Jaszczur - Graniczna Przełęcz
-
DST
70.00km
-
Sprzęt The Darkness
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 października 2020 | dodano: 08.10.2020
Po zachodnim Jaszczurze - Ciemniej Stronie Gór
przyszła pora wyruszyć głęboko na wschód bo w Beskid Niski i Bieszczady.
Dwa górskie, jesienne Jaszczury jednego roku… no Malo nas po prostu
rozpieszcza. Chociaż nie wiem czy to do końca dobre słowo, bo
górskie Jaszczury… bywają raczej masakrą niż rozpieszczaniem. Niepowtarzalna Ścieżka Muflona w Masywie Śnieżnika. Tak wiem, wiem że często nawiązuję
wspomnieniem do tej edycji, ale co ja poradzę że była tak niesamowita!
Niemniej skoro jednak ustaliliśmy, że Jaszczur i Góry oznacza rzeź, to skupmy się na razie tej jesieni... o rzezi będzie później.
Jesień w górach ma w sobie coś szczególnego. Część z Was pewnie dobrze wie o czym mówię, ale tym nieprzekonanym polecam kilka słów o górach w jesiennej szacie przy akompaniamencie gitary: Pocztówka z Beskidu
Beskid Niski to dla mnie magiczna kraina, więc niesamowicie mnie cieszy że Jaszczur wraca w te tereny. Wraca bo pamiętamy jednego z najładniejszych Jaszczurów ever: Złamany Krzyż czy katorgę w Paśmie Otrytu (Jaszczur Bojkowski Ślad). Ja naprawdę nie umiem się zdecydować które Góry kocham bardziej: Gorce to mój drugi dom, Izery to miłość mojego górskiego życia (w ostatniej chwili dopisałem „górskiego”, aby nie dostać w ryja od Szkodnika…), a Beskid Niski? To magiczne i fascynujące Góry, z którymi mogę zdradzać Izery często i skutecznie… cóż „I’m a Count, not a Saint”, prawda Edmond?
Nie tym razem, Panie Havranek…
No niestety. Powtórzę się po raz kolejny… ten rok jest rajdowo stracony. Owszem, trochę imprez się wprawdzie odbyło, ale ogólnie nie można zaliczyć tego roku jako dobrego rajdowo. Tym bardziej boli, gdy okazuje się dwie super imprezy odbywają się w tym samym terminie. Aby nam jeszcze bardziej dowalić, rozszarpać nasze serca i wlać w nie czarną rozpacz, obie odbywają się w Beskidzie Niskim. Mowa o trzeciej edycji Hawrana, która niestety pokrywa się z Jaszczurem. Hawran ma bazę po drugiej stronie Beskidu Niskiego, bardziej na zachodzie bo w Krempnej. Jaszczur zabiera nas do Komańczy, zgodnie z tytułem w okolice Przełęczy Łupkowskiej, która jest granicą pomiędzy Beskidem Niskim a Bieszczadami.
Wybór gdzie jechać nie był prosty. Jakby ktoś się zastanawiał dla czego, to zobaczcie zdjęcia: pierwszy Hawran, drugi Hawran… Strasznie nam szkoda, że musieliśmy tak podle wybierać, ale nie było wielkiego pola manewru.
Jaszczur Dyplomowany... czyli znicz na drogę :)
Do Komańczy przyjedziemy sporą ekipą, bo zabierają się z nami Kamila i Filip, którzy ruszą na trasę pieszą rajdu. Natomiast w samej bazie czekać na nas też będzie Andrzej, dramatis personae znana Wam już z niejednej relacji. Z Krakowa wyruszamy o 5:00 rano i lecimy w kierunku wschodzącego słońca. Na wysokości Dukli wita nas piękna góra o niesamowitym kształcie - Cergowa. Jak ja lubię ten masyw z tym charakterystycznym zadziorem! Wytachanie się tam kiedyś z rowerami to też była niezła wyrypa, ale warto było sprawdzić czy Piotruś wie gdzie spadł samolot... a było to jeszcze za czasów, kiedy wieżę na Cergowej to dopiero budowali. Trzeba będzie zatem odwiedzić tę górę na nowo, bo jak to tak być na Cergowej i nie być na wieży!
Z Dukli skręcamy jednak w lewo, na Jaśliska co natychmiast przywołuje także w naszej pamięci jednego z najlepszych Mordowników w historii.
Dobrze znowu tu być... W bazie "zbieramy" Andrzeja i witamy się z innymi ekipami, które podobnie jak my dotarli na imprezę, którą można kochać lub nienawidzić. Od razu czuć ten niepowtarzalny jaszczurzy klimat, bo na stole leżą... znicze. Mamy je zabrać do plecaka, po sztuce na głowę, bo jednym z zadań na rajdzie to będzie zapalenie "świecy" na jednym z dawnych cmentarzy.
Oprócz zniczy dostajemy też plik dyplomów z poprzednich edycji. Malo się chyba nudziło podczas wiosennego lockdown'u, bo pouzupełniał dyplomy ileś edycji wstecz... a co by nie mówić, Jaszczury graficznie (mapy, dyplomy) naprawdę robią wrażenie. Oprócz tego wszystkiego dostajemy oczywiście również mapy, które jak zawsze pełne są wycinków lidarowych do dopasowania, a ich aktualność i dokładność jest poglądowa. Jest jednak na nich coś czego się spodziewaliśmy - wszelakie granice. Granice to dziś temat przewodni, więc na mapie mamy Przełęcz Łupkowską która jest granicą między Bieszczadami a Beskidem Niskim, mamy tzw. Pasmo Graniczne przebiegające między Polską a Słowacją, mamy także Duszatyn czyli granicę pomiędzy Karpatami Wschodnimi a Zachodnimi.
To czego jeszcze nie wiemy to fakt, że dziś dotrzemy do jeszcze większej ilości granic... do granic absurdu oraz granic wytrzymałości...
W szponach GAZOCIĄGU!
