Rajd
Dystans całkowity: | 11444.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 131 |
Średnio na aktywność: | 87.36 km |
Więcej statystyk |
JASZCZUR w Paśmie Otrytu
-
DST
70.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Niestety obowiązki Krakowie trzymają nas w Krakowie w piątek do 21:00. Oznacza to, że w Bieszczady dotrzemy planowo między 1:00 - 2:00 w nocy. Nie uśmiecha nam się dymać z 4 plecakami (rowerowy + bety do spania / na głowę) nocą przez las, dlatego łapiemy nocleg na dole - w Zatwarnicy, koło 10 km od Dwernika, z którego wychodzi niebieski szlak do Chaty. W praktyce do Zatwarnicy docieramy o 2:30 bo nasz GPS wymyślił sobie bardzo ciekawy skrót. Nie chcą jechać leśną drogą (na której są zakazy!) muszę nadrobić około 30 km.
Gdy finalnie docieramy do miejsca zakwaterowania, ekspresem kładziemy się spać bo o 8:00 następnego dnia trzeba wyruszyć.
Poranek wita nas deszczem. Doskonale... Ubieramy się hydro-fobowo i ruszamy. Postanawiamy skrócić sobie drogę do schroniska, startując nie z Dwernika ale z Chmiela. Do końca asfaltu i potem ścieżką dydaktyczną do Chaty. Koniec asfaltu się zgadza, ścieżka dydaktyczna już nie do końca. Jeszcze się rajd nie zaczął a my już z kompasem wprowadzamy poprawki i dwukrotnie musimy się cofnąć do innej drogi. Leje nieprzeciętnie...droga jest rozjeżdżona przez "porywaczy drewna" więc od początku brodzimy w błocie. Mimo wodoodpornych ciuchów, jesteśmy mokrzy. Do tego podejście nas strasznie zmęczyło - nie jest do dobry znak przed startem. Najgorsza jest myśl, że gdziekolwiek nie pojedziemy to będziemy musieli wrócić do bazy "na metę". Finalnie docieramy do Chaty i mamy na wejściu 400 m przewyższenia.

Malo wita nas w Chacie. Część zawodników jest już w trasie (TP50), a my dostajemy naszą mapę.
Oczywiście muszą być lidary i dziwne przekształcenia, bo inaczej Jaszczur nie byłby Jaszczurem. Są także pousuwane fragmenty, które trzeba dopasować a na trasie czają się na nas punkty stowarzyszone. Kwintesencja jaszczurowatości.
Ponad pół godziny schodzi nam na zaplanowaniu wstępnego szkicu trasy. Mapa nie ma żadnych szlaków, nie ma większości dróg, część punktów wisi głęboko w terenie, a na mapie nie ma żadnej opcji dojścia nawet w ich szeroko rozumiane okolice.

Cóż zrobić, ruszamy...
PASMO OTRYTU
Wyjście z chaty jest traumatyczne. Jesteśmy mokrzy, a na zewnątrz jest 3 stopnie i wieje. Zaczyna nas telepać, próbujemy się rozgrzać jazdą ale niewiele to daje. Rowery są mokre i zimne, siadanie w wilgotnych spodniach na mokrym siodełku...doznania jak na jakimś dobrym bdsm party :)
Ruszamy niebieskim szlakiem - wygląda że prowadzi przez środek pasma, więc tak jak chcemy iść. Szybko łapiemy pierwszy lidar - w bazie się okaże, że zaczęliśmy od stowarzysza. Dobry początek, ale nie będzie to nasz ostatni stowarzysz dzisiaj (Na Jaszczurze punkty są za 100 pkt przeliczeniowych, a stowarzysze za 60 pkt - więc nie ma tragedii). Ruszamy dalej i wtedy zaczyna pomału wychodzić słońce. Jak normalnie ukrywam się przez nim pod drzewami, tym razem wychodzę z cienia i "wygrzewam" się w jego promieniach. W mokrych ciuchach 6 stopni ciepła jest lepsze niż 3. Ilość słońca dupy nie urywa...ale zawsze ją lekko ogrzeje :)

Trzymamy się niebieskiego szlaku i łapiemy okoliczne lidary, na których punkty poukrywane są w wąwozach, na skarpach i w krzakach.
W pewnym momencie niebieski nas opuszcza odbijając na jakąś drogę, a my kierujemy się nadal na północy zachód. Bardzo intryguje mnie punkt 27, którego opis to "Wielkość zwierciadła".
Mój chory umysł już widzi, na co możemy się natknąć.
Kto to pamięta, musiał mieć szczęśliwe dzieciństwo. To miejsce, nieśmiertelny Kościotrup i Sekatory przerażały mnie jako dzieciaka.
Po nocach mi się śniły, a teraz wędruje przez pusty las (nikogo, absolutnie nikogo na szlaku) i mam spotkać ZWIERCIADŁO. Psycha tworzy własne scenariusze.
Btw, pamiętacie na level'u 6-stym tego grubego strażnika, który był wyśmienitym szermierzem. Jakieś prorocze przepowiednie? :) :) :)

RUINY, CMENTARZE i ROPA
Ciśniemy dalej, ale dzień pomału zaczyna się kończyć. Jest jeszcze jasno, ale zostało nam jakieś 2h dnia. Łapiemy po drodze kolejne punkty i zjeżdżamy czymś co kiedyś było ścieżką w stronę Soliny. Gdy docieramy do drogi, jest 19:00 i robi się już ciemno. Zrobiło się także bardzo zimno, zaczyna na nowo padać deszcz...który z czasem przejdzie w deszcz ze śniegiem.
Przedzieramy się przez jakieś pola aż do cmentarza i potem dalej do kaplicy na wzgórzu. Znowu jesteśmy cali w błocie, ale dotarliśmy do najdalej na północ położonych punktów. Zaczynamy wracać...jest prawie 20:00, do limitu mamy 4 godziny. Trochę mało, patrząc że mamy do powrotu całe pasmo Otrytu i ponowne podejście do Chaty Socjologa.
Ruszamy na południe, po punkty związane z wydobywaniem ropy. Należy odczytać z którego rurociągu, ropa wylewał się bezpośrednio do Sanu. Przy okazji zapoznajemy się również z arcyciekawą historią tych terenów, zwłaszcza z okresy II wojny światowej, gdy (aby uniknąć bombardowania i późniejszego pożaru magazynów ropy) ropa została wylana do Sanu. 3 dni trwało opróżnianie zbiorników, a ludzie łapali płynącą ropę w każde możliwe naczynie, w ostatniej fazie nawet do maselniczek.
Zaliczamy (jak się potem okaże - stowarzysze) 3 punkty na Lini Obowiązkowego Przejścia. Wąwóz jest piękny, ale co zaniosło tam organizatora? Kto włazi w takiej rzeczy z własnej woli? Wąwóz z dość dużym potokiem, stromy i kamienisty...a my dymamy pod górę z rowerami. Zdjęcie to nasze zejście w dół.

"Wieczny" SLEEPMONSTER
W pewnym sensie pomaga śnieg, robi się bardzo "rześko". Otrzeźwia mnie to niemal w jeden chwili i...jeszcze bardziej kusi aby zjechać do Zatwarnicy. Zmuszamy się jednak jechać dalej i mijamy nasz "domek". Łapiemy ostatnie punkty po drodze i jedziemy do Dwernika.
KRYJÓWKA
Braknie nam czasu, nie zmieścimy się w limicie. Nie ma szans się przedrzeć z rowerami na szczyt bez spóźnienia. Podejmujemy decyzję o ukryciu rowerów. Schodzimy ze szlaku w głęboki wąwóz i ukrywamy rowery za wykrotem. Jest ciemna noc, nawet świecąc latarką ze szlaku nie ma szans ich zobaczyć. Resztę drogi robimy pieszo. Docieramy do bazy na 5 minut przed limitem. Wykończeni...

Odpoczywamy chwilę i przebieramy się w najbardziej suche ciuchy jakie mamy. Czeka nas jeszcze droga z powrotem do Zatwarnicy. Wyruszamy za Chaty przed 2:00 w nocy i schodzimy z buta przez nocny las. Wracamy do kryjówki i bierzemy nasze maszyny. Pozostało ponownie przedrzeć się przez ocean błota w dolnej części szlaku i potem 10 km drogą.
Zjeżdżamy w dół i wyglądamy jak błotne bałwany. Docieramy do Dwernika i ruszamy.
Na drodze przez las spotykamy...wilki! 4 sztuki. Jestem gotowy odpalić blat i lecieć jak finisz na Rajdzie Wilczym (zjawiskowe nie? :P), ale szczęśliwie poznały szermierzy z Szkoły Fechtunku ARAMIS i schodzą nam z drogi. Obserwują nas z pobocza i mijamy się z obustronnym szacunkiem. Sleepmonster? Co to jest sleepmonster? Adrenalina działa cuda :)
Do miejsca zakwaterowania docieramy około wpół do czwartej (na czas letni).

Przy powrocie zatrzymamy się na myjni i spowodujemy niezła konsternację dla obsługi.
"Państwo tu będą pranie robić?" ale jak zobaczyli jak wyglądają buty i rowery, to pytania się skończyły.


Kategoria Rajd, SFA
Orienteering w Cieszynie
-
DST
75.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Finalnie wystartowaliśmy zatem na trasie OPEN (2 x odcinek pieszy, 2 x odcinek ROWER).
Trasa stricte rowerowa została anulowana tak ze 2 tygodnie przed zawodami. Zły Człowiek ze Śląska – znany jako Marcin F lub pod pseudonimem "Organizator" specjalnie do nas dzwonił w tej sprawie.
Przepraszał za zamieszanie i namówił nas na start w kategorii OPEN.
Jak pisałem setki razy: ROWER TAK, BIEG NIE.
Czytałem o takim wypadku, jak jakiś gość w Grecji, zapisał się na Maraton do Aten…w sumie nie Maraton, tylko Przygodówkę, bo były tam różne zadania (nic nadzwyczajnego: rozbicie armii wroga, dostarczenie wiadomości po bitwie itp)…i po tym biegu On zmarł !!!
Pisali o tym w „NAJ” i „PANI DOMU” więc poznałem trochę to ryzyko…
Daliśmy się jednak podejść jak dzieci i cóż było zrobić… Startujemy w kategorii OPEN. Plan - jak zawsze Aramisy na rajdzie przygodowym - zyskać na części rowerowej, stracić na części pieszej.
Nich inne drużyny nie myślą jednak, że zawsze Im się to uda. Kiedyś zgłosimy to Organizatorom. Zgłosimy, że wiemy o tym niecnym procederze który uprawiają, gdy sędzia nie widzi. Wiemy, że ONI BIEGNĄ zamiast iść…!! To się nie godzi.
BAZA I ODPRAWA
Dostajemy 2 karty startowe: jedną na część miejską (pieszą) i drugą na pozostałą część trasy (rower, trek, rower). Na drugiej karcie widzę, że ta druga część piesza/TREK ma tylko 3 punkty. Obstawiam, że Zły Człowiek ze Śląska dokonał wyboru: Czantoria, Barania Góra i Skrzyczne. Szczęśliwie jestem w błędzie, nie będzie aż tak źle – będą to 3 inne szczyty Beskidu Śląskiego.
No dobra dwa plus jakiś chory wąwóz - co Go tam zaniosło, rozumiem że szukał miejsca na punkt ale dlaczego wlazł w coś takiego...?
Na pierwszą część miejską jest limit 2h…to ZŁO. Bardzo złe zło. Tak nie wolno z tymi limitami...niech ktoś Mu to powie...
Po odprawie ruszamy na rynek, a tam oficjalne powitanie przez Burmistrza (bardzo miło), rozdanie map i startujemy.
(Uwaga poniższe zdjęcia to zarówno materiały własne jak i udostępnione publicznie na FB po rajdzie - więc jak ktoś się chce rzucać, to proponuję MOST).

MIASTO, MASA, MASZYNA
Miasto jest – jesteśmy na Rynku w Cieszynie.
Masa jest – ponad 190 uczestników rajdu.
Pozostaje tylko Maszyna…i tu już wietrzę problem.
Zły Człowiek ze Śląska nakazał zostawić maszyny na Rynku. Otoczył murem. Więzi i przetrzymuje - trzeba iść z buta.
Pierwszy punkt jaki robimy to wbiegnięcie na Wieżę Piastowską, tak na rozgrzewkę a potem zadanie z geografii: czy Albania graniczy z Serbią, czy Czarnogóra graniczy z Chorwacją…Panie, toć to wszystko JUGOSŁAWIA. Nie chcą jednak uznać takiej odpowiedzi. Trzeba przypominać sobie mapę Europy.
Chwilę później przekraczamy granicę i jesteśmy w Czeskim Cieszynie. Tutaj mamy do wykonania dwa małe zadania: odpisać 4 pierwsze cyfry z numeru telefonu piekarni w Rynku, jak i spisać cenę mleka, które można kupić w…automacie z mlekiem.

