GRASSOR 300
-
DST
176.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 czerwca 2018 | dodano: 26.06.2018
Opowieść o tym jak pewna nasza wyprawa
przemieniła się w morderczą walkę o…. i to walkę ze wszystkim!
Próba bicia pewnego rekordu, skończyła się wprawdzie biciem i nawet ciężkim
pobiciem, ale nas przez trasę, okoliczności i kilka innych rzeczy. Nie
uprzedzajmy jednak faktów – aby zrozumieć uwarunkowania o których mówię, musimy
zachować pewną chronologię narracji.
„Nie bój się, nie zabraknie to krajowa czysta…” (*)
Na Grassor’a nigdy wcześniej nie udało nam się dotrzeć. Impreza owiana jest legendą: długie trasy, trudne nawigacyjnie punkty (poukrywane) oraz odkrywająca się stopniowo mapa. Na podstawowej mapie zaznaczonych jest tylko kilka początkowych punktów kontrolnych, reszta zostaje ujawniona dopiero w trakcie, czyli w miarę zdobywania kolejnych lampionów (namalowane na nich są małe mapki i trzeba sobie nanieść te dodatkowe punkty na swoją mapę). Brzmi rewelacyjnie, prawda? Czemu zatem nigdy wcześniej tam nie dotarliśmy… bo Zachodniopomorskie. W huk daleko.
Dlatego też, gdy okazało się, że w tym roku oprócz Grassora będzie rozgrywana jeszcze specjalna edycja GRASSOR 300… to bardzo przykuło to naszą uwagę. Południe Wielkopolski, więc dojazd realny - tylko około 3,5 godziny.
Kilometrów do zrobienia także nie zabraknie bo trasa to 300 km rowerem!!! Słownie: trzysta. Słownie, dużymi literami TRZYSTA.
Limit czasu: 24h + 1h czasu stop (na bufet).
Do tego zaproszenie na tą imprezę dostaliśmy osobiście od Pawła-zawsze-Pudło eee Brudło, czyli zwycięzcy poprzedniej edycji.
Taką formę ma właśnie mieć ten rajd, zwycięzca poprzedniej edycji buduje trasę kolejnej. Rewelacyjny pomysł.
Powiem szczerze, że przykuło to naszą uwagę tak bardzo, że czerwcowy klasyk w postaci Rajdu IV Żywiołów, tym razem musiał odbyć się bez nas.
Na GRASSOR 300 stawiamy sobie dość ambitny, ale realny cel – pobić nasz rekord kilometrów. Na razie nasza najdłuższa wyrypa to 218 km na Adventure Trophy Kraków w 2017. Grassor 300 to idealna okazja aby spróbować poprawić ten wynik.
„Nie bój się nie zabraknie, to krajowa czysta, widzisz przed wojną ja byłem….” ROWERZYSTA !!! :)
Ucieszeni jak dzieci, że mamy plan nie wiemy jeszcze, że nic - absolutnie nic - nie pójdzie według niego.
„Nie mamy z nimi szans, rozwalą szybko nas, to wrogich statków las, a nam już padł nasz...” rower
Na Grassor’a 300 przybywa właściwie sama elita. Wyrypiarze, Harpagany, Nocne Masakry, Piachulce, Liczyrzepy… no nie ma tu nikogo z przypadku. Widać, że jest to impreza dla najmocniejszych zawodników - nie jest tutaj rozgrywana trasa krótka. Owszem ile zrobisz tyle zrobisz w limicie, ale zapisać się dało tylko na 300 km.
Z jeden strony zastanawiam się co ja tu robię… wśród ludzi, którzy nas po prostu miażdżą osiąganymi wynikami. Jeśli znajdą się tutaj jednak osoby z przypadku – to będziemy to właśnie my. Z drugiej strony, start ma imprezie gdzie, jest tylu tak mocnych zawodników to także cieszy. Nie tak dawno temu, nawet nie wiedzieli by kim jesteśmy, a dziś startujemy razem na hardcore’owym rajdzie. Jako jedna z najsłabszych ekip w tym gronie, ale jednak w tym gronie :)
Elita elitą, ale mimo że tak bardzo nastawialiśmy się na tą imprezę, to dotarcie na nią stanęło – na tydzień przed – pod dużym znakiem zapytania.
Dwa pierwsze tygodnie czerwca to nasz dwutygodniowy urlop i około 10 rowerowych wyryp górskich, zarówno w Sudetach jak i Karpatach (niedługo planuję wrzucić kilka relacji i zdjęć z tych wypraw, ale opornie mi to idzie bo czasem ciężko z czasem…).
Na ostatniej z wycieczek zabijam rower – ŁAMIĘ RAMĘ !!!
Masakra… rok temu w czerwcu, w Beskidzie Sądeckim zginał Santa (epitafium dla tej kochanej Bestii znajdziecie TUTAJ). Teraz w boju padł Król Dart(h)Moor Pierwszy… co za dramat. To jakieś fatum… znowu czerwiec i znowu pęknięcie pod rurą podsiodłową. Czy ja naprawdę jestem aż taki gruby i ciężki?
Rama jest wprawdzie na gwarancji jeszcze, ale rozłożenie roweru, wysyłka, rozpatrzenie reklamacji i złożenie roweru z powrotem… no nie ma opcji tego załatwić w 5 dni. Wyjazd na Grassor’a staje pod dużym znakiem zapytania, bo w sumie nie mam roweru.
Jesteśmy wściekli, bo bardzo nastawialiśmy się na walkę o nowy rekord… Postanawiamy zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę: spróbuję pojechać na pękniętej ramie. Chałupniczym sposobem usztywniam miejsce pęknięcia, na tyle ile się da (nie pytajcie jak, powiem tylko, że nieśmiertelna taśma naprawcza także była w użyciu). Zdaję sobie sprawę, że nie zda to egzaminu na oczekiwanym poziomie, ale może chociaż wytrzyma ten rajd. Jeden wyjazd… tyle wystarczy.
Pamiętacie tą scenę z Gwiezdnych Wojen? (Spokojnie. Wytrzyma... słyszałaś? Masz wytrzymać!)
W bazie nie mówię o tym nikomu przed rajdem – nie chcę wywoływać niepotrzebnych dyskusji. Jak się okaże, że rura z siodłem złamie się do końca po 5 km, to będzie tyle z walki o nowy rekord. Rower do startu trzymam na uboczu, aby nikt nie zauważył pękniętej ramy. Postaram się jak najwięcej jechać w pozycji stojącej, aby jak najmniej obciążać rurę… tak bardzo nie chcemy się wycofywać.
Co tam GRASSOwało w Wielkopolsce w ostatnią sobotę?
Może jeszcze słowo o mapach i trasie jako takiej. Dostaliśmy 3 arkusze mapy: 2 x A3 plus jeden A4.
Pierwsza A3 ma skalę 1:50 000, jest mapą charakterystyczną dla geoportalu i zaznaczono na niej ponad 30 punktów kontrolnych. Jest kilka przelotów, ale występują tutaj zagęszczenia/zgrupowania lampionów. Każdy z nich wart jest 30 punktów przeliczeniowych.
Arkusz A4 to jej zachodnia kontynuacja.
Druga A3 ma skalę 1:100 000 (ho, ho, ho…), jest mapą z lat 30-tych (sic!) i zaznaczono na niej tylko kilka punktów kontrolnych. Jest tzw. WIG’ówka (Wojskowy Instytut Geograficzny). Charakteryzuje się grassor’owym klimatem, czyli na punktach kontrolnych znajdują się małe mapki, odkrywające kolejne punkt kontrolne – niezaznaczone na arkuszu podstawowym. Każdy lampion na tej mapie ma wartość 50 punktów przeliczeniowych.
Paweł na odprawie mówi, że sumaryczne wartości map są do siebie zbliżone, czyli nic nie sugeruje od której mapy korzystniej zacząć.
W praktyce okaże się jeszcze, że punkty na mapie 1:50 000, mimo że rozstawione gęściej, będą trudniejsze zarówno nawigacyjnie jak i terenowo. Spore chaszczownie, piachy, trochę pagórów, królestwo pokrzyw oraz poukrywane lampiony. Punkt na WIG’ówce łatwiejsze nawigacyjne i terenowo, ale o wiele rzadziej rozstawione, co wymusi długie przeloty między nimi.
Postanawiamy zacząć od mapy 1:50 000 i spróbować „wyczyścić” ją całą lub niemal całą, a z WIG’ówki zrobić tyle, na ile pozwoli pozostały czas.
Wiemy, że nie damy rady zrobić całości – po pierwsze: 300 km w 24h to kosmos. Nawet jeśli uda nam się pobić nasz obecny rekord, to wcale nie znaczy że przejdziemy od razu 300 km. Między 300 a 218 jest ponad 8- innych liczby naturalnych, które też są fajne, a jak rozszerzymy dziedzinę na rzeczywiste to dostaniemy ich sporo więcej :P
Po drugie: jadę na połamany rowerze, tak? To taki trochę konkret argument, prawda?
