Biathlon rowerowy 2018
-
DST
42.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 września 2018 | dodano: 14.09.2018
Na Biathlony Rowerowe jeździmy regularnie od kliku
lat – w tym miejscu podziękowania dla Zdezorientowanych, za to że nam je
kiedyś pokazali. Ta impreza to po prostu czysta zabawa. Upala się ile
sił w nogach na strzelnicę, oddaje 5 strzałów,
potem upala się z powrotem do mety. Za każde pudło, otrzymuje się 1
minutę kary, warto więc strzelać celnie. Jednakże jeśli dobrze upalacie to
uspokojenie oddechu przed strzałem bywa nielada wyzwaniem.
Zmordowani Mordownikiem ciśniemy DALEJ (niż zazwyczaj)
Biathlond Nowohucki zawsze wypada w drugą niedzielę września, czyli zawsze dzień po Mordowniku. W praktyce oznacza to, że w nogach mamy zawsze jakieś 110 – 140 km, nierzadko w terenie trudnym, więc nasz świeżość jeśli chodzi o Biathlond, skończył się na którymś z ostrzejszych podjazdów wymyślonych przez Janka Mordownika. Z drugiej strony narzekać nie mogę, bo po pierwsze nikt nam na Mordwnika jechać nie każe (naprawdę?), a poza tym gdyby Biathlon wypadał w sobotę, to nigdy byśmy na niego nie pojechali bo by nas nie było. Z dwojga złego zatem, lepiej że organizowany jest w niedzielę, bo dzięki temu możemy wybrać się na obie imprezy. Zawsze jednak zostają takie przemyślenia… jaki to miałbym wynik gdyby tak pocisnął na świeżo :)
Co więcej, przez ostatni lata ze względów organizacyjnych (budowy, roboty drogowe) trasa Biathlonu miała niecałe 5 km. Niby malutko, ale wiecie… UPALANIE. Ludzie na mecie spadali z rowerów ze zmęczenia. 5 km to na tyle niewielki odcinek, że można było cisnąć na FULL cały czas, bez rozkładania sił na trasę. Minuta kary za nietrafienie do celu to był kosmos. Minuta na takiej trasie to wieczność. A jak się komuś przydarzyły 2, 3 albo 4 pudła to leciał w tabeli w p**** pieron :)
Tegoroczny, jubileuszowy bo X Biathlon rowerowy, wraca do trasy dłuższej. Mamy teraz 15 km. Nadal 5 strzałów, ale przy 15 km, kara za pudło, nie jest już tak dotkliwa. To cieszy, acz te 15 km w trybie upalania to przejechać trzeba. Nogi trochę jak z waty po Mordowniku, ale co tam jedziemy. Będzie fajnie.
Z Mordownika wróciliśmy grubo po 3:00 w nocy, a o 8:40 musimy wyruszać na Biathlon. Kiedyś ten tryb życia mnie wykończy… weekend, czas relaksu…taaaa
Na starcie melduje się stała ekipa, która odwiedza tą imprezę – Zdezorientowani (także po Mordowniku, ale na trasie krótszej bo zaspali na długą :P) oraz Kamila i Filip. Jest także Wyklęty (bo przestał organizować rajdy) ale Niezapomniany Organizator takich rajdów jak Ciupaga Orient czy Galicja Orient, czy też Odyseja Miechowska.
Do 9:30 rejestrujemy się i potem w eskorcie policji odbywamy przejazd honorowy na start.
OGIEŃ Z DU*Y
Jak krzyczą na zawodach DH. Puść te klamki… tutaj jednak puszczenie klamek nie wystarczy. Tutaj trzeba jeszcze cisnąć.
Na starcie mamy dobrać się 5-tkami. Jako, że Agata i Bartek startują trochę później, to brakuje nam 5-tej osoby. Organizatorzy dołączają nam młodego chłopaka w niebieskiej koszulce – na potrzeby relacji będę nazwę Go „Niebieski”, bo nie poznałem nawet jego imienia. Określenie to powinno odczytywane być jak najbardziej pozytywnie, po prostu nie jestem w stanie w żaden inny sposób go scharakteryzować.
