam bunkry były!!




"I tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy"
Został jeszcze ostatni punkt - drzewo z drabiną, a potem już zjazd do bazy. Wszystkie punkty zaliczone, cały dzień w górach: 2600 metrów przewyższeń i 90 km w nogach. Było niesamowicie, a w niedzielę mamy jeszcze drugą część trasy. Będzie ciężko, bo nogi tak bolą, tak że zapomniałem o bolącej łapie :)
Do bazy docieramy kilka minut przed rozszerzonym (za dodatkowe punkty) limitem - 21:00, myjemy się i siadamy do planszówek z organizatorami. Potem wieczór zamienia się reczital głupich kawałów, ale przed północą kierujemy się spać, bo w niedzielę o 8:00 start drugiego dnia zawodów!

DZIEŃ DRUGI:
Tym razem pogoda nie okazuje się dla nas łaskawa. Sobota była bezdeszczowa, choć zimna. Niedziela jest zimniejsza i leje - fantastycznie, ale cóż zrobić trzeba jechać :)
Zmęczenie daje się we znaki, ale i tak zrobimy prawie wszystkie punkty (bez jednego - w centrum Zwardonia), ale tuż przed deszczem załapiemy się na piękne punkty widokowe, gdzieś pod Czerwieńską Grapą (835 m) oraz pod Palenicą (686 m). O wynikach nie ma co dużo pisać, bo frekwencja dziewczyn na naszej trasie była tak wielka, że nie wystarczyło ich do obsadzenie całego podium (były całe dwie). Wystarczyło zatem wyjechać po jeden punkt i wrócić do bazy, aby mieć srebro :)
Kto by jednak szedł po tak małej linii oporu, zwłaszcza w górach - rzuciliśmy się na komplet punktów górskich w sobotę i się udało!! Zresztą nie tylko my, bo Andżelika z Wojtkiem także zaliczyli cała trasę, także z punktami dodatkowymi. Jest moc :)
A w niedzielę dokładamy jeszcze około 45 km i prawie 1000 przewyższeń. Taki bonus od Moniki i Tomka.
Na koniec jeszcze kilka zdjęć z niedzieli:









Kategoria SFA, Rajd


komentarze
kosma100
| 07:06 poniedziałek, 23 października 2017 | linkuj Fajny opis :-)
Tomek miał pompkę do amortyzatora - wystarczyło tylko zapytać, a życie stało by się prostsze, a zjazdy przyjemniejsze :-)
Pozdrawiam!
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa widzi
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]