Na dobry początek Kobyła w koronie :)
Wyruszamy ostrożnie, próbując rozeznać jakie obciążenie może wytrzymać pęknięta rura podsiodłowa. Wygląda na to, że na razie moje prowizorycznie usztywnienie trzyma i nawet nie skrzypi, więc odżywa nadzieja że wytrzyma cały rajd. Przyspieszamy zatem i trzymając się ekipy Roberta suniemy razem w „góry” :)
Może jest tutaj w miarę płasko (w dalszej części rajdu przekonamy się, że nie tak do końca…), ale jak każde województwo ma swój najwyższy szczyt. Jest nim tzw. Kobyla Góra (284 m) w paśmie Wzgórz Ostrzeszowskich. Jako jeden z pierwszych punktów zdobywamy zatem najwyższy szczyt województwa Wielkopolskiego !!!
Skoro można ponoć zdobyć Koronę Warszawy (najwyższe „szczyty” stolicy… zastanawiam się czy zalicza się do niej także szczyt głupoty), to czemu nie zacząć zdobywać Korony Wielkopolski. Zwłaszcza, że oprócz Kobylej Góry lampiony znajdują się na kilku innych lokalnych pagórach.
Pogoda znośna: według prognoz miało lać cały dzień, a leje co 1,5 godziny przez 15 minut, potem przestaje i cykl powtarza. Jest więc nawet spoko. Nie ma też upałów po 30 stopni, acz w przerwach między deszczami robi się dość parno.
Poniżej kilka zdjęć z eksploracji południowo-zachodnich okolic bazy.
Piaski (zjadają dużo) Czasu… a my nie zjadamy za wiele :P
Punkty niby gęsto, ale drogi są tutaj bardzo zapiaszczone. Czasami toniemy głęboko w piachu i jedzie się bardzo trudno. Do tego za niektórymi punktami trzeba mocno chaszczować, co także nie wpływa na przyspieszenie tempa. Staram się także na bieżąco kontrolować stan ramy, bo w ciężkim terenie, gdy trzeba mocno depnąć na pedał siedząc na siodełku, słyszę skrzypienie. Mam schiza, że zaraz się złamie… czasem jednak nie mogę pojechać na stojąco, bo tylne koło buksuje w piachu. W takim klimacie punkty idą nam dużo wolniej niż zakładaliśmy.
Planowaliśmy „wyczyścić” tą mapę do wczesnego wieczora i jeszcze przed zmrokiem wyjechać na WIG’ówkę. Teren jednak skutecznie nas opóźnia.
Zaczyna się także oddalać nam perspektywa pobicia rekordu, bo licznik nie chce przekroczyć 60 km. Kręcimy i kręcimy w piachu, a drogi jakoś nie ubywa.
Widzę już także, że nie dotrzemy na bufet – jest on najdalej położonym punktem od bazy. Północny skraj WIG’ówki. Nie grozi nam to jednak, skoro WIG’ówki nawet jeszcze nie zaczęliśmy, a przypominam że do przejechania jest arkusz A3 w pionie (w skali 1:100 000). Do zmroku jeszcze trochę, ale jest już popołudnie, a przed nami nadal ponad 1/3 mapy 1:50 000 do zrobienia.
Decydujemy się jednak pozostać przy pierwotnym planie i nadal czyścić naszą mapę, a nie przeskakiwać na WIG’ówkę bez ładu i składu, w nagłym przypływie żalu… Trzeba się z tym pogodzić, bufet (a na nim czas stop i godzinna wyżerka z dziczyzną!!) nam dzisiaj niepisany.
I znowu Leśmian w mojej głowie, jak na Wilczym:
...Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?...
Popijawa u Leśnika i Wzgórze po ZBÓJU (w huk strome)
Jest 17:57 gdy wyjeżdżamy z lasu i ciśniemy przez jakąś miejscowość.
Mimo że nasze plecaki dźwigały (na początku rajdu) po 3-4 litry picia na głowę, wypatrujemy sklepu aby zapasy uzupełnić. Jesteśmy w trasie od kilku godzin, zapasów jeszcze niby sporo acz są już widocznie nadszarpnięte, a do tej pory nie widzieliśmy nigdzie ani jednego sklepu.
Pogoda jest dzisiaj co najmniej dziwna. Jak się słońce oprze na grzbiecie to robi się ciepło i bardzo parno, duchota - za chwilę przez 10-15 minut dość intensywnie pada deszcz. I tak w kółko, więc zapasy wody schodzą nam w dość szybkim tempie.
Wolelibyśmy zatem wspomóc się jakimiś lokalnymi dobrami. Wpadamy do zajazdu LEŚNIK – jeden z zawodników pomyślał o tym samym co my. Udało Mu się zatrzymać obsługę, która właśnie zamykała już lokal. Dzięki temu załapaliśmy się jeszcze w ostatniej chwili na uzupełnienie zapasów. Do zmroku ponad 3 godziny jeszcze, ale nasza pięćdziesiątka (mapa 1:50 000) ma jeszcze ponad 10 punktów do zrobienia… a piachów nie ubywa.
Nie wiem jak tu przeleciała elita tego rajdu… Albo my mamy jakiś dziwny wariant (acz staramy się trzymać dobrych dróg leśnych) ale po prostu są tak dobrzy… lub my tak słabi. Ech trzeba było u Leśnia kupić jakiś mocny bimber i schlać się jak świnia… przynajmniej mielibyśmy coś z życia.
Tymczasem docieramy do kolejnej "wielkiej" góry Wielkopolski - Wzgórze Zbójnik. Bardzo fajny to punkt, z którego decydujemy się zjechać na szagę - nie ścieżką, którą tu przyjechaliśmy, ale na skróty. Wpakowujemy się na chyba lokalną trasę DH, bo stromizna jest kosmiczna. Niby niewielka góra, a niemal pionowa ściana zjazdu i zaraz potem krzory, chaszcze i wiatrołomy...
KOSZMAR NOCY LETNIEJ : Nadziany Pan Kierownik, jakże bliski memu sercu…
Do tej pory nie szło nam rewelacyjnie, ale nawet znośnie – zwłaszcza, jak na jazdę na połamanym rowerze... Jednakże, teraz wraz z zapadnięciem nocy, pech postanowił dać o sobie znać i przywalił nam z pełną siłą. Tak jakby noc była jego sojusznikiem, a my ofiarami nieświadomie wchodzącymi w sidła. Póki ochraniały nas ostatnie promienie słońca, ostatnie światło dnia, było ciężko ale konsekwentnie parliśmy do przodu. Wraz z nastaniem ciemności zaczął się horror…
Namierzamy się na punkt pośrodku gęstego lasu. Nie ma do niego dobrego, sensowego dojazdu – najlepszym wariatem wydaje się być przecinka od małej ścieżki. Jak to z przecinkami bywa po kilku metrach, najpierw dziczeje a potem niemal znika. Kompas pomaga utrzymać kierunek, ale jedzie się fatalnie. Garby, koleiny (coś tu dawno temu jechało i zryło ziemię), trawy po kolana, połamane gałęzie. Światło czołówki oświetla „drogę”, jechać się da bo trasa prowadzi w dół, ale wysokie trawy maskują niemal wszystkie przeszkody… i jednej z takich pułapek nie zdołałem wypatrzyć. Coś uderza mi w koło od boku i spycha je do dużej, głębokiej koleiny. Siła nagłego zatrzymania koła wyrywa mi z rąk kierownicę i skręca ją, wraz z przednim kołem o 90 stopni. Nagłe zatrzymanie przodu na zjeździe powoduje, że tył staje dęba i wyrzuca mnie przez z siodełka… tak niefortunnie, że nabijam się klatką piersiową o skręconą właśnie kierownicę… Nabijam się tak mocno, że siła uderzenia przekręcę cały mostek wraz z kierownicą do pozycji domyślnej (koło pozostaje nadal skręcone o 90 stopni, bo jest zablokowane w dziurze).
Au…. To bolało. Naprawdę bolało. Przez moment nie mogę wstać z ziemi… niby jestem przyzwyczajony do pchnięć metalowymi przedmiotami w korpus, ale od lat staram się te pchnięcia raczej zadać niż przyjmować. To teraz siadło naprawdę soczyście, Pan Kierownik sięgnął niemal serca. I tak szczęście, że nie było to uderzenie bezpośrednio w splot słoneczny, bo nie wiem czy bym wtedy wstał… Robimy dłuższą przerwę bo trochę mnie to poturbowało. Sinior będzie kosmiczny.
