aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

MORDOWNIK 2017

Sobota, 9 września 2017 | dodano: 12.09.2017

...i znowu mamy dwie doskonałe imprezy odbywające się w tym samym terminie: Jaszczur - Leśne Akwedukty (Bory Tucholskie) oraz Mordownik w Chochołowie. Długo nie mogliśmy się zdecydować, na który z tych rajdów jechać... aż tu nagle Wielki Wichr postanowił podjąć decyzję za nas: wziął i rozwalił lasy w Kujawsko-Pomorskiem. Tyle było z imprezy w Borach :/

Nie da się jednak ukryć, że zdarzenie to w pewien sposób "rozwiało" wszystkie nasze wątpliwości gdzie jechać... ruszamy zatem powalczyć o kolejnego Immortal'a.

Wysoki Szczebel... pandemii
Budzik dzwoni o 3:45 (czyli około 45 minut wcześniej niż w normalną sobotę), łapiemy rowery i wyruszamy na Mordowika do Chochołowa. Uwielbiam Zakopiankę tuż przed świtem, kiedy niebo pomału zaczyna się rozjaśniać, ale nadal jest jeszcze ciemno. Góry wydają się wtedy tak niesamowicie mroczne. Nieprzeniknioną ciemnością i wyjątkowym majestatem - na wysokości Myślenic - wita nas Szczebel (977 m). Ten potężny masyw, widziany z tej perspektywy przesłania niemal pół nieba i wygląda imponująco.
Basia łapie ostatnie minuty snu, a ja nie mogę oderwać wzroku od tego wzniesienia... Szczebel doskonale czarny!!! Opisywałbym !!! (równaniami oczywiście). Dobrze znowu powrócić w Góry.
Droga ucieka, a ja myślę o terenach rajdu. Baza jest w Chochołowie, czyli stosunkowo niedaleko Szaflar, gdzie startowaliśmy na ICE AR w lutym tego roku. Rajd był świetny... jak już opuścił Podhale i poprowadził nas na Spisz. Podhale zapamiętałem jako burkolandię - krainę gdzie straszliwa choroba dotknęła naszych pieskich braci mniejszych. Demoniczny wirus dopadł ich ciała i dusze... tego nie dało się nazwać nawet zarazą. To była cholerna pandemia. Wszystkie psy na Podhalu (na widok naszych rowerów) dostały wirusa... pierdolca!! Obfity ślinotok, nieskoordynowane spazmy, puste i tępe spojrzenie, skakanie przez kraty, zrywanie łańcuchów. Słowem masakra. Lgnęły do nas niczym do jakiś uzdrowicieli... leciały za nami grupami po 20 - 30 sztuk ujadając - byle nas złapać, byle dotknąć, chwycić chociaż za nogę... A ja z ciężkim sercem, ściśniętym współczuciem, szczodrze rozdawałem im cudowny lek w areozolu.
Mam nadzieję, że na Mordowniku nie będzie powtórki, bo to straszne być świadkiem takiej psiej tragedii ponownie... poza tym kończą mi się zapasy gazu :P

"Miłej masakry"
tako rzecze do nas Janko Mordownik (Organizator) i - jak się okaże później - dobrze wie co mówi. Nie uprzedzajmy jednak faktów - na razie mapy rozdane i... super, jest dokładnie tak jak powinno być: ciężko ułożyć jakiś sensowny wariant. Za każdą próbą poskładania trasy w pętle, pojawiają się jakieś punkty, które nijak nie chcą się w nią wpisać. Kombinujemy jak się da, aby jakoś sensownie wyznaczyć kolejność przejazdu - wielki plus za tak poskładaną trasę rajdu!!
Postanawiamy zaatakować część górską od razu, póki jesteśmy w pełni sił. Chcemy oczywiście powalczyć o Immortala, ale patrząc po mapie cena nieśmiertelności może być dzisiaj naprawdę wysoka. Najbardziej podoba nam jednak się wiszący w bazie dodatkowy opis jednego z punktów - taka dodatkowa wskazówka dla zawodników. Sami zobaczcie...


