Rudawska Wyrypa 2019
-
DST
120.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 maja 2019 | dodano: 06.05.2019
Na Rudawską Wyrypę jeździmy nieprzerwanie od 2014 roku, więc jak to
mówią „niejedno już widzieliśmy”. Nie da się jednak ukryć, że tegoroczna
edycja bardzo przypominała nam naszą pierwszą przygodę z tą imprezą. Po
części dlatego, że – podobnie
jak wtedy – Wyrypą kończyliśmy długą, rowerową majówkę na Dolnym
Śląsku, ale także dlatego że warunki pogodowe były zbliżone do tych,
którymi Rudawy przywitały nas za pierwszym razem. Oto opowieść o deszczu, śniegu i zmęczeniu... a w tle USA ARMY :)
SEMPER FI czyli "...i cały misterny plan w pizdu" (*)
Tak, jak już wspomniałem majówkę spędzaliśmy na Dolnym Śląsku, a dokładniej to w Borach Dolnośląskich. Stamtąd przejeżdżaliśmy bezpośrednio na Wyrypę, co w praktyce oznaczało to, że przed 200-kilometrowym, 24-godzinnym maratonem zafundowaliśmy sobie sporo ponad 500 km na rowerze. W sumie doliczając Wyrypę – wyjdzie około 650 km na cały wyjazd. Nasze, poprzedzające Rudawską wyprawy, zostały już (lub zostaną w najbliższym czasie) opisane na tym blogu w kilku oddzielnych fotorelacjach. Innymi słowy, na ten długi, górski maraton przyjechaliśmy już nieźle wytyrani... Planem było oczywiście (chociaż) w dzień poprzedzający zawody odpocząć i wyspać się, tak aby się trochę zregenerować przed Wyrypą. Nie udało się... jak mamy wolne, to jakoś to tak samo wychodzi, że idziemy na rower z rana i wracamy późną nocą. Nie inaczej było i tym razem... nawet w dzień Wyrypy - w piątek - byliśmy na ostatniej wycieczce rowerowej. Skoro maraton startuje o północy z piątku na sobotę, a pokój musieliśmy zdać do 11:00 to... poszliśmy na rower dojeździć niezwiedzone jeszcze okolice Przemkowskiego Parku Krajobrazowego. Wyszło 54 km... 54 km na kilka godzin przed 200-stu kilometrowym maratonem górskim... Plan był prosty: sen i odpoczynek. Co znowu poszło nie tak? Mieliśmy dzień dla siebie, bez pracy, bez zobowiązań, bez pośpiechu... to już chyba nie jest nawet błąd. To chyba już wybór.
Jedziemy zatem na Rudawską mając w nogach wykręcone 500 km przez ostatnie dni, w tym 54 "przed chwilą".
Dobrze, że udało się chociaż załapać na jakiś obiad przed startem, bo nie było to takie pewne. Wiecie, mamy 3-ci maj, a my na jakimś końcu świata, na bezdrożach gdzie nawet o Orlen ciężko...
Kiedy ruszamy z Borów w Rudawy udaje nam się znaleźć jakąś małą, czynną przydrożną restaurację. To Trzebień - no jaja! Przecież to znane Wam z niedawnego posta okolice poligonu Żagań - Świętoszów. CAMP TRZEBIEŃ - czyli wojska amerykańskie. Jestem pewny, że jak wbijemy do lokalu to spotkamy tutaj US Army... i tak też jest. Mocna akcja. Małe miasteczko na końcu świata i wielka geopolityka. Przecież nie są Oni tu turystycznie. Ich obecność tutaj wiąże się ściśle z polityką krajów-hegemonów i państwa aspirujących do tego miana. Cokolwiek sądzicie o obecnej sytuacji politycznej, fakt jest faktem - siedzimy sobie w małym przydrożnym barze i jemy obiad z US Army.
Niedługo później zostawiamy Bory Dolnośląskie za nami i kierujemy się w Rudawy Janowickie. Do Janowic Wielkich, czyli do bazy rajdu przybywamy około 22:15, więc mamy spory zapas czasu przed odprawą (o godzinie 23:15). Wystarczy aby się przywitać z Organizatorami i Zawodnikami, przebrać i przygotować rowery, chociaż one są w sumie gotowe bo przed chwilą przecież wykręciły 54 km...
Góry Ołowiane to ciężkie góry... w końcu nazwa zobowiązuje
Odprawa. Czekają nas 3 pętle po Rudawach. Na każdą z pętli otrzymamy inną kartę startową, którą musimy zdać w bazie, aby móc pobrać kolejną. Nie da się zatem zebrać punktów z dwóch pętli naraz. Do tego jeszcze klasyczny OS (odcinek specjalny)... tak, to ten sam co roku, ten znienawidzony przez wszystkich OS. Śmieję się oczywiście, ale ogólnie robi się go szybciej z buta niż na rowerze, bo noszenia jest dużo. Zawsze robiliśmy go całego, no bo to w końcu dużo punktów na małym obszarze, więc było to opłacane. Niemniej zawsze było też 3-4 godzin noszenia roweru lub pchania przez wiatrołomy i krzaki. Tym razem mamy zaliczyć tylko 3 dowolne punkty (z ośmiu) podczas dowolnej z pętli. Nie wierzę. Ludzi Pan... kopnął, a mógł zabić. Ludzki Pan. Pamiętam OS po nocy w deszczu na naszej pierwszej Rudawskiej. To był hardcore. Oczywiście wtedy postanowiliśmy sobie, że już nigdy więcej ten OS po nocy robić nie będziemy. Wiecie, ile razy robiliśmy go po nocy od wtedy? ZAWSZE... i zawsze nieplanowo. Tylko jakoś tak nam schodziło na nim, że nas noc tam zawsze zastała. Tym razem mamy szansę zrobić go za dnia. Naprawdę dużą szansę. Mam nadzieję, że chociaż tego nie spapramy pokazowo. Na Liszkorze też mieliśmy nie jechać na Leskowiec, a byliśmy tam o 23:04...