KOSZMAR NOCY LETNIEJ 2: „… zamku, którego nie było” (*)
Jakoś pozbierałem się po kraksie i jedziemy dalej. Boli jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu… ale „walkę trzeba prowadzić do końca” (*) więc jakoś tam jadę. Przed nami punkt opisany jako „Zamek”, a dokładniej mają to być dwie brzozy w ruinach. Wjeżdżamy zgodnie z mapą w miejsce, gdzie te ruiny mają się znajdować i zaczyna się, coś czego do dziś nie potrafię wyjaśnić…Szukamy lampionu. Nigdzie go nie ma, mijają kolejne minuty a my szukamy i szukamy. Łazimy w kółko po lesie… wracamy do mapy. No to musi być tutaj. Jeszcze raz… szukamy i szukamy. Nic. Ponownie wracamy do mapy i ponownie przeczesujemy las z latarkami. Po prostu nie ma. Nie ma co jednak zgłaszać Braku Punktu Kontrolnego (BPK), że lampion zaginął czy ukradziony, bo drzewa z punktami były dodatkowo oznaczane ekologiczną, zmywalną farbą fluorescencyjną. Powinniśmy zatem znaleźć drzewo z zielonym napisem na pniu… ale jego też nie ma. Pada pomysł odpuszczenia tego punktu, ale patrzymy w mapę raz jeszcze. TO MUSI BYĆ TUTAJ. Namierzamy się chyba po raz czwarty i nadal nic… właśnie minęła godzina. Słownie: GODZINA, a my nadal siedzimy w ruinach, których nie ma. Zaczyna mnie brać złość… nie, nie ta sportowa. Tajki czysty wk***w…
Klnę tak, że dziki uciekają po krzakach. Wszystko się zgadza: ścieżki, ukształtowanie terenu, odległość od skrzyżowania… to jest niemożliwe i niedorzeczne, niedopuszczalne i niepoważne. TO JEST PORAŻKA !!!
I nagle jest…. Jest lampion. Obok nas… 50 metrów od miejsca zaparkowania rowerów. Ile razy przeszliśmy obok niego? 10? 15… może więcej. To jest niemożliwe, że go nie widzieliśmy… a jednak stało się. Takie rzeczy się nie dzieją, a jednak się wydarzyły. Choćby wracając do mapy, po raz drugi, po raz trzeci, PO RAZ CZWARTY musieliśmy przechodzić obok tego lampionu. Godzina w plecy, mimo że nawigacyjnie wymierzyliśmy się idealnie… Jesteśmy wściekli. Złamana rama (ciągły stres czy wytrzyma), kraksa z niemal przebiciem płuca, teraz jeszcze taka niedorzeczność… mamy dość. Naprawdę dość.
NOCNA MASAKRA 3: "Zmierzch męskości – penis w rowiu" (*)
Zmierzch już był i to dawno. Teraz to już ciemna noc… jedziemy na punkt, który ma być rowem przeciwczołgowym. Nadal mnie trzęsie z wściekłości o ten zamek. To nie jest gniew na Organizatora czy trasę. W sumie ciężko mi go jednoznacznie ukierunkować. Nie popełniliśmy błędu nawigacyjnego – weszliśmy w niego z dokładnością do 50 metrów, punkt nie był w jakimś dziwnym miejscu bez sensu… dlaczego zatem stojąc obok niego go nie widzieliśmy? Nie wiem… po prostu nie wiem, ale jestem na to mega zdenerwowany… do tego zaczął nam padać deszcz.
Dojeżdżamy do wielkiego rowu, zsiadam z roweru, idę po lampion… i ch**a !! Nie ma.
Zaczynam obszukiwać okolice, ale mamy powtórkę z zamku… obchodzimy rów w kółko, idziemy brzegiem, idziemy dołem. Raz Basia góra, a ja dołem, to ja górą, a Basia dołem.
No nie ma lampionu… Mam drgawki z wściekłości…. „STÓJ, TO NIE TAK! KUMULUJE WE MNIE MAGMA !!!” (*)
Jestem o krok od wybuchu, Basia także jest mega zniechęcona.
Ponownie wracamy do mapy. I znowu mamy pewność, że nawigacyjnie jesteśmy perfekcyjnie. Przechodzimy przez rów po raz kolejny. Ni ch**… w rowie nic nie ma. Deszcz leje nam na głowy, siadamy w trawie przy rowerach… tak na mokrym, tak na błocie, tak w strugach deszczu. Właśnie zestarzałem się o jakieś 100 lat… gniję sobie w grobie, mięso na mych kościach obgryzają szczury. Jest środek nocy, a my siedzimy na mokrej trawie. To jest to miejsce na pewno – ogromny stromy rów. Jedyny w tej okolicy. Głowę sobie daję obciąć, że to to miejsce… ale lampionu tutaj nie ma.
Deszcz nadal dzwoni nam o kaski… po prostu niebo śmieje się do łez nad naszym losem.
Tak źle to jeszcze nie było, co nie Mała? Gubiliśmy się, podejmowaliśmy złe decyzje, głupie warianty… ale takiej akcji jeszcze nie było. Czuję się jak ślepiec… jak mogliśmy nie widzieć tego lampionu na zamku stojąc przy nim… jakim cudem nie możemy znaleźć lampionu tutaj skoro wiemy, że na pewno tu jest…
Podejmujemy decyzję – zjeżdżamy do bazy. To nie ma sensu. Dziś los na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani. Złamany rower, kierownicą w bebechy, katastrofa na zamku… i teraz ten rów. Podejmujemy decyzję o powrocie do bazy… ale mimo to nadal siedzimy dalej na mokrym. Zaczynamy prowadzić upośledzoną konwersację:
- Zjeżdżamy, tak?
- No chyba tak.
- Dalsza walka nie ma sensu, prawda?
- No nie ma.
- Czyli do bazy.
- No do bazy, zjeżdżamy.
- Tak na serio?
- A Ty co myślisz?
- A Ty?
- No, zjeżdżamy.
- No dobra… szkoda trochę, ale zjeżdżamy.
- No to szkoda, czy zjeżdżamy
- No chyba podjęliśmy już decyzję
- No podjęliśmy, ale jak ma być szkoda to nie musimy…
- A jest sens?
- No nie ma.
- No to zjeżdżamy
- Dobrze, skoro chcesz…
- A Ty nie chcesz
- Tak, mam dość
- No to do bazy
- Chyba tak…
- No to chyba czy do bazy
- A Ty co sądzisz…
DOŚĆ !!! TO JEST BARDZIEJ JAŁOWE NIŻ... NIŻ... NIŻ JAŁOWIEC !!!
Basia idzie do swojego roweru, ja do swojego. Idę i widzę… błysk zielonej farby na drzewie w świetle czołówki. Patrzę… lampion! To już jest kpina losu. Teraz się znalazł – teraz gdy przemoczyłem dupsko siedząc na mokrym. Robię krok w bok i już go nie widzę – znika w zieleni… ale nie muszę go już widzieć. Wiem, że tam jest.
Wołam Basię. Pytam czy go widzi. Ona mówi, że NIE. Nakierowuję ją na miejsce, w którym mi on mignął i pytam raz jeszcze „widzisz?”. Ona, że nie. Są jaja – ja też go teraz nie widzę, ale wiem że tam jest.
Podchodzimy bliżej i jest… Basia pyta: wiesz, że przechodziliśmy tędy ze 3 razy?
Może Ty… ja to chyba z 5 razy tędy przechodziłem… jest mi niemal niedobrze z wściekłości, która rozsadza mnie od środka.
Przypominam sobie, że "lepiej spalić jedno miasto niż złorzeczyć ciemnościom" (*).
Niestety nie mogę zachować się odwalić akcji jak Ra's Al Ghul w Batmanie
"Now if you excuse me, I have a city to destroy"
...bo do najbliżej cywilizacji mamy 6-7 km przez las. Do miast będzie w huk więcej…
NOCNA MASAKRA 4: Nie lubię piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska (*)
Finalnie decydujemy się wracać jednak do bazy… ale przez kilka, może kilkanaście punktów, bo jesteśmy naprawdę daleko od niej.
Deszcz zamienia się w ulewę, bardzo intensywną. Drogi, które tutaj wyłożone są piaskiem… stają się lepką mazią. Byliście nad morzem, na plaży i widzieliście ten piasek, który fale ciągle obmywają?
Fajnie się lepi i można stawiać zamki (NIE MÓW MI O ZAMKU – Basia)… fajnie też zapycha łożyska, hamulce, piasty i oblepia opony. Przedarcie się przez ten syf to makabra. Rowery rzężą i wydają niemiłosierne dźwięki. Próbuję swój przenosić nad tą masakrą, ale korpus boli mnie zbyt bardzo aby dało się wygodnie nieść maszynę. Poza tym, nawet bez kontuzji to niesienie roweru przez 6-7 km, byłoby niewykonane.
Piach, a właściwie maź oparta na piachu i wodzie dostaje się wszędzie. Chwilę później nie mam już przedniego hamulca wcale – klocki po cyklu ostatnich wypraw górskich, były już na wykończeniu i w obecnych warunkach po prostu zniknęły. Słyszę jak metal trze o metal… po rajdzie okaże się, że tarcza hamulcowa też będzie do wymiany. Cytat z serwisu „klocki skończyły Ci się już dawno, teraz to skończyła Ci się już stal na tarczy…”
Na liczniku jest 115 km dopiero, a niedługo będzie świtać… nowy rekord to popłynął w piz***
Katastrofą jest to, że ostatnie 15 km robimy już 3,5 godziny. TRZY I PÓŁ GODZINY !!!