Wracamy na polską stronę i liczymy kłódki nad jednym z przęseł Mostu Sportowego. Potem basen, ale tu jest spora kolejka. Trzeba przepłynąć 6 długości. Do dyspozycji nie mamy całego basenu, a jakieś 2-3 tory, co owocuje koniecznością oczekiwania.
Zjadło nam to trochę czasu. Resztę punktów zaliczamy ekspresem i biegniemy z powrotem na Rynek. Wpadamy tam koło 11:55 czyli z drobnym zapasem. Musieliśmy odpuścić zadanie na ściance wspinaczkowej, za co dostaliśmy 15 min kary, ale była straszna kolejka i nie zdążylibyśmy dotrzeć na Rynek do południa.
Regulamin to regulamin – mamy być o 12:00 z powrotem, to jesteśmy (a przynajmniej próbujemy być).
OKRES BŁĘDÓW I WYPACZEŃ – WERSJA CZESKA
Wyruszamy na część rowerową. Tutaj kolejność punktów jest już obowiązkowa. Wypadamy z Cieszyna i dość łatwo zaliczamy pierwszy punkt. Następnie przekraczamy granicę z Czechami. Musimy złapać punktów leżące u naszych sąsiadów. Już chwilę za granicą dostrzegamy, że dzisiejszy dzień to będzie walka nie tylko z upałem i zmęczeniem, ale i z mapą.
Mapa to dodatkowy gracz, który postanowił dyktować własne warunki. Powiedzmy, że miejscami jest ona dość orientacyjna. Na tyle orientacyjna...
Zły Człowiek ze Śląska postanowił z nas zakpić – w październiku 2015 rzucił na Silesia Race jedną z najdokładniejszych map jaką dostaliśmy na rajdzie ever (każdy zakręt, każda ścieżka, idealne odwzorowanie lasów itp.). Wybił się tym mocno ponad przeciętność – tym razem postanowił wybić się ponownie, ale z drugiej strony osi opisanej jako przeciętność.
Na początku myśleliśmy, że to nam idzie tak fatalnie z nawigacją ale jak nawet ekipa organizatorów z KrakINO zapytała nas „czy Wam także nic się tutaj nie zgadza”, to podniosło nas to trochę na duchu. Ta ekipa organizuje chore gry orientacyjne, ale Zły Człowiek ze Śląska dopadł także ich.
Pewnie jeździ na rowerku, jak na Rajdzie w Katowicach i zagaduje:
„Hello. I want to play a game”
W sumie to każda ekipa, którą spotkaliśmy pomstowała na mapę. Rozbieżności ze stanem rzeczywistym były sporo. Zaowocowało to tym, że liczba popełnionych błędów i późniejszych poprawek nawigacyjnych, jakie musieliśmy robić była bardzo duża.
Najlepsza jednak była akcja gdy jedna z ekip wmawiała nam, że mapa nie jest zorientowana na północ.
My: Jak to nie?
Oni: Zobaczcie, macie różne wiatrów w rogu mapy narysowaną i jest ona obrócona o kąt.
My: CO!?!
Patrzymy. No jest róża wiatrów…no jest obrócona o kąt. No było by szkoda, gdyby było to po prostu logo Silesii.
Gruba pomyłka, która może lekko utrudnić nawigację ale w sumie nas to nie dziwi. Pewne rzeczy na tej mapie tak się nie zgadzały, że ludzie szukali przyczyn tego stanu wszędzie. Co tu dużo mówić, my też zaliczyliśmy kilka mocniejszych wtop z tą mapą. Na przykład:

Lecimy dalej, ale zatrzymuje nas guma. Co ciekawe jest to w miejscu, gdzie jedna ekipa właśnie łata dętkę (i to po raz drugi raz od startu!). Mija nas kilka zespołów – nie mieliśmy dużej przewagi, ale teraz mamy za to sporą…stratę. Naprawiamy koło i włączamy tryb POŚCIG.
Plan jest prosty: podjazd z jeziorem po prawej i potem na punkt.
Podjazd jest, jezioro też…ale po lewej. Pchamy jakaś łąką i znowu debatujemy: JAK? – przecież odbiliśmy w jedną jedyną drogę, naprzeciw przystanku PKS. Jakim cudem jesteśmy po złej stronie jeziora?

Nagle GRANICA – a więc jesteśmy za daleko.
Chwilę debatujemy i finalnie każda ekipa decyduje się na inny wariant. OSA zawraca i chyba planuje drogą na około, inna ekipa ciśnie dalej szlakiem wzdłuż granicy, my wracamy kilkaset metrów i uderzamy w zielony szlak dydaktyczny.
Zjazd to szeroka droga przez las - LUZ,
kilkadziesiąt metrów dalej to zjazd do wąska droga w lesie – SPOKO,
kolejne kilkadziesiąt metrów robi się singielek – MOŻE BYĆ,
kolejne kilkadziesiąt metrów i mamy zarośnięty singielek – NO DOBRA…,
nagle SIATKA, teren zamknięty.
Jakiś wielki ośrodek z domkami, na mapie jest tu oczywiście zielono.
Mapa rozkłada ręce i mówi: DOMKI? Ja nic o tym nie wiem?
Droga zamknięta, ale można iść wzdłuż siatki…pokrzywy. Znowu, mam ich lekko dość po Tropicielu, a jest ich tu sporo. Przedzieramy się i lecimy dalej w dół. Jest asfalt, na którym skręcamy w lewo i zaczynamy podjeżdżać to co właśnie zjechaliśmy (acz po innym zboczu).
Według mapy ta droga nie ma żadnych odbić i prowadzi prosto na punkt. Na 4-tym (dwu- trzy-drogowym) skrzyżowaniu zaczynamy się zastanawiać czy na tej mapie cokolwiek się zgadza!!
Kompas jednak pomaga utrzymać właściwy kierunek i odnajdujemy punkt. Jednakże błąd związany z dojazdem do granicy, cofnięciem się, przedzieraniem się przez pokrzywy, potem konferencje nawigacyjne z kompasem na skrzyżowaniach, których według mapy nie ma.
MAPA na to: to nie moje skrzyżowania, takie skrzyżowania można kupić w każdym sklepie ze skrzyżowaniami.
Kosztują nas ponad 1,5h. Zastanawiamy się jak OSA i ten drugi zespół czy wybrali lepiej (potem dowiemy się, że mimo inne drogi mieli BARDZO PODOBNE problemy, co zaowocowało bardzo podobnym czasem przejazdu do naszego).
Pora wracać na polską stronę – na jednej z przełączy spotykamy kuzyna Filipa(jednego z naszych Szermierzy). Także próbuje wrócić na polską stronę. Granica na mapie przebiega wschód – zachód, my walimy na północ a idziemy bardzo długi kawałek wzdłuż granicy.
MAPA: To jakiś problem?
Finalnie udaje nam się wrócić „do naszych”.
(U)STROŃ OD BŁĘDÓW
Od tego momentu mapa okazuje litość, większość rzeczy będzie się już w miarę zgadzać, co bardzo ułatwi naszą współpracę. Łapiemy ostatni punkt przed częścią pieszą i lecimy bardzo długim przelotem mijając Ustroń – kierujemy się do bazy harcerskiej. No, tak to można nawigować! Każda droga się zgadza. Do bazy harcerskiej jest spory kawałek drogi, ale idzie nam bezbłędnie. W bazie meldujemy się około godziny 17:00.

Zły Człowiek ze Śląska znowu zamyka punkty w trakcie rajdu, rechocząc przy tym nad naszym losem.
Limit jest do 24:00, ale po rowery musimy wrócić tutaj do 21:00. Daje to 3h na ostatnią część rowerową – mamy wrażenie, że (uwaga BARDZO SUBIEKTYWNE wrażenie) starczyłoby nam 2h, natomiast mamy pewność, że braknie nam tej godziny na treku. No cóż, regulamin to regulamin. Robimy krótką przerwę na popas i wyruszamy na „spacer” po górach Beskidu Śląskiego.
Jeszcze tylko zadanie: dopasować liście do drzew. Basia robi to bezbłędnie…ja bym rozpoznał tylko dąb i klon, bo Wehrmacht i Kanada :P

Na treku znowu spotykamy się z OSĄ. Jedna z akcji z nimi, niemal wzruszyła mnie do łez. Jesteśmy chwilę przed nimi, idziemy drogą i szukamy naszego odbicia w prawo. Jest! Tzn. w prawo jak w prawo…to jest raczej w górę. PION. Po prostu pion. Zaczynamy wspinaczkę, jest tak stromo że zastanawiam się nad obozem aklimatyzacyjnym. OSA jeszcze tej ściany nie widzi. Będą tu lada chwilę, czekam na ten moment. Jeszcze kilka sekund. SĄ – już prawie! Wytężam uszy, chcę to usłyszeć głośno i wyraźnie:
ECHO mnie nie zawodzi i przynosi mi oczekiwane: „…-wa, …-wa, …-wa”.
Dokładnie na to czekałem. Morale w górę :D
Przedzieramy się przez szczyt. Ścieżka znika – idziemy na azymut, trzymając się kompasu.
Punkt ma być przy zakręcie strumienia, na skarpie. Mapa znowu robi sobie jaja. Według niej jest tylko jeden skręt strumienia a my znajdujemy jeden, drugi…o rozejście strumieni. Byłoby szkoda, gdyby na mapie nie było takich rzeczy.
Finalnie udaje nam się jednak znaleźć punkt, po zwiedzeniu 3 lub 4 skarp.
Mamy 2 punkty z części pieszej, nie zrobimy trzeciego – nie ma szans aby go złapać i być o 21:00 w bazie. Mamy do niego 700 m, ale to podejście na kolejny szczyt – nie zdążymy wrócić do 21:00. Trudno, trzeba uciekać.
Z powrotem przez szczyt czyli podejście pod tą samą górę z drugiej strony czy okrężną, ale dłuższą drogą?
Decydujemy się na drogę dłuższą, ale aby zdążyć musimy biec…ZŁO !!!
Nienawidzimy biegania, jak my cholernie nienawidzimy biegania…ale biegniemy. Zły Człowiek ze Śląska zaciera pewnie ręce w dzikiej ekstazie….
Do kroćset… krucafuks… psiakość…do diaska…biegniemy…naprawdę upadliśmy tak nisko?
Aramisy biegną…to jest herezja…ale do bazy docieramy o 20:50, czyli w czasie.
ZNOWU W SIODLE
Dość tej herezji. Odpalamy nasze Bestie i wracamy do gry. Zostały 3 punkty i baza. Dwa ostatnie punkty poszły gładko i bez problemów. Tylko ten pierwszy rowerowy trochę namącił, bo już opis wskazywał, że będzie ciekawie „pokrzywy po pachy”.
Długo błądzimy po nie tej polanie, co trzeba – ale tym razem to ewidentnie nasz błąd nawigacyjny. Pokrzywy się zgadzały i skusiło nas w nie wejść. Są plus tej sytuacji – reumatyzm mi nie grozi. Finalnie udaje się odnaleźć punkt, ale przeszukałem chyba wszystkie zgrupowania pokrzyw w promieniu kilometra…
Do bazy docieramy o 23:00 czyli na spokojnie.
Nasz wynik to piąte miejsce w kategorii MIX.
Jak na niebiegających, serwis opony i 1,5h wtopę w Czechach to wynik bardzo dobry.
Bawiliśmy się świetnie, a wszystkie złośliwie uwagi są oczywiście żartem. Rajdy Złego Człowieka ze Śląska są „wypas osom”, więc i w Cieszynie nie mogło nas zabraknąć.
I to mimo anulowania trasy rowerowej 100 km...i to mimo 25 km trasy pieszej…niech to wystarczy za naszą ocenę rajdu.
P.S Parę osób pytało nas czemu tak nie lubimy biegania. To dość proste. szermierka to tak niesamowicie inny profil wysiłku od biegania, że po prawie 15 latach ciężko się przestawić z profilu "GAZ-HAMULEC" na jednostajne tempo.
Kategoria Rajd, SFA
TROPICIEL 19
-
DST
60.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do bazy docieramy 22:00 czyli jest czas na spokojną rejestrację i nawet trochę snu w aucie.
Nasz start to godzina 0:20.
START:
Na kilka minut przed startem dostajemy mapy. Na mapie nie ma jednego punktu kontrolnego, należy go sobie samodzielnie wyznaczyć, wiedząc że znajduje się on w odległości 2,2 km od jednego ze znanych punktów oraz w odległości 2,5 km od innego znanego punktu.
Na razie jednak nie myślimy o tym punkcie bo zamierzamy zacząć od drugiej części mapy.
Ruszamy punktualnie o 0:20 i kierujemy się na pierwszy punkt kontrolny, a tam pierwsze zadanie. Należy dopasować śląskie nazwy przedmiotów do tychże przedmiotów leżących na stole. W teorii proste zadanie ale oprócz flaszki dostajemy nazwy takie jak fuzekla, bajgiel, knefel czy binder.
Jest zabawa, ale udaje nam się to zrobić. Druga część zadania wymaga większego wysiłku intelektualnego bo trzeba zatachać dwie wielkie drewniane belki stąd….w piz** , a potem z powrotem.
Rozgrzani po belkach uderzamy na najbardziej wysunięty punkt trasy – chcemy zaliczyć go póki jesteśmy w miarę wypoczęci (o ile można tak powiedzieć po zaliczeniu Ślęży i Raduni za dnia).
Udaje nam się go dość łatwo znaleźć i ruszamy na kolejne punkty.
STARA CEGIELNIA
Docieramy w bardzo ciekawe miejsce.
Szkoda tylko, że szukaliśmy punktu w dziurze a nie na szczycie. Zaowocowało to rowerem na plecach i wyłażeniem z tej dziury. Skarpa nieprzeciętna była. W naszym 10-cio stopniowym rankingu noszenia roweru na plecach, taka mocna 8-meka. Dobrze, że na punkcie rozdawali batony bo się mogłem posilić po noszeniu.
CLEAR CLEAR CLEAR
Wpadamy do starego folwarku przy Zamku na Wodzie. Tam punkt iście militarny – wybieramy broń: decyduję się na nieśmiertelny AK47, z którego strzelałem w wojsku. Należy oczyścić budynek z problemów. Wpadam z instruktorem i lecą komendy: CHECK THE CORNERS, MOVE, CLEAR, SHOOT, CRAWL – tak, tak, oprócz strzelania trzeba się przeprawiać przez przeszkody np. przeczołgać kawałek i dopiero potem walić do celów. Fantastyczny punkt i świetna zabawa.
Budynek oczyszczony, bez strat w zakładnikach (do zielonych celów nie strzelamy!), 15 minut nagrody do odliczenia od czasu przebycia trasy. Lecimy dalej…
UWAGA STRASZY
Jak widzę taki napis na mapie to mi się gęba sama cieszy. Tropiciel ma niesamowicie klimatyczne rajdy. Dojeżdżamy do starego cmentarza, a tam informacja: zgasić oświetlenie. I już wiemy, że będzie fajnie.
Otrzymujemy mała LED’ową świeczkę i musimy udać się w podróż przez stary cmentarz w poszukiwaniu dawnych, pogańskich znaków. Drogę wskażą nam świetliki, czyli inne małe LED’owe świeczki poustawiane wzdłuż nagrobków.
Drugą częścią zadania jest – zgodnie z przeciekami – odgadnięcie o jakim staro-słowiańskim demonie mowa. Siada nocą na piersi, ściska nogami i pije waszą krew. Kto to jest? Tak wiem, kobieta też…ale tym razem chodziło o Zmorę.
Na kolejnym punkcie zostaję uprowadzony przez Ahmeda Terrorystę i moja drużyna (Basia) musi przeprowadzić negocjacje z porywaczem. Jeśli będą skuteczne zostanę uwolniony. Powiem Wam, że obsługa zaszalała bo mnie przykuli szybkozłączką (zipy/trytytki) do drzewa a Basia musiała rozwiązać zagadkę logiczną…SUDOKU
NIE !!! szachy, warcaby, kwadraty magiczne, Jolki, wirówki, szarady…ale nie sudoku. O co chodzi w Sudoku? Nigdy w to nie graliśmy…
Chyba zostanę do rana przykuty do drzewa.
Dobrze, że obsługa wyjaśniła Basi zasady tej gry bo byłoby ciekawie.
Tymczasem ja wdaję się w rozmowę z Ahmedem. To Ahmed z Frankfurtu, prawdziwy niemiecki terrorysta. Chyba się wkurzy, jeśli Mu powiem, że „jak ostatni raz byłem nad Frankfurtem to nie lądowałem”. Ech ten 44-ty rok, ogromny smog nad miastem. Fosfor jest jednak niesamowity…
Nie mówię Mu tego, co by Go nie drażnić a Basi w tym czasie udaje się rozwiązać zagadkę.
Ma liczby, teraz musi je poukładać we właściwą kolejność i otworzyć walizkę – tam są narzędzia, którymi mnie uwolni.
IHRE PAPIERE, BITTE
Kolejny punkt to harcerze, u których trzeba rozwiązać szyfr podstawieniowy.
Jeśli nam się to uda, dostaniemy od nich wskazówki w którym miejscu wolno przekroczyć nam drogę szybkiego ruchu (przepusty pod jezdnią) oraz przepustkę, którą trzeba okazać stacjonującemu tam…Wehrmachtowi!
Udaje nam się rozwiązać zadanie i dostajemy prawdziwą przepustkę – dokument ze zdjęciem i adnotacjami urzędowymi:
- okazywać bez wezwania
- strażnik ma prawo otworzyć ogień bez ostrzeżenia
Musimy upodobnić się do osoby na zdjęciu oraz przekonać Oficera Wehrmachtu – ponoć wielkiego służbistę – aby nas przepuścił.
Robi się niesamowity klimat. Uwielbiam takie akcje
Szykuję się zatem na rozmowę z Oficerem Dyżurnym. Zamierzam Go zaskoczyć niespodziewanym atakiem – nie, nie chodzi mi o „z kopyta w plery” ale o nakrzyczenie na Niego, że utrudnia nam ważną misję i pogrożenie Mu donosem do Feldmarszałka. Coś na kształt akcji z filmu „Walkiria”.
Szykuję sobie tekst postaci:
“Wir sind Offizieren im Dienst. Wir konnen nicht hier warten. Sie storen. Rufen Sie den Generalfeldmarschall an! „
Okazuje się jednak, że Oficer zachwyca się naszymi kaskami i wcale nie trzeba się z Nim kłócić, aby nas przepuścił. Fajnie, ale z drugiej strony trochę szkoda klimatu. Inna sprawa, że dotarliśmy na ten punkt w 3 ekipy, więc rozmowa w klimacie mogła by się nie udać bo nie wszyscy potrafią się wczuć.
Następny punkt to także żołnierze, ale tym razem pada w naszą stronę „Zdrastwujtie, Tawarisz. Wnimanie MINY” . Krasnaja Armia ciepło nas wita na swoim…polu minowym.
W GROCIE KRÓLA…DREWNA?
Zaraz po rozprawieniu się z Armią Czerwoną wpadamy na punkt obsługiwany przez Sekcję Grotołazów Wrocław. Do wykonania jest jedno z 4 losowanych zadań. Podział prac słuszny: ja losuję, Basia wykonuje.
Wylosowałem jej „drewnianą jaskinię”. Musi przejść przez bardzo wąskie przejście imitujące zwężenie się jaskini. Co tu dużo pisać – sami popatrzcie.

