aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Mordownik 2018

  • DST 130.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 września 2018 | dodano: 11.09.2018

Mordownik to klasa sama w sobie. Na którym innym rajdzie najwyższą nagrodą jest nieśmiertelność? Dyplomy, puchary, uściski prezesa (czasami nawet trochę zbyt czułe :D ) ale nieśmiertelność? TO JUŻ JEST KONKRET! Większość z Was pewnie wie o czym mówię, ale gdyby ktoś nie wiedział, to z formalności napiszę – na tym rajdzie, zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych w limicie czasu daje medal „Immortala”. Jak popatrzycie w mitologię (w sumie dowolną), tych nieśmiertelnych to wielu nie było (nie mylić z nieumarłymi, bo tych to zawsze jest w ch**j i amunicji czasem nie starcza)…. i tak też jest tutaj. Janko Mordownik – Organizator – czuwa nad tym, aby po tą nieśmiertelność sięgnęli tylko nieliczni… tylko Ci, którzy przetrwają, to co dla Nich dzisiaj zgotował (oprócz makaronu na koniec rajdu). Wracamy zatem zarówno na Mordownika, jak i w Beskid Niski bo tamże rozgrywać się będzie dzisiejsza batalia śmiertelników z losem, fatum, karmą i innymi takimi…
Ostrzegam jednak, że relacja może być trochę chaotyczna, ponieważ ciężko będzie mi zachować chronologię narracji. Kilka kluczowych rzeczy działo się równolegle, a i zmieniały one obraz pola walki jak w kalejdoskopie. Dość jednak wstępu, pora zaczynać. Jedziemy:


"Obaj mając artefakty, definiujące nasz stan, łącząc fakty, uknuliśmy nasz plan..." (*)
Te artefakty to kompas i mapa, a nasz stan to trans!! (nie chodzi o to, że przyjechałem w sukience – bez jaj, przecież by się w błocie ubrudziła). Mówię o stanie naszych umysłów. Nasz plan na dzisiaj to zdobycie Immortala. Ambitnie i nie wiem czy realnie, ale to dla nas cel nadrzędny. Możemy być dzisiaj nawet ostatni, ale niech to będą ostatni, z tych którzy zdobyli ten medal :)
Artefakty w postaci mapy i kompasu mają nam w tym pomóc. Różne zawirowania i uwarunkowania organizacyjno-rodzinne sprawiły, że właściwie do tygodnia przed zawodami, nie wiedzieliśmy czy uda nam się na nich pojawić, ale kiedy sprawa się finalnie wyklarowała… myśleliśmy już tylko o jednym. O nieśmiertelności i cenie jaką przyjdzie nam za nią zapłacić…
Do tej pory na 5 startów udało nam się sięgnąć po Immortala tylko dwukrotnie.

(Nasz) Mordownik Pierwszy Jurajski, na którym nie mieliśmy szans nawet zbliżyć się do Immortala, był jednocześnie rajdem, na którym zdobyliśmy swój pierwszy punkt kontrolny po zmroku i to na jakiś starych, rowerowych lampkach, a nie na taktycznych szperaczach, którymi dysponujemy dzisiaj.
Mordownik Drugi Niski zaniósł nas w takowy Beskid, w Jaśliska i tam, na rewelacyjnie poprowadzonej trasie udało nam się zdobyć wymarzony medal. To były czasy, gdy nie prowadziliśmy jeszcze bloga, ale relacja była dostępna na stronie Mordownika w archiwum. Obecnie link ten już nie działa.
Mordownik Trzeci Dobczycki to nasz drugi Immortal – na styk, wpadliśmy na teren bazy o godzinie 21:59, ale formalnie karty oddaliśmy 22:00 czyli parę sekund po limicie. Formaliści mogą uznać ten medal za naciągany, bo godzina 21:59:59sek to jest formalny koniec limitu (z dokładnością do sekund).
Mordownik Czwarty Pilicowy to nasze rozbuchane oczekiwania, brak pokory, przesadna pewność siebie, srogie wtopy nawigacyjne, nieliche awarie roweru oraz zatrucie pokarmowe. Wszystko to zsumowało się do jednego z najsłabszych startów ever. Klasyczny koniec snów o potędze. Soczysty bitch slap :/ 
Mordownik Piąty Cho-Cho-cho-łowy to jeden z najwspanialszych rajdów w naszej historii. Cudowna trasa, fantastyczne tereny i Janko Mordownik w historycznej formie – tak pojechał z trasą, że naprawdę tylko nieliczni zdobyli Immortala. Jak ktoś chciałby się cofnąć w czasie, to relacja jest tutaj.