Serce Rudaw czyli Kamienną Ławeczkę, zamek Bolczów czy Skalnik znamy bardzo dobrze [pamiętajcie myśl przewodnią zeszłorocznej edycji: Dobre śniadanie nie składa się z (podjazdu pod) Gruszków, ale potrzebny jest Gorący Kociołek :D ]
Jedna z pętli leci jednak po najmniej znanym nam paśmie Rudaw - po Górach Ołowianych (chociaż niektórzy zaliczają je już do Gór Kaczawskich). Jest zatem okazja zobaczyć nowe tereny, mimo że byliśmy tutaj wiele razy. Bierzemy tą opcję w ciemno, zwłaszcza że start jest o północy, więc jasno nie będzie. Inna sprawa, że pozwoli nam to uniknąć rozpoczęcia od podjazdu pod Miedziankę.
K***a, jak ja go nienawidzę... nie tak stromy aby nie było wstyd pchać, a stromy na tyle że idzie umrzeć. Zwłaszcza, jak się ma 500 km w nogach... solidarnie ze Szkodniczkiem odmawiamy podjazdu pod Miedziankę. Chcemy wracać nim do bazy, czyli jechać nim w dół. Oczywiście zdefiniuje to nową sytuację, w której czekają nas inne, niemniej ostre podjazdy bo jakoś do tej Miedzianki dostać się musimy.
Rowerzystów jest całych 7-miu na trasie 200 i dwóch na trasie 100 km (ta ostatnia startuje dopiero rano), więc ruszamy po prostu w tłumie :P
Nogi bolą od samego startu. Jesteśmy wykończeni nim tak naprawdę zaczęliśmy. Kręci się ciężko, a część miejsc gdzie normalnie by się podjechało, pchamy. Jesteśmy sponiewierani i wytyrani, ale nie żałujemy. Warto było :)
Pierwsze nocne punkty to ruiny schroniska na Różance, a potem różnego rodzaju skały, których szukamy w ciemnym lesie kilkanaście minut. Okaże się, że przestrzeliliśmy je o 20 metrów. Za dnia nie sposób byłoby ich nie dostrzec bo błąd azymutu był minimalny, ale w nocy przeszliśmy po prostu obok, nie zauważając ich. Uroki nocnej nawigacji :)
"Szmaragdowy świt" czyli "wiedziałem, że masz zbyt rogatą duszę by umrzeć"
... a Szmaragdy są zielone. I taki też taki zastaje nas świt. Jesteśmy gdzieś w środku wielkiej zielonej łąki z widokiem, na zielone wzgórza. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, zieleń jest tak intensywna, że aż kłuje w oczy. Zdjęcie tego nie odda, zwłaszcza że obiektyw nie był w stanie ogarnąć całego obszaru, ale jest tu po prostu pięknie. Pięknie i zielono. Szron pokrył trawy i mieni się srebrem na zielonym dywanie. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje tego, jak mokra jest ta trawa :)
Mamy w nogach pierwsze 20 km i już ponad 600 metrów przewyższenia, ale uparcie ciśniemy dalej. Mamy zbyt rogate dusze aby umrzeć na jakimś podjeździe. Nie da się jechać, trzeba pchać. Nie da się pchać, trzeba nieść.
Pierwszą pętlę kończymy nad ranem. Wracamy do bazy i pobieramy drugą kartę. Teraz postanawiamy zaliczyć również i OS... ha, nawet od niego zacząć. Powinno udać się zrobić go zatem dnia, bo do zmroku mamy około 14-15 godzin. To powinno wystarczyć aby wyrobić się przed zmrokiem. Nie wierzycie? Przyjedźcie kiedyś i zróbcie cały ten cholerny OS z rowerem. To czyste zło.
A teraz trochę zdjęć.
