aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Rajd Team 360 - Przemyśl

  • DST 90.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 maja 2017 | dodano: 04.05.2017

Dzień po Rudawskiej Wyrypie, podobnie jak rok temu uderzamy na Rajd Team360.
Mamy trochę trudniej niż ostatnio, gdyż imprez nie dzieli 20 km, ale 600. Mamy jednak cały dzień aby dotrzeć - rajdy są przesunięte względem siebie, w porównaniu do zeszłorocznych edycji. I super!! Dzięki temu damy radę zaliczyć obie imprezy, oby tak zawsze. Rudawska startuje w piątek w nocy i kończy w sobotę w nocy, a 360 startuje w poniedziałek. Wychodzi na to, że niedzielę spędzamy na A4? Mnie pasuje :)
Wracamy zatem do Krakowa przepakować się i choć trochę przespać, a w poniedziałek o 5:30 rano wyruszamy...

34 godzinny rajd? Przemyśl to...piękne miasto. JEDZIEMY!!!

To Team360 więc nasza trasa z limitem 34h to trasa krótka. Długa trasa ma limit: 80 godzin.
Innymi słowy to impreza dla hard-napieraczy i ultra-twardzieli. Rok temu bardzo obawialiśmy się czy damy radę. Udało się i teraz mamy ochotę to powtórzyć. Uderzamy zatem po raz drugi w kombinacje aramisową Rudawska Wyrypa i Team360.
Założeniem jest nie tylko przejechać całą trasę w limicie jak rok temu, ale zmieścić się w limitach czasowych wszystkich etapów, co rok temu się nam nie udało.

Autostrada A4 w poniedziałek rano (środek długiego weekendu) jest pusta. Przez większość czasu jesteśmy jedynym autem. Basia łapie ile może dodatkowego snu, a ja czuję się jakby drogę zbudowano specjalnie na przejazd Szkoły Fechtunku ARAMIS.
Około 9:00 dostajemy telefon od Organizatorów z pytaniem czy docieramy już do Przemyśla. Czekaja na nas - bardzo to miłe.
My jesteśmy dosłownie 6 km od bazy i dojeżdżamy kilka minut po 9:00.
Rejestrujemy się, zostajemy za-chip'owani i zdajemy przepaki.
Jest chwila porozmawiać z innymi wariatami, którzy także tutaj się zameldowali...oczywiście mowa o naszej trasie czyli tzw. trasie krótkiej, bo trasa długa napiera już od dwóch dni w terenie. Organizatorzy pomału czekają na zwycięzców, bo okazuje się że trasę długą (obczajcie schemat!!) zrobili w 45 godzin. Nie mam słów...po prostu czapki z głów.
Zastanawialiśmy się z Basią nad trasą długą czy kiedyś nie spróbować, bynajmniej nie na zasadzie walki o wynik, ale sprawdzenia czy damy radę napierać aż 80h. Przeraża nas jednak ilość odcinków pieszych. To by nas zabiło. Dlatego robimy trochę mniejszy hardcore, ale jednak: Rudawską rowerowo + trasę krótką 360.
Na imprezach 360-tki nie lubimy jedynie limitu na poszczególnych punktach, zwłaszcza że w pierwszy dzień limity te, są dla nas mocno wyśrubowane. Tak - zmusza to do napierania, ale etapy piesze czasowo są dla nas "na styk", dlatego na rowerach staramy się nadrobić ile tylko się da...nadrobić czyli zyskać przewagę względem kolejnych etapów pieszych.
O 10:30 meldujemy się na rynku w Przemyślu. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie i o 11:00 start!
Nasza podstawowa MAPA - łatwiej się będzie czytać relację mając ją przed oczyma. Na stronie Team360 znajdziecie również wszystkie nasze dodatkowe mapy odcinków BnO.

