aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

SFA

Dystans całkowity:27664.00 km (w terenie 23.00 km; 0.08%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:397
Średnio na aktywność:69.68 km
Więcej statystyk

Dwie wieże...

  • DST 49.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 1 maja 2020 | dodano: 02.05.2020

...czyli LUBA(ń) lubi GOR(ą)C(ą) jazdę :D

Tyranie zielonym szlakiem z Tylmanowej przez Basztę i Pasterski Wierch aż na LUBAŃ.
Potem Pasmo Lubania w jedynym słusznym kierunku czyli w stronę Knurowskiej - zjazd do Ochotnicy przez Studzionki i tyranie na GORC przez Jamne. Z Gorca powrót przez Wierch Lelonek i Przełęcz Młynne.
Ponad 1800m przewyższenia. To uzależnia :)

Kalwaria na Baszcie


Niech Was nie zwiedzie możliwość jazdy :)

...dalej było już tylko tak:

... i tak:

... i tak też:

Teraz w prawo?

Cel już widać:

Już prawie jesteśmy:

Nawet coś widać. A taka mała kropka na szczycie w centrum zdjęcia, tuż pod chmurami, to nasza druga wieża - mój ukochany GOR(e)C :)

Siedzimy po wieżą (dosłownie) i czekamy na deszcz... tzn. czekamy aż przejdzie bo zaczęło napierać porządnie :)

Wes Craven miał rację: "Wzgórza mają oczy" !!!

Kierunek Przełęcz Knurowska

"Przejdą lata i wieki przeminą, pozostaną ślady dawnych dni..."

Przeskok w czasie... dosłownie. Kilka godzin później i po jakimś chorym podjeździe. Hale podgorcowe:

Kocham gorczańskie mgły...

Jest i druga z wież. GORC! Od 3 roku życia nie ma chyba roku abym tu nie był. Gorce to mój drugi dom...

Brakuje tylko Szpady i były by wszystkie moje Miłości na zdjęciu :)

No dobra, trzeba by było jeszcze napisać gdzieś: [e do "PI" razy "i" równa się minus jeden], aby były wszystkie :)


Kategoria SFA, Wycieczka

"W miejscu, którego nazwiska nie powiem...

  • DST 60.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 kwietnia 2020 | dodano: 31.05.2020

...nic to bowiem do rzeczy nie przyda" parafrazując Krasickiego. A czemu nie zdradzę? Bo to wycieczka w teren pod kolejną edycję Wiosennego CZARNEGO KoRNO!! Mimo, że edycja 2020 "Siła KORNOlisa" jeszcze się nie rozegrała, bo pewien wirus postanowił wpaść z wizytą (przypominamy, że wstępnie rajd przełożony jest na 10 październik 2020), to my już zaczęliśmy pracę nad edycja 2021, która będzie nosić nazwę "Piekło KORNOkorum".
Nie możemy zatem powiedzieć za wiele, ale już teraz zaczniemy kusić Was tym co przygotowujemy...
Żadne ze zdjęć nie zawiera jednak planowanych punktów kontrolnych... no, może jedno :)
A może nie? Kto to wie, kto to wie, Wy na pewno NIE, a my na pewno TAK :)

Będzie trochę pchania, no ale w końcu KORNOkorum chyba zobowiązuje, prawda?

Będzie też sporo jazdy... ostrej jazdy :)

Pięknymi szlakami :)

Odwiedzicie miejsca z historią...

pojeździcie fajnymi singlami w lesie...

czeka na Was sporo fajnych widoczków...

i szerokich leśnych traktów...

i szlaków...

oraz srogich wypchów...

...naprawdę tego wartych :)

No Szkodnik, nie udawaj że sprawdzasz mapę. Wiesz, że to tędy... po prostu pchaj dalej :)

Coś w środku lasu, bez dróg i ścieżek. Może być ciężko, ale Wy to chyba lubicie :)

Dajcie znać, kto tędy zjechał... no chyba, że wasz wariant wykluczy zjazd :)

Nie, to nie z drona :)

Nie, poprzednie zdjęcie nie było robione stąd - nie właziłem na górę :)



Kategoria Wycieczka, SFA

Na najwyższym Szczeblu

  • DST 7.00km
  • Aktywność Wędrówka
Sobota, 25 kwietnia 2020 | dodano: 02.05.2020

Najwyższym Szczeblu Beskidu Wyspowego, a skoro nie ma innego - to ten jest najwyższy: 976m.
Czarną drogą czyli w poprzek wszelakim poziomicom :D











Kategoria SFA, Wycieczka

Rajd Liczyrzepy - zima 2020

  • DST 65.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 marca 2020 | dodano: 12.03.2020

Zawsze staram się pisać relacje zaraz po rajdzie, tak aby były na świeżo. Tym razem pojawia się ona z lekkim opóźnieniem bo mieliśmy wielki zajob z ostatnimi przygotowaniami do Wiosennego CZARNEGO KoRNO - Siła KORNOlisa... Jak już pewnie większość z was wie impreza nie odbędzie się we wskazanym terminie, więc równie dobrze mogłem siedzieć i pisać relacje, a nie ogarnąć jakieś farmazony i inne dzikie węże na nasz rajd. Nikt jednak nie mógł wtedy wiedzieć... acz nie ukrywam liczyliśmy się z tym. Mieliśmy jednak nadzieję, że pewne decyzję zapadną trochę później niż to się stało w rzeczywistości. Niemniej o tym będzie jeszcze pod koniec wpisu... na razie zajmijmy się Liczyrzepą.

Rajd w czasach zarazy (1*)
No takiego tytułu to by się chyba sam Marquez nie powstydził (Sam? Cholera zawsze myślałem że On miał na imię Gabriel Garcia a nie Sam, no ale może mi się coś pochrzaniło...). Na Liczyrzepę zapisani byliśmy od dawna, ale zapowiadało się na bardzo deszczowy dzień i powiem szczerze, że trochę nie chciało nam się jechać... wiecie nadal chuchamy i dmuchamy na nasze rowerki, a ten błotny koszmar na Silesia Race po prostu złamał moje serce.
Jednakże, jako że totalnie nie mamy kondycji i zardzewieliśmy straszliwie przez zimę, pasowało się jednak coś, cokolwiek ruszyć. Do tego musieliśmy też wieczorem, z Wrocławia odebrać 260 piw zamówionych specjalnie na Wiosenne CZARNE KoRNO. Tak nam się jednak nie chciało, że nawet rozważaliśmy wypad do wrocławskiego ZOO zamiast na deszcz i w błoto.
Inna sprawa, że zastanawiałem się także czy rajd się odbędzie ze względu na zaostrzającą się sytuację na świecie. Nie było jednak żadnych sygnałów, aby Organizatorzy mieli jakieś problemy i był to naprawdę dobry znak na tydzień przed naszym rajdem. Powiem szczerze że od jakichś dwóch, trzech tygodni realnie zacząłem liczyć się z myślą, że różne tego typu imprezy mogą zostać odwoływane. Liczyrzepa odbywała się jednak normalnie, mimo że pojawiły się już pierwsze rekomendacje, aby unikać dużych skupisk ludzkich (czyli np. takich imprez). Oczywiście każdy ma swoją opinię o sytuacji: jedni panikują że koniec świata, inni totalnie to bagatelizują, a ja zawsze staram się patrzeć pragmatycznie, matematycznie i analitycznie. Infekcja to jedno, ale gdyby się przydarzyło, że po takim rajdzie z jakiegoś powodu, objęto by jego uczestników obowiązkową kwarantanną (co już się w Polsce mało miejsce), to nie bylibyśmy w stanie zrobić naszego rajdu! No i to już było realne zagrożenie, realny problem który mógł zaistnieć. Oczywiście możecie się śmiać z takiej obawy i prawdopodobieństwa takiego zdarzenia, ale jakby Wam przyszło śmiać się za zamkniętymi drzwiami przez 14 dni, to inaczej byście mówili mając w perspektywie prowadzenie imprezy za pasem!
Finalny jednak zdecydowaliśmy się pojechać bo tęskno nam było już za lampionami punktów kontrolnych. Mimo że zapowiadało się że mocno zmokniemy i potaplamy się w błocie jak knury, to jednak zmobilizowaliśmy się na tyle aby pojechać. Budzik na 2:00 w nocy... ah jak cudownie rano wstać - skoro świt. A nie czekaj... świt będzie dopiero za kilka godzin. Ruszamy! Kierunek: Oborniki Śląskie.


"Andrzej to twardy gość, jak mam odmówić Mu
Gdy dolar siłę ma, złotówka idzie w dół..." (2*)

W bazie czekał na nas już zacny Kablo-dzierżca, prawdziwy chop z Żelaz(k)a czyli Andrzej. Już na wspomnianej wyżej Silesia Race umówiliśmy się, że ciśniemy Liczyrzepy razem. Dobrze nam się razem jeździ (nie tylko po innych, ale i na rowerze) więc jakoś tak niejeden rajd już zrobiliśmy wspólnie. To też był dodatkowych powód, aby  się zmobilizować i przyjechać. Byliśmy umówieni - może nie na herbatkę jak u Szalonego Kapelusznika, ale nadal niegrzecznie byłoby się spóźnić.
Na rajdzie tłumy i to mimo pogody... oczywiście leje. Jak zapowiadają słońce, to prognozy lubią się mylić, ale jak zapowiadają deszcz, to nie pomylą się nigdy. Ech... musi prawda? Dowiedziało się, że jeszcze nam zależy i jeszcze dbamy o rowerki, to musi napierać...
W bazie przed startem podpytuję Łukasza czy nie mieli jakiś sygnałów z gminy, ale uspokaja mnie że nie było żadnych przeciwwskazań, co do organizacji rajdu. Wszystko odbywa się planowo. Trochę mnie to uspokaja, ale cały czas myślę o tym, czy Siła KORNOlisa się odbędzie czy nie... niepokój o los imprezy mnie po prostu zabija, zjada i pożera. Mówię serio... niemal stany lękowe.
Chwilę później jednak dostajemy mapy i trzeba wyjść ze stanu zamartwiania się i wejść w tryb rajdowy. Planujemy wariant znany z frontu wschodniego. Generał-pułkownik i późniejszy Inspektor Wojsk Pancernych i Szef Sztabu OKH Heinz Guderian bylby dumny gdyby zobaczył naszą strategię tzw. kotłów wirujących. Blitz...eee...Lampionkrieg tak bardzo! Dzielimy mapę na mniejsze obszary i robimy pętle w wyznaczonym terenie, po to aby potem przeskoczyć na kolejny wybrany fragment i znowu zamknąć kolejną pętlę. Andrzej twierdzi, że mało jeździ i nie jest w formie... ale szybko widać, że to my będziemy ariergardą w tej drużynie. Cóż - jest marzec, a mamy w nogach cały jeden wyjazd na Silesię (zwykle zaczynamy rok od Rajdu 4 Żywiołów, ale chyba sami wiecie jak było w tym roku). Do tego miejscami błoto jest kosmiczne i jazda jest mega trudna. Nogi bolą jak diabli... ewidentnie zardzewieliśmy. To widać też w kilometrażu bo uciułaliśmy słabiutkie 65 km w 9 godzin...



Nie da się nawet spokojnie pogadać... czyli znowu w Bagnie
Impreza jest rozgrywana w formie rogainingu, więc na mapie zatrzęsienie punktów. Normalnie bardzo byśmy się z tego cieszyli, ale odległości między lampionami są takie, że nie da się spokojnie pogadać z Andrzejem. Nie widzieliśmy się dość długo i punkty kontrolne zakłócają rozmowę. Co za dramat - śmiać mi się chcę bo tak to jeszcze nie było... na rajdzie na orientację narzekać, że trzeba nawigować i ciągle odrywać się od prowadzonej konwersacji aby spojrzeć czy jedziemy dobrze.
Oczywiście nieraz zagadaliśmy się tak bardzo, że były potrzebne korekty trasy. Chyba się starzejemy, ale nawet jeśli, to może będziemy jak wino - im starsi tym lepsi :)
Przynajmniej błoto jest z tych śliskich i brudzących a nie z tych lepkich, co zapycha wszystkie otwory... i to łącznie z otworami ciała.
Najbardziej bolał mnie jednak fakt, że miejscami lasy tutaj były bardzo zaśmiecone... to przykre, jaki syf ludzie potrafią zostawić.
Natomiast pod sam koniec rajdu trafiliśmy do Bagna. Do miejscowości o nazwie Bagno, które ma hasło: BAGNO WCIĄGA !!
LOVE LOVE LOVE !!!



Niewiele więcej o rajdzie napiszę jako takim, bo kompletnie nie mam weny na to... jeszcze nie odżałowaliśmy odwołania naszej imprezy i ciężko mi było w ogóle do tej relacji usiąść. W zamian kilka zdjęć dla Was, a ostatni akapit poświęcę ogólnej sytuacji, także rajdowej w naszym kraju.