Gdy finalnie docieramy do jakiegoś asfaltu, to jesteśmy przemoczeni, umorusani a sprzęt jest w katastrofalnym stanie (jakby nie był przed rajdem…). Hamulca z przodu nie ma, naciśnięcie klamki budzi ludzi w promieniu 2 kilometrów… i ten dźwięk… metal trący o metal, a między nimi ziarenka piasku. Ma wrażenie, że ten odgłos zostawia szramy na mej duszy.
Akurat dzisiaj także musiała nie wytrzymać mi kurta przeciwdeszczowa. Wiem, że jest styrana na wielu rajdach, ale zawsze przed deszczem chroniła… dziś przemokła na amen. Jestem jakby wyszedł z pod prysznica i zaraz potem wytarzał się w piachu.
Zaczynamy wracać do bazy, ale jakoś dziwnie nas znosi na mapę WIG’ówkę. Trzeba nadrobić tylko koło 5 km względem najprostszego wariantu „na bazę”, no i jakoś tak nas tam zaniosło na kolejny punkt.
WIG poszedł w górę… a my w kimę
W górę czyli na północ, bo tak się ta mapa układa względem naszej mapy 50-tki. Ten punkt wchodzi nam bez problemów i odkrywa nam lokalizację kolejnego punktu. Pierwszy grassor’owy klasyk łapiemy zatem niemal przed świtem, a planowo mieliśmy tu być o 18:00… potem liczyliśmy na 23:00, ale nam zeszło na zabawie w wodzie i piasku, a zamek nie był błyskawiczny, jeśli łapiecie aluzję...
Ta mapa ma skalę 1:100 000, a bufet jest na końcu arkusza w pionie (my jesteśmy idealni na samym dole). Tyle by było z jedzenia… ech niemal jak Wielkanoc w domu „Z okazji świąt dostaniecie po jajku… TYM PRĘTEM !!!”
Pożywiam się zatem krokietami (znowu!) z plecaka i ruszamy na kolejne punkty. Każdy ma być tym ostatnim na drodze do bazy… przecież się wycofaliśmy, prawda? I tak sobie wpada, ostatni za ostatnim i jeszcze jednym ostatnim...
Koło 5:30 telepie mnie z zimna, bo przemokłem nocą. Wkładam na siebie wszystko co mam…. Masakra, jest czerwiec na nizinach, a ja wkładam wszystko co mam w plecaku (5 warstw !!!). Ostatni raz wykorzystałem wszystko z plecaka w Aplach, wieczorem na wysokości około 2500m, kiedy tunel Hochtor na drodze Hochalpenstrasse stał się bramą do Krainy Zła (wjeżdżaliśmy w tunel przy pięknym zachodzie słońca i temperaturze koło 24 stopni, w wyjechaliśmy w mgłę, deszcz i krainę zimna).
Zaczyna nas też bardzo mulić sen… tyle razy, tyle razy obiecujemy sobie porządnie wyspać się przed maratonami, które powodują zarwanie nocy. Raz! Raz się udało i było to genialne posunięcie! Czemu je zatem powtarzać, skoro można nie… lepiej przespać się 4 godziny z czwartku na piątek, niecałe 4 z piątku na sobotę, potem trzasnąć nockę na rowerze i zdychać nad ranem. Znajdujemy zatem wiatę przystankową i śpimy koło 30 minut. Budzi nas zimno i trzeba zacząć się ruszać, jeśli chcemy żyć.
Wracamy do naszego planu – wycofania się i zjechania do bazy, ale znowu nas znosi po kolejne punkty. W piaszczystych lasach niewiele się zmieniło, więc ponownie utykamy w lepkiej mazi, gdzieś w środku lasu.
Udaje nam się dotrzeć na punkt opisany jako grobla, ale tutaj to my się gubimy i popełniamy błędy (jesteśmy 200 metrów od niego na wschód, aby po 5 minutach pchania rowerów znaleźć się 200 metrów od niego na południe, a po kolejnym pchaniu przez piaski – jakieś 200 od niego na zachód…). Gdy finalnie uda nam się namierzyć go poprawnie, nie ma problemu z jego odnalezieniem.
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno… to nie tak nam miało być
Chcieliśmy razem iść na wino bo się nam zachciało pić
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno, nasze plany wzięły w łeb
Bo gdy pobiegłem po wino... wtedy mi zamknęli sklep (*)
W planie są jeszcze 4 pkt - wszystkie ostanie bo przecież się wycofaliśmy. Wszystkie na szeroko rozumianej najprostszej drodze do bazy, wymagające nadłożenie tylko około 30 km w sumie, ale los stwierdza, że skoro ignorujemy jego dyskretne sygnały postaci: kierownicą w bebechy, utknięcie na zamku itp, to musi nam bardziej dobitnie pokazać, że mamy się zbierać do bazy.
Na jednej zapiaszczonej ścieżce, gdy naciskam mocniej na pedały, starając się zmielić pod kołami mokry piach, słyszę chrupnięcie. Oj… chyba nie jest dobrze. Patrzę na ramę… pęknięcie jest już niemal na cały obwodzie. Zaraz odpadnie górna część rury z siodłem. To już nie jest dyskretny sygnał od losu… teraz to boję się już siadać na siodełku (z plecakiem przecież ja ważę ponad 100 kg!!!). Muszę stać na pedałach całą drogę powrotną. Definitywnie zatem koniec na dziś… trzeba się przestać oszukiwać. Docieramy do bazy kilka minut po 8:00 rano, mając jeszcze niecałe 3 godziny zapasu czasu do limitu.
Jesteśmy sponiewierani, umorusani i trochę jednak zniechęceni, ze dziś było „wszystko jest krew w piach” (*). Dosłownie… w piach.
Nie wiemy czy dzisiejsze przygody wynikają z przemęczenia, z pecha czy po prostu tak położyliśmy ten rajd sami z siebie.
Nie wiemy do dziś. Może wszystkiego było po trochu.
My wykręciliśmy dzisiaj 176 km czyli nawet nie zbliżyliśmy się do naszego rekordu (218 km)
To, że w takich warunkach Basia ląduje na 4 miejscu w kategorii kobiet, a nasz wynik przeliczeniowy przekroczył 1000 punktów jest, co najmniej, zadziwiające.
Ciekawe jakby to wyglądało gdybyśmy dali radę pojeździć jeszcze te 3 ostatnie godziny….
Zbieramy się do domu nim najlepsi zawodnicy dotrą na metę.
Tak będzie lepiej… Dziś nie jesteśmy w nastroju na rozmowy „jak poszło?” czy „co się stało?”
Teraz pora leczyć rany… pora naprawiać sprzęt (a będzie trochę zachodu z taką awarią – nawet nie wiem jeszcze, czy Dart(h)Moor powróci czy osiodłam coś innego. Czas pokaże…)
Mamy tylko nadzieję, że limit pech na najbliższe lata został już wykorzystany
CYTATY:
1) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Opowieść pewnego emigranta"
2) Piosenka-tribute dla gry Cookie M "World of Warships" - uwielbiam takie głupotki :)
3) Piosenka Tanclem "Księżycowa Pani" (niesamowita ballada, ale dziś nie do odnalezienia na google'ach :P
"...gdy ją zobaczysz, uciekaj idź precz. Niech Cię piękno jej nie zachwyca, bo ciało jej dawno na dnie morza jest i śmierć niesie światło księżyca... gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale... zamku, którego nie ma już wcale"
4) L.U.C Zrozumieć Polskę - "Tribute to Stefan Starzyński". Frag. radiowego komunikat o wybuchu II wojny światowej.
5) Prześmiewcza parafraza tytuły dramatycznie słabej serii "Zmierzch". Księżyc w nowiu taaaaa...
6) Piosenka Łydki Grubasa "Półka"
7) To już kiedyś padło na tym blogu - poszukajcie w historii :P
8) Gwiezdne Wojny. Epizod II "Atak Klonów". Kultowy już tekst Anakina, będący przedmiotem wielu żartów.
9) Piosenka T-raperzy znad Wisły "Nie tak, nie tak, nie tak"
10) Kultowy tekst z filmu "Dzień świra"
„Nie bój się, nie zabraknie to krajowa czysta…” (*)
Na Grassor’a nigdy wcześniej nie udało nam się dotrzeć. Impreza owiana jest legendą: długie trasy, trudne nawigacyjnie punkty (poukrywane) oraz odkrywająca się stopniowo mapa. Na podstawowej mapie zaznaczonych jest tylko kilka początkowych punktów kontrolnych, reszta zostaje ujawniona dopiero w trakcie, czyli w miarę zdobywania kolejnych lampionów (namalowane na nich są małe mapki i trzeba sobie nanieść te dodatkowe punkty na swoją mapę). Brzmi rewelacyjnie, prawda? Czemu zatem nigdy wcześniej tam nie dotarliśmy… bo Zachodniopomorskie. W huk daleko.
Dlatego też, gdy okazało się, że w tym roku oprócz Grassora będzie rozgrywana jeszcze specjalna edycja GRASSOR 300… to bardzo przykuło to naszą uwagę. Południe Wielkopolski, więc dojazd realny - tylko około 3,5 godziny.
Kilometrów do zrobienia także nie zabraknie bo trasa to 300 km rowerem!!! Słownie: trzysta. Słownie, dużymi literami TRZYSTA.
