aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Rajd Hawran 2019

  • DST 96.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2019 | dodano: 13.05.2019

Druga edycja Hawrana zabiera nas znowu w mój ukochany Beskid Niski. Pisałem Wam już wiele razy, że nigdy nie możemy zdecydować się, które z gór kochamy bardziej: czy są to Izery z ich bez-samogłoskowym SMRK'iek, Jego Wysokość Śnieżnik i Skalnikowe Konie Apokalipsy czy też Królowa Beskidu Niskiego Lackowa, Wielki Rogacz z Beskidu Sądeckiego albo góra "po przejściach i góra z przeszłością" (*) czyli bieszczadzki Rozsypaniec. Dobrze zatem, że nie musimy wybierać i tydzień po wizycie w Izerach (ostatni dzień majówki, mimo bycia mocno styranym przez Rudawską Wyrypę spędziliśmy na SingleTrek'ach) wyruszamy w okolice Wysowej odwiedzić dawno niewidziany Beskid Niski, ale Stromy. Na wstępie przestrzegam jednak, że w tej relacji zdjęć z rajdu będzie DUUUUUŻO... o wiele, więcej niż normalnie, bo było po prostu niesamowicie. Zarówno pod kątem pięknych widoków, jak i ostrych kadrów złapanych przez nasze "pancerniaki" (aparaty z wysokim IP oraz z funkcją kruszenia lodu i skał).