"Take a deep breath and let go
of the life that you had known
on the first step of that door
you've started to walk down one dark road
INFECTION ACROSS THE GLOBE
Don't lose a grip on that hope.." (3*)


"And now I've got a date with destiny (...)
I am not infected yet but it is affectin' me..." (4*)

Rajd Liczyrzepy zdołał się jeszcze wydarzyć… 2-3 dni po nim zaczęło się odwoływanie kolejnych imprez. Najpierw pewien Irokez z Dolnego Sanu, potem nasza Siła KORNOlisa, a teraz już lawinowo inne rajdy są odwołane lub co najmniej wstrzymały zapisy i czekają na rozwój sytuacji. Tym bardziej cieszymy się, że udało nam się dotrzeć do Oborników Śląskich i wziąć udział w ostatnim na jakiś czas (oby jak najkrótszy...) rajdzie.
Powiem Wam, że liczyłem się z tym więc decyzja o odwołaniu KORNOlisa nie była dla mnie zaskoczeniem, co nie zmienia faktu że jest to dla nas naprawdę bolesny cios. Anglicy mają na to specjalne słowo "devastating", po prostu "devastating"...  I to na kilku płaszczyznach naraz… pamiętacie kultową „Szklaną Pułapkę 2”? Scenę z Johnem McClanem i generałem Esperanzą (TUTAJ jak coś).
W wolnym tłumaczeniu: „W pale się nie mieści, tyle przygotowań a jeden cholerny glina potrafił wszystko zepsuć…”
Parafrazę chyba dacie radę zrobić sami...
Czemu mówię o kilku płaszczyznach? Bo rajd był gotowy. Od środy mieliśmy rozwieszać trasę. Dyplomy, statuetki (o ile można to tak nazwać… rok temu do Kompani KORNEJ były kule od nogi, w tym roku też mieliśmy klimatyczne trofea – tym razem w klimacie alchemicznym). Owszem to nie zginie i można będzie użyć tych artefaktów (tak, wiem! Mógłbym napisać przedmiotów, ale lubię słowo artefakt…) w nowym, nieznanym jeszcze terminie rajdu, ale cała otoczka promocyjna, sesja zdjęciowa, to już poszło w eter. Pomysł jest już w pewnym sensie spalony. Zostaliśmy też z 260 butelkami piwa. Pysznego piwa, ale z krótkim okresem przydatności… musimy się zorientować ile mogą poleżeć i czy wytrzymają do nowego terminu. Niestety chyba jednak byłoby to dla nich za długo... Pewnie są też tacy, dla których mogłaby to być kwarantanna marzeń, zamknąć się z takimi zasobami (nie mylić z Karawaną marzeń)…
Nie chcę się tutaj rozwodzić nad tą kwestią, bo w końcu powinien być to wpis dedykowany Liczyrzepie, a nie naszemu rajdowi, ale nie jestem w stanie tym razem skupić się na relacji z rajdu. Powiem Wam jeszcze jedną rzecz. Jest to klasyczny przykład tzw. „mieszanych uczuć”. Uważam, że decyzja o odwołaniu rajdu była rozsądna i wskazana, ale mam podobne odczucie jak w górach, kiedy wycofa się człowiek z ataku szczytowego bo np. burza. Zejdzie się wtedy bezpiecznie i rozsądek mówi, że była to dobra decyzja, ale serce zawsze odpowie że zbyt pochopna, paniczna i na pewno nic by się nie stało. Trzeba by aby ktoś poszedł, kiedy my się wycofamy, poszedł i trafił go szalg (lub co innego...), wtedy mielibyśmy pewność, że nasza decyzja była słuszna. Mielibyśmy też inny problem, zwłaszcza gdyby to był jakiś nasz dobry znajomy, ale pewność co do decyzji została by potwierdzona eksperymentem.
A co do samego wirusa, jeśli nie znacie tego materiału to KONIECZNIE PRZECZYTAJCIE TO. Według mnie jedna z lepszych analiz i matematyczny model sytuacji - zwróćcie szczególną uwagę na korelacje "orange and grey". Mało na razie wiemy, bardzo mało także o ewentualnych powikłaniach "po", więc mówienie że to paranoja i panika jest według mnie ignorancją. Nawet jeśli okaże się, że jest to stwierdzenie prawdziwe (na co się jednak nie zapowiada...) to nadal będzie to ignorancja bo głoszone jest to, nie na podstawie faktów i analiz, ale na podstawie własnego ego i przeświadczenia o własnej nieomylności. Zbyt wiele jako ludzkość pokazowo i spektakularnie spapraliśmy (tu można przeczytać co dokładnie) przez właściwe nam błędy poznawcze, abym uważał inaczej. Już samo przeciążenie i tak niedofinansowanej służby zdrowia jest niesamowicie groźne - nie polecam łamać się teraz lub
Gorąco polecam załączoną lekturę i 

A na koniec, jako że podzielam zdanie Juliusza, że „smutno mi Boże” bo nie ma żadnych rajdów… proponuje trochę inne podejście do tematu. Nasi przodkowie przeżyli (albo i nie…) gorsze czasy np. wojnę, więc i my przeżyjemy (albo i nie…) obecną sytuację. Arthur wiecznie żywy zawsze prawdę Ci powie:


Czarny humor zawsze jest wskazany i nie mylcie tego z bagatelizowaniem problemów. Czarny humor to najlepszy typ humory, więc na zakończenie – do wyboru do koloru:
Wirus na smutno i refleksyjnie, ale jednak z nadzieją:
lub Wirus na wesoło i lekko absurdalnie :)
Jak nie znacie hiszpańskiego, to włączcie sobie napisy – tłumaczenie automatyczne więc trochę kulawe ale idzie się połapać.
Inna sprawa że hiszpański jest wspaniałym językiem i… może dlatego tak mi się podoba ta piosenka


A Darkness falls over the land
Enslaves it with a wave of its hand
And I try to see
the Light through the DISEASE... (5*)


I skupmy się na tym "THE LIGHT", czymkolwiek by to dla Was nie było i do zobaczenia na jakiś rajdzie - nie wiem jeszcze kiedy, ale kiedyś na pewno. Nie ma się co łamać:
- co nas zabije, to nas zabije,
- a co nas nie zabije to nas okaleczy.
Widzimy się zatem w gronie weteranów lub ze 6 metrów pod ziemią. Ważna aby w obu miejscach były lampiony, nie wiem jak Wam, ale mnie to wystarczy. No może, Lampiony i Szpada :)

CYTATY:
1. Parafraz tytułu książki Gabriela Garcia Marqueza "Miłość w czasach zarazy"
2. Piosenka SŁAWOMIRA "Małgosia Socha"
3. Piosenka JT Machinima "Reason to live" ("Last of us" song). Tutaj.
4. Piosenka JT Machinima "Keeping me human" ("Dead Space 3" song). Tutaj.
5. Piosenka Aurelio Voltaire "Riding a black unicorn". Tutaj


Kategoria Rajd, SFA

Himalajska Gra Terenowa

  • DST 10.00km
  • Aktywność Wędrówka
Sobota, 15 lutego 2020 | dodano: 18.02.2020

Himalajska Gra Terenowa w Katowicach. Pasuje Wam? Co za nazwa, co za impreza – proste, że musimy tam być.
Organizatorem jest Silesia Adventure Race czyli Marcin ze swoją niezmordowaną ekipą. W praktyce oznacza to, że to drugi weekend z rzędu gdy bawimy się na imprezie Silesi (w zeszłą sobotę odwiedziliśmy zimową edycję Silesia Race z bazą w Pszczynie).
Skąd wogóle pomysł na taką imprezę? Okazja jest zacna. Luty 2020 to 40-stolecie pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu, a było to wydarzenie bez precedensu.
Po pierwsze, eksperci twierdzili że ośmiotysięczniki są nie do zdobycia zimą i powyżej 7000 m n.p.m. nie da się w tym okresie przetrwać. Można by rzec, że do Polaków (Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy) ta informacja jakoś nie dotarła. Weszli, zeszli, przeżyli! Jednocześnie na zawsze zapisali się w historii.
Po drugie, nie dość że było to pierwsze zimowe zdobycie ośmiotysięcznika, to ze wszystkich 14-stu jakie stoją, był to od razu najwyższy z nich, czyli najwyższa góra na Ziemi, Dach Świata – Mount Everest.
Po trzecie jakby tego było mało, to właśnie nasi” rodacy rozpoczęli nową erę w historii alpinizmu. No i same Katowice to też miejsce, które pamiętają jedną z legend polskiego himalaizmu - Jerzego Kukuczkę, drugiego człowieka w historii świata, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum (czyli wszystkie 14 „ósemek”).
Sami zatem przyznacie, że okazja jest naprawdę zacna, a że - TU CIEKAWOSTKA – wśród Rajdowców jest bardzo wiele osób, które himalaizmem się interesują i to tak konkretnie (zapytajcie jakiś innych ludzi z waszego otoczenia czy wymienią z głowy choćby 8 z 14 ośmiotysięczników), to frekwencja na imprezie naprawdę dopisała. Może to trudne do uwierzenia, ale te światy są naprawdę jakoś powiązane, na tle że na przykład jeden z zimowych zdobywców Broad Peek’a – Tomasz Kowalski zaliczył niejeden z rajdów przygodowych. Nim jednak napiszę krótką relację z naszej przygody, jeszcze dwa słowa odnośnie klimatu imprezy.

Wiele napisano już o himalaizmie jako takim, a wielu wspinaczy przypłaciło życiem realizację lub próbę realizacji swoich marzeń… nie chcę powielać tutaj pewnych opowieści bo od tego są książki (tu bardzo polecam np. „Broad Peek – Niebo i Piekło”). Napiszę o czym innym, o czymś od siebie…
Jeszcze niedawno część z nas żyła polską wyprawą na K2, drugi co do wysokości szczyt Ziemi, a najwyższy szczyt Karakorum (Karakorum pod kątem ośmiotysięczników to tylko 4 góry: K2, Broad Peek oraz dwa Gaszerbrumy (I oraz II). Wszystkie pozostałe ośmiotysięczniki to Himalaje). Czy kibicowałem naszej narodowej wyprawie znanej pod hasłem „K2 dla Polaków” – NO BA! Oczwyiście, że tak. Czy chciałem aby się Im udało – hmmmm…. ciężko powiedzieć.
K2 to ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Do tej pory każda wyprawa, prędzej czy później się załamywała, a niejeden śmiałek na zawsze został już na zboczach Góry Gór, jak bywa nazywane K2.
I aby była jasność, bo tu sprawa jest prosta: jeśli K2 ma zostać kiedyś zdobyte zimą, to niech będzie to polska ekipa. Koniecznie. Zrobi to piękną klamrę kompozycyjną: początek i koniec. Pierwszy i ostatni ze szczytów zimą. Niczym alfa i omega. Było by pięknie.
Ale może lepiej… aby ta góra nie została nigdy zdobyta zimą. Jest coś magicznego w majestacie i potędze K2, które skutecznie broni się niczym Ostatni Bastion Karakorum. Niezdobyty bastion.
Może niech pozostanie niepokonana jeszcze przez długie wieki… jako swoisty znak, że nie jesteśmy jeszcze wszechpotężni, że nie damy rady ujarzmić takiej potęgi. Niech każda kolejna, nieudana zimowa próba (oby tylko bez wypadków śmiertelnych…) buduje i umacnia legendę Góry Góry, niesamowitego K2 (które mam na tapecie pulpitu od lat). To w pewnym sensie wspaniałe, że ta Góra rzuca nam takie wyzwanie i wciąż wychodzi z niego zwycięsko.
Przyjeżdżamy z coraz to nowszym sprzętem, nierzadko niemal z kosmicznym wyposażeniem, bogaci w coraz większą wiedzę odnośnie funkcjonowania człowieka w ekstremalnych warunkach, a wielki kawał lodu i kamienia stoi nadal tak niezdobyty, jak było to lata temu. To góra, która uczy pokory. Dziś na Everest można zostać niemal wyniesionym przez innych.
Jeśli oczywiście tylko Was na to stać, co nie znaczy że nie można tam zginąć - mówię tylko o pewnej komercjalizacji Himalajów, ale K2 opiera się najlepszym, najtwardszym z nas. Nawet „Czekan Porucznika” nie dał rady tej skale… i oby tak pozostało jak najdłużej.
A jeśli ktoś nie może się z takim stwierdzeniem zgodzić, to niech pomyśli tak:
„Gdy Aleksander ujrzał swe imperium to zapłakał, bo nie zostało już nic do podbicia”.


