aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Rajd Liczyrzepy - zima 2019

  • DST 97.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lutego 2019 | dodano: 25.02.2019

Sobota to dzień w który budzik nierzadko dzwoni około 2:30. Planujemy wyruszyć w trasę około 3:30, tak aby gdzieś w okolicach 7:00 (najlepiej chwilę przed) być w okolicach Bystrzycy, niedaleko Oławy. Wstawanie idzie ciężko… niby to normalna godzina pobudki na nasze sobotnie wypraw , ale jednak jest to pierwszy raz w tym roku. Na 4 Żywioły w styczniu mieliśmy rzut beretem bo do Wolbromia, a Silesia Race startowała o północy (wystarczyło zatem się po prostu nie kłaść)… nie było takiego szoku jak teraz. Tegoroczna, zimowa edycja Liczyrzepy zmusza nas do powrotu, w znany nam reżim rajdowy. Mozolnie, ale jakoś udaje nam się ogarnąć i nawet planowo, czyli chwilę przed 4:00 rano ruszamy z rowerami na dachu w kierunku Wrocławia. Termometr wskazuje, że jest – 8 stopni, czyli „ludzki pan! kopnął a mógł zabić, ludzki pan…” . Rok temu, o tej porze było -11, a za dnia niewiele więcej. Dziś, gdy wyjdzie słońce, mamy zbliżyć się nawet do zera… mam tylko nadzieję, że nie jest to prognoza naszego wyniku. Na razie jednak mrozik trzyma, a my suniemy przez mrok na zachód, wśród innych aut z rowerami na dachu… a nie, czekaj! O takiej porze w sobotę, z rowerami, to suniemy sami...


Rogaining  - „Ty uważaj na to słowo!”
Do Bystrzycy przybywamy kilka minut przed 7:00, więc do odprawy mamy jeszcze pół godziny. W bazie, nie ma może statusu „elita w komplecie”, ale znanych i mocnych ekip jest naprawdę sporo. Powiedziałbym nawet, że bardzo dużo. Rejestrujemy się na szybko i zostaje nam trochę czasu na luźne pogawędki, podczas których oczywiście staramy się zaprosić wszystkich na naszą Kompanię Korną. Jednocześnie jesteśmy świadkami fantastycznego pocisku w wykonaniu Pawła, zwycięzcy poprzedniej edycji.
Gdy Łukasz i Jarek jeszcze przed odprawą, nieoficjalnie tłumaczą komuś, że trasa będzie rozgrywana na zasadach rogainingu, przechodzący obok Paweł rzuca krótkie: „Ty uważaj na to słowo”.
Myślałem, że padnę… tak, wiem, to hermetyczne. Hermetyczne jak niegdyś dialog:

- Nie rozumiem tej książki: gdy wyciągnięto go z wody, był cały sinus igrek. O co chodzi?
- Siny, pacanie, chodzi o słowo siny.


albo:

Mistrz gry: Idziecie przez spaloną wieś i widzicie zgliszcza
Gracz: A ile Hit Points’ów ma Zgliszcz?


No dobra, już tłumaczę o co chodzi. Rogaining, jak pewnie większość z Was już wie, to trasa nie do zrobienia nawet przez najlepszych. Nikt nie da rady przejechać je w całości w zadanym czasie. Rok temu Paweł albo nie zrozumiał, że rajd jest rozgrywany jako rogaining albo ta informacja jakoś do Niego nie dotarła… Zrobił komplet punktów. To złośliwe wtrącenie w rozmowę prowadzoną na boku, gdy chłopaki tłumaczą o co chodzi w tej zabawie, uważam za boskie. Pocisk jak z Tygrysa w 44-tym :)

