KORNO 2022 - Popów
-
DST
110.00km
-
Sprzęt The Darkness
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 sierpnia 2022 | dodano: 01.09.2022
Budzik dzwoni o 3:00 rano... ech, czyżby sobota? Tak, to sobota i do tego sobota rajdowa! Szkodniczek pomału staje na nogi, więc wracamy do starych nawyków... zgadza się, nic nie zmądrzeliśmy przez czas (B)sinej rekonwalescencji. Jako, że ze szkodniczym kolanem jest coraz lepiej... hmmm, szkodnicze kolano, kolano szkodnicze... brzmi to jak jakiś tajemniczy artefakt, rodem z Diablo :D
No, ale wracając do głównego wątku, jako że z kolanem jest coraz lepiej, to zaczynamy na nowo pojawiać się na rajdach. Owszem to nie jest jeszcze pora na ściganie i wykręcanie życiówek, bo cierpliwość i rozsądek to klucz do bezpiecznego zakończenia całego procesu leczenia, ale i tak niesamowicie nas to cieszy, że możemy znowu RAZEM pojechać na zawody. I to nie jest tak, że idziemy na jakąś samowolkę, bo mamy oficjalne zielone światło od naszego Ortopedy... oczywiście z zastrzeżeniem, aby "nie przesadzić".
Jako, że orienteering jest naszą religią jedziemy na KORNO POPÓW (... tak wiem, to było betonowe i suche...). Może nie aż tak suche jak: "jak szybko powiedzieć, że hak holowniczy od samochodu FIAT UNO posiada ojciec?"... HAK-UNA-MA-TATA :D, ale nadal bardzo suche.
Dla tych, co nie ogarniają "hermetu" tego żartu, to baza tegorocznego sierpniowego KORNA jest w Popowie, niedaleko Działoszyna.
Tereny mniej nam znane, bo wyżej czyli Piotrków i Spalski Park Krajobrazowy i niżej czyli Jurę, mamy objechane, ale pas pomiędzy Częstochową a Piotrkowem... no ewidentnie jest nam znany znacznie mniej. Czasem jakieś rajdy otarły się o te obszary jak Bike Orient w Szczepocicach czy Jaszczur - Ukryty Wapień, ale to było w cholerę temu (coś koło 2013, 2014).
Ruszamy zatem odwiedzić Lisy nad Górą Laswartą... albo Lasy nad Górną Liswartą (?)... czy jakoś tak. Na pewno coś w ten deseń... niemniej start naszej trasy (150km) jest o 8:00 rano, a to będzie ze 3 godziny dojazdu, jakiś zapas, rejestracja w bazie, ogarnięcie rowerów... no budzik na 3:00 rano. Nie ma zmiłuj.
W bazie czeka nas niesamowicie miłe przywitanie ze strony innych zawodników, bo niektórzy to chyba regularnie śledzą proces powrotu Basi do zdrowia i jak nas zobaczą, to będą dopytywać o szczegóły wszelakie. Nie będzie jednak bardzo dużo czasu na rozmowy i będzie to musiało poczekać na koniec rajdu, bo trzeba zameldować się na odprawie.
Odprawa przebieg sprawnie, a najważniejsze informacje jakie dostajemy to:
- zakaz przechodzenia wpław przez Wartę (nie warto :P)
- tras to rogaining, a więc nikt nie zaliczy wszystkich punktów (uwielbiam tą formę zawodów, bo są najbardziej taktyczne - trzeba decydować co brać, a co nie, uwzględniając wagi punktów i ich lokalizację)
- limit spóźnień korzystny bo 1 pkt przeliczeniowy za 1 minutę, czyli od razu wiemy, ze jeździmy nie do 18:00 a do 19:00.
Po odprawie dołącza do nas Wojtek, opiekun Basi podczas jej pierwszego startu po operacji na Bike Orient nad Czarną.
Pojedziemy dzisiaj w trójkę.
No, ale wracając do głównego wątku, jako że z kolanem jest coraz lepiej, to zaczynamy na nowo pojawiać się na rajdach. Owszem to nie jest jeszcze pora na ściganie i wykręcanie życiówek, bo cierpliwość i rozsądek to klucz do bezpiecznego zakończenia całego procesu leczenia, ale i tak niesamowicie nas to cieszy, że możemy znowu RAZEM pojechać na zawody. I to nie jest tak, że idziemy na jakąś samowolkę, bo mamy oficjalne zielone światło od naszego Ortopedy... oczywiście z zastrzeżeniem, aby "nie przesadzić".