Na koniec SGW robi nam pamiątkowe zdjęcie, które udostępni po rajdzie na swoim FB.
Lecimy dalej.

Wypadamy z lasu, skręcamy na asfalcie i ciśniemy ile fabryka dała. 35km/h jest MOC. Mijamy jedną ekipę, drugą ekipę, trzecią ekipę. Ciśniemy aż do granicy lasu. LASU? Jak to lasu? Przecież mieliśmy jechać przez miejscowość.
Patrzę na mapę i pytam:
- Mała skręciliśmy w prawo, prawda?
- Nie, w lewo. Krzyczę za Tobą od kilometra, że źle ale ciśniesz jak opętany
- Doskonale, wybornie…
Wracamy. Mijamy jedną ekipę, drugą, trzecią…te same, tylko w drugą stronę. Dziwnie na nas patrzą…
Następny 2 punkty idą szybko, acz czas zaczyna nas coraz bardziej gonić. Jest już po świcie, a trasy przed nami jeszcze sporo. Na jednym z wspomnianych punktów musimy przeprawić się przez most linowy. Fantastyczne zadanie, bardzo nam się podobało.
TAJEMNICZY PUNKT P
Nadszedł czas na zaatakowanie punktu P. Wykreślamy na mapie zadane okręgi i otrzymujemy 2 hipotetyczne punkty P. Na odprawie powiedzieli „szukaj wskazówek – jeśli nie znajdziesz rzuć monetą i niech o ona zadecyduje o losie twojej drużyny”.
Dwa miejsca: jedno to dawna piaskownia, drugie to Grób Nieznanego Żołnierza w środku lasu.
Wybieramy Piaskownię –sugerując się, że„ P” jak piaskownia.
W bazie po rajdzie dowiem się, że były 2 punkty P (rewelacja!!!) i niezależnie od wyboru można było ten punkt zaliczyć, jeśli się go tylko znalazło.
Miejsce na punkt rewelacyjne – sami zobaczcie:

Zostaje nam niecałe 3h do limitu czasu i 3 punkty. Wydaje się to formalnością, ale w tym miejscu los postanowił z nas zakpić. Postanowił poddać nas iście morderczej próbie, której nie podołał niegdyś koń Artax – kto zna film „Niekończąca się opowieść” ten wie o co chodzi. Podobnie jak Artax i Atreyu znaleźliśmy się…
W BAGNACH ROZPACZY
Z punktu P postanawiamy udać się na kolejny punkt drogą koło starej przepompowni. Odchodzi ona od drogi, którą przyjechaliśmy na pkt P, gdzieś w połowie wielkiej łąki. W praktyce jednak do starej piaskowni nie przyjechaliśmy drogą, ale lekko wydeptanym pasem łąki – odbicia w kierunku przepompowni także nie widzieliśmy.
Oznacza to, że drogi te istnieją tylko na mapie i dawno zarosły przez ogromną łąkę (ta łąka jest naprawdę duża – ma tak dobrych kilka kilometrów).
Postanawiamy się „wyazymutować z kompasem” na dawną przepompownię, bo objechanie tej łąki zajmie strasznie dużo czasu – trzeba kombinować przez oddalone miejscowości bo nie ma innych dróg. Ruszamy zatem „na szagę”, nie wiedząc że będzie to największy nasz błąd na tym rajdzie – o ile nie ever.
Zaczynamy iść przez mokrą, wysoką trawę (rosa). Z każdym metrem łąką jednak dziczeje, pojawiają się osty, pokrzywy, kolczaste krzaki itp. Idziemy jednak dalej za wskazaniem kompasu. Dosłownie po chwili wkraczamy w królestwo pokrzyw – niektóre z nich sięgają do klatki piersiowej. Wszystko jest także mokre od porannej rosy. Nie mija kilka minut jak jesteśmy mokrzy i poparzeni. Bardzo poparzeni. Odnajdujemy jednak budynek starej przepompowni. W zasadzie to ruiny zarosłe jeszcze większymi pokrzywami – niemniej, teraz już powinno być bliżej niż dalej. Na północ lub na wschód od ruin aż do granicy lasu. Ruszamy, ale kierunek północny odcina nam rzeka. Według mapy powinien być tu mostek i droga za nim, ale nic z tych rzeczy się tu nie pojawia – są tylko pokrzywy. Nie uśmiecha nam się wracać przez nie (bo szliśmy tu z 10 minut i to cały czas przez morze tych diabelnych roślin), więc brniemy dalej – wschód nas także urządza.
Poglądowo wygląda to tak:

Przecinamy kolejne cieki wodne – jedne mniejsze, inne większe. Pokrzywy zamieniły się w szuwary. Grunt pod nogami to błoto, jest bardzo podmokło ale da się iść. Szuwary stają się coraz wyższe, w pewnym momencie niektóre są naszej wysokości więc widoczność staje się bardzo ograniczona.
Na horyzoncie widać jednak korony drzew – granica lasu, tam chcemy dotrzeć. Nagle drogę odcina nam kolejna rzeka, także nie do przejścia zmuszając nas do skrętu na południe.

Południe nie urządza nas w żaden sposób, ale nie mamy wyboru – tzn można się cofnąć, ale do starej przepompowni mamy już kawał drogi, a powrót do punktu P i szukanie innej opcji to było by teraz 40-50 min w plecy. Szukamy przeprawy przez rzekę, która nas odcina.
Z każdym krokiem jednak przecinamy kolejne cieki wodne a rzeka wydaje się rozszerzać a nie zwężać – nigdzie nie ma się jak przeprawić. Nagle – TRACH – kolejna rzeka i mamy już zupełnie fatalny kierunek zachodni…

Co gorsza gruntu już nie ma właściwie wcale, czasami idziemy po kostki w wodzie i błocie. Szuwary nadal przysłaniają widoczność, każdy krok to spora utrata energii bo zasysa buty, rower trzeba nieść a i tak utyka w roślinności.Wściekli postanawiamy wrócić do głównego koryta, ale nie chcemy wracać po kwadracie bo to kawał drogi, tylko idziemy na azymut na północ… błąd, błąd, błąd.
Wchodzimy jeszcze głębiej w bagna. Część cieków wodnych jest do przejścia, część nie – więc ciągle skręcamy, staramy się wyminąć, potem korygujemy, przekraczamy kolejne rzeczki. Nagle nas znowu odcina…
Nagle uświadamiamy sobie, że jesteśmy gdzieś pośrodku bagna – nie umiemy wrócić się po własnych śladach. Część rzek jest do przejścia, część nie – co sprawia, że zaczynamy chodzić w kółko. Widzimy to na kompasie. Krążymy po bagnie i nie umiemy z niego wyjść!
Poglądowo oczywiście (X to nasze położenie) – bardzo poglądowo, bo nasza widoczność to 4-5 m szuwar przed nami, a przebiegów tych strumieni nie znamy

Pierwszy raz w życiu mamy taką sytuację – wiemy gdzie jesteśmy na mapie, wiemy gdzie chcemy iść, a nie jesteśmy w stanie. Nie jesteśmy też w stanie się wrócić. Utknęliśmy na dobre.
Zgubiliśmy się w życiu nie raz, ale taką sytuację mamy po raz pierwszy.
Jest jeszcze jedna zmienna w tym równaniu – komary. Wjechaliśmy im na chatę, wpadliśmy im na kwadrat, niemal słyszę jak krzyczą „O chipsy przyszły”. Są tu ich 1000-ce. Koszmar.
Brodzimy w wodzie, poniżej kilka zdjęć jak o wyglądało.
Mija 1,5 godziny a my nadal chodzimy w kółko po bagnie – o którym dowiem się później z internetu, że nazywa się „Użytek Zielone Łąki” i „Rozlewiska Moczarki” (jak miło prawda….). Próbujemy iść na północ lub wschód, ale ciągle nas „zawraca” jakaś rzeka. Czasem wpadamy w błoto do połowy łydki. Masakra. Jest naprawdę źle bo wiemy już, że przepadło miano Tropiciela – nie zaliczymy wszystkich punktów w limicie czasowym, ale co gorsze zaczyna być realne że nie dotrzemy do bazy w limicie czasowym z tym co mamy. Minęło 1,5h a my nadal nie potrafimy wyjść z tej pułapki. Poparzeni, pogryzieni, wściekli, przybici i zniechęceni…tylko co dalej.
Nie ma nawet jak: „pierdol***ć tym wszystkim i wyjechać w Bieszczady” bo najpierw trzeba wyjść z tego bagna.
Dobra, krytyczna sytuacja wymaga niestandardowych rozwiązań – pada pomysł: „przeprawmy się przez rzekę na dziko”. Trzeba będzie wejść do wody po pas z rowerem nad głową, ale przejdziemy dalej – na wschód lub północ. I tak jesteśmy cali mokrzy. Szukamy stosunkowo wąskiego kawałka rzeki, ale nim wejdę chcę wiedzieć w co wchodzę – biorę kawałek drąga z krzaków i wkładam. Dość głęboko, ale dotykam dna…a tu drąg MLASK i ciężko go wyjąć, tak go zasysa. Dno to muł. No nie ma bata przez to przejść…Abstrahując od doznań estetycznych, to może być nawet nie do końca bezpieczne.
Koszmar. Ten pomysł odpada.
Stoimy pomiędzy rozlewiskami, a komary mają prawdziwą ucztę. Co dalej?