Szkodnik unika wody jak ognia :)
Nowy styl jazdy na rowerze :)
Karkonosze całe w śniegu, ale nie bój żaby... już niedługo śnieg przyjdzie i do nas. Na razie klimaty wiosenne :)
Warianty, warianty, warianty... i pomyśleć, że to pomysł Szkodnika. Mówiłem Mu, że dobra droga była 300 metrów dalej, ale nie... ciśniemy skrótem...eee... to jest... skarpą. I to ponoć ja zawsze chcę przez krzory :)
"Hello Darkness, my old friend… " (*)
Gdy wspinamy się podjazdem z Bukowca, czuję na karku znajomy oddech. Ten sam, który czułem nie raz… ten, który tak dobrze znam i który zawsze przyprawia mnie o dreszcze. Nie, nie mówię o człowieku z wielką, krzywą laską, z którym widuję się 6 grudnia :D
Chodzi mi o sleepmonstera. Wbił się swymi szponami w mój ciężki plecak i trzyma się naprawdę mocno. Najpierw słyszę cichy szept „zamknij oczy”… a potem szept ten staje się coraz bardziej natarczywy. Brzmi teraz bardziej jak rozkaz niż namawianie, a mnie coraz ciężej utrzymać otwarte źrenice. Za każdym razem kiedy zamknę powieki, otula mnie błoga i spokojna ciemność. Podniesienie powiek w górę zaczyna wymagać niemal nadludzkiej siły… siły której już dawno nie mam. Kto nie zna tego uczucia, ten nie zrozumie go w pełni… bo da się zasnąć podczas wysiłku. To tylko kwestia poziomu zmęczenia. Na ostatnim Tropicielu zasnąłem podczas jazdy i zjechałem z drogi w krzoki. Podjazd jest ciężki, nogi palą tępym bólem przy każdym obrocie korby, a ciemność przynosi spokój i wytchnienie. Łapię się na tym, że za każdym zamknięciem oczu, mija coraz większa chwila nim otwieram je ponownie. Nienawidzę tego uczucia… i czuję, że nim przegrywam. Gdy podjazd się kończy i zaczynamy zjeżdżać łąką, robi się jakaś masakra. Oczy zamykają mi się na tak długie chwile, że za moment zaliczę nielichego dzwona i to na sporej prędkości.
Niech krew zaleje… a wystarczyło się wyspać. Byliśmy na urlopie, nic nie stało na przeszkodzie aby się dobrze wyspać przed wyrypą… i podobnie jak przez 4 ostatnie lata, nie udało nam się to… to już chyba znowu nie błąd czy pech. To ponownie wybór…
Muli mnie tak bardzo, że muszę się chwilę przespać. Nie jestem w stanie tego zwalczyć… muszę iść za radą Francisa Bacona: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie", a że Francis wiedział co mówi, bo twierdził, że:
"Wiedza to władza sama w sobie" a "prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn", to postanawiam Mu zaufać.
Nie ma tutaj wprawdzie żadnych ułożonych, pościnanych drzew, na których można by się położyć. Jest tylko wielka łąka i gęste, zakrzaczone zagajniki. Trudno. Padam w trawę, przy małym osuwisku ziemi i zamykam oczy… ciemność otula mnie momentalnie. Witaj ponownie, Stary Przyjacielu… dawno się nie widzieliśmy...
...rozpostarł z mgły utkany płaszcz
i rosę z chmur wyciska,
a strugi wód z wilgotnych paszcz
spływają na urwiska...
...na piętra gór, na ciemny bór
zasłony spadły sine
w deszczowych łzach granitów gmach
rozpłynął się w równinę...
...nie widać nic - błękitów tło,
i całe widnokręgi
zasnute w cień, zalane mgłą,
porżnięte w deszczu pręgi...
...i dzień i noc, i nowy wschód
przechodzą bez odmiany
dokoła szum rosnących wód
strop niebios ołowiany...
...i siecze deszcz, i świszcze wiatr
głośniej się potok gniewa (...)
mrok szary i ULEWA... (*)
…najpierw czuję chłód. Wydaje się jakiś odległy, niemal nierzeczywisty ale jednak odczuwalny i przenikliwy. Potem kapanie wody, kap, kap, kap…
Uczucie zimna nasila się… próbuję skulić się w sobie, ale nic to nie daje. Zimno i hałas narastają… Otwarcie oczy wymaga niemal katorżniczego wysiłku, z trudem bo z trudem, ale mi się to udaje. Ciemność ustępuje miejsca światłu... a obudzone zmysły chciwie wychwytują kolejne bodźce. Jestem cały mokry…. Nadal leżę w trawie, a wszędzie dookoła mnie jest po prostu ściana deszczu . Nie, nie tak, że zaczyna właśnie padać… musi lać od jakiegoś czasu.. Nie wiem od kiedy. Obudziło mnie dopiero uczucie zimna. Patrzę na zegarek… spałem 20 minut, z czego ileś w deszczu…. Jest mi naprawdę zimno. Trochę trudno się dziwić, skoro leżę na mokrej łące, z nieba leją się na mnie hektolitry wody, a termometr pokazuje 2 stopnie na plusie. Trzeba zacząć się ruszać, nim przemarznę całkowicie. Z trudem, ale jakoś wstaję na nogi… deszcz ścieka mi po kasku i kurtce. Mówiłem już, że jest przenikliwie zimno?
Ech wszystko zgodnie z prognozą. Popołudniem miało zacząć lać i leje… za jakieś 2-3h deszcz powinien przejść w śnieg. Po prostu PKP... pięknie, k***a, pięknie...