Jako, że orienteering jest naszą religią jedziemy na KORNO POPÓW (... tak wiem, to było betonowe i suche...). Może nie aż tak suche jak: "jak szybko powiedzieć, że hak holowniczy od samochodu FIAT UNO posiada ojciec?"... HAK-UNA-MA-TATA :D, ale nadal bardzo suche.
Dla tych, co nie ogarniają "hermetu" tego żartu, to baza tegorocznego sierpniowego KORNA jest w Popowie, niedaleko Działoszyna.
Tereny mniej nam znane, bo wyżej czyli Piotrków i Spalski Park Krajobrazowy i niżej czyli Jurę, mamy objechane, ale pas pomiędzy Częstochową a Piotrkowem... no ewidentnie jest nam znany znacznie mniej. Czasem jakieś rajdy otarły się o te obszary jak Bike Orient w Szczepocicach czy Jaszczur - Ukryty Wapień, ale to było w cholerę temu (coś koło 2013, 2014).
Ruszamy zatem odwiedzić Lisy nad Górą Laswartą... albo Lasy nad Górną Liswartą (?)... czy jakoś tak. Na pewno coś w ten deseń... niemniej start naszej trasy (150km) jest o 8:00 rano, a to będzie ze 3 godziny dojazdu, jakiś zapas, rejestracja w bazie, ogarnięcie rowerów... no budzik na 3:00 rano. Nie ma zmiłuj.
W bazie czeka nas niesamowicie miłe przywitanie ze strony innych zawodników, bo niektórzy to chyba regularnie śledzą proces powrotu Basi do zdrowia i jak nas zobaczą, to będą dopytywać o szczegóły wszelakie. Nie będzie jednak bardzo dużo czasu na rozmowy i będzie to musiało poczekać na koniec rajdu, bo trzeba zameldować się na odprawie.
Odprawa przebieg sprawnie, a najważniejsze informacje jakie dostajemy to:
- zakaz przechodzenia wpław przez Wartę (nie warto :P)
- tras to rogaining, a więc nikt nie zaliczy wszystkich punktów (uwielbiam tą formę zawodów, bo są najbardziej taktyczne - trzeba decydować co brać, a co nie, uwzględniając wagi punktów i ich lokalizację)
- limit spóźnień korzystny bo 1 pkt przeliczeniowy za 1 minutę, czyli od razu wiemy, ze jeździmy nie do 18:00 a do 19:00.
Po odprawie dołącza do nas Wojtek, opiekun Basi podczas jej pierwszego startu po operacji na Bike Orient nad Czarną.
Pojedziemy dzisiaj w trójkę.
W las, w las, w las !!!
Będzie upał...
Tactical System ONLINE, radar ENGAGED
Targets detected? AFFIRMATIVE
Zaczynamy od... korekty :)
W bazie nakreśliliśmy sobie wariant przejazdu. Planujemy kierować się mocno na północny zachód, aby zobaczyć jak najwięcej terenów najmniej nam znanych. Owszem jest tam Rezerwat WĘŻE oraz Jaskinia Szachownica, które poznaliśmy na "Jaszczur - Ukryty Wapień" (ech, nigdy nie poczyniłem wpisu na blogu z naszego pierwszego EVER Jaszczura...), ale pozostałe obszary to dla nas biała plama. Ruszamy zatem zgodnie z wyrysowanym wariantem.
Pierwsze dwa lampiony wpadają w zasadzie od kopa... ale wtedy nachodzi refleksja. Nasz wariant optymalny omija - żeby to chociaż wielkim, ale NIE... małym - łukiem 3 "tłuste" przeliczeniowo lampiony... ech ten rogaining... wyjeżdżacie z bazy z planem optymalnym, następnie chwilę potem korygujecie go do planu bardziej optymalnego, a potem wprowadzacie dalsze optymalne poprawki... Mógłbym to nazwać elastycznością planowania albo tak naprawdę są to korekty " w locie". W praktyce oznacza to, że wariantowość dzisiejszej trasy jest naprawdę ogromna. NO I TO WŁAŚNIE LUBIMY.
Nakręcamy się zatem małą pętlą na południe, a potem wracamy do realizacji planu podstawowego. Ubolewam tylko i to tak naprawdę ubolewam, że Budowniczy GRZECHU(warty) nie dał lampionu na największej osobliwości tego terenu - na MEGA wielkim wiatraku, który wygląda jak powiększony wiatrak biurkowy. TUTAJ (zdjęcie z netu, bo nie było tam lampionu - skandal i barbarzyństwo).
