Nadwiślański LISZKOR
-
DST
160.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 kwietnia 2018 | dodano: 08.04.2018
Nadwiślański Liszkor to impreza, która jest następcą Nadwiślańskiego
Maratonu na Orientację. Nazwa jest hybrydą nazwiska budowniczego trasy
oraz nazwy KORNO, a narodziła się podczas "kryzysu nadwiślańskiego".
Finalnie padło na Liszkor, choć my osobiście namawialiśmy na nazwę Rajd
KORNOliszka. Zwał jak zwał, zapisaliśmy się na trasę 160 km i nawet o
ludzkiej porze (bo 6:30) wyruszyliśmy w sobotę do Tenczynka.Jedyny mankament długich tras jest taki, że startujemy nim większość znajomych dociera do bazy na swoje starty (trasy krótkie), a kończymy rajd kiedy Oni już dawno zwinęli się do domu... no cóż zrobić.
Stwory cyfrowo wykluczone 2: CAT-egoryczne NIE :)
Podobnie jak rok temu, na trasie długiej potwierdzenie punktu odbywa się cyfrowo czyli poprzez przyłożenie smartfona do lampionu (odczyt kodu QR przez aplikację CheckPoint lub przez NFC). Na poprzedniej edycji byliśmy nielicznymi cyfrowo wykluczonymi ze społeczeństwa osobnikami bo nie mieliśmy smartfon'ów. Dziś jest inaczej... tzn miało być inaczej. Samsung Basi bez problemu obsługuje apke CheckPoint, ale mój niezniszczalny, pancerny, zabunkrowany CAT odmawia współpracy.
Niby wszystko jest OK, kod QR widziany jest poprawnie, ale aplikacja wysyłając sms z potwierdzeniem "podbicia" punktu po prostu się wiesza. W piątek wieczór walczę z tym 2 godziny, do nocy... i daję spokój. Nie działa. Zgłaszam to obecnemu w bazie Administratorowi systemu, ale po 30 min walki, także i On się poddaje. No nie zmusisz "kotka" do współpracy.
Aplikacja ma nadane wszystkie możliwe uprawnienia, ale działa to dziwacznie:
- próba wysyłki sms kończy się "zwisem" apki
- muszę zrobić reset aplikacji
- po resecie wejść do historii (ale nie dawać "wyślij ponownie" bo znowu zwis)
- wybrać opcję "przejdź do skrzynki nadawczej", co otwiera normalne sms
- teraz da się wysłać wiadomość poprawnie, bez żadnych błędów
Jest tylko jeden problem: QR nie kopiuje się do skrzynki sms automatycznie i muszę wpisać wtedy kod pkt ręcznie.
No dramat... robić reset na każdym punkcie (tak aby zapisał się w historii jako niewysłany), chwilę potem otwierać go i przepisywać kod ręcznie... to może ja zostanę w bazie, życie zachowam... bo mnie na 3-cim punkcie najdalej trafi szlag !!!
Po typowych informatycznych przepychankach:
- Masz za starego Androida!!
- Jak? To jest 7.0 !!
- No to za nowego, niekompatybilny!
- Brak uprawnień
- Za dużo uprawnień
- Wina systemu
- Wina użytkownika
itp. itp
Koniec końców, korzystam z opcji wypożyczenia telefonu w bazie (co jest świetną opcją i tu duże brawa dla Organizatorów - bo finalnie okaże się, że nie tylko mój CAT miewa problemy, a dodatkowo niektórzy zawodnicy, tak jak my rok temu, nie posiadają smartfonów). Teraz jestem gotowy do podbijania punktów... pozostaje je tylko znaleźć.
Liszkor Galicyjski... galicyjski ale też trochę CZARNY :)
Ruszamy,
ale mam uczucie deja vu. Nie dość, że znam te tereny bardzo dobrze, to
przecież dwa tygodnie temu to my wysłaliśmy tutaj legiony piechurów i
rowerzystów, a teraz ciśniemy niemal własną trasą.