Limit czasu: 24h + 1h czasu stop (na bufet).
Do tego zaproszenie na tą imprezę dostaliśmy osobiście od Pawła-zawsze-Pudło eee Brudło, czyli zwycięzcy poprzedniej edycji.
Taką formę ma właśnie mieć ten rajd, zwycięzca poprzedniej edycji buduje trasę kolejnej. Rewelacyjny pomysł.
Powiem szczerze, że przykuło to naszą uwagę tak bardzo, że czerwcowy klasyk w postaci Rajdu IV Żywiołów, tym razem musiał odbyć się bez nas.
Na GRASSOR 300 stawiamy sobie dość ambitny, ale realny cel – pobić nasz rekord kilometrów. Na razie nasza najdłuższa wyrypa to 218 km na Adventure Trophy Kraków w 2017. Grassor 300 to idealna okazja aby spróbować poprawić ten wynik.
„Nie bój się nie zabraknie, to krajowa czysta, widzisz przed wojną ja byłem….” ROWERZYSTA !!! :)
Ucieszeni jak dzieci, że mamy plan nie wiemy jeszcze, że nic - absolutnie nic - nie pójdzie według niego.
„Nie mamy z nimi szans, rozwalą szybko nas, to wrogich statków las, a nam już padł nasz...” rower
Na Grassor’a 300 przybywa właściwie sama elita. Wyrypiarze, Harpagany, Nocne Masakry, Piachulce, Liczyrzepy… no nie ma tu nikogo z przypadku. Widać, że jest to impreza dla najmocniejszych zawodników - nie jest tutaj rozgrywana trasa krótka. Owszem ile zrobisz tyle zrobisz w limicie, ale zapisać się dało tylko na 300 km.
Z jeden strony zastanawiam się co ja tu robię… wśród ludzi, którzy nas po prostu miażdżą osiąganymi wynikami. Jeśli znajdą się tutaj jednak osoby z przypadku – to będziemy to właśnie my. Z drugiej strony, start ma imprezie gdzie, jest tylu tak mocnych zawodników to także cieszy. Nie tak dawno temu, nawet nie wiedzieli by kim jesteśmy, a dziś startujemy razem na hardcore’owym rajdzie. Jako jedna z najsłabszych ekip w tym gronie, ale jednak w tym gronie :)
Elita elitą, ale mimo że tak bardzo nastawialiśmy się na tą imprezę, to dotarcie na nią stanęło – na tydzień przed – pod dużym znakiem zapytania.
Dwa pierwsze tygodnie czerwca to nasz dwutygodniowy urlop i około 10 rowerowych wyryp górskich, zarówno w Sudetach jak i Karpatach (niedługo planuję wrzucić kilka relacji i zdjęć z tych wypraw, ale opornie mi to idzie bo czasem ciężko z czasem…).
Na ostatniej z wycieczek zabijam rower – ŁAMIĘ RAMĘ !!!
Masakra… rok temu w czerwcu, w Beskidzie Sądeckim zginał Santa (epitafium dla tej kochanej Bestii znajdziecie TUTAJ). Teraz w boju padł Król Dart(h)Moor Pierwszy… co za dramat. To jakieś fatum… znowu czerwiec i znowu pęknięcie pod rurą podsiodłową. Czy ja naprawdę jestem aż taki gruby i ciężki?
Rama jest wprawdzie na gwarancji jeszcze, ale rozłożenie roweru, wysyłka, rozpatrzenie reklamacji i złożenie roweru z powrotem… no nie ma opcji tego załatwić w 5 dni. Wyjazd na Grassor’a staje pod dużym znakiem zapytania, bo w sumie nie mam roweru.
Jesteśmy wściekli, bo bardzo nastawialiśmy się na walkę o nowy rekord… Postanawiamy zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę: spróbuję pojechać na pękniętej ramie. Chałupniczym sposobem usztywniam miejsce pęknięcia, na tyle ile się da (nie pytajcie jak, powiem tylko, że nieśmiertelna taśma naprawcza także była w użyciu). Zdaję sobie sprawę, że nie zda to egzaminu na oczekiwanym poziomie, ale może chociaż wytrzyma ten rajd. Jeden wyjazd… tyle wystarczy.
Pamiętacie tą scenę z Gwiezdnych Wojen? (Spokojnie. Wytrzyma... słyszałaś? Masz wytrzymać!)
W bazie nie mówię o tym nikomu przed rajdem – nie chcę wywoływać niepotrzebnych dyskusji. Jak się okaże, że rura z siodłem złamie się do końca po 5 km, to będzie tyle z walki o nowy rekord. Rower do startu trzymam na uboczu, aby nikt nie zauważył pękniętej ramy. Postaram się jak najwięcej jechać w pozycji stojącej, aby jak najmniej obciążać rurę… tak bardzo nie chcemy się wycofywać.
Co tam GRASSOwało w Wielkopolsce w ostatnią sobotę?
Może jeszcze słowo o mapach i trasie jako takiej. Dostaliśmy 3 arkusze mapy: 2 x A3 plus jeden A4.
Pierwsza A3 ma skalę 1:50 000, jest mapą charakterystyczną dla geoportalu i zaznaczono na niej ponad 30 punktów kontrolnych. Jest kilka przelotów, ale występują tutaj zagęszczenia/zgrupowania lampionów. Każdy z nich wart jest 30 punktów przeliczeniowych.
Arkusz A4 to jej zachodnia kontynuacja.
Druga A3 ma skalę 1:100 000 (ho, ho, ho…), jest mapą z lat 30-tych (sic!) i zaznaczono na niej tylko kilka punktów kontrolnych. Jest tzw. WIG’ówka (Wojskowy Instytut Geograficzny). Charakteryzuje się grassor’owym klimatem, czyli na punktach kontrolnych znajdują się małe mapki, odkrywające kolejne punkt kontrolne – niezaznaczone na arkuszu podstawowym. Każdy lampion na tej mapie ma wartość 50 punktów przeliczeniowych.
Paweł na odprawie mówi, że sumaryczne wartości map są do siebie zbliżone, czyli nic nie sugeruje od której mapy korzystniej zacząć.
W praktyce okaże się jeszcze, że punkty na mapie 1:50 000, mimo że rozstawione gęściej, będą trudniejsze zarówno nawigacyjnie jak i terenowo. Spore chaszczownie, piachy, trochę pagórów, królestwo pokrzyw oraz poukrywane lampiony. Punkt na WIG’ówce łatwiejsze nawigacyjne i terenowo, ale o wiele rzadziej rozstawione, co wymusi długie przeloty między nimi.
Postanawiamy zacząć od mapy 1:50 000 i spróbować „wyczyścić” ją całą lub niemal całą, a z WIG’ówki zrobić tyle, na ile pozwoli pozostały czas.
Wiemy, że nie damy rady zrobić całości – po pierwsze: 300 km w 24h to kosmos. Nawet jeśli uda nam się pobić nasz obecny rekord, to wcale nie znaczy że przejdziemy od razu 300 km. Między 300 a 218 jest ponad 8- innych liczby naturalnych, które też są fajne, a jak rozszerzymy dziedzinę na rzeczywiste to dostaniemy ich sporo więcej :P
Po drugie: jadę na połamany rowerze, tak? To taki trochę konkret argument, prawda?
Na dobry początek Kobyła w koronie :)
Wyruszamy ostrożnie, próbując rozeznać jakie obciążenie może wytrzymać pęknięta rura podsiodłowa. Wygląda na to, że na razie moje prowizorycznie usztywnienie trzyma i nawet nie skrzypi, więc odżywa nadzieja że wytrzyma cały rajd. Przyspieszamy zatem i trzymając się ekipy Roberta suniemy razem w „góry” :)
Może jest tutaj w miarę płasko (w dalszej części rajdu przekonamy się, że nie tak do końca…), ale jak każde województwo ma swój najwyższy szczyt. Jest nim tzw. Kobyla Góra (284 m) w paśmie Wzgórz Ostrzeszowskich. Jako jeden z pierwszych punktów zdobywamy zatem najwyższy szczyt województwa Wielkopolskiego !!!
Skoro można ponoć zdobyć Koronę Warszawy (najwyższe „szczyty” stolicy… zastanawiam się czy zalicza się do niej także szczyt głupoty), to czemu nie zacząć zdobywać Korony Wielkopolski. Zwłaszcza, że oprócz Kobylej Góry lampiony znajdują się na kilku innych lokalnych pagórach.
Pogoda znośna: według prognoz miało lać cały dzień, a leje co 1,5 godziny przez 15 minut, potem przestaje i cykl powtarza. Jest więc nawet spoko. Nie ma też upałów po 30 stopni, acz w przerwach między deszczami robi się dość parno.
Poniżej kilka zdjęć z eksploracji południowo-zachodnich okolic bazy.
