aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Rajd Hawran 2018

Sobota, 12 maja 2018 | dodano: 13.05.2018

Rajd Hawran to debiut organizacyjny Magdy i Maćka, których spotykamy regularnie na różnego rodzaju imprezach na orientację. Ich wybór jeśli chodzi o trasę padł na Beskid Niski. Odważna decyzja! My - mimo, że kochamy góry - trochę baliśmy się naszą pierwszą trasę przygotować w górach, stąd padło na Dolinki Podkrakowskie. Niemniej, za wyborem Magdy i Maćka stoi również termin zawodów: maj to nie marzec i u Nich nie był przewidywany atak zimy (w sumie u nas też nie był przewidywany...). Mówię to jedynie z formalności, bo to że rajd będzie górski, to dla nas tylko woda na młyn. Skoro góry to musimy tam być...i tutaj to prawie nam się to nie udało!!!
Okazało się, że z różnych przyczyn impreza musi być limitowana i wolnych miejsc będzie tylko 50. Zdążyliśmy zapisać się na styk, niemal na ostatnie dwa miejsce i to tylko dzięki czujności Basi, bo mi gdzieś ta informacja umknęła. Zgłoszenie zatem, tak jak zwykle finiszujemy... w ostatnich sekundach.

"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł... tylko niebo na ikonach srebrem lśni" (*)
Beskid Niski. Nasz ukochany, niesamowity i magiczny Beskid Niski. Baza rajdu jest w Nowicy czyli niedaleko Gładyszowa i Żdyni, co stanowi szeroko rozumiane okolice Wysowej (albo raczej stromo rozumiane...). Znamy dobrze te tereny. Rowerami atakowaliśmy je zarówno na dwóch dłuższych urlopach, jak i podczas jedno z naszych kochanych Jaszczurów (ale o tym parę słów później). Sam nie wiem, co kocham bardziej: Góry Izerskie, Rudawy i Kotlinę Kłodzką czy właśnie Beskid Niski. Może dobrze, że mieszkamy w Krakowie, bo to mniej więcej pośrodku i da się w miarę łatwo pojechać tu i tam :)
Budzik dzwoni nam przed 3:00 w nocy i wyruszamy z Krakowa jeszcze przed świtem, aby stawić się w Nowicy kilka minut po godzinie 7:00. Podczas jazdy robimy zakłady gdzie Magda i Maciek mogą ustawić punkty. Mamy kilka typów i okaże się, że część z nich zgadniemy np. Rotundę oraz cerkiew w Kwiatoniu :)
Kilka minut po nas dojeżdża kilka ekip, z różnych stron, ale wskazany przez Organizatorów parking P2 opanowuje właściwie sam Kraków. Wszyscy czekamy na odprawę i mapy. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień w górach... szkoda tylko, że limit jest do 18:00. Krótko... ech gdyby dali chociaż do zmroku. No, ale trudno, nie będziemy narzekać, mając sposobność pokręcić do naszych ukochanych górach. Na trasie będą na nas czekać punkty o różnych wagach, od 2 po 9 punktów przeliczeniowych, a czas rajdu to 9,5 godziny plus 30 minut limitu spóźnień (w którym, za każde rozpoczęte 5 minut odejmowany jest jeden punkt przeliczeniowy). Nim jednak ruszymy, słowo o problemach technicznych, które nas po prostu czasem uwielbiają :)