"Jak to jest być skrybą? Dobrze?" (1*)
OK, ja wiem że dygresje są solą tej ziemi, ale pora wracać do relacji.
Jedziemy zatem do Katowic, gdzie startować będziemy na trasie rodzinnej, gdyż dołączy do nas męska część Beboków (mój dobry kumpel ze studiów Mateusz i dwójka jego dzieciaków). Mama wyżej wymienionej dwójki czyli Kolarska Grażyna udaje się na trasę dłuższą wraz z swoimi koleżankami. Gdy czekamy na odprawę naszej trasy, Marcin porywa Basię… brakuje Mu ludzi do roboty, a Szkodnik akurat przechodził w pobliżu. Basia zostaje skrybą i ma wpisywać na karty startowe dyktowane przez Marcina godziny startów poszczególnych ekip. Rozśmieszyło mnie to, więc gdy widzę jak Szkodnik uzupełnia „obce” karty pytam Go:
- Jak to jest być skrybą? Dobrze?
Pamiętacie tą scenę? Kultowa akcja z filmu „Asterix i Obelix – misja Kleopatra”.
U nas ten tekst, często parafrazowany, pojawia się ciągle. W przeróżnych kontekstach.
Jak to jest szukać lampionów, dobrze?
Moim zdaniem, to nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym miał powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłem, kiedy bylem sam. I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga nam się rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem...
A może inaczej: gdybyś zapytał mnie co cenię sobie najbardziej odpowiedziałbym, że bagna i warianty z dupy… :)
Tak czy siak - chwilę później wszystkie karty są uzupełnione i możemy wyruszać w drogę.
Naszym celem dzisiaj jest zdobycie Mount Everestu, który to na potrzeby zabawy, odtwarza hałda Murcki.

Sprzęt i aklimatyzacja
Aby zdobyć Everest potrzebna jest aklimatyzacja. Każdy zdobyty punkt kontrolny pozwoli nam ją uzyskać, więc kiedy uda nam się zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zadania, będziemy mogli przeprowadzić atak szczytowy. Wyruszamy zatem z bazy i kierujemy się przez miasto do pierwszych lampionowych punktów kontrolnych. Jak w Himalajach musimy dotrzeć do „końca” cywilizacji i potem cisnąć w terenie. W miejskiej części czekają na nas dwa zadania związane z przygotowaniem wyprawy.
Musimy wiedzieć gdzie się wybieramy i co nasz czeka, więc na jednym z punktów musimy rozwiązać zadanie polegające na przypisaniu podanych wysokości do konkretnych gór. Na liście nie tylko himalajskie klasyki, ale też Kilimandżaro (5885m) czy Aconcagua (6962m).
Natomiast w domu kultury czeka nas zadanie związane z przygotowaniem sprzętu. Musimy poprawnie ponazywać (i wyjaśnić przeznaczenie) różnego rodzaju elementów wyposażania górskiego wspinacza. Jak raki są dość oczywiste, tak różnego rodzaju lodowe śruby, uprzęże i klamry, to już nie taka prosta sprawa. Udaje nam się jednak to zrobić, a to oznacza że możemy odwiedzić bazę u podnóża Dachu Świata czyli pod hałdą. Tam dostajemy drugą mapę – mapę „hołdy” (tak wiem, jak to brzmi ale naprawdę to miejsce ma ścieżki i drogi. W sumie to zdjęcie macie powyżej). Tu czeka na nas o wiele więcej punktów kontrolnych oraz sporo zadań.
Zaczynamy od przedarcia się przez lodowe plateau. Ech szkoda, że tegoroczna zima nie ma śniegu, bo klimat byłby jeszcze lepszy.


"Elisabeth, nice to see you" (2*)

Kojarzycie do czego nawiązują te słowa? Pamiętacie legendarną już akcję ratunkową Bieleckiego i Urubki na Nanga Parbat (8126m)? Więcej o tym TUTAJ. Adam i Denis wpisali się wtedy, po raz kolejny w sumie, w historię himalaizmu. Była to akcja wyznaczająca nowe granice ludzkich możliwości… Powiem Wam szczerze, że zabijały mnie wtedy komentarze niektórych osób. Padało tysiące z-dupy argumentów i opini, ale nawet nie o to chodzi.. można by tłumaczyć, że warunki, że ogromny wysiłek dla organizmu, że logistyka, że kwestia problemów z lataniem w tej strefie, nieważne… najbardziej przerażał mnie brak takiej najprostszej logiki i pokory w ludziach. Mówimy o szczycie nigdy nie zdobytym zimą, przez nikogo i to pomimo wielu prób, a ludzie oczekują że pojawi się tam lokalna ekipa ratunkowa i załatwi sprawę. Mam jedno pytanie: skoro lokalna ekipa ratowników mogła by „od kopa” podskoczyć na 7500 m npm, to czemu był to szczyt nigdy nie zdobyty przez człowieka zimą?
Nie chciało Im się? Nie czuli takiej potrzeby? Był zarezerwowany?
Wszystkie kwestie techniczne da się wytłumaczyć (tym, co oczywiście chcą słuchać), bo rzeczywiście można nie być świadomym okoliczności zdarzenia, ale postawy roszczeniowe „bo tak” są zawsze dużo bardziej problematyczne. Ech… słowem „ech”.
Wracając do relacji. Jednym z naszych zadań jest zorganizowanie akcji ratunkowej. Zasady są proste. Jedno z nas ulega „awarii” i trzeba go zatachać na hałdę. Nie wolno położyć „ofiary” na dłużej niż 10 sek, bo grozi to wychłodzeniem organizmu. Porywamy zatem najlżejszego z nas (sorry, Olek) i ciśniemy z Nim na hałdę.
Jedyny problem jaki mam z tą akcją, jest taki że w sumie to wynosimy rannego wysoko w góry. Nie znosimy go do cywilizacji, ale bierzemy go pod szczyt. No cóż, może świeże powietrze zdziała cuda. Nie ma to jak medycyna naturalna. Tak szczerze, bardziej przypominało to wynoszenie rannego z linii ognia niż górską ewakuację, ale ważne że zadanie zaliczone.
Jako, że kosztowało nas to trochę wysiłku, pora zatem skosztować czegoś innego



"Wzgórza przeszliśmy, cało wróciliśmy,
Kuchnie polowe odnalazły się..." (3*) W LAWINISKU !!

Docieramy do kolejnego punktu na naszej trasie. Jest to obóz – baza wysunięta (baza pod Everestem). Musimy tutaj przygotować posiłek w warunkach wysokogórskich. Wiecie, żywność liofilizowana (czyli „wysuszona w ch*j” jak ją to nazywam), którą trzeba przed spożyciem potraktować wrzątkiem.
Jako, że nie ma śniegu, to nie mamy co topić i musimy skorzystać z butelek wody, który zostały tu dostarczone.
Niemniej odpalenie kuchenki gazowej i zagotowanie wody leży już w naszej gestii. 
W rolę wysokogórskiej żywności wcielają się nasze rodzime „chińskie” zupki. Jako, że dzieciaki zjedzą wszystko, to jedzenie zostało zdmuchnięte szybciej niż je przygotowywaliśmy. Co za niewydajny proces…
Lecimy dalej, bo za chwilę czeka na nas kolejne zadanie, którym jest przeszukanie lawiniska (poszukiwanie lampioniska?)
Dostajemy czujniki lawinowe i na podstawie ich wskazań musimy odnaleźć zakopane w gałęziach (nie ma śniegu…buuu) przedmioty.
Super spawa. Powiem szczerze, że pierwszy raz miałem to urządzenie w ręce. Owszem, chodzimy w góry zimą, ale staramy się unikać szlaków zagrożonych lawinami i jakoś tak nie było okazji zapoznać się z tym sprzętem. Bardzo fajnie to działa i dość szybko odnaleźliśmy ukryte przed nami skarby. Bardzo cenię sobie takie zadania czy też szkolenia – praktyczne użycie sprzętu. Nigdy nie wiesz kiedy Ci się to przyda. A zawsze lepiej wiedzieć i mieć przećwiczone niż tylko wiedzieć (w teorii)…
W pracy na przykład miałem praktyczne, rozszerzone szkolenie pożarowe. Mieliśmy ogromy namiot z przeszkodami w środku (porobione korytarze), czyli symulacja przedarcia się przez zadymione pomieszczenia (i to tak konkretnie zadymione). Potem każdemu z nas Strażacy odpalali dość duży płomień (taki ponad metrowy na wysokość) na specjalnej platformie, który trzeba było zgasić przy użyciu gaśnicy, ucząc się nie tylko jej obsługi, ale i wydajności środka gaśniczego oraz zasad jego skutecznego użycia. Wiele osób opróżniło całą gaśnicę, a płomień nawet tego nie zauważył.
Takie rzeczy są bardzo potrzebne, a przecież zabawa jest najlepszą nauką. Rewelacja!


Przeprawa przez lodową szczelinę… czyli jak po sznurku (poręczówki)
Kolejne zadanie obsługiwane jest przez tą samą ekipę, która zapewniła mi kąpiel na Silesia Race. Tak, nadal się będę upierał, że to była kwestia liny, a nie techniki. Od razu mnie poznają! Co za dramat… nie o takiej sławie marzyłem. Nataszka ma w tym też swój udział, bo idealnie uchwyciła w obiektywnie tzw. „magic of the moment”… Cóż, trzeba się nauczyć żyć ze sławą. Nawet tą złą…
Zadanie to przeprawa linowa – coś jak nad Sanem w Przemyslu na 36-godzinnym rajdzie TEAM 360 (ach co to był za rajd!)
Dziś jednak mam pełen komfort bo to dzieciaki palą się do wykonywania zadania – tak naprawdę to jeden z Nich, bo drugi stwierdził, że „nie lubi parków linowych”. W pełni go rozumiem, ja też nie przepadam, zwłaszcza za tymi NAD WODĄ !!!
Młodszy rzuca się jednak na liny i przechodzi bardzo sprawnie na drugą stronę szczeliny.

Co jak co, ale takie zadania to kawał dobrej zabawy i super, że tym ludziom się chce pomagać w organizacji takich rajdów.
Gdy Olek idzie po linach, a Kostek wyraża swoją niechęć do Parków Linowych, to na drugim stanowisku szczelinę pokonuje ekipa Gosi i Tomka (znamy się od czasów studiów i Oni także dali się namówić na dzisiejszą grę).

Naszym ostatnim zadaniem przed atakiem szczytowym jest strome podejście z wykorzystaniem lin. Oczywiście to zabawa, więc liny są tu tylko elementem „klimatycznym” a takie ściany to pokonujemy zwykle nie z liną, a z rowerem na plecach :D
Bycie z-dupy-wariantowcem zobowiązuje… ech, tu też ekipa nas zna i pamięta mój wodolot na ostatniej Silesii. 
Śmieją się, że na dole czeka na mnie nawet małe jeziorko, jakbym się zdecydował. Śmieją się… taaak, śmieją się ze mnie...
Ale ja będę się śmiał jak przyjadą na nasze Wiosenne CZARNE KoRNO – Siłę KORNOlisa i wpadną w szereg pułapek, które już tam na nich czyhają!


Atak szczytowy
Meldujemy się w bazie pod Everestem. Jako, że zaliczyliśmy wszystkie punkty kontrolne to mamy zielone światło i możemy przeprowadzić atak szczytowy. Rewelacja. Zwłaszcza, że trafiło nam się fantastyczne okno pogodowe. Ech… naprawdę szkoda, że nie ma śniegu. Ta impreza to fantastyczny pomysł i bawimy się świetnie.
Co można powiedzieć o dzisiejszym dniu? Każdy ma swój Everest lub swoją hałdę.
Marcin, genialny pomysł i świetna realizacja. Dziękujemy za wspaniałą zabawę.
A na samym szczycie czeka na nas niespodzianka. Kubki z napisem, ale nie byle jakim bo to zapis oryginalnej rozmowy Wielickiego i Cichego z bazą. Rozmowa to odbyła się ze szczytu Dachu Świata.
Fantastyczne upamiętnienie tych wydarzeń, a poniżej Szkodnik na Dachu Katowic :D



CYTATY:
1. Kultowa scena z filmu "Asterix i Obelix - Misja Kleopatra"
2. Wyjaśnione w tekście
3. Piosenka z filmu "Jak rozpętałem II wojnę światową"


Kategoria Rajd, SFA

Silesia Race - zima 2020

  • DST 97.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 lutego 2020 | dodano: 11.02.2020

Nasz pierwszy rajd w tym roku. Zwykle sezon zaczynamy od Rajdu 4 Żywiołów, więc Silesia jest rajdem drugim. Niemniej tym razem, jak pewnie wiecie, na 4 Żywiołach występowaliśmy w roli budowniczych tras - "Aramisy i Przyjaciele" Spółka z ograniczoną... poczytalnością. Tym sposobem Silesia Race Zima robi się naszym pierwszym startem w 2020. Wszyscy już dawno zahartowani, rozgrzani, rozbudzeni a my na początku ścieżki zwanej powrotem do rajdowej formy...
Chociaż z drugiej strony ciężko wracać do czegoś czego się nigdy nie miało. Kiedy wszyscy rozpisują sobie plany treningowe: to my jedziemy po prostu na wycieczki i planujemy dobrze (lub nie...) się bawić. Nie zmienia to jednak faktu, że skoro ostatni rajd był w październiku, to naprawdę ciężko rozruszać tyłek w lutym... nie mówiąc o sobotnim budziku około 4:00 rano. Trochę od tego odwykliśmy.