Piaski (zjadają dużo) Czasu… a my nie zjadamy za wiele :P
Punkty niby gęsto, ale drogi są tutaj bardzo zapiaszczone. Czasami toniemy głęboko w piachu i jedzie się bardzo trudno. Do tego za niektórymi punktami trzeba mocno chaszczować, co także nie wpływa na przyspieszenie tempa. Staram się także na bieżąco kontrolować stan ramy, bo w ciężkim terenie, gdy trzeba mocno depnąć na pedał siedząc na siodełku, słyszę skrzypienie. Mam schiza, że zaraz się złamie… czasem jednak nie mogę pojechać na stojąco, bo tylne koło buksuje w piachu. W takim klimacie punkty idą nam dużo wolniej niż zakładaliśmy.
Planowaliśmy „wyczyścić” tą mapę do wczesnego wieczora i jeszcze przed zmrokiem wyjechać na WIG’ówkę. Teren jednak skutecznie nas opóźnia.
Zaczyna się także oddalać nam perspektywa pobicia rekordu, bo licznik nie chce przekroczyć 60 km. Kręcimy i kręcimy w piachu, a drogi jakoś nie ubywa.
Widzę już także, że nie dotrzemy na bufet – jest on najdalej położonym punktem od bazy. Północny skraj WIG’ówki. Nie grozi nam to jednak, skoro WIG’ówki nawet jeszcze nie zaczęliśmy, a przypominam że do przejechania jest arkusz A3 w pionie (w skali 1:100 000). Do zmroku jeszcze trochę, ale jest już popołudnie, a przed nami nadal ponad 1/3 mapy 1:50 000 do zrobienia.
Decydujemy się jednak pozostać przy pierwotnym planie i nadal czyścić naszą mapę, a nie przeskakiwać na WIG’ówkę bez ładu i składu, w nagłym przypływie żalu… Trzeba się z tym pogodzić, bufet (a na nim czas stop i godzinna wyżerka z dziczyzną!!) nam dzisiaj niepisany.
I znowu Leśmian w mojej głowie, jak na Wilczym:
...Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?...
Popijawa u Leśnika i Wzgórze po ZBÓJU (w huk strome)
Jest 17:57 gdy wyjeżdżamy z lasu i ciśniemy przez jakąś miejscowość.
Mimo że nasze plecaki dźwigały (na początku rajdu) po 3-4 litry picia na głowę, wypatrujemy sklepu aby zapasy uzupełnić. Jesteśmy w trasie od kilku godzin, zapasów jeszcze niby sporo acz są już widocznie nadszarpnięte, a do tej pory nie widzieliśmy nigdzie ani jednego sklepu.
Pogoda jest dzisiaj co najmniej dziwna. Jak się słońce oprze na grzbiecie to robi się ciepło i bardzo parno, duchota - za chwilę przez 10-15 minut dość intensywnie pada deszcz. I tak w kółko, więc zapasy wody schodzą nam w dość szybkim tempie.
Wolelibyśmy zatem wspomóc się jakimiś lokalnymi dobrami. Wpadamy do zajazdu LEŚNIK – jeden z zawodników pomyślał o tym samym co my. Udało Mu się zatrzymać obsługę, która właśnie zamykała już lokal. Dzięki temu załapaliśmy się jeszcze w ostatniej chwili na uzupełnienie zapasów. Do zmroku ponad 3 godziny jeszcze, ale nasza pięćdziesiątka (mapa 1:50 000) ma jeszcze ponad 10 punktów do zrobienia… a piachów nie ubywa.
Nie wiem jak tu przeleciała elita tego rajdu… Albo my mamy jakiś dziwny wariant (acz staramy się trzymać dobrych dróg leśnych) ale po prostu są tak dobrzy… lub my tak słabi. Ech trzeba było u Leśnia kupić jakiś mocny bimber i schlać się jak świnia… przynajmniej mielibyśmy coś z życia.
Tymczasem docieramy do kolejnej "wielkiej" góry Wielkopolski - Wzgórze Zbójnik. Bardzo fajny to punkt, z którego decydujemy się zjechać na szagę - nie ścieżką, którą tu przyjechaliśmy, ale na skróty. Wpakowujemy się na chyba lokalną trasę DH, bo stromizna jest kosmiczna. Niby niewielka góra, a niemal pionowa ściana zjazdu i zaraz potem krzory, chaszcze i wiatrołomy...
KOSZMAR NOCY LETNIEJ : Nadziany Pan Kierownik, jakże bliski memu sercu…
Do tej pory nie szło nam rewelacyjnie, ale nawet znośnie – zwłaszcza, jak na jazdę na połamanym rowerze... Jednakże, teraz wraz z zapadnięciem nocy, pech postanowił dać o sobie znać i przywalił nam z pełną siłą. Tak jakby noc była jego sojusznikiem, a my ofiarami nieświadomie wchodzącymi w sidła. Póki ochraniały nas ostatnie promienie słońca, ostatnie światło dnia, było ciężko ale konsekwentnie parliśmy do przodu. Wraz z nastaniem ciemności zaczął się horror…
Namierzamy się na punkt pośrodku gęstego lasu. Nie ma do niego dobrego, sensowego dojazdu – najlepszym wariatem wydaje się być przecinka od małej ścieżki. Jak to z przecinkami bywa po kilku metrach, najpierw dziczeje a potem niemal znika. Kompas pomaga utrzymać kierunek, ale jedzie się fatalnie. Garby, koleiny (coś tu dawno temu jechało i zryło ziemię), trawy po kolana, połamane gałęzie. Światło czołówki oświetla „drogę”, jechać się da bo trasa prowadzi w dół, ale wysokie trawy maskują niemal wszystkie przeszkody… i jednej z takich pułapek nie zdołałem wypatrzyć. Coś uderza mi w koło od boku i spycha je do dużej, głębokiej koleiny. Siła nagłego zatrzymania koła wyrywa mi z rąk kierownicę i skręca ją, wraz z przednim kołem o 90 stopni. Nagłe zatrzymanie przodu na zjeździe powoduje, że tył staje dęba i wyrzuca mnie przez z siodełka… tak niefortunnie, że nabijam się klatką piersiową o skręconą właśnie kierownicę… Nabijam się tak mocno, że siła uderzenia przekręcę cały mostek wraz z kierownicą do pozycji domyślnej (koło pozostaje nadal skręcone o 90 stopni, bo jest zablokowane w dziurze).
Au…. To bolało. Naprawdę bolało. Przez moment nie mogę wstać z ziemi… niby jestem przyzwyczajony do pchnięć metalowymi przedmiotami w korpus, ale od lat staram się te pchnięcia raczej zadać niż przyjmować. To teraz siadło naprawdę soczyście, Pan Kierownik sięgnął niemal serca. I tak szczęście, że nie było to uderzenie bezpośrednio w splot słoneczny, bo nie wiem czy bym wtedy wstał… Robimy dłuższą przerwę bo trochę mnie to poturbowało. Sinior będzie kosmiczny.
KOSZMAR NOCY LETNIEJ 2: „… zamku, którego nie było” (*)
Jakoś pozbierałem się po kraksie i jedziemy dalej. Boli jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu… ale „walkę trzeba prowadzić do końca” (*) więc jakoś tam jadę. Przed nami punkt opisany jako „Zamek”, a dokładniej mają to być dwie brzozy w ruinach. Wjeżdżamy zgodnie z mapą w miejsce, gdzie te ruiny mają się znajdować i zaczyna się, coś czego do dziś nie potrafię wyjaśnić…Szukamy lampionu. Nigdzie go nie ma, mijają kolejne minuty a my szukamy i szukamy. Łazimy w kółko po lesie… wracamy do mapy. No to musi być tutaj. Jeszcze raz… szukamy i szukamy. Nic. Ponownie wracamy do mapy i ponownie przeczesujemy las z latarkami. Po prostu nie ma. Nie ma co jednak zgłaszać Braku Punktu Kontrolnego (BPK), że lampion zaginął czy ukradziony, bo drzewa z punktami były dodatkowo oznaczane ekologiczną, zmywalną farbą fluorescencyjną. Powinniśmy zatem znaleźć drzewo z zielonym napisem na pniu… ale jego też nie ma. Pada pomysł odpuszczenia tego punktu, ale patrzymy w mapę raz jeszcze. TO MUSI BYĆ TUTAJ. Namierzamy się chyba po raz czwarty i nadal nic… właśnie minęła godzina. Słownie: GODZINA, a my nadal siedzimy w ruinach, których nie ma. Zaczyna mnie brać złość… nie, nie ta sportowa. Tajki czysty wk***w…
Klnę tak, że dziki uciekają po krzakach. Wszystko się zgadza: ścieżki, ukształtowanie terenu, odległość od skrzyżowania… to jest niemożliwe i niedorzeczne, niedopuszczalne i niepoważne. TO JEST PORAŻKA !!!
I nagle jest…. Jest lampion. Obok nas… 50 metrów od miejsca zaparkowania rowerów. Ile razy przeszliśmy obok niego? 10? 15… może więcej. To jest niemożliwe, że go nie widzieliśmy… a jednak stało się. Takie rzeczy się nie dzieją, a jednak się wydarzyły. Choćby wracając do mapy, po raz drugi, po raz trzeci, PO RAZ CZWARTY musieliśmy przechodzić obok tego lampionu. Godzina w plecy, mimo że nawigacyjnie wymierzyliśmy się idealnie… Jesteśmy wściekli. Złamana rama (ciągły stres czy wytrzyma), kraksa z niemal przebiciem płuca, teraz jeszcze taka niedorzeczność… mamy dość. Naprawdę dość.