Z bazy wyruszamy około godziny 10:00 i kierujemy się na południowy wschód. Na pierwszy ogień idzie góra o nazwie Dyszowa (719m), co wiem tak naprawdę dopiero teraz bo sprawdziłem naszą trasę na normalnej mapie. Nie prowadzą tu żadne szlaki turystyczne, pewnie dlatego aż roi się tutaj od jaszczurowych punktów. Chcemy pochwycić 3 z nich: dwa lidary i jeden punkt zadaniowy. Andrzeja trochę dziwi ten plan, bo zakłada on ominięcie dwóch innych punkty... cóż poradzić, chłopak nastawia się na komplet na górskim Jaszczurze. Taaa Andrzej... oczywiście. Z dedykacją dla Ciebie - ta SCENA :P
Ja wiem, że mamy 15 godzin i tylko 50km do zrobienia, ja wiem... To wszystko prawda, ale prawdą jest też to, że nie zrobimy kompletu. Nie na górskim Jaszczurze, nie u Malo. Pisałem Wam już kiedyś, że dwa razy udało nam się tylko zrobić komplet: Kresowe Bagna przy Poleskim Parku Narodowym i Graniczna Woda w Puszczy Augustowskiej (czasy, gdy nie pisałem jeszcze relacji z każdego rajdu, czego do dziś bardzo żałuję... ech).
Wracając do tematu, historia w skrócie:
Andrzej: jedziemy komplet
Aramisy: Ha ha ha ha...
5 godzin później, gdy mamy zrobione, według licznika 4 km 250m...
Andrzej: Może jednak być ciężko z kompletem…
Aramisy: Andrzeju, cóż Cię skłoniło do takiej refleksji?
"Koszmary, koszmary, koszmarów 4 pary... "
No ale nie uprzedzajmy faktów... Chwilę po wyjeździe z bazy kierujemy się wskazówką Malo. "Będą dwie drogi... jedźcie NIE tą którą byście chcieli". Cudownie… zaczyna się.
Pchamy zatem jakąś leśną ścieżką, zostawiając za sobą dobrą drogę… która ponoć i tak skończyła by się w środku lasu, nie mając połączenia z kierunkiem który nas interesuje. Szybko okazuje się, że produkcja błota w ostatnich dniach przebiła wszelakie racjonalne normy. Ostatni tydzień lało niemal codziennie, więc ilość błota jest po prostu niesamowita. Do tego trwa tutaj budowa gazociągu, czyli drogami jeździ ciężki sprzęt... a jak jeździ to te drogi też rozjeżdża i z niesamowitej ilości błota tworzą się jakieś absurdalne jego ilość. Liczby Grahama (uwaga! link ryje mózg) by zabrakło aby opisać ile tu jest ton/litrów (czy jakiekolwiek innej jednostki w jakiej podajemy ilość błota)Pchamy pod górę, ale to jest katorga... co kilka metrów trzeba się zatrzymywać aby patykiem udrażniać prześwit między koroną amortyzatora a oponą. I to samo mamy w tylnym widelcu...
Piechurzy wyprzedzają nas bez większego trudu, a my prowadzimy nierówną walkę z kleistą mazią... pierwsze chwile rajdu, a my już utknęliśmy na całego. Do tego jest tutaj bardzo mocno pod górę, co bynajmniej nie ułatwia naszej walki. Modlimy się o zjazd, aby zacząć poruszać się z jakąkolwiek sensowną prędkością bo jest dramat. Nie wiemy jeszcze o co prosimy niebiosa... Docieramy do placu budowy, pełnego maszyn i rur gazociągu. Tu jest nawet więcej błota niż w lesie... toniemy po ośki rowerów i do połowy łydki. Zastanawiamy się czy chłopaki puszczą nas przez plac budowy bo to tak trochę wbrew BHP. Jako, że Szkodnik zawodowo zarządza budowami, więc wysyłamy go aby wynegocjował nasze przejście przez środek gazociągu. Na głowie ma biały kask - na budowie oznaczenie Inżyniera, więc powinien coś poradzić. Szkodnik wchodzi w rolę od ręki i nim goście nas zatrzymają rzuca zaczepne
Panowie, co tu się odwala? Naprężenia obwodowe gazociągu w warunkach statycznych wywołane ciśnieniem roboczym MOP powyżej 0,5 MPa nie powinny przekraczać iloczynu rzeczywistej minimalnej wartości granicy plastyczności "ER TE zero pięć" i współczynnika projektowego zależnego od klasy lokalizacji, a co jest u Was? IIe Wam wyszło? Czemu przyjęliście współczynnik 0,72 dla klasy pierwszej, jaja sobie robicie?
Proszę mi zaraz pokazać jak zainstalowana jest ochrona katodowa i czy spełnia swoją rolę obniżenia potencjału korozyjnego konstrukcji oraz proszę o raport dotyczący stanu przyłączy: czy zainstalowane zostały ciągi redukcyjne, pomiarowe oraz armatura zaporowa na wejściu i wyjściu, o filtrach nie wspominając... raport natychmiast albo... po prostu sobie tędy przejdziemy i udamy że macie zgodność ze wszystkim wymaganiami zasadniczymi i normami zharmonizowanymi, a Wy sobie cichaczem poprawicie to i tamto. To jak?
Tak oto zdobyliśmy jeden z punktów. Zakazy wejścia, ostrzeżenia o niebezpieczeństwie związanym z budową, a my myk-myk przez... sakramenckie błoto po lampion, bo Panowie udają że nas nie widzą. Cóż, dyplomacji i agresywnych negocjacji uczyliśmy się od najlepszych. Nie wiemy jednak, że prawdziwa błotna katorga dopiero się zaczyna.
Błotna masakra koparką podsiębierną...
"Careful what you wish, you might regret it, careful what you wish for, you just might get it..."