"Up, up to the sky"
Zaczynamy od podjazdu pod Gubałówkę (ok. 1120 m) - z Chochołowa przez Ciche. Dzień dopiero wstaje, z wolna wychodzi słoneczko a my już dymamy na 1000 metrów. Bosko. Pniemy się w górę, miejscami bardzo stromym asfaltem. Mimo, że domów przy drodze sporo - ani śladu zarazy, jaka dotknęła Podhale. Bardzo mnie to cieszy, bo mogę skupić się na kręceniu i łapaniu kolejnych przewyższeń.
Ciśniemy w ciszy, a podjazd zdaje się nie kończyć. Po drodze na szczyt łapiemy nasze dwa pierwsze punkty dzisiaj, chociaż trzeba po nie trochę zboczyć z naszego głównego traktu. Finalnie docieramy do czerwonego szlaku, a nim nadal w górę, aż na samą Gubałówkę. Na razie tu pusto: turystów jeszcze nie ma, kolejka jeszcze nie ruszyła, a sklepy dopiero się otwierają. Z Gubałówki musimy jednak zjechać kawałek dalej, w stronę stronę Zakopanego, bo punkt jest ukryty w wąwozie przy jednej ze ścieżek.
Po podbiciu karty wracamy na górę i tym sposobem drugi raz dzisiaj zdobywamy ten szczyt. Widok jest cudowny, ale nie zmienia to faktu że znowu dymamy pod górę...wbijamy na czarny szlak i ruszamy na zachód.




"...na łące pasą się jałówki, jędrne jałówki na zboczach Gubałówki"
Dosłownie chodzi o popas, bo wpadamy na punkt żywieniowy położony na wielkiej polanie. Tzw. wpadamy jest tu dość dobry słowem, bo zgubiliśmy się w labiryncie ścieżek leśnych przy ostatnim punkcie i jedziemy trochę na czuja. W sumie to tylko kompas uchronił nas przed przypadkowym zjazdem po drugiej stronie góry. Konieczna była korekta na azymut po lesie i wypadliśmy na piękną polanę z jeszcze piękniejszym widokiem na... PUNKT ŻYWIENIOWY !!! Pasiemy się. Pasiemy się aby stać się jędrni :)
Widok na Tatry też był ładny, ale jednak bardziej mój wzrok przykuły ciasteczka. Aż nie chce się stąd jechać, lekki wiaterek, ciepłe słońce, piękne widoki i... masa ciastek. Szkoda jedynie, że wpadamy na punkt żywieniowy niedługo po starcie (około 4 godzin), gdyż taki punkt po 9-10 godzinach rajdowania to prawdziwy skarb. Będą musiały wystarczyć nam zatem własne zapasy  w późniejszych godzinach. Wszyscy opychają się łakociami, ale musimy ruszać.. zostałbym jeszcze trochę bo jest tu full wypass :) ale zły Duchy jak zawsze pogania. Chwilę później lecimy szalony zjazdem w stronę Witowa, niestety trzeba stracić prawie całą zdobytą wysokość bo kolejne punkty znajdują się na dole.


"Celnicy na granicy podadzą..." PUNKTY "...nam, celników z okolicy ja bardzo dobrze znam"
Skoro straciliśmy już całą wysokość, aby złapać dwa punkty na dole, to możemy teraz zacząć mozolnie ją odzyskiwać. Ruszamy drogą, która doprowadzi nas do granicy polsko-słowackiej. Następnie jedziemy wzdłuż granicy, ponownie wspinając się na ponad 1000 metrów. Jestem osobiście zachwycony tym faktem, jako że uwielbiam szlaki graniczne i jak tylko mamy okazję atakujemy takie trakty: Beskid Niski, Bieszczady, Masyw Śnieżnika, Góry Złote, Bialskie, Bystrzyckie... i teraz znowu: ciśniemy wzdłuż słupków granicznych. Marzy mi się objechać kraj w ten sposób (oczywiście tam gdzie się da: rzeki i Tatry będą problematyczne, chociaż wzdłuż Popradu czy Odry także już jeździliśmy). Pomyśleć, że kiedyś nie wolno było się nawet zbliżyć do granicy, a dziś jedziemy sobie ścieżką bez szlaku, trzymając się betonowych słupków. Genialnie, że Janko Mordownik tak rozstawił punkty, że właściwie trzeba przejechać granicą i to spory kawałek. W sumie przed jednym punktem mijamy straż graniczną, ale zupełnie się nami nie interesują - pewnie także szukają tej cholernej ambony z punktem :)