Pkt z widokiem na zamek w Rudnie, to przecież był nasz pkt 96 :)
Chwilę
później wpadamy w Puszczę Dulowską i przelatujemy ścieżką obok miejsca
naszego pierwszego rozłożonego punktu kontrolnego. Wiecie, takiego
pierwszego ever - nasz pierwszy powieszony lampion. To niesamowicie
cieszy. Lecimy jednak dalej... do źródeł. Deja Vu się tylko nasila, bo w 2014 niedaleko stąd rozgrywana była genialna Galicja
Orient. Jeden z punktów kontrolnych, to było właśnie to źródło. Każda z tych imprez
była przesunięta względem siebie:
- Grzesiek z trasą zszedł na południe,
- Galicja była bardziej na zachodzie,
- a my weszliśmy głęboko w Dolinki.
Jednakże, Puszcza Dulowska to część wspólna wszystkich 3 imprez, tak więcej początek rajdu to Czarny Galicyjski Liszkor uczesany na Irokeza (bo Irokez w Miękkini w 2016 także zahaczył o Puszczę z kilkoma punktami).
Wioska pod skałą
Lecimy dalej i wpadamy do Bolęcina. No to teraz robi się mega galicyjsko bo Galicja miała tu swoją bazę. Bolęcin zawsze chwali się swoją skałą - nota bene to wspaniały pomnik przyrody - i mówi o sobie "Wioska pod skałą". Sami zobaczcie:
Jak wspomniałem, Liszkor jest przesunięty na południe względem Galicji i naszej imprezy, więc taki jest nasz plan na dzisiaj. Niezależnie od rozmieszczania innych punktów, lecimy najdalej jak się da na południe: w kierunku rezerwatu Kajasówka i Czernichowa. Tam bardzo rzadko bywaliśmy na rowerach, więc super będzie odświeżyć sobie te tereny. Niby trochę dalsze okolice Krakowa, ale zawsze wali się na zachód (Dolinki, Krzeszowice) lub a południe (Myślenice, Beskid Makowski), a na południowy zachód... no, biała plama na mapie niemal. Lecimy zatem odkrywać to nieznane lub bardzo mało znane!
Nie znasz dnia ani godziny...
a może jednak znasz. Zegar Ci to powie:
Lekko schizujący tekst jak na ryneczek małej miejscowości.
Byliśmy tu kiedyś - raz w życiu. Autem. Nasz pierwszy wyjazd na Dolny Śląsk,.
Rok 2008. A4-rka była zakorkowana na amen - jakieś wypadki, katastrofy itp. Nie dało się opuścić Krakowa bez 3h w korku. Wyjeżdżaliśmy zatem wioskami. To były czasy kiedy nie mieliśmy jeszcze nawigacji samochodowej. Basia z mapą na kolanach na przednim siedzeniu i kombinujemy jak objechać "stojące" drogi główne. Zgubiliśmy się i tacy zagubieniu wjeżdżamy na ten ryneczek. Podnosisz wzrok i czytasz taki tekst. Mocne :)
Wyobraźcie sobie jak tu się chowają dzieci:
- Mamo, co to znaczy moja ostatnia godzina
- To znaczy, ze umrzesz
- Mamo ale ja nie chcę!
- I tak umrzesz HA HA HA...
- Mamo !!
- Przepraszam, zapomniałam się...
Tymczasem łapiemy punkt w dawnym wyrobisku:
WmordęWind status: ON
Wbijamy na bulwary wiślane i spotykamy się z typowym dla tego obszaru zjawiskiem: WmordęWindem, czyli wiatrem który wieje w ryj. Zawsze. Od dziecka znam to zjawisko: jedziesz na zachód - wieje w ryj, odwracasz rower i jedziesz na wschód - wieje w ryj. Tak, wiem że to niemożliwe - widocznie bulwary o tym jednak nie wiedzą. Ciśniemy zatem pod wiatr, ale wieje tak że łeb chce urwać. Kręcimy dzielnie, ale więcej niż 18-19 km/h nie idzie rozwinąć. Raz w życiu miałem wiatr w plecy na bulwarze, raz w życiu! Z 15 lat temu... pod 50 km/h dało się rozpędzić. Do odcięcia! Najwyższe przełożenia się kończyły i korba zaczynała kręcić się luźno. Dziś jednak, jak zawsze wieje w ryj. Dlaczego? Bo może :)
Po mozolnej walce z wichrem zbieramy kapitalny punkt na ruinach dawnej strażnicy kolejowej. Fantastyczne miejsce:
Zdezorientowani amplitudą i odległością.