SILNI SILNIĄ
Na starcie zadanie matematyczne, jak rok temu aby rozbić stawkę - ja się pytam co na to Ruscy? (dla niekumatych Stawka = kierownictwo Najwyższego Naczelnego Dowództwa Armii Czerwonej, więc rozbijanie stawki może Im nie przypaść do gustu).
Tym razem zadanie ma postać:

Zasady jak rok temu - wstawiacie dowolne znaki, ale tylko znaki (nie liczby) aby równanie było prawdziwe.
Gdy część drużyn dodaje, mnoży, dzieli i pierwiastkuje, my rozwalamy system kompleksowo przy użyciu silni:
[(n + n + n) : n]! zawsze wychodzi 3! czyli 6. Nie ma co kombinować z równaniem dla każdego przypadku :)
Specjalnie zmieniłem x na n, aby mi ktoś tu zaraz nie wyjechał z ułamkami czy zespolonymi. Ja już Was znam, huncwoty i drapichrusty.
Patrząc po minie Organizatora, chyba nawet Jego zaskoczyliśmy użyciem silni. Co ciekawe, że w zadaniu nie było przykładu dla zer, a szkoda bo 0 0 0 0 = 6 też pójdzie od siln...eee...kopa.[0! + 0! + 0!]! +/- 0. Jak ja kocham matematykę. Zadanie zaliczone i ruszamy dalej.

Kopiec tatarski i kolczaści przyjaciele
Zaczynamy krótki etap rowerowy. Jak to mamy w zwyczaju...start od podjazdu. Nielichego, bo aż na Kopiec Tatarski. Toczymy się pomału pod górkę łapiąc pierwsze przewyższenia, rowery idą jak masło...tylko słabość przeszkadza w jeździe. Docieramy na szczyt i dostajemy mapę do pierwszego BnO (biegu na orientację). Około 2km odcinek po parku na kopcu - rewelacyjny pomysł bo park jest świetny: pięknie zadbany i utrzymany. Tyle, że mapa jakaś taka odwrócona :)
Punkty poukrywane po krzakach...ach znam te krzaki. Ja nie wiem co to jest z nazwy, ale dla mnie to po prostu kolczaste drzewa. Nazywam ich "kolczastymi przyjaciółmi", bo jak cię złapią kolcem, to jest: "halt wędrowcze, zostań z nami na chwilę". Ciężko się im odmawia kiedy kolec wejdzie Ci w ramię i czy klatkę piersiową. Stajesz i pomału im tłumaczysz, że musisz już iść, a nie tak jak inne krzoki - mijasz na gazie, nie mówiąc nawet dzień dobry :)
Przedzieramy się jednak przez przyjaciół i łapiemy wszystkie punkty na tym odcinku.

Po BnO wracamy do rowerów i ruszamy dalej. Zjazd z kopca to bajka. Lecimy teraz parę kilometrów w kierunku fortu Prałkowice.
Tam czeka nas drugi BnO. Dostajemy mapę sportową, tym razem bez udziwnień i ruszamy po kolejne punkty. Tym razem około 8 km po okolicznych pagórach. Na tym etapie zaczyna nam towarzyszyć zespół Osa Opole (znany nam już z kilku różnych ciekawych imprez),   z którym spędzimy w sumie większość rajdu. No robi się prawie jak ekipa na trasę długą: 1 dziewczyna + 3 facetów. Prawie :)
Czeszemy okoliczne lasy, co czasami jest ciekawym doświadczeniem bo miejscami roślinność jest gęsta i występują różne przeszkody terenowe:


Srogie myśliciele w lesie

Na szagę czy na rympał?
Łapiemy komplet punktów na drugim BnO i ruszamy dalej, tym razem drogą do Krasiczyna. Próbujemy lecieć najszybszym możliwym przelotem, aby jak najwięcej czasu załapać przed 21 km etapem pieszym. Zostawiamy rowery w miejscu przepaku...dotrzemy tu ponownie nocą po zakończeniu etapu kajakowego.
Ruszamy na tzw. "trek". Najpierw trochę otwartych przestrzeni, a potem lasy i pagóry. Droga mija szybciej bo gawędzimy sobie z OSĄ OPOLE o różnych sprawach, ale głównym tematem są wspomnienia najlepszych akcji z różnych rajdów.
Z jednego punktu, postanawiamy skierować się na azymut. OSA również wybiera ten wariant i wędrujemy...przez bagna, doły, strumienie i krzaki. Śmieję się do Basi, że robi się nie "na azymut" ale "na szagę".
OSA pyta jaka jest różnica - tłumaczę, że idea ta sama chodzi tylko o to, że nagle robi się gęsto od krzaków (czasem z kolcami), jakieś parowy do przejścia się pojawiają, tereny podmokłe żądają ofiary...ale jeszcze bez tragedii, bo może być jeszcze "na rympał".
OSA pyta co to za opcja. Odpowiadam, że to wtedy jak rower trzymasz na plecach i wspinasz się pod pionową skarp lub...nie muszę długo szukać innego przykładu bo drogę zagradza nam ogrodzenie. Na to dawaj, siatka do góry i czołgamy się pod nią po ziemi. To jest na rympał, czyli znowu wyszło jak w Batmanie:

Batman: "Jak zamierzałeś uciec?"
Cluemaster: "Chcesz aby Ci powiedział? Zrobię coś więcej. POKAŻĘ CI" :)


Wędrujemy dalej...ale ostatniego punktu z tego etapu szukamy bardzo długo. Chodzimy po podmokłych terenach, obczajając kolejne strumienie i w końcu uda nam się go odnaleźć. Lecimy do kolejnego przepaku, gdzie jest start etapu kajakowego.


Osa na drzewie. Tak, dobrze widzicie, na obu zdjęciach nie ma ścieżek :P

Kajaki wieczorową porą czyli płyńmy szybciej bo się ściemnia...
Docieramy do przepaku około godziny 20:00. Mamy w nogach już 30 km pieszo i trochę roweru. Szybko przebieramy się w ciepłe ciuchy, bo temperatura nie rozpieszcza. Chcemy również wyruszyć jak najwcześniej bo niedługo zapadnie zmrok, a przed nami około 23 km kajakiem. Mamy lekkiego schiza przed kajakami po ciemku, ale okazuje się że nie jest tak źle, nawet gdy zapadnie noc. Księżyc świeci dość jasno, nie ma chmur i da się płynąć nawet bez oświetlenia. Oczy przyzwyczajają się do mroku i tylko czasem nie widać zakrętów rzeki. Wtedy trzeba trochę na czuja, co owocuje dwukrotnym utknięciem na mieliźnie, ale bez konieczności wchodzenia do wody.
Raz nawet na jednej mieliźnie, próbując się z niem wydostać odepchnęliśmy się tak, że odwróciło nas tyłem do przodu i dobry kawałek (bo strasznie wąsko tam było) tak właśnie płynęliśmy z nurtem Sanu. Aramisy nieortodoksyjnie jak zawsze: nocą, tyłem do przodu po Sanie:)

Zdjęcie ze startu kajaków


Godzina później...i tak było przez kolejne 2h drogi. Łacznie około 3,5 godziny zajęły nam kajaki, z czego większość w ciemnościach.

Gdy docieramy do przepaku, na którym zostawiliśmy rowery musimy wysiąść do wody. Nie jest głęboko, zaledwie do połowy łydki...ale jest zimno i wieje. Dobrze, że nie musieliśmy wysiadać pod drodze, bo dosłownie wlazłem do wody na kilkanaście sekund - tyle co wypchnąć kajak na brzeg i zaczęło mną telepać z zimna. Jednak to było 3,5 godziny siedzenia w miejscu na wietrze i teraz jeszcze przejście przez nie-najcieplejszą wodę. Szybko przebieramy się w suche ciuchy - dobre spakowanie przepaków to podstawa na rajdach przygodowych, to jeden z elementów tego sportu. Uwierzcie, to nie jest takie łatwe.