Jeszcze krótka odprawa: nie zderzać się, trzymać się prawej, sięgając po broń zachować rozsądek, słuchać się służb itp. i ruszamy.
Od pierwszych sekund ruszamy z kopyta i od pierwszych sekund uda krzyczą: na głowę upadłeś, nie pamiętasz co było wczoraj?
Niebieski szybko się oddala, ale nie ścigam go za wszelką cenę – może dałbym radę Go dojść, acz wątpię, bo poszedł jak burza. Na pewno nie utrzyma takiego tempa przez 15 km. Jadę własnym tempem, ale staram się aby prędkość nie spadała poniżej 30 km/h. Wszystko boli, ale trzeba zacisnąć zęby i napierać.
Wpadamy za pierwszy zakręt, Niebieski jeszcze w zasięgu wzroku, ale już naprawdę daleko przede mną. Jeśli jest tak silny aby utrzymać to tempo cały czas, to i tak nie mam z Nim szans. Kto wie jednak, może wypruje się na początku i będzie zwalniał w końcówce. Trzeba jechać swoje – mam doświadczenie z rajdów, to także nie jest mój pierwszy Biathlon, znam zatem już trochę swoje możliwości, jak i ograniczenia.
Tymczasem na drodze ogromna, głęboka kałuża. Da się ją objechać z lewej i prawej, ale inni zawodnicy, z poprzednich piątek lub już powracający blokują trochę te boczne przejazdy. Musiałbym wyhamować i czekać na swoją kolej. Trudno – idę środkiem. Jest na tyle głęboko, że fala pochodząca od przejazdu zalewa mi całe nogi, aż po kolana. Buty mam dokumentnie przemoczone w ciągu 2-3 sekund, ale co tam… ciśniemy dalej. Filip dobrze się trzyma. Próbuję przyspieszyć aby Go trochę odstawić, ale się nie daje. Bestia jest tuż za mną.
Wpadamy w część "ogródkową" trasy, raz błoto, raz płyty betonowe i szarpie na boki, ale jak tylko mogę to wyprzedzam zawodników z poprzednich grup startowych. Mam wrażenie, że zaraz umrę… na szczęście przy takich prędkościach trasa będzie się zaraz kończyć, nastąpi nawrotka, pęd na strzelnicę i do mety.
„Zrobiliśmy 3,5 km” – krzyczy z tyłu Filip. Jak 3,5 km… czyli nawet nie jestem w połowie do nawrotki. To jest cios dla psychiki… umrę zejdę na zawał. Staram się jakoś zebrać po tej radosnej nowinie i utrzymać tempo. Uda krzyczą z bólu, brakuje mi tchu, ale na tyle ile daję radę, cisnę dalej... Staram się nie myśleć o niczym, skupić się na drodze. Zamknąć ból w pudełku i odłożyć na półkę… na później. Teraz mi nie jest do niczego potrzebny.
W końcu, po minutach które wydają się wiecznością docieram do końca trasy – nawrotka. Nawrotka jest ciasna, muszę zwolnić – pozwala to jednak złapać oddech. Tlen, tlen, tlen… łapczywie i chciwie pożeram cząsteczki O2 :)
Ruszam z powrotem. Chwilę później mijaj Szkodnika, który zbliża się do nawrotki. Pięknie, różnica między nami to około 400 metrów – Szkodnik naprawdę ładnie ciśnie. Za kolejny moment mijam Kamilę. Zostało mniej niż połowa trasy, staram się zmobilizować i przyspieszyć. Na kilka chwil przed strzelnicą mijam Agatę i Bartka, który wystartowali w któreś grupie po nas. Cisną ile wejdzie – jest zabawa :)
Podnoszę wzrok – NIEBIESKI!! Ha! Teraz Cię dorwę… udaje mi się siąść Mu na ogonie. Dostrzegł mnie, przyspiesza, ale postanawiam że tym razem nie dam się odejść. "I'm like an X-wing commander cause I stay on target" :D
OGIEŃ Z LUFY
Na strzelnicę wpadamy równo. Rzucam okiem do tyłu, nie widzę Filipa. Nie ma co się jednak co zastanawiać na ile jest za mną, trzeba działać, aby Niebieski nie był przede mną. Już od startu miałem wszystko zaplanowane co i jak: rzucam rower, biegnąć na stanowisko strzeleckie ściągam prawą rękawiczkę (ciężko ładuje się śrut, w rękawiczkach rowerowych). Dopadam do broni, łamię ją, ładuję i przymierzam się do celu.