Cholera, zostawiłem Żelazko na gazi…. eee … w bazie
Tymczasem do bazy przybywa coraz więcej zawodników. Organizatorzy pędzą nas zatem na wielką salę, bo za moment zacznie się odprawa. Dosłownie chwilę później słyszę znajomy świst kabla w powietrzu. Przybył Andrzej, na styk bo na styk, ale zdążył. Fajnie się znowu zobaczyć. W sumie dobrze będzie kolejny raz pojechać razem, bo te wspólne rajdy cechowała zawsze bardzo miła atmosfera. Dzisiaj jednak jakoś nam to nie wyjdzie. Nie ma jak się zgadać aby jechać razem, bo wszyscy słuchamy odprawy, a Andrzej przybył trochę spóźniony. Natomiast gdy rozdadzą mapy, to zupełnie zniknie nam On z oczu, gubiąc się gdzieś w tłumie. Nawet nie będziemy wiedzieć czy wyjechał przed czy po nas, ani na jaki wariant się zdecydował. No nic, trudno… polecimy dziś klasycznie, "rozważnie i romantycznie" czyli we dwójkę.
Planujemy wariant północno-wschodni, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Chcemy zrobić „tłuste” punkty na północnym-wschodzie, a potem dopaść zagęszczenie punktów w okolicy bazy. W drugim rzucie strategicznym, jeśli starczy czasu, planujemy złapać co popadnie na zachodzie i południu. Tak szczerze, to południe właściwie z założenia nie będzie realne przy dzisiejszym limicie czasu, ale z zachodnich punktów coś tam powinno udać nam się wyrwać.




Nawigacja (prawie) doskonała… czyli wtopa niemała
Ruszamy! Wiele ekip kieruje się po swoje pierwsze punkty na południe, a my zgodnie z planem ruszamy na wschód.
Zaowocuje to, że mimo faktu iż uczestników jest sporo, to my nie będziemy mieć tłoku przy pierwszych lampionach.
I bądź tu mądry: czy to oznacza że wybrałeś tak dobrze, a wszyscy inni dali się zwieść i cisną gorszym wariantem, czy też może twój wariant daleki jest od optymalnego i jako jedyny ciśniesz "od dupy strony"… jak myślicie, które to mogło być?
Wiecie, to tak samo, jakbyście jechali autostradą, a w radiu podawali ostrzeżenie: „Uwaga, jakieś szaleniec leci pod prąd”.
Rozglądacie się dokoła i myślicie „Jak to jeden? Chyba wszyscy!”
Niemniej na 3 pierwsze punkty wbijamy idealnie. Po prostu, po mistrzowsku: wymierzeni, wyazymutowani zgarniamy lampiony jak doświadczeni (chyba przez los…) wyjadacze. Zajmuje nam to 45 min – jest pięknie. Gnamy po 4-ty punkt i jest szansa złapać go przed godziną 9:00. Da nam to 4 punkty na godzinę – dla nas wynik doskonały. Statystycznie na rajdach łapiemy 1-2 pkt/godz, acz wiadomo że to bardzo zależy od rajdu, trudności terenowo-nawigacyjnych i odległości miedzy punktami…. Są i takie rajdy, że jeden lampion na trzy godzinny, to i tak jest dobrze.
Niemniej, jakoś tak statystycznie 2 na godzinę to jakaś tam nasza, typowa średnia. Gdy robimy 3 jest dobrze. Kiedyś udało się nam wyrwać 4 i to jest nasz rekord. Acz tak jak mówię, porównywanie takich statystyk nie do końca ma sens, ale jednak cieszy, więc to robimy… w sumie w życiu wiele rzeczy, które nie do końca mają sens, cieszą. Coś może powiedzieć o tym nasza grupa szermiercza, kiedy w trakcie ćwiczeń ogólnorozwojowo-siłowych bawimy się w tzw. „bezsensowne pokonywanie przestrzeni” – tego się nie da opisać, musicie kiedyś przyjść i spróbować…
Wracając jednak do rajdu, lecimy na wyrównanie rekordu. Jest 8:48 czyli mamy 12 minut, a punkt jest w miarę niedaleko. Wyrównamy dzisiaj nasz rajdowy rekord. Pokażemy, że nie był on jakimś pojedynczym strzałem, ale powtarzalnym osiągnięciem… i było by wszystko git, gdybyśmy na niecały kilometr przed punktem ,nie skręcili w złą ścieżkę... która chwilę później zanikła gdzieś w polu. Samo pole to przelecieliśmy na gazie, ale potem zaczęły się krzaki i utknęliśmy, jak to my, w gęstwinie. 
Kompas jest bezlitosny, miała być północ, północy nie ma… co najwyżej możemy mieć pół dnia spędzone w nieprzebieżnych krzakach, jeśli się nie wycofamy. No i rekord poszedł się paść. Nim połapaliśmy gdzie popełniliśmy błąd, wróciliśmy do rozstaju dróg, pojechaliśmy właściwą ścieżką i zgarnęliśmy lampion, minęło ponad 20 minut. Na punkcie zameldowaliśmy się tuż przed 9:30. Czyli jednak nasz 4-punktowy rekord to nie była nowa jakość jazdy, ale jakiś tam przypadkowy ewenement, a teraz mamy klasyczny „powrót do średniej” (*)