"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba, morzu liści i wełnianym swetrze trwa, moja pamięć, moje myśli..."(*)
...chyba o sterowaniu modalnym. No ale pomału, dojdziemy do tego.
Bazą rajdu jest szkoła w Banicy, niedaleko Wysowej oraz jeszcze bliżej miejscowości Izby, z której jest rzut maską (szermierczą) do Przełęczy Beskid nad Izbami... a wiecie, co stamtąd jest już blisko? Wiem, że wiecie - Jej Wysokości, Królowa Beskidu Niskiego Lackowa (998m). Blisko nie oznacza łatwo, bo szlak z Beskidu na Lackową to jedno z najstromszych podejść w Beskidach. Robiliśmy je kiedyś z rowerami...tu naprawdę ciężko jest rower nawet wnieść, bo to niemal pionowa ściana. Zapomnijcie o pchaniu, bo się nie da. Rower na plecy i trzymamy się leśnych przyjaciół czyli drzew, aby nie odpaść od ściany. Gdy zbliżamy się do Banicy, Lackowa wita nas swoim pięknym masywem, przesłaniającym niemal pół horyzontu. W sumie to dobre miejsce na punkt!!!  Jednakże żaden organizator jeszcze się na to nie odważył. Może czeka ten zaszczyt, na naszą imprezę w Beskidzie Niskim... choć obstawiam, że trasy rowerowe nie byłyby tym pomysłem zachwycone. Umieszczenie tam lampionu dla rowerzystów to było by czyste zło. To co Szkodnik, kiedy robimy Wiosenne KoRNO w Niskim, ale Stromym? :D
Wracając do relacji, aby tu dotrzeć na 7-mą rano, musieliśmy wyruszyć po 4-tej rano z domu. Gdy przybywamy do Banicy, wiele znanych twarzy właśnie budzi się do życia, po wczorajszym before-party. Jest zatem chwila pogadać, pośmiać się oraz pożalić się Jarkowi i Łukaszowi, że nie dotrzemy w tym roku na wiosenną edycję Rajdu Liczyrzepy. Miała być podobnie jak rok temu, Liczyrzepa za dnia i Tropiciel w nocy, no ale nie da się być wszędzie. Na pocieszenie zostaje nam fakt, że "nie przepadną" nam nowe tereny, bo impreza jest w Borach Dolnośląskich, gdzie przesiedzieliśmy cała majówkę. Gdy wymieniamy z Jarkiem wrażenia z dolnośląskich kniei, Organizatorzy wołają nas na odprawę.
Maciek, Magda i Piotrek rozdają mapy i mówią nam, że wczoraj tak lało, że będziemy mieć dzisiaj sporo błota na trasie. Omawiają również kilka szczegółów dotyczących niektórych punktów, z których część leżeć będzie także po słowackiej stronie granicy.
Siadamy do map i... nie ma punktu na Lackowej. Są dwa w dolnych częściach masywu Królowej, ale na szczycie nie wisi żaden lampion. Hahaha... nam by się podobało, ale Organizatorzy chyba właśnie wybrali życie: uniknęli linczu z rąk wielu obecnych tu Towarzyszy Broni i Niedoli. No cóż, Wasza Wysokość, widzimy się następnym razem. Z markerem w ręce planujemy nasz wariant. Będzie kilka innych "niskich ale stromych" górek , więc trzeba dobrze przemyśleć jak jedziemy, zwłaszcza że punkty mają swoje wagi od 2 do 9. Suma wszystkich do zdobycia to 123, ale patrząc na mapę, już wiemy że nie damy rady zrobić całości. Trzeba wyznaczyć funkcję optymalizacji... ech jak to było?
Muszę przypomnieć sobie Zasadę Maksimum Pontriagina, która bazując na równaniach Lagrange'a oraz równaniach Hamiltona, mówi jakie sterowanie u(t) należy przyłożyć, aby uzyskać wynik optymalizujący zadane kryterium sterownia, przy uwzględnieniu funkcjonału kosztów (czyli funkcji stanu i zmiennych związanych z tym sterowaniem - u nas będzie to pewnie czas, droga oraz przewyższenia).
Planujemy oczywiście zgarnąć wszystko za granicą, bo w tamtych terenach nas jeszcze nie było. Ech kiedyś trzeba będzie zaliczyć Busov (1002m) - Króla Beskidu Niskiego, najwyższy szczyt tych gór, który leży jednak w pełni po słowackiej stronie, stąd do Korony Gór Polski należeć nie może. Lackowa i Busov, iście królewska para :)
Ruszamy!!! Przed nami 10 godzin i sporo przewyższeń.
Na pierwszy ogień chcemy wyrwać dwa dość tanie punkty w okolicy bazy, ale jak widzimy jaka droga (błoto...) prowadzi do pierwszego z nich, postanawiamy odpuścić go i lecieć dalej. Jest wart zbyt mało aby tracić czas na błotniste podejście. Lecimy zatem w stronę dawnego okopu. Tutaj musi podjechać przez łąkę, która jest miękka i grząska, ale jechać się da. Zbieramy nasz pierwszy punkt i już mamy cisnąć dalej, kiedy widzimy że na pominięty przez nas punkt, od drugiej strony (czyli tam gdzie właśnie jesteśmy) prowadzi dobra, utwardzona droga. Robimy zatem szybki szermierczy wypad po opuszczony wcześniej lampion i chwilę później już nas nie ma.

Szkodnik z widokiem na Królową

Z pewną bardzo sympatyczną acz Małodobrą postacią na jednym z punktów :)


"... głośniej się potok gniewa"
Jako, że przez Beskid Niski w dniu poprzedzający rajd przeszły burze, to drogi są pełne błota... albo i nie... czasem tych dróg po prostu nie ma, bo są pod wodą. Potoki bezprawnie zajęły tereny należące do dróg i teraz szumią z zadowolenia. Suchą nogą tu nie przejdziecie... Kiedy kierujemy się w stronę wysiedlonej wioski i (odnowionej już) cerkwi Bieliczna, musimy pokonać niezliczoną ilość brodów, ale i tak sporą część trasy jedziemy po prostu rzeką. Lokalne bobry także dołożyły swój wkład w zarządzanie gospodarką wodną w tym regionie, więc jest tu naprawdę wodny chaos. Walimy zatem na wprost przez wzburzone wody potoku, a wszędzie tam gdzie droga oparła się rzece, tam walczymy z błotem. Jeśli chodzi jednak o błoto, to jest to dopiero przedsmak tego, co nas dziś czeka - wiecie taki trailer albo wersja demo. Na zdjęciach możecie zaobserwować naszą psychiczną zmianę nastawienia. Pierwsze brody staramy się przekroczyć suchą nogą, ale kiedy przeszkody wodne robią się coraz większe/dłuższe/szersze/trudniejsze w pewnym momencie najprościej jest jechać po prostu na wprost. I tak o suchych butach tego rajdu nie skończymy, więc Szkodnik dawaj wpierjot :)