Pamiętam naszą pierwszą Rudawską. Deszcz, deszcz, deszcz… a gdy już przemokliśmy całkowicie, to przyszedł mróz. Pamiętam, że nie byłem w stanie zmieniać przerzutek, bo tak bolały palce u rąk. Pamiętam jak telepało mnie z zimna, a jedynym schronieniem była mała zadaszona wiata, pod którą próbowaliśmy przeczekać najgorsze… a ono wcale nie chciało przejść. Zapowiada się dzisiaj powtórka z rozrywki..
Chciałoby się powiedzieć, że tym razem jesteśmy lepiej przygotowani, bogatsi o 5 lat doświadczenia… ale głupio będzie to brzmieć w ustach gościa, który jeszcze przed chwilą spał w deszczu na trawie. Owszem, mamy sprzęt i wyposażenie, ale podczas takiej ulewy wszystko prędzej czy później przemaka.
Przynajmniej sleepmonster zostawił mnie w spokoju i już dziś, aż do powrotu do bazy, nie będzie mnie niepokoił.
Pora ruszać. "Jedźmy nikt nie woła…" (*) kolejne punkty na nas czekają
To, że telepie mnie z zimna, nie zmienia faktu że góry w deszczu są piękne. Gdy chmury opierają się o zbocza albo lasy parują, a z nieba napiera wodą… no umówmy się, to też ma swój klimat. Za każdym razem przypomina mi to wiersz Asnyka którego fragment to tytuł tego akapitu.
Ulewa jest nieprzeciętna. Numer startowy na kierownicy roweru Basi to mozaika barw godna samego Picassa, mój jeszcze opiera się spływającej po nim wodzie i da się go jeszcze przeczytać.
Łapiemy jeszcze dwa punkty i tym samym kończymy drugą pętlę. Teraz jeszcze przyjdzie nam wydymać na Przełęcz Karpnicką, bo musimy przeprawić się na drugą stronę gór, aby wrócić do bazy... po trzecią kartę i ruszać dalej.
Zawsze na geografii uczyli mnie, że pogod to po prostu chwilowy stan klimatu na danym obszarze, więc nie można mówić, nie nie ma pogody na jazdę :)
WINTER IS… BACK !!!
…i chyba ma ale, że ktoś jej się kazał wynosić się tak wcześniej. Zgodnie z prognozami deszcz przechodzi w śnieg. Niby nie pada bardzo mocno, ale temperatura spadła i większość z tego co zleci z nieba, nie topnieje. W niedługim czasie, polany i drzewa oblepione są białym puchem. Gdy wychodzimy z kartą na trzecią pętlę jest już naprawdę źle:
a im dalej od bazy, tym robi się coraz ciekawiej:
tym bardziej, że ponownie wchodzimy w góry:
A potem robi się totalna masakra, bo gleba tutaj to ta nasza ulubiona glina - ta, która lepi się i zapycha wszystko. Dobrze nawodniona przez deszcz, zmieszana z miękkim, mokrym śniegiem tworzy mieszankę zabójczą. Mieszanka ta oblepia wszystko i to tak obficie, że koła przestają się kręcić i nie da się nawet pchać roweru. Koła są tak zblokowane gliną o tylny trójkąt i koronę amortyzatora, że nie kręcą się wcale. Czasami jedynym rozwiązaniem jest wzięcie roweru na plecy. Łąkę o szerokości 700 metrów idziemy ponad godzinę... dzień także już pomału umiera i zaczyna się nasza druga noc w lesie.
Mimo ciężkich warunków udaje nam się wyrwać 5 lampionów z trzeciej pętli. Ostatni z nich zlokalizowany jest na dziedzińcu Zamku Bolczów - piękne i tajemnicze miejsce. Niestety było już całkowicie ciemno, więc bez zdjęcia tym razem.
Do bazy zjeżdżamy około 22:30. Mamy zrobione 120 km i 2700 przewyższeń. Ledwie trzymamy się na nogach... sponiewieraliśmy się jak dziki w błocie. W bazie, gdy kładę się na karimacie, zasypiam niemal od razu.
Rano czeka nas jeszcze rozdanie nagród. Basia, jak co roku jest jedyną dziewczyną na najdłuższej trasie rowerowej więc to formalność.
To było mocne zakończenie majówki. "To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść" (*)
Zgadza się... jesteśmy wolni.Trasa miała 200 km, zrobiliśmy 120... ale pocieszającym jest faktem, że napieracze na TR100 robili po 50-60 km. Ech te strome Rudawy :)
Cytaty:
1. Semper Fi - skrócone łacińskie: Semper fidelis - zawsze wierny. Dewiza Korpusu Piechoty Morskiej USA Army.
2. Cytat z filmu "Kiler'ów dwóch"
3. Komiks Green Lantern. Opowieść pod tytułem "Szmaragdowy świt". Jak nie przepadam za tą postacią, to tą historię uważam za wybitną. W końcu "to absurd prosić Cię, abyś patrzył na życie naszymi oczami". Naprawdę warto.