Lecimy dalej w poszukiwaniu dawnego nasypu kolejowego, szukamy skrętu w lewo z małej drogi. A tu jak na wezwanie wyjeżdżają Zdezorientowi - ha, czyli to ta ścieżka. Chwilę rozmawiamy, śmiejąc się że względem naszej imprezy i dzisiejszego Liszkora jest 30 stopni różnicy temperatur. Dwa tygodnie temu -12, dziś koło 20 na plusie w południe.
Piosenki "Czy te oczy mogą kłamać" w wykonaniu...hmmm róznym oraz Firebirds "Harry"
plus film "Chłopaki nie płaczą".
- Grzesiek z trasą zszedł na południe,
- Galicja była bardziej na zachodzie,
- a my weszliśmy głęboko w Dolinki.
Jednakże, Puszcza Dulowska to część wspólna wszystkich 3 imprez, tak więcej początek rajdu to Czarny Galicyjski Liszkor uczesany na Irokeza (bo Irokez w Miękkini w 2016 także zahaczył o Puszczę z kilkoma punktami).
Wioska pod skałą
Lecimy dalej i wpadamy do Bolęcina. No to teraz robi się mega galicyjsko bo Galicja miała tu swoją bazę. Bolęcin zawsze chwali się swoją skałą - nota bene to wspaniały pomnik przyrody - i mówi o sobie "Wioska pod skałą". Sami zobaczcie:
Jak wspomniałem, Liszkor jest przesunięty na południe względem Galicji i naszej imprezy, więc taki jest nasz plan na dzisiaj. Niezależnie od rozmieszczania innych punktów, lecimy najdalej jak się da na południe: w kierunku rezerwatu Kajasówka i Czernichowa. Tam bardzo rzadko bywaliśmy na rowerach, więc super będzie odświeżyć sobie te tereny. Niby trochę dalsze okolice Krakowa, ale zawsze wali się na zachód (Dolinki, Krzeszowice) lub a południe (Myślenice, Beskid Makowski), a na południowy zachód... no, biała plama na mapie niemal. Lecimy zatem odkrywać to nieznane lub bardzo mało znane!
Nie znasz dnia ani godziny...
a może jednak znasz. Zegar Ci to powie:
Lekko schizujący tekst jak na ryneczek małej miejscowości.
Byliśmy tu kiedyś - raz w życiu. Autem. Nasz pierwszy wyjazd na Dolny Śląsk,.
Rok 2008. A4-rka była zakorkowana na amen - jakieś wypadki, katastrofy itp. Nie dało się opuścić Krakowa bez 3h w korku. Wyjeżdżaliśmy zatem wioskami. To były czasy kiedy nie mieliśmy jeszcze nawigacji samochodowej. Basia z mapą na kolanach na przednim siedzeniu i kombinujemy jak objechać "stojące" drogi główne. Zgubiliśmy się i tacy zagubieniu wjeżdżamy na ten ryneczek. Podnosisz wzrok i czytasz taki tekst. Mocne :)
Wyobraźcie sobie jak tu się chowają dzieci:
- Mamo, co to znaczy moja ostatnia godzina
- To znaczy, ze umrzesz
- Mamo ale ja nie chcę!
- I tak umrzesz HA HA HA...
- Mamo !!
- Przepraszam, zapomniałam się...
Tymczasem łapiemy punkt w dawnym wyrobisku:
WmordęWind status: ON
Wbijamy na bulwary wiślane i spotykamy się z typowym dla tego obszaru zjawiskiem: WmordęWindem, czyli wiatrem który wieje w ryj. Zawsze. Od dziecka znam to zjawisko: jedziesz na zachód - wieje w ryj, odwracasz rower i jedziesz na wschód - wieje w ryj. Tak, wiem że to niemożliwe - widocznie bulwary o tym jednak nie wiedzą. Ciśniemy zatem pod wiatr, ale wieje tak że łeb chce urwać. Kręcimy dzielnie, ale więcej niż 18-19 km/h nie idzie rozwinąć. Raz w życiu miałem wiatr w plecy na bulwarze, raz w życiu! Z 15 lat temu... pod 50 km/h dało się rozpędzić. Do odcięcia! Najwyższe przełożenia się kończyły i korba zaczynała kręcić się luźno. Dziś jednak, jak zawsze wieje w ryj. Dlaczego? Bo może :)
Po mozolnej walce z wichrem zbieramy kapitalny punkt na ruinach dawnej strażnicy kolejowej. Fantastyczne miejsce:
Zdezorientowani amplitudą i odległością.