„Cmentarz to świetne miejsce! Ludzie giną aby się tam dostać…” a my coś trafić tam nie możemy
Lecimy dalej. W tej części mapy mamy trochę większe przeloty między punktami, więc nie wpadają one już tak szybko jak te pierwsze. Dzień jest słoneczny i piękny, ale jak zrobimy sobie krótki popas w środku lasu, tak koło 10:30, to bez ruchu zmarzniemy.
Ktoś mógłby się śmiać, że robimy popas niedługo po starcie. Po pierwsze, śniadanie jedliśmy o 3:00 w nocy, po drugie zawsze jest dobra pora na jedzenie. Rajd krótki (9h), więc tym razem jesteśmy bez krokietów i bułek z kotletem.
Drugo-śniadając gdzieś w środku lasu, podejmujemy decyzję, że na kolejny punkt „stary, żydowski cmentarz”, polecimy przez las, a nie na około. Jest to o tyle odważna decyzja, że ścieżek mamy tutaj setki... naprawdę setki ("były ich tysiące, a nawet setki...") i dobrze się na niego wynawigować będzie ciężko. Postanawiamy jednak spróbować, bo objazd to nadołożenie dużej ilości kilometrów. Ruszamy w las i wszystko idzie nawet w miarę dobrze. Ścieżki zgadzają się z mapą, zakręty dróg także, odległości lecą zgodnie z tymi zmierzonymi na mapie… a cmentarza nie ma. Szukając go stracimy około 20 min, nie wiedząc że wyszliśmy niecałe 100 metrów od niego...
Był po naszej prawej – odbiliśmy na ostatniej przecince za wcześniej w lewo i potem, nie wiedząc o tym drobnym błędzie, tylko pocisnęliśmy prosto zamiast w prawo na cmentarz. W praktyce wyszło, że minęliśmy cmentarz drogą równoległą, która przechodziła niecałe 100 metrów od lampionu !!! Będąc niemal na punkcie czytaj „w kółku” na mapie, ciężko było wprowadzić korektę, zwłaszcza że myśleliśmy iż wyszliśmy idealnie… finalnie dostaniemy 20 min w plecy szukając miejsca, które jest tuż przy nas.
Nie ma jednak co lamentować, trzeba cisnąć dalej. Północny-wschód wyczyszczony, czas kierować się w zagęszczenie lampionów w środkowej części mapy. Nie jest źle, ale to już drugi spory błąd nawigacyjny. To trochę dużo…


Wszystko o nas w jednym kadrze: "Tędy, zaufaj mi, to dobry skrót. Co się będziemy dobrą drogą telepać, dawaj na rympał..."


"That was too close..." (*)
Wpadamy na asfalt i gnamy drogą przez las ile fabryka dała. Nagle wzdłuż drogi, ale ewidentnie zbliżając się do niej napierają dwa ogromne jelenie. Nie, nie sarny... ale byki (duże samce jelenia). Zaraz przetną nam drogę i przeskoczą na jej drugą stronę. Kiedy są już właściwie na jezdni, tak dosłownie paręnaście metrów od nas... nagle, z ogromną prędkością wyprzedza nas samochód. Gość gna jakby piekła nie było - nie wiem jaką miał prędkość, ale na oko, to na bidę mocno ponad 100 km/h. Mija nas w ułamku sekundy, a jeleń zaczyna właśnie skok przez drogę. Wszystko dzieje się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Kierowca nawet nie zauważył wypadającego z lasu zwierzaka: brak jakiegokolwiek manewru autem, brak zaświecenia się świateł stopu... z naszej perspektywy sylwetka jelenia znika przed maską auta. Czekam na potężny huk - dźwięk gniecionej blachy i trzask pękającego szkła, a oczyma wyobraźni już widzę te urocze konwersacje z panami w niebieskim, że to nie my nasłaliśmy tego jelenia, że nie był on naszym agentem... że naprawdę chciałem dobrze, gdy dobiłem kierowcę i robiłem jeleniowi sztuczne oddychanie... i że pierwszy raz słyszę aby sztuczne oddychanie robiło się z drugiej strony....
...no więc, kiedy już niemal słyszę huk uderzenia, jeleń wyłania się zza samochodu. Lusterko ociera mu się o tyłek, tak że iskry z futra lecą. Przeszedł przed autem - po prostu na styk. Drugi zwierzak się przestraszył i odskoczył od drogi z powrotem w las. Gość za kierownicą miał naprawdę szczęście mierzone w centymetrach, ale na dzielni też będzie miał co opowiadać: niecodziennie klepie się jelenia lusterkiem po zadku. Codziennie to można klepać jedynie biedę :)
Dzięki temu że obaj zainteresowani rozwojem wypadków (jeśli łapiecie aluzję), postanowili odłożyć zajęcia z fizyki (zderzenia niesprężyste) na inny termin, jedziemy dalej bez konieczności konwersacji z ludźmi w niebieskich strojach.