Dość tych pieszych świństw czyli znowu w siodle
Przebrani w suche ciuchy jesteśmy gotowi na start etapu rowerowego. Jeszcze tylko wylać krew z butów (bo nas na trek'u strasznie obtarły buty) i można jechać dalej. Dobrze, że teraz rower bo obtarcia mamy spore i końcówka treku była naprawdę bolesna. 
Patrzę na licznik: mamy zrobione 15 km...po całym dniu napieraniu. Jest środek nocy, a my mamy nędzne 15 km zrobione - oczywiście wg licznika bo tak naprawdę to mamy: 15 rowerem + 10 km BnO + 20 km treku. Teraz to się zmieni i licznik zacznie liczyć bo przed nami najdłuższy etap rowerowy rajdu. Ruszamy w mrok...i lecimy dość sprawnie od punktu do punktu, po drodze mijając się okazjonalnie z OSĄ Opole.
Trochę się naszukaliśmy 8-meki, brodząc po jakiś strumieniach ale udało się. Noc nam mija w trasie, a świt zaskakuje nas przy znanej nam z Pruchnickich Harców Rowerowych kładce nad Sanem:


Piec? Bunkr? A może dymarka, gdzie można coś przedymać np. jakiegoś dobrego ssaka leśnego :)


"...zwyciężył w końcu sen, brat Śmierci"
Zaczyna zmagać nas sen. Jednak zarwanie nocy na Rudawskiej Wyrypie i teraz kolejna noc w plecy, nie pozostaje bez śladu. Dodatkowo dochodzi zmęczenie fizyczne. Zasypiam na zjazdach, co może skończyć się naprawdę boleśnie. Postanawiamy zatem chwilę odpocząć, zwłaszcza że zgubiliśmy gdzieś OSĘ i jesteśmy sami. Wykładam się na stopniach kościoła i zasypiam. Dosłownie na 10-15 minut, tak aby oszukać organizm. Sprawdzona metoda, to zawsze działa. Na kilka godzin oszukujesz sam siebie, że spałeś i sleepmonster na pewien czas daje spokój. Jaja, jest drugi maja, bardzo wczesna godzina - grubo przed 7-mą rano, a my śpimy na schodach kościoła w Skopowie. 15 minutowa drzemka i jedziemy dalej, zaczynają nas gonić lokalne burki więc od razu człowiek trzeźwieje :)


"W kompasie igła zardzewiała, lecz kierunek zna..."
Docieramy do ostatniego etapu pieszego. 10 km z buta po lesie, w ciężkim terenie. Będzie bolało bo nogi mocno obtarte. Kleimy plastry jakie mamy i trudno, trzeba napierać dalej. Jutro możemy nie chodzić wcale, ale dziś walka trwa. Zostawiamy rowery i idziemy w las. Organizator zapowiadał, że to najtrudniejsze BnO jeśli chodzi o teren i miał rację. Mało ścieżek, tzn. sporo ale mało idzie w okolice naszych punktów. Basia wyznacza azymuty i idziemy za wskazaniami kompasu. Głównie na rympał bo gęsto, ostro, bagniście...


Opis punktu: zarośnięty pagórek. No chyba wszystko się zgadza :)


a przy azymucie na ma przebacz. Kompas mówi tam, to idziesz tam. Owszem omijasz przeszkody, ale każde ominięcie wymaga korekty i powrotu na założony kierunek. Dlatego przedzieramy się uparcie i konsekwentnie za wskazaniem kompasu. Łapiemy wszystkie punkty, ale jesteśmy wykończeni. Wracamy do rowerów oboje kulejąc. Przed nami ostatni odcinek rowerowy i zadanie specjalne. Potem już tylko meta.

Hanging out...nad Sanem
Ostatni etap jest rowerowy - nasza specjalność, więc ciśniemy do Przemyśla. Nie trzeba już chodzić, tylko pedałować. Mimo zmęczenia wybieramy powrót nie drogą ale przez góry - zielonym szlakiem. Nie lubimy jeździć asfaltami, więc atakujemy lokalne pagóry - zwłaszcza, że tych tutaj nie znamy. Docieramy do miasta i wpadamy na zadanie specjalne. To most linowy przez który trzeba przejść na drugą stronę Sanu. Kawał drogi, prawie 100 m, ale jedziemy z tym koksem:

Przechodzę około połowy drogi i ręce mi umierają...próbuję się utrzymać, ale nie daję rady. Spadam...Patrząc ze zdjęć lot nie był mały, nim zatrzymała mnie uprząż.