"If you're good at somethinng, never do it for free" (1*)
Pamiętacie czyje to słowa? Oczywiście, to Joker w "Mrocznym Rycerzu" Nolana. Rozmowa w takim klimacie nawiązuje się podczas odprawy trasy PROFI.

Marcin: Dziękuję Wam że zdecydowaliście się być dziś za nami.
Jeden z zawodników: To my dziękujemy, że Ci się chce (organizować rajdy)
Marcin: Za darmo przecież tego nie robię


I tak powinno być. Jeśli jesteś w czymś dobry, nigdy nie rób tego za darmo... bo aby być w czymś dobrym potrzeba czasu, pracy i doświadczenia. A tego ostatniego Marcinowi nie brakuje. Może czasem brakuje Mu rozsądku, gdy przekłada miłość swojego życie do pociągów i torów nad BHP i nasze bezpieczeństwo, ale doświadczenie nie brakuje Mu na pewno. W tej kwestii także! Inna sprawa, że te torowe przygody sprawią że Rajdy Katowice i Silesie bywają niezapomniane.
Ech ja Wam tu o trasie PROFI, a w sumie to jeszcze nic o samym rajdzie nie powiedziałem. No więc... nie zaczyna się zadania od "no więc". Tak, wiem! No więc, jedziemy na trasę PROFI, ale tak nie do końca.
Lecimy poza klasyfikacją czyli robimy na rowerze całą trasę PROFI. Dzięki temu nie będziemy mieć części pieszych czy rowero-treku, a czyste 16 godzin rowerowania. Raz jeszcze dziękujemy za tą możliwość, bo dla nas to najlepsza możliwa opcja.
Przygodówki są fajne, ale długo-czasowo-dystansowe rajdy rowerowe są najlepsze.
Mamy tylko zrobić chociaż kawałek prologu pieszo po parku zamkowym w Pszczynie, a potem rower non-stop. Ustawiamy się zatem na starcie czyli na rynku w Pszczynie i wraz z Organizatorami odliczamy do startu naszego pierwszego rajdu w tym sezonie.






TROPEM WILCZYM
Z czym kojarzy mi się Pszczyna? Oczywiście z Zamkiem, Parkiem i Zagrodą Żubrów, które kiedyś się odwiedziło, ale także z jedną z edycji Rajdu Wilczego. To właśnie tutaj, także po parku i także nad ranem (a nawet jeszcze wcześniej niż dziś - bo dziś start jest o 8:00 dopiero), szukaliśmy lampionów. Pamiętam to dobrze. Styrani przez bagna Kobióra, gdzie utknęliśmy i to tak konkretnie koło 3 w nocy, dotachaliśmy się w końcu do Pszczyny i wśród porannych mgieł szukaliśmy lampionów ukrytych w zamkowym parku.
Dziś klimat jest podobny. To nasz początek, pierwsze koty za płoty jak mawiają... acz jeśli chodzi o płoty, to przegapiliśmy wejście do parku i aby się nie wracać, chcieliśmy przez ten płot... no wiecie, ale potem zobaczyliśmy, że w tym miejscu jest monitoring i trochę głupio jednak, tak nie po pijaku...
Finalnie weszliśmy zatem przez główną bramę. Nie ma to jak zacząć sezon od takiej wtopy jak przegapienie wejścia do parku, który jest dość dobrze oznaczonym i znamy zabytkiem... to nie tak, aby było to wejście było jakieś ukryte czy schowane.
Niemniej to pewnie wina Sergiusza i jego ekipy, bo gdy wszyscy z PROFI pognali, a TP50 czekało na swój start, my nie mając presji czasu i wyścigu ucięliśmy sobie miłą przedstartową pogawędkę, zapraszając Ich oczywiście na nasza marcowe Wiosenne CZARNE KoRNO - Siła KORNOlisa. Przecież my nie robimy takich błędów w nawigacji, więc to na pewno ich wina ... :D :D :D
Po krótkim BnO po parku dopadliśmy naszych rowerów i od wtedy złapaliśmy wiatr w żagle. Uwaga, złapanie wiatru w żagle, nie jest jednoznaczne z tym, że się wie gdzie się płynie i nie można rozbić się na rafach.
A tak przy okazji to Wy jak wolicie?


Od dupy strony czyli przodem na zad
Jako, że nie obowiązuje nas narzucona kolejności etapów trasy Profi, zaczynamy zupełnie inaczej niż cała ekipa. Ruszamy na wschód a potem na południe. Jest to powodowane faktem, że na pierwszych pieszych etapach jest zagęszczenie punktów kontrolnych (jak to na BnO), więc nie chcemy robić tłoku wśród (u)BIEGAJĄCYCH się o zwycięstwo. Jedziemy zatem trasę po części od tyłu, bo kiedy wszyscy walą na zachód, to my ciśniemy w przeciwnym kierunku. Niedługo zaczną się tu pojawiać zawodnicy z innych tras, więc gnamy naprzód póki jesteśmy sami w terenie.
Wyjeżdżamy z Pszczyny i pierwsze punkty to formalność. Nawigacyjnie trafiamy na nie perfekcyjnie i kiedy zaczynamy myśleć, że mimo przerwy, nie wyszliśmy jednak z wprawy zaczyna się Aramisowy klasyk... czyli, jak to zwykle: NIC NIE ZAPOWIADAŁO TRAGEDII.
Docieramy do wielkiej hałdy i tam robię sobie zdjęcie typu:
Uwodzicielski Prorok na szycie wysokiej góry w otoczeniu miłujących go wyznawców...

Wylazłem, a teraz zejść nie mogę...




MAZUTOWE PIEKŁO
Hieronim miał swoje, muzyczne, więc jak mogę mieć mazutowe. Tak wiem, to nie mazut bo mazut jest z ropy, ale mój schorowany umysł już złapał kotwicę. Czasem przez 12 godzin, bez przerwy nucę jakaś chorą piosenkę, tak dziś - czymkolwiek by to nie było, dla mnie jest to mazut i ch*j...
W sumie to ta maź zachowuje się nawet podobnie. Liczba centistokes'ów (jednostka lepkości jak ktoś nie ogarnia) wyczuwalnie wysoka. Konsystencja tego czegoś jest straszliwa - chyba ma to sporą domieszkę miału węglowego bo oblepia wszystko. To że oblepia to jedno, ale blokuje wszelaki ruch i waży chyba z tonę. Wypełnia wszystkie otwory i zapycha prześwity... masakra. Mam wrażenie że toniemy... próbujemy wołać o pomoc, ale maź wlewa się do gardła i dławi... "gdy nie możesz oddychać, nie możesz krzyczeć" (2*)
Słoneczko nas tak załatwiło - jeszcze niedawno maź spokojnie spała skuta nocnym lodem, ale teraz niczym gad, ciepłolubna, rozmarza i grzeje się w cieple dnia. Walczymy, ale nie dajemy rady... "Mazut" zabija... rower nabiera mi tyle tego syfu, że nie jestem w stanie go pchać. Nieraz tonęliśmy w błocie, ale tym razem jest gorzej. Lepkie palce Zła wpychają nam się do gardła jak, jak.. mniejsza z tym jak co. Wypychają się, tak?
Postanawiamy objechać tą przeszkodę na około... do dziś nie wiem, jak niektórym nie zalepiło roweru tak, że tamtędy przejechali (może grubość opon) bo u mnie nie kręcił się ani przód ani tył w pewnym momencie. To był pierwszy rajd w naszej historii, w którym dopadliśmy jakąś myjnię 24h i myliśmy sprzęt jeszcze w trakcie zawodów... ale po prostu trzeba było. Hamulce zapchane breją, rower ważący tonę... no po prostu jak nigdy.
Nasze nowe rowerki... co za dramat. Nie zasłużyły na taki los. Ja wiem, ja wiem... i tak pójdą w błoto i będą tyrane w górach, ale wiecie jak jest z nowym sprzętem. Pamiętam Tatę i noc kiedy po raz pierwszy jego ukochane auto stało nie w garażu.
Ojciec stoi rano zapatrzony w okno, Mama na to: "Co robisz?"
On grobowym głosem "W nocy padało..."
No więc właśnie... na drodze był "mazut"



"Na drugim planie ŻÓŁTA KOPARKA pochylała się nad dziurą w ziemi, jakby zaglądając do niej z zaciekawienie..." (3*)
Pamiętacie Silesię 3 Beskidów na jesień zeszłego roku. Tam też był jeden z punktów kontrolnych na żółtej koparce. Problemem było to że ta koparka odjechała. Według Marcina była porzucona ale według rzeczywistości już nie. Jak zobaczyliśmy zatem że tym razem lampion ma także wisieć na koparce, zastanawialiśmy się czy będziemy mieć powtórkę z rozrywki. Jednakże dzisiaj lampion wisiał gdzie miał wisieć, a koparka spata tam gdzie miała stać. Dzięki temu wyszedł świetny punkt kontrolny. Sami popatrzcie na zdjęcia. Punkt taki że kopara opada (dobrze, że nie odjeżdża...)



Do tego jeden punkt wcześniej był umiejscowiony w budynku dawnego dworca i także zrobił na nas spore wrażenie. Właśnie tam czekał na nas punkt żywieniowy a dla wielu ekip był to też punkt zmian czyli przepak. Posileni i w miarę zadowoleni ruszyliśmy dalej




Co ma wisieć nie utonie... no ale chyba wisieć nie miało.
A było to tak... Na pewnym etapie rajdu czekało na nas zadanie specjalne. Przeprawa linowa przez Wisłę. Trzeba było przeprawić na drugą stronę najpierw rowery a potem siebie. Oczywiście wszystko pod okiem doświadczonych, czasem także przez los, linowych specjalistów. Rower Basi w ekspresowym tempie poleciał na drugą stronę, jego Właścicielka także. Chyba przekroczyła przy tym barierę dźwięku bo krzyk usłyszałem dopiero kiedy zbierała się z ziemi po drugiej stronie, natomiast ja... jakby to powiedzieć. Miałem trochę problemów z tą przyprawą. Kojarzycie co się dzieje gdy kat źle dobierze długość liny na szubienicy... Taaak, głowa zostaje odcięta a krew sika na około. A wiecie co się dzieje gdy na linie powiesicie ciężar przekraczający jej dopuszczalne obciążeniem.
Pamiętacie tą scenę z Batmana Tima Burtona (tego w którym Batman musiał się obracać całym ciałem, bo kostium uniemożliwiał mu kręcenie głową). Vicky Vale została przez Nietoperza zapytana ile waży gdy ratował ją przed bandą Jokera. Odpowiedziała Mu, że 48 kg po czym, pojechali na linie. Mechanizm linowy nie dał rady... i później Batman powiedział jej, że nie waży 48 kg (to jest odwaga!). No i tak też było ze mną: lina miała wytrzymać i w sumie to nawet wytrzymała, tylko tylko że poleciałem w wodne otchłanie i całkiem porządnie się skąpałem. Dobrze że była w miarę ładna pogoda bo wyszedłem z tego zadania mocno przemoczony w dolnych partiach.
Gdyby był mróz to nie byłoby ciekawie, chociaż z drugiej strony miałem też cały komplet nowych ciuchów w plecaku. Coś trzeba w nim wozić, prawda? Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty. Z trzeciej strony, plecak też poszedł pod wodę...
Niemniej, koniec końców: oszukali mnie! Mieli przeprawić mnie na drugą stronę, a prawie mnie utopili... i dalszą część rajdu jechałem z mokrą dupą (zdjęcia od Nataszki... wiedziała, gdzie i kiedy być z aparatem).