Modliliśmy się o zjazd, tak? No więc przeklinamy zjazd. Błoto na zjeździe po drugiej stronie góry jest niesamowicie lepkie i kleiste. Nie da się jechać, rower zatrzymuje się w miejscu a koła nie są w stanie obrócić się nawet o kilka stopni. Do tego tak ono oblepia maszynę, że rower zaczyna ważyć chyba tonę. Nieraz już spotkaliśmy się z takim błotem, ale zwykle było to kilkaset metrów do przejścia (np. jakieś pole), a tutaj cała góra jest taka. Nie da się nawet pchać roweru, trzeba go nieść - nie ma innej opcji. Droga jest "wycięta" przez tak gęsty las lub idzie tuż nad skarpą, w taki sposób że nie da się iść wzdłuż drogi. Musimy po prostu tachać rowery na ramieniu i plecach... nogi zapadają się po łydkę w błocie. Raz to nawet utknąłem tak "wciągnięty" przez maź, że nie byłem w stanie sam się z tego wydostać. Obie nogi wjechały mi głęboko w błoto, powodując utratę równowagi. Aby ją zachować trzeba byłoby skręcić mocna biodra, ale rower wiszący na moim ramieniu, przy tym skręcie zarył przednią oponą w błoto i to nagłe wytracenie prędkości obrotu "pchnęło" mnie do przodu na ryj. Spróbowałem podeprzeć się ręką, ale wjechała mi prawie po łokieć w kleistą maź... zostałem zatem z trzema utopionymi kończynami i rowerem na plecach, który po zaryciu "dziobem" w ziemię, także został skutecznie unieruchomiony. Każdy ruch, próba podparcia czy próba wyszarpania członków pogrążała mnie głębiej i głębiej w błotnej otchłani... masakra.
Walczymy, minuty mijają a my próbujemy przedrzeć się przez to piekło. Patrzę na licznik: 4 km 250 metrów od bazy, patrzę na zegarek prawie 4 godziny od startu... to jest jakaś rzeź. Owszem wskazania licznika są błędne, zgadniecie dlaczego? Jak niesiecie rower na ramieniu, to licznik nie liczy... więc w rzeczywistości mamy trochę więcej zrobione, ale nie zmienia to faktu że zdobyliśmy 3 punkty kontrolne i od 4 godzin pchamy (rzadko) albo niesiemy (niemal non-stop) rowery na ramieniu lub plecach.
Zauważyliście, że zdjęcie powyżej i poniżej pokazuje ubłocone golenie :D ?
Zawsze mówiłem, że nigdy nie będę nosił roweru na lewym ramieniu, bo tylko prawe jest wygodne do tego... jednak kiedy nie czuję ze zmęczenia i bólu prawego barku, stwierdzam że lewy też jest całkiem spoko do noszenia. Najgorsze jest to, że chcielibyśmy przedrzeć się na wschód, ale droga uparcie skręca nam na południe i na zachód. Nie ma żadnych odbić na zachód, a jak już znajdziemy przecinkę w orientacji zachodniej, to uwierzcie nie chcemy nią iść... bo wygląda jeszcze gorzej niż piekło, przez które się przedzieramy.
Jesteśmy wykończeni, taka walka wysysa z nas ostatnie siły i niszczy naszą psychę. To jest nowa granica... 5 godzin noszenia roweru w lepkim błocie. No tak tp jeszcze nie było. Pisałem Wam, że granice to temat przewodni tego Jaszczura, ale nie sądziłem że będą to granice naszej wytrzymałości.
Kiedy okazuje się, że nie jesteśmy w stanie przedrzeć się na wschód, a do przejścia tym błotem mamy jeszcze... kilka kilometrów, postanawiamy wdrożyć w życie plan awaryjny "PRZEŻYĆ".
Próbujemy dotrzeć do linii kolejowej, która cofnie nas trochę na Komańczy, ale przebiega obok drogi, więc może będzie naszym wyjściem z tej koszmarnej pułapki...
Ech...
Kolej na kolej czyli jestem pociągiem...
Przedzieramy się przez chaszcze i kolce na zachód. To fatalny kierunek względem naszego rajdowego planu, najgorszy możliwy... ale kiedy priorytetem jest "przeżyć", wszystko inne schodzi na dalszy plan. Docieramy do rzeki i przebijamy przez nią wpław... byle tylko uciec z tego piekła. Jeszcze wleźć na stromy nasyp i jesteśmy na torach. Tu też nie ma żadnej drogi, ale są tory...
Ech tak bardzo...
Po torach można jechać. Może to nie najmądrzejsze, może to wbrew BHP i wielu innym przepisom, ale kij z tym. Jedziemy...
Masakra. 5 godzin robiliśmy 6 km... a teraz walimy torami do Komańczy. To że musimy odwrócić plan wyprawy to jedno (uderzmy na Przełęcz Łupkowską), ale przejazd 2 km czy 3 km torami to jakiś hardcore... Marcin F byłby z nas dumny (kto jeździ na Silesia Race, ten wie, jak ten facet kocha kolej). Gdy docieramy do asfaltu to Andrzej całuje go w podziękowaniu za uratowanie życia... jesteśmy w stanie jechać. Nie wierzę we własne szczęście, mam łzy wzruszenia w oczach. Czuję się jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok, jak głuchy który nagle usłyszał... jak niosący mogący nagle jechać. To piękna chwila...
Przekroczyliśmy pewną granicę... 5 godzin niesienia rowerów, no tak jeszcze nie było. Trochę niechlubny, ale jednak jakiś rekord w naszej rajdowej karierze.
Asfalt, asfalt, asfalt !!!
Szlakiem granicznym na graniczną przełęcz
Teren puścił... jedziemy. Kij że pod górę! Jedziemy! Tak niewiele nam potrzeba, do szczęścia... Teren łaskawy, teren przejezdny. Wspinamy się w kierunku granicy ze Słowacją. Tam wbijemy na szlak graniczny, który doprowadzi nas do Przełęczy Łupkowskiej, będącej granicą - jak już pisałem między Bieszczadami a Beskidem Niskim.
Dzięki temu, że przejezdność trasy się poprawiła... zaczynamy łapać więcej punktów kontrolnych. Straszna szkoda nam tych straconych 5 godzin, bo dzień jest coraz krótszy i przez to sporo część trasy będziemy jechać po ciemku (nasz limit czasu to 2 w nocy).
Szlak graniczny dobrze znamy, bo z Basią mamy przejechany bardzo duży wycinek południowej granicy Polski (nie drogami idącymi najbliżej, ale stricte wzdłuż słupków granicznych, szlakiem... lub bez szlaku). Wiemy zatem, że na Przełęcz Łupkowską dotrzemy bez większych problemów. Łapiemy punkty lidarowe oraz zadaniowe np. policzenie stopni przy źródle czy też odpisanie 4-tego wersu z drzwi leśnego schronu. Teren puścił... jakże jesteśmy szczęśliwi, teren puścił!