A dziś czeka nas Mordownik VI, ponownie Niski. 
Czy dziś się uda? Czy sięgniemy po nieśmiertelność? Czy osiągniemy dziś Olimp (Szkodnik! jeśli tylko mają tam dzisiaj kotlety i ryż, to musimy tam dotrzeć!) Wyruszamy z Krakowa o 4:00 rano i około 7:00 meldujemy się w Uściu Gorlickim. Znamy te góry, a znajomość pola bitwy nierzadko bywa kluczowa.
W bazie ruch jak w ulu – właśnie wyrusza trasa piesza, a my spędzamy ostatni chwile (przed odprawą, nie nasze ostatnie chwile) na przygotowaniu rowerów oraz pogawędkach z innymi świrami.
Chwilę później dostajemy dwa arkusze mapy A3 i zaczynamy planować nasz dzisiejszy wariant. Nasz plan to zacząć od południa, potem przeprawić się przez granicę i łapać punkty po słowackiej stronie, następnie zaatakować Radocynę i Popowe Wierchy, a na sam koniec zostawić sobie okolice Gładyszowa i Przełęczy Małastowskiej.
Już pierwsze spojrzenie na mapę przywołuje w nas wspomnienie rajdu Jaszczur – Złamany Krzyż oraz tegoroczny Rajd Hawran.
Tak jak na Hawranie, niektóre punkty pokryły się z Jaszczurem, to tak niektóre punkty dzisiejszego Mordownika pokryją się z Hawranem.
Co ciekawe potrójnego pokrycia nie będzie. Nie ma też w planach Lackowej ani Rotundy… trochę szkoda, zwłaszcza Lackowej.W końcu to Mordownik :)

Kablem od Żelazka po plerach
Co charakteryzuje żelazko? Oczywiście kabel – jest on idealny do zastosowań takich jak przemoc domowa. Ładnie świszczy tnąc powietrze i jeszcze ładniej siada na plecach. Pręgi jakie zostawia na długo przypominają o nieposłuszeństwie i karze, jakie za nie spotkała. A jak siądzie w nery samą wtyczką! Ho ho ho, sinior nielichy. A gdyby kabel sam w sobie nie pomógł, to mamy tutaj i drugi element wywierania wpływu. Dobrze rozgrzany może sprawić, że będziecie się palić do roboty jaką Wam zlecą. Pamiętajcie: nie musicie się przejmować, sąsiedzi i tak powiedzą „To dobry chłopak był, mało pił”
I takie coś nas dzisiaj spotkało. Od czwartego punktu na trasie będzie z nami jechał Żelazny Andrzej…eee… tzn. Andrzej Żelazko. W sumie to od punktu pierwszego, acz na początku to się będziemy mijać wybierając różne warianty, a na 4-tym punkcie dołączy do nas na stałe. Aż do samej mety będziemy jechać już w trójkę.
Bardzo nas to cieszy, bo lubimy jeździć w grupie. Gdy napieraliśmy jak 4 jeźdźcy Apokalipsy na Rudawskiej Wyrypie albo jak 7 wspaniałych na Hawran’ie, było naprawdę super. Bardzo chętnie zatem przygarniamy Andrzeja pod skrzydła naszej patologicznej rodziny.
Nabytek okaże się jednak krnąbrny (krnąbrny, ale nie rozwydrzony) i narzuci nam ostre tempo od samego początku.
Gdy zaczniemy się opóźniać i zalegać z tyłu, sięgać będzie po kabel… w końcu nazwisku zobowiązuje i ten kabel znowu będzie ciął powietrze. Powietrze i skórę na naszych plecach. Smagani przez Andrzeja będziemy się starać jechać jak najszybciej, aby uniknąć kolejnego złowieszczego świstu nad głową i bólu w plecach (ach te duże niewygodne plecaki…).
Tak szczerze, Andrzej naprawdę subtelnie, ale i skutecznie narzuci nam tempo jazdy. Jednak to trochę wstyd zalegać z tyłu, kiedy ktoś na Ciebie czeka na górze. Trochę głupio cały dzień robić za ariergardę… i tak oto, od punktu czwartego jedziemy już całość razem.