Analizując układy liniowe
Wjeżdżamy w lasy otaczające zbiornik Goczałkowicki. Dziwne rzeczy się tu dzieją bo tablica dotycząca Rezerwatu Przyrody informuje, że chodzenie po rezerwacie grozi utonięciem... My natomiast spotkaliśmy także bardzo fajny mostek. Wygląda nieźle na zdjęciu, prawda? A teraz wyobraźcie sobie, że żadna z tych belek mi nie jest do niczego przymocowana... Jak na to staniesz, to się zaczyna zabawa jak w Prince of Persia. Pamiętacie te kafelki które odpadały jak się na nich stanęło? Bardzo podobnie tu to wyglądało. Niemniej dość sprawnie uporaliśmy się z punktami kontrolnymi zlokalizowanymi w tych lasach. Na koniec zostawiliśmy sobie tak zwaną "białą mapę" czyli odcinek specjalny na którym zaznaczone były tylko i wyłącznie obiekty liniowe i... nic więcej. W praktyce oznaczało to, takie same oznaczenie strumieni, ogrodzeń i ścieżki. Innymi słowy był to układ obiektów liniowych czyli - jak pewnie pamiętacie - z definicji: matematyczny model układu regulacji oparty na przekształceniu liniowym będący matematyczną abstrakcją i swoistą idealizacją układu rzeczywistego, którego odpowiedź na złożony sygnał wejściowy można opisać za pomocą sumy odpowiedzi na prostsze sygnały wejściowe. Oznacza to że w równaniach nie występują żadne iloczyny ani potęgi zmiennych a ewentualne współczynniki tych równań czyli parametry układu nie są zmiennymi. Mówimy tu oczywiście o układach równań różniczkowych czyli dużej ilości równań odejmowanek... To tyle z definicji. Etap był autorstwa Łukasza, który przeszedł samego siebie na Silesi 3 Beskidów robiąc tam rzeź, więc spodziewaliśmy się niezłego hardkoru... Tym razem ku naszemu zaskoczeniu etap ten nie był bardzo trudny.
Bynajmniej Nie narzekamy na to!





Inwazja porywaczy lampionów
Pomału kierujemy się w stronę bazy zbierając ostatnie punkty oraz atakując etap, który wszyscy robili jako pierwszy. Zmierzch zostaje nas na fantastycznej spacerowej ścieżce wzdłuż zbiornika. Etap, o którym mówię charakteryzował się sporym zagęszczeniem punktów kontrolnych. Dzwonimy do Marcina. Skoro jesteśmy tutaj ostatnią ekipą bo jedziemy od dupy strony, to może pozbieramy Mu punkty kontrolne. Sami wiemy jak wielkim złem jest ściąganie trasy. Planowanie zawodów cieszy, rozkładanie trasy jest fajne, ale ściąganie... po zawodach, gdy jesteś wytyrany po wszsytkich przygotowaniach i prowadzeniu imprezy, jest naprawdę trudne. Marcinowi ten pomysł się bardzo podoba, więc porywamy lampiony i pakujemy je do plecaków. Zawsze będzie Mu trochę łatwiej i mamy nadzieję że w marcu też nam ktoś pomoże zbierać trasę. U nas będzie ponad 110 punktów kontrolnych, więc bierzemy 3 dni urlopu na jej rozłożenie... Będzie zatem co ściągać.
Do bazy docieramy wczesnym wieczorem, ale grubo po zmroku.
Całkiem nieźle jak na pierwszy start. Kondycji Nie ma nawigacja zawodzi ale poszły pierwsze koty za płoty. dobrze że w końcu zaczęliśmy sezon.
Teraz może być już tylko lepiej... albo i nie :)

Takie tam z płonącym horyzontem

Nostalgia za morzem

Kosmos to też NASA sprawa !!!


DUCH w mroku (mimo, że Mrok nie załapał się na to zdjęcie - przypominam, że nasze rowery to mają swoje imiona: DUCH i MROK, jak dwie identyczne Bestie z pewnego filmu)


CYTATY:
1. Film "The Dark Knight".
2. Tagline do filmu "Anakonda" (horror klasy słabej, ale ja takie kocham :D )
3. Książka Zygmunta Miłoszewskiego "Gniew"


Kategoria Rajd, SFA

Rajd 4 Żywiołów - zima 2020

  • DST 1.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 stycznia 2020 | dodano: 20.01.2020

RAJD CZARNYCH ŻYWIOŁÓW... wróć. Czterech Żywiołów. Oczywiście, że Czterech Żywiołów, tyle że "Czarna Edycja". Tak jakoś wyszło. Dziwna ta edycja, taka nie za biała :)
No nieźle się porobiło... Od dawna każdy rok rajdowy zaczynamy właśnie od Rajdu 4 Żywiołów, który na stałe wpisał się w nasz styczniowy kalendarz. Śnieg, mróz, lód i rower – czego chcieć więcej. W sumie „więcej” to nie wiem, ale „mniej” to mam sprecyzowane – pasowałoby mniej lodu. Różnie bywało, czasem zaspy po pas, czasem z -10 na termometrze, a czasem szklanka taka, że w niejednej hucie szkła byliby pod wrażeniem. Wracaliśmy tu jednak chętnie i z radością, bo nie dość że była to fajna impreza, to przecież w zimie z rajdami rowerowymi mamy totalną posuchę. Dla nas start sezonu w kwietniu to jakaś herezja, bo sezonu rowerowego się po prostu nie kończy, a zimowe zawody to ekstra sprawa… Zatem wiadomość, że rok 2019 był ostatnim rokiem Rajdu Czterech Żywiołów przyjęliśmy z naprawdę dużym smutkiem.
Pierwsze plotki o planowanym zakończeniu Rajdu 4 Żywiołów dotarły do nas już wprawdzie w 2018 roku, kiedy to właśnie miały odbyć się ostatnie edycje tej imprezy (zimowa i letnia). Jednakże gdy w kalendarzu na 2019 Żywioły pojawiły się na nowo, uznaliśmy że był to jedynie „lokalny kryzys” wywołany np. przemęczeniem. Jednakże w styczniu 2019 usłyszeliśmy już oficjalnie od Organizatorów, że to koniec bo "nie ma komu robić". Potwierdziło się zatem, iż czerwiec 2019 miał przynieść finalną edycję i… w sumie tak też się stało.
Mimo, że czerwiec spędzaliśmy w polskich i słowackich Tatrach (Żywioły odwiedzamy głównie w zimie) to zaufani szpiedzy donieśli nam, że nastąpiło oficjalne pożegnanie imprezy. Potem w necie pojawiło się także oficjalne potwierdzenie tej wiadomości. Cóż było robić… szkoda, cholerna szkoda bo to kolejna dobra impreza, która wygasa.
Nie ma już rajdów Bikeholicowych rajdów (Ciupaga Orient, Galicja Orient, Odyseja), nie ma ICE AR, Team 360 przestał robić majowe poniewierki, Jurajskiej Jatki też ma już nie być… a teraz padało na Żywioły. Koniec pewnego rozdziału. No równia pochyła... pisałem Wam w podsumowaniu roku 2019, że mam nieodparte wrażenie, że robi się coraz mniej rajdów. 

"Nicht eine Schlacht, eine Rettungsaktion..." (1*) niem. "nie bitwa, a akcja ratunkowa"
Jednakże jesienią 2019 pojawia się światełko w tunelu i – co dziwne – nie jest był to nawet pędzący naprzeciw nam pociąg.
Organizatorzy Żywiołów ogłaszają, że impreza może się odbyć, ale tylko jeżeli znajdzie się ktoś kto przygotuje trasę rajdu. Oni zajmą się całym zapleczem, ale ktoś musi ogarnąć lampiony w terenie. To bardzo dobra informacja, bo to oznacza iż rajd się jednak się odbędzie…
...albo i nie, bo przez jakiś czas nikt (przynajmniej) oficjalnie nie zgłasza się do pomocy.
Jak w tym głupim kawale:

Pożar we wsi - płonie stodoła. Wszyscy lecą z wiadrami, biegną tłumnie na miejsce.
A tu ze stodoły wychodzi baca i mówi:
- No tak. Podpalić to nie było komu, ale grzać się to wszyscy!


Jesteśmy zaskoczeni, bo bardzo wiele osób ubolewało nad końcem imprezy, a gdy nagle pojawiła się możliwość utrzymania jej w rajdowym kalendarzu, to odzewu brak. Nie mówię tutaj o głosach: "będę wiedział za miesiąc czy miałbym czas", których po prostu nie cierpię w sytuacjach kryzysowych. Chodzi mi o konkretne, odpowiedzialne zgłoszenia.
Z Moniką jesteśmy umówieni, że do końca grudnia 2020 mamy zamknąć trasę naszego "Wiosennego CZARNEGO KoRNO - Siły KORNOlisa" (13-15 marzec 2020), więc trochę słabo stoimy z czasem... Wrzesień, październik i listopad to był rajd na rajdzie albo zawody szermiercze naszego Pucharu 3 Broni. Końcówkę roku wykorzystujemy wprawdzie na częste wyprawy do Ciężkowic w poszukiwaniu fajnych miejsc na punkty kontrolne Siły KORNOlisa i nie cierpimy na nadmiar czasu wolnego, ale mimo to postanawiamy spróbować powalczyć o Żywioły.
Kto kiedykolwiek był na zimowej edycji, ten wie jak wspaniały klimat ma ta impreza:


Zgłaszamy się zatem do zrobienia trasy rajdu, bo gdy "Światło wzywa, Mrok musi odpowiedzieć..." (2*)
Nie będzie to jednak precyzyjnie przygotowywana przez rok ofensywa, ale raczej gaszenie pożaru w w miejscy przerwania linii frontu. 
Jest tylko jeden problem (tak? naprawdę tylko jeden? - Basia) Żywioły należą do Pucharu, czyli impreza na trasie pieszej TP50 musi spełniać regulamin Pucharu. Nie będę Wam tu opisywał dokładnie o co chodzi, bo Ci co jeżdżą w Pucharze wiedzą o co chodzi, a tych co nie jeżdżą nie będą zanudzał regulacjami i ograniczeniami organizacyjnymi. Wspomnę tylko przykładowo o jednym: wymiar trasy.
Ma to być 50 km, a nie np. 57. Ja odpowiem prosto: WALCIE SIĘ !!
Jak robimy trasę to patrzymy przez pryzmat ciekawych miejsc, (na ile to możliwe) wariantowości, dziwnych rzeczy w lesie i klimatu... a nie tego, że mamy zmieścić się w jakiś wydumanych procentowych ograniczeniach. Wolę jak ktoś mi w bazie powie: "ale fajne miejsce znaleźliście", niż bawić się w skracanie trasy o kilometr, bo właśnie przekroczyłem widełki. Dlatego też zupełnie nie zabiegamy, aby Wiosenne CZARNE było w Pucharze. "Konwenansom precz, to nie moja rzecz..." (3*)
Natomiast tym razem jest to aspekt niepomijalny, bo Żywioły należą do Pucharu, a Puchar ocenia imprezy. Jak przewymiarujemy trasy czy tez pojawią się grubsze odstępstwa lub błędy (tak, każdy je robi! pogódźmy się z tym w końcu!), to w skrajnym przypadku karą dla imprezy, może być wypad z pucharu. Żywioły przez lata zapracowały sobie na pozycję, jaką dziś mają wkładając w organizację pasję, wysiłek i zaangażowanie. Nie mamy prawa narażać reputacji tej imprezy, naszym bardzo luźnym podejściem do regulaminu Pucharu.
Problem ten jednak rozwiązuje się sam, gdyż do zrobienia trasy Pucharowej (a co za tym idzie także krótkiej pieszej) zgłasza się Ania. Tym samym bierze na siebie dużą odpowiedzialność zgodności z regulaminem. Nam daje to jednak wolność w projektowaniu trasy rowerowej oraz tras przygodowych AR. Super układ. Ania zawsze chciała zrobić imprezę pieszą, a my mamy wywalone na ograniczenia - bajer, zacnie, WYPASS OSOM !!
Nie zmienia to jednak faktu, że 2 zgłoszenia do pomocy w organizacji to naprawdę mało. Liczyliśmy, że ludzie będą zabijać się o możliwość organizacji imprezy, na której całą organizacyjną kwestię bierze ktoś inny, a dla zgłaszającego zostaje najfajniejsza cześć: przygotowanie trasy. No ale cóż, dwa to więcej niż zero więc ZROBIMY TO!
Ekipa ratunkowa złożoną z Królika Stefana i Szkoły Fechtunku ARAMIS przystępuje zatem do resuscytacji trasowo-lampionowej imprezy!! Oczywiście rzeczywistość zawsze lubi wmieszać swoje 3 grosze (dobrze, że nie 7, co? - Ci którzy walczyli z Diabłem na trasach przygodowych zrozumieją ten hermetyczny komentarz od razu, reszta na razie czyta dalej) i takie rozłożenie obowiązków będzie mieć także swojej konsekwencje. O tym ZARAZ (czyli taka duża bakteria)