Artax, koń który utonął w Bagnach Rozpaczy…jakoś tak przypomina mi się „Niekończąca się opowieść”. Nie mówię jednak o tym skojarzeniuBasi, bo widzę że Ona ma już bardzo dość.
Ja też nie jestem w dużo lepszym stanie psychicznym.
Można go opisać „K***A, CHCĘ STĄD WYJŚĆ. NATYCHMIAST!!!”
Najgorsza jest złudna nadzieja – widzimy drzewa, tam musi być początek lasu. Przedzieramy się tam, a drzewa stoją w wodzie. Za nimi dalsza część bagien. To nie była granica lasu, zagajnik pośrodku moczarów – jak na zdjęciu powyżej.
Staramy się zorientować gdzie będzie najkrócej do któregokolwiek końca tego bagna. Chrzanić północ i wschód, południe jest zajebistym kierunkiem jeśli tylko tam jest bardziej sucho J
Walimy na południe – gdzieś na horyzoncie widzę kable, linia wysokiego napięcia. Słup na pewno nie stoi na największym bagnie. Próbujemy się tam kierować. Finalnie im bliżej słupa tym coraz bardziej sucho, nadal roślinność wysoka i szuwarowopodobna ale grunt twardszy.
Udaje się dotrzeć do słupa i dalej na południe, do torów.
Straciliśmy ponad 2h…miano przepadło. 3 punkty do zrobienia plus powrót do bazy a zostało 45 min.
Postanawiamy zaliczyć jeszcze jeden punkt, ten po drodze do bazy i potem zastanowić się co dalej.
Najważniejsze, że udało się wyjść z tej koszmarnej pułapki.
FINISH – ARAMIS STYLE
Docieramy na punkt zaraz za torami kolejowymi. Podbijamy się i chwilę rozmawiamy z obsługą. Są zaskoczeni jak wyglądamy – przemoczeni, ubłoceni jakby przed chwilą przeszedł jakiś wodny armagedon. Mówimy w 2 zdaniach co się stało i mówimy, że jesteśmy wściekli bo miano nam przepadło. Wściekli i przygnębieni. Wtedy odbywa się kluczowy dialog Basi z obsługą punktu:
Obsługa: Może zdążycie, ile macie czasu jeszcze. Jest 7:40
Basia: Do 8:20. 40 minut
Obsługa: 40 minut…uh. Trochę ciężko, punkty nie są daleko, ale 40 minut to trochę mało.
Trochę mało co…nie powiedział „nie ma szans”, „pozamiatane”, „to niemożliwe”. Powiedział „trochę mało”.Ta myśl wierci w umyśle.
Basia mnie pyta: to co robimy?
„Wracamy do bazy w limicie czasu, ale bez kompletu czy robimy wszystkie punkty i przyjeżdżamy trochę spóźnieni”
Trochę spóźnieni…trochę mało…znowu to trochę.
Odpowiadam: „Wybieram opcję numer 3”
Basia: „Czyli…?”
Komplet w limicie czasu!! Ale nie mówię tego na głos. Zamiast tego mówię: „wrzucaj trójkę”.
Mój umysł jest już gdzieś indziej, widzę tylko zegar i drogę. Nie dochodzi do mnie co Basia mi odpowiada, nie słyszę też co mówi na to obsługa punktu. Zegar i droga. Nie ma w mojej głowie miejsca na nic więcej.
40 minut, nie wiem czy to realne, ale postanawiam postawić wszystko na jedną kartę.
Ruszam z kopyta, Basia za mną. Słyszę że krzyczy „ale co robimy?”.
Nie odpowiadam, cisnę. Nie chcę zapeszać. 40 min, jeśli zdobędziemy jeden punkt i zdołamy tu wrócić w 20 min to jest szansa. Stąd do ostatniego punktu jest krócej niż do tego, na który właśnie ciśniemy. Jeśli obecnie atakowany zaliczymy w 20 min, to ten ostatni także w 20 minut wyrwiemy. Cisnę przez las, Basia za mną –myślę jedź, nie zwalniaj, zabijesz mnie w bazie za ten pomysł, ale teraz JEDŹ, JEDŹ, JEDŹ !!
Wpadamy na punkt – czas 11 minuty. Podbijamy kartę i teraz powrót. Kolejne 11 minut, jak od linijki. 22 minuty na punkt i powrót. Miało być 20, mamy opóźnienie ale ostatni punkt jest bliżej niż był ten. Bliżej = nie potrzebuję 22 minut. Może 18 wystarczy!
Napieramy, krzyczę do Basi że zdążymy!
Przecinamy drogę i wpadamy w kolejny las. Staramy się nawigować„w locie” czyli bez zatrzymania: w lewo, w lewo, w prawo, druga w lewo, prosto, w lewo…jest ciężko bo szarpie na korzeniach, a my mamy pełen gaz. Byle się nie pomylić, byle się nie pomylić.
Koniec drogi, skręt w lewo lub prawo. K***A. Czyli gdzieś nam jedna ścieżka uciekła…pomyliliśmy się. W lewo czy w prawo? Gdzie jest ta Diabelska Góra (tak się nazywało miejsce, gdzie był ostatni punkt)?
Chcę jechać w prawo – kompletnie na czuja. Basia mówi: „NIE. Mamy 10 minut do dyskwalifikacji, w prawo jedziemy ‘OD BAZY’. Rąbneliśmy się gdzieś w tym lesie. Nie wiemy gdzie dokładnie, lećmy na bazę aby nie było dyskwalifikacji”.
To rozsądne, skręcamy zatem w lewo. No trudno, jednak się nie uda. Szansa była i tak mała. Mamy 10 min na powrót do bazy. Klnę pod nosem i jedziemy, nagle kątem oka dostrzegam ścieżkę – idzie w górę, ostro w górę. HAMULEC. To będzie tu. DIABELSKA GÓRA. O dzięki Ci Mała,że wybrałaś w lewo – poprowadziłaś nas przy samej górze. Basia jeszcze tego nie widzi, pyta mnie co robię.
Myślę: JAK TO CO? ZWYCIĘŻAM !!!
To przecież tutaj. Zostawiamy rowery i wbiegamy prawie po pionowej skarpie – jest punkt.
PODBIJAJ !!! wyję do obsługi. Dostajemy wpis, jest 8:12. 8 minut. Zbiegamy w dół, wskakujemy na rowery i kręcimy ile się da.
Jest 8:19 gdy wpadamy na teren bazy. 8:20 gdy zdajemy karty. Udało się.
Nie wierzę, ale udało się.
Miano TROPICIELA zdobyte, po raz 3-ci.
Leżymy na trawie przed bazą…z trudem łapiemy oddech. Teraz mogę umrzeć. Wyprawcie mi jednak pogrzeb godny TROPICIELA J
Walka jak o złoto z Markiem na Mistrzostwach na Rapierze. Emocje podobne, ból ten sam :D
Kategoria Rajd, SFA
IROKEZ 2016
-
DST
110.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dwa lata trzeba było czekać na drugą edycję imprezy, ale doczekaliśmy się.
Tym razem baza jednak nie była w Żelazku, ale w Nowej Górze (okolice znanego i lubianego, acz nielichego podjazdu w Miękini).
Rogaining czyli nikt nie zrobi całej trasy, a punkty w terenie mają punkty przeliczeniowe w zależności od odległości od bazy i trudności nawigacyjnej. Innymi słowy - kluczowa jest TAKTYKA !!
Zrywamy się wcześniej rano w sobotę i lecimy do Nowej Góry. Jadąc autem planujemy nie finiszować w ostatnich sekundach rajdu, bo górka w Miękini skutecznie może pokrzyżować nam plany. Trzeba uwzględnić, że powrót do bazy to będzie naprawdę długi i mozolny podjazd, którego nie można zlekceważyć.
Przybywamy na miejsce i rejestrujemy się w bazie. Pierwsza miła niespodzianka - COMPASS rozdaje starsze edycje map za darmo (szarpałem jak Reksio szynkę) oraz sprzedaje z 30-40% zniżką nowe wydania map (targałem jak komornik telewizor). Finalnie już przed zawodami, mamy jakieś 15 map w ręku.
O 9:30 zaczyna się odprawa - dostajemy dwa ogromne arkusze map.
Jakby ktoś chciał je zobaczyć, to są dostępne na stronie imprezy ----> http://irokez24.pl/
Postanawiamy najpierw uderzyć na północny-zachód, lasami aż pod Bukowno. Potem na południe aż do Puszczy Dulowskiej, a stamtąd przeskoczyć na drugą mapę i wyhaczyć z niej wszystko, a no co zostanie czasu.
Godzina 10:00 - start. Ruszamy.
Ruszamy na pkt 32. Dość ławo znaleziony z dojazdem niemal pod sam punkt.
Teraz szukamy jaskini (pkt 56) - tu trzeba trochę pochaszczować za nią, ale udaje nam się ją znaleźć. W lesie jest przepięknie:


Opis punktu: DÓŁ. Wszystkie pięknie, ale po 3679-tym dole, pozostaje nam do zbadania tylko 4967 dołów. Masakra jakaś. Dół za dołem, dołem pogania. W końcu udaje się nam znaleźć punkt, ale godzina w plecy jak nic - tzn. godzina na spacery po lesie, po jakimś nie takim łagodnym zboczu.

Tak, tak...przyszliśmy "z głębi" tego zdjęcia :)
Kolejny ruchem jest przelot przez Bukowno na znany nam parking nad dawną kopalnią i lecimy po najdroższy punkt na tej mapie - 91.
Łapiemy go i dalej przez kopalnię ku Diable Górze. Wymijamy ją jednak, nie pchając się tym razem na jej szczyt i jedziemy po 46.
Tutaj ukrywamy rowery w krzakach i idziemy z buta pod nielichą górkę, na azymut od głównej drogi. Jest trochę podejścia ale łapiemy 46-stkę.
Zaczyna się weryfikacja planu. Mieliśmy jechać na 74, ale ten punkt jest dość daleko i sporo czasu stracimy jadąc po niego. Uznajemy, że się nie opłaca, lepiej kontynuować pętlę po zagęszczeniu punktów, a nie jechać specjalnie po jeden tam i z powrotem.
Odpuszczamy 74 i lecimy na przez Płoki na 67 (ścieżkami "na południe").
Wyliczamy gdzie powinien być i odbijamy ze ścieżki na azymut - chwila poszukiwań i jest.
Lecimy dalej przez Psary i atakujemy 66 - piękny wąwóz!

Czas leci nieubłaganie, zbliża się godzina 16:00. Musimy znowu weryfikować plany - kwintesencja rogainingu!!
Miało być teraz 45 i 73, ale odpuszczamy na rzecz Puszczy Dulowskiej (płasko i sporo punktów). Leciemy na 72, gdzieś tam zostawiając sobie opcję powrotu po 73, jak się uda (ale od południa - od Puszczy).
Ruszamy w Puszczę ale te punkty to nie główne ścieżki znanej nam Puszczy a mokradła :)
Zaczyna się zabawa z bagnami.

Finalnie jednak objeżdżamy mokradła w trójkę i 65 łapiemy od porządnej drogi.
Teraz skok na 42, Grzesiek nas wyprzedza i wracając z punktu krzyczy "podjechałem pod sam punkt!!" - za chwilę wiemy już o co Mu chodziło, rzeczywiście podjechać pod punkt to nie taka prosta sprawa. Jest dość grząsko, ale się udaje :)
Skaczemy po 54, który łapiemy dość łatwo ale postanawiamy nie wracać po 73, tylko cisnąć na zachód. Znowu, sporo czasu by nas kosztował skok po 73, a tak kierujemy się na 31 i potem na 53.
Ruiny pod 31 poszły szybko, bo zaatakowaliśmy od drogi, ale pod 53 było ostre podejście z buta. Kolejna "dobra techniczna skarpa" do pokonania :).
Przeskakujemy na drugą mapę - dochodzi 20:15. Zostało już bardzo mało czasu (limit do 22:00 a Miękinia nie wybacza błędów).
Łapiemy zatem jeszcze 41 i 61 i kierujemy się na bazę. 61 to jest MEGA punkt --> ogromna skała, chore nachylenie stoku, wspinaczka na czworakach, zjazd na butach. Doskonały punkt !!!
Jest 21:20 kiedy wpadamy do Krzeszowic. Chcielibyśmy złapać jeszcze 63 i 35 po drodze, ale nie ryzykujemy. Podjazd pod Miękinie gdy ma się ponad 100 km w nogach nie idzie szybko. Ale mamy zapas, nie trzeba finiszować w typowy dla nas, morderczy sposób.
Do bazy docieramy koło 21:45.
Nasz wynik to ponad 1000 punktów przeliczeniowych, co Basi daje 5-te miejsce. Niezły start i świetny rajd. Compas pokazał klasę i to po raz kolejny. Czpaki z głów bo trasa fantastyczna (mówię to z pełną świadomością że całej nie widziałem :P)
Kategoria Rajd, SFA
Hardcore weekend majowy - część 2
-
DST
85.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ludy, które nas dobrze znają wiedzą, że właściwie nigdy nie narzekamy na regulaminy, zasady czy organizację, bo zdajemy sobie sprawę jak ciężką pracą jest przygotować profesjonalny rajd. A my tą pracę zawsze staramy się docenić!
Podobnie będzie i tym razem, ale - jak nigdy - pojawią się również pewne przemyślenia i komentarze, a może nawet pewne słowa krytyki. Powód? Po prostu nasz pierwszy "RAJD 360" otarł się o kilka ważnych kwestii, o których nie sposób nie wspomnieć. Otarł się dużo bardziej niż wszystkie inne rajdy do tej pory!
No, ale od początku...ostrzegam jednak, relacja będzie długa.
WSTĘP:Po 7:00 rano żegnamy się z Organizatorami i Uczestnikami Rudawskiej Wyrypy. Fajnie by było zostać i pogadać trochę dłużej, ale musimy uciekać aby zdążyć zdać przepaki w bazie Rajdu 360. Opuszczamy zatem "Janowice Niemałe" i lecimy do Szklarskiej Poręby.
W Szklarskiej meldujemy się po 8:00 i zdajemy przepaki. Okazuje się, że odprawa już się odbyła, więc po rejestracji "otrzymujemy" jej skróconą wersję. Rajd będzie składał się z następujących części:
- Zadanie logiczne na starcie (aby rozbić stawkę na wejściu) - bardzo dobry pomysł !
- Etap biegu na orientację 1 (około 7 km po Szklarskiej Porębie)
- Etap rowerowy 1 (około 32 km)
- Etap kajakowy (około 20 km, podczas tego etapu Zadanie Specjalne)
- Trek (około 26 km, trzeba jakoś wrócić po rowery)
- Etap rowerowy 2 (około 36 km)
- Etap biegu na orientację 2 (9 km po lesie)
- Etap rowerowy 3 (finisz 12 km z Zadaniem Specjalnym pośrodku)
To co na wejściu nie podoba nam się w regulaminie (i co będzie się za nami ciągnąć do końca rajdu) to:
Do nas ten pomysł zupełnie nie przemawia, zwłaszcza na rajdach wielo-dyscyplinowych, gdzie słaby wynik treku możemy nadrobić napieraniem na rowerze. Tutaj limity są ostre, zwłaszcza dla tych "niebiegających".
Nasza trasa ma limit 34 godzin, słownie TRZYDZIESTU CZTERECH GODZIN, a mamy być np. na pkt 7 najpóźniej o 02:30...
A co jak nie będę? To co wtedy?
Patrząc w regulamin, nie zaliczam pkt nr 7, a trzeba mieć komplet aby nie mieć NKL'a...
Logicznie rozumując już o 2:30 dostaję NKL, mimo że nadal mam pół nocy i cały kolejny dzień do końca limitu rajdu!
Z drugiej strony, na etap rowerowy o długości 36km jest limit 6h!!
Dla nas zupełnie niepotrzebne zamotanie sprawy.
Niemniej limity na punktach to zło....
Zostawmy na razie tą sprawę, choć ten temat jeszcze wróci...gdy dopadnie nas nocą.
START:

