aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Rajd Liczyrzepy - wiosna 2018

Sobota, 19 maja 2018 | dodano: 23.05.2018

Letnia edycja Rajdu Liczyrzepy zabiera nas w Kotlinę Kłodzką - a dokładniej w Góry Bystrzyckie. To, że kochamy góry to wiecie od dawna, ale część z Was może nie wiedzieć, że uwielbiamy drogi o nietypowych nazwach. Góry Bystrzyckie mają takich dróg bardzo wiele: Wieczność, Ścieżka Wielkiego Strachu, Droga Zbłąkanych Wędrowców (o, to chyba o nas). Owszem wspomniane góry znajdują się niebezpiecznie blisko kryjówek przeklętego Muflona, który całkiem niedawno (październik 2017) mocno nas sponiewierał w Masywie Śnieżnika. Wracamy jednak stawić czoła naszym Demonom i... lampionom punktów kontrolnych :)

Impreza na 102 czyli rzeczywistości jednak nie oszukamy

Na samym początku zapisaliśmy się na TR200, czyli na trasę 200-stu kilometrową z limitem czasu 15 godzin (plus dwie dopuszczalne godziny spóźnień). Rzeczywistość postanowiła jednak zweryfikować nasze plany.  
Jako wskaźnik weryfikacji dobrała ona czas i odległość. Jako, że planowaliśmy wystartować na Rajdzie Liczyrzepy w dzień, a na Tropicielu w nocy, to trzeba było uwzględnić jeszcze czas dojazdu między imprezami. Tropiciel, na naszą prośbę (nie pierwszą tego typu…) ustawił naszą godzinę startową najpóźniej jak się dało, ale i tak wypadła ona wcześniej niż się spodziewaliśmy czyli 25 minut po północy. Zdefiniowało to konieczność opuszczenia bazy Rajdu Liczyrzepy NAJPÓŹNIEJ o 21:30 – tak aby przeskoczyć z Gór Bystrzyckich za Wrocław, do Miękini (około 2,5 godz. samej drogi: a przecież trzeba jeszcze przebrać się, zjeść, zarejestrować itp.).
Po długiej, naprawdę długiej dyskusji podjęliśmy – łamiącą nam serce decyzję – przepisania się na TR100 czyli trasę 100-stu kilometrową. Jakbyśmy nie liczyli i nie kombinowali, odległości i czasu dojazdu nie dało się przeskoczyć.
Chcąc wystartować na dwóch imprezach w ten weekend, bez sensu było zatem startować na TR200, której limit spóźnień wypadał na północ, kiedy limit spóźnień TR100 to była 20:00. Do tego start TR100 był o 9:00, co oznaczało w miarę ludzki wyjazd z Krakowa, około 4:00 w nocy. Do tego trasa Wrocław – Kraków, w niedzielę rano po dwóch rajdach i dwóch nieprzespanych nocach… no nie byłoby to zbyt mądre. Na 3 dni przed rajdem, wykazaliśmy się resztkami rozsądku i przepisaliśmy się na „trasę setkę”.
Co poniektóre Pacany, których nie wymienię z imienia, nabijali się z nas, że zapisaliśmy się na trasę dla emerytów, no ale cóż było robić… zostało jedynie pokazać, że Ci emeryci to nie tacy najsłabsi są :)