Czytanie z łupków na Przełęczy Łupkowskiej :)
Kolej na kolej 2 czyli po właściwym torze
Chociaż powinienem nazwać ten punkt "do trzech razy sztuka". Przełęcz Łupkowska. Dotarliśmy. Jest tutaj ulokowany punkt podwójny. Pierwszy raz spotkaliśmy się z tym na Jaszczurze - Kamienne Ściany, ale wtedy nie zorientowaliśmy się, że te punkty są nad sobą! Jeden znajdował się w tunelu kolejowym, a drugi w lesie na górze, przez którą przebiegał tunel. Na Jaszczurze - Ciemna Strona Gór nie daliśmy się już oszukać i wiedzieliśmy, że będziemy mieć do czynienia z podobnym zagraniem: punkt w Tunelu pod Drogą Głodu, a drugi na górze. Jednakże, dopadła nas taka mgła, że po 45 min poddaliśmy się i nie udało nam się odnaleźć lampionu nad tunelem. Przez Przełęcz Łupkowską także przebiega tunel kolejowy i tym razem udało nam się odnaleźć oba punkty. Nota bene, tunel pod przełęczą robi niesamowite wrażenie!
Hopsa!
Into the darkness...
"Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel is just a freight train coming your way..."
Potem znowu ruszamy torami... bo nie ma jak inaczej się stąd wydostać. Kierujemy się na Łupków, czyli tam gdzie pewien Wampir ma swoje Kimadło :P
Jako, że za moment zapadnie noc... ech żal tych 5 godzin straconych na walkę z błotem, postanawiamy przysiąść na dworcu w Łupkowie i zjeść kolację.
Wypakowujemy wałówkę z plecaka i siedzimy na peronie planując wariant na kolejne punkty. Na dworcu jest klimatyczny cytat z "Dzielnego Wojaka Szwejka" (nie wiem czy wiecie, ale w tych okolicach przebiega szlak tego nietypowego żołnierza CK Monarchii). Nie pamiętam go dokładnie, ale sam sens będzie zachowany:
- Szwejku, ile potrwa ta wojna?
- 15 lat.
- Skąd wiecie?
- Mieliśmy już wojnę 30-letnią, która trwała 30 lat, ale teraz jesteśmy dwa razy mądrzejsi niż wtedy... wojna potrwa zatem 15 lat.
Ech coś w tym jest... po kolacji ruszamy dalej. Mamy jeszcze trochę godzin do limitu, więc trzeba by coś jeszcze złapać.
Ruszamy po bardzo klimatyczne punkty, za które kocham Jaszczura np. "dziewczyny na drabinie" do zweryfikowania w terenie o co chodzi, czy też kirkut i pytanie: "w którym roku hebrajskim zmarła Chana, córka Cwi Hirsza".
"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł.."
Niejeden upadek już zaliczyliśmy, więc się nie boimy :D
Znacie bajkę o wężu i zegarze? SSSSSSS.....pierdal*j, tyku tyku tyku-tasie :D
Żebrak i Imperator
Noc jest przepiękna. Jest pełnia lub "jej najbliższa okolica" a my nadal w terenie. Do bazy postanawiamy wrócić przez Przełęcz Żebrak... podjazd będzie srogi, bo jesteśmy już naprawdę zmęczeni, ale później zjazd na Mików i droga przez brody na Duszatyn to bajka.
Aby dostać się na Żebraka musimy jednak minąć kamień upamiętniający przywrócenie Żubrów na te tereny. Inskrypcja mówi nam, że "Puszcz Imperator" wrócił na te tereny (po całkowitej niegdyś eksterminacji) wprost z hodowli żubrów w Niepołomicach - jak ktoś nie wie, jest to spora puszcza niedaleko Krakowa!
Czyli to nasze Żubry biegają teraz w Bieszczadach (przypominam że jesteśmy za Przełęczą Łupkowską więc to już Bieszczady)
Jako, że nie uda nam się już dotrzeć w miejsce zapalanie zniczy, które przez cały dzień wozimy w plecakach, to zapalimy je na innych punktach kontrolnych.
Na przydrożnych grobach i mogiłach, których tu pełno... nie chcę się tu wdawać w różne historyczne dywagacje, bo historii nie da się oceniać tylko w kategoriach: biel i czerń. Odsyłam raz jeszcze zatem do najpiękniejszej piosenki o Beskidzie Niskim "Bartne"
"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł
tylko niebo na ikonach srebrem lśni (...)
...na tej drodze, różne już padały
słowa złe i dobre, miłość szła i śmierć.
Tylko buki w górach niewzruszone stoją
jakby chciały się do nieba wznieść..."
Żubr i...
... Żebrak
Ostatni znicz zapalimy na granicy Karpat Zachodnich i Wschodnich w Duszatynie, a potem koło 1 nad ranem zjeżdżamy do bazy.
Dobrze było tu znowu wrócić. Wiele chciałbym Wam opowiedzieć o tym miejscu: o katastrofie która stworzyła Jeziora Duszatyńskie, o bazach UPA na Chryszczatej, o Akcji "Wisła", o drzwiach donikąd... ale to nie jest ani czas ani miejsce na to. Wracamy do bazy. To koniec na dziś.
"Ciemność jest szczodra, jest cierpliwa i zawsze zwycięża, ale w samym sercu jej siły leży jej słabość: wystarczy jedna, jedyna świeca, by ją pokonać..."
"... Miłość jest czymś więcej niż świecą. Miłość potrafi zapalić gwiazdy"
Brody w Duszatynie
Wodołamacz :)
Jak moczymordy po zakrapianej imprezie
Jak nigdy planujemy zostać w Komańczy na noc i nie wracać zaraz po rajdzie. Związane jest to z faktem, że planujemy ruszyć w Bieszczady w niedzielę. Skoro tachaliśmy się tu 3,5h samochodem, a kochamy te tereny to niedzielę planujemy wykorzystać w pełni (i to się uda, bo wrócimy do Krakowa w poniedziałek około 1 w nocy... oj ciężko będzie w robocie, ale warto było!).
Gdy docieramy do bazy Kamila i Filip już śpią w śpiworach. Rano dowiemy się, że bardzo podobała Im się trasa.