Znaków możecie użyć dowolną ilość byle równanie było matematycznie poprawne.
Innymi słowy tworzycie potworki postaci: (-x+(x*x)):pierw(x) = y
Limit tego etapu i pierwszego biegu to godzina 12:00, więc trzeba pamiętać, żeby zdążyć te 10 km po Szklarskiej zrobić. Robimy bezbłędnie 9 równań na 10 (nie idzie nam na szybko wymyślić rozwiązania dla 6-tek). Zdajemy zadania o 10:20, dostajemy 10 min kary i ruszamy w Szklarską....5 minut później, idąc pod nielichą górę rozkminiamy jak banalna była 6-stka. Niemniej nie wpadliśmy na mając zegarek Damoklesa nad głową.
LUSTRO ! Mapa jest odbita lustrzanie i to dwukrotnie, zarówno względem osi X jak i osi Y.
Mamy godzinę czterdzieści na zrobienie kilku punktów na terenie miejskim. Praca z mapą idzie nam bardzo dobrze, ale limit czasu jest dla nas ostry.
ETAP ROWEROWY 1
"tam gdzie zaczyna się rywalizacja, tam często kończy się zdrowy rozsądek"
(Organizujemy zawody na 50-60 luda z bronią, więc coś o tym wiemy...).


Northshore'y na Bobrze.
ETAP KAJAKOWY
Przenośka 2 i katastrofa
Najgorsze jednak jest to, że cały mój rowerowy plecak jest pełen wody. Wszystko pływa: dętki, łatki, pompki, jedzenie, ubrania dodatkowe itp. Istny dramat.
Chociaż i tak powinniśmy być szczęśliwi, że nie zaliczyliśmy wywrotki.
Na FB stronie TEAM360 jest wiele filmików z tamtego miejsca i różnych wywrotek/zatopień itp.
Próbujemy wdrapać się na wielką skarpę z tym cholernie ciężkim kajakiem. Zespół OSA OPOLE walczy obok. Musimy pomóc sobie nawzajem, bo nie idzie wytachać tych kajaków po zboczu. Obchodzimy jaz i płyniemy dalej. Morale siadło bo cały sprzęt "dostał w kość porządnie"

Zadnie specjalne numer 2
Przenośka 3

Przypomina mi się kawał:
Siedzi sobie wędkarz nad rzeka i łowi ryby. Nagle coś mu się tak zdało, że z daleka-daleka słyszy cichutkie "spieeerdaaaalaaaj.....". Chwilę sie zastanowił... nie, no wydawało się, nie ma co zawracać sobie tym głowy.
Siedzi dalej i nagle troszeczkę głośniej "spieerdaalaj...". Trochę się tym już zdenerwował, rozejrzał się dookoła... cisza.... Nic to, lowię dalej - pomyslał... Po kilku chwilach jeszcze wyraźniejsze... "Spierdaaalaj". Zerwał się zdenerwowany na równe nogi... ale znów cisza....
No niestety znów po paru chwilach, teraz już głośno i wyraźnie słyszy "SPIERDALAJ". Zerwał się, serce mu wali, już miał uciekać, gdy nagle:
rzeką płynie kajakiem koleś, ale zamiast wioseł ma w rekach patelnie i nimi odgarnia wodę... Wędkarza to trochę rozbawiło, wiec zagaduje do gościa:
- Panie, a nie wygodniej wiosłami?
- SPIERDALAJ!!!
...nie mam wprawdzie patelni, ale cisnę przez las. Mam ochotę zapytać kogoś: "Panie dobrze płynę bo mi się coś z mapą nie zgadza". Jest wesoło, ale czas ucieka a pokonywanie tych przenosiek trwa niemiłosiernie długo.
Przenośka 4
Bieg środkiem Bobru
TREK
Szybko się przebieramy i ruszamy w las. Nawigacja idzie nam bardzo dobrze, ale czas nie jest łaskawy dla "niebiegających".
Kiedy byliśmy tu ostatnio był niedostępny dla zwiedzających, więc jest nareszcie okazja go zobaczyć. 6-stka też wchodzi łatwo i zaczynamy dłuuuuugi spacer na 7-mkę. Zajmuje nam on koło półtorej godziny, ale docieramy po wskazaną górę.
Udaje nam się wdrapać na szczyt, który robi niesamowite wrażenie - ogromna płaska platforma skalna z doskonałym widokiem na całą okolicę. Nie ma jednak punktu...obchodzimy szczyt w kółko i nic. Pojawia się pomysł "nie ta góra?" - nogi miękną na taką myśl. Patrzymy na mapę - nie ma szans, że to nie ta góra. To musi być tutaj !
Jest 2:40 nad ranem, spóźniliśmy się na ten punkt - limit rajdu to 20:00, ale 7-mka według regulaminu jest niezaliczona. Czy to oznacza NKL, skoro trzeba mieć wszystkie punkty?
Razem odnajdujemy pkt 8-my (również po limicie czasu - około 20 min) i ruszamy na przepak do Siedlęcina - tam gdzie zostawiliśmy rowery. Docieramy tam o 5:30 czyli 30 minut po limicie na ten punkt. Sędzia na punkcie nie pozwala nam zarejestrować chip'ów bo "jest już po czasie".
Taką sugestię organizatorzy zrobili w bazie przed rajdem!!
Zapis w regulaminie mówi, że zespoły który się wycofają/odpadną wracają do bazy na własną rękę. Nie wiem - podkreślam NIE WIEM - czy tak by się stało, ale jeśli dotarlibyśmy do Siedlęcina po nocy na butach i okazała by się, że pół godziny temu ktoś nam zwiózł rowery do bazy to bym się wk***** nieprzeciętnie i byłby to nasz ostatni raz na rajdzie TEAM'u 360.

Dalej lecimy zielonym szlakiem na Staniszów, a potem na Marczyce. Później przelot na Piechowice i mozolna wspinaczka pod schronisko "Złoty Widok". Ponownie zapas czasowy ogromny względem limitu tego punktu, co jeszcze bardziej potęguje uczucie absurdu jeśli chodzi o nocny trek po górach...

ETAP BIEGOWY 2
Pod schroniskiem otrzymujemy nową mapę i zaczynamy kolejny etap pieszy "TRZY JAWORY".
Komplet bez kompletu
Niemniej dochodzi do innej kuriozalnej sytuacji.
Kombinuję, że to dlatego, że na 7-me i 8-mce nie było sędziów. Zarejestrowaliśmy chip'y nie bacząc na to, że jesteśmy spóźnienie. Na 9-tce sędzia nie pozwolił nam na rejestrację chipa, co ostatecznie daje 24 punkty zarejestrowane - brak jednego punktu.
Tym śmieszniej, że to punkt przepakowy, a którym odebraliśmy rowery więc musieliśmy tam być, gdyby ktoś miał wątpliwości.
Tym samym mamy komplet bez kompletu.
Śmiejemy się z tego i idziemy spać bo sen to towar deficytowy w ten weekend.
Kategoria Rajd, SFA
Hardcore weekend majowy - część 1
-
DST
115.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Weekend majowy zaplanowany był bardzo intensywnie.
Najpierw Rudawska Wyrypa (24h ścigania) a potem Rajd 360 (34h ścigania).
Chociaż słowo jadę to eufemizm bo stoimy w 10 km korku w Brzegu.
Maszyny wesoło przerzucają asfalt a my podziwiamy spektakl z oczyma utkwionymi w dal (na jakieś 10 km)
Patrzymy zatem, zastygwszy w zamyśleniu, źrenice karmiąc milionem świateł...szkoda, tylko że czerwonych "stopu".
Stoimy..."i tak minął wieczór i poranek - dzień pierwszy"
Stoimy..."i tak minął wieczór i poranek - dzień drugi"
Udało się, jedziemy dalej. Mieliśmy być na 21:00, a wygląda na to, że spóźnimy się na odprawę o 22:30, bo ktoś źle zdefiniował warunki BRZEG'owe funkcji drogi.
Janowice Wielkie. Dotarliśmy. Wszyscy już czekają. Chwytamy rowery i uderzamy na odprawę, a Robert już zaczyna:
Robert: wichry wyrwą drzewa, rozstąpi się ziemia a wody potopu...
Dobra pogodę już znamy, teraz parę słów o trasie.
OS planujemy robić za dnia, na zakończenie pętli.
(Gdyby ktoś chciał to na stronie Wyrypy są udostępnione mapy).
Wyruszamy na punkt 71, jedziemy wzdłuż Bobru - nie zaczynamy od gór aby się trochę rozgrzać (w końcu niby nadal mam szlaban na rower z tym kolanem...). Jedziemy przez Trzcińsko a burki nas gonią aż miło. Jak ja nienawidzę takich głupich psów...
Docieramy do przejazdu kolejowego i potem drogą gruntową kierujemy do polany. Ukrywamy rowery i wchodzimy w las szukać skały na zboczu.
Przetyralliśmy górę 3 razy, dwukrotnie schodząc do rowerów i próbując ponownie, ale za trzecim razem zeszliśmy jakoś dziwnie. Dotarliśmy na inną polanę, nasza nie miała betonowych słupków ogrodzenia. Nie do końca wiemy gdzie jesteśmy i nie do końca wiemy, gdzie są rowery....Jak było w "300"? A GOOD START !!!
- No dobra wiemy, że jesteśmy na polanie
Próbujemy się uspokoić. Tylko spokojnie. Nie dać się ponieść....Wrócimy po śladach, przez górę. Próbujemy ponownie wejść na szczyt, ale góry NIE MA !!! wszystkie drogi z polany prowadzą w dół. No jaja...Bosko. Zgubiłem rower, zgubiłem się, a teraz jeszcze zgubiłem górę. BOSKO.
Dobra, odnajdźmy linię kolejową, tam się zorientujemy i wrócimy do rowerów od torów, jak przyjechaliśmy.

Ruszamy w kierunku Jeleniej po 51. Po drodze przejeżdżamy przez stację Wojanów, a tam...PENDOLINO !!! No noc cudów w Rudawach.

51 - ruiny, łatwo odnalezione, teraz na południe.
Czas pomału zacząć wjeżdżać w Rudawy.
Na punkcie 88 jesteśmy jak już świta. Jest ujemna temperatura, na łące trawa biała od szrony, wstają lekkie mgły - jest pięknie. A skoro jest pięknie, to robimy popas :)
Chwilę później odbijamy z drogi i dość łatwo znajdujemy punkt.
Teraz atak na Kamienną Ławeczkę, czyli podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności". Warto było jednak, ponieważ to jeden z najładniej położonych punktów na Wyrypie.

Kolejny punkt to schronisko "Szwajcarka". Tu robimy dłuższy popas: 8 naleśników z serem, 3 krokiety i tost na 2-jkę.
Od razu robi się lepiej na duchu.
Dobrze zjeść ciepłe śniadanie po nocy w lesie.
"I haven't got all day... actually, I do. I have all the time in the world!"
Ruszamy dalej i atakujemy OS. Znamy ten OS z dwóch poprzednich Wyryp, więc idzie nam w miarę nieźle, co nie znaczy że nie ma podjazdów - to Rudawy, tu gdzie się nie ruszysz tam będzie podjazd. Na OS'ie Basia zgłasza awarię: odpadł koszyk od bidonu.
Ja się pytam JAK to Szkodnik dał radę uczynić? JAK JAK JAK?
Kończymy OS i zjeżdżamy do bazy koło południa.
Bierzemy drugą mapę i wyruszamy na pętle A. Zaczynamy od krótkiego ataku po 67, następnie szybki powrót i atakujemy podjazd pod Miedziankę.



Zjeżdżamy do bazy koło 21:00. Wypychają nas na 3-cią pętle, ale odmawiamy - mamy w nogach koło 115 km, a w perspektywie kolejnych dni 34-godzinny Rajd 360.
Podsumowując:
bawiliśmy się świetnie w naszych kochanych Górach, acz jeśli mam być szczery nie zachwycił mnie pomysł 3 podobnych pętli. Nie był zły - rzucił w serce Rudaw, robiąc z rajdu prawdziwą Rudawską Wyrypę. Jednak moja dusza eksploratora mówi mi, że wolałbym jednak Rudawy i okolice.