Bez jałowych przebiegów, proszę
Nadal w górę i w górę. Pchamy nieustannie, ale z każdym krokiem coraz bliżej szczytu - a jest on niemały: Przysłop Witowski (1164 m). Jedziemy drogą, która omija szczyt Magury Witowskiej (1232 m) i wyprowadza prosto na Przysłop. Po zdobyciu punktu będziemy musieli się wrócić i przejechać na Słowacką stronę. Namawiam Basię abyśmy nie cofali się po własnych śladach, ale pocisnei przez Magurę, która jest najwyższym szczytem tego pasma. Basia uzależnia to od jakości drogi, jaką zastaniemy przy punkcie - zobaczymy czy nie będzie jednak warto wrócić się po śladach. Jednakże, po moje 5-tej sugestii aby wracać przez Magurę, Basia zaczyna czuć,że jest coś na rzeczy i wywiązuje się ciekawy dialog:
- Coś się tak uparł na tą górę?
- No, nie lubię jałowych przebiegów
- Jakich znowu jałowych przebiegów?
- Dymamy na 1200 metrów, jesteśmy rzut beretem od szczytu i co... nie podejdziemy tam?
Tak się nie godzi...
- A co Góra się na nas obrazi?
- Będzie się śmiać... mogłeś mnie mieć, mogłeś mnie mieć. Obudzę się z krzykiem, zlany potem i w majakach, że mogłem ją mieć, mogłem ją mieć...
- Dobrze, pojedziemy przez Magurę!
- Czyli bez jałowych przebiegów!!
- No, bez, bez.
...i tym sposobem po zdobyciu punktu na Przysłopie, pchamy na Magurę. Mijamy jakiś turystów, patrzą na naszą mapę i pytają się ilu dniowa to impreza. Widać, że to zwykli śmiertelnicy :)
Chwilę później zdobywamy szczyt Magury. Kolejna tabliczka do naszej kolekcji :)




Punkty na emigracji
Pora przekroczyć granicę i zaatakować słowacką część trasy Mordownika. Granicę przekraczamy na szczycie Magury i od razu wpadamy na wiatrołomy. Zaczyna się przenoszenie roweru - czyli powrót do klasyki: zdobywanie gór w stylu aramisowym :)
Zwalonych drzew jest jednak tylko kilka i potem mocno korzenista ścieżka prowadzi pięknym zjazdem przez las. Łapiemy punkt przy źródle i potem ciśniemy dalej w kierunku kolejnego szczytu. Droga zamienia się w błotne spa, dobrze że robimy ją w dół bo cisnąć nią pod górę nie byłoby fajnie. Zjeżdżamy jak dwa błotne bałwany, ale widoki są tu cudowne.





"Za horką i przez strumyczku"

Zjeżdżamy ze słowackich gór i zastanawiamy się jak będzie optymalnie dostać się do miejscowości poniżej. Nagle za naszych pleców dobywa się ryk silnika i z lasu wyjeżdża słowacka terenówka. Podbija do nas i pyta nas czego szukamy. My pokazujemy naszą mapę i jakoś tłumaczymy łamano polsko-słowackim dialektem: co my właściwie robimy. Chłopaki z jeep'a tłumaczą, że najlepiej będzie nam "za horką i pre strumyczku do cyklostrady". Ruszamy wskazaną drogą i zjeżdżamy w dół - piękny zjazd polaną. Chłopaki chyba wczuli się w przewodników, bo wyprzedzają nas na zjeździe (pocięli tak, że prawie zawieszenie zostawili) i czekają na nas na dole, aby pokazać nam "strumyczku". Strumyczku okazuje się całkiem sporą rzeką - próbujemy przejechać ją z rozpędu i powiedzmy, że jest remis. Mnie się udało, ale Szkodnik utknął na kamyczkach i się trochę skąpał :)
Udaje się jednak dostać do miejscowości, a tam już rzut beretem do "ścieżki wokół Tatr" którą wracamy do Polski, łapiąc pod drodze ostatni punkt po słowackiej stronie.