PARTY HARD na bunkrze
Niedługo po akcji z jeleniem wjeżdżamy na zagęszczenie punków na mapie. Tutaj niemal przez cały czas będziemy spotykać różne znane i mniej znane (zarówno nam i w w świecie) ekipy. Jest tu także sporo bunkrów, w tym jeden z punktów opisanych jako „drzewo na kulochwycie”. Co to byłyby za rajd bez bunkrów i fortyfikacji. Pierwszy z godnych uwagi obiektów to wieża obserwacyjna, którą możecie zobaczyć na zdjęciu powyżej. Drugi to jeszcze większy obiekt, na którym…. No właśnie. Lokalsi robią sobie party hard z alkoholem. Zawsze śmieszą mnie takie sytuacje. Pewnie przez 99% czasu nie ma tu nikogo, więc zbiera się ekipa pochlać sobie w spokoju, ale wybrali zły dzień. Dziś przewali się przez ten obiekt dziesiątki zawodników. Dobrze, że chłopaki nie wpadły na pomysł aby zerwać lampion… co czasem takie lokalne pacany wymyślą. Wtedy zamiast paro-sekundowej wizyty zawodnika na punkcie, zaczyna się (po kilku chwilach, gdy przybywają następni) grupowe szukanie lampionu i misterny plan pozbycia się intruzów, sprawia, że jest ich coraz więcej i zostają na dłużej. Jak apokalipsa zombie :)
Gdy przybywamy w to miejsce, lokalsi wyglądają jakby byli już pogodzeni z losem.
Dziś będą pić, nawiedzani regularnie przez kolejne postacie szukające kartki na drzewie.
Głośnik po Bluetooth’ie napiera techniawą, ale Oni nawet nie zwracają na nas uwagi, gdy dopadamy do lampionu. My także znikamy równie szybko, niczym nawiedzające ich duchy dawnych libacji… :D








JELCZem wozimy owce na Zamek na Wodzie :)
Taaa... jak zawsze, tytuł rozdziałóww na tym blogu, mogą być lekko niepokojące, ale już tłumaczę o co chodzi. Przelatujemy przez rozległe lasy w okolicy miasta JELCZ-Laskowice, które jest domem marki samochodów, którą upodobały sobie Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej. Kierujemy się na północny-zachód mapy, zaliczając po drodze kolejne bunkry, których jest tutaj naprawdę sporo. Zapuszczamy się daleko po naszą, jedyną dzisiaj, 90-tkę, której opis to "Zamek na wodzie". Szkoda, że jesteśmy na rowerach, a nie ciężarówką bo fajnie byłoby cisnąć Jelczem przez Jelcz. Ech takie rzeczy, to tylko na naszym ukochanym Dolnym Śląsku: Jelczem przez Jelcz czy też walim na Walim :)
Gdy wpadamy nad wodę, nad którą ma być nasz zamek, to widzę że niektórzy mają tutaj życie FULL WYPASS. Brniemy przez stado owiec pilnowane i zarządzane przez dwie kozy. Bogaty w doświadczenia po zadymach z nieraz naprawdę niebezpiecznymi psami pasterskimi w górach, gdy widzę dwa duże czarne, ruchome obiekty przy owczym stadzie, od razu nastawiam się na problemy. Dopiero kiedy te dwa obiekty zaczynają robić "meee, meee" stwierdzam... Dolnośląskie - to jednak stan umysłu. Ale i tak kochamy to województwo. Udaje nam się (cudem) uniknąć stratowania przez stado i możemy się dostać na zamek, który okazują się urokliwą ruiną w zagajniku na niewielkim wzgórzu. Świetne miejsce na punkt kontrolny!




W 66 dziś nie gramy !!!