No istny tryb snajperski… ręce latają mi góra, dół, prawo, lewo. Delirium tremens. Gdy próbuję wstrzymać oddech aby je uspokoić, to płuca płoną żebrząc o tlen. Nie ma co długo celować i tak nie utrzymam długo broni stabilnie, zbyt wykończony na to jestem. Składam się do strzału i jest. Trafiony. Yeah !!! ładuję broń, składam się ponownie i bach – w cel.
Trafiłem trafiłem!! Świetnie dzieciaku. Nie daj się ponieść.– jeśli pamiętacie tą scenę? :D
Zostały jeszcze trzy. Strzelam – w celu. No to jeszcze raz – w celu. Mam 4 trafienia, Mam ochotę wyć z radości, do tej pory 3 to był mój rekord na tych Biathlonach. Został ostatni cel. Tylko tego nie sp****ol - powtarzam sobie w myślach, wstrzymuję oddech i strzelam. JEST. Komplet !!! YEAH KOMPLET.
Rzucam broń i biegnę do roweru. Niebieski właśnie rusza. Nie wiem ile ma trafień, ale jeśli także ma komplet to dzielą nas 2-3 sekundy. Włączam tryb pogoń. Będę jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", a On będzie ścigany jak doktor Kimble w "Ściganym" :D
Wyjeżdżając mijam się z Basią, czyli Filip musi już strzelać, nie widzę Go jednak. Krzyczę do Szkodnika tylko, że złapałem komplet i ruszam. Muszę dorwać dowódcę niebieskich :)
„Hamujesz, przegrywasz”
Niebieskie ucieka, ale ja właśnie dostałem zastrzyk euforii. Cisnę i Go dochodzę. Widzę po jego twarzy, że także jest wykończony – teraz jest najlepszy moment na atak psychologiczny. Zaciskam zęby z bólu i przyspieszam, mam wrażenie że zaraz mi gałki oczne eksplodują, ale przyspieszam. Zostawiam Go z tyłu kilkanaście metrów. Ciężko się czasem pozbierać kiedy jesteś już padnięty, a ktoś Cię wtedy wyprzedzi ze sporo większą prędkością od twojej. Jeśli właśnie masz kryzys, to psycha może wtedy klęknąć. No więc: ZOSTAJESZ KOLEGO.HASTA LA VISTA, MI AMIGO.
Mam nadzieję, że udało mi się Go zniszczyć w ten sposób właśnie. Teraz „wystarczy” dowieźć tą przewagę do mety… Wpadam za zakręt i muszę ostro hamować. To akurat najwęższa część trasy i zrobił się tłok. Kilka osób, jedzie bardziej rekreacyjnie tą imprezę, bez ścigania się i akurat tu taj na nich wpadłem. Nie mam jak ich wyprzedzić, bo z przeciwka napierają inni ciśnieniowcy. Klnę pod nosem, bo mijają kolejne sekundy… w końcu jest, lewa wolna. Zbieram się do wyprzedzania, a tu… NIE!!! NIE MOŻE BYĆ... Niebieski wyprzedza i ich i mnie.
K***!!! Pozbierał się, zebrał się w sobie i pocisnął. Te parę sekund przytrzymania w wąskim gardle i mnie doszedł. Walka zaczyna się na nowo. Wpadamy na szerszą drogę i od teraz będziemy się tasować, raz On pierwszy, raz ja. Planuję zaatakować w końcówce, ale zdaję sobie sprawę, że On planuje najpewniej tak samo. Finisz zapowiada się naprawdę ostro.
Przez moment jedziemy równolegle. Wymieniamy kilka zdań:
- Ale jazda?
- No jest zabawa!
- No to co? Dopalamy.
- Jasne. Tuż przed Tobą!! :D
Wpadamy na przedostatnią prostą - na jej końcu jest zakręt 90 stopni w lewo i potem ostatnia prosta do mety.
Składam się w zakręt, a ten myk-myk Niebieski pojechał po mniejszym łuku ten zakręt i wyszedł na prowadzenie.