Gruz 200 czyli jesteśmy w czarnej d... DUNAJCU?
Gruz 200 czyli ros. ładunek 200. Kojarzycie co to takiego? To rosyjskie określenie na transport trumien z ciałami - najczęściej żołnierzy poległych w wojnach. Oczywiście tych, których Rosja nie prowadzi albo na misjach, w których nie bierze udziału :P
Tak właśnie się czuje... poległem w boju. Padam na ryj ze zmęczenia i mam ochotę napisać do Janka Mordownika: "ładunek 200, dwie sztuki, gotowy do transportu - można zabierać do bazy". Jesteśmy wykończeni, a przed nami jeszcze naprawdę duży kawał drogi. Zostały 3 godziny do limitu czasu oraz 4 punkty do zrobienia plus powrót do bazy. Zaczynam realnie obawiać się, że immortal jest dzisiaj poza naszym zasięgiem. Musielibyśmy naprawdę mocno przyspieszyć aby zrobić komplet punktów, a tym czasem zaczynamy popełniać błędy nawigacyjne (zmęczenie? brak koncentracji? głupota? - pewnie wszystkiego po trochu). Przegapiliśmy skrzyżowanie, na którym chcieliśmy skręcić i pojechaliśmy zupełnie inną drogą. Oczywiście nie wiemy tego jeszcze - jesteśmy tak pewni, że jedziemy dobrze, że nie patrzymy na kompas - byle cisnąć do przodu. Jakoś próbuję się zmobilizować, odpalam dopalacz i lecimy. Przelotowa 41 km/h. Jest po równym, więc jakoś utrzymuję tą prędkość acz uda płoną żywym ogniem - w końcu mamy już w nogach około 1500 metrów przewyższenia. Po około 3 km, skręcamy w prawo a tam... osiedle w Czarny Dunajcu! Jak to osiedle, przecież powinien tu być las. Patrzymy na mapę - no tak, błąd i to gruby... cały ten nasz przelot jak "krew w piach", zupełnie bez sensu, nie w tą stronę którą trzeba. Staramy się jakoś skorygować kierunek, byle tylko nie wracać wszystkiego co właśnie przejechaliśmy. Po kilku korektach i przedzieraniu się między domami, docieramy do łąki, a nią do lasu i zdobywamy nasz kolejny punkty. Niemniej zamiast przyspieszyć, pojechaliśmy na punkt mocno okrężną drogą i mamy 20 minut w plecy... no podcina nam to trochę skrzydła, morale lekko poszły w dół.

"W bagnach rozpaczy 3" czyli "los Cię w drogę pchnął"
...tylko szkoda, że znów przez bagna. (Gdyby ktoś nie widział "W bagnach rozpaczy 1" to zapraszam tutaj). Zaczynamy atakować osławioną 13-stkę, tą samą do której podpowiedź możecie oglądnąć na zdjęciu powyżej. Planowo nie zamierzamy podchodzić od "masakry" ale od ścieżki "trudno". Niestety drogi w rzeczywistości nie do końca mają się do dróg na mapie i finalnie wyrzucają nas tak, że walimy na punkt od południa czyli prosto na "masakrę". Zaczyna się bardzo spoko - bo utwardzona, wysypana kamieniami droga, która... nagle kończy się w szuwarach. Chwilę później podłoże wesoło chlupie po kołami i wokół nas pojawia się coraz więcej wody i torfu. Roślinność również gęstnieje, więc postanawiamy ukryć rowery kawałek od zanikającej ścieżki i ruszyć z buta na punkt. Po kilkudziesięciu metrach wędrówki zaczyna się wspomniana masakra: toniemy po kolana w torfie i nie jest to metafora. Zapadamy się naprawdę do wysokości kolan, ja raz wpadam po pachwinę prawą nogą (wielki dół z wodą) i lecę na ryj prosto w torf. Dobrze, że przede mną było trochę bardziej twardeo niż pod nogą bo jakoś zdołałem się wygramolić, ale spodnie całe w bagnie... Ogólnie jest tak, albo woda po kolana (sic!) albo tak gęsta roślinność, że musimy mocno kombinować aby iść zgodnie z azymutem. Nierzadko musimy wymijać fragmenty, których nie jesteśmy w stanie pokonać - tak gęsto od gałęzi i... kolców (no a jakże!). Finalnie docieramy do rozlewiska i widzimy punkt... po jego drugiej stronie. Szukamy przejścia na drugi brzego i udaje nam się znaleźć powalone drzewa. Szkodnik zwinnie przeskakuje na drugą stronę i podbija karty - ja dokumentuję cały proces na zdjęciach :)
Dziurki w karcie są, ale teraz trzeba to wrócić. To prawie 2 km bagnem... właśnie zaczyna robić się ciemno. Bardzo, ale to bardzo nie chcemy zostać w środku bagien po ciemku. Ruszamy z kopyta, aby dotrzeć do rowerów jeszcze "za szarówki", a nie "nocą", ale przyspieszenie kroków w takim terenie powoduje że miejscami zapadamy się jeszcze głębiej. I znowu doły z wodą i znowu ryjem w torf, raz Szkodnik, raz ja. Wszystko mamy mokre, ale niczym Artax ciśniemy przez bagna rozpaczy. Wróóóć, Artax to cisnął, ale w dół bagien, aż do samego dna (pewnie też nie ogarnął mapy). No to my ciśniemy jak Atreyu - na wprost... a przynajmniej tak się staramy :)
Potem znowu gęstwiny, w jednej z nich gałęzie kradną mi kartę startową, ale mają niski skill "cicha kradzież na bagnach" i dwa kroki dalej orientuję się, że nie mam karty. Udaje mi się ją odzyskać nim utonie...uff. Chwile później udaje się nam także wrócić do rowerów, acz jest już zupełnie ciemno. Punkt zjadał nam około 45-50 minut i to lekko licząc.