Wyrok wydał..."okrutny piąty prokurator Judei, eques Romanus, Poncjusz Piłat" (*)
W piątek przed rajdem odbieram moją Bestię po sporym remoncie (nie, nie mówię o Basi, ale o rowerze). Mam z tyłu nową kasetę - jest tak nowa, że ma przejechane około 800 metrów, może 1 kilometr po płaskim... trochę się boję, że zabieranie jej na rajd górski bez sprawdzenia czy się przyjęła, to prosta droga do problemów, zwłaszcza że łańcuch także jest nowy, a korba stara. Niemniej wiecie - u nas nie na obecnie dobrego momentu na takie remont. Mamy rajdy co tydzień, więc kiedyś musi się trafić taki "baptism of fire".
Już podczas dojazdu do bazy widzę, że "przeszczep się udał, ale pacjent zmarł", bo na środkowej tarczy, jak przyjdzie jakiekolwiek obciążenie (podjazd), to przeskakuje jak szalona - i to tak, że jechać się nie da. Kombinuję trochę, ale niestety niewiele jestem w stanie z tym zrobić. Trudno: ŁAŃCUCH MUSI ZOSTAĆ DZISIAJ UKRZYŻOWANY !!
Będę dzisiaj jechał bez dwójki, to oznacza krzyżowanie łańcucha w konfiguracjach: 1x7, 1x8, 1x9 oraz 3x2, 3x3 (staram się chociaż oszczędzić mu położeń 3x1 oraz 1x10). Muszę jednak na czymś jechać podjazdy. Przynajmniej to góry, więc na niektóre podjazdy nawet 1x1 nie pomoże - będziemy pchać :)
Łańcuch może wtedy odpocząć, my na pewno nie.


"You can hear the whistle blow a hundred miles..." (*)
Może nie mil, ale z 500 metrów to mogło być... a było to tak:
Zaraz po zaplanowaniu trasy, wszyscy wyruszają z bazy. Pierwszy punkt jest dość blisko, więc wiele ekip go atakuje i od razu pierwsze problemy. Według mapy, rzeczka przekracza drogę dwukrotnie, ale w rzeczywistości biegnie równolegle do niej. Byłoby szkoda, gdyby większość zawodników chciało się namierzyć na punkt właśnie od tego miejsca :)
Kończy się to zatem dzikim szukaniem punktu, po okolicznym wzgórzu. Coraz więcej ekip dojeżdża i za moment, wygląda to tak jakby jakaś kompania szturmowała górę. Nikt jednak nie może odnaleźć lampionu, a jest tu kilka wymiatających ekip zarówno nawigacyjnie, jak i przelotowo. Niezły początek, punkt za 2 pkt przeliczeniowe (najtańszy), a takie problemy... co będzie na 9-tkach?
Gdy ja cioram się po jakiś krzakach, aż miło, Basia wyczaja drogę wzdłuż polany... idzie nią i znajduje lampion. Jako, że ja jestem po drugiej stronie wielkiej polany, daje mi znać w nasz umówiony sposób - gwizdek. Przeszywający gwizd tego małego potwora (nie, nie chodzi o Basię, mówię o gwizdku) odbija się echem od okolicznych wzgórz i robi się akcja jak w I wojnie światowej. Gwizdek dowódcy i szarża do ataku, wszyscy biegną po lampion - tyle dobrze, że nie na karabiny maszynowe :) Chwilę później ruszamy dalej.


7 wspaniałych? Taaa.... prędzej szczęśliwa siódemka
Jedziemy większą ekipą. Trasa po części przez rozłożenie punktów, a głównie przez takie kilkusetmetrowe pagórki pomiędzy nimi, nie daje dużej możliwości zaplanowania wariantu. Nikt nie chce nic głupio zjechać, aby zaraz potem odrabiać straconą wysokość. Sprawia to, że przez połowię rajdu będziemy poruszać się - w mniejszych lub większych - odstępach z innymi ekipami. Statystycznie będzie to około 7 osób, acz czasem ta grupa będzie się zwiększać lub zmniejszać. Nie przeszkadza mi to, większość rajdów lecimy sami, a teraz drugi raz z rzędu (po Rudawskiej Wyrypie) jest okazja z kimś pogadać, pośmiać się, pokomentować trasę czy ponarzekać na parszywy los :)
Jedna z ekip rozśmiesza nas swym planem: jedziemy Wam na plecach, doprowadzacie nas na punkty, a na ostatniej prostej wbijamy Wam nóż w plecy i finiszujemy przed Wami. Brzmi jak szatański plan, ale są dwa problemy... coś przez co wszystko, może się posypać. Plan ten zakłada, że my będziemy dobrze nawigować (odważnie, chłopaki, odważnie!) oraz wyklucza, że to my chcieliśmy się wieźć na czyiś plecach. Z czasem jednak okaże się, że nawigacja dzisiaj nawet nie będzie najgorsza, ale wtedy tego jeszcze nie wiemy.
Jedziemy zatem razem i razem pchamy, gdy się zaczyna stromo. Widoki są jednak obłędne, a punkty kontrolne w bardzo fajnych miejscach:



Tropem pewnego Jaszczura
a naszym kierunkowskazem niech będzie: Złamany Krzyż. Cztery punkty Rajdu Hawran powtórzą się z punktami "Jaszczura - Złamany Krzyż" (ekipa Hawrana nie zna Jaszczura, więc to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności). Pamiętam, że pierwszy raz poznałem te tereny właśnie na tym niesamowitym Jaszczurze, dlatego dla mnie ten fragment robi się nieźle sentymentalny (pozdrowienia dla Malo!!!).
Pierwszy punkt to Rotunda. Mimo, że prowadzi na nią czerwony szlak (główny beskidzki), to jako że mamy do niego kawałek drogi, pada pomysł: NA SZAGĘ.
Basia mówi NIE, ale szybko jest przegłosowana przez "szczęśliwą siódemkę" i chwilę później ciśniemy stromo pod górę, bez szlaku i bez drogi. Ot tak, po prostu w górę, wymijając co większe gęstwiny.



W końcu udaje nam się dotrzeć, na najsławniejszy chyba cmentarz z okresu I wojny światowej. To wspaniałe, że udało się go odnowić, bo jeszcze niedawno był on w ruinie:



Zjazd z Rotundy to bajka. Organizatorzy uprzątnęli nawet część przeszkód na szlaku, więc lecimy jak burza w kierunku Żdyni. Zjazd w klimacie "puść te klamki i ogień z dupy" A potem znowu pod górę w kierunku Radocyny. Po drodze kolejne Jaszczurowe punkty, jak na przykład stary cmentarz w Lipnej. Kilka osób mija tą nekropolię, ukrytą w zieleni, ale kiedy gnają dalej i wcale nie chcą słuchać, że to tutaj. Wzruszamy ramionami i niemal nieistniejącą ścieżką zagłębiamy się w las po kolejny punkt, kiedy reszta ciśnie... gdzieś, gdzieś indziej.  Na Jaszczurze także nie szukaliśmy tego punktu, ale tylko dzięki Sergiuszowi, który właśnie go zaliczył i mocno nas nakierunkował, gdzie wejść w las.


O suchym pysku czyli samowystarczalni...
Taaa... chyba jak Kambodża za Pol Pota (rok zerowy).
Bufet jest za całe 2 pkt przeliczeniowe... do tego jest nam zupełnie nie po drodze. Musielibyśmy zjeżdżać do niego specjalnie. Naradzamy się chwilę i postanawiamy obejść się z własnymi zapasami. Ech... tam są słodycze... a my tam nie pojedziemy. Przecież to jest definicja hybrydy porażki, piekła i koszmaru. I ja się na to godzę...
Niemniej, jakąkolwiek inną miarę by przyłożyć (poza słodyczami) to nie ma sensu jednak tracić czasu i przed wszystkim wysokości, na tak fatalnie (względem naszego obranego wariantu) położony i tak "tani" punkt. Nie po to dźwigam w plecaku 4,5 litra wody, a Basia trochę ponad 3, abyśmy musieli zjeżdżać na bufet. Postanawiamy nie zmieniać planu i nie zjeżdżać do Gładyszowa. Owszem trasa znacznie nadwyrężyła nam posiadane zapasy, ale szacujemy że powinny one starczyć do końca rajdu. Zostało nam trochę ponad 3,5 godziny do limitu czasu. Ruszamy zatem dalej w góry - kierunek Dziamera (756 m)