Ah, jaki błąd!!
Trzeba było zamknąć, zastawić całym sobą tą linię. Grrr…. Ostatnia prosta, a On dopala jak poj.... eee... po jedzenie.
Przyspiesza. Ja też – teraz albo nigdy.
Patrzę na licznik 46 km/h – masakra !!! Na górskim rowerze, na oponach 2.4" po asfalcie :)
Niebieski zerka przez ramię czy Go doganiam – tak doganiam. Zerka drugi raz, trzeci. Tak, tak – zerkaj. Z każdym spojrzeniem przez ramię minimalnie zwalniasz, tracisz trochę skupienia na kręceniu. Meta jest tuż przed nami, moja kierownica jest na wysokości jego siodełka. Zostało może 20 metrów, mam wrażenie że umrę zaraz… tak, teraz nie wolno. Umrzesz za 20 metrów. Teraz kręć. Po prostu kręć!!
Na jakieś 4-5 metrów przed metą Niebieski przestaje kręcić, chyba aby rozpędem przejechać przez - dość wysoki - próg mety. Ja wtedy dokręcam i wyprzedzam Go o pół roweru. HA!!!
Dokładność pomiaru na tej imprezie jest do 1 sekundy, więc czas na 100% mamy taki sam, ale jednak – wyprzedzam Go o pół długości roweru. Jest pięknie. Nie wiem, czy ma jakąś karę za strzeleniem, ale nawet jeśli nie to udało się - o pół długości roweru. Szkoda tylko, że nie mogę oddychać i trochę ciemno mi w oczach :)
Mam problem z oceną czasu w takiem stanie... nie wiem ile po mnie przyjeżdża Filip, ile potem Basia i Kamila.
Jakby kogoś interesowało to:
WYNIKI są tutaj.
Oficjalna galeria z imprezy tutaj
Teraz to już tylko wpadamy z wizytą do Sierżanta Kantyny który rozdaje bigos, grochówę, drożdżówki, chleb ze smalcem i napoje.
Ta impreza jest lekko chora, ale genialna. Szkoda, że nie ma więcej takich rajdów bo maratony MTB to się nie umywają do klimaty Biathlonu. Gdzie indziej pot zaleje Wam wzrok podczas celowania, a ręce ledwie będą trzymały broń :D
(Liczba km na tym wyjeździe podana wraz z dojazdem i powrotem)
Zmordowani Mordownikiem ciśniemy DALEJ (niż zazwyczaj)
Biathlond Nowohucki zawsze wypada w drugą niedzielę września, czyli zawsze dzień po Mordowniku. W praktyce oznacza to, że w nogach mamy zawsze jakieś 110 – 140 km, nierzadko w terenie trudnym, więc nasz świeżość jeśli chodzi o Biathlond, skończył się na którymś z ostrzejszych podjazdów wymyślonych przez Janka Mordownika. Z drugiej strony narzekać nie mogę, bo po pierwsze nikt nam na Mordwnika jechać nie każe (naprawdę?), a poza tym gdyby Biathlon wypadał w sobotę, to nigdy byśmy na niego nie pojechali bo by nas nie było. Z dwojga złego zatem, lepiej że organizowany jest w niedzielę, bo dzięki temu możemy wybrać się na obie imprezy. Zawsze jednak zostają takie przemyślenia… jaki to miałbym wynik gdyby tak pocisnął na świeżo :)
Co więcej, przez ostatni lata ze względów organizacyjnych (budowy, roboty drogowe) trasa Biathlonu miała niecałe 5 km. Niby malutko, ale wiecie… UPALANIE. Ludzie na mecie spadali z rowerów ze zmęczenia. 5 km to na tyle niewielki odcinek, że można było cisnąć na FULL cały czas, bez rozkładania sił na trasę. Minuta kary za nietrafienie do celu to był kosmos. Minuta na takiej trasie to wieczność. A jak się komuś przydarzyły 2, 3 albo 4 pudła to leciał w tabeli w p**** pieron :)
Tegoroczny, jubileuszowy bo X Biathlon rowerowy, wraca do trasy dłuższej. Mamy teraz 15 km. Nadal 5 strzałów, ale przy 15 km, kara za pudło, nie jest już tak dotkliwa. To cieszy, acz te 15 km w trybie upalania to przejechać trzeba. Nogi trochę jak z waty po Mordowniku, ale co tam jedziemy. Będzie fajnie.