Lecimy dalej w poszukiwaniu dawnego nasypu kolejowego, szukamy skrętu w lewo z małej drogi. A tu jak na wezwanie wyjeżdżają Zdezorientowi - ha, czyli to ta ścieżka. Chwilę rozmawiamy, śmiejąc się że względem naszej imprezy i dzisiejszego Liszkora jest 30 stopni różnicy temperatur. Dwa tygodnie temu -12, dziś koło 20 na plusie w południe.
Gdy
tak sobie konferujemy nagle pojawia się Paweł - jak zawsze kandydat do
pudła. Pamiętacie? To ten sam, który nie doczytał że na Liczyrzepie był
roganing. Zarówno my jak i Agata i Bartek mamy zrobione koło 50-60 km, a
ten zapytany jak idzie, krzyczy że właśnie stuknęło Mu 120 km. CO????
Cytaty dzisiaj chyba nie wymagają tłumaczenia, prawda?STO DWADZIEŚCIA... jest 15:00, a start był o 8:00. Niech ktoś Mu w
końcu powie, że tak się nie da. 3/4 trasy za Nim... a my nie wjechaliśmy
jeszcze nawet na północną mapę. Chwilę gadamy, ale musi lecieć bo
Zbigniew depcze Mu po piętach. Oczywiście moglibyśmy porozmawiać
dłużej... wystarczyłoby jedynie utrzymać się z Nim. Chyba jednak nikt Mu
nie powiedział (ponownie), że strasznie dzisiaj wieje, bo nie zwolnił
mimo, że na otwartych przestrzeniach łeb chce urwać. Masakra...
"Czy te oczy mogą kłamać, chyba nie..."
Chyba jednak tak i to jak z nut... Następny punkt to "oczko wodne". Przebijamy się las i znajdujemy urokliwe i nie małe jeziorko w dawnym kamieniołomie. Ładnie to wygląda: kamienna ściana, tafla wody, drzewa dookoła... ale lampionu nigdzie nie ma. Obchodzimy jezioro w koło, zjeżdżamy na tyłku po stromych ścianach tuż nad wodę (prawie do...), obszukujemy wszystkie drzewa w okolicy. No nie ma.
No nic... telefon do Grześka Budowniczego i nawiązuje się ciekawe rozmowa:
- Jeziorko w dawnym kamieniołomie, punkt na dużym drzewie obok.
- No jest jeziorko, są drzewa, ale nie ma lampionu.
- To jeziorko ze skałą
- Tak, dużą skała na jeden ścianie jeziora.
- Jest obok linia energetyczna, słup.
- No jest, jest... może 30-40 metrów.
- W stromym zagłębieniu, tak.
- Dokładnie.
- A od której ścieżki szliście?
- Z lasu przyszliśmy.
- No tak ale od której ścieżki?
- Nie od ścieżki... z lasu. No wiesz, to my.
- No chyba nie od południa.
- Od południa.
- Jak od południa, przecież tam nie ma drogi?
- A musi być? Przecież mówię, że z lasu...
- Ożesz... no dobra, wyślij mi zdjęcie tego oczka.
Zryte łby w zrytych lasach
Dorywamy kolejny punkt na dawnym wyrobisku, po naprawdę długim podjeździe. Lato w pełni, jest gorąco i słonecznie, a miało być 10 stopni wg. prognoz. Jak nie hipotermia to udar, nie może być normalnie prawda :)
Teraz chcielibyśmy spaść drogą na północ, ale las jest zryty. Przeorany wzdłuż i posadzony młodnik. Jest opcja zjazdu na wschód i objechania na północ asfaltem, ale... no właśnie, nie lubię tak. Na północ to na północ, a nie kombinowanie ze wschodem.
Dawaj Szkodnik, nie może być zaorana przecież cała góra. Przebijamy się przez powalone drzewa... robi się gęściej.
Do głosu zaczyna dochodzić doświadczenie: "może to jednak objedziecie?".
No dobra wygrałeś, jedziemy na wschód, a tu młodnik się kończy. HA, no to druga próba na północ.
Doświadczenie: "Ale, ale..."
Wbijamy na północ, obok młodnika i wpadamy na 3 dziki. Zaskoczone uciekają, no to my dawaj za nimi. One wskażą nam drogę na północ. Znowu wpadamy w młodnik. No "Młodnik 2: Zemsta". Utknęliśmy. No dobra wracamy do drogi, niech będzie ten wschód. Jedziemy drogą, nagle na północ znowu przejezdnie.