Ja godna odwiedzenia !!!
No pewnie, że jesteś godna. Jesteś najwyższym szczytem Gór Bystrzyckich – Jagodna (977 m)!!!
Mamy do niej rzut beretem, bo baza rajdu jest w schronisku na przełęczy Spalona. To definiuje, że będzie powtórka z akcji z dwóch Jaszczurów (Otryt – baza w schronisku Chata Socjologa oraz Masyw Śnieżnika – baza w schronisku Stodoła), gdzie po całej górskiej trasie, na sam koniec trzeba jeszcze wydymać z powrotem do bazy. Na Jagodną mamy ze Spalonej około 4-5 km, ale inne punkty kontrolne porozrzucane są po całych Górach Bystrzyckich, w tym także po ich czeskiej części, a to oznacza że dymania na Spaloną na koniec rajdu nie unikniemy. Na samej Jagodnej także wisi jeden z naszych lampionów, ale to akurat bardzo nas cieszy, bo liczyliśmy po cichu, że Jarek rozłoży lampiony właśnie w takich miejscach.
Chwilkę przed 9:00 dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Postanawiamy zacząć właśnie od Jagodnej, skoro jesteśmy już tak wysoko. Potem planujrmy skierować się dalej na południe, czyli stosunkowo szybko wkroczyć na Czechy (może nie tak szybko jak Wehrmacht w 1939, ale szybko!), a na koniec dnia zostawić sobie punkty znowu w granicach naszego kraju, ale te na północy.
Ruszamy! Wskakujemy na ścieżkę Nordic Walking’ową biegnącą na sam szczyt… i zaczyna wychodzić z nas słabość. To tylko 4 km… ale kręci się ciężko. Nie wiem czy to niewyspanie (wstaliśmy w końcu o 2:30 w nocy), ale jeśli tak, to słabo widzę Liczyrzepę i Tropiciela dzisiaj… no chyba, że to ogólnie słabość. Taka normalna, a nie z braku snu…. to wtedy spoko. Kręcimy i kręcimy, a szczyt zdaje się nie zbliżać. Mija nas Lukasz, który jedzie najpierw po inny punkt gdzieś na zboczu Jagodnej, a potem i tak dorwie nas na szczycie (masakra…).
W końcu resztkami sił docieramy na szczyt. Nie ma to jak dobry początek. Już czuć, że będzie dzisiaj ciężko.



Co Szkodnik robi na drutach?
Z Jagodnej ruszamy w dół – zjazd jest cudowny. Od razu podnosi nam to morale, bo kończy się dymanie pod górkę. Kilka punktów pochowanych jest na zboczach Jagodnej i przez to, że lecimy w dół wchodzą nam one jak złoto – zwłaszcza, że nawigacyjnie udaje się je namierzyć bez większych wtop.
Po 1,5 godziny mamy zatem już 4 zdobyte punkty i to na rajdzie górskim… i na tym kończy się dobre. Teraz znowu będzie pod górkę. Docieramy do Autostrady Sudeckiej – pięknej drogi idącej wzdłuż Gór Kotliny Kłodzkiej i znowu zaczynamy się wspinać. Ciśniemy najpierw polem, obok opuszczonych domów, potem przez las bardzo zrytą drogą. Zaczynamy spotykać hardcore’ów z TR200, którzy śmieją się z nas – jak pisałem wcześniej, że „wybraliśmy trasę dla emerytów”.
Potem udzielają nam złotych rad: „jedziecie na ten punkt? To najbliżej będzie Wam przez rzekę. Jest płytka.”
No tak… Aramisy rzadko wybierają normalne warianty, jak np. podjechanie do mostu. A może my chcemy mostem, co? Tylko, że nie zawsze nam to wychodzi…




Chwilę później, na zjeździe gubimy szlak na bardzo wielkiej polanie i ciśniemy trochę na szagę. Zgubienie szlaku było bardzo proste: polana jest ogromna i nie było na niej ani drzew, ani głazów…. NIC. Ostatni znak czarnego szlaku widzieliśmy zatem przy wjeździe na nią, a po horyzont nie było widać żadnych elementów „pionowych”, gdzie szlak mógłby być oznaczony. Zjeżdżamy zatem na czuja w stronę drogi, która znajduje się w dolinie i nagle DRUT KOLCZASTY oraz ELEKTRYCZNY PASTUCH.
Przecież nie będziemy się wracać pod górkę cały zjazd. Bawimy się zatem w komandosów i przeprawiamy przez druty (bzzzz…. bzzzz…. bzzzzz)
Bardziej uważamy jednak na drut kolczasty bo z prądem to jesteśmy oswojeni. Znowu łezka się oku kręci:

Ameryka Południowa…. Lubiłem ten mundur. Dobrze na mnie leżał, a Pułkownik zawsze mnie chwalił za wyniki. Ech młody byłem to się chciałem wykazać. Gdy podłączaliśmy prąd, wszyscy nagle stawali się bardzo rozmowni. Tylko czasem głowa bolała od tych wrzasków. No i te stare instalacje… nierzadko nie wytrzymywały przeciążeń i godzinami czekaliśmy, aż elektrownia przywróci zasilanie, bo bez tego nie mieliśmy narzędzi do pracy. Potem mnie ciągali po jakiś salach, pełnych ludzi w togach, którzy coś mówili o jakieś konferencji w Genewie czy coś takiego… do dziś nie wiem, o co chodziło. Dobrze, że któreś nocy koledzy zabrali mnie stamtąd, bo już mnie zaczynały drażnić te posiedzenia… a teraz to mam nowe imię, nowy domek i dużo jeżdżę na rowerze...