Z Mordownika wróciliśmy grubo po 3:00 w nocy, a o 8:40 musimy wyruszać na Biathlon. Kiedyś ten tryb życia mnie wykończy… weekend, czas relaksu…taaaa
Na starcie melduje się stała ekipa, która odwiedza tą imprezę – Zdezorientowani (także po Mordowniku, ale na trasie krótszej bo zaspali na długą :P) oraz Kamila i Filip. Jest także Wyklęty (bo przestał organizować rajdy) ale Niezapomniany Organizator takich rajdów jak Ciupaga Orient czy Galicja Orient, czy też Odyseja Miechowska.
Do 9:30 rejestrujemy się i potem w eskorcie policji odbywamy przejazd honorowy na start.
OGIEŃ Z DU*Y
Jak krzyczą na zawodach DH. Puść te klamki… tutaj jednak puszczenie klamek nie wystarczy. Tutaj trzeba jeszcze cisnąć.
Na starcie mamy dobrać się 5-tkami. Jako, że Agata i Bartek startują trochę później, to brakuje nam 5-tej osoby. Organizatorzy dołączają nam młodego chłopaka w niebieskiej koszulce – na potrzeby relacji będę nazwę Go „Niebieski”, bo nie poznałem nawet jego imienia. Określenie to powinno odczytywane być jak najbardziej pozytywnie, po prostu nie jestem w stanie w żaden inny sposób go scharakteryzować.
Jeszcze krótka odprawa: nie zderzać się, trzymać się prawej, sięgając po broń zachować rozsądek, słuchać się służb itp. i ruszamy.
Od pierwszych sekund ruszamy z kopyta i od pierwszych sekund uda krzyczą: na głowę upadłeś, nie pamiętasz co było wczoraj?
Niebieski szybko się oddala, ale nie ścigam go za wszelką cenę – może dałbym radę Go dojść, acz wątpię, bo poszedł jak burza. Na pewno nie utrzyma takiego tempa przez 15 km. Jadę własnym tempem, ale staram się aby prędkość nie spadała poniżej 30 km/h. Wszystko boli, ale trzeba zacisnąć zęby i napierać.
Wpadamy za pierwszy zakręt, Niebieski jeszcze w zasięgu wzroku, ale już naprawdę daleko przede mną. Jeśli jest tak silny aby utrzymać to tempo cały czas, to i tak nie mam z Nim szans. Kto wie jednak, może wypruje się na początku i będzie zwalniał w końcówce. Trzeba jechać swoje – mam doświadczenie z rajdów, to także nie jest mój pierwszy Biathlon, znam zatem już trochę swoje możliwości, jak i ograniczenia.
Tymczasem na drodze ogromna, głęboka kałuża. Da się ją objechać z lewej i prawej, ale inni zawodnicy, z poprzednich piątek lub już powracający blokują trochę te boczne przejazdy. Musiałbym wyhamować i czekać na swoją kolej. Trudno – idę środkiem. Jest na tyle głęboko, że fala pochodząca od przejazdu zalewa mi całe nogi, aż po kolana. Buty mam dokumentnie przemoczone w ciągu 2-3 sekund, ale co tam… ciśniemy dalej. Filip dobrze się trzyma. Próbuję przyspieszyć aby Go trochę odstawić, ale się nie daje. Bestia jest tuż za mną.
Wpadamy w część "ogródkową" trasy, raz błoto, raz płyty betonowe i szarpie na boki, ale jak tylko mogę to wyprzedzam zawodników z poprzednich grup startowych. Mam wrażenie, że zaraz umrę… na szczęście przy takich prędkościach trasa będzie się zaraz kończyć, nastąpi nawrotka, pęd na strzelnicę i do mety.