Trzecia próba!! Doświadczenie: "No żesz k****, gdzieże jedziesz poryty łbie?"
Zdrążyliśmy na premierę "Młodnik 3: Zło nie umiera nigdy". No, ale przecież nie może być długi, dawaj do przodu. Krzory, wiatrołomy. Znowu utknęliśmy.
Basia: "Wiesz, że jadąc na wschód objechalibyśmy to już dawno".
Zjeżdżamy na wschód. Nagle na północ przejezdnie.
Basia: "Nawet nie próbuj !!!"
Zjeżdżamy na wschód do asfaltu. Asfat jest w dół, objeżdżamy górę w 2 minuty. 2 minuty.... a walcząc z młodnikiem i dzikami straciliśmy jakieś 30 min. Ech my zawsze od dupy strony.
Zamiast młodnika zarzucam unikalne zdjęcie Króla Dart(h) Moor'a Pierwszego wygrzewającego się w słońcu:
Plus kilka innych z trasy:
Wszyscy lubimy BRZOSKWINIE czyli definiując standardy wąwozowe
Uderzamy przez mój ukochany Wąwóz Półrzeczki wprost do Doliny Brzoskwini. Tam będziemy atakować grab Bukowej Góry i jaskinię Pańskie Kąty. Nie ma to jak wrócić na znane tereny. Dolinki rulez !!! Nawet jak w nogach już prawie 140 km i cały dzień napierania za nami.
Zapada noc. Wyciągamy lampki i standardowo - jak my - lecimy na szagę do Jaskini. Złazimy jakimś stromym wąwozem a potem wyłazimy nim na drugą stronę. Przebijemy się do zielonego szlaku i dalej w górę. Jest już totalnie ciemno, więc chwilę zajmuje nam namierzenie jaskini. Jest i punkt. Teraz możemy zjechać szlakiem do Nielepic i objechać górę asfaltem, albo wrócić na szagę przez wąwóz. Basia patrzy na ściany wąwozu i mówi: "nie jest aż tak stromy jak się wydawało"
No tak... jak na standardy wąwozowe to całkiem przebieżny jest. Ciśniemy zatem z powrotem przez wąwóz do drogi, z której przyszliśmy.
Kapitanie! Na radarze... ROSOCHATE DRZEWO
"Bunkrów nie ma..." więc nie ŻABAwimy tu długo.
Przeprawiamy się przez szosę na Krzeszowice i lecimy na Rudawę. Chcemy złapać punkt na tamtejszych bunkrach, ale patrzymy na zegarek. Ten punkt wart jest tylko 30 pkt przeliczeniowych, a "czasu coraz mniej zostało mi". I to tak naprawdę, coraz mniej... jest 22:30 czyli mamy jeszcze pół godziny czasu podstawowego (no 40 min bo start był 8:10) oraz 1 godzinę opłacalnych spóźnień. W drugiej godzinie spóźnień kary są takie, że można stracić cały urobek dnia dzisiejszego. Odpuszczamy bunkry na rzecz, dwóch innych bardziej drogich punktów. Lecimy w kierunku na Czatkowice i nagle taka akcja: cała droga zawalona żabami. Dużymi. Jak mawiają "są ich tysiące, a nawet setki". Nie ma co się dziwić, to drogą na Czatkowice - prosto do ich Pramatki, PRAŻABY z Czatkowic, którą poznaliście na Wiosennym CZARNY KoRNO.
Omijamy zwierzaki, nie chcemy ich rozjeżdżać... poza tym wyciąganie ich z bieżnika będzie naprawdę czasochłonne i upierdliwe. Udaje się przeprawić bez ofiar z zielonych ludzikach (na Krymie byliby dumni :P ). Łapiemy ostatni punkt i zawracamy na bazę. Przez tory przeprawiamy się kładką do pieszych w Krzeszowicach:
Dzisiaj Krystyna wygląda nie przez szyby ale przez Bramę...