Pierwsze dwa lampiony wpadają w zasadzie od kopa... ale wtedy nachodzi refleksja. Nasz wariant optymalny omija - żeby to chociaż wielkim, ale NIE... małym - łukiem 3 "tłuste" przeliczeniowo lampiony... ech ten rogaining... wyjeżdżacie z bazy z planem optymalnym, następnie chwilę potem korygujecie go do planu bardziej optymalnego, a potem wprowadzacie dalsze optymalne poprawki... Mógłbym to nazwać elastycznością planowania albo tak naprawdę są to korekty " w locie". W praktyce oznacza to, że wariantowość dzisiejszej trasy jest naprawdę ogromna. NO I TO WŁAŚNIE LUBIMY.
Nakręcamy się zatem małą pętlą na południe, a potem wracamy do realizacji planu podstawowego. Ubolewam tylko i to tak naprawdę ubolewam, że Budowniczy GRZECHU(warty) nie dał lampionu na największej osobliwości tego terenu - na MEGA wielkim wiatraku, który wygląda jak powiększony wiatrak biurkowy. TUTAJ (zdjęcie z netu, bo nie było tam lampionu - skandal i barbarzyństwo).
Przez pola...
...i lasy
Dobry wykrot zawsze na propsie :)
"Samoloty jak dziecinnych bajek, ponad głową coraz szybciej niebo tną..." co Wy NATO? (całość TUTAJ)
Raczej jak z ruskich koszmarów bo tu huczy aż miło. Jak ja kocham Siły Powietrzne! Niedaleko stąd jest Łask, więc wiadomo co tu tak huczy... Inna sprawa, że jeśli kiedykolwiek widzieliście pokazy maszyn wojskowych, to wiecie że ten ryk silnika jest inny niż odgłosy maszyn cywilnych. Huczą nam nad głową, a my zamiast szukać lampionów wpatrujemy się w niebo. Wysoko krążą, naprawdę wysoko, ale da się ich zobaczyć. Ciekawe czy to "gatunek nie występujący dotychczas na tej szerokości geograficznej", jak powiedział o F-22 Raptor jeden z redaktorów o misji NATO AIR SHIELDING (więcej o tym TUTAJ). Ciężko dostrzec z dołu, bo latają wysoko w chmurach... może to nasze F-16'stki. Wiadomo na pewno, że to nie "smolarze" (MIG-29) bo nie zostawiają smug :P
Ech mogłyby latać trochę niżej, bo nie ma jak zdjęcia zrobić... ale dobrze, dobrze, jeśli to Rapki to niech się aklimatyzują.
A skoro już jesteśmy w takim offtopie, to widzieliście kiedyś zagładę miasta z powietrza?
Bomby zapalające, napalm, fosor, te sprawy... uwaga filmiki jest drastyczny, ale ujęcia są niesamowite. Bombardowanie Drezna. luty 1945. TUTAJ. Miasto nie było celem strategicznym, bez fabryk, bez celów militarnych... taka tam drobna zbrodnia wojenna RAF'u, no ale przecież zwycięzców się nie sądzi... no i ciężko polemizować z argumentem, że w końcu była to odpowiedź za Rotterdam, Londyn, Warszawę czy Stalingrad. Drezno płonęło kilka dni, a wiatr powodował w mieście powstawanie ognistych trąb powietrznych... ech gdyby tak to było nie w 45-tym, a 22-gim i nie w Dreźnie, ale w Mosk... dobra, rozmarzyłem się (a dla ciekawych, FILMIK z karczowania wietnamskich lasów, czyli zrzucanie z powietrza dużej ilości demokracji... to tak aby nie było, że strony, ta dobra i ta zła są takie jednoznaczne...)
No ale wróćmy do lampionów... chociaż ciężko było oderwać wzrok od cieni tańczących na niebie.
Ech mogłyby latać trochę niżej, bo nie ma jak zdjęcia zrobić... ale dobrze, dobrze, jeśli to Rapki to niech się aklimatyzują.
A skoro już jesteśmy w takim offtopie, to widzieliście kiedyś zagładę miasta z powietrza?
Bomby zapalające, napalm, fosor, te sprawy... uwaga filmiki jest drastyczny, ale ujęcia są niesamowite. Bombardowanie Drezna. luty 1945. TUTAJ. Miasto nie było celem strategicznym, bez fabryk, bez celów militarnych... taka tam drobna zbrodnia wojenna RAF'u, no ale przecież zwycięzców się nie sądzi... no i ciężko polemizować z argumentem, że w końcu była to odpowiedź za Rotterdam, Londyn, Warszawę czy Stalingrad. Drezno płonęło kilka dni, a wiatr powodował w mieście powstawanie ognistych trąb powietrznych... ech gdyby tak to było nie w 45-tym, a 22-gim i nie w Dreźnie, ale w Mosk... dobra, rozmarzyłem się (a dla ciekawych, FILMIK z karczowania wietnamskich lasów, czyli zrzucanie z powietrza dużej ilości demokracji... to tak aby nie było, że strony, ta dobra i ta zła są takie jednoznaczne...)