Impreza 2 w 1, ale życie to sztuka wyboru
Jako, że musimy zrobić trasę w ORIENT expressie (czytaj pilnie), to nie jesteśmy zupełnie elastyczni jeśli chodzi o daty i terminy. Ruszamy w Jurę na początku grudnia, natomiast Ania wyznaczać trasę będzie w okresie międzyświątecznym. Co więcej, jednym z moich koników jest OAZA na Pustyni Błędowskiej - miejsce, które bardzo lubię, a w którym chyba nie było nigdy punktu kontrolnego (przynajmniej ja nie pamiętam - jak była pustynia, to lampiony trafiały do bunkrów, ale nie do oazy).
Skręcenie mapy jakie nastąpiło czyli "północ nie na górze", to nie był zabieg od początku planowany - raczej konieczność, aby trasa piesza objęła właśnie Oazę (to tak w kontekście trzymania się regulaminu pucharu... na pohyble!).  Zdefiniowało to też wyjście od Bydlina na południe. Co więcej, jako że Jura jest mocno zjeżdżona przez wiele imprez (same Żywioły miały już chyba ze 4 razy bazę w Bydlinie), do tego kilka razy odbywało się tej okolicy KORNO, był Irokez w Żelazku, doszło tu do kilku Jurajskich Jatek, a nawet zeszłoroczne Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych zahaczyły o te tereny (acz ta impreza to się w sumie odbywała w całej Małopolsce)... to myślimy o wyjściu w tereny mniej znane. Tylko jak zrobić punkty w nieznanych i fajnych punktach kontrolnych, jeśli przeszło w tych okolicach jak nic z 10 (jak nie więcej) dużych rajdów. Postanawiamy zatem uciec na południowy-wschód w Dolinę Dłubni. Czasem tu także pojawiały się jakieś punkty kontrolne, ale o wiele rzadziej i jeszcze nigdy trasa nie sięgnęła tak daleko, jak my z nią wyjedziemy (Baza w Bydlinie to północno-zachodni róg mapy, a nie klasycznie środek mapy).
Jeśli pogoda dopisze - czytaj będzie zima to na Zawodników czekają Lodowe Pustkowia - ogromne, otwarte przestrzenie pokryte śniegiem. Jak było to już sami wiecie... skończyło się królestwem błota, bo przyszła odwilż.
Tak to jest: REALITY IS A BITCH... jak miało być Wiosenne CZARNE KORNO w Kobylanach to się zrobiło -11 i dowaliło zimą jak nigdy, natomiast jak nastawiliśmy się na zimę, to za dnia było nawet pod 8 stopni. Dzień przed rajdem mieliśmy zmarzniętą ziemię i po niektórych miejscach cisnęliśmy autem z lampionami w bagażniku, natomiast w dzień imprezy "wszystko puściło" i zrobiło się Kure...eeee... Królestwo Błota. No to już niestety nie mamy wpływu. Jeszcze...
 
Konsekwencją takiego podejścia było to, że nasze trasy zupełnie się rozjechały z trasami Ani.
Ani jeden punkt kontrolny Ani nie pokrył się z naszymi z AR Profi (Rowerowa i Open były częściami tej trasy). Ania wyszła na północ i zachód w kierunku Ogrodzieńca, a my na południe i wschód. Korelacja tras była w zasadzie żadna, bo łączyła je jedynie nazwa rozgrywanej imprezy. 
W praktyce oznaczało to, że:
- po pierwsze Zawodnicy musieli wybrać: Ania czy my, czyli w ramach rajdu staliśmy się poniekąd rywalami, co przy tak niszowym sporcie jest tak trochę bez sensu (ale nie było innej możliwości - zawsze ktoś inny mógł zorganizować ten rajd lepiej :P, z chęcią byśmy w nim wystartowali)
- a po drugie: trasy Rajdu 4 Żywiołów 2020 są nie do porównania dla Zawodników, bo zrobiły się z tego dwie różne imprezy.
Można było być 18 stycznia 2020 w Bydlinie i można nie móc pogadać z kolegą czy koleżanką o wrażeniach po imprezie bo... czytaj wyżej, były to dwie, zupełnie różne imprezy.
Cóż życie to sztuka wyboru, bo w akacjach ratunkowych robi się wszystko na co pozwalają warunki, a nie planuje się na spokojnie, z wyprzedzeniem wszystkich możliwości.
I teraz... nie wiem jak napisać to zdanie, aby ktoś - w zaistniałej sytuacji - NIE PRZYPISAŁ mu negatywnego wydźwięku... ale:

Bardzo dziękujemy tym, którzy wybrali nasze trasy i jednocześnie mamy nadzieję, że Ci którzy wybrali inaczej, także bawili się wspaniale. 

A jeśli ktoś ma "ALE", że musiał wybierać albo wybrał źle, to podkreślam - "budowniczy tras" to zawód deficytowy. Są wakaty.
To tyle w tym temacie, poniżej jeden z naszych punktów kontrolnych za dnia:

no i nocą:


"What monkey sees, monkey will do..." (4*)
Zadania na rajd przygodowy. Cześć piesza i część rowerowa to jedno, ale trzeba jeszcze przygotować zadania specjalne. Jedno z nich oczywiście zrobimy szermiercze, ale o tym później. Najpierw ogarnijmy zadnia logiczne.
Jest dobre zadanie z małpą i dołem, przy którym znowu daje o sobie znać  stary, i (nie-taki) dobry system 1 .

Małpa próbuje wyjść z dołu o głębokości 100m. Dół jest jednak bardzo stromy i każdego dnia przebywa tylko 1m, ponieważ przez pierwsze pół dnia wspina się 3m, ale w drugiej połowie dnia osuwa się 2m. Po ilu dniach małpie uda się wyjść z dołu?


Na usta ciśnie się odpowiedź 100, ona przychodzi do głowy natychmiast, ale jest błędna. Jak widzicie, "System 1" zawsze w formie, trzeba uruchomić "System 2", aby zaczął widzieć szersze zależności. Jak ktoś nie wie o czym mówię, link do książki powyżej. Naprawdę warto - pisałem Wam już kiedyś o niej. Dla mnie jest to jedna z najważniejszych książek jakie w życiu czytałem  Tak ja wiem, mamy XXI wiek i statystycznie dla większości książki to przeżytek, ale pomyślcie nad słowami pewnego - O IRONIO - niemieckiego poety
"Tam gdzie pali się książki, tam w końcu będzie palić się i ludzi".
Dodam tylko, że gość zmarł w 1856 roku... nie widział zatem XX wieku, a brzmi jakby coś tam o nim wiedział.
Wracając do zadania. Do 97 dnia wszystko idzie jak powinno, 1m na dobę sumarycznie, ale pomyślcie co się stanie 97 dnia :P
Wierzę, że dacie radę.


"Zapamiętaj Diable co powiem Ci, nigdy więcej z Fechtmistrzem nie stawaj do gry..." (5*)
Drugie z zadań logicznych. To jest zadanie z czasów kiedy kształtowała się moja psychopatyczna osobowość. To zadanie z 7-mej klasy podstawówki, z podręcznika do matematyki. Tak, pamiętam je! Mówiłem przecież, że mam psychotyczną osobowość.
To był zadanie z gwiazdką czyli to trudniejsze. Z czasów kiedy ogarnialiśmy co to jest "x" i jak się go liczy.
Rozdział: "Równania z jedną niewiadomą"

Rzecze raz Czort do żebraka:
"Niech umowa będzie taka,
gdy przebiegniesz ten most cały,
zdwoję twoje kapitały.
Żądam tylko byś w nagrodę
8 groszy rzucał w wodę"
Żebrak chętnie przez most leci,
jeden, drugi, nawet trzeci,
nagle patrzy ZDRADA!!
Ani grosza nie posiada
Teraz prędko rachuj mały,
jakie gość miał kapitały...


Zadanie okazało się trudniejsze niż myśleliśmy. Niektóre odpowiedzi jakie padały to był kosmos :D
No więc pomagaliśmy, ile się dało i finalnie każdej ekipie udało się rozwiązać tą straszliwą zagadkę. Ja wiem: zmęczenie, brak koncentracji itp... ale jak padały czasem teksty: "to bez sensu", to mnie śmiech brał.
Jak czegoś nie umiemy zrobić/rozwiązać, to niekoniecznie jest to be sensu. Wychodząc z takiego założenia, nadal jako ludzkość tkwilibyśmy w epoce kamienia łupanego. Odrobina pokory czyni nas lepszymi, uwierzcie..., no ale wasz wybór.
Zastanówcie się tylko czemu poprawną odpowiedzią jest zarówno 7 jak i 14.
I tutaj szacun dla tych, którzy podali obie odpowiedzi !!!
Chylę czoła, bo 7-mkę znam od podstawówki, a nigdy się nie zastanowiłem, że 14 też jest OK.
Kwestia terminu płatności i tego czy Diobeł wystawia faktury proformy :D :D :D

"Hamlet: What's his weapon?
Osric: RAPIER AND DAGGER" (6*)

No i zadanie szermiercze. Jak mogło by go u nas zabraknąć. Niemniej, pewnie część z Was oczekiwała walki i uwierzcie, że długo nad tym myśleliśmy. Niemniej ze względów sędziowskich, a nie bezpieczeństwa (czasem "chrzanić BHP" to gwarancja najlepszej zabawy!) nie było to możliwe. No bo jak? Dać Wam maski i walczycie między sobą? No to proszę zdefiniować warunki, tak aby oprócz zabawy, był jakiś konkretny cel do zrealizowania. Jesteście przecież z jednej drużyny:
- największa ilość trafień? Zawodnicy będą się okładać bez opamiętania,
- najmniejsza ilość otrzymanych trafień? Będą stoć i nic nie robić, zaliczając najmniejszą możliwą liczbę czyli "0".
Walka z nami? No to ktoś nam zarzuci, komuś daliśmy ciężkie warunki, a innym poddaliśmy walkę i dlatego On przegrał zawody.
To musiało być zadanie bez interakcji z Organizatorami oraz takie gdzie Zawodnik walczy tylko ze trudnościami konkurencji.
Postawiliśmy zatem na zadanie wymagające uwagi i koncentracji - klasyk z grupy dziecięcej (prowadzenie piłeczki bronią) oraz na zadanie wymagające celności (trafianie w ruchomy przedmiot). Biedne te wiszące na sznurkach żabki...
A jako ktoś nas pytał "jak to zrobić" to odpowiadaliśmy "najlepiej powtarzalnie" :D :D :D
Do wykonania tego zadania wzięliśmy najbardziej spektakularną broń z naszego arsenału - Rapiery.
Wielu mogło się przekonać, że precyzyjne prowadzenie broni i trafianie w ruchomy cel, to nie takie proste zadanie, acz zaliczaliśmy konkurencję nawet tym, którzy trochę oszukiwali i podchodzili za blisko. Cóż do prawdziwego uzbrojonego przeciwnika (a nie wiszącej żaby) takie podejście mogło by się skończyć zejściem, jeśli wiecie o co mi chodzi... zatrucia żelazem bywają śmiertelne.
Niemniej, mamy nadzieję, że zadanie spełniło wasze oczekiwania i dobrze bawiliście się z bronią w ręku.

A tak podsumowując jeszcze ogólnie o trasie: wyrzuciliśmy wszystko co nas drażni w przygodówkach.
Limit czasowe na etapach? Do kosza!
Obowiązkowa kolejność punktów kontrolnych czy etapów? Do kosza!
Jest jeden limit - rajdowy. Chcesz najpierw etap z buta, proszę bardzo. Najpierw rower - jak sobie życzysz.
Potrzebujesz więcej czasu na etap pieszy - baw się dobrze. Wolisz dłużej na rowerze - wedle woli.
Jedynie ze względów organizacyjnych i sędziowskich (zamknięcie etapu), zadania są wykonywane pomiędzy etapami.


HORROR TREE (Upiorne Drzewo) i inne cuda
Dwa słowa o trasie - uwielbiamy punkty kontrolne z charakterem, dlatego przejechaliśmy wzdłuż i wszerz Dolinę Dłubni, aby odnaleźć miejsca warte powieszenia lampionu. A jeśli nawet Google nazywa to miejsce HORROR TREE, to wiedz że to naprawdę mocna rajdowo lokacja. Zakochany w Dębach Rogalińskich wiedziałem, że musi tutaj zawisnąć lampion. Basia także uważa, że to perełka w koronie przygotowywanej trasy. A tak z ciekawości, wiecie ile nam zajęło zamontowanie tego lampionu? Uwierzcie, że nie 5 minut :)
Albo nie umiemy rzucać albo to naprawdę było trudne...
To miejsce nazywane jest także Drzewem Wisielców, ale nazwa HORROR TREE podoba mi się o wiele bardziej.