...Zwierzyniecką, która wygląda pięknie nocą. Jak ja kocham to miejsce. Jesteśmy już w limicie spóźnień i liczy się każda minuta, ale muszę mieć zdjęcie bramy nocą. Nie ma opcji, abym przejechał tędy bez zdjęcia. Chwilę później ciśniemy w stronę dawnej kopalni "Krystyna", gdzie był punkt na naszym Wiosennym CZARNYM KoRNO. Punkt Liszkora jest trochę dalej - w wielkim wyrobisku. Jest ogromne, a my totalnie po ciemku, tylko z czołówkami bo rowery ukryte w dole zostały. Dajemy sobie kilka minut na szukanie, bo czas mocno nas już ciśnie. Chwilę szukamy lampionu, ale udaje się. Teraz już pełen gaz, ponownie przez Bramę i do Tenczynka. Wpadamy do bazy kilka minut przed północą i oddajemy kartę... a nie chwila, to nie ten rajd - zdajemy telefony :)
Finalnie Basia ląduje na 2-gim miejscu i to naprawdę nas dziwi, bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. I przez silna, mam na myśli zawodników, z którymi normalnie nie mamy szans bo jest przepaść między nimi a nami. Ale tym razem wygląda, że nie było normalnie... nie wiemy jak to się stało, ale nie będziemy robić nad tym doktoratów. Protestować też nie będziemy :)
Resztę nocy spędzamy na after-party i wracamy do domu po 4:00 rano. To był naprawdę dobry rajd. No ale jak mógł taki nie być przy takiej ekipie organizacyjnej.
"Czy te oczy mogą kłamać, chyba nie..."
Chyba jednak tak i to jak z nut... Następny punkt to "oczko wodne". Przebijamy się las i znajdujemy urokliwe i nie małe jeziorko w dawnym kamieniołomie. Ładnie to wygląda: kamienna ściana, tafla wody, drzewa dookoła... ale lampionu nigdzie nie ma. Obchodzimy jezioro w koło, zjeżdżamy na tyłku po stromych ścianach tuż nad wodę (prawie do...), obszukujemy wszystkie drzewa w okolicy. No nie ma.
No nic... telefon do Grześka Budowniczego i nawiązuje się ciekawe rozmowa:
- Jeziorko w dawnym kamieniołomie, punkt na dużym drzewie obok.
- No jest jeziorko, są drzewa, ale nie ma lampionu.
- To jeziorko ze skałą
- Tak, dużą skała na jeden ścianie jeziora.
- Jest obok linia energetyczna, słup.
- No jest, jest... może 30-40 metrów.
- W stromym zagłębieniu, tak.
- Dokładnie.
- A od której ścieżki szliście?
- Z lasu przyszliśmy.
- No tak ale od której ścieżki?
- Nie od ścieżki... z lasu. No wiesz, to my.
- No chyba nie od południa.
- Od południa.
- Jak od południa, przecież tam nie ma drogi?
- A musi być? Przecież mówię, że z lasu...
- Ożesz... no dobra, wyślij mi zdjęcie tego oczka.
(wysyłamy)
Właściwe oczko wodne (po drugiej stronie drogi !!!):
- To nie to oczko wodne!!
- Jak to nie to oczko. Skała jest, JEST. Zagłębienie terenu jest, JEST. Linia energetyczna tuż obok jest, JEST. Jak nie to?
- No nie to...
Szukamy i bach (tzn. bach że tak nagle, a nie Jan Sebastian) jest drugie oczko wodne. No identyczne, ze skałą i w zagłębieniu. No z 70-80 metrów od nas było. Po drugiej stronie drogi na mapie było. Punkt zdobyty, ale ponad 40 minut w plecy stracone na obieganiu "nie tego" oczka wodnego, co trzeba.
Nasze oczko wodne:
Widok z drugiej strony (jest skała? JEST!):
Szukamy i bach (tzn. bach że tak nagle, a nie Jan Sebastian) jest drugie oczko wodne. No identyczne, ze skałą i w zagłębieniu. No z 70-80 metrów od nas było. Po drugiej stronie drogi na mapie było. Punkt zdobyty, ale ponad 40 minut w plecy stracone na obieganiu "nie tego" oczka wodnego, co trzeba.
Nasze oczko wodne:
Widok z drugiej strony (jest skała? JEST!):
Zryte łby w zrytych lasach
Dorywamy kolejny punkt na dawnym wyrobisku, po naprawdę długim podjeździe. Lato w pełni, jest gorąco i słonecznie, a miało być 10 stopni wg. prognoz. Jak nie hipotermia to udar, nie może być normalnie prawda :)
Teraz chcielibyśmy spaść drogą na północ, ale las jest zryty. Przeorany wzdłuż i posadzony młodnik. Jest opcja zjazdu na wschód i objechania na północ asfaltem, ale... no właśnie, nie lubię tak. Na północ to na północ, a nie kombinowanie ze wschodem.