To nie rzeka, to droga :)


Nielicha ta bobrowa zapora z lewej, nie sądzicie?




Szkodnik ciśnie przez wzburzone wody :)

Ja się pytam, jak? Jak Szkodniku mogłeś zrobić coś takiego z koszykiem na bidon? JAK?!?


Jak lampiony przez Maćka rzucane na szaniec...(*)
Kolejny lampion wisi na dawnym szańcu, niedaleko krzyża upamiętniającego Konfederatów Barskich. W naszym wariancie musimy skręcić przed Lackową w lewo (ech szkoda...). Niemniej błotnisty podjazd tutaj też daje nam się we znaki, ale udaje się dotrzeć do zarośniętego szańca. Jesteśmy tu w 6 osób, ale lampionu nigdzie nie ma. Ja zatrzymuję się porobić kilka zdjęć, bo jest tu pięknie, ale nie zmienia to faktu, że lampionu znaleźć nie możemy. To jest na pewno właściwie miejsce. Jest krzyż, jest łąka, jest punkt triangulacyjny i jest dawny szaniec (bardzo wyraźnie widać go w terenie), no ale lampionu nigdzie nie ma. Czas mija, a my szukamy i to w dość w sporej grupie. No nic, dzwonimy do Organizatora, ale Maciek widział co robi, wybierając na bazę rajdu Banicę - nie ma tam zasięgu!
Wszystkie próby dodzwonienia się do Niego, aby zapytać o lampion spalają na panewce. Kiedy mamy już wpisać BPK (brak punktu kontrolnego) ktoś dostrzega lampion ukryty tuż przy ziemi, na uschniętym drzewie. Debata o tym czy lampion był dobrze ustawiony, czy też mapa nie była do końca dokładna będą trwać w bazie do późnych godzin wieczornych. Ważne jednak, że udało się go znaleźć. Szkoda, że mamy ze 20 minut w plecy, no ale zdarza się... taki urok tego sportu. Paweł na przykład, czyli zdobywca drugiego miejsca, wjechał na ten punkt zupełnie go nie szukając. Magia orienteering'u :)



Na granicy... błędu i przyczepności
Wjeżdżamy na Słowację przez przełęcz Beskid nad Izbami i puszczamy się długim leśnym zjazdem w kierunku miejscowości Fricka. Nim jednak dotrzemy do cywilizacji musimy pochwycić lampion umieszczony na pniu w dużym jarze. Szkodnik chwyta go bez większego problemu, ale ja ślizgam się na stromym i dość błotnistym stoku... kończy się to przejazdem obok punktu, bynajmniej nie na rowerze, ale na tyłku. Lekko rozpaczliwie ratuję się przed osunięciem do potoku chwytając pnia, na którym wisi lampion. Dobrze, że nie zerwałem punktu kontrolnego :D