Kategoria Rajd, SFA
RAJD Katowice
-
DST
60.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rajd zorganizowany był perfekcyjnie, ekipa z Silesii jest naprawdę niesamowita w te klocki. O całym evencie możemy wypowiadać się jedynie w superlatywach - to my zawiedliśmy i to w sposób jaki nie powinien się wydarzyć...Cóż, wypadki chodzą po ludziach, ale ludzie po wypadach czasem nie.
No ale po kolei.
Na odprawie dostajemy 2 mapy + kopertę.
Pierwsza mapa to mapa części miejskiej gdzie obowiązuje scorelauf, a druga to mapa Katowic i Lasów Murckowskich, gdzie scorelauf obowiązuje w teorii - tzn. trasa jest ułożona w pętlę, więc wielu możliwości nie ma.
Natomiast kopertę można otworzyć dopiero na punkcie dość daleko oddalonym od bazy - super sprawa, klimat jak w filmach szpiegowskich, brakuje tylko napisu TIBI ET IGNI !!
Planujemy trasę, postanawiamy zacząć od wieżowca "ALTUS". Zadanie to wbiec na 30 piętro.Ciśniemy zatem po schodach w kierunku nieba. Mijamy jakieś ekipy, inne ekipy mijają nas - widać różne podejścia do tematu:
- "Tato, już 10-te!!"
- "Rany, jeszcze 20 pięter"
Wpadamy na 30 piętro i zaliczamy nasz pierwszy punkt kontrolny. To była niezła rozgrzewka! Lecimy schodami w dół i dopadamy do rowerów. Teraz kierunek Międzynarodowe Centrum Kongresowe, gdzie czeka kilka zagadek logicznych.
Anagram oraz zadania matematyczne. Trzeba chwile pomyśleć, ale dajemy radę - punkt zaliczony. Lecimy do centrum Katowic.
Kolejny punkt to sklep z grami, gdzie losuje się obrazki a następnie trzeba szybko wymyślić historię je łączącą.
Dostajemy: samolot, kłódka i żarówka. Basia jak zawsze idzie w klimaty horror:
"To był rutynowy lot. Nic nie zapowiadało tego co miało się stać. Piloci siedzieli w kabinie, gdy nagle ktoś zatrzasnął drzwi za ich plecami...i wtedy zgasło światło". ARGHHH...
Łapiemy dwa klasyczne punkty po drodze i lecimy przez Park z konkretną prędkością i... no właśnie.
Do dziś nie wiem co się stało. Zaliczamy "niesamowitą" kraksę synchroniczną (nie zderzywszy się!).
W tym samym momencie lądujemy na ziemi "waląc betami" o bruk.
Zaliczyłem w swoim życiu niejedną kraskę na rowerze - w górach, w dolinach, na lodzie, na hopach...ale dawno, naprawdę dawno nie walnąłem o glebę z taką siłą.
Straż miejska będzie mieć ubaw oglądając monitoring - dwa rowery w tym samym momencie wykonują synchroniczny "pad na ryj".
No JACKASS...nadal nie wiem co zrobiliśmy, było chyba po prostu bardzo ślisko w tamtym miejscu.
Gorsze jednak, że nie jest to upadek bez konsekwencji. Basia "tylko" mocno się potłukła - dziura w łokciu, obity bark, stłuczone biodro i nadkręcone kolano (przez "tylko" rozumiem brak trwałej kontuzji). Natomiast ja rozwalam/skręcam(?) kolano...i to oczywiście to samo, z którym mam "problemy z więzadłami" od kontuzji złapanej na Mistrzostwach w Szermierce Klasycznej w 2012 roku.
Wiecie, permanentny "niedobór chlorku aluminium" (ALCL3). Jak nie wiecie o co chodzi to wygooglajcie frazę "kolano urazy ACL LCL"...
Nie jestem w stanie stać...Znam ten ból wewnątrz kolana: za pierwszym razem kosztował mnie 10 tygodni rehabilitacji, za drugim już tylko 6...doświadczenie robi swoje! Jakoś zwlekamy się z drogi i siadamy na ławce. Deszcz wesoło sobie siąpi, a my siedzimy w środku parku w Katowicach i zastanawiamy się co dalej.
...pojawia się pomysł wycofania z rajdu - całkiem słuszny i rozsądny. Postanawiam jednak pojechać kawałek i zobaczyć jak będzie - w końcu i tak trzeba do bazy wrócić na rowerze. Nie wiem czy to był dobry pomysł - no dobra, wiem że był zły, ale bardzo nie chciałem zjeżdżać do bazy. Wbrew wszelkiej logice jedziemy zatem dalej z opcją "jak będzie źle to zjeżdżamy".
Prędkość "przelotowa" spada do rekreacyjnej 10-14 km/h i taka utrzyma się do końca rajdu.
Wpadamy na punkt z zadaniem z piłeczkami - trzeba odbić między sobą piłeczkę (przy użyciu paletek) co najmniej 8 razy.
Zadanie banalne ale jesteśmy lekko rozbici...udaje nam się chyba przy 50-tej próbie.
Po zaliczeniu zadania suniemy sobie dalej niespiesznie na kolejne punkty.
Wpadamy na punkt, gdzie trzeba dokończyć cytaty sławnych ludzi - udaje się 5/6.
Chwilę później punkt z zadaniem specjalnym - "skakanie w workach" taaaa fantastycznie...co to jest okrągłe i mnie nienawidzi? Tak zgadza się - to ŚWIAT!
Zgłaszamy, że nie nie ma opcji wykonać tego zadania z tym kolanem. Dostajemy wpis w kartę i lecimy dalej.
Zaliczamy punkt z zadaniem Frisbee i lecimy na plażę - tam czeka nas zadanie kajakowe. Trzeba popłynąć do 2 punktów - zadanie fajne, łatwe i przyjemne. Trochę nas to relaksuje, co bardzo nam potrzebne.
Kolejny punkt to CROSSFIT. Acha...przypomnijcie mi, aby następnym razem rozwalił się PO zadaniach sprawnościowych, wszystkim będzie trochę łatwiej. Jakoś zaliczamy ciągnięcie odważnika przez łąkę i gonimy czołówkę...z naszą zawrotną prędkością 10-12 km/h.
Teraz kierujemy się do Lasów Murckowskich. Strasznie lubię te lasy, to fantastyczne miejsce ale dzisiaj jestem lekko nie w formie.
Lecimy pętle po lasach w kierunku odwrotnym niż sugerowany przez Marcina na odprawie - a co?! BUNT, REBELIA :)
Otwieramy kopertę na wskazanym punkcie, a tam dodatkowa mapa i dodatkowe punkty. Spróbujemy je zaliczyć jednak po pętli Murckowskiej bo - przez to, że jedziemy w odwrotnym kierunku - musielibyśmy zawrócić.
Hmmm, może Marcin nie sugerował kierunku bez powodu...
Kolejny punkt to osławiona "eksploracja hałdy" z odprawy technicznej. Byliśmy tu na Tropicielu, wdrapujemy się pod krzyż, ale punktu nie ma. Ktoś się nie bał i za....brał. Amba fatima, było i ni ma - amba to takie zwierze, co zobaczy to zabierze.
Robimy zatem zdjęcie i "ciśniemy" dalej.
Lecimy głębiej w las i spotykamy... Marcina - super sprawa, sam jeździ po trasie i robi zdjęcia uczestnikom. SZACUN !!
Poniższe zdjęcie to właśnie jego zasługa:

Wpadamy na Linię Warunkowego Przejechania - w sumie to przejścia bo wykroty i krzory. Tam do odnalezienia są 3 punkty - na mapie nie ma ich dokładnej lokalizacji. Wiadomo tylko, że będą na tej linii. Odnajdujemy je bez problemu i lecimy dalej.
Niestety nie udaje nam się zaliczyć punktu przy Kopalni - czynny był tylko do 14:00, a my jesteśmy tam 14:30. Cóż jak się jeździ wolno, to tak bywa. Trzeba było się nie rozbijać po parku...
Kolejny punkt przy fantastycznym jeziorze, na zakręcie drogi. Podbijamy kartę i kierujemy się w ku bazie. Niestety nie zdążymy zaliczyć mapy z koperty - za mała prędkość aby nawet próbować. Łapiemy ostatni punkt (czynny do 16:00) o 16:03 i wracamy na bazę.
Dojeżdżamy do bazy z 10 minutowym zapasem.
Było świetnie. Rewelacyjna trasa, super klimat rajdu, genialne miejsce...bardzo żałujemy, że nie udało się 3-ciej mapy zrobić, no ale sukcesem jest to, że objechaliśmy do końca trasę. Finalnie daje nam to 6-te miejsce, co w zaistniałych okolicznościach jest naprawdę dobrym wynikiem.
Na pocieszenie w losowaniu nagród wygrywam BIDON - Basia go znowu zgubi, to bardziej niż pewne, ale i tak miło :)
Teraz ortopeda i po raz kolejny etap "składanie się".
Za tydzień KORNO - nie wiem czy pojedziemy, sprawa bardzo otwarta nadal w obecnej sytuacji.
Za dwa tygodnie Bike Orient, a za trzy Rudawska Wyrypa i Rajd 360 (dwa rajdy w weekend majowy 24h + 34h, ze snem pomiędzy oczywiście).
Trzeba się zatem składać jak najszybciej...trzymajcie kciuki.
Kategoria Rajd, SFA
RAJD WILCZY 2016
-
DST
90.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rok temu Rajd Wilczy urzekł nas niesamowitą formą i klimatem. Cóż tu dużo mówię - Harcerze, czyli klasa sama w sobie! Do dziś opowiadamy o Rajdzie Wilczy 2015 w samych superlatywach.
Zwłaszcza zagadka ze sznurkiem, zagadka z dwoma butelkami, zadanie linowe czy też bieganie po okopach z telefonem polowym kupiły nasze serca. Zadanie w komisariacie (ciekawe pytania z kodeksu drogowego: "czy pędzący bydło szosą jest kierującym"), także nas nieźle ubawiło. Wiedzieliśmy zatem, że na Wilczym 2016 nie może nas zabraknąć, mimo że musieliśmy wybierać, gdyż "obrodziło" imprez orientacyjnych 2 kwietnia.
Niemniej, tegoroczna edycja zapowiadała się zgoła odmiennie: już sam jej opis lekko sugerował, że zmieni się klimat rajdu. Schemat trasy składał się z kilku etapów, na które składał się bieg górski, kilka odcinków rowerowych, dwa odcinki biegu na orientację oraz etap kajakowy. Zapowiadał się trudny rajd typu AR.
Przez cały marzec czekałem na noc z 1-wszego na 2-gi kwietnia z niecierpliwością, ale gdy nadeszła...chyba pierwszy raz w życiu zacząłem się niepokoić: czy na pewno damy radę? Zaczął mnie zjadać większy stres niż przed naszą pierwszą Rudawską Wyrypą. Dużo odcinków pieszych, za dużo jak dla nas przy limicie tylko 16h...
My nie biegamy - z działalności "nożnej" uznajemy tylko pracę nóg w Szpadzie i Rapierze :P
Do tego etap kajakowy kończy się powrotem na butach do miejsca zostawienia rowerów, czyli jak nic ze 3h w plecy dla nas.
Wszystko to spowodowało, że jak nigdy zjadały mnie nerwy.
Odprawa (21:30):
Dostajemy 3 arkusze map: każda formatu A3! Do tego na trasie dostaniemy jeszcze dwie dodatkowe mapy na odcinki specjalne...dużo...
Kolejność punktów obowiązkowa bo są rozrzucone w pętlę od Wisły do Żor.
Słuchamy kilka uwag organizacyjnych i dostajemy czas do 23:00 na zaplanowanie trasy. Dostajemy także tracker'y GPS - wszyscy będziemy śledzeni na trasie.
Mimo, że kolejność punktów jest obowiązkowa wcale nie ma oczywistych dróg między nimi - widać, że będziemy kilka razy cisnąć na azymut. Planujemy całą trasę, ale już wiemy że będziemy korygować plan w trakcie. Nie ma szans zrobić całości w 16 godzin (tzn. my nie mamy - inni dadzą radę).
Wyjazd (23:00):
Pakujemy się do autokaru - wywożą nas do Wisły. Rowery jadą ciężarówką do Schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą. Tam musimy dotrzeć na butach. Nie ma zmiłuj się, środek nocy, baza "została" ponad 50 km za nami (w Żorach), my jesteśmy na rynku w Wiśle a rowery prawie 20 km od nas w górach. Trochę nie ma wyboru...ani miejsca na "skróćmy sobie trasę".
Wisła...stres mnie zjada, chrupie kostki aż miło. Wokół wiele znanych twarzy, ale to sami wymiatacze z największych rajdów na jakich byliśmy: Eventry, Wodzionka, Dziabnięci itp. Wszyscy żartują, rozgrzewają się, śpiewają "będzie się działo...znów nocy będzie mało".
Wkładam chustę z trupią czaszką na twarz, po części bo jest zimo (już jest minusowa temperatura, a ma być nawet -4, -5), a po części po to aby ukryć twarz. Przynajmniej wyglądam na tyle groźnie, że miejscowy menel, który przyszedł pokibicować i "zabawia" rozmową 3/4 grupy, do mnie nie podchodzi.
Start (0:00)
Dokładnie to kilka minut przed północą bo wszystko było już gotowe i pozwolili nam dłużej nie marznąć. Rozpoczyna się bieg. Biegniemy z tłumem w kierunku żółtego szlaku, który prowadzi na pierwszy punkt. Nie mija kilka minut i jesteśmy ostatni. Jak zawsze...bieganie to zło. Dawno nie miałem przed rajdem tak niskiego morale. "Na szczęście" zaczyna się ostre podejście i część ekip zwalnia - idą, nie biegną. Ich czołówki i latarki pozostają w zasięgu wzroku.
PKT 1
Znaleziony bez problemu, ale czekał nas kawał stromego zejścia w dół po błocie...a potem dymaniem z powrotem na górę.
PKT 2
Zastanawiamy się czy ciąć na azymut na dwójkę czy też drogami. Dwójka leży na innym wzniesieniu, więc dochodzimy do wniosku, że azymut niewiele nam da. I tak trzeba zejść z góry na której jesteśmy i wydymać na Grapę (700 coś metrów) - tego nie unikniemy, więc lepiej zrobić to drogą, niż się zgubić. Tym razem - jak nigdy - nie wybieramy opcji azymutowej. Schodzimy do Wisły tracąc całą zdobytą wysokość i wspinamy się na nowo przez osiedle Wróblonki. Po dłuższej drodze docieramy na górnej stacji wyciągu i dalej do punktu.
Nagle za nami pojawiają się światełka, 3 ekipy są za nami. JAK ? Przecież byliśmy ostatni na pkt 1. To zresztą nieważne, ważne, że morale trochę się podnosi.
PKT 3
Do trójki jest kawał drogi. Uderzamy w zielony szlak, a potem ścieżkami na wschód, aż do Wisły-Malinki. Tam znowu pod górę, znowu na około 700 m do żółtego szlaku. Kilku ścieżek nie ma na mapie, a światełka w lesie przed nami wskazują że inne ekipy wybrały odmienny wariant od nas - finalnie jednak wszyscy spotykamy się na punkcie. Każdy trochę inną drogą, ale w podobnym czasie.
Mimo, że nie biegamy nie jest źle. Utrzymujemy się w ariergardzie na części biegowej. To sukces!! acz nogi dają już o sobie znać. Ciągle jest góra-dół, góra-dół...a najlepsze dopiero przed nami.
PKT 4
Po raz kolejny tracimy zdobytą wysokość, aby zaraz zacząć ją odzyskiwać na innej górze (czasem uważam, że między górami powinny być mosty!). Atakujemy wzdłuż Potoku Bobrowskiego aż pod jaskinię. Tam wyznaczamy azymut i napieramy przez las na Przysłop (1028 m). Podejście jest bardzo strome, czasem trzeba się podciągać na drzewach takie jest nachylenie stoku. Morze wiatrołomów utrudnia wspinaczkę, a w wyższych partiach trafiamy na śnieg. Pod samym szczytem jest go bardzo dużo - miejscami zapadam się nawet po kolana.
W kilka ekip chodzimy po szczycie - nigdzie nie ma punktu. Jedna ekipa odpuszcza i leci daje, my czeszemy las po raz kolejny. Nagle jest, kątem oka zauważony punkt. Wołamy za "uciekinierami", ale nas nie słyszą. Lecimy na punkt piąty - do schroniska.
PKT 5
Schronisko. Koniec etapu pieszego i pierwszy przepak. My tu nie mamy zbyt dużo rzeczy, większość jak zawsze tachamy przy sobie w plecakach. Ciepła herbatka, kanapka na śniadanie - zaraz będzie świtać i ruszamy.
Jest 5:30 - mamy pół godziny aby zdążyć na 6-tkę. Jest szansa. Tam jest zadanie specjalne, ale czynne tylko do 6:00 rano
(jak się potem dowiemy był to wbieg na skocznię narciarską).
Bez zaliczenia zadania nie będziemy mieć podbitego punktu nr 6.
"Odpalam" rower, wsiadam ruszam i TRACH...łańcuch zerwany.
Komentuję to jedynym właściwym słowem: "O Kobieto Negocjowalnego Afektu !!!"
Patrzę: niestety nie spinka, spinka jest cała - sworzeń poszedł w drebiezgi (pewnie przeżył i tylko wypadł, ale jest minusowa temperatura, ciemno bo jeszcze noc, podłoże to kamienie, a sworzeń jest mały...).
Targam rower do schroniska i zaczynam serwis. Założyłbym drugą spinkę ale tutaj mała retrospekcja zeszłego tygodnia:
~~~~~~~~
Serwis: Masz nowy napęd: kaseta i łańcuch 10-tki. Wszystko działa
Ja: To wezmę jeszcze spinkę 10-tkę, bo do tej pory jeździłem na 9-tce.
Serwis: OK...chociaż, pech, akurat nie mam 10-tek. Będą za tydzień.
Ja: Spoko...co może się stać przez tydzień z nowym łańcuchem.
~~~~~~~~
No można go na przykład zerwać. BRAWO JA !!!
Trudno krytyczne sytuację wymagają nieortodoksyjnych działań. Rozkuwacz w rękę i...i tak wydawał mi się ten łańcuch za długi :)
Naprawione, ale kilkanaście minut w plecy. Dobry wiadomość: już świta. Robi się jasno.
Ruszamy w dół, do Wisły - czarnym szlakiem. Zjazd jest boski, tylko trochę zimo bo nadal jest poniżej zera.
PKT 6
Omijamy punkt 6, jest po 6:00. Łańcuch skutecznie nas zatrzymał.
Skoro i tak nie zaliczymy szóstki, to gnamy na 7-mkę.
Po drodze chwila na zdjęcia o wschodzie słońca.
PKT 7
Ostry podjazd na 7-mkę. Zakręt drogi, nie ma problemu ze znalezieniem lampionu. Jesteśmy dość wysoko, więc nie ma sensu zjeżdzać. Teraz na azymut do żółtego szlaku i na 8-mkę. Trochę jak pijani, ale winne temu są choinki, róże, kolczaste krzewy, krzory i błotnista ściana. Musieliśmy trochę takich rekwizytów leśnych powymijać - stąd ślad lekko "niestabilny"
A gdyby ktoś nie wiedział o czym mówię, to:
"Zaufaj mi, tędy będzie najlepiej"
"Zaufaj mi. Nie ma lepszej drogi"
"Zaufaj mi, to góra 20 metrów. Na pewno nie więcej"
Docieramy do żółtego szlaku. Żółtym do końca i przeskakujemy na czerwony szlak graniczy.
Już tutaj wiemy, że na pewno nie zdążymy etapu kajakowego. Jest grubo po 8:00 rano. Kajak i powrót z buta to dla nas ze 3 godziny. Nasuwa się pytanie czy nie zjechać i nie zaatakować 8-meki od dołu, ale...
PKT 8
...ja nigdy nie byłem na Czantorii. Wstyd. Mamy zaliczoną Koronę Gór Polski, a na Czantorii nie byłem nawet raz.
Basia była raz, dawno temu. Nie ma opcji - jedziemy przez CZANTORIĘ !!!
Zwłaszcza, że pogoda zrobiła się przepiękna. Na pewno stracimy sporo czasu jadąc górami, ale po to tu jesteśmy. I tak nie ma już szans na dobry wynik. Jesteśmy w ogonach, więcej wykorzystajmy fakt, że tu jesteśmy. Potem okaże się, że jesteśmy jedyną drużyną, która wybrała wariant przez Czantorię. Może taktycznie to nie najlepszy wariant pod kątem wyniku w rajdzie, ale skoro już tu jesteśmy...
Wynik wynikiem, ale my kochamy Góry !! Tutaj jest pięknie.
Morale level MAX: Ruszamy przez Czantorię
Dobre, techniczne zjazdy !!!
Dobre, techniczne podejścia !!!
CZANTORIA !!!
Lecimy dalej czerwonym szlakiem, krótkie odbicie po 8-mkę i ciśniemy dalej.
PKT 9
Czasowo dobrze nie jest. Dobrze, że teraz głównie zjazdy. Łapiemy 9-tkę na skrzyżowaniu szlaków i ruszamy na 10.
Oczywiście musimy wtopić z jedną ścieżką i musimy korygować trasę. Kolejne cenne minuty w plecy.
PKT 10
Docieramy na pkt 10. Sędzia mówi nam, że za nami jest...cała 1 drużyna.
Zostawiamy rowery, dostajemy specjalną mapę i ruszamy pieszo w las. Las żyje - sarny to stadami uciekają z pod nóg, a my czeszemy kolejne krzory.
Zaliczamy PKT 11 oraz PKT 14 (na tym odcinku obowiązuje scorelauf).
Chwila refleksji. Mamy grubo ponad 40 km do bazy, a zostało nam 3h 12 min czasu...
Odpuszczamy resztę odcinka specjalnego - jeśli nie chcemy NKL trzeba ruszać na bazę już.
Szkoda, bo nie pierwszy raz mamy taką mapę w ręku i łatwo nam przychodzi szukanie tych punktów. Niestety nie ma już właściwie czasu na nic. Biegniemy do rowerów. Postanawiamy lecieć na bazę, łapiąc do drodze najbliższe punkty (ten plan i tak za moment ulegnie zmianie).
PKT 22
Robi się bardzo słabo z czasem. Niby jeszcze 2,5h ale do bazy musimy przejechać 2 mapy i to "w pionie", na północ. 2 arkusze A3, a zostało dwie i pół godziny. Łapiemy 22 bo jest na naszej trasie, ale wprowadzamy nowy plan - NAJKRÓTSZĄ NA BAZĘ !!
Nie wiem czy zdążymy - z naszych wyliczeń wynika że będziemy 15:55 lub 16:05. Jesteśmy na styk utrzymując przez cały czas bardzo mocne tempo. Robi się nerwowo.
NIEZWYKŁE SPOTKANIE
Ciśniemy ile fabryka dała. Robimy dzikie kalkulacje, jeśli będziemy na danym skrzyżowaniu najpóźniej o 14:15 to powinniśmy dać radę na styk. Walczymy aby być tam o 14:00 aby trochę uspokoić sytuację - docieramy tam 14:14...no masakra. Nie ma granicy błędu. Nic nie jesteśmy w stanie nadrobić co do planu, który zakłada błąd na poziomie sekund.
Poza tym, cały czas jest lekko pod górę i strasznie wieje w twarz. Wieje tak, że potrafi nas to zwolnić czasem o 10km/h. Póki jest czas trzeba walczyć, ale słabo to widzę...
Na jednym ze skrzyżowaniu wpadamy na Eti-Darka i Tomka od Kosmy. No to są jaja! Nierzadko się mijamy na trasie, często w różnych kierunkach ale...ONI SĄ NA NADWIŚLAŃSKIM MARATONIE a nie na Rajdzie Wilczym. Jesteśmy na różnych zawodach a spotykamy się na skrzyżowaniu pośrodku niczego. Bardzo miło, ale nie mamy czasu dłużej pogadać...trzeba cisnąć.
MORDERCZY FINISZ
Napieramy ile fabryka dała. Wieje w ryj nieprzeciętnie, ale nie zatrzymujemy się. Ciśniemy ile tylko się da. Póki jest czas...15:30, a my wpadamy do Pawłowic. Został jeszcze spory kawał drogi. Droga zamknięta - budowy, remonty, naprawy. Wylany beton i ogrodzenie.
NIE !!!! nie ma jak tego objechać szybko. No wszystko przeciw nam. Rower na plecy i biegiem przez pole obok robót.
Ciśniemy dalej. Może zdążymy. Stan przedzawałowy ze stresu i wysiłku, nogi jak z waty ale została minuta....ciśniemy !!!
Minuta nadziei... GAZ!!!
Wpadamy na metę - nie wiem w której sekundzie, ale przed 16:00.
Wpis w kartę 15:59 - udało się. Można umrzeć pod drzewem. Nie jestem w stanie nawet kaszleć.
Finalnie daje nam to 3 miejsce kategorii MIX. To niepojętne bo byliśmy przedostatnią ekipą.
Wygląda no to, że chwila kiedy postanowiliśmy odpuścić punkty i lecieć na bazę była kluczowa.
Wiele zespołów wtedy była na etapach kajakowych, biegowych i nie zdążyli przed 16:00 na metę. Posypało się trochę NKL'ów.
Po raz kolejny udaje nam się coś wygrać taktycznie. niesamowita sprawa. Wykończeni ale szczęśliwi.
Na mecie pogaduchy ze znajomymi z rajdów - okazuje się, że śledzili nasz track w nocy na części pieszej. Bardzo to miłe. 3 miejsce i Czantoria - to jest dopiero COMBO :)
Kategoria Rajd, SFA
Rajd IV Żywiołów - zima 2016
-
DST
70.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do bazy w Bydlinie przybywamy po 7:00 i od razu wpadamy na naszego ulubionego Piechura. Kogo jak kogo, ale Jego nie mogło tu zabraknąć. Idziemy razem na odprawę a tam dowiadujemy się, że:
- jaskinia będzie umiarkowanie ciasna (kłamstwo!!)
- siepacze ALP aktywni na trasie, więc w rezerwatach nie schodzić z wyznaczonych traktów
- baza wysunięta w Żelazku (tam gdzie byłą baza Irokeza w 2014)
- część rowerowa kolejność obowiązkowa, część piesza scorelauf
Rozdanie map i oficjalny start.
Lecimy z tłumem do pierwsze skrzyżowania: szlakiem przez las czy dłuższą drogą na około asfaltem. Zgadnijcie co wybraliśmy i za moment pchamy rowery po śniegu po jakaś nielichą górkę. Po 20 min pchania zaczynają się - jak zawsze - pierwsze wątpliwości czy była to dobra decyzja, ale zjazd "na gaz" po śniegu rozwiewa wszelakie wątpliwości. Pod oponami wesoło chrupie, a my lecimy w dół przez las. Trochę "szarpie" na zakrętach bo sporo białego nieubitego puchu, a i miejscami lód pod śniegiem.

Lecimy dalej przez miejscowość i za moment ponownie w las. Tutaj na trasie towarzyszy nam ekipa Silesia Race, którą bardzo polubiliśmy po Rajdzie Katowice i rajdzie Silesia Race. Kierujemy się na Hutki-Kanki - mam słabość do tego urokliwego miejsca. Fajnie być tu znowu, a do tego pierwszy raz zimą. Wyhaczamy kolejnego punkta i teraz kierunek Żelazko.

Zajmie nam ona sporo...dużo więcej niż się spodziewaliśmy. No ale Szermierze nie biegają - ile my mamy lat aby biegać?
Broń biała przy pasie wymusza krok Arystokraty a nie jakieś gonienie po traktach :P
(tak jest na wszystkich naszych rajdach przygodowych - na częściach pieszych zawsze tracimy najwięcej i trwonimy każdą przewagę nad innymi zespołami...oczywiście o ile jest ktoś za nami, bo zdarza się nam robić za ariergardę).