"Immortals - we'll put their name to the test"
No niestety tego testu nie przejdziemy pozytywnie. Nie dane będzie nam dane dostąpić nieśmiertelności. Jest godzina 20:00, a my mamy 17 z 20 punktów. Do tego, pierwszy z brakujących nam punktów jest naprawdę kawał drogi od nas. Drugi to jeszcze znośnie (względem pierwszego), ale trzeci to kolejny szczyt o wysokości prawie 1000 m. Nie ma opcji zrobić tego w godzinę. Co gorsza, nie złapiemy już dzisiaj ani jednego punktu - nie dalibyśmy rady wrócić do bazy w limicie, gdybyśmy pojechali choćby po jeden punkt. To koniec: 17/20, trzeba wracać do bazy. Mamy niecałą godziną, a do bazy zostało koło 12-13 km. Przegraliśmy swoją nieśmiertelność - medal Immortal na tej edycji zostaje w sferze niespełnionych marzeń.


"Bitter taste of victory"

Docieramy do bazy około 20 minut przed limitem czasu. Nasz wynik (17 z 20 punktów ) okazuje się rewelacyjnym: Basia wygrywa Mordownika w kategorii kobiet, a ja - licząc miejsca ex aequo - ląduję w pierwszej dziesiątce! Nieprawdopodobne, bo obecna była niemal cała czołówka Pucharu. Nie wierzymy w to, a tym czasem dodatkowo, aby rozbić bank, wygrywamy kategorię zespołową (MIX).
Mordownik okazał się w tym roku niesamowicie trudny. Z rowerzystów tylko 6 zawodników zdołało zdobyć Immortala.
Nasz wynik jest zatem ogromnym sukcesem, ale jednak... czegoś nam brakuje. Bawiliśmy się świetnie: genialna trasa, bardzo trudny rajd, najlepszy Mordownik ever, pięknie umieszczone punkty, niesamowita górska przygoda, nieprawdopodobny sukces jeśli chodzi o wynik. No i jesteśmy  najszczęśliwszymi... śmiertelnikami na ziemi. Gdzieś ta nasza nieśmiertelność nam uciekła...
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: byliśmy po prostu za słabi aby zdobyć wymarzony 3-ci Immortal. Nawet gdybyśmy nie popełnili tych ostatnich błędów nawigacjnych, sądzę że brakło by nam z godziny - co najmniej godziny - do ukończenia trasy. W żaden sposób nie ujmuje to wielkości tej jakże fantastycznej imprezie, ale wręcz przeciwnie: nadaje to jeszcze większy prestiż medalom, na które byliśmy dzisiaj po prostu za słabi. JANKO MORDOWNIK dołożył do pieca tym razem, oj dołożył.
Liczymy na to, że za rok znowu powalczymy o nieśmiertelność. I niech ponownie będzie to trasa górska!


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
mandraghora
| 09:21 wtorek, 12 września 2017 | linkuj Niezłą kolekcję nagrobków macie już na półce ;-) Gratulacje raz jeszcze!
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa miona
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]