No ale wróćmy do lampionów... chociaż ciężko było oderwać wzrok od cieni tańczących na niebie.
Trójnóg na wzgórzu 222
Kolejny lampion nasz - widać perforator
Wapiennik - level: zacny
Takie tam z zacnym wapiennikiem :)
WIELKA SZACHOWNICA (hermetyczny tytuł, ale jak ogarniacie kim był pewien Zbyszek z USA, to wiecie o co chodzi :P)
Kilka lampionów ulokowanych jest w okolicy jeden z bardziej znanych jaskiń w Polsce, czyli SZACHOWNICY. Ech, Panie Budowniczy, czemu znowu lampiony gdzieś po okolicy, a nie w jaskini... ja wiem, że to rezerwat, ale to jest naprawdę niesamowite miejsce i można było coś podziałać :P
Na Jaszczurze - Ukrytym Wapieniu, pewien MALO przejmujący się przyziemnymi rzeczami Org zrobił w tej jaskini odcinek specjalny. Chciał nas oszukać, ale my oszukaliśmy jego, oszukawszy sami siebie. Przy jaskini, na punkcie kontrolnym, były do pobrania dwa zestawy map: dla trasy pieszej oraz dla niepieszej (czyli naszej, rowerowej). Punkty trasy pieszej były stowarzyszami trasy niepieszej i na odwrót. Zaczęliśmy od pobrania złej mapy... czyli na wejściu (i w głębi jaskini :P) szukaliśmy stowarzyszy. Była by to spektakularna porażka, gdyby nie fakt, że dopiero uczyliśmy się nawigacji, więc zebraliśmy stowrzysze względem pobranej mapy... a że mapę wzięliśmy złą, to... zebraliśmy punkty właściwie.
Udowodniliśmy, że dwa minusy dają plus :D
Jak to mawiał Yoda? "Przypomnij sobie swoją porażkę w jaskini..." (szkolenie Luka na Degobah), ale zawsze każdemu powtarzam - pierwsza zasada management'u "przekuj porażkę w sukces, albo przynajmniej tak ją przedstaw" :D
Na Jaszczurze - Ukrytym Wapieniu, pewien MALO przejmujący się przyziemnymi rzeczami Org zrobił w tej jaskini odcinek specjalny. Chciał nas oszukać, ale my oszukaliśmy jego, oszukawszy sami siebie. Przy jaskini, na punkcie kontrolnym, były do pobrania dwa zestawy map: dla trasy pieszej oraz dla niepieszej (czyli naszej, rowerowej). Punkty trasy pieszej były stowarzyszami trasy niepieszej i na odwrót. Zaczęliśmy od pobrania złej mapy... czyli na wejściu (i w głębi jaskini :P) szukaliśmy stowarzyszy. Była by to spektakularna porażka, gdyby nie fakt, że dopiero uczyliśmy się nawigacji, więc zebraliśmy stowrzysze względem pobranej mapy... a że mapę wzięliśmy złą, to... zebraliśmy punkty właściwie.
Udowodniliśmy, że dwa minusy dają plus :D
Jak to mawiał Yoda? "Przypomnij sobie swoją porażkę w jaskini..." (szkolenie Luka na Degobah), ale zawsze każdemu powtarzam - pierwsza zasada management'u "przekuj porażkę w sukces, albo przynajmniej tak ją przedstaw" :D
Wypass drzewo na punkt :D
"A jeśli z nas,
ktoś padnie wśród szaleńczych jazd
czerwieńszy będzie kwadrat,
nasz lotniczy znak
Znów pełny gaz,
bo cóż, że spada któraś z gwiazd,
gdy cała wnet eskadra pomknie na szlak..." (całość MARSZ LOTNIKÓW)
No i znów o lotnictwie... co to za rowerowy rajd, na którym więcej piszę o samolotach niż o rowerach.
No ale jeden z punktów jest na wejściu od Muzeum Dywizjonu 303. REWELACJA - takie punkty kochamy. No i muszę się przyznać, że nie wiedział że jest tu takie muzeum. Naprawdę zaskoczył mnie opis punktu "element samolotu". Takie opisy nas przyciągają, takie punkty musimy zaliczyć, więc nie było opcji abyśmy nie pojechali w to miejsce.