Druty zostają za nami… ciśniemy dalej w dół. Jesteśmy już prawie przy drodze, a tam potrójny drut kolczasty (nisko, średnio, wysoko).
No przez to, to już się nie przeprawimy. Musimy zawrócić i dymać pod górkę polaną… cudownie.
Szczęśliwie znajdujemy miejsce gdzie drut z lewej strony nie jest równy drutowi z prawej strony, ani też nie jest równy wartości drutu w tym punkcie (jak ktoś nie czai, to odsyłam do definicji ciągłości funkcji), więc dajemy rady się przemknąć



Je tu mezi vámi nějaký šermíř, který hledá lampiony? :D
No proste, że są tutaj szermierze szukający lampionów. Nawet dwójka i wkraczają właśnie na Czechy :)
Przekraczamy granicę, a czeska strona wita nas kilkukilometrowym podjazdem. Wspinamy się zatem najpierw asfaltem, a potem przez las aż do jakiegoś rezerwatu.

Najpierw odnajdujemy starą kapliczkę (lampion jest na drzewie obok).


Potem droga widzie raz w górę, raz w dół przy linii bunkrów. Jest ich tutaj naprawdę dużo. To pozostałości dawnych czasów, kiedy Czechosłowacja graniczyła z III Rzeszą. Bunkry te zostały zbudowane jako linia fortyfikacji, mająca bronić kraj przed potencjalną agresją. Rozbudowa tych umocnień trwała w latach 1935 – 1938, ale została zatrzymana przez tzw. Układ Monachijski, na podstawie którego część Czechosłowacji została przyłączona do Rzeszy.
Oprócz bunkrów, to co nas cieszy, to fakt że utrzymuje się piękna pogoda – właściwie z każdą godziną robi się coraz ładniej. Wstępne prognoz mówiły o 32 mm deszczu, a tutaj nie dość że jest ładnie, to nawet nie ma dużej ilości błota (w Krakowie cały ten tydzień napierało jak alianci na Drezno w 45-tym i naprawdę spodziewaliśmy się, że utoniemy w błocie).




87 punktów doświadczenia
Jeśli za każdy rajd dostawało by się punkty doświadczenia (w skrócie: expiło by się) to za Rajd Liczyrzepy powinniśmy dostać ich dokładnie 87. A było to tak:
Zaliczamy pkt nr 55, zawieszony na dość dobrze zakamuflowanym (w iglakach) bunkrze - zdjęcie powyżej. Nadchodzi dla nas czas decyzji. Mamy jeszcze około 5 godzin, ale już teraz zaczynamy szacować co się bardziej opłaca. Czy atakować 87-mkę (wartą 80 pkt przeliczeniowych), ale znajdującą się na górze Velky Desna (1115 m), która jest dość daleko od nas czy też wracać na polską stronę i zacząć zbierać 40-tki i 50-tki. 87-mka bardzo kusi, bo to najwyższy szczyt czeskich Gór Orlickich, ale mimo że mamy jeszcze spory zapas czasu, zaczynamy obawiać się, że wyprawa po nią spowoduje, że nie zdobędziemy 2-óch lub nawet 3-ech punktów „u nas”. Po prostu braknie nam na to czasu. Do tego trzeba uwzględnić podjazd na Spaloną, który zajmie nam na pewno ponad godzinę – zwłaszcza, że na zboczach spalonej ulokowane są 2 punkty, które także ten czas uszczuplą.
Z drugiej strony 5 godzin to naprawdę dużo… debatujemy i nie możemy się zdecydować. Siedzimy przy bunkrze i myślimy co zrobić. Myślimy naprawdę długo, co kosztuje nas kolejne minuty…
Finalnie decydujemy się odpuścić 87-mkę i zjeżdżamy do Polski. Przez najbliższe 3 godziny będę miał kaca moralnego, że nie pojechaliśmy na Velką. Będzie mi się wydawało, że mamy teraz taki zapas czasu, że na mecie będziemy z pół godzinnym zapasem (do limitu spóźnień). Będę miał rację – będzie mi się wydawało…
Kaca pogłębia fakt, że dwa pierwsze punkty po powrocie na stronę polską, wchodzą nam ekspresem (nic dziwnego, skoro są w dolinie). Chwilę potem nasza prędkość przelotowa jednak znacznie spadnie, bo ponownie wjeżdżamy w Góry Bystrzyckie. Cały plan nie wchodzenia w limit spóźnień, skończy się walką o to aby go nie przekroczyć.
Patrzcie - Szkodnik znalazł wielki znak Mercedesa !!!