Wartość doświadczenia? BEZWZGLĘDNA
Dziamera okaże się naprawdę stroma. Pchamy najpierw polem w pełnym słońcu (zaraz umrę...), a potem lasem, który daje nam jakieś schronienie od spopielających nas promieni. Musimy odszukać starą studnię pasterką. Na razie jednak znalazłem tylko pionową ścianę i jakoś staram się na nią wdrapać z rowerem...
Finalnie udaje nam się namierzyć ten punkt kontrolny i trzymając się planu zaczynamy zjeżdżać na Bartne. Najpierw ciśniemy na dziko, właściwie bez ścieżki, a potem łapiemy jakiś trakt i dalej w dół. Mijamy jedną dobrą drogę idącą w poprzek naszej trajektorii ruchu i ciśniemy dalej. Zjazd, mimo osiąganych prędkości jest dużo dłuższy niż tego byśmy oczekiwali... docieramy do drugiej dobrej drogi idącej wokół góry Magurycz Duży (777 m). Z niej trzeba odbić, i nadal w dół - na Bartne. Jak nigdy ten zjazd mi się strasznie dłuży, tzn. jest fajny ale zjeżdżamy i zjeżdżamy. Bardzo tracimy wysokość... Lekkie ukłucie w duchu. Niepokój...
"Jakby z milionów gardeł wydobył się krzyk przerażenia, a potem nastała cisza" (*)
Już mamy zjechać na Bartne, gdy zadaję na głos jedno, ale to bardzo zasadnicze pytanie... Która jest godzina?
Odpowiedź to 15:48. Strasznie długo zajęło nam wytahanie się na Dziamerę. Zostalo nam 2 godziny i 12 minut plus ewentualny limit spóźnień (który już pozbawia jednak części zdobytych punktów: 1 pkt za każde rozpoczęte 5 minut spóźnienia. Max. 30 minut spóźnienia potem dyskwalifikacja)
Straciliśmy bardzo, naprawdę bardzo dużo wysokości. Gdy złapiemy punkt na dole, będziemy musieli to podchodzić. Do tego od bazy dzielą nas dwie "góry", których objechanie nie wchodzi w rachubę (kwestia dróg). Jedną jest kilku-serpentynowa Przełęcz Małastowska... Dwunastu minut nie ma co uwzględniać, tyle to nam zajmie - przy odrobienie szczęścia - reszta zjazdu. Z dwóch gór do przedymania zrobią się trzy... w 2 godziny. To niewykonalne !!!
Jeśli teraz zjedziemy to nie mamy szans zmieścić się nawet w limicie spóźnień na mecie. Jeśli zjedziemy to przegramy wszystko !!! Decyzja może być tylko jedna: ZAWRACAMY. Zawracamy i to natychmiast, nie ma innej opcji. I tak mam wrażenie, że decyzję podjęliśmy za późno. Dwie godziny na dwie duże góry i sporą odległość od bazy, a w nogach mamy już ponad 1600 przewyższenia ... no nie wiem, czy damy radę. Doświadczenie zadziałało, ale nie wiem czy nie za późno... i powiem Wam, że teraz to się zaczęła prawdziwa walka. Z górami i z lasem, ze słabością i z czasem!!!


Mój przyjaciel Wierch Wirchne
Wynosimy się ekspresem ze zbocza Maguryczy Dużej (łapiąc punkt na dawnym wyrobisku, bo był nam po drodze) i zaczynamy odwrót na bazę. Odwrót jeszcze nie paniczny, więc planowo chcemy złapać jeszcze 3 punkty, w drodze na metę, ale nie ma miejsca na obsuwy, błędy i maruderstwo. Staramy się podkręcić tempo, ale zmęczenie i niemiłosierny upał dają się we znaki.
Jesteśmy na Banickiej Górze, stąd można prosto spaść do Gładyszowa (i potem tyrać ten mega podjazd pod Przełęcz Małastowską...), ale pamięć mnie nie zawodzi. Mówię do Basi: walimy przez góry, przez Wierch Wirchne.
Basia boi się, że jeśli szlak będzie nieprzejezdny, to utkniemy. I tak by było, ale szlak będzie przejezdny i wyprowadzi nas bezpośrednio na Przełęcz. Jesteśmy wysoko i czeka nas tylko niewielki podjazd - po prostu pamiętam niebieski szlak przez Wierch. Pamiętam z naszych wycieczek po Beskidzie Niskim. Basia rzuca mi tylko: "masz chorą pamięć", ale uderzamy na niebieski szlak. Ciśniemy przez las ile sił w nogach. Szlak jest dokładnie taki jak pamiętam, ale to nie znaczy że przestało nam się spieszyć. To nadal kawał drogi. Chcielibyśmy dotrzeć na przełęcz około godziny 17:00 najpóźniej. Udaje nam się, z 7 minutowym zapasem. Mijamy znany nam, ogromny cmentarz wojenny na przełęczy i ruszamy na szczyt Magury - można by stąd zjechać do Nowicy, ale skrót przez Wierch Wirchne dał nam trochę czasu, więc można powalczyć jeszcze o dwa punkty leżące w Paśmie Magury Małastowskiej (to i tak po drodze do bazy, tyle że nie asfaltem, ale przez góry... na szczyt Magury jest koło 20 min)