Co ciekawe okazało się, że obok znajduje się miejscowość NAPOLEON (co za nazwa!) i jak zwykle unikam selfie jak ognia bo uważam, że słodkie selfiki to jest gimbazjada... zdjęcia robi się komuś :P... to tym razem musiałem. Chyba drugie albo trzecie w życiu :P
No ale skoro mam sobie ustawić jakieś cele na rok 2023, to będę mierzył wysoko... :P :P :P
No ale jeden z punktów jest na wejściu od Muzeum Dywizjonu 303. REWELACJA - takie punkty kochamy. No i muszę się przyznać, że nie wiedział że jest tu takie muzeum. Naprawdę zaskoczył mnie opis punktu "element samolotu". Takie opisy nas przyciągają, takie punkty musimy zaliczyć, więc nie było opcji abyśmy nie pojechali w to miejsce.
Co ciekawe okazało się, że obok znajduje się miejscowość NAPOLEON (co za nazwa!) i jak zwykle unikam selfie jak ognia bo uważam, że słodkie selfiki to jest gimbazjada... zdjęcia robi się komuś :P... to tym razem musiałem. Chyba drugie albo trzecie w życiu :P
No ale skoro mam sobie ustawić jakieś cele na rok 2023, to będę mierzył wysoko... :P :P :P
"Fighter pilots in exile,
fly over foreign land,
Let the story be heard.
Tell of 303rd..." (całość to kolejna klasyka TUTAJ)
MyCore 2023: ustawianie celów managerskich na rok 2023 :D
Spotkanie na trasie i znowu pogawędki zamiast szukania lampionów :)
Słabe tutaj te drogi :)
Gdzieś na styku 3 województw: Śląskiego, Opolskiego i Łódzkiego
Szkodnik w lesie :)
Carmnik oraz opuszczony ośrodek wypoczynkowy
Dwa zacne miejsca na naszej trasie. Pierwsze to CARMINIK (jak ja uwielbiam takie zabawy nazwami, to dokładnie tak jak w Ojcowie można kupić CHLEB PRAOJCÓW). Marketing level genialny. W Carmniku sprzedawali zimne napoje i coś na ząb... a dziś jest 34 stopnie w niektórych miejscach. Może tego nie widać po zdjęciach, ale upał jest dewastujący... pieczemy się na wolnym ogniu. Najgorzej nie jest nawet na asfalcie, od którego odbijają falę gorąca, ale w głębokiej roślinności plugawej... jak tam się wejdzie na jakieś zakrzaczone łąki, to jest masakra.
Dlatego korzystamy z Carmnika i wlewamy w siebie hektolitry zimnych napojów... jest lepiej, a na liczniku kolo 70 km.
Kolejny punkt to opuszczony ośrodek wypoczynkowy i to jest miejsce wypass. Nie mogłem z niego wyjśc - Szkodnik musiał mnie wyciągać siłą.
Miejsce jak kiedyś Kozubnik. Uwielbiam takie opuszone ruiny...
Dwa zacne miejsca na naszej trasie. Pierwsze to CARMINIK (jak ja uwielbiam takie zabawy nazwami, to dokładnie tak jak w Ojcowie można kupić CHLEB PRAOJCÓW). Marketing level genialny. W Carmniku sprzedawali zimne napoje i coś na ząb... a dziś jest 34 stopnie w niektórych miejscach. Może tego nie widać po zdjęciach, ale upał jest dewastujący... pieczemy się na wolnym ogniu. Najgorzej nie jest nawet na asfalcie, od którego odbijają falę gorąca, ale w głębokiej roślinności plugawej... jak tam się wejdzie na jakieś zakrzaczone łąki, to jest masakra.
Dlatego korzystamy z Carmnika i wlewamy w siebie hektolitry zimnych napojów... jest lepiej, a na liczniku kolo 70 km.
Kolejny punkt to opuszczony ośrodek wypoczynkowy i to jest miejsce wypass. Nie mogłem z niego wyjśc - Szkodnik musiał mnie wyciągać siłą.
Miejsce jak kiedyś Kozubnik. Uwielbiam takie opuszone ruiny...
Carmnik :)
Ładnie tu :)
Tłusta 95-tka :)
Ruiny ośrodka
To jest tak prawdziwy napis, że aż boli.
Mój schorowany umysł od razu dopisuje historię... musiała odbyć się tutaj jakaś masakra. Może jakiś prześladowany kuracjusz urządził krwawą łaźnię (niekoniecznie w samej łaźni, mógł w pokojach) i ośrodek opustoszał, traktowany jako miejsce przeklęte. Po latach przejeżdża tutaj 3-jka nie-takich-już-młodych ludzi, a zło nadal czai się w jego murach.
Zacnie by się zaczynał taki slasher, prawda?