Chwilę później ciśniemy już przez Słowację. Na tym etapie dołącza do nas Staszek z Bikeholiców, który chwilę przed nami zjechał z szańca, a teraz udało nam się go dogonić. Od teraz sporą część rajdu przejedziemy razem. Ostrzegamy Go jednak, że "serdecznie zapraszamy, ale żeby się nie zdziwił, bo my czasem wybieramy warianty z dupy". Odpowiada nam, że "jest to powszechnie wiadome". Hahah... no po prostu "Legend, Mr. Wayne, legend" (*) :)
Z drogi odbijamy w prawo, ale rzeka którą musimy przekroczyć jest w tym miejscu naprawdę szeroka. Ciężko ją będzie przejechać, bo woda - na pierwszy rzut oka - wydaje się sięgać, mniej więcej, do kolan.
Postanawiamy cisnąć dalej i poszukać jakieś przeprawy a potem skorygować kierunek, będąc już po drugiej stronie. Kilkaset metrów dalej udaje nam się znaleźć zwężenie koryta potoku i wtedy bierzmy go z biegu. Trafiamy na jakąś przeogromną łąkę z przepięknym widokiem i bardzo stromym podejściem. Mozolnie wspinamy się przez trawy pod górę. W pewnym momencie postanawiamy ukryć rowery w gęstwinie, podskoczyć z buta po punkt i wrócić do rowerów. Ma to na celu uniknąć tachania naszych maszyn w tę i z powrotem pod nielichą górę. Jednakże, chwilę po ich ukryciu i ostrym podejściu, znajdujemy drogę którą dobrze mogło by się zjechać po zdobyciu lampionu. Wtopa i błąd. Przeklinając swoją głupotę wracamy po rowery, a Staszek idzie szukać lampionu. Tym sposobem robimy sobie to chore podejście dwa razy... raz "na lekko" (taaa... na lekko), a raz z rowerami. Kiedy dotachamy się z powrotem do Staszka, mówi On nam że nie może znaleźć punktu. Idziemy zatem dalej już we trójkę, pchając rowery wciąż wyżej i wyżej. W pewnym momencie widzę... słupek graniczy. GRRRRR... wydymaliśmy za wysoko. O wiele za wysoko. Dopchaliśmy się ponownie do granicy, gdy punkt wisi sobie przy paśniku (a tak naprawdę na lizawce) sporo niżej. Zjazd do niego to minuta, ale wypchanie rowerów tutaj było zupełnie niepotrzebne i kosztowało ns z pół godziny jak nic. Cudownie...
Znaleziona droga, która miała nas sprowadzić w dół robi to, ale jest tak zabłocona że po zjeździe wyglądamy jak błotne bałwany. Błoto mam na kasku, okularach... no po prostu wszędzie. Przyczepność także pozostawia wiele do życzenia i miejscami, zjeżdża się jak po lodzie. Staszek gna jednak do przodu a my za nim. Kolejne góry już czekają.


Niskobeskidzkie 3 Korony :)


Święta Góra Jawor... czyli szukajcie a znajdziecie :)
Łapiemy punkt na kolejnej wielkiej łące i zaczynamy podejście - trochę na azymut, a trochę szlakiem - z powrotem do granicy Polski. Tym razem już planowo, bo kolejny punkt zlokalizowany jest prawie na szczycie góry Jawor, zwanej Świętą Górą.
Znajduje się tutaj też drewniana cerkiew z 1929 i cudowne źródełko. Góra ta uważana jest za wyznawców prawosławia za świętą, bo w okresie międzywojennym miało dojść tu do objawień maryjnych. Więcej o tym miejscu możecie poczytać sami.
My musimy wdrapać się wysoko ponad Cerkiew, aż pod tzw. ławę artyleryjską. Co to za miejsce możecie wyczytać na tabliczce, której zdjęcie tutaj umieszczam.
Co ciekawe spotykamy tutaj Zawodników z trasy turystycznej (krótszej), która ma punkt niedaleko stąd, ale w innym miejscu. Rozwieszony jest on w drzewie, dosłownie - w pustym drzewie. Gdy wbijamy na to miejsce, jest ich tu (Zawodników, nie drzew) chyba z 15-stu. Wszyscy biegają w kółko i szukają lampionu. Przetrząsają kolejne hektary lasu i okoliczne krzaki, krzycząc do siebie "tutaj też nie ma!!!". Patrzę przed siebie: przy szlaku wielkie drzewo z ogromną dziurą - niczym drzwi. Patrzę jak wszyscy biegają w tę i z powrotem, niektórzy to nawet dookoła tego drzewa.... podchodzę, no wisi. Zgodnie z instrukcją w drzewie, w środku. Trzymam właśnie los 15-stu osób w swoim ręku, ale mam zbyt miękkie serce aby.... Ech krzyczę, że "przecież jest tutaj". Przybiegają i euforia! Szok i niedowierzanie. Ale co tam, niech się cieszą. My musimy pchać dalej... na szczyt jest naprawdę stromo. Nasz punkt wisi dużo, dużo wyżej. Ciśniemy zatem mozolnie krok za krokiem, łapiąc kolejne przewyższenia.




"Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny, a mnie pozostawiłaś..." kolejne podjazdy
Pod szczytem Świętej Góry łapiemy, dobrze znaną nam drogę, prowadzącą na Blechnarkę i ruszamy dzikim zjazdem w dół. Tutaj błota nie ma, więc można puścić zarówno klamki jak i wodze fantazji. Chwilę później wpadamy też Wysowej i gdy mijamy naszą ulubioną karczmę "Dziurnówka" to cieszę się, że właśnie zmierzamy na punkt żywieniowy. Gdyby nie ten fakt, to nie było by opcji się tutaj NIE zatrzymać na obiad. Co tam jakieś rajdy, wiecie jakie tu mają kotlety? Skręcamy na Ropki i zaczynamy ponownie wspinać się n-tym już dzisiaj podjazdem. Po paru minutach walki ze stromą drogą docieramy tam gdzie rozdają żywność... nie, no do Afryki, ale do Swystowego Sadu (tak wiem, to było ciężkie ale znacie mój czarny humor - nie bierzcie życia na serio bo nie wyjdziecie z niego żywi). Na punkcie żywieniowym są owoce i ciasteczka w kształcie serca! Dla kogoś to kocha słodycze, nie może być słodszego sposobu wyrażenia miłości do ciasteczek. Zaczynam się zażerać, ale Szkodnik jak zawsze czujny... gdy upływa 10 min, zaczyna się klasyczne już "zbieramy się". Po dwóch kolejnych pada już stanowczym tonem "jedziemy!!", a gdy staram się zagłuszyć "głos sumienia" mlaskaniem, Szkodnik zabiera mi ciasteczka. No, nie... nie wierzę... "Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny..." o leżeniu w trawie i zażeraniu się dobrociami. Chwilę później, już bez serca (zostało na stole...) ciśniemy dalej.



Szczytowa liczba CENTISZTOKSÓW...

Przed nami góra o imieniu Szwejka (785m). Z każdym przebytym metrem, droga coraz bardziej staje w pionie. Niski ale stromy, tak? Końcowe partie to naprawdę ciężkie podejście, wiecie taki podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności". W trakcie wspinaczki dyskutujemy ze Staszkiem dalszy warianty. My chcemy, skoro jest to szczyt, zjechać z jego drugiej strony aby, dość dobrze wyjść w kierunku kolejnego pasma górskiego, na którym są dwa punkty kontorlne. Czemu akurat ten kierunek? Na to odpowie kolejny rozdział - na razie wspinamy się pod Szwejkę. Staszek mówi nam, że nie jeździ dzisiaj do końca, bo trzymają go zobowiązania rodzinne i szczytowaniu będzie wracał. Szkoda, że nie będziemy cisnąć dalej razem, ale i tak towarzyszył nam przez pół dnia, co było bardzo miłe. Gdy już wytachamy się na szczyt, łapiemy lampion, żegnamy się z Towarzyszem Broni i ruszamy w dół.
Plan był prosty: skoro szczyt, to będzie zjazd? A skoro zjazd, to będzie szybko i zyskamy sporo na czasie, prawda?
No i normalnie tak by było, gdyby nie... błoto. Lasy Państwowe robią tu drogę, a jak zestawicie tą informację z faktem, że wczoraj padało... tak, kaplica... Zapychające wszystko błoto. Nieważne że jest stromo w dół, jechać się nie da. To błoto jest silniejsze niż grawitacja... ja się pytam ile to ma centistoksów? Dla nietechnicznych, jest to jednostka lepkości kinematycznej... Rower, jak i buty grzęzną tak, że nie da się ich wyjąć. No normalnie brakuje tylko Reynoldsa i jego liczby. Masakra. Popatrzcie na zdjęcia to zrozumiecie o czym mówię...