Jako, że baza nie jest zbyt wielka, a sporo zawodników zostaje do rana, mamy trochę problemu ze znalezieniem miejsca, ale finalnie wpadamy na pomysł, aby rozłożyć śpiwory pod stołem. Jak prawdziwi menele po imprezie idziemy spać przykrywając się blatem :)
A rano śniadanie a potem kolejna część GSB rowerowo tym razem Jaworne i Wołosań. Aż nie chce się wracać do Krakowa...
Awers...
...i rewers
Niemniej skoro jednak ustaliliśmy, że Jaszczur i Góry oznacza rzeź, to skupmy się na razie tej jesieni... o rzezi będzie później.
Jesień w górach ma w sobie coś szczególnego. Część z Was pewnie dobrze wie o czym mówię, ale tym nieprzekonanym polecam kilka słów o górach w jesiennej szacie przy akompaniamencie gitary: Pocztówka z Beskidu
Beskid Niski to dla mnie magiczna kraina, więc niesamowicie mnie cieszy że Jaszczur wraca w te tereny. Wraca bo pamiętamy jednego z najładniejszych Jaszczurów ever: Złamany Krzyż czy katorgę w Paśmie Otrytu (Jaszczur Bojkowski Ślad). Ja naprawdę nie umiem się zdecydować które Góry kocham bardziej: Gorce to mój drugi dom, Izery to miłość mojego górskiego życia (w ostatniej chwili dopisałem „górskiego”, aby nie dostać w ryja od Szkodnika…), a Beskid Niski? To magiczne i fascynujące Góry, z którymi mogę zdradzać Izery często i skutecznie… cóż „I’m a Count, not a Saint”, prawda Edmond?
Nie tym razem, Panie Havranek…
No niestety. Powtórzę się po raz kolejny… ten rok jest rajdowo stracony. Owszem, trochę imprez się wprawdzie odbyło, ale ogólnie nie można zaliczyć tego roku jako dobrego rajdowo. Tym bardziej boli, gdy okazuje się dwie super imprezy odbywają się w tym samym terminie. Aby nam jeszcze bardziej dowalić, rozszarpać nasze serca i wlać w nie czarną rozpacz, obie odbywają się w Beskidzie Niskim. Mowa o trzeciej edycji Hawrana, która niestety pokrywa się z Jaszczurem. Hawran ma bazę po drugiej stronie Beskidu Niskiego, bardziej na zachodzie bo w Krempnej. Jaszczur zabiera nas do Komańczy, zgodnie z tytułem w okolice Przełęczy Łupkowskiej, która jest granicą pomiędzy Beskidem Niskim a Bieszczadami.
Wybór gdzie jechać nie był prosty. Jakby ktoś się zastanawiał dla czego, to zobaczcie zdjęcia: pierwszy Hawran, drugi Hawran… Strasznie nam szkoda, że musieliśmy tak podle wybierać, ale nie było wielkiego pola manewru.
Jaszczur Dyplomowany... czyli znicz na drogę :)
Do Komańczy przyjedziemy sporą ekipą, bo zabierają się z nami Kamila i Filip, którzy ruszą na trasę pieszą rajdu. Natomiast w samej bazie czekać na nas też będzie Andrzej, dramatis personae znana Wam już z niejednej relacji. Z Krakowa wyruszamy o 5:00 rano i lecimy w kierunku wschodzącego słońca. Na wysokości Dukli wita nas piękna góra o niesamowitym kształcie - Cergowa. Jak ja lubię ten masyw z tym charakterystycznym zadziorem! Wytachanie się tam kiedyś z rowerami to też była niezła wyrypa, ale warto było sprawdzić czy Piotruś wie gdzie spadł samolot... a było to jeszcze za czasów, kiedy wieżę na Cergowej to dopiero budowali. Trzeba będzie zatem odwiedzić tę górę na nowo, bo jak to tak być na Cergowej i nie być na wieży!
Z Dukli skręcamy jednak w lewo, na Jaśliska co natychmiast przywołuje także w naszej pamięci jednego z najlepszych Mordowników w historii.
Dobrze znowu tu być... W bazie "zbieramy" Andrzeja i witamy się z innymi ekipami, które podobnie jak my dotarli na imprezę, którą można kochać lub nienawidzić. Od razu czuć ten niepowtarzalny jaszczurzy klimat, bo na stole leżą... znicze. Mamy je zabrać do plecaka, po sztuce na głowę, bo jednym z zadań na rajdzie to będzie zapalenie "świecy" na jednym z dawnych cmentarzy.
Oprócz zniczy dostajemy też plik dyplomów z poprzednich edycji. Malo się chyba nudziło podczas wiosennego lockdown'u, bo pouzupełniał dyplomy ileś edycji wstecz... a co by nie mówić, Jaszczury graficznie (mapy, dyplomy) naprawdę robią wrażenie. Oprócz tego wszystkiego dostajemy oczywiście również mapy, które jak zawsze pełne są wycinków lidarowych do dopasowania, a ich aktualność i dokładność jest poglądowa. Jest jednak na nich coś czego się spodziewaliśmy - wszelakie granice. Granice to dziś temat przewodni, więc na mapie mamy Przełęcz Łupkowską która jest granicą między Bieszczadami a Beskidem Niskim, mamy tzw. Pasmo Graniczne przebiegające między Polską a Słowacją, mamy także Duszatyn czyli granicę pomiędzy Karpatami Wschodnimi a Zachodnimi.
To czego jeszcze nie wiemy to fakt, że dziś dotrzemy do jeszcze większej ilości granic... do granic absurdu oraz granic wytrzymałości...
W szponach GAZOCIĄGU!
Z bazy wyruszamy około godziny 10:00 i kierujemy się na południowy wschód. Na pierwszy ogień idzie góra o nazwie Dyszowa (719m), co wiem tak naprawdę dopiero teraz bo sprawdziłem naszą trasę na normalnej mapie. Nie prowadzą tu żadne szlaki turystyczne, pewnie dlatego aż roi się tutaj od jaszczurowych punktów. Chcemy pochwycić 3 z nich: dwa lidary i jeden punkt zadaniowy. Andrzeja trochę dziwi ten plan, bo zakłada on ominięcie dwóch innych punkty... cóż poradzić, chłopak nastawia się na komplet na górskim Jaszczurze. Taaa Andrzej... oczywiście. Z dedykacją dla Ciebie - ta SCENA :P
Ja wiem, że mamy 15 godzin i tylko 50km do zrobienia, ja wiem... To wszystko prawda, ale prawdą jest też to, że nie zrobimy kompletu. Nie na górskim Jaszczurze, nie u Malo. Pisałem Wam już kiedyś, że dwa razy udało nam się tylko zrobić komplet: Kresowe Bagna przy Poleskim Parku Narodowym i Graniczna Woda w Puszczy Augustowskiej (czasy, gdy nie pisałem jeszcze relacji z każdego rajdu, czego do dziś bardzo żałuję... ech).