Do kolekcji wpadają także takie miejsca jak Cudowne Źródełko w Gołczy, Źródło Jordan, Oaza na Pustynie Błędowskiej, Skały w Dolinie Dłubni... a co będę pisać. Trochę zdjęć z trasy:
Punkt: KOŚCI

OAZA na Pustyni

BUNKRY w starej, opuszczonej bazie wojskowej:

ŹRÓDŁO JORDAN:

W Dolinie Dłubni

Chata na wodzie:


Na zakończenie dodam chyba najważniejsze: Dziękujemy wszystkim za pomoc przy zebraniu trasy!!
Bez Was byłoby ciężko.Jesteście wielcy.
Czasem zarządzamy całkiem sprawnie, dzięki temu impreza w ogóle się odbyła, ale jednak potrzebujemy też snu. Od czwartku do niedzieli rano spaliśmy łącznie 5 godziny... więc szaleństwa nie ma. Zwłaszcza że wracając z rajdu, gdzieś koło 2-3 w nocy (z soboty na niedzielę) półprzytomni zdjęliśmy jeszcze 3 punkty kontrolne.
Dzięki Wam nie musieliśmy wyruszać w niedzielę bladym świtem na zbieranie kolejnych lampionów. Jeśli coś zostanie po waszym ataku na trasę, to to oczywiście zbierzemy, ale już bardziej na świeżo i już trochę bardziej wyspani.
Raz jeszcze dzięki za wsparcie i pomoc w tej kwestii.
 
Mamy także nadzieję, że mimo błotnistych warunków rajd Wam się podobał.
Przepraszamy za wszystkie błędy i dziękujemy za frekwencję.
Zapraszamy także na Wiosenne "CZARNE KoRNO - Siła KORNOlisa" w Ciężkowicach. Już 13-15 marca.

Do zobaczenia.

CYTATY:
1. Piosenka Sabaton'u "Hearts of Iron"
2. Komiks "Batman: Knigthfall", prolog
3. Piosenka Robert Kasprzycki "Jestem powietrzem"
4. Piosenka The Hooters "Mr. Big Baboon"
5. Piosenka Rafała "Taclema" Chojnackiego "Gra z Diabłem" - powodzenia w szukaniu w necie. Będzie Wam potrzebne :P 
No dobra, macie: https://freedisc.pl/kama13,f-2320406,taclem-gra-z-...
Kocham tekst tej piosenki.
6. Try not to  SHAKE SPEARS about this quote... Proste, że "Hamlet" 


Kategoria Rajd, SFA

3 Królowie i 2 rowery... :)

  • DST 50.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 6 stycznia 2020 | dodano: 31.05.2020

Coś na początek sezonu czyli Puszcza Niepołomicka: zimowy las, delikatny mrozik i tylko śniegu brak.










Kategoria SFA, Wycieczka

Mistrzostwa 2019

  • Aktywność Sztuki walki
Niedziela, 1 grudnia 2019 | dodano: 01.12.2019

I tak oto dotarliśmy do uroczystego zakończenia Pucharu 3 Broni 2019. Mistrzostwa to najważniejsze zawody każdego sezonu i ostateczne zamknięcie rankingu poprzez wyłonienie najlepszych szermierzy w danym roku. Rok temu, gdy robiłem wpis z Mistrzostw 2018 opisywałem Wam nasz system punktowy oraz – nazwijmy to roboczo – charakterystykę czasową walki (pamiętacie, że walki 2-3 minutowe to bardzo długie starcia? Naprawdę długie). Nie wspomniałem Wam jednak nic o historii tej imprezy, która z czasem stała się najbardziej prestiżowymi zawodami w historii Szkoły Fechtunku Aramis. Dziś zatem zapraszam na opowieść o Mistrzostwach jako takich: jak wyglądały kiedyś, jak wyglądają dziś i dlaczego są one dla nas tak istotne. Niemniej oprócz wyprawy w przeszłość, nie zabraknie dzisiaj także kolejnych szermierczych analiz, którymi zawsze oprawiam relacje z naszych zawodów, więc jeśli jesteście gotowi na naprawdę długi wpis - to zapraszam!!



MISTRZOSTWA POLSKI W SZERMIERCE KLASYCZNEJ - Kiedyś i dziś

Aby w pełni zrozumieć genezę tych zawodów, trzeba najpierw uświadomić sobie czym tak naprawdę jest Szermierka Klasyczna. Nie mówię tutaj o różnicach pomiędzy naszą sztuką walki a szermierką sportową, bo te to chyba znacie nie od dziś… ech

Jeśli ktoś, z jakiegoś – niezrozumiałego dla mnie powodu – nadal tego nie wie, to w skrócie... bo ile można to powtarzać: w szermierce sportowej punkt zdobywa ten kto trafi pierwszy i nie ma znaczenia czy później otrzyma się trafienie czy nie.  U nas podstawową zasadą jest PRIMUM VIVERE czyli „po pierwsze przeżyć”. Trzeba zatem zadać trafienie, tak aby trafienia samemu nie otrzymać. Jeśli padnie trafienie obopólne/jednoczesne obaj zawodnicy przegrywają!

Czym zatem jest Szermierka Klasyczna? Oczywiście, jest sztuką walki - jest sztuką skutecznego władania bronią białą, bez korelacji z żadnymi jej historycznymi aspektami. Bez znaczenia jest to, czy dana technika czy taktyka, były wykorzystywane w historii, czy też nie był wtedy nawet znane. Dla nas liczy się tylko kryterium skuteczność względem pokonania przeciwnika i zapewnieniu sobie własnego bezpieczeństwa . Czerpiemy zatem garściami ze wszystkich zdobyczy ludzkości na tym polu: od teorii sportu, przez psychologię, aż po fizykę i mechanikę . Teoria sportu daje nam wiedzę o przygotowaniu fizycznym zawodnika, o metodyce treningu, o znaczeniu nawyków czuciowo-ruchowych… oraz wielu innych rzeczach, którymi jednak nie chce Was zanudzać (to miał być tylko wstęp, tak?) Psychologia daje nam możliwość zrozumienie motywacji zawodnika, kształtowania jego osobowości, radzenia sobie z presją i stresem, a zrozumienie mechaniki działania broni bardzo przekłada się na skuteczność szermierza, a dokładniej na zrozumienie przez Niego kryteriów skuteczności poszczególnych działań.
Wszystko to po to, aby stworzyć kompleksową, pełną i skuteczną sztukę walki z wykorzystaniem broni białej – w zupełnym oderwaniu od jej dziedzictwa historycznego. Nie zrozumcie mnie źle, historia jest fajna i ciekawa, ale to że coś jest historyczne nie oznacza, że musi być z założenia poprawne.
No właśnie… padło stwierdzenie: „stworzyć”. To jest słowo klucz. Szermierka Klasyczna to także pewnego rodzaju dzieło (brzmi ładniej niż „produkt”). Można także użyć słowa twór. Idea przekuta w czyny… idea nad którą od lat pracujemy, którą kształtujemy i którą rozwijamy, no i której poświęciliśmy całe lata... dosłownie lata naszego życia (niektórzy 10, inni 16, a są też tacy, którzy jeszcze więcej). Szermierka Klasyczna to zatem także pewna marka Szkoły Fechtunku ARAMIS, którą promujemy także za granicami naszego kraju jako MCF czyli Modern Classical Fencing (np. w Irlandii czy też Hiszpanii).
Dlatego też, to właśnie SFA jest gospodarzem XIV Mistrzostw Polski w Szermierce Klasycznej… jak również wszystkich poprzednich edycji. Owszem istnieją inne grupy, niezwiązane z nami, które tej nazwy także czasem używają (choć równie często pada u nich nazwa „szermierka pojedynkowa”), to jednak robią to zwyczajowo. W naszym rozumieniu Szermierka Klasyczna to nie tylko sama idea skutecznej i (na tyle, ile to możliwe) bezpiecznej walki, ale również cały wypracowany przez nas system szkolenia zawodników, rozgrywania zawodów, wymogi sprzętowe, punktacja Pucharu... po prostu wszystko.



Czas płynie niesamowicie szybko… bo to już XIV Mistrzostwa Polski w Szermierce Klasycznej. Nawet nie wiem, kiedy to minęło, ale miałem przyjemność uczestniczyć w każdej edycji tej imprezy i powiem Wam, że przebyliśmy niesamowicie długą drogę jeśli chodzi o rozwój i profesjonalizację tego sportu (sztuki walki).
Droga ta nie była usłana różami, to nie był spacerek w parku (no chyba, że mówimy o spacerze po parku w Nowej Hucie, po zmroku – jeśli ktoś pamięta jeszcze lata 90-te w Krakowie ten wie o co chodzi). Była to raczej nierówna walka z przeciwnościami losu oraz trudnościami… i wiele, wiele pracy kosztowało nas, aby dotrzeć tu gdzie dzisiaj jesteśmy. A doszliśmy daleko i nie jest to puste stwierdzenie! Owszem, zawsze będzie co poprawić i nad czym pracować, zawsze będą obszary które możemy jeszcze bardziej ulepszyć ale patrząc (w miarę) obiektywnie, rozwinięcie Mistrzostw do obecnego poziomu to była i jest tytaniczna praca bardzo wielu osób.
To na potrzeby Mistrzostw stworzony został program komputerowy, dedykowany do rozgrywania naszych wszystkich zawodów.
To na potrzeby Mistrzostw pojawiła się standaryzacja sprzętu (ochraniacze, broń, obowiązujący dress-code, etc)
To na potrzeby Mistrzostw wprowadziliśmy pewien ujednolicony sposób sędziowania oraz wyposażenie sędziowskie.
To także na potrzeby Mistrzostw finały rozgrywane są na różnych halach sportowych, na których odwiedzały nas media (radio, TV, gazety) oraz nierzadko spora publiczność.

Wyobrazicie sobie, że kiedyś Mistrzostwa były jedynymi zawodami w roku? Uwierzycie? Nie było przecież innych filii SFA, nie było zatem także Pucharu 3 Broni, w ramach którego poszczególne filie są Gospodarzami zawodów lokalnych. Co więcej, gdy zaczęły pojawiać się pierwsze nasze kolejne odziały, musieliśmy opracować ujednolicony system rozgrywania takich zawodów. Siedzieliśmy po nocach licząc kolejne wyrazy i sumy ciągów… dla n = 20, dla n = 50, dla n = 100, gdzie n to liczba zawodników.
Liczyliśmy liczbę walk dla zwycięzców i przegranych, wprowadzaliśmy założenia, nierzadko próbując pogodzić ze sobą różne sprzeczne wymagania (typu: ktoś kto przegrywa wszystko, ma mieć jak największą liczbę walk – tak, aby chciało Mu się przyjechać, aby zachęciło Go to do startu. Jednocześnie zwycięzca danej kategorii powinien mieć jak najmniejszą liczbę walk, aby nie był to dla Niego maraton kondycyjny. Pojedynek to przecież krótki, owszem niesamowicie intensywny Interwał czasowy ale nie jest to wielogodzinny rajd na wytrzymałość czy orientację :D).
Stworzony system zawodów trzeba było także przetestować, a potem udoskonalić kiedy napotkaliśmy problemy, których nie udało nam się przewidzieć na etapie projektowania. Następnie trzeba było wszystkie stworzone wymagania i założenia systemu zaimplementować w specjalnie stworzony program komputerowy (tutaj z nieocenioną pomocą przyszedł nam Naczelny Informatyk SFA i Doktor (obecnego) „AGH University of Science and Technology” czyli Filip).
Kolejnym etapem było stworzenie cyklu zawodów połączonego w Trójbój Klasyczny czyli Puchar 3 Broni, a także organizacja szeregu seminariów zawodniczych i sędziowskich. Na "zwykłych" seminariach uczyliśmy się techniki oraz taktyki, natomiast seminaria zawodnicze miały na celu jak najlepsze przygotowanie się Zawodników do nadchodzącego sezonu: to tam odpowiadaliśmy na wszelakie palące pytania o taktykę walki. To tam rozważaliśmy skuteczność poszczególnych działań przeciwko konkretnym (czasem nawet z imienia i nazwiska) przeciwnikom. Natomiast seminaria sędziowskie zapewniały podniesienie poziomu sędziowania – nabycie doświadczenia (zobaczcie nasze filmiki, w jakim tempie czasem potrafią toczyć się walki…) Potrzeba zatem zobaczyć w swym życiu sporą liczbę walk, aby wykształcić w sobie postrzeganie na takim poziomie szybkości). Takie spotkania to także nauka nomenklatury sędziowskiej czy też sposoby radzenia sobie ze trudnymi sytuacjami, jakich na zawodach nie brakuje: od dyscyplinowania zawodników po umiejętność radzenia sobie ze stresem i presją.