Ja mam to podjechać, tak? Żartujesz sobie, prawda?

No dobra, skoro trzeba... Szkodnik do przodu...

..a my za Nim

Szwejka!!!

Wszyscy kochamy zjazdy po błocie...



Banany dają siłę, a Czereśnie... CZAS !!!

Zjazd ze Szwejki kosztował nas prawie 40 min. Zjazd! Pasuje Wam? Normalnie przemknęlibyśmy to w kilka minut, a schodziliśmy z tej góry niemal tyle samo, ile trwało podejście na nią. Rowery są tak ubłocone, że aż jestem zdziwiony, że napędy działają właściwie bez zarzutu. To w sumie cieszy, bo zaczynamy wspinać się na kolejne górskie pasmo, do niebieskiego szlaku, który leci potem na Flaszę i Suchą Homolę (dobrze je znamy z naszych własnych wypraw). Nie ma tu wprawdzie drogi na wprost, ale do szlaku jest "tylko" 900 metrów podejścia przez las. Ciśniemy zatem na azymut pod górę. Las jest przebieżny więc żadne krzory nas nie spowalniają... spowalnia nas tylko znowu nachylenie stoku. Kiedy dopchamy się już do niebieskiego, okaże się on naprawdę fajnym leśnym singlem. Ruszamy zatem na poszukiwanie Czereśni Czasu. Naprawdę! Nie pisałem Wam tego na początku, ale na rajdzie obowiązuje jedna zasada: rajd trwa 10 godzin lub 10 i pół godziny. Te dodatkowe 30 min można zarobić pod warunkiem zdobycia 3 punktów specjalnych, z których dwa już mamy. Były to normalne lampiony, tylko na mapie oznaczone były dodatkowo jako specjalne. Drzewo czereśni jest właśnie 3-cim takim punktem. Gdy je zdobędziemy wydłużymy sobie limit rajdu o pół godziny. Niby niewiele, ale to zawsze coś, a skoro ten fajny niebieski szlak wyprowadzi nas niemal bezpośrednio na poszukiwane drzewo, to czemu nie? Ludzie przed maratonami zażerają się bananami, bo są wysoko-energetyczne, bo chcę mieć więcej siły, a wygląda na to, że wystarczyłoby jeść czereśnie aby mieć po prostu więcej czasu.
Po schrupaniu smakowitych 30 minut ruszamy ponownie w dół, ale tym razem w kierunku wodospadu, gdzie wisi kolejny lampion. Wjeżdżamy teraz w tereny Mordownika 2018, którego baza była w Uściu Gorlickim i na którym udało nam się zdobyć Immortala. Na niektórych skrzyżowaniach mam takie deja vu, że muszę się pilnować aby nie pojechać z pamięci po mordownicze punkty.