NOCNA MASAKRA 3: "Zmierzch męskości – penis w rowiu" (*)
Zmierzch już był i to dawno. Teraz to już ciemna noc… jedziemy na punkt, który ma być rowem przeciwczołgowym. Nadal mnie trzęsie z wściekłości o ten zamek. To nie jest gniew na Organizatora czy trasę. W sumie ciężko mi go jednoznacznie ukierunkować. Nie popełniliśmy błędu nawigacyjnego – weszliśmy w niego z dokładnością do 50 metrów, punkt nie był w jakimś dziwnym miejscu bez sensu… dlaczego zatem stojąc obok niego go nie widzieliśmy? Nie wiem… po prostu nie wiem, ale jestem na to mega zdenerwowany… do tego zaczął nam padać deszcz.
Dojeżdżamy do wielkiego rowu, zsiadam z roweru, idę po lampion… i ch**a !! Nie ma.
Zaczynam obszukiwać okolice, ale mamy powtórkę z zamku… obchodzimy rów w kółko, idziemy brzegiem, idziemy dołem. Raz Basia góra, a ja dołem, to ja górą, a Basia dołem.
No nie ma lampionu… Mam drgawki z wściekłości…. „STÓJ, TO NIE TAK! KUMULUJE WE MNIE MAGMA !!!” (*)
Jestem o krok od wybuchu, Basia także jest mega zniechęcona.
Ponownie wracamy do mapy. I znowu mamy pewność, że nawigacyjnie jesteśmy perfekcyjnie. Przechodzimy przez rów po raz kolejny. Ni ch**… w rowie nic nie ma. Deszcz leje nam na głowy, siadamy w trawie przy rowerach… tak na mokrym, tak na błocie, tak w strugach deszczu. Właśnie zestarzałem się o jakieś 100 lat… gniję sobie w grobie, mięso na mych kościach obgryzają szczury. Jest środek nocy, a my siedzimy na mokrej trawie. To jest to miejsce na pewno – ogromny stromy rów. Jedyny w tej okolicy. Głowę sobie daję obciąć, że to to miejsce… ale lampionu tutaj nie ma.
Deszcz nadal dzwoni nam o kaski… po prostu niebo śmieje się do łez nad naszym losem.
Tak źle to jeszcze nie było, co nie Mała? Gubiliśmy się, podejmowaliśmy złe decyzje, głupie warianty… ale takiej akcji jeszcze nie było. Czuję się jak ślepiec… jak mogliśmy nie widzieć tego lampionu na zamku stojąc przy nim… jakim cudem nie możemy znaleźć lampionu tutaj skoro wiemy, że na pewno tu jest…
Podejmujemy decyzję – zjeżdżamy do bazy. To nie ma sensu. Dziś los na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani. Złamany rower, kierownicą w bebechy, katastrofa na zamku… i teraz ten rów. Podejmujemy decyzję o powrocie do bazy… ale mimo to nadal siedzimy dalej na mokrym. Zaczynamy prowadzić upośledzoną konwersację:
- Zjeżdżamy, tak?
- No chyba tak.
- Dalsza walka nie ma sensu, prawda?
- No nie ma.
- Czyli do bazy.
- No do bazy, zjeżdżamy.
- Tak na serio?
- A Ty co myślisz?
- A Ty?
- No, zjeżdżamy.
- No dobra… szkoda trochę, ale zjeżdżamy.
- No to szkoda, czy zjeżdżamy
- No chyba podjęliśmy już decyzję
- No podjęliśmy, ale jak ma być szkoda to nie musimy…
- A jest sens?
- No nie ma.
- No to zjeżdżamy
- Dobrze, skoro chcesz…
- A Ty nie chcesz
- Tak, mam dość
- No to do bazy
- Chyba tak…
- No to chyba czy do bazy
- A Ty co sądzisz…
DOŚĆ !!! TO JEST BARDZIEJ JAŁOWE NIŻ... NIŻ... NIŻ JAŁOWIEC !!!
Basia idzie do swojego roweru, ja do swojego. Idę i widzę… błysk zielonej farby na drzewie w świetle czołówki. Patrzę… lampion! To już jest kpina losu. Teraz się znalazł – teraz gdy przemoczyłem dupsko siedząc na mokrym. Robię krok w bok i już go nie widzę – znika w zieleni… ale nie muszę go już widzieć. Wiem, że tam jest.
Wołam Basię. Pytam czy go widzi. Ona mówi, że NIE. Nakierowuję ją na miejsce, w którym mi on mignął i pytam raz jeszcze „widzisz?”. Ona, że nie. Są jaja – ja też go teraz nie widzę, ale wiem że tam jest.
Podchodzimy bliżej i jest… Basia pyta: wiesz, że przechodziliśmy tędy ze 3 razy?
Może Ty… ja to chyba z 5 razy tędy przechodziłem… jest mi niemal niedobrze z wściekłości, która rozsadza mnie od środka.
Przypominam sobie, że "lepiej spalić jedno miasto niż złorzeczyć ciemnościom" (*).
Niestety nie mogę zachować się odwalić akcji jak Ra's Al Ghul w Batmanie
"Now if you excuse me, I have a city to destroy"
...bo do najbliżej cywilizacji mamy 6-7 km przez las. Do miast będzie w huk więcej…
NOCNA MASAKRA 4: Nie lubię piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska (*)
Finalnie decydujemy się wracać jednak do bazy… ale przez kilka, może kilkanaście punktów, bo jesteśmy naprawdę daleko od niej.
Deszcz zamienia się w ulewę, bardzo intensywną. Drogi, które tutaj wyłożone są piaskiem… stają się lepką mazią. Byliście nad morzem, na plaży i widzieliście ten piasek, który fale ciągle obmywają?
Fajnie się lepi i można stawiać zamki (NIE MÓW MI O ZAMKU – Basia)… fajnie też zapycha łożyska, hamulce, piasty i oblepia opony. Przedarcie się przez ten syf to makabra. Rowery rzężą i wydają niemiłosierne dźwięki. Próbuję swój przenosić nad tą masakrą, ale korpus boli mnie zbyt bardzo aby dało się wygodnie nieść maszynę. Poza tym, nawet bez kontuzji to niesienie roweru przez 6-7 km, byłoby niewykonane.
Piach, a właściwie maź oparta na piachu i wodzie dostaje się wszędzie. Chwilę później nie mam już przedniego hamulca wcale – klocki po cyklu ostatnich wypraw górskich, były już na wykończeniu i w obecnych warunkach po prostu zniknęły. Słyszę jak metal trze o metal… po rajdzie okaże się, że tarcza hamulcowa też będzie do wymiany. Cytat z serwisu „klocki skończyły Ci się już dawno, teraz to skończyła Ci się już stal na tarczy…”
Na liczniku jest 115 km dopiero, a niedługo będzie świtać… nowy rekord to popłynął w piz***
Katastrofą jest to, że ostatnie 15 km robimy już 3,5 godziny. TRZY I PÓŁ GODZINY !!!
Gdy finalnie docieramy do jakiegoś asfaltu, to jesteśmy przemoczeni, umorusani a sprzęt jest w katastrofalnym stanie (jakby nie był przed rajdem…). Hamulca z przodu nie ma, naciśnięcie klamki budzi ludzi w promieniu 2 kilometrów… i ten dźwięk… metal trący o metal, a między nimi ziarenka piasku. Ma wrażenie, że ten odgłos zostawia szramy na mej duszy.
Akurat dzisiaj także musiała nie wytrzymać mi kurta przeciwdeszczowa. Wiem, że jest styrana na wielu rajdach, ale zawsze przed deszczem chroniła… dziś przemokła na amen. Jestem jakby wyszedł z pod prysznica i zaraz potem wytarzał się w piachu.
Zaczynamy wracać do bazy, ale jakoś dziwnie nas znosi na mapę WIG’ówkę. Trzeba nadrobić tylko koło 5 km względem najprostszego wariantu „na bazę”, no i jakoś tak nas tam zaniosło na kolejny punkt.
WIG poszedł w górę… a my w kimę
W górę czyli na północ, bo tak się ta mapa układa względem naszej mapy 50-tki. Ten punkt wchodzi nam bez problemów i odkrywa nam lokalizację kolejnego punktu. Pierwszy grassor’owy klasyk łapiemy zatem niemal przed świtem, a planowo mieliśmy tu być o 18:00… potem liczyliśmy na 23:00, ale nam zeszło na zabawie w wodzie i piasku, a zamek nie był błyskawiczny, jeśli łapiecie aluzję...
Ta mapa ma skalę 1:100 000, a bufet jest na końcu arkusza w pionie (my jesteśmy idealni na samym dole). Tyle by było z jedzenia… ech niemal jak Wielkanoc w domu „Z okazji świąt dostaniecie po jajku… TYM PRĘTEM !!!”