"All I want to hear from you is ROGER ROGER !!!"
Ciśniemy granią, zielonym szlakiem przez Magure Małastowska. Złapaliśmy przed chwilą punkt przy cmentarzu wojennym na szczycie, a teraz musimy się dobrze odmierzyć i zjechać ze szlaku ścieżką w kierunku ostatniego punktu dzisiaj. I tak jest on po drodze do bazy, więc mimo że z czasem już bardzo krucho, to planem jest po prostu przez niego przejechać. Szczęśliwie do bazy mamy teraz już cały czas w dół. Ścieżka pojawia się dokładnie tam gdzie jej oczekujemy, więc skręcamy i ruszamy lekko błotnistym zjazdem. Zjeżdżamy, ale punktu nigdzie nie ma. Zaczynamy szukać, zegarek wskazuje 17:47... punktu nigdzie nie ma. Przeszukujemy las, ale nic to nie daje. Robi się 17:53. Dość, musimy lecieć, ale Basia chce szukać dalej - krzyczy, że sprawdzi jeszcze jedną ścieżkę i biegnie w las.
Krzyczę za Nią, że musimy jechać, ale nie słucha mnie.
Patrzę na zegarek, jest 17:57 i czuję, że czerwona poświata zalewa mi wizję...  drę ryja jak opętany: "WRACAJ !!!"
Ten punkt ma wartość tylko 3 pkt przeliczeniowych, do bazy - szacuję z mapy - zjazdem będzie jakieś 5-6 minut... wchodzimy właśnie w limit spóźnień. Przestaje się opłacać szukać tego punktu, a za moment - jeśli go nie znajdziemy, na co się zapowiada - to zaczniemy tracić nasz dzisiejszy dorobek. Każda minuta spędzona tutaj to zaniżanie naszego wyniku na własne życzenie.
Czuję, jak mnie gotuję w środku... rzucam rower i biegnę za Nią: "WRACAJ !!! NATYCHMIAST !!!" to już nie krzyk, to prawie skowyt.
...a w myślach dodaję: "zanim Cię rozszarpię." To nie prośba, to ROZKAZ !!!
Mam wrażenie, jakbym dowodził jakąś kampanią i właśnie przerwali mi linię frontu. Potrzeba natychmiastowej reakcji, skrócenia linii frontu w oparciu o nowe punkty obrony, wycofanie jednostek zagrożonych okrążeniem i przerzucenie nowych sił na skrzydła wroga wdzierającego się w naszą strukturę. Każde opóźnienie grozi coraz większym rozbiciem naszych struktur i katastrofą.
Nie chodzi tutaj o wynik na tle innych - na tym etapie nie jest przecież znany, ale na własne życzenie pomniejszamy sobie nasz wynik. To herezja, a na herezję są sposoby :) 
Nie wiem czy mnie usłyszała, bo była naprawdę daleko, ale wraca do roweru, wskakujemy w siodło i ciśniemy w dół. Jest po 18:00 - walczymy aby mieć 1 minutę spóźnienia. Wypadam z zakrętu a tam Jarek walczy z rowerem - guma. Krzyczę pytanie, ale nim zadam je w pełni, On odkrzykuje, że sobie poradzi. Lecimy zatem dalej. 
Wpadamy na metę i oddajemy karty. Dostaliśmy 2 pkt kary za spóźnienie (rozpoczęte drugie 5 minut).
Chwilę później w wynikach okazuje się, że Basia dzisiaj wygrywa - zdobywa pierwsze miejsce wśród dziewczyn. O jeden punkt. Słownie: JEDEN. Minuta, może dwie spędzone dłużej na szukaniu tego punktu i było by pozamiatane. Miałbym, po odjęciu kary tyle samo punktów co Agata, która ląduje dzisiaj na drugim miejscu, ale czas miałby gorszy!! Masakra...
Najbardziej jednak cieszy mnie nie sticte jej miejsce - przy dzisiejszych Wymiataczkach drugie czy trzecie i to tak byłby wielki sukces, ale cieszy mnie taktyczne rozegranie tej sytuacji. Mimo, że nie lubimy odpuszczać szukania punktu i zawsze staramy się na niego namierzyć drugi czy trzeci raz, to dziś najbardziej ciszy mnie dobre, taktyczne i operacyjne rozegranie tego kryzysu. Ech, w takich chwilach, żałuję trochę że nie zdecydowałem się jednak na tą propozycję kursu oficerskiego... ale to już inna historia.