Maciej to istny HAKer, Panie HAWRANek
No właśnie, co z tą chronologią? Piszę o punkcie czwartym, a nie napisałem nawet że wyjechaliśmy z bazy.
No więc, wyjechaliśmy z bazy. Na tym etapie kabel od Żelazka nie spada jeszcze wesoło na nasze plecy, ale mimo to w całkiem niezłym (jak na nas) tempie łapiemy dwa pierwsze punkty kontrolne dzisiaj. Dzień się ledwie zaczął a już zaczynamy łapać nieliche przewyższenia – tak będzie dzisiaj przez cały czas. W drodze na pkt 3-cie, na przełęczy Czerteż (na którą musimy się oczywiście najpierw wspiąć z Hańczowej) spotykamy Maćka Kota, który minął nas na drugim punkcie. Okazuje się, że zerwał hak przerzutki. Zatrzymujemy się i staramy się Mu jakoś pomóc. Niestety jednak ani Basi, ani mój hak (które tachamy ze sobą w plecakach), nie pasuje do jego ramy. Szkoda, bo to oznacza, że Organizator Rajdu Hawran, nie pojeździ dzisiaj za dużo. Wywalił przerzutkę, skrócił łańcuch i zrobił jeden bieg z tyłu, ale umówmy się – w terenie górskim, takie rozwiązanie nie pozwoli na wiele.
Szkodnik zerwał już - w obecnej ramie - hak dwukrotnie, a więc ma przykaz dźwigać zapasowy ze sobą. Ja też swój zapasowy tacham – nie znasz dnia, ani godziny jak powiadają. No trudno, pomóc nie zdołamy tym razem. Wozimy ze sobą wiele rzeczy, nawet spinki do nieposiadanych łańcuchów (np. 7-mkę czy 8-mkę), ale niepasującego do naszych ram haka nie wozimy. Szkoda, że nie są one jakoś bardziej normalizowane, bo wtedy raz-dwa byłoby po problemie, a Maciek mógłby cisnąć dalej.
Chwilę później spotykamy naszych starych przyjaciół z Jaślisk (Mordownik 2014). Wtedy ledwo uciekliśmy z życiem… no i zniszczyły mi trampolinę.

Dziś znowu je spotykamy… ten sam wzrok co ostatnio. Zdjęcie zrobione na ostatnią chwilę przed zadymą. Zaczęło się oczywiście, jak 4 lata temu od niewinnych słów: gdzie Wy się znowu pchacie z tą trampoliną. Niestety kawałek jej wystawał mi z plecaka i się stwory pokapowały, że ją mam.
Znowu cudem uszliśmy śmierci.