Lecimy po naszemu czyli nieraz na azymut przez las bez ścieżki.
Dla niekumatych:
a) na azymut - na skróty (sic!), szybko i sprawnie miedzy drzewami
b) na szagę - na skróty (+ / -), krzory, jeżyny, chaszcze, rzeki
c) na rympał - na skróty (???) rower na plecach, my na czworakach na skarpie, w bagnie po pas itp
Nagle robi się "na szagę" bo rzeka. Mostu nie ma, a nie będziemy nadrabiać 3 km do mostu (nie pieszo!).
Tu drobna uwaga co do mostu - skrót zakładał przeprawę przez rzekę, mostu tu miało nie być.
Jakoś tylko ta rzeka szersza niż zakładaliśmy - dobrze, że w miarę płytka.
Tak więc, buty do łapy i boso przez rzekę. Jest cudownie, temperatura koło - 3 stopni a my po kolana w wodzie.
Zaliczamy wszystkie punkty trasy pieszej i dosłownie na 3 minuty przed zmrokiem jesteśmy w bazie wysuniętej.
Odśnieżamy rowery i ruszamy na drugą część rowerową. Miejscami (przy rzece) temperatura spada do -11, średnio jest koło -8.

Teraz to dopiero chrupie pod kołami.

Przed nami 2 zadania specjalne:
a) wspinaczka
Uprząż i luźno wisząca drabinka linowa. Właśnie wtedy dowiedziałem się, że jestem nie tylko gruby ale i ciężki.
Niemniej wyleźliśmy na sam szczyt aż do lampionu. Dla mnie było o tyle trudne, że będąc w górskich butach ledwie mieściłem stopę na strasznie wąskich szczebelkach.
b) jaskinia
Umiarkowanie ciasna tak? Basia ledwo się tam wczołgała!! I słowo wczołgała nie jest przenośnią.
Po zadaniach lecimy przez las żółtym szlakiem pod dwa ostatnie punkty, a potem już do bazy.
Pierwszy rajd w tym roku i pierwszy komplet punktów!!
Bez charakterystycznego dla nas morderczego finishu z walką o życie, a za to z prawie godzinnym zapasem.
Znak zmian czy wypadek przy pracy?

Kategoria Rajd, SFA
Jaszczur - Złamany Krzyż
-
DST
66.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Punkty w formie: policz krzyże na opuszczonym cmentarzu w środku lasu, rzut obiektu od strony zachodniej, azymut dawnej linii elektrycznej plus bardzo trudna nawigacyjnie trasa - to jest przepis na niesamowity rajd.
Niemniej, życie bywa przewrotne i uznało za stosowne prześladować nas pechem przez cały rajd...ale nie daliśmy się!!
W sobotę musimy wstać po 4-tej, a więc przygotowujemy wszystko w piątek wieczorem i kładziemy się spać, wierząc że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
(* kto nas dobrze zna, ten wie że jakiś podoficer rezerwy się u nas znajdzie, mapa i kompas też )
Sobota rano - zaspaliśmy. Tyko 15 min, więc nie ma tragedii ale okaże się to początkiem sumy nieskończonego ciągu opóźnień. Wypadamy z domu, rowery na auto...a to co?. Amor w Sancie jak Velvet - "miękki jak aksamit". Halo, przecież pompowałem go wczoraj wieczór aby był gotowy, aby nic nas nie zaskoczyło... zeszło całe powietrze. Bieg na górę po pomkę. No tak, spieszymy się... więc oczywiście nie pamiętam gdzie ją położyłem.
Jest! napompuję amora w bazie bo mamy już kolejne 20 min w plecy...
Jedziemy - kierunek A4. Już mam wjeżdżać na ślimaka, a głos od Basi:
- Nie skręcaj bo pisało objazd!
- Gdzie? Jaki objazd?
- Nie skręcaj jedź prosto!
- Ale jak prosto?
- Jedź za tą ciężarówką !!
Jadę. Ciężarówka nagle myk w pola, tumany kurzu, to jakaś pustynia...ja zostaję. Wygląda to na objazd dla wozów pancernych, droga udostępniona przez Asada dla rosyjskich czołgów (których przecież tam nie ma :P).
Szukam napisu DAMASZEK 50 km. Jak tam wjadę to powieszę auto na tych wertepach.
Dobra, zawracam i próbuję raz jeszcze. No rzeczywiście jest objazd - ale nie dla nas! My powinniśmy normalnie wjechać na autostradę. Kolejne 10 min w tyłek. Czuję się jak Marcel P., który "W poszukiwaniu straconego czasu" pisał tęgie knigi.
Lecimy A4, ale tylko do Bochni - potem na Nowy Sącz, Grybów, Ujście Gorlickie.Szybko jesteśmy na drogach jednopasmowych, a tam inwazja traktorów.
No bez jaj - sobota nad ranem a tu jak na zlocie snopowiązałek. Jadę za jednym takim, ruch z przeciwka że nie wyprzedzisz a gość spojrzał śmierci w oczy - rozpędził się do 23 km/h. Arghh...no spóźnimy się...jak tak dalej pójdzie, to tylko jakieś 6 godzin... Wydostałem się, ciśniemy. Wypadam za zakrętu i nasz wzrok się spotyka. 200 m przede mną, na podporządkowanej kolejny traktor i ten wzrok: "Widzę że jechałeś długo za moim bratem, pozwól że poprowadzę Cię przez najbliższe 15km, a tam przejmie Cię mój kuzyn-rajdowiec - znany z pobicia rekordu prędkości beczkowozem 27 km/h
"NIE, NIE, NIE !!! To jakaś pokuta? Przecież byłem grzeczny...no dobra, nie byłem, ale kara nieadekwatna do grzechów...
Gładyszów - baza. Jesteśmy. Udało się. Nie wiem jak ale mamy 15 min do odprawy.
Pompuję amora i meldujemy się na starcie.
Jaszczur zaraz się zacznie, Malo jak zawsze w formie opowiada o trasie a my czekamy z niecierpliwością na mapy. Są, dostajemy mapy. Dzisiejszy dzień sponsoruje słówko LIDAR - laserowy skan terenu. Wycięte fragmenty są pokazane właśnie takiej formie, dopasować to do siebie to jakiś koszmar. Do tego jak zawsze fragment obrócony i opisy, które już rozweselają nasze serca: n-te słowo, k-tego wiersza na tablicy, rzut obiektu sakralnego od zachodu, rodzaj i model samolotu!! Będzie ciężko, ale tego chcieliśmy.

Zaczynamy od dwóch cerkwi, gdzie trzeba spisać słowa na pamiątkowych tablicach, a następnie opuszczamy Gładyszów w kierunku Ujścia Gorlickiego.Zaczynają się pierwsze kłopoty - lampion w okolicy strumienia. Po 40 minutach szukania, i 40 strumieniach odpuszczamy ten punkt - rzadko nam się to zdarza, ale przeszukaliśmy całą łąkę, wszystkie odnogi strumieni i nie ma (a był - inni znaleźli). Lecimy na kolejny pkt - szczyt góry. Wszystko pięknie, ale na górę nie prowadzi żadna droga. To lubię - przeprawiamy się na dziko przez rzekę (gdzie są wojska inżynieryjne kiedy są potrzebne?), Basia spektakularnie wpada do wody prawie po kolana. Niezły początek! Wspinamy się chorym nachyleniem i wychodzimy na szczyt. Punkt jest dokładnie na szczycie, idealnie z mapą. Śmiech mnie bierze bo przypominam sobie jednego jednego rowerzystę z Tropiciela, który narzekał że pkt na Tropicielu są fatalnie oznaczone (namiot, lampion, ognisko!). A tu mamy krzak i pomiędzy gałęziami karta A4. Chciałbym zobaczyć tutaj Pana "Fatalnie oznaczone punkty" :) Tuż obok zauważamy stowarzyszony pkt, kilkanaście metrów od poprawnego - lepiej widoczny, ale trochę pod szczytem. Mapa mówi: SZCZYT, więc nie dajemy się nabrać.
Lecimy w dół i dalej na Żdynię. Zaczyna się kolejne podejście - pchamy. Czerwony szlak idący na chyba najbardziej znany cmentarz z pierwszej wojny światowej w Beskidzie Niskim - ROTUNDA. Po drodze łapiemy jeszcze pkt nr 5, ale tuż przed ostatnim podejściem na Rotundę jest pierwszy lidar. Masakra, próbujemy dopasować, który element tu pasuje. Jakiś koszmar - w końcu wybieramy acz to wybór na zasadzie "dawno nie było A". Punkt znajdujemy, ale nie mając pewności co do dobrego wyboru, pachnie nam to punktem stowarzyszonym. Trudno, nic lepszego nie wymyślimy (na Jaszczurze za stowarzyszony jest 60 pkt przeliczeniowych, za poprawny 100 pkt - więc skoro niewiele więcej zadziałamy, to zawsze będzie to chociaż 60 pkt do przodu). Podbijamy kartę i wspinamy się na Rotundę.

Cmentarz robi niesamowite wrażenie, zbudowany na planie koła. "Kto spoczywa we wspólnej mogile z Sawely Poleszczukiem..." szukamy właściwej mogiły. Jest - spisujemy odpowiedź i lecimy w dół. W planie jest Lampion nr 6, na zjeździe ale na mapie 2 ścieżki w rzeczywistości jakieś 15. Próbujemy wybrać właściwą, ale rozwidleń coraz więcej, mapa właściwie nie pomaga - zjeżdżamy na czuja. Zjeżdżamy totalnie nie tam gdzie chcemy do tego pojawia się kolejny problem - znowu nie mam powietrza w amorze. Fantastycznie jestem na górskim zjeździe bez amora - tak wiem, jako dzieciak zjeżdżałem z Mogielicy na Wigry3 i było dobrze, ale dziś jestem profesjonalistą, więc bez sprzętu nie umiem :P :P :P
(w domu okaże się, że to tylko "fizyka głupcze" - zawory trzeba zamykać bo inaczej są...zgadniecie?...tak! otwarte. Zaskakujące prawda?).
Krew mnie zalewa, że powietrze zeszło ale cóż zrobić jedziemy dalej. Jak wspomniałem jesteśmy totalnie nie tam gdzie chcemy, co oznacza że przegapiliśmy punkt, a wracać po niego to dymać raz jeszcze pod Rotundę prawie (zakładając że wiemy którą drogą...a nie wiemy).
Jak to było: 5 faz smutku: zaprzeczenie, złość, targowanie się, depresja, akceptacja?
Koło naprawione, znowu straciliśmy trochę czasu ale odpoczęliśmy także chwilę i postanawiamy walczyć do końca. Przetrwaliśmy kryzys..ruszamy.


Punkt łatwo znajdujemy bo pomaga nam nasz ulubiony, zawsze uśmiechnięty Piechur, który właśnie stamtąd wraca - rzut oka na kartą, na tak widać że jestesmy na Jaszczurze, piechurzy mają ponad 10 pkt więcej zrobiony niż my :)
Następny punkt zaliczamy już po zmroku - ilość osób na religijne figurze. Liczymy postacie i lecimy przez Radocynę na kolejny cmentarz wojenny. Liczymy liczbę krzyży w promieniu 50 m. Chwilę potem kapliczka i spisanie kolorów fresków. Wjeżdżamy do Magurskiego Parku Narodowego i jedziemy żółtym szlakiem. Szlak jest mroczny i dziki, ciągle kluczy przecinając kilka razy rzekę - ani raz nie ma mostu :)
Czasem trzeba ostro pokombinować aby się przeprawić na drugą stronę. Nagle krzyk "STAĆ!! STAĆ" - dwie osoby z czołówkami biegną w naszą stronę. To szorstkie "STAĆ" i ich wygląd (moro) budzi w nas lekki niepokój. Jesteśmy gotowi na seryjnych morderców, szaleńców...ale nie na brutalnych i bezlitosnych Magurskich Siepaczy ze Straży Parku Narodowego. No to chyba będzie mandat, bo nie jesteśmy na szlaku rowerowym. Podbiegają do nas i pytają "nie wiecie gdzie może jesteśmy?"

UFF..."po raz kolejny udało się przeżyć". Pomagamy Im zorientować się na tyle ile umiemy z naszą mega dokładną mapą z 1987 roku bez zaznaczonych szlaków :)
Koledzy patrząc na naszą mapę stwierdzają, że zdawało Im się że to Oni są nienormalni. I mieli rację, zdawało Im się.
Ruszamy dalej, przemierzamy Królestwo Salamander, dziesiątki uciekają ich z pod kół, a my zaliczamy kolejne punkty: cerkiwe, kilka cmentarzy wojennych, pomniki, w tym pomnik angielskich lotników - katastrofa samolotu Halifax, dostarczającego zaopatrzenie walczącej Warszawie.
Finalnie kończymy rajd mając ponad 20 pkt, co ostatecznie daje nam pierwsze miejsce na trasie rowerowej (a było kilka zespołów w tej kategorii).Wygrywamy Jaszczura!! Mimo tylu przeciwności losu! To niesamowite.

Wynik chociaż bardzo nas cieszy, nie jest jednak dla nas najważniejszy - nie tutaj, nie na tym rajdzie. Na Jaszczurze liczy się coś innego...a co? sami się przekonajcie :)

A jeśli komuś spodobały się wojskowe prawa Pana M., to poniżej jeszcze kilka moich ulubionych:
- granat z 7 sekundowym zapalnikiem wybucha po czterech
- ogień wspierający nie wspiera
- ogień wspierający jest bardziej niebezpieczny od ognia przeciwnika
- nie ściągaj na siebie ognia, to irytuje wszystkich dookoła
- czysty mundur polowy przyciąga błoto i deszcz
- pociski smugowe służą do oznaczenia nieprzyjacielowi twojej pozycji
- efektywny promień rażenia granatu jest większy niż odległość na jaką rzuca przeciętny żołnierz
- twoja obecność jest niezbędna zawsze tam, gdzie najbardziej pada
- nigdy nie chybiasz mając pełny magazynek, z dwoma ostatnimi nabojami nie trafiasz nawet w stodołę [biathlon? :) ]
- doświadczenie bojowe zyskuje zaraz potem, jak Ci było naprawdę potrzebne
Kategoria Rajd, SFA