4. Piosenka Simon & Garfunkel "Sound of silence"
5. Wiersz Adama Asnyk "Ulewa". Tu macie wykonanie muzyczne
6. Adam Mickiewicz "Sonety Krymskie - Stepy Akermańskie"
7. Elektryczne Gitary "To już jest koniec"
SEMPER FI czyli "...i cały misterny plan w pizdu" (*)
Tak, jak już wspomniałem majówkę spędzaliśmy na Dolnym Śląsku, a dokładniej to w Borach Dolnośląskich. Stamtąd przejeżdżaliśmy bezpośrednio na Wyrypę, co w praktyce oznaczało to, że przed 200-kilometrowym, 24-godzinnym maratonem zafundowaliśmy sobie sporo ponad 500 km na rowerze. W sumie doliczając Wyrypę – wyjdzie około 650 km na cały wyjazd. Nasze, poprzedzające Rudawską wyprawy, zostały już (lub zostaną w najbliższym czasie) opisane na tym blogu w kilku oddzielnych fotorelacjach. Innymi słowy, na ten długi, górski maraton przyjechaliśmy już nieźle wytyrani... Planem było oczywiście (chociaż) w dzień poprzedzający zawody odpocząć i wyspać się, tak aby się trochę zregenerować przed Wyrypą. Nie udało się... jak mamy wolne, to jakoś to tak samo wychodzi, że idziemy na rower z rana i wracamy późną nocą. Nie inaczej było i tym razem... nawet w dzień Wyrypy - w piątek - byliśmy na ostatniej wycieczce rowerowej. Skoro maraton startuje o północy z piątku na sobotę, a pokój musieliśmy zdać do 11:00 to... poszliśmy na rower dojeździć niezwiedzone jeszcze okolice Przemkowskiego Parku Krajobrazowego. Wyszło 54 km... 54 km na kilka godzin przed 200-stu kilometrowym maratonem górskim... Plan był prosty: sen i odpoczynek. Co znowu poszło nie tak? Mieliśmy dzień dla siebie, bez pracy, bez zobowiązań, bez pośpiechu... to już chyba nie jest nawet błąd. To chyba już wybór.
Jedziemy zatem na Rudawską mając w nogach wykręcone 500 km przez ostatnie dni, w tym 54 "przed chwilą".
Dobrze, że udało się chociaż załapać na jakiś obiad przed startem, bo nie było to takie pewne. Wiecie, mamy 3-ci maj, a my na jakimś końcu świata, na bezdrożach gdzie nawet o Orlen ciężko...
Kiedy ruszamy z Borów w Rudawy udaje nam się znaleźć jakąś małą, czynną przydrożną restaurację. To Trzebień - no jaja! Przecież to znane Wam z niedawnego posta okolice poligonu Żagań - Świętoszów. CAMP TRZEBIEŃ - czyli wojska amerykańskie. Jestem pewny, że jak wbijemy do lokalu to spotkamy tutaj US Army... i tak też jest. Mocna akcja. Małe miasteczko na końcu świata i wielka geopolityka. Przecież nie są Oni tu turystycznie. Ich obecność tutaj wiąże się ściśle z polityką krajów-hegemonów i państwa aspirujących do tego miana. Cokolwiek sądzicie o obecnej sytuacji politycznej, fakt jest faktem - siedzimy sobie w małym przydrożnym barze i jemy obiad z US Army.
Niedługo później zostawiamy Bory Dolnośląskie za nami i kierujemy się w Rudawy Janowickie. Do Janowic Wielkich, czyli do bazy rajdu przybywamy około 22:15, więc mamy spory zapas czasu przed odprawą (o godzinie 23:15). Wystarczy aby się przywitać z Organizatorami i Zawodnikami, przebrać i przygotować rowery, chociaż one są w sumie gotowe bo przed chwilą przecież wykręciły 54 km...
Góry Ołowiane to ciężkie góry... w końcu nazwa zobowiązuje
Odprawa. Czekają nas 3 pętle po Rudawach. Na każdą z pętli otrzymamy inną kartę startową, którą musimy zdać w bazie, aby móc pobrać kolejną. Nie da się zatem zebrać punktów z dwóch pętli naraz. Do tego jeszcze klasyczny OS (odcinek specjalny)... tak, to ten sam co roku, ten znienawidzony przez wszystkich OS. Śmieję się oczywiście, ale ogólnie robi się go szybciej z buta niż na rowerze, bo noszenia jest dużo. Zawsze robiliśmy go całego, no bo to w końcu dużo punktów na małym obszarze, więc było to opłacane. Niemniej zawsze było też 3-4 godzin noszenia roweru lub pchania przez wiatrołomy i krzaki. Tym razem mamy zaliczyć tylko 3 dowolne punkty (z ośmiu) podczas dowolnej z pętli. Nie wierzę. Ludzi Pan... kopnął, a mógł zabić. Ludzki Pan. Pamiętam OS po nocy w deszczu na naszej pierwszej Rudawskiej. To był hardcore. Oczywiście wtedy postanowiliśmy sobie, że już nigdy więcej ten OS po nocy robić nie będziemy. Wiecie, ile razy robiliśmy go po nocy od wtedy? ZAWSZE... i zawsze nieplanowo. Tylko jakoś tak nam schodziło na nim, że nas noc tam zawsze zastała. Tym razem mamy szansę zrobić go za dnia. Naprawdę dużą szansę. Mam nadzieję, że chociaż tego nie spapramy pokazowo. Na Liszkorze też mieliśmy nie jechać na Leskowiec, a byliśmy tam o 23:04...