Kozich Żeberek na obiad dzisiaj nie będzie
Zjeżdżamy z naszego trzeciego punktu, z przełęczy Czerteż. Spotkaliśmy się na tam z Andrzejem, ale On na kolejny punkt – na zboczu Koziego Żebra chce podjechać od Wysowej. My do Wysowej planujemy zjechać, więc pod Kozie Żebro kierujemy się z Hańczowej. Nasz wybór wynika z faktu, że na jednych wakacjach byliśmy na Kozim Żebrze rowerami i właśnie do Wysowej z niego zjeżdżaliśmy. Znamy zatem tą drogę, wiemy że ten odcinek, który prowadzi na punkt jest w pełni przejezdny. Poza tym atak od Wysowej oznacza podjazd i zjazd tą samą drogą – taki wypad po punkt. Nie przepadamy za tym, owszem czasem inaczej się nie da, albo jest to najkorzystniejsze rozwiązanie, ale tym razem uważamy że wariant z Hańczowej jest lepszy.
Andrzej pojechał od Wysowej i… spotykamy się właściwie w tej samej minucie na punkcie. Tyle by było z tego, który wariant był bardziej korzystny. Wtedy też zapada decyzja, że dalej jedziemy już wspólnie… wtedy też pojawi się znany Wam już kabel, który będzie gorąco zachęcał nas do wysiłku i parcia naprzód.
Jestem zdruzgotany, że przejeżdżamy przez Wysową i nie zatrzymamy się w naszej ulubionej restauracji. Taki wiem, że jest dopiero parę minut po 10:00 rano, ale za każdym razem kiedy zjeżdżaliśmy z gór do Wysowej, to właśnie na obiad. A dziś nie… czuję się oszukany i pokrzywdzony. Wiem, że nieśmiertelność tania nie jest, ale kurcze bez przesady… gdy mówiłem, że godzę się na wszystko w walce o nią, to nie miałem na myśli braku obiadu w Wysowej. No bez przesady!




Słowacka masakra szlakiem niebieskawym
O suchym pysku wspinamy się do granicy. Musimy wjechać na Słowację, bo część punktów kontrolnych ukryło się poza granicami naszego kraju.
Tuż za granicą witają nas niesamowite widoki i cudowny zjazd do miejscowości u podnóża gór. Gorzej, że po odnalezieniu tych lampionów, będziemy musieli cała straconą wysokość odrabiać. Trzymamy się niebieskiego szlaku, nawet nie z wyboru, bo wielkiego wyboru nie ma. Nie ma tutaj po prostu dróg, oprócz wspomnianego szlaku. Tzn. tego szlaku też właściwie nie ma w terenie… najpierw nabijamy się na potrójny drut kolczasty. Na drzewie znak szlaku niby jest, ale drut też jest. Bawiąc się w komandosów przeprawiamy się na drugą stronę ogrodzenia i ciśniemy coraz bardziej stromą polaną. Dogania nas Paweł Brudło, który chwile z nami konferuje, ale w pewnym momencie ciężko się rozmawia bo trzeba krzyczeć… My ledwie co pchamy pod górę, po trawie bez ścieżki, a On to podjeżdża z siodła. Masakra…




Po kilku minutach tracimy Go z oczu, ale pchamy dalej. Liczymy na to, że gdzieś na tej polanie pojawi się droga w lewo, która wprowadzi nas z powrotem w stronę granicy, gdzie wisi kolejny lampion… ale „daremne żale, próżny trud” (*). Pchamy i pchamy, ale polana ciągle po horyzont. Ze wskazań licznika wynika że powinniśmy skręcać w lewo już teraz. Postanawiamy zatem przebić się na dziko. Plan był dobry, ale góry nie współpracują… tu gdzieś powinien być niebieski szlak. Zamiast niego jest pionowa ściana do zrobienia. Bierzemy rowery na plecy i staramy się ją podejść, trawersując trochę jej strome zbocze.
Nachylenie jest takie, że czasem zjeżdżamy niemal na twarzy… do tego liście i gałęzie uciekające nam z pod nóg. Nim dotrzemy z powrotem do granicy, minie godzina… masakra nas ten punkt przytrzymał. To spora strata czasowa. Nie ma jeszcze tragedii, ale pojawia się pierwszy niepokój…


Przynajmniej wróciliśmy z (nie)dalekiej podróży i jesteśmy z powrotem w kraju bogatsi o dwa kolejne punkty.
To nie koniec naszej słowackiej przygody, bo będziemy musieli pojechać po jeszcze jeden lampion na słowackiej ziemi, ale o tym już w innym rozdziale.