Wracając do tematu, historia w skrócie:
Andrzej: jedziemy komplet
Aramisy: Ha ha ha ha...
5 godzin później, gdy mamy zrobione, według licznika 4 km 250m...
Andrzej: Może jednak być ciężko z kompletem…
Aramisy: Andrzeju, cóż Cię skłoniło do takiej refleksji?
"Koszmary, koszmary, koszmarów 4 pary... "
No ale nie uprzedzajmy faktów... Chwilę po wyjeździe z bazy kierujemy się wskazówką Malo. "Będą dwie drogi... jedźcie NIE tą którą byście chcieli". Cudownie… zaczyna się.
Pchamy zatem jakąś leśną ścieżką, zostawiając za sobą dobrą drogę… która ponoć i tak skończyła by się w środku lasu, nie mając połączenia z kierunkiem który nas interesuje. Szybko okazuje się, że produkcja błota w ostatnich dniach przebiła wszelakie racjonalne normy. Ostatni tydzień lało niemal codziennie, więc ilość błota jest po prostu niesamowita. Do tego trwa tutaj budowa gazociągu, czyli drogami jeździ ciężki sprzęt... a jak jeździ to te drogi też rozjeżdża i z niesamowitej ilości błota tworzą się jakieś absurdalne jego ilość. Liczby Grahama (uwaga! link ryje mózg) by zabrakło aby opisać ile tu jest ton/litrów (czy jakiekolwiek innej jednostki w jakiej podajemy ilość błota)Pchamy pod górę, ale to jest katorga... co kilka metrów trzeba się zatrzymywać aby patykiem udrażniać prześwit między koroną amortyzatora a oponą. I to samo mamy w tylnym widelcu...
Piechurzy wyprzedzają nas bez większego trudu, a my prowadzimy nierówną walkę z kleistą mazią... pierwsze chwile rajdu, a my już utknęliśmy na całego. Do tego jest tutaj bardzo mocno pod górę, co bynajmniej nie ułatwia naszej walki. Modlimy się o zjazd, aby zacząć poruszać się z jakąkolwiek sensowną prędkością bo jest dramat. Nie wiemy jeszcze o co prosimy niebiosa... Docieramy do placu budowy, pełnego maszyn i rur gazociągu. Tu jest nawet więcej błota niż w lesie... toniemy po ośki rowerów i do połowy łydki. Zastanawiamy się czy chłopaki puszczą nas przez plac budowy bo to tak trochę wbrew BHP. Jako, że Szkodnik zawodowo zarządza budowami, więc wysyłamy go aby wynegocjował nasze przejście przez środek gazociągu. Na głowie ma biały kask - na budowie oznaczenie Inżyniera, więc powinien coś poradzić. Szkodnik wchodzi w rolę od ręki i nim goście nas zatrzymają rzuca zaczepne
Panowie, co tu się odwala? Naprężenia obwodowe gazociągu w warunkach statycznych wywołane ciśnieniem roboczym MOP powyżej 0,5 MPa nie powinny przekraczać iloczynu rzeczywistej minimalnej wartości granicy plastyczności "ER TE zero pięć" i współczynnika projektowego zależnego od klasy lokalizacji, a co jest u Was? IIe Wam wyszło? Czemu przyjęliście współczynnik 0,72 dla klasy pierwszej, jaja sobie robicie?
Proszę mi zaraz pokazać jak zainstalowana jest ochrona katodowa i czy spełnia swoją rolę obniżenia potencjału korozyjnego konstrukcji oraz proszę o raport dotyczący stanu przyłączy: czy zainstalowane zostały ciągi redukcyjne, pomiarowe oraz armatura zaporowa na wejściu i wyjściu, o filtrach nie wspominając... raport natychmiast albo... po prostu sobie tędy przejdziemy i udamy że macie zgodność ze wszystkim wymaganiami zasadniczymi i normami zharmonizowanymi, a Wy sobie cichaczem poprawicie to i tamto. To jak?
Tak oto zdobyliśmy jeden z punktów. Zakazy wejścia, ostrzeżenia o niebezpieczeństwie związanym z budową, a my myk-myk przez... sakramenckie błoto po lampion, bo Panowie udają że nas nie widzą. Cóż, dyplomacji i agresywnych negocjacji uczyliśmy się od najlepszych. Nie wiemy jednak, że prawdziwa błotna katorga dopiero się zaczyna.
Błotna masakra koparką podsiębierną...
"Careful what you wish, you might regret it, careful what you wish for, you just might get it..."
Modliliśmy się o zjazd, tak? No więc przeklinamy zjazd. Błoto na zjeździe po drugiej stronie góry jest niesamowicie lepkie i kleiste. Nie da się jechać, rower zatrzymuje się w miejscu a koła nie są w stanie obrócić się nawet o kilka stopni. Do tego tak ono oblepia maszynę, że rower zaczyna ważyć chyba tonę. Nieraz już spotkaliśmy się z takim błotem, ale zwykle było to kilkaset metrów do przejścia (np. jakieś pole), a tutaj cała góra jest taka. Nie da się nawet pchać roweru, trzeba go nieść - nie ma innej opcji. Droga jest "wycięta" przez tak gęsty las lub idzie tuż nad skarpą, w taki sposób że nie da się iść wzdłuż drogi. Musimy po prostu tachać rowery na ramieniu i plecach... nogi zapadają się po łydkę w błocie. Raz to nawet utknąłem tak "wciągnięty" przez maź, że nie byłem w stanie sam się z tego wydostać. Obie nogi wjechały mi głęboko w błoto, powodując utratę równowagi. Aby ją zachować trzeba byłoby skręcić mocna biodra, ale rower wiszący na moim ramieniu, przy tym skręcie zarył przednią oponą w błoto i to nagłe wytracenie prędkości obrotu "pchnęło" mnie do przodu na ryj. Spróbowałem podeprzeć się ręką, ale wjechała mi prawie po łokieć w kleistą maź... zostałem zatem z trzema utopionymi kończynami i rowerem na plecach, który po zaryciu "dziobem" w ziemię, także został skutecznie unieruchomiony. Każdy ruch, próba podparcia czy próba wyszarpania członków pogrążała mnie głębiej i głębiej w błotnej otchłani... masakra.