Dawaj Szkodnik, nie może być zaorana przecież cała góra. Przebijamy się przez powalone drzewa... robi się gęściej.
Do głosu zaczyna dochodzić doświadczenie: "może to jednak objedziecie?".
No dobra wygrałeś, jedziemy na wschód, a tu młodnik się kończy. HA, no to druga próba na północ.
Doświadczenie: "Ale, ale..."
Wbijamy na północ, obok młodnika i wpadamy na 3 dziki. Zaskoczone uciekają, no to my dawaj za nimi. One wskażą nam drogę na północ. Znowu wpadamy w młodnik. No "Młodnik 2: Zemsta". Utknęliśmy. No dobra wracamy do drogi, niech będzie ten wschód. Jedziemy drogą, nagle na północ znowu przejezdnie.
Trzecia próba!! Doświadczenie: "No żesz k****, gdzieże jedziesz poryty łbie?"
Zdrążyliśmy na premierę "Młodnik 3: Zło nie umiera nigdy". No, ale przecież nie może być długi, dawaj do przodu. Krzory, wiatrołomy. Znowu utknęliśmy.
Basia: "Wiesz, że jadąc na wschód objechalibyśmy to już dawno".
Zjeżdżamy na wschód. Nagle na północ przejezdnie.
Basia: "Nawet nie próbuj !!!"
Zjeżdżamy na wschód do asfaltu. Asfat jest w dół, objeżdżamy górę w 2 minuty. 2 minuty.... a walcząc z młodnikiem i dzikami straciliśmy jakieś 30 min. Ech my zawsze od dupy strony.
Zamiast młodnika zarzucam unikalne zdjęcie Króla Dart(h) Moor'a Pierwszego wygrzewającego się w słońcu:
Plus kilka innych z trasy:
Wszyscy lubimy BRZOSKWINIE czyli definiując standardy wąwozowe
Uderzamy przez mój ukochany Wąwóz Półrzeczki wprost do Doliny Brzoskwini. Tam będziemy atakować grab Bukowej Góry i jaskinię Pańskie Kąty. Nie ma to jak wrócić na znane tereny. Dolinki rulez !!! Nawet jak w nogach już prawie 140 km i cały dzień napierania za nami.
Zapada noc. Wyciągamy lampki i standardowo - jak my - lecimy na szagę do Jaskini. Złazimy jakimś stromym wąwozem a potem wyłazimy nim na drugą stronę. Przebijemy się do zielonego szlaku i dalej w górę. Jest już totalnie ciemno, więc chwilę zajmuje nam namierzenie jaskini. Jest i punkt. Teraz możemy zjechać szlakiem do Nielepic i objechać górę asfaltem, albo wrócić na szagę przez wąwóz. Basia patrzy na ściany wąwozu i mówi: "nie jest aż tak stromy jak się wydawało"
No tak... jak na standardy wąwozowe to całkiem przebieżny jest. Ciśniemy zatem z powrotem przez wąwóz do drogi, z której przyszliśmy.
Kapitanie! Na radarze... ROSOCHATE DRZEWO
Atakujemy
Dolinę Aleksandrowicką i Las Zabierzowski. Jeden z punktów to rosochate
drzewo. Czyli jakie, ktoś wie? Mamy jednak większy problem, bo skręcamy
ścieżkę za wcześniej i wbijamy na... teren wojskowy.
- Panie Kapitanie, puść nas Pan, bo tam czeka na nas rosochate drzewo.
- Panie Kapitanie, puść nas Pan, bo tam czeka na nas rosochate drzewo.
- Państwo nie w pełni normalni, prawda? To teren zamknięty
- Jak zamknięty? A rosochate... ha wiem, wiem! To kryptonim. Coś się tu odwala nielegalnego!
- Sierżancie, odprowadzisz Państwa do bramy.
- Czyli przejrzałem Was...
- Pójdą Państwo ze mną.
- Nie ukryjecie tego. Nie uda Wam się...
- Tędy proszę!