Zostało nam niewiele czasu, coś koło godziny i 40 minut. Południa mapy nie chwycimy dzisiaj za wiele, ale planujemy wyrwać jeszcze 3-4 punkty, kierując się do bazy. Wygląda to na realny plan. Na pierwszy ogień spróbujemy zatem zaatakować pkt nr 66. Jest niedaleko drogi, ale gdy zbliżamy się do odbicia w pole zaczyna martwić nas jakość ścieżki prowadzającej do niego. Chwilę później okazuje się, że nasze obawy nie były bezpodstawne. Gliniaste błoto zapycha przerzutki i zakleja koła, tak że nie chcą się kręcić. Przed nami spory kawałek przez takie warunki, więc zaczynamy się zastanawiać czy jest sens tracić tutaj czas… którego nie mamy zbyt wiele, na walkę z tym punktem. 60 pkt przeliczeniowych to nie jest mało, ale realnie patrząc, kosztować nas będzie ten lampion naprawdę sporo minut. Postanawiamy go odpuścić na rzecz złapania innych punktów w drodze do bazy. Decyzja okaże się dobra, bo expresem przeskoczmy na punkt 73. Tutaj powtórka z rozrywki i podobne warunki, ale jednak trochę mniej grząsko. O ten punkt postanawiamy powalczyć. Zejdzie nam tu czasu… oj zejdzie. Basia jest lżejsza i łatwiej przyjdzie jej pokonanie błota. Ja w pewnym momencie zapcham się tak mocno, że zostanę z tyłu, sporo za Szkodnikiem, by wyczyścić rower, który przestał się toczyć… a potem złapać oddech, bo niesienie zalepionego gliną roweru trochę mnie sponiewiera …
Dorwie mnie tu nawet jakiś gość jeżdżący pick-up’em po polu i będzie pytał czy wszystko w porządku.
Finalnie jednak uda się zdobyć 73, zwłaszcza że jeden z przejeżdżających zawodników pociśnie mi po ambicji, że zostałem z tyłu :P
Gdy dotrę z powrotem do drogi i dogonię Szkodnika, okaże się że zostało nam niecałe pół godziny…. Nadszedł czas decyzji. Odpuścić 46 i gnać do bazy (właściwie bez ryzyka spóźnienia) czy też zawalczyć jeszcze o to 46. Wg mapy droga do 46 jest lepszej klasy niż ta co prowadziła na odpuszczone 66. Poza tym z 46-tki nie trzeba wracać, tylko można przedrzeć się stamtąd dalej do asfaltu, który zaprowadzi nas już do bazy. Postanawiamy pojechać po ten punkt… popełniając 3-ci gruby błąd dzisiaj. Trzeba było, wzorem doświadczonego szulera, powiedzieć PAS i nie grać w 46, tak jak nie graliśmy w 66.
 