Walczymy, minuty mijają a my próbujemy przedrzeć się przez to piekło. Patrzę na licznik: 4 km 250 metrów od bazy, patrzę na zegarek prawie 4 godziny od startu... to jest jakaś rzeź. Owszem wskazania licznika są błędne, zgadniecie dlaczego? Jak niesiecie rower na ramieniu, to licznik nie liczy... więc w rzeczywistości mamy trochę więcej zrobione, ale nie zmienia to faktu że zdobyliśmy 3 punkty kontrolne i od 4 godzin pchamy (rzadko) albo niesiemy (niemal non-stop) rowery na ramieniu lub plecach.
Zauważyliście, że zdjęcie powyżej i poniżej pokazuje ubłocone golenie :D ?
Zawsze mówiłem, że nigdy nie będę nosił roweru na lewym ramieniu, bo tylko prawe jest wygodne do tego... jednak kiedy nie czuję ze zmęczenia i bólu prawego barku, stwierdzam że lewy też jest całkiem spoko do noszenia. Najgorsze jest to, że chcielibyśmy przedrzeć się na wschód, ale droga uparcie skręca nam na południe i na zachód. Nie ma żadnych odbić na zachód, a jak już znajdziemy przecinkę w orientacji zachodniej, to uwierzcie nie chcemy nią iść... bo wygląda jeszcze gorzej niż piekło, przez które się przedzieramy.
Jesteśmy wykończeni, taka walka wysysa z nas ostatnie siły i niszczy naszą psychę. To jest nowa granica... 5 godzin noszenia roweru w lepkim błocie. No tak tp jeszcze nie było. Pisałem Wam, że granice to temat przewodni tego Jaszczura, ale nie sądziłem że będą to granice naszej wytrzymałości.
Kiedy okazuje się, że nie jesteśmy w stanie przedrzeć się na wschód, a do przejścia tym błotem mamy jeszcze... kilka kilometrów, postanawiamy wdrożyć w życie plan awaryjny "PRZEŻYĆ".
Próbujemy dotrzeć do linii kolejowej, która cofnie nas trochę na Komańczy, ale przebiega obok drogi, więc może będzie naszym wyjściem z tej koszmarnej pułapki...
Ech...
Kolej na kolej czyli jestem pociągiem...
Przedzieramy się przez chaszcze i kolce na zachód. To fatalny kierunek względem naszego rajdowego planu, najgorszy możliwy... ale kiedy priorytetem jest "przeżyć", wszystko inne schodzi na dalszy plan. Docieramy do rzeki i przebijamy przez nią wpław... byle tylko uciec z tego piekła. Jeszcze wleźć na stromy nasyp i jesteśmy na torach. Tu też nie ma żadnej drogi, ale są tory...
Ech tak bardzo...
Po torach można jechać. Może to nie najmądrzejsze, może to wbrew BHP i wielu innym przepisom, ale kij z tym. Jedziemy...
Masakra. 5 godzin robiliśmy 6 km... a teraz walimy torami do Komańczy. To że musimy odwrócić plan wyprawy to jedno (uderzmy na Przełęcz Łupkowską), ale przejazd 2 km czy 3 km torami to jakiś hardcore... Marcin F byłby z nas dumny (kto jeździ na Silesia Race, ten wie, jak ten facet kocha kolej). Gdy docieramy do asfaltu to Andrzej całuje go w podziękowaniu za uratowanie życia... jesteśmy w stanie jechać. Nie wierzę we własne szczęście, mam łzy wzruszenia w oczach. Czuję się jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok, jak głuchy który nagle usłyszał... jak niosący mogący nagle jechać. To piękna chwila...
Przekroczyliśmy pewną granicę... 5 godzin niesienia rowerów, no tak jeszcze nie było. Trochę niechlubny, ale jednak jakiś rekord w naszej rajdowej karierze.
Asfalt, asfalt, asfalt !!!
Szlakiem granicznym na graniczną przełęcz
Teren puścił... jedziemy. Kij że pod górę! Jedziemy! Tak niewiele nam potrzeba, do szczęścia... Teren łaskawy, teren przejezdny. Wspinamy się w kierunku granicy ze Słowacją. Tam wbijemy na szlak graniczny, który doprowadzi nas do Przełęczy Łupkowskiej, będącej granicą - jak już pisałem między Bieszczadami a Beskidem Niskim.
Dzięki temu, że przejezdność trasy się poprawiła... zaczynamy łapać więcej punktów kontrolnych. Straszna szkoda nam tych straconych 5 godzin, bo dzień jest coraz krótszy i przez to sporo część trasy będziemy jechać po ciemku (nasz limit czasu to 2 w nocy).
Szlak graniczny dobrze znamy, bo z Basią mamy przejechany bardzo duży wycinek południowej granicy Polski (nie drogami idącymi najbliżej, ale stricte wzdłuż słupków granicznych, szlakiem... lub bez szlaku). Wiemy zatem, że na Przełęcz Łupkowską dotrzemy bez większych problemów. Łapiemy punkty lidarowe oraz zadaniowe np. policzenie stopni przy źródle czy też odpisanie 4-tego wersu z drzwi leśnego schronu. Teren puścił... jakże jesteśmy szczęśliwi, teren puścił!