No dobra. Wywali nas za bramę. Obok nas ogromny radar. Prawie taki jak "zapałka" w Zabierzowie, ale bez nóżki. Tylko główka. Okaleczyli radar... pewnie też się dowiedział o rosochatym.
No dobra. Wywali nas za bramę. Obok nas ogromny radar. Prawie taki jak "zapałka" w Zabierzowie, ale bez nóżki. Tylko główka. Okaleczyli radar... pewnie też się dowiedział o rosochatym.
Basia: "Mógłbyś się skupić na szukaniu drzewa"
No mógłbym...
- Panie drzewo, Pan jesteś rosochaty?
- Panie drzewo, Pan jesteś rosochaty?
- Ja, nie. Absolutnie.
- A On?
- Ja nie wiem, zapytaj go.
- Ej jesteś rosochaty
- Jebnąć Ci?
- Oj...chyba nie.
Czego my tak w ogóle szukamy?
Czego my tak w ogóle szukamy?
Najważniejsze, że w końcu się udało :)
"Bunkrów nie ma..." więc nie ŻABAwimy tu długo.
Przeprawiamy się przez szosę na Krzeszowice i lecimy na Rudawę. Chcemy złapać punkt na tamtejszych bunkrach, ale patrzymy na zegarek. Ten punkt wart jest tylko 30 pkt przeliczeniowych, a "czasu coraz mniej zostało mi". I to tak naprawdę, coraz mniej... jest 22:30 czyli mamy jeszcze pół godziny czasu podstawowego (no 40 min bo start był 8:10) oraz 1 godzinę opłacalnych spóźnień. W drugiej godzinie spóźnień kary są takie, że można stracić cały urobek dnia dzisiejszego. Odpuszczamy bunkry na rzecz, dwóch innych bardziej drogich punktów. Lecimy w kierunku na Czatkowice i nagle taka akcja: cała droga zawalona żabami. Dużymi. Jak mawiają "są ich tysiące, a nawet setki". Nie ma co się dziwić, to drogą na Czatkowice - prosto do ich Pramatki, PRAŻABY z Czatkowic, którą poznaliście na Wiosennym CZARNY KoRNO.
Omijamy zwierzaki, nie chcemy ich rozjeżdżać... poza tym wyciąganie ich z bieżnika będzie naprawdę czasochłonne i upierdliwe. Udaje się przeprawić bez ofiar z zielonych ludzikach (na Krymie byliby dumni :P ). Łapiemy ostatni punkt i zawracamy na bazę. Przez tory przeprawiamy się kładką do pieszych w Krzeszowicach:
Dzisiaj Krystyna wygląda nie przez szyby ale przez Bramę...
...Zwierzyniecką, która wygląda pięknie nocą. Jak ja kocham to miejsce. Jesteśmy już w limicie spóźnień i liczy się każda minuta, ale muszę mieć zdjęcie bramy nocą. Nie ma opcji, abym przejechał tędy bez zdjęcia. Chwilę później ciśniemy w stronę dawnej kopalni "Krystyna", gdzie był punkt na naszym Wiosennym CZARNYM KoRNO. Punkt Liszkora jest trochę dalej - w wielkim wyrobisku. Jest ogromne, a my totalnie po ciemku, tylko z czołówkami bo rowery ukryte w dole zostały. Dajemy sobie kilka minut na szukanie, bo czas mocno nas już ciśnie. Chwilę szukamy lampionu, ale udaje się. Teraz już pełen gaz, ponownie przez Bramę i do Tenczynka. Wpadamy do bazy kilka minut przed północą i oddajemy kartę... a nie chwila, to nie ten rajd - zdajemy telefony :)
Finalnie Basia ląduje na 2-gim miejscu i to naprawdę nas dziwi, bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. I przez silna, mam na myśli zawodników, z którymi normalnie nie mamy szans bo jest przepaść między nimi a nami. Ale tym razem wygląda, że nie było normalnie... nie wiemy jak to się stało, ale nie będziemy robić nad tym doktoratów. Protestować też nie będziemy :)
Resztę nocy spędzamy na after-party i wracamy do domu po 4:00 rano. To był naprawdę dobry rajd. No ale jak mógł taki nie być przy takiej ekipie organizacyjnej.
Piosenki "Czy te oczy mogą kłamać" w wykonaniu...hmmm róznym oraz Firebirds "Harry"
plus film "Chłopaki nie płaczą".
Kategoria SFA, Rajd