"Przez ile dróg musi przejść każdy z nas..." (*)
Tego nie wiem, ale chcielibyśmy chociaż przez jedną. I to jest właśnie problem, bo stąd nie ma już żadnej drogi. Do naszego ostatniego punktu (nr 46) jeszcze jakaś ścieżka prowadziła (bynajmniej nie tej klasy, co na mapie), to od niego w stronę bazy nie ma już nic - mimo, że na mapie są tutaj dwie. Wszystko zaorane. Dosłownie, bo pole po horyzont. Niby dzień jak co dzień z życia orientalisty, ale mamy 15 minut do limitu a warun nie współpracuje. Podobnie jak do punktów 66 i 73 gleba to gliniaste błoto, które oblepia wszystko, zapycha napędy i prześwit między oponą a koroną amortyzatora. Nie ma szans po tym jechać, ciężko się pcha, bo błoto jest tak lepkie, że koła przestają się kręcić. Rower niesie się ciężko, bo gleba zasysa także i buty, a rower oblepiony tą mazią waży o wiele więcej niż normalnie. Przedzieramy się w stronę cywilizacji, ale pole zdaje się nie kończyć. Nie tak jak czas... czas się kończy i to sakramencko szybko. Walimy na wprost przez pole, po najkrótszej "drodze" (drodze... dobry żart), do najbliższego asfaltu. Wiemy, że na pewno spóźnimy się na metę, ale pozostaje pytanie ile. Każda minuta to 10 punktów kary.
...gdy docieramy do asfaltu jest 16:58, do przejechania mamy coś koło 3-4 km. Dotrzeć do bazy na 17:00 nie ma szans, ale będziemy walczyć o jak najmniejsze spóźnienie. Po przygodzie z błotem wyglądamy trochę jak John McClane w "Szklanej Pułapce 3" w tej scenie (pamiętacie? W wolnym tłumaczeniu było tam "Dopiero jutro mam pranie").
Co ja będę pisał... znacie już tą historię: ciśniemy ile tylko się da i nie hamujemy dla nikogo. Nawet dla jeleni wybiegających na drogę. Gdy lecimy na metę, wyznajemy zasadę, że "co na drodze, to pod koła". Dotyczy także budynków, jezior i przepaści :)
Na metę wpadamy 17:08 czyli spóźnieni o 8 minut. 80 punktów kary do wyniku. Sporo... zwłaszcza, że nasz ostatni punkt był za 40 punktów. Cudownie: +40, -80. Czuję się tak jak zawsze, gdy stracę na wadze: kupię wagę za 50 zł, a sprzedam za 30. Trzeba było zjeżdżać do bazy, omijając 46, byłoby -40 bo bez punktu, ale +80 bo bez spóźnienia. No, ale kto mógł wiedzieć, że droga wywiedzie nas w pole... znowu, dosłownie.
Basia ze swoim wynikiem dzisiaj ląduje na trzecim miejscu podium, tracąc do miejsca drugiego... 1 minutę. Wystarczyło spóźnić się 7 minut a nie 8, czyli dostać 70 pkt kary a nie 80 i wskoczyła by na miejsce drugie. No, ale nie zawsze jest to takie proste. W szermierce jest podobnie: przecież wystarczy trafić a samemu nie dostać. Gdzie tu jakaś filozofia? Proste, prawda? :)

W bazie siedzimy prawie do 20:00 bo dobrze gada się ze tymi wszystkimi zakręconymi ekipami, które przyjeżdżają pół Polski (a czasem całą), aby tylko dotrzeć na te rajdy. Musimy jednak zbierać się, aby w miarę sensownie (czytaj: nie nad ranem) dotrzeć do domu, bo w niedzielę jedziemy do Dąbrowy do Monique i TomAsh'a siedzieć nad mapami KOMPANI KORNEJ.
W tym miejscu, raz jeszcze zapraszamy wszystkich serdecznie 22-24 marca do Lanckorony, na trasę tworzoną przez chore i niestabilne umysły. Czekają na Was zagadki Lorda SFAROC'a, zadania terenowe i bardzo, bardzo wiele lampionów (z liczbą punktów kontrolnych zbliżamy się do setki).
Gwarantujemy zatem niezapomniane przeżycie (albo nie) :D

Zapisy trwają ---> TUTAJ

CYTATY:

1) "Powrót do średniej" - tu zatrzymam się na chwilę dłużej:
(*) „powrót do średniej” – nie chodzi tutaj właściwie o cytat sam w sobie, ale o nawiązanie do książki, którą bardzo bym Wam chciał polecić. Wg mnie to jedna z najważniejszych książek jakie przeczytałem w życiu. Otwiera oczy na schematy ludzkiego myślenia i heurystyki czyli uproszczone reguły wnioskowania i błędy poznawcze. Z jednej strony książka jest fascynująca, z drugiej przerażająca, bo może przewartościować wasze postrzeganie wiedzy i doświadczenia.
Autor poświęcił niemal całe swoje życia nad badaniem jak myślimy i jakim złudzeniom poznawczym ulegamy.
Przeczytajcie koniecznie tą pozycję, a wasz System 2 Wam za to podziękuje.
Z kolei wasz System 1 przestanie być tak wiarygodny, jak do tej pory Wam się wydaje. 
Zwłaszcza polecam rozdziały o jaźni doznającej i jaźni pamiętającej oraz o tym czym naprawdę jest doświadczenie i jak wygląda proces budowania wiedzy eksperckiej w naszym umyśle. Rozdział o „powrocie do średniej” też jest dobry, a rozdział o decyzjach związanych z podejmowaniem ryzyka uważam za wybitny. Opis typowych błędów poznawczych z przykładami także otwiera oczy na świat. Przeczytacie. Naprawdę warto. KAHNEMAN DANIEL "Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym". 

2) Lando Carlissian w "Powrocie Jedi" gdy urwał antenę Sokoła Milenium.
3) Chyba wszystkim znana piosenka.


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa biekt
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]