Czytanie z łupków na Przełęczy Łupkowskiej :)
Kolej na kolej 2 czyli po właściwym torze
Chociaż powinienem nazwać ten punkt "do trzech razy sztuka". Przełęcz Łupkowska. Dotarliśmy. Jest tutaj ulokowany punkt podwójny. Pierwszy raz spotkaliśmy się z tym na Jaszczurze - Kamienne Ściany, ale wtedy nie zorientowaliśmy się, że te punkty są nad sobą! Jeden znajdował się w tunelu kolejowym, a drugi w lesie na górze, przez którą przebiegał tunel. Na Jaszczurze - Ciemna Strona Gór nie daliśmy się już oszukać i wiedzieliśmy, że będziemy mieć do czynienia z podobnym zagraniem: punkt w Tunelu pod Drogą Głodu, a drugi na górze. Jednakże, dopadła nas taka mgła, że po 45 min poddaliśmy się i nie udało nam się odnaleźć lampionu nad tunelem. Przez Przełęcz Łupkowską także przebiega tunel kolejowy i tym razem udało nam się odnaleźć oba punkty. Nota bene, tunel pod przełęczą robi niesamowite wrażenie!
Hopsa!
Into the darkness...
"Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel is just a freight train coming your way..."
Potem znowu ruszamy torami... bo nie ma jak inaczej się stąd wydostać. Kierujemy się na Łupków, czyli tam gdzie pewien Wampir ma swoje Kimadło :P
Jako, że za moment zapadnie noc... ech żal tych 5 godzin straconych na walkę z błotem, postanawiamy przysiąść na dworcu w Łupkowie i zjeść kolację.
Wypakowujemy wałówkę z plecaka i siedzimy na peronie planując wariant na kolejne punkty. Na dworcu jest klimatyczny cytat z "Dzielnego Wojaka Szwejka" (nie wiem czy wiecie, ale w tych okolicach przebiega szlak tego nietypowego żołnierza CK Monarchii). Nie pamiętam go dokładnie, ale sam sens będzie zachowany:
- Szwejku, ile potrwa ta wojna?
- 15 lat.
- Skąd wiecie?
- Mieliśmy już wojnę 30-letnią, która trwała 30 lat, ale teraz jesteśmy dwa razy mądrzejsi niż wtedy... wojna potrwa zatem 15 lat.
Ech coś w tym jest... po kolacji ruszamy dalej. Mamy jeszcze trochę godzin do limitu, więc trzeba by coś jeszcze złapać.
Ruszamy po bardzo klimatyczne punkty, za które kocham Jaszczura np. "dziewczyny na drabinie" do zweryfikowania w terenie o co chodzi, czy też kirkut i pytanie: "w którym roku hebrajskim zmarła Chana, córka Cwi Hirsza".
"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł.."
Niejeden upadek już zaliczyliśmy, więc się nie boimy :D
Znacie bajkę o wężu i zegarze? SSSSSSS.....pierdal*j, tyku tyku tyku-tasie :D
Żebrak i Imperator
Noc jest przepiękna. Jest pełnia lub "jej najbliższa okolica" a my nadal w terenie. Do bazy postanawiamy wrócić przez Przełęcz Żebrak... podjazd będzie srogi, bo jesteśmy już naprawdę zmęczeni, ale później zjazd na Mików i droga przez brody na Duszatyn to bajka.
Aby dostać się na Żebraka musimy jednak minąć kamień upamiętniający przywrócenie Żubrów na te tereny. Inskrypcja mówi nam, że "Puszcz Imperator" wrócił na te tereny (po całkowitej niegdyś eksterminacji) wprost z hodowli żubrów w Niepołomicach - jak ktoś nie wie, jest to spora puszcza niedaleko Krakowa!
Czyli to nasze Żubry biegają teraz w Bieszczadach (przypominam że jesteśmy za Przełęczą Łupkowską więc to już Bieszczady)
Jako, że nie uda nam się już dotrzeć w miejsce zapalanie zniczy, które przez cały dzień wozimy w plecakach, to zapalimy je na innych punktach kontrolnych.
Na przydrożnych grobach i mogiłach, których tu pełno... nie chcę się tu wdawać w różne historyczne dywagacje, bo historii nie da się oceniać tylko w kategoriach: biel i czerń. Odsyłam raz jeszcze zatem do najpiękniejszej piosenki o Beskidzie Niskim "Bartne"
"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł
tylko niebo na ikonach srebrem lśni (...)
...na tej drodze, różne już padały
słowa złe i dobre, miłość szła i śmierć.
Tylko buki w górach niewzruszone stoją
jakby chciały się do nieba wznieść..."
Żubr i...
... Żebrak
Ostatni znicz zapalimy na granicy Karpat Zachodnich i Wschodnich w Duszatynie, a potem koło 1 nad ranem zjeżdżamy do bazy.
Dobrze było tu znowu wrócić. Wiele chciałbym Wam opowiedzieć o tym miejscu: o katastrofie która stworzyła Jeziora Duszatyńskie, o bazach UPA na Chryszczatej, o Akcji "Wisła", o drzwiach donikąd... ale to nie jest ani czas ani miejsce na to. Wracamy do bazy. To koniec na dziś.
"Ciemność jest szczodra, jest cierpliwa i zawsze zwycięża, ale w samym sercu jej siły leży jej słabość: wystarczy jedna, jedyna świeca, by ją pokonać..."
"... Miłość jest czymś więcej niż świecą. Miłość potrafi zapalić gwiazdy"
Brody w Duszatynie
Wodołamacz :)
Jak moczymordy po zakrapianej imprezie
Jak nigdy planujemy zostać w Komańczy na noc i nie wracać zaraz po rajdzie. Związane jest to z faktem, że planujemy ruszyć w Bieszczady w niedzielę. Skoro tachaliśmy się tu 3,5h samochodem, a kochamy te tereny to niedzielę planujemy wykorzystać w pełni (i to się uda, bo wrócimy do Krakowa w poniedziałek około 1 w nocy... oj ciężko będzie w robocie, ale warto było!).
Gdy docieramy do bazy Kamila i Filip już śpią w śpiworach. Rano dowiemy się, że bardzo podobała Im się trasa.
Jako, że baza nie jest zbyt wielka, a sporo zawodników zostaje do rana, mamy trochę problemu ze znalezieniem miejsca, ale finalnie wpadamy na pomysł, aby rozłożyć śpiwory pod stołem. Jak prawdziwi menele po imprezie idziemy spać przykrywając się blatem :)
A rano śniadanie a potem kolejna część GSB rowerowo tym razem Jaworne i Wołosań. Aż nie chce się wracać do Krakowa...
Awers...
...i rewers
Kategoria Rajd, SFA