„Zrobiliśmy 3,5 km” – krzyczy z tyłu Filip. Jak 3,5 km… czyli nawet nie jestem w połowie do nawrotki. To jest cios dla psychiki… umrę zejdę na zawał. Staram się jakoś zebrać po tej radosnej nowinie i utrzymać tempo. Uda krzyczą z bólu, brakuje mi tchu, ale na tyle ile daję radę, cisnę dalej... Staram się nie myśleć o niczym, skupić się na drodze. Zamknąć ból w pudełku i odłożyć na półkę… na później. Teraz mi nie jest do niczego potrzebny.
W końcu, po minutach które wydają się wiecznością docieram do końca trasy – nawrotka. Nawrotka jest ciasna, muszę zwolnić – pozwala to jednak złapać oddech. Tlen, tlen, tlen… łapczywie i chciwie pożeram cząsteczki O2 :)
Ruszam z powrotem. Chwilę później mijaj Szkodnika, który zbliża się do nawrotki. Pięknie, różnica między nami to około 400 metrów – Szkodnik naprawdę ładnie ciśnie. Za kolejny moment mijam Kamilę. Zostało mniej niż połowa trasy, staram się zmobilizować i przyspieszyć. Na kilka chwil przed strzelnicą mijam Agatę i Bartka, który wystartowali w któreś grupie po nas. Cisną ile wejdzie – jest zabawa :)
Podnoszę wzrok – NIEBIESKI!! Ha! Teraz Cię dorwę… udaje mi się siąść Mu na ogonie. Dostrzegł mnie, przyspiesza, ale postanawiam że tym razem nie dam się odejść. "I'm like an X-wing commander cause I stay on target" :D
OGIEŃ Z LUFY
Na strzelnicę wpadamy równo. Rzucam okiem do tyłu, nie widzę Filipa. Nie ma co się jednak co zastanawiać na ile jest za mną, trzeba działać, aby Niebieski nie był przede mną. Już od startu miałem wszystko zaplanowane co i jak: rzucam rower, biegnąć na stanowisko strzeleckie ściągam prawą rękawiczkę (ciężko ładuje się śrut, w rękawiczkach rowerowych). Dopadam do broni, łamię ją, ładuję i przymierzam się do celu.
No istny tryb snajperski… ręce latają mi góra, dół, prawo, lewo. Delirium tremens. Gdy próbuję wstrzymać oddech aby je uspokoić, to płuca płoną żebrząc o tlen. Nie ma co długo celować i tak nie utrzymam długo broni stabilnie, zbyt wykończony na to jestem. Składam się do strzału i jest. Trafiony. Yeah !!! ładuję broń, składam się ponownie i bach – w cel.
Trafiłem trafiłem!! Świetnie dzieciaku. Nie daj się ponieść.– jeśli pamiętacie tą scenę? :D
Zostały jeszcze trzy. Strzelam – w celu. No to jeszcze raz – w celu. Mam 4 trafienia, Mam ochotę wyć z radości, do tej pory 3 to był mój rekord na tych Biathlonach. Został ostatni cel. Tylko tego nie sp****ol - powtarzam sobie w myślach, wstrzymuję oddech i strzelam. JEST. Komplet !!! YEAH KOMPLET.
Rzucam broń i biegnę do roweru. Niebieski właśnie rusza. Nie wiem ile ma trafień, ale jeśli także ma komplet to dzielą nas 2-3 sekundy. Włączam tryb pogoń. Będę jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", a On będzie ścigany jak doktor Kimble w "Ściganym" :D
Wyjeżdżając mijam się z Basią, czyli Filip musi już strzelać, nie widzę Go jednak. Krzyczę do Szkodnika tylko, że złapałem komplet i ruszam. Muszę dorwać dowódcę niebieskich :)
„Hamujesz, przegrywasz”
Niebieskie ucieka, ale ja właśnie dostałem zastrzyk euforii. Cisnę i Go dochodzę. Widzę po jego twarzy, że także jest wykończony – teraz jest najlepszy moment na atak psychologiczny. Zaciskam zęby z bólu i przyspieszam, mam wrażenie że zaraz mi gałki oczne eksplodują, ale przyspieszam. Zostawiam Go z tyłu kilkanaście metrów. Ciężko się czasem pozbierać kiedy jesteś już padnięty, a ktoś Cię wtedy wyprzedzi ze sporo większą prędkością od twojej. Jeśli właśnie masz kryzys, to psycha może wtedy klęknąć. No więc: ZOSTAJESZ KOLEGO.HASTA LA VISTA, MI AMIGO.