"Fire does not cleanse, it blackens..." (cytat z SILENT HILL)
Znowu przez las :)
Kręte drogi :)
Kolejny wapiennik, tym razem ukryty :)
Było by gdzie spadać :)
"Walkę trzeba prowadzić aż do końca..." (Stefan Starzyński, prezydent Warszawy w 1939 roku... genialny filmik TUTAJ jak ktoś nie zna bo to klasyk)
Została godzina i 20 min do końca limitu. Basia i Wojtek planują złapać jeszcze coś jakieś lampiony stricte po drodze już do bazy... a ja... ja bym się puścił. W znaczeniu, że w las... puścił, wy-dzidował gdzieś w pola i powalczył o kilka dodatkowych punktów. Basia daje mi zielone światło i się rozdzielamy. Oni będą zjeżdżać do bazy, a jak ruszam na samotną walkę o kilka lampionów. Uwielbiam to uczucie, zapieprzający czas, ogień z d*** ile sił w nogach, targania przez krzory... presja, ryzyko, czy zdążę czy się spóźnię. Wystrzał adrenaliny. To jest coś co kocham w tej zabawie.
Ruszam zatem walczyć i ryzykować... póki jest czas to walczę. Do samego końca. Okaże się, że takich jak ja - głodnych walki do ostatniej chwili będzie więcej. Spotkamy się w kilka osób przy punkcie nazwanym skałka a potem ruszamy spróbować znaleźć punkt 85. Aby tam jednak dojechać muszę przedrzeć się na wschód lasu, w którym jestem. Ciśniemy w dwójkę leśną ścieżką, nie hamujemy dla nikogo. Szarpie na wybojach i korzeniach, ale amor pożera przeszkody. Nagle droga się kończy... na mapie biegnie dalej, ale w rzeczywistości skręca na lewo lub na prawo. My chcielibyśmy na wprost... tak mówi kompas. Spoglądamy na siebie, rozumiemy się bez słów, decyzja może być tylko jedna - na szagę. Ruszamy naprzód bez drogi... da się jechać, ale jest ciężko bo zryta łąka stawia spory opór. Jestem jednak wyznawcą idei, że "jeśli brutalna siła nie działa, to znaczy że używasz jej za mało". Trzeba zwiększyć moment na korbie, trzeba przycisnąć ignorując ból w nogach... do końca. Przedzieramy się i wypadamy w okolice punktu, ale tam jest ścieżek do zarypania... masakra. Lecimy tzw. "brute force" i zaczynamy ciorać się przez krzory - jesteśmy w zasadzie na punkcie, ale nie możemy znaleźć lampionu. Odmierzamy się drugi, trzeci raz, ale nic. Nie dajemy rady go zlokalizować... a czas ucieka. Straciliśmy już koło 15 minut, a do bazy mamy stąd jakieś 10 km... czasu coraz mniej, trzeba odpuścić. Grrrrr... nie lubię, ale przegrywać nie lubię jeszcze bardziej, a spóźnienie się na metę to będzie porażka. Ruszamy w szalony rajd do bazy. Pełen gaz... ale ja po drodze odbiję po jeszcze jeden lampion. Daję sobie 2 min na złapanie go i jeśli się nie uda to odpuszczę, aby się nie spóźnić na metę... łapię go w półtorej minuty. Jest moc!
Teraz już długa na bazę. Wszystkie baterie ognia, pełen ciąg, gaz do dechy... mój kompan odpuścił ten lampion i pognał, więc czeka mnie teraz samotny finisz. Cisnę ile sił, zamykam ból w pudełku... chowam na później, oczywiście robi wszystko aby się wydostać, ale dociskam wieczko z całych sił. Siedź w pudełku, nie ma cię tu... wyjdziesz później, na razie cię nie ma. Lecę z chorą prędkością, ból i zmęczenie muszą poczekać. Droga pali się po kołami, ale nie zwalniam. Patrzę na zegarek, pokazuje że właśnie minął mi czas... ale specjalnie ustawiam go tak, aby spieszył 2 minuty. Właśnie pod takie finisze, właśnie pod takie chwilę, aby planować względem wskazania ale mieć zapas dwóch minut na poślizg/błąd w obliczeniach. Dwie minuty to wieczność... brak mi tchu, mam wrażenie że zaraz rzygnę ze zmęczenia, ale "walkę trzeba prowadzić do końca". Nie zostało daleko, zdążę! Ignoruj ból, ignoruj zmęczenie, nie możesz oddychać... leć na bezdechu. 3 minuty człowiek bez tlenu wytrzyma, tobie zostały dwie minuty czasu.