Pożywiam się zatem krokietami (znowu!) z plecaka i ruszamy na kolejne punkty. Każdy ma być tym ostatnim na drodze do bazy… przecież się wycofaliśmy, prawda? I tak sobie wpada, ostatni za ostatnim i jeszcze jednym ostatnim...
Koło 5:30 telepie mnie z zimna, bo przemokłem nocą. Wkładam na siebie wszystko co mam…. Masakra, jest czerwiec na nizinach, a ja wkładam wszystko co mam w plecaku (5 warstw !!!). Ostatni raz wykorzystałem wszystko z plecaka w Aplach, wieczorem na wysokości około 2500m, kiedy tunel Hochtor na drodze Hochalpenstrasse stał się bramą do Krainy Zła (wjeżdżaliśmy w tunel przy pięknym zachodzie słońca i temperaturze koło 24 stopni, w wyjechaliśmy w mgłę, deszcz i krainę zimna).
Zaczyna nas też bardzo mulić sen… tyle razy, tyle razy obiecujemy sobie porządnie wyspać się przed maratonami, które powodują zarwanie nocy. Raz! Raz się udało i było to genialne posunięcie! Czemu je zatem powtarzać, skoro można nie… lepiej przespać się 4 godziny z czwartku na piątek, niecałe 4 z piątku na sobotę, potem trzasnąć nockę na rowerze i zdychać nad ranem. Znajdujemy zatem wiatę przystankową i śpimy koło 30 minut. Budzi nas zimno i trzeba zacząć się ruszać, jeśli chcemy żyć.
Wracamy do naszego planu – wycofania się i zjechania do bazy, ale znowu nas znosi po kolejne punkty. W piaszczystych lasach niewiele się zmieniło, więc ponownie utykamy w lepkiej mazi, gdzieś w środku lasu.
Udaje nam się dotrzeć na punkt opisany jako grobla, ale tutaj to my się gubimy i popełniamy błędy (jesteśmy 200 metrów od niego na wschód, aby po 5 minutach pchania rowerów znaleźć się 200 metrów od niego na południe, a po kolejnym pchaniu przez piaski – jakieś 200 od niego na zachód…). Gdy finalnie uda nam się namierzyć go poprawnie, nie ma problemu z jego odnalezieniem.
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno… to nie tak nam miało być
Chcieliśmy razem iść na wino bo się nam zachciało pić
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno, nasze plany wzięły w łeb
Bo gdy pobiegłem po wino... wtedy mi zamknęli sklep (*)
W planie są jeszcze 4 pkt - wszystkie ostanie bo przecież się wycofaliśmy. Wszystkie na szeroko rozumianej najprostszej drodze do bazy, wymagające nadłożenie tylko około 30 km w sumie, ale los stwierdza, że skoro ignorujemy jego dyskretne sygnały postaci: kierownicą w bebechy, utknięcie na zamku itp, to musi nam bardziej dobitnie pokazać, że mamy się zbierać do bazy.
Na jednej zapiaszczonej ścieżce, gdy naciskam mocniej na pedały, starając się zmielić pod kołami mokry piach, słyszę chrupnięcie. Oj… chyba nie jest dobrze. Patrzę na ramę… pęknięcie jest już niemal na cały obwodzie. Zaraz odpadnie górna część rury z siodłem. To już nie jest dyskretny sygnał od losu… teraz to boję się już siadać na siodełku (z plecakiem przecież ja ważę ponad 100 kg!!!). Muszę stać na pedałach całą drogę powrotną. Definitywnie zatem koniec na dziś… trzeba się przestać oszukiwać. Docieramy do bazy kilka minut po 8:00 rano, mając jeszcze niecałe 3 godziny zapasu czasu do limitu.
Jesteśmy sponiewierani, umorusani i trochę jednak zniechęceni, ze dziś było „wszystko jest krew w piach” (*). Dosłownie… w piach.
Nie wiemy czy dzisiejsze przygody wynikają z przemęczenia, z pecha czy po prostu tak położyliśmy ten rajd sami z siebie.
Nie wiemy do dziś. Może wszystkiego było po trochu.
My wykręciliśmy dzisiaj 176 km czyli nawet nie zbliżyliśmy się do naszego rekordu (218 km)
To, że w takich warunkach Basia ląduje na 4 miejscu w kategorii kobiet, a nasz wynik przeliczeniowy przekroczył 1000 punktów jest, co najmniej, zadziwiające.
Ciekawe jakby to wyglądało gdybyśmy dali radę pojeździć jeszcze te 3 ostatnie godziny….
Zbieramy się do domu nim najlepsi zawodnicy dotrą na metę.
Tak będzie lepiej… Dziś nie jesteśmy w nastroju na rozmowy „jak poszło?” czy „co się stało?”
Teraz pora leczyć rany… pora naprawiać sprzęt (a będzie trochę zachodu z taką awarią – nawet nie wiem jeszcze, czy Dart(h)Moor powróci czy osiodłam coś innego. Czas pokaże…)
Mamy tylko nadzieję, że limit pech na najbliższe lata został już wykorzystany
CYTATY:
1) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Opowieść pewnego emigranta"
2) Piosenka-tribute dla gry Cookie M "World of Warships" - uwielbiam takie głupotki :)
3) Piosenka Tanclem "Księżycowa Pani" (niesamowita ballada, ale dziś nie do odnalezienia na google'ach :P
"...gdy ją zobaczysz, uciekaj idź precz. Niech Cię piękno jej nie zachwyca, bo ciało jej dawno na dnie morza jest i śmierć niesie światło księżyca... gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale... zamku, którego nie ma już wcale"
4) L.U.C Zrozumieć Polskę - "Tribute to Stefan Starzyński". Frag. radiowego komunikat o wybuchu II wojny światowej.
5) Prześmiewcza parafraza tytuły dramatycznie słabej serii "Zmierzch". Księżyc w nowiu taaaaa...
6) Piosenka Łydki Grubasa "Półka"
7) To już kiedyś padło na tym blogu - poszukajcie w historii :P
8) Gwiezdne Wojny. Epizod II "Atak Klonów". Kultowy już tekst Anakina, będący przedmiotem wielu żartów.
9) Piosenka T-raperzy znad Wisły "Nie tak, nie tak, nie tak"
10) Kultowy tekst z filmu "Dzień świra"
Kategoria Rajd, SFA
komentarze
Madzik | 07:55 wtorek, 3 lipca 2018 | linkuj
Ja Was podziwiam... jak dajecie radę przejechać 176 km w jeden dzień? Nie uważam siebie za słabą fizycznie osobę, choć nad kondycją można jeszcze co nieco popracować, ale ja wysiadam przy 80km. Naszym rekordem jest 111 w jeden dzień i to byłby chyba mój maks.
djk71 | 08:22 niedziela, 1 lipca 2018 | linkuj
Jak zawsze super relacja :-)
To co za rok powtórka? :) Grassor wciąga, w tym roku nie planowałem choć Grześ L. był już bliski żeby mnie wyciągnąć. Gdyby podjechał pod dom, to kto wie... ;-)
Przypomniał mi się mój pierwszy, kiedy też prawie umarliśmy z zimna i ten, gdzie tak bardzo chciałem zrobić 300-tkę ;-)
Mam nadzieję, że skończyło się na siniaku, bo po takim uderzeniu kierownicą na ZaDyMNie Amiga skończył w szpialu... kilka dni później.
Ciekawe jak się skończy reklamacja, trzymam kciuki.
To co za rok powtórka? :) Grassor wciąga, w tym roku nie planowałem choć Grześ L. był już bliski żeby mnie wyciągnąć. Gdyby podjechał pod dom, to kto wie... ;-)
Przypomniał mi się mój pierwszy, kiedy też prawie umarliśmy z zimna i ten, gdzie tak bardzo chciałem zrobić 300-tkę ;-)
Mam nadzieję, że skończyło się na siniaku, bo po takim uderzeniu kierownicą na ZaDyMNie Amiga skończył w szpialu... kilka dni później.
Ciekawe jak się skończy reklamacja, trzymam kciuki.
Fagetus | 06:37 środa, 27 czerwca 2018 | linkuj
Hmm, a między spawem a tą szczeliną "dylatacyjną" nie powinno być (konstrukcyjnie) więcej metalu? W sensie odległości. A może z grubością (lub długością) sztycy coś nie tak?
Swoją drogą dziwna ta pogoda była, ja przez ~26 godzin załapałem się chyba tylko raz na "little shower",i to na tyle little że o ile kurtkę na siebie naciągnąłem to kaptura na kask już nie. Kurtkę w sumie też bardziej na zimno niż na deszcz...
Swoją drogą dziwna ta pogoda była, ja przez ~26 godzin załapałem się chyba tylko raz na "little shower",i to na tyle little że o ile kurtkę na siebie naciągnąłem to kaptura na kask już nie. Kurtkę w sumie też bardziej na zimno niż na deszcz...
mdudi | 19:33 wtorek, 26 czerwca 2018 | linkuj
A gdzie zdjęcie rozwalone ramy - pics or it didn''t happen ;). Prawie tam pojechałam i jak czytam Waszą relację, to .. nadal żałuję, że się nie udało dotrzeć :(
Komentuj