„Wielka Sława to żart” (*)
No jak ostatnio widziałem Sławę, to rzeczywiście była wielka… no ale cóż zrobić, skoro tak lubi pączki.
A tak serio, to śmieszna akcja się odwala bo gdy już wygramolimy się do tego parszywego niebieskiego szlaku.
Docieramy na punkt, gdzie stacjonuje chwilowo ekipa Gorlice Bike, która kręci się po okolicy i kręci filmy. Zdjęcia też robią – ogólnie zbierają materiały foto-filmowe na potrzeby relacji z Mordownika oraz na potrzeby własne, bo – z tego co zrozumiałem – przygotowywać będą również jakiś rajd.
W normalnych okolicznościach nie byłoby w tym nic dziwnego, nic nadzwyczajnego bo przecież wielu Organizatorów robi zdjęcia i filmy… ale jedzie Szkoła Fechtunku ARAMIS, więc takie spotkanie nie może skończyć się bez przygód :)
Od tego momentu w czasie, od tego punktu kontrolnego będziemy spotykać ich ciągle. Jedziemy na jeden punkt – Bike Gorlice tam są, jedziemy na kolejny punkt – Bike Gorlice mijają nas w drodze, jedziemy na trzeci punkt – znowu Bike Gorlice. Tutaj dodam, że chłopaki poruszają się autem i rowerem (podjeżdżają gdzie się da autem, a potem cisną dalej na rowerze), a więc wcale nie jest tak że jedziemy tym samym wariantem po punktach.
Co więcej, chłopaki chciałby zebrać materiał na których mają różne ekipy, a ciągle trafiają na nas, zwykle w takich momentach, gdzie nikt lub prawie nikt inny na ten punkt nie dociera.
W pewnym momencie przy 5 czy 6 spotkaniu, rozwija się mniej więcej taka rozmowa:

- To znowu Wy? Co Wy tu robicie – specjalnie wybraliśmy nieortodoksyjny wariant aby Was więcej nie spotkać!
- Czy my wyglądamy na ekipę, która wybiera ortodoksyjne warianty? Przyjrzeliście się nam? Goni nas facet z kablem od Żelazka… już jakiś 70-ty kilometr.
- OOO… to może o tym zrobimy film!
- Już zrobili… ale facet miał nie kabel a łyżkę
- Jak to łyżkę?
- No łyżkę bo to najważniejszy element jesienią – dlaczego? Bo je się nią.


A film możecie zobaczyć tutaj – ostrzegam jednak, że what was seen cannot be unseen, pamiętajcie tym.
I tak niemal do końca rajdu, chłopaki z aparatem z Gorlic będą dla nas niczym pepporoni czy jak tak :)



Parszywa 12
Iście parszywa.. bo ten punkt pokazał nam, że nasz EVIL plan stał się BAD planem (Niby to samo, ale jakże inne… tak przy okazji, zauważyliście że w jeśli poprzestawiacie litery w słowie EVIL [zły] to otrzymacie słowo VILE [nikczemny] – złe słowo tworzące inne złe słowo! Przypadek? Nie sądzę!! Takie rzeczy nie dzieją się same - dokładnie tak samo samo jest z nazwą Polsat – jak poprzestawiacie kilka liter, kilka dodacie, kilka wyrzucicie to wyjdzie Wam słowo SZATAN !!!
Wracając do Parszywej 12. Tu też się trochę chronologia opowieści zaburzy, ale to dość ważny element równania.
Punkt 12 ulokowany jest… parszywie, względem nasze trasy. Jesteśmy na granicznym szlaku i nie za bardzo wiemy jak ugryźć 12-stkę. Trzeba się po nią wrócić do Żdyni, czyli zjechać z gór. Mamy jednak jeszcze jeden punkt po słowackiej stronie i potem punkty w okolicy Radocyny. No 12-stka jest nam nijak po drodze. Opcji jest kilka, ale każda oznacza specjalną wycieczkę pod 12-stkę i powrót. Zastanawiamy się, z którego punktu ta wycieczka będzie „boleć” najmniej – starta wysokości do Żdyni będzie znaczna, trzeba będzie to potem wszystko odrobić na nowo.