"Stąd do Wieczności"
„Wieczność” to droga w Górach Bystrzyckich, która ma około 6 km długości i jest prosta jak strzała. Nie ma na niej żadnych zakrętów, jest prawie cała schowana w lesie, więc przebycie jej „z buta” trwa naprawdę długo. Na jej końcu stoi kamienna figura, zwana Strażnikiem Wieczności.
Nie będę tutaj opisywał historii tej postaci i legend z nią związanych, ale jeśli kogoś to interesuje to polecam poniższe źródła. Więcej o Strażniku możecie poczytać tutaj, tutaj oraz przede wszystkim tutaj.
Znamy Strażnika Wieczności. Gdy spotkaliśmy go pierwszy raz, zrobił na nas niesamowite wrażenie. Na szyi miał zawieszony kompas, ale baliśmy się Mu go zabrać – kto wie, jaką klątwą moglibyśmy oderwać. Co więcej, nic w tym dziwnego że się baliśmy, skoro to bardzo odludny teren, a tuż obok „Wieczności” biegnie „Ścieżka Wielkiego Strachu” (w powyższych linkach, także znajdziecie trochę informacji na jej temat). Uwielbiam takie miejsca i chociaż ten punkt był warty tylko 10 pkt przeliczeniowych, to musieliśmy Strażnika po prostu odwiedzić. Aby się jednak do Niego dostać, trzeba było ponownie odzyskać straconą wysokość, co zajęło nam dużo więcej czasu niż planowaliśmy. Nasze „stąd” było doliną, fragmentem Autostrady Sudeckiej tuż przy granicy z Czechami. W praktyce zatem nasze „stąd do Wieczności” to mozolne drapanie się pod nielichą górkę… 


Bystrzyckie srebro albo srebro (s)palone :)
Niestety, tym razem nie było nam dane wyruszyć wzdłuż „Wieczności” ponieważ ostatnie nasze punkty nie leżały przy tej drodze. Znajdowały się one na wschód i południe od niej, a na sam koniec pozostał jeszcze uroczy i morderczy podjazd pod Spaloną. Łapiąc lampiony w dawnych wyrobiskach, na forcie Wilhelma oraz na potężnych skałach, zauważyliśmy że nasz plan przybycia do bazy, przed końcem czasu podstawowego właśnie przestał być realny. Zaczęliśmy właśnie wchodzić w limit spóźnień i cały kac moralny związany z niepojechaniem na Velką Desną zniknął. Znowu zaowocowało doświadczenie – gdybyśmy nie odpuścili 87, to po stronie polskiej chwycilibyśmy dwa, trzy punkty tylko. Jadąc tak jak pojechaliśmy, zebraliśmy o wiele więcej punktów, owszem „tańszych” niż 87, ale przecież liczy się suma, która znacznie przewyższyła liczbę 87.


Przytrzymani trochę przez podjazd na Spaloną, docieramy do bazy kilka minut po czasie podstawowym – na początku limitu spóźnieni.
Nasz wynik daje nam dzisiaj MIEJSCE 2 (DRUGIE) W OPEN, co jest dla nas bardzo dużym zaskoczeniem. Owszem, największe harpagany pocisnęły na TR200, ale na TR100 ułomków to przecież nie było.
Lądujemy na drugim miejscu podium, objechani przez Łukasza, który odstawił nas już na Jagodnej (na samym początku rajdu).
W schronisku na Spalonej zostajemy na after-party do około 21:30, a potem wyruszamy do Miękini na Tropiciela.
„Tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy” – teraz czekała na nas noc. Może to nie jest do końca mądre łapać dwa rajdy w jeden dzień (noc?), ale cieszy to niesamowicie. Żal tylko, że musimy opuścić imprezę zbyt wcześniej, bo niektóre harpagany z TR200 to jeszcze walczyły w trasie i się z Nimi nie widzieliśmy. Nie dane nam było jednak na nich poczekać, bo po raz kolejny wzywał nas Tropiciel… oraz Demony Przeszłości, ale to już inna historia.


Cytaty:
1) Tytuł klasyki kina z 1953 roku,
2) Biblia. Księga rodzaju


Kategoria Rajd, SFA


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa dykow
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]