Wiszę nad środkiem rzeki.Próbuję kilka razy podciągnąć się na rękach i zarzucić nogi o linę nad sobą. Raz nawet stopę zarzuciłem na linę, ale but się ześlizgnął i spadłem. Po kilku próbach, widzę że nie dam rady tego zrobić. Nie przy tym poziomie zmęczenia. No i wolę myśleć, że robię to źle technicznie niż że jestem za gruby :P
Pozostaje przesuwać się na samych rękach...Chwytam linę i podciągam się z całej siły. Poszło! Ruszyłem do przodu o jakieś...5-6 cm. Może osiem. Most ma ponoć 85m czyli...to będzie długie popołudnie nad Sanem. Dosłownie...nad Sanem.No dobra, jestem gdzieś za połową drogi, ale do drugiego brzegu jest i tak jeszcze w cholerę. Rozpoczynam mozolną podróż, centymetr po centymetrze. Po kilku chwilach nie czuje rąk, ale podciągam się ile dam radę. Jeśli nie 5 centymetrów, to chociaż 3. W bazie okaże się, że wiele osób odpadało i szło podobnie do mnie.
Acz wisząc nad Sanem i nie będąc w stanie zarzucić nóg na line nade mną, mam uczucie totalnej porażki (wiszącej porażki) i bycia jedną z głównej atrakcją Przemyśla...Jakoś udaje mi się dotrzeć do drugiego brzegu, mam ochotę przewrócić się ze zmęczenia, ale wracam kładką do miejsca startu. Teraz na zadanie startuje Basia. Idzie po linie i idzie jej całkiem nieźle.

Nie daje rady jednak przejść całości i też odpada. Jest jednak lżejsza i ma szansę wrócić na linę - liny nie "rozjechały" się aż tak szeroko. Z tego co mówiła obsługa punktu, niewiele osób przeszło całość bez odpadnięcia. Basia zanim dociera do drugiego brzegu, ma całą sesję zdjęciową na tym zadaniu...chociaż z trudem trzymam aparat, tak mi się ręce trzęsą ze zmęczenia.


Zdajemy uprzęże i ruszamy do bazy. Meta. Meldujemy się i oddajemy chip'y i tracker'y. Jesteśmy ostatnia ekipą, która dotarła do bazy, ale nie ostatnią w rankingu (niektórzy mają karę za niewykonania zadania nad Sanem, inni nie mają wszystkich punktów) !!!
Kończymy na miejscu 7 z 10 ekip, a do tego w kategorii MIX (kobieta + mężczyzna) mamy drugie! Jesteśmy przeszczęśliwi. Komplet punktów, cała trasa w limicie i to ze sporym zapasem + 7 miejsce na 10 naprawdę bardzo mocnych drużyn. To dla nas bardzo dobry wynik, ale przede wszystkim super przygoda, w której znowu sprawdziliśmy czy damy radę. DALIŚMY!!! I to jest największy sukces.

Dziękujemy organizatorom za świetną zabawę i przygodę. Rajd 360 rok temu, który odbył się na naszym kochanym Dolnym Śląsku bardzo nam się podobał, ale organizacyjnie ten był dużo lepszy. I to bardzo cieszy! Na pewno jeszcze nie raz odwiedzimy tą ekipę na jakieś z imprez, przez nią organizowanych.

Ponad 2000 m przewyższenia na Rudawskiej Wyrypie i 3500 przewyższeń na Team 360. Heh...przed weekendem śmiałem się, że ciekawe czy wejdziemy na Elbrus (przewyższeniowo - od zera). No i udało się dobić do czegoś koło tego. Może nie na sam wierzchołek 5642, ale niewiele brakło, czyli jest dobrze :) 
Wyszło 90km na rowerze, około 40-45 km na nogach plus 23 kajakiem. Srogie napieranie :)

A jeśli ktoś chciałby dokładnie prześledzić naszą trasę to tutaj jest track, zarówno nasz jak i innych ekip.


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa bezmy
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]