Serce Rudaw czyli Kamienną Ławeczkę, zamek Bolczów czy Skalnik znamy bardzo dobrze [pamiętajcie myśl przewodnią zeszłorocznej edycji: Dobre śniadanie nie składa się z (podjazdu pod) Gruszków, ale potrzebny jest Gorący Kociołek :D ]
Jedna z pętli leci jednak po najmniej znanym nam paśmie Rudaw - po Górach Ołowianych (chociaż niektórzy zaliczają je już do Gór Kaczawskich). Jest zatem okazja zobaczyć nowe tereny, mimo że byliśmy tutaj wiele razy. Bierzemy tą opcję w ciemno, zwłaszcza że start jest o północy, więc jasno nie będzie. Inna sprawa, że pozwoli nam to uniknąć rozpoczęcia od podjazdu pod Miedziankę.
K***a, jak ja go nienawidzę... nie tak stromy aby nie było wstyd pchać, a stromy na tyle że idzie umrzeć. Zwłaszcza, jak się ma 500 km w nogach... solidarnie ze Szkodniczkiem odmawiamy podjazdu pod Miedziankę. Chcemy wracać nim do bazy, czyli jechać nim w dół. Oczywiście zdefiniuje to nową sytuację, w której czekają nas inne, niemniej ostre podjazdy bo jakoś do tej Miedzianki dostać się musimy.
Rowerzystów jest całych 7-miu na trasie 200 i dwóch na trasie 100 km (ta ostatnia startuje dopiero rano), więc ruszamy po prostu w tłumie :P
Nogi bolą od samego startu. Jesteśmy wykończeni nim tak naprawdę zaczęliśmy. Kręci się ciężko, a część miejsc gdzie normalnie by się podjechało, pchamy. Jesteśmy sponiewierani i wytyrani, ale nie żałujemy. Warto było :)
Pierwsze nocne punkty to ruiny schroniska na Różance, a potem różnego rodzaju skały, których szukamy w ciemnym lesie kilkanaście minut. Okaże się, że przestrzeliliśmy je o 20 metrów. Za dnia nie sposób byłoby ich nie dostrzec bo błąd azymutu był minimalny, ale w nocy przeszliśmy po prostu obok, nie zauważając ich. Uroki nocnej nawigacji :)
"Szmaragdowy świt" czyli "wiedziałem, że masz zbyt rogatą duszę by umrzeć"
... a Szmaragdy są zielone. I taki też taki zastaje nas świt. Jesteśmy gdzieś w środku wielkiej zielonej łąki z widokiem, na zielone wzgórza. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, zieleń jest tak intensywna, że aż kłuje w oczy. Zdjęcie tego nie odda, zwłaszcza że obiektyw nie był w stanie ogarnąć całego obszaru, ale jest tu po prostu pięknie. Pięknie i zielono. Szron pokrył trawy i mieni się srebrem na zielonym dywanie. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje tego, jak mokra jest ta trawa :)
Mamy w nogach pierwsze 20 km i już ponad 600 metrów przewyższenia, ale uparcie ciśniemy dalej. Mamy zbyt rogate dusze aby umrzeć na jakimś podjeździe. Nie da się jechać, trzeba pchać. Nie da się pchać, trzeba nieść.
Pierwszą pętlę kończymy nad ranem. Wracamy do bazy i pobieramy drugą kartę. Teraz postanawiamy zaliczyć również i OS... ha, nawet od niego zacząć. Powinno udać się zrobić go zatem dnia, bo do zmroku mamy około 14-15 godzin. To powinno wystarczyć aby wyrobić się przed zmrokiem. Nie wierzycie? Przyjedźcie kiedyś i zróbcie cały ten cholerny OS z rowerem. To czyste zło.
A teraz trochę zdjęć.
Szkodnik unika wody jak ognia :)
Nowy styl jazdy na rowerze :)
Karkonosze całe w śniegu, ale nie bój żaby... już niedługo śnieg przyjdzie i do nas. Na razie klimaty wiosenne :)
Warianty, warianty, warianty... i pomyśleć, że to pomysł Szkodnika. Mówiłem Mu, że dobra droga była 300 metrów dalej, ale nie... ciśniemy skrótem...eee... to jest... skarpą. I to ponoć ja zawsze chcę przez krzory :)
"Hello Darkness, my old friend… " (*)
Gdy wspinamy się podjazdem z Bukowca, czuję na karku znajomy oddech. Ten sam, który czułem nie raz… ten, który tak dobrze znam i który zawsze przyprawia mnie o dreszcze. Nie, nie mówię o człowieku z wielką, krzywą laską, z którym widuję się 6 grudnia :D
Chodzi mi o sleepmonstera. Wbił się swymi szponami w mój ciężki plecak i trzyma się naprawdę mocno. Najpierw słyszę cichy szept „zamknij oczy”… a potem szept ten staje się coraz bardziej natarczywy. Brzmi teraz bardziej jak rozkaz niż namawianie, a mnie coraz ciężej utrzymać otwarte źrenice. Za każdym razem kiedy zamknę powieki, otula mnie błoga i spokojna ciemność. Podniesienie powiek w górę zaczyna wymagać niemal nadludzkiej siły… siły której już dawno nie mam. Kto nie zna tego uczucia, ten nie zrozumie go w pełni… bo da się zasnąć podczas wysiłku. To tylko kwestia poziomu zmęczenia. Na ostatnim Tropicielu zasnąłem podczas jazdy i zjechałem z drogi w krzoki. Podjazd jest ciężki, nogi palą tępym bólem przy każdym obrocie korby, a ciemność przynosi spokój i wytchnienie. Łapię się na tym, że za każdym zamknięciem oczu, mija coraz większa chwila nim otwieram je ponownie. Nienawidzę tego uczucia… i czuję, że nim przegrywam. Gdy podjazd się kończy i zaczynamy zjeżdżać łąką, robi się jakaś masakra. Oczy zamykają mi się na tak długie chwile, że za moment zaliczę nielichego dzwona i to na sporej prędkości.