"Tutaj decyzje podejmuje się w ułamku sekundy i raz na zawsze. Ręce można umyć ewentualnie potem... z krwi"
Czyli nastał czas decyzji. Nie zostało nam już wiele czasu, a jesteśmy spory kawałek od bazy. Mamy też już sporo w nogach, bo na niejedną górę się już dzisiaj wdrapaliśmy. Patrzymy na mapę i na zegarek. Możemy zaatakować pewną 50-tkę i obstawiamy, że będzie nas to kosztować około godziny. Potem zostanie nam ostatnia godzina (już po doliczeniu czereśniowych 30 minut), na powrót do bazy. Zdołamy wtedy złapać może jeszcze jakaś 20-stkę czy 30-stkę w okolicy bazy. Możemy też nie niepokoić swoją obecnością wspomnianej 50-tki i ruszyć już teraz w stronę bazy, ale po to aby wyczyścić teren ze wszystkich "małych, tanich" punktów w jej okolicy. Liczymy co się bardziej opłaca i wychodzi, że druga opcja da nam 2x30, 3x20 oraz 1x40 czyli więcej niż 50 + kombinacja (2x 20 LUB 1x20, 1x30). Bierzemy zatem opcję zbierania "maluchów" i zawracamy na południe. Czy słusznie? Zapytajcie Hamiltona, Pointragina i innych miłych Panów, którzy rozważali różne zagadnienia optymalizacji. Tylko wiecie, zapytać można zawsze, czasem tylko ciężko zrozumieć odpowiedzieć. Ci Panowie już tak po prostu mają :)
Ruszamy zatem na południe i kończymy rajd w towarzystwie Tomka, który też na koniec zostawił sobie dożynanie małych punktów. Przed ostatnim punktem spotykamy również Łukasza, który - jak się okazało - zdobył prawie wszystkie punkty. Zabrakło Mu tylko jednego punktu - kosmos, bo nam zabrakło 6-ciu.
Z Łukaszem to było śmieszenie, On podjeżdżał , my lecimy zjazdem z punktu. Czas komunikacji to zatem jakieś dwie-trzy sekundy, bo mijamy się "na prędkości". Łukasz rozważa czy zdąży po ostatni punkt i pyta czy limit spóźnień jest korzystny. Ja krzyczę, że średnio i tyle się widzieliśmy... pomogłem, prawda? Wszystko jasne. No, ale jak w takiej sytuacji wyjaśnić, że za każde rozpoczęte 5 minut, odejmowany jest 1 punkt przeliczeniowy. Powiedziałem zatem prawdę, że średnio... na pewno Mu to bardzo pomogło :P
Do bazy zjeżdżamy na 3 minut przed limitem, więc bez ostrego finiszu ale też bez zapasu czasu właściwie, więc decyzja "o małych punktach" była chyba zarówno dobra, jak i wyliczona co do minuty. Pora na after-party, rozmowy, analizy wariantów, a potem zbieramy się do domu. To był piękny dzień w jakże pięknym Beskidzie Niskim. Beskid Niski, sercu bliski - jak mawiają. Jeszcze tu wrócimy i to nie raz. W końcu trzeba ponownie odwiedzić pewną Królową, a i u Króla staramy się o audiencję. Może potrzebuje jakiś Szermierzy do swojej gwardii. Służymy naszymi Rapierami !!!

Niskobeskidzkie kapliczki

Wszystkie kolory zieleni :)


Cytaty:
1) Parafraza piosenki zespołu Raz, Dwa, Trzy "Czy te oczy mogą kłamać"
2) Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim. Piękne słowa o magicznym miejscu. Kocham ten utwór - znajdziecie go na końcu wpisu.
3) Jak w relacji z ostatniej wyrypy, wiersz Adama Asnyka "Ulewa". Śpiewana wersja tutaj
4) Parafraz wiersza Juliusza Słowackiego "Testament mój"
5) Film "Batman begins" - scena gdy Ra's mówi Bruce'owi, kim powinien stać się dla przeciwnika.
6) Piosenka stara jak świat: "Zabrałaś serce moje"
7) Książka Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"


Kategoria SFA, Rajd


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa ncosz
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]