Opcji było kilka, oczywiście wybraliśmy tą najlepszą lokalnie!... i najgorszą globalnie. Wiecie,
- „widzenie tunelowe”
- nieznajomość kultury pracy Kaizen,
- brak zrównoleglania procesów,
- błędne zastosowanie metody 5S,
- brak dobrych praktyk nawigacyjnych,
- złamanie 14 zasad Deminga,
- błędna analiza FMEA poprzednich rajdów,
- zgubienie tablicy kaban,
- nieznajomość metody 5Why,
- zastosowanie 6 PI zamiast 6 sigma

czyli ogólnie jak się nachapać w krótkim okresie czasu bez myślenia o przyszłości, hulanki i swawole za bieżące zyski bez perspektywy przyszłych inwestycji, ograniczona perspektywa, brak szerszego kontekstu – słowem: parszywa 12-stka.

Decyzja jaką podejmujemy to atak na Słowację, potem pkt żywieniowy w Radocynie, potem Popowe Wierchy i z nich spadniemy zjazdem do Żdyni. Od wyjścia czerwonego szlaku (schodzącego z Popowych) do pkt nr 12 jest najkrótszy kawałek ze wszystkich opcji. Brzmi nieźle, prawda?
I rzeczywiście wypad od czerwonego szlaku do 12-stki to będzie niecałe 10 minut…. Ale kolejny punkt jest PO DRUGIEJ STRONIE Popowych Wierchów.
Gdybyśmy 12-stkę zrobili od asfaltu wcześniej (acz dłuższą drogą) to nie musielibyśmy raz jeszcze podchodzić na Popowe lub ich specjalnie objeżdżać. A tym sposobem zjeżdżamy na jedną stronę góry, tylko po to aby zaraz próbować dostać się na jej drugą stronę. Tak wybrany wariant da nam ponad godzinę straty… i extra długi podjazd gratis.
A sama dwunastka wyglądała tak:


GRANICE wytrzymałości czyli „Każdy umiera w samotności”(*)
Na razie jednak, zgodnie z podjętą decyzją atakujemy ostatni słowacki punkt – nadal dumni, z tego jaki to sobie fantastyczny wariant wybraliśmy. Jak to sobie taktycznie wykombinowaliśmy – winszuje Szkodnik, winszuję. No, no, Andrzej nawet na kilka minut zaprzestał chłosty kablem od Żelazka, tak zadowolony jest tego wariantu…
Punkt łapiemy szybko, ale podjazd ze słowackiej strony… z powrotem do granicy jest masakra. Niby asfalt, niby dobra droga… a nas masakruje. Ciśniemy z wolna do góry…. do tego pod mocny wiatr. Prędzej dotrę do granic wytrzymałości, niż granic Polski… gdy w końcu osiągniemy granicę (w sumie nie wiem którą…), musimy zrobić kolejny podjazd przez garb przed Radocyną.
Gdzieś na tym podjeździe spotykamy Marcina i Wojtka. Chwila rozmowy i wiemy, że mają już zrobione 1200m przewyższenia, my 1600m. Jadą odwrotnie do nas, więc te 1200 nas jeszcze czeka… plus pewien (de)motywacyjny dodatek za wariant z Popowymi.
Gdy docieramy na pkt żywieniowy w Radocynie, robimy krótką przerwę. Opycham się pierniczkami ile tylko mogę… bo zaraz czeka nas kolejny podjazd. Tym razem właśnie pod Popowe. Na tym podjeździe… gdzie każde z nas będzie jechało same (spore odległości się między nami zrobią), dojdzie do mnie jak wieki błąd uczyniliśmy. Jak to powiedział Andrzej, to dobry podjazd na rachunek sumienia. Jedziesz a on się nie kończy, mijają kilometry a on trwa i trwa… myślisz o swoich grzechach, złych uczynkach i błędach. Tak, błędach… zwłaszcza tym jednym malutkim błędzie, dzięki któremu będziesz ten podjazd robił drugi raz. Parszywa 12….
To co mnie cieszy, to same Popowe. Leżą one na czerwonym szlaku – głównym szlaku beskidzkim. Mamy zrobiony rowerami kawał tego szlaku, ale ten fragment z Popowymi zawsze jakoś tak nam uciekał. Fajnie było wypełnić tą nieciągłość w naszym „czerwonym” przejeździe. Szkoda, że dwa razy…