Niech krew zaleje… a wystarczyło się wyspać. Byliśmy na urlopie, nic nie stało na przeszkodzie aby się dobrze wyspać przed wyrypą… i podobnie jak przez 4 ostatnie lata, nie udało nam się to… to już chyba znowu nie błąd czy pech. To ponownie wybór…
Muli mnie tak bardzo, że muszę się chwilę przespać. Nie jestem w stanie tego zwalczyć… muszę iść za radą Francisa Bacona: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie", a że Francis wiedział co mówi, bo twierdził, że:
"Wiedza to władza sama w sobie" a "prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn", to postanawiam Mu zaufać.
Nie ma tutaj wprawdzie żadnych ułożonych, pościnanych drzew, na których można by się położyć. Jest tylko wielka łąka i gęste, zakrzaczone zagajniki. Trudno. Padam w trawę, przy małym osuwisku ziemi i zamykam oczy… ciemność otula mnie momentalnie. Witaj ponownie, Stary Przyjacielu… dawno się nie widzieliśmy...
...rozpostarł z mgły utkany płaszcz
i rosę z chmur wyciska,
a strugi wód z wilgotnych paszcz
spływają na urwiska...
...na piętra gór, na ciemny bór
zasłony spadły sine
w deszczowych łzach granitów gmach
rozpłynął się w równinę...
...nie widać nic - błękitów tło,
i całe widnokręgi
zasnute w cień, zalane mgłą,
porżnięte w deszczu pręgi...
...i dzień i noc, i nowy wschód
przechodzą bez odmiany
dokoła szum rosnących wód
strop niebios ołowiany...
...i siecze deszcz, i świszcze wiatr
głośniej się potok gniewa (...)
mrok szary i ULEWA... (*)
…najpierw czuję chłód. Wydaje się jakiś odległy, niemal nierzeczywisty ale jednak odczuwalny i przenikliwy. Potem kapanie wody, kap, kap, kap…
Uczucie zimna nasila się… próbuję skulić się w sobie, ale nic to nie daje. Zimno i hałas narastają… Otwarcie oczy wymaga niemal katorżniczego wysiłku, z trudem bo z trudem, ale mi się to udaje. Ciemność ustępuje miejsca światłu... a obudzone zmysły chciwie wychwytują kolejne bodźce. Jestem cały mokry…. Nadal leżę w trawie, a wszędzie dookoła mnie jest po prostu ściana deszczu . Nie, nie tak, że zaczyna właśnie padać… musi lać od jakiegoś czasu.. Nie wiem od kiedy. Obudziło mnie dopiero uczucie zimna. Patrzę na zegarek… spałem 20 minut, z czego ileś w deszczu…. Jest mi naprawdę zimno. Trochę trudno się dziwić, skoro leżę na mokrej łące, z nieba leją się na mnie hektolitry wody, a termometr pokazuje 2 stopnie na plusie. Trzeba zacząć się ruszać, nim przemarznę całkowicie. Z trudem, ale jakoś wstaję na nogi… deszcz ścieka mi po kasku i kurtce. Mówiłem już, że jest przenikliwie zimno?
Ech wszystko zgodnie z prognozą. Popołudniem miało zacząć lać i leje… za jakieś 2-3h deszcz powinien przejść w śnieg. Po prostu PKP... pięknie, k***a, pięknie...
Pamiętam naszą pierwszą Rudawską. Deszcz, deszcz, deszcz… a gdy już przemokliśmy całkowicie, to przyszedł mróz. Pamiętam, że nie byłem w stanie zmieniać przerzutek, bo tak bolały palce u rąk. Pamiętam jak telepało mnie z zimna, a jedynym schronieniem była mała zadaszona wiata, pod którą próbowaliśmy przeczekać najgorsze… a ono wcale nie chciało przejść. Zapowiada się dzisiaj powtórka z rozrywki..
Chciałoby się powiedzieć, że tym razem jesteśmy lepiej przygotowani, bogatsi o 5 lat doświadczenia… ale głupio będzie to brzmieć w ustach gościa, który jeszcze przed chwilą spał w deszczu na trawie. Owszem, mamy sprzęt i wyposażenie, ale podczas takiej ulewy wszystko prędzej czy później przemaka.