Mam nadzieję, że udało mi się Go zniszczyć w ten sposób właśnie. Teraz „wystarczy” dowieźć tą przewagę do mety… Wpadam za zakręt i muszę ostro hamować. To akurat najwęższa część trasy i zrobił się tłok. Kilka osób, jedzie bardziej rekreacyjnie tą imprezę, bez ścigania się i akurat tu taj na nich wpadłem. Nie mam jak ich wyprzedzić, bo z przeciwka napierają inni ciśnieniowcy. Klnę pod nosem, bo mijają kolejne sekundy… w końcu jest, lewa wolna. Zbieram się do wyprzedzania, a tu… NIE!!! NIE MOŻE BYĆ... Niebieski wyprzedza i ich i mnie.
K***!!! Pozbierał się, zebrał się w sobie i pocisnął. Te parę sekund przytrzymania w wąskim gardle i mnie doszedł. Walka zaczyna się na nowo. Wpadamy na szerszą drogę i od teraz będziemy się tasować, raz On pierwszy, raz ja. Planuję zaatakować w końcówce, ale zdaję sobie sprawę, że On planuje najpewniej tak samo. Finisz zapowiada się naprawdę ostro.
Przez moment jedziemy równolegle. Wymieniamy kilka zdań:
- Ale jazda?
- No jest zabawa!
- No to co? Dopalamy.
- Jasne. Tuż przed Tobą!! :D
Wpadamy na przedostatnią prostą - na jej końcu jest zakręt 90 stopni w lewo i potem ostatnia prosta do mety.
Składam się w zakręt, a ten myk-myk Niebieski pojechał po mniejszym łuku ten zakręt i wyszedł na prowadzenie.
Ah, jaki błąd!!
Trzeba było zamknąć, zastawić całym sobą tą linię. Grrr…. Ostatnia prosta, a On dopala jak poj.... eee... po jedzenie.
Przyspiesza. Ja też – teraz albo nigdy.
Patrzę na licznik 46 km/h – masakra !!! Na górskim rowerze, na oponach 2.4" po asfalcie :)
Niebieski zerka przez ramię czy Go doganiam – tak doganiam. Zerka drugi raz, trzeci. Tak, tak – zerkaj. Z każdym spojrzeniem przez ramię minimalnie zwalniasz, tracisz trochę skupienia na kręceniu. Meta jest tuż przed nami, moja kierownica jest na wysokości jego siodełka. Zostało może 20 metrów, mam wrażenie że umrę zaraz… tak, teraz nie wolno. Umrzesz za 20 metrów. Teraz kręć. Po prostu kręć!!
Na jakieś 4-5 metrów przed metą Niebieski przestaje kręcić, chyba aby rozpędem przejechać przez - dość wysoki - próg mety. Ja wtedy dokręcam i wyprzedzam Go o pół roweru. HA!!!
Dokładność pomiaru na tej imprezie jest do 1 sekundy, więc czas na 100% mamy taki sam, ale jednak – wyprzedzam Go o pół długości roweru. Jest pięknie. Nie wiem, czy ma jakąś karę za strzeleniem, ale nawet jeśli nie to udało się - o pół długości roweru. Szkoda tylko, że nie mogę oddychać i trochę ciemno mi w oczach :)
Mam problem z oceną czasu w takiem stanie... nie wiem ile po mnie przyjeżdża Filip, ile potem Basia i Kamila.
Jakby kogoś interesowało to:
WYNIKI są tutaj.
Oficjalna galeria z imprezy tutaj
Teraz to już tylko wpadamy z wizytą do Sierżanta Kantyny który rozdaje bigos, grochówę, drożdżówki, chleb ze smalcem i napoje.
Ta impreza jest lekko chora, ale genialna. Szkoda, że nie ma więcej takich rajdów bo maratony MTB to się nie umywają do klimaty Biathlonu. Gdzie indziej pot zaleje Wam wzrok podczas celowania, a ręce ledwie będą trzymały broń :D
(Liczba km na tym wyjeździe podana wraz z dojazdem i powrotem)
Kategoria Rajd, SFA