Jednocześnie przez nasze zawody przewinęło się wielu zawodników z innych szkół i grup szermierczych: Lorica, Wolna Kompania Sarmacka, Akademia Broni, Polski Klub Szermierczy, Adorea (CZ), Duelattoria Alba (BY), Guild of Historical Fencing (UKR) to tylko z niektóre z nich.
Jak widzicie gościliśmy zatem także Szermierzy z innych krajów, takich jak Białoruś, Czechy, Hiszpania, Irlandia czy Ukraina!
Wiele razy swoją obecnością na finałach zaszczycił nas również sam Michał Morys – sędzia międzynarodowy i trener klasy mistrzowskiej, który pełnił rolę Sędziego Honorowego i wraz z Sędzią Głównym zawodów prowadził wspólnie najważniejsze walki.
Od pewnego momentu, aby jeszcze bardziej podnieść rangę imprezy, wprowadziliśmy zasadę że wstęp na Mistrzostwa mają tylko Ci zawodnicy, którzy punktują w danym roku w Pucharze 3 Broni. W praktyce oznacza to, że muszą Oni wziąć udział, w co najmniej jednych zawodach lokalnych aby uzyskać kwalifikację do Mistrzostw. Oprócz prestiżu imprezy, ma to na celu jeszcze jeden aspekt – brak nowicjuszy na naszych najważniejszych zawodach. Uzyskujemy w ten sposób to, że na Mistrzostwa wpuszczani są tylko Ci zawodnicy, którzy nie tylko już znają nasz regulamin i system rozgrywania zawodów, ale także byli według niego oceniani!
Wszystkie inne nasze zawody są otwarte, ale nie Mistrzostwa. W przyszłości, kiedy liczba naszych zawodników jeszcze wzrośnie, rozważane jest również ograniczenie maksymalnej liczby walczących, tak aby jeszcze trudniej było się tu dostać i aby szermierczo prezentowały one najwyższy możliwy poziom.
Kwalifikacje (na podstawie aktualnego rankingu) miałaby wtedy wyłącznie pewna liczba najlepszych zawodników w danym sezonie.

Na pewnym etapie rozwoju szkoły, aby jeszcze bardziej podnieść prestiż Mistrzostw, zwiększyliśmy także ich wagę punktową w Pucharze 3 Broni. Może pamiętacie, że pisałem Wam kiedyś, że zwycięstwo w danej kategorii (np. w Szpadzie) to 100 punktów, zgarnięcie 300 punktów na jednych zawodach udało się tylko dwóm osobom w całej historii szkoły (3 złote modele na jednych zawodach). Gdyby taka sztuka udała się komuś na Mistrzostwach to zgarnąłbym wtedy 315 punktów, ponieważ wspomniany bonus "mistrzowski" dawał za zwycięstwo 105 punktów. Nigdy nikomu się ta sztuka jednak nie udała – tak jak wspomniałem 300 punktów na jednych zawodach zdarzyło się tylko dwukrotnie, ale 315 nigdy. Żaden z zawodników, którzy sięgnęli kiedyś po „3 setki”, nigdy też nie zdołał powtórzyć takiego sukcesu.
Dwa lata temu wróciliśmy jednak do klasycznej punktacji Mistrzostw, ale nie dlatego, że nagle stwierdziliśmy że zasada ta była błędem. Spełniła ona swoją rolę i to lepiej niż dobrze, gdyż wypromowała w obrębie SFA (jak i poza nim) zarówno Mistrzostwa jak i cały Puchar. Niemniej, obecnie poziom w czołówce wzrósł tak bardzo, że różnica 5 punktów między zawodnikami w danej kategorii to czasem kosmos… po prostu przepaść. Utrzymanie tej zasady sprawiłoby, że zawodnik któremu dobrze pójdzie na Mistrzostwach, nawet jeśli dość mocno „położyłby” inne zawody lokalne, miałby nadal duże szansę na zwycięstwo w generalce. Obecnie różnice punktowe między najlepszymi zawodnikami to często 1-3 punkty w obrębie jednych zawodów ( i to sumarycznie we wszystkich 3 broniach!)… tak więc starta 15 punktów, bo mamy przecież 3 konkurencje, mogła by być nie do odrobienia przez cały sezon!
Zrezygnowaliśmy zatem z tej dodatkowej punktacji, aby nie umniejszać znaczenie zawodów lokalnych.





MISTRZOSTWA POLSKI W SZERMIERCE KLASYCZNEJ - Zza maski

Przez moją głowę przewija się także tysiące „obrazków” z różnych edycji Mistrzostw. Są one związane z przeróżnymi wydarzeniami: tymi miłymi i tymi frustrującymi, ze słodkim smakiem zwycięstwa, jak i goryczą porażki. Nawet jeśli opisałbym Wam te wspomnienia, to jeśli nie byliście tam wtedy z nami, nie będą miały one dla Was tak potężnej siły rażenia… część z nich może być nawet zbyt hermetyczna aby je zrozumieć.
Mimo wszystko spróbuję jednak teraz przedstawić Wam również tą ludzką część Mistrzostw, gdyż zawody to, to nie tylko system ich rozgrywania, procedury sędziowskie czy końcowy ranking. To także zawodnicy, którzy je kształtują… ich tryumfy oraz słabości, to ich emocje i działania jakie podejmują, to ich historie… Wybaczcie, że nie wszędzie będą daty, ale kto by to wszystko spamiętał… ciężko mi też zachować bezosobową narrację, bo to jednak też kawał mojego życia i emocji, które towarzyszyły mi podczas startów.

Pierwsze spotkanie z Lorcią. To właśnie na Pierwszych Mistrzostwach Polski w Szermierce Klasycznej poznałem warszawską grupę szermierczą Loricę. Przyjeżdżali Oni do nas także i później, na inne z naszych zawodów, ale to na Mistrzostwa zawsze stawiali się najliczniejszą grupą. Wielu z tych zawodników było tak bardzo poza moim zasięgiem… nie byłem wtedy dla nich żadnych przeciwnikiem. Niemniej stali się dla mnie także pewnym celem, pewnym wyznacznikiem i sposobem weryfikacji własnego poziomu rozwoju. Byli motywatorem do ćwiczeń i pracy… a hasło „Masz Andrzeja w grupie” stało się swoistym hymnem niejednych zawodów.
Andrzej należał do grupy ludzi, którzy jednak są! (Andrzej, Ty to jednak jesteś...).
Oczywiście na Mistrzostwach wtedy występowali także i nasi zaawansowani zawodnicy - Ci którzy mnie uczyli, ale wiecie jak jest…
Ich to miałem niemal na każdym treningu. Mogłem dostawać od Nich „w piernik” 3-4 razy w tygodniu…regularnie i powtarzalnie. Natomiast z Loriką widziałem się 2-3 razy do roku (a czasem tylko raz – na Mistrzostwach). Wyobraźcie to sobie: cały rok pracy i przygotowań, aby zweryfikować czy tym razem podołam, czy jestem już gotowy, czy tym razem zdołam nawiązać walkę… to było pewnego rodzaju święto. Tak trochę jak olimpiada…

Pierwszy Puchar 3 Broni – kryształ oprawiony w złoto. Pamiętajcie jak wyglądał? To był najpiękniejszy puchar na świecie… każdy chciał go wziąć w swoje ręce. Każdy chciał być tym, który po niego sięgnie… i tylko ta okrutna zasada. Puchar jest przechodni. Jeśli wygrasz cały cykl zawodów w danym roku dostajesz go - jest twój… ale tylko do kolejnych Mistrzostw. No chyba, że zdołasz go obronić, wtedy ciesz się nim kolejny rok. Dopiero kiedy zdobędziesz go 3 razy z rzędu staje się on twoją własnością na stałe… a my jako SFA na kolejne Mistrzostwa przygotujemy wtedy kolejny, również przechodni Puchar.
Trzy razy z rzędu to naprawdę wyczyn, a wiecie jak okrutne bywa życie… może się zdarzyć, że wygracie go dwa razy, a potem w 3-cim roku ta sztuka Wam się nie uda i wszystko "jak krew w piach".
A tak przy okazji, to kto z Was pamięta który to już Puchar 3 Broni jest trofeum na Mistrzostwach 2019? Drugi, trzeci?
A może to nadal ten pierwszy bo nikt nie sięgnął po niego trzykrotnie z rzędu? Zachęcam, zwłaszcza naszych Szermierzy do pogrzebania trochę w historii SFA, bo „wszyscy jesteśmy częścią niekończącej się opowieści”. Kto wie, może i Wy kiedyś staniecie się nie tylko jej bohaterem ale i… legendą.

A pierwsze wrocławskie (i trzecie w ogóle) Mistrzostwa pamiętacie? Były to pierwsze zawody na tej legendarnej, niebiańskiej (eee… niebieskiej) sali przy ulicy Kruczej, na którą trzeba było wytachać cały nasz sprzęt po naprawdę wysokich schodach. Cholera, kto to wymyślił aby sala znajdowała się na 4-tym piętrze w wysokiej kamienicy… ale mimo tego, że trzeba było zakładać obóz aklimatyzacyjny na piętrze drugim to frekwencja dopisaał, także pod kątem gości. Pamiętacie finał Rapiera, jak Stachu rozwalił wszystkich? To była magia chwili, to był jego dzień. Nigdy więcej nie powtórzył takiego wyczynu, ale wtedy w grudniu 2008 rozjechał każdego. Coś jak Simon Amman, w Salt Lake City na olimpiadzie w skokach narciarskich - w tamten dzień gość był nie do zatrzymania.



Znamienny rok 2012…
Znamienny bo to akurat wtedy w walce z Sebastianem (jednym z najlepszych naszych Szermierzy wszechczasów) poważnie uszkodziłem kolano… kontuzja, której cień ciągnie się za mną do dziś. Zdarzenie, które ukształtowało mój obecny styl walki… bo gdy pewne działania przestają być dla Was dostępne, trzeba opracować taktyki zastępcze. Gdybym wtedy chociaż podejrzewał jak poważna była to kontuzja, to bym wycofał się z zawodów… ale nie miałem o tym pojęcia i całe Mistrzostwa przewalczyłem kulejąc i skacząc na jednej nodze.

Rok 2013 pamiętacie?
Bezsenność w Krakowie. Po raz pierwszy na niedzielne finały wynajęliśmy halę widowiskowo-sportową, dlatego też chcieliśmy mieć rozegrane wszystkie rundy aż do ćwierćfinałów. Zbiegło się to ze niestety także z sytuacją, iż w sobotę dużą salę na Malborskiej mieliśmy dostępną tylko do godziny 18:00. Po tej godzinie musieliśmy przenieść zawody do małej sali, na której nie dało się rozgrywać walk równolegle. Zaowocowało to tym, że eliminacje zakończyliśmy dopiero około 3 w nocy. To były niesamowite zawody. Godzina 1:45 w nocy, a Ciebie wywołują do walki. Jednocześnie wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski i nigdy więcej już takiego zdarzenia nie było. Niemniej, ja akurat wspominam miło te zawody, no ale wiecie to był nasz pierwszy rok rajdowy z Basią i zaczynaliśmy się pomału przyzwyczajać do długich, pełnych walki dni i nocy. Na rowerze czy z Szpadą w ręku - co za różnica :)
Z tych zawodów pochodzi niegdyś (i przez lata) nasz główny film promocyjny - ta sama hala co dziś (w 2019):

2016 lub 2017 (nie pamiętam niestety) był rokiem dubli.
Co to były za Mistrzostwa! Pierwszy runda to był kosmos. Jak pewnie wiecie, bardzo rygorystycznie karzemy zawodników za trafienia obopólne. Dla dobrego zawodnika zaliczenie dubla w walce to utrata aż 3 punktów: nie dość że nie wygrywa on walki (czyli nie dostaje +2 punkty), to jeszcze traci on już zdobyty punkt (-1 za dubla). Łatwiej to zaprezentować na przykładzie:
4 wygrane walki to 8 punktów.
3 wygrane walki i dubel to punktów 5.
A pamiętacie próg kwalifikacji do drugiej rundy? 1 punkt, słownie JEDEN.
Na jaja jak berety po prostu. Wszyscy najlepsi zawodnicy załapali po 2 duble na początku zawodów i mieli +2, +2, -1, -1 czyli całe dwa punkty na 8 możliwych. Zdarzenie znamienne i to na miarę legendarnego finału w Rapierze na zawodach lokalnych w Krakowie, gdzie oba półfinały kończą się trafieniami obopólnymi i nie zostaje przyznany żaden medal. Kończymy zawody mając cztery czwarte miejsca w Rapierze.

Rok 2018
Pierwszy raz gościmy na nowej hali politechniki na Kamiennej. Co tu dużo mówić, piękna i niesamowita oprawa finałów oraz nowy film z naszych zawodów. Jeśli ktoś jeszcze nie widział, to tłumaczenia i prośby o wybaczenie przyjmuję tylko kanałami oficjalnymi.
Miss Fencing jest rozczarowaną waszą postawą i nie mówię tutaj o waszej ch***owej szóstej... chociaż w sumie o tym też!!!

To oczywiście tylko część historii związanymi z Mistrzostwami. Jak widzicie kształt tych zawodów formował się