Wszystko boli, ciemnieje mi w oczach, ale uwielbiam ten stan... determinacja, nadzieja, siła wola. Ile razy to właśnie te rzeczy dawały mi zwycięstwo na planszy szermierczej, nie miałem siły utrzymać broni, pot zalewał mi oczy, nogi były jak z waty, a przeciwnik wydawał się nie zmęczony walką... wtedy na nogach trzyma Was już tylko siła woli. To pomagało mi przetrwać najtrudniejsze pojedynki... "Musisz stać się kimś więcej niż człowiekiem w oczach twojego przeciwnika. TRENING JEST NICZYM, TO WOLA JEST WSZYSTKIM" (tutaj)
To samo mam tutaj, dopóki jest czas... dopóki nie minie limit, a mam minutę... przyspiesz! Dojedź, zdąż a potem możesz się przewrócić. W żyłach mam mieszankę krwi, adrenaliny i dopaminy... wszystko ma swoje zadanie: umysł liczy sekundy i pozostałe metry do bazy, oczy wybierają trasę przejazdu - ominąć przeszkodę, nie przegapić skrętu, a od nóg oczekuję tylko mocniej, bardziej agresywnie, brutalniej... dołóżcie do pieca. Spodziewam się, że Basia jest już w bazie i też obserwuje zegar... nieraz już tak było.
Ktos: chyba nie zdąży...
Szkodnik: Spokojnie, ma jeszcze 30 sekund... to dużo czasu, zdąży.
"Highwayman come riding, riding, riding...
One kiss my bonny Sweetheart,
I'm after a prize tonight,
but I shall be back with the yellow gold,
before the morning light,,,
Look for me by the moonlight, watch for me by the moonlight
I'll come to thee by the moonlight... THOUGH HELL SHOULD BAR THE WAY" !!! (kocham tę balladę)
Do bazy wpadam na minutę przed limitem. Udało się... Melduję wykonanie zadania i proszę o pozwolenie na przewrócenie się... GRANTED.
Basia podchodzi do mnie i mówi: "widzę, że kultywujesz naszą tradycję...było blisko".
Ja: "Zawsze jest. O to chodzi w tej zabawie"
Basia: "Nie inaczej, nie inaczej"
W wynikach policzą mi mniej punktów od Szkodnika, choć wziąłem więcej punktów niż Ona z Wojtkiem na powrocie, ale kij to trącał... nie chce mi się tego nawet liczyć. To nie ma żadnego znaczenia, był piękny i udany finisz, była walka z czasem i wystrzał dopaminy. To się liczy.
Czemu lampion nie jest na dole, byłby jeszcze lepszy klimat :)
Została godzina i 20 min do końca limitu. Basia i Wojtek planują złapać jeszcze coś jakieś lampiony stricte po drodze już do bazy... a ja... ja bym się puścił. W znaczeniu, że w las... puścił, wy-dzidował gdzieś w pola i powalczył o kilka dodatkowych punktów. Basia daje mi zielone światło i się rozdzielamy. Oni będą zjeżdżać do bazy, a jak ruszam na samotną walkę o kilka lampionów. Uwielbiam to uczucie, zapieprzający czas, ogień z d*** ile sił w nogach, targania przez krzory... presja, ryzyko, czy zdążę czy się spóźnię. Wystrzał adrenaliny. To jest coś co kocham w tej zabawie.
Ruszam zatem walczyć i ryzykować... póki jest czas to walczę. Do samego końca. Okaże się, że takich jak ja - głodnych walki do ostatniej chwili będzie więcej. Spotkamy się w kilka osób przy punkcie nazwanym skałka a potem ruszamy spróbować znaleźć punkt 85. Aby tam jednak dojechać muszę przedrzeć się na wschód lasu, w którym jestem. Ciśniemy w dwójkę leśną ścieżką, nie hamujemy dla nikogo. Szarpie na wybojach i korzeniach, ale amor pożera przeszkody. Nagle droga się kończy... na mapie biegnie dalej, ale w rzeczywistości skręca na lewo lub na prawo. My chcielibyśmy na wprost... tak mówi kompas. Spoglądamy na siebie, rozumiemy się bez słów, decyzja może być tylko jedna - na szagę. Ruszamy naprzód bez drogi... da się jechać, ale jest ciężko bo zryta łąka stawia spory opór. Jestem jednak wyznawcą idei, że "jeśli brutalna siła nie działa, to znaczy że używasz jej za mało". Trzeba zwiększyć moment na korbie, trzeba przycisnąć ignorując ból w nogach... do końca. Przedzieramy się i wypadamy w okolice punktu, ale tam jest ścieżek do zarypania... masakra. Lecimy tzw. "brute force" i zaczynamy ciorać się przez krzory - jesteśmy w zasadzie na punkcie, ale nie możemy znaleźć lampionu. Odmierzamy się drugi, trzeci raz, ale nic. Nie dajemy rady go zlokalizować... a czas ucieka. Straciliśmy już koło 15 minut, a do bazy mamy stąd jakieś 10 km... czasu coraz mniej, trzeba odpuścić. Grrrrr... nie lubię, ale przegrywać nie lubię jeszcze bardziej, a spóźnienie się na metę to będzie porażka. Ruszamy w szalony rajd do bazy. Pełen gaz... ale ja po drodze odbiję po jeszcze jeden lampion. Daję sobie 2 min na złapanie go i jeśli się nie uda to odpuszczę, aby się nie spóźnić na metę... łapię go w półtorej minuty. Jest moc!