Dobrze Cię znowu widzieć, Wier(ch)ny Przyjacielu
Zjeżdżamy (i trochę sprowadzamy rowery) z Popowych, bo końcówka do Żdyni to naprawdę spora ściana. Łapiemy parszywą 12-stkę… pozdrawiamy naszych fotografów, bierzemy głęboki oddech i ciśniemy z powrotem pod górę. Korekta błędu, jaką udało nam się zrobić, sprawa że nie musimy wracać pionową ścianą pod górę na Popowe, ale musimy je objechać przez Gładyszów, a pod koniec wydymać na znany nam już Wierch Wirchne. W Gładyszowie dostaję kryzysu i sunę z wolna za pozostałą częścią mojej drużyny. Gdy dymamy łąką pod górę, pod starym wyciągiem w kierunku Wirchnego, to mam ochotę położyć się na trawie i umrzeć. Nawet kabel od Żelazka nie motywuje tak jak kiedyś….
Jakoś jednak udaje mi się wdrapać na górę.

W relacji z Hawrana pisałem Wam dlaczego Wierch Wirchne to nasz Przyjaciel i jak nas wtedy uratował. Dobrze tu znowu być, lubię ten niebieski szlak. Ponownie, jak kiedyś na wakacjach i jak na Hawranie, wyprowadza nas w miarę bezboleśnie na Przełęcz Małastowską. Stąd już prosta droga do Nowicy i na kolejny punkt przy cerkwi.
Zapada pomału zmrok, trzeba założyć lampki. Jest godzina 19:45… mamy dwie godziny 15 minut do limit i dwa ostatnie punkty do zrobienia. Nie jest źle! Nie wiem czy to perspektywa, że może się dzisiaj udać, czy też po prostu mi przeszło, ale kryzys odpuszcza. Mimo ponad 2500 przewyższeń w nogach, znowu zacznie mi się całkiem nieźle jechać. Dobra, dawać te punkty!!
Pierwszy z lampionów to zakole mocno meandrującej rzeki – Basia wymierza się na niego idealnie i punkt szybko wpada w nasze ręce. Po ostatni lampion czeka nas jeszcze jedna wspinaczka. Tego trochę szukamy, nawet z dobre 10 minut, ale gdy zostaje odnaleziony jest godzina 20:48. Mamy komplet na godzinę i 12 minut przed limitem. Pozostała tylko powrót do bazy.