"Daj mi zgodę na ten dzień, który właśnie kona. Dorzuć do ogniska drew, utul mnie w ramionach..." (*)
Po rajdzie zostajemy na after-party przy ognisku i kiełbaskach. Extra, bo naprawdę dawno nie byliśmy na ognisku - grill to nie to samo. Jest też opcja porozmawiać o trasie, o rajdzie. Okazuje się, że prawie wszystkie ekipy nadjeżdżające ten ostatni nasz punkt z góry (z Magury), a nie z dołu , go nie znalazły. Nawet Maciek powiedział, że z góry to był niemal nie do odnalezienia bo było tam dziesiątki takich samych ścieżek (na mapie jedna).
Emocje także już opadły, niemniej ostatnia akcja tego rajdu na długo zapisze mi się w pamięci. Takie wspomnienia to jest coś :)
Siedzimy przy ognisku i przy milionie gwiazd (Beskid Niski !!!!) do późnych godzin nocnych i wracamy do domu, niemal nad ranem.
To był naprawdę mocny dzień i świetny rajd. Już teraz czekamy na drugą edycję za rok :)

CYTATY:

1. Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim "Bartne"
2. Michaił Bułhakow "Mistrz i Małgorzata"
3. Piosenka zespołu The Hotters "500 miles"
4. Obi-wan Kenobi o zagładzie Alderaan "Gwiezdne Wojny IV: Nowa nadzieja"
5. Rarytasik dla Was, jeśli kochacie Star Wars i tego nie znacie to czeka Was nergasm :D

6. Urszula "Malinowy Król"


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
aramisy
| 22:08 poniedziałek, 14 maja 2018 | linkuj Pomocna ręka bywa czasem nieoceniona :)
Gratulację dla całej 3-jki za kawał dobrej roboty.
mdudi
| 19:45 poniedziałek, 14 maja 2018 | linkuj Dzięki jeszcze raz, że przyjechaliście ;). Debiut organizacyjny zaliczył też Piotrek, we dwójkę nie dalibyśmy rady.
mdudi
| 19:29 poniedziałek, 14 maja 2018 | linkuj Dzięki jeszcze raz, że przyjechaliście ;). Debiut organizacyjny zaliczył też Piotrek, we dwójkę nie dalibyśmy rady.
aramisy
| 15:02 poniedziałek, 14 maja 2018 | linkuj Tylko pamiętajcie, że jesteśmy znani z nietypowych wariantów, nietuzinkowych rozwiązań, a jak robimy wtopy nawigacyjne, to takie pełną gębą (2h błądzenia po bagnach, wydymanie nie na tą górę co trzeba). To może Was czekać w pakiecie :D :D :D
A co do jazdy, to chciałbym zauważyć że jeździliście szybciej od nas - zwłaszcza podjazdy :)
Grzegorz | 10:15 poniedziałek, 14 maja 2018 | linkuj Plan, żeby jechać na Waszych plecach do samego końca był znakomity. Zupełnie niepotrzebnie i głupio zdecydowaliśmy się w którymś momencie ponawigować samodzielnie (ach ten honor i ambicja!), przez co Dziamera okradła nas z sił, czasu i morale (pasterska studnia już na zawsze zostanie nieznaleziona). Ot, nauczka na przyszłość: chcesz zaistnieć w klasyfikacji generalnej, jedź z lepszymi od siebie ;-)

Gratulacje dla Basi!
G.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa serwo
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]