Teraz już długa na bazę. Wszystkie baterie ognia, pełen ciąg, gaz do dechy... mój kompan odpuścił ten lampion i pognał, więc czeka mnie teraz samotny finisz. Cisnę ile sił, zamykam ból w pudełku... chowam na później, oczywiście robi wszystko aby się wydostać, ale dociskam wieczko z całych sił. Siedź w pudełku, nie ma cię tu... wyjdziesz później, na razie cię nie ma. Lecę z chorą prędkością, ból i zmęczenie muszą poczekać. Droga pali się po kołami, ale nie zwalniam. Patrzę na zegarek, pokazuje że właśnie minął mi czas... ale specjalnie ustawiam go tak, aby spieszył 2 minuty. Właśnie pod takie finisze, właśnie pod takie chwilę, aby planować względem wskazania ale mieć zapas dwóch minut na poślizg/błąd w obliczeniach. Dwie minuty to wieczność... brak mi tchu, mam wrażenie że zaraz rzygnę ze zmęczenia, ale "walkę trzeba prowadzić do końca". Nie zostało daleko, zdążę! Ignoruj ból, ignoruj zmęczenie, nie możesz oddychać... leć na bezdechu. 3 minuty człowiek bez tlenu wytrzyma, tobie zostały dwie minuty czasu.
Wszystko boli, ciemnieje mi w oczach, ale uwielbiam ten stan... determinacja, nadzieja, siła wola. Ile razy to właśnie te rzeczy dawały mi zwycięstwo na planszy szermierczej, nie miałem siły utrzymać broni, pot zalewał mi oczy, nogi były jak z waty, a przeciwnik wydawał się nie zmęczony walką... wtedy na nogach trzyma Was już tylko siła woli. To pomagało mi przetrwać najtrudniejsze pojedynki... "Musisz stać się kimś więcej niż człowiekiem w oczach twojego przeciwnika. TRENING JEST NICZYM, TO WOLA JEST WSZYSTKIM" (tutaj)
To samo mam tutaj, dopóki jest czas... dopóki nie minie limit, a mam minutę... przyspiesz! Dojedź, zdąż a potem możesz się przewrócić. W żyłach mam mieszankę krwi, adrenaliny i dopaminy... wszystko ma swoje zadanie: umysł liczy sekundy i pozostałe metry do bazy, oczy wybierają trasę przejazdu - ominąć przeszkodę, nie przegapić skrętu, a od nóg oczekuję tylko mocniej, bardziej agresywnie, brutalniej... dołóżcie do pieca. Spodziewam się, że Basia jest już w bazie i też obserwuje zegar... nieraz już tak było.
Ktos: chyba nie zdąży...
Szkodnik: Spokojnie, ma jeszcze 30 sekund... to dużo czasu, zdąży.
"Highwayman come riding, riding, riding...
One kiss my bonny Sweetheart,
I'm after a prize tonight,
but I shall be back with the yellow gold,
before the morning light,,,
Look for me by the moonlight, watch for me by the moonlight
I'll come to thee by the moonlight... THOUGH HELL SHOULD BAR THE WAY" !!! (kocham tę balladę)
Do bazy wpadam na minutę przed limitem. Udało się... Melduję wykonanie zadania i proszę o pozwolenie na przewrócenie się... GRANTED.
Basia podchodzi do mnie i mówi: "widzę, że kultywujesz naszą tradycję...było blisko".
Ja: "Zawsze jest. O to chodzi w tej zabawie"
Basia: "Nie inaczej, nie inaczej"
W wynikach policzą mi mniej punktów od Szkodnika, choć wziąłem więcej punktów niż Ona z Wojtkiem na powrocie, ale kij to trącał... nie chce mi się tego nawet liczyć. To nie ma żadnego znaczenia, był piękny i udany finisz, była walka z czasem i wystrzał dopaminy. To się liczy.
Czemu lampion nie jest na dole, byłby jeszcze lepszy klimat :)
Ku światłu, odliczając minuty, sekundy...
Kategoria Rajd, SFA