Przynajmniej sleepmonster zostawił mnie w spokoju i już dziś, aż do powrotu do bazy, nie będzie mnie niepokoił.
Pora ruszać. "Jedźmy nikt nie woła…" (*) kolejne punkty na nas czekają
To, że telepie mnie z zimna, nie zmienia faktu że góry w deszczu są piękne. Gdy chmury opierają się o zbocza albo lasy parują, a z nieba napiera wodą… no umówmy się, to też ma swój klimat. Za każdym razem przypomina mi to wiersz Asnyka którego fragment to tytuł tego akapitu.
Ulewa jest nieprzeciętna. Numer startowy na kierownicy roweru Basi to mozaika barw godna samego Picassa, mój jeszcze opiera się spływającej po nim wodzie i da się go jeszcze przeczytać.
Łapiemy jeszcze dwa punkty i tym samym kończymy drugą pętlę. Teraz jeszcze przyjdzie nam wydymać na Przełęcz Karpnicką, bo musimy przeprawić się na drugą stronę gór, aby wrócić do bazy... po trzecią kartę i ruszać dalej.
Zawsze na geografii uczyli mnie, że pogod to po prostu chwilowy stan klimatu na danym obszarze, więc nie można mówić, nie nie ma pogody na jazdę :)
WINTER IS… BACK !!!
…i chyba ma ale, że ktoś jej się kazał wynosić się tak wcześniej. Zgodnie z prognozami deszcz przechodzi w śnieg. Niby nie pada bardzo mocno, ale temperatura spadła i większość z tego co zleci z nieba, nie topnieje. W niedługim czasie, polany i drzewa oblepione są białym puchem. Gdy wychodzimy z kartą na trzecią pętlę jest już naprawdę źle:
a im dalej od bazy, tym robi się coraz ciekawiej:
tym bardziej, że ponownie wchodzimy w góry:
A potem robi się totalna masakra, bo gleba tutaj to ta nasza ulubiona glina - ta, która lepi się i zapycha wszystko. Dobrze nawodniona przez deszcz, zmieszana z miękkim, mokrym śniegiem tworzy mieszankę zabójczą. Mieszanka ta oblepia wszystko i to tak obficie, że koła przestają się kręcić i nie da się nawet pchać roweru. Koła są tak zblokowane gliną o tylny trójkąt i koronę amortyzatora, że nie kręcą się wcale. Czasami jedynym rozwiązaniem jest wzięcie roweru na plecy. Łąkę o szerokości 700 metrów idziemy ponad godzinę... dzień także już pomału umiera i zaczyna się nasza druga noc w lesie.
Mimo ciężkich warunków udaje nam się wyrwać 5 lampionów z trzeciej pętli. Ostatni z nich zlokalizowany jest na dziedzińcu Zamku Bolczów - piękne i tajemnicze miejsce. Niestety było już całkowicie ciemno, więc bez zdjęcia tym razem.
Do bazy zjeżdżamy około 22:30. Mamy zrobione 120 km i 2700 przewyższeń. Ledwie trzymamy się na nogach... sponiewieraliśmy się jak dziki w błocie. W bazie, gdy kładę się na karimacie, zasypiam niemal od razu.
Rano czeka nas jeszcze rozdanie nagród. Basia, jak co roku jest jedyną dziewczyną na najdłuższej trasie rowerowej więc to formalność.
To było mocne zakończenie majówki. "To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść" (*)
Zgadza się... jesteśmy wolni.Trasa miała 200 km, zrobiliśmy 120... ale pocieszającym jest faktem, że napieracze na TR100 robili po 50-60 km. Ech te strome Rudawy :)
Cytaty:
1. Semper Fi - skrócone łacińskie: Semper fidelis - zawsze wierny. Dewiza Korpusu Piechoty Morskiej USA Army.
2. Cytat z filmu "Kiler'ów dwóch"
3. Komiks Green Lantern. Opowieść pod tytułem "Szmaragdowy świt". Jak nie przepadam za tą postacią, to tą historię uważam za wybitną. W końcu "to absurd prosić Cię, abyś patrzył na życie naszymi oczami". Naprawdę warto.
4. Piosenka Simon & Garfunkel "Sound of silence"
5. Wiersz Adama Asnyk "Ulewa". Tu macie wykonanie muzyczne
6. Adam Mickiewicz "Sonety Krymskie - Stepy Akermańskie"
7. Elektryczne Gitary "To już jest koniec"
Kategoria Rajd, SFA
komentarze
mavic | 09:09 wtorek, 14 maja 2019 | linkuj
"Mamy zbyt rogate dusze aby umrzeć na jakimś podjeździe. Nie da się jechać, trzeba pchać. Nie da się pchać, trzeba nieść" Nosz pięknie napisane. Wola walki u Was nieprzeciętna. Dla mnie wyspanego i startującego rano godzina 16:00 była masakrą nie do przeskoczenia. Mam wrażenie że Wy jeździcie coraz bardziej hardcorowo a ja coraz bardziej lajtowo -http://mavic.bikestats.pl/426869,Bike-Orient-Extreme-335km.html
Komentuj