„Droga stąd już tylko w dół…”(*) czyli wspominając Królika (Polskiego)
Mimo tego, że jesteśmy naprawdę wykończeni wpadamy w euforię. Udało się. Szkodnik, udało się!!!
Owszem, trzeba jeszcze wrócić do bazy, ale mamy godzinę 12 minut do limitu. Nie 12 minut, GODZINĘ 12 minut!!
A do tego przed nami, głównie zjazd. Szalony zjazd nocą do samego Uścia Gorlickiego.
Nie chcę zapeszać, ale nawet jakbym teraz, w tej właśnie chwili, urwał oba koła, to i tak zdążymy.
Nic już nie może nas zatrzymać – przełamaliśmy klątwę ostatnich dwóch lat.
Zjeżdżamy przez las, aż do drogi asfaltowej, a ja mam uczucie deja vu.
Piekielnie ciemna noc, my wyjeżdżamy na asfalt z kompletem punktów… z kompletem punktów na Mordowniku! Przed nami krótki, ostatni podjazd pod przekaźnik – ogromny, świecący czerwonym, migającym światłem. Już gdzieś to widziałem. Znam ten obrazek.
4 lata temu – w Jaśliskach. Dokładnie taki sam kadr stanął mi przed oczami. Było to w Króliku Polskim nad Rymanowem. Tam także migał nam na czerwono przekaźnik, noc była równie ciemna, bezksiężycowa jak dzisiaj i także gnaliśmy do bazy po Immortala. Wtedy wpadliśmy na metę na 3-4 minuty przed limitem. Dziś chcemy zdążyć przed 21:00, tak aby udowodnić SOBIE że 13 godzin wystarczyło by nam na tą trasę. Dlatego również gnamy, sprawdzając co chwilę zegarek - tym samym nawet bardziej nasila się uczucie mojego deja vu. Chce mi się śmiać, Szkodnikowi także banan z twarzy nie schodzi, nawet Andrzej schował zakrwawiony kabel od Żelazka.
To, że „scena tego finiszu” jest niemal identyczna jak ta 4 lata temu, ma dla mnie wymiar co najmniej symboliczny..
Lecimy zjazdem do Uścia Gorlickiego ponad 50 km/h – suniemy przez noc z czołówkami na kasku i szperaczami na kierownicach… zmęczeni, styrani, sponiewierani, ale szczęśliwi i… nieśmiertelni.
Do bazy wpadamy o 20:58. 13 godzin, 130 km, 2850 przewyższeń… taka jest cena nieśmiertelności.
Basia ląduje na 3-cim miejscu w kategorii kobiet i otrzymuje kolejny w swojej karierze nagrobek (takie są tutaj trofea).
3-cie, 7-me, 20-ste… dzisiaj liczby nie mają znaczenia. Dziś jesteśmy nieśmiertelni !!!


CYTATY:

1. Pisenka Wojtka Szumańskiego "Zegarek". Wg mnie arcydzieło i majstersztyk jeśli chodzi o tekst i opowiedzianą historię.
Inna sprawa, że ja też kiedyś taki zegarek dostałem w prezencie, ale to już inna historia.
2. Wiersz Adama Asnyka "Daremne żale"
3. Strauss "Baron Cygański - Wielka sława to żart"
4. Tytuł książki Hansa Fallady "Każdy umiera w samotności"
5.  Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Mury"


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
Gość | 20:30 sobota, 15 września 2018 | linkuj mogę prosić o dokładne statystyki z jazdy? przewyzszenia, srrednia predkosc i suma kilometrów?
aramisy
| 20:25 środa, 12 września 2018 | linkuj Cieszymy się, że relacja się podobała.
Ten blog charakteryzują czasem opary absurdu :)

Dziękujemy za zaproszenie na rajd. Nie znam terminu imprezy, więc nie jestem w stanie odpowiedzieć, ale Beskid Niski kochamy i bardzo chętnie tam wracamy. Więc kto wie, kto wie... a jak się nie da na ten rajd, to może na kolejny :)
GorliceBike | 19:22 środa, 12 września 2018 | linkuj Super relacja! Jak byście chcieli jakieś teksty dla nas czasem napisać to jesteśmy otwarci. :D
Jest tylko jedna kwestia... jak na razie my działamy społecznie więc tylko taka forma współpracy wchodzi w rachubę. :D
Pozdrawiamy serdecznie i mamy nadzieję, że do zobaczenia na Hawranie 2019! :) No chyba, że będziecie mieli czas i ochotę wpaść na współorganizowany przez nas Rajd Rowerowy "Do upadłego"... no ale on ma charakter turystyczny i pod względem trudności to przy Mordowniku spacerek :) Jednak zapraszamy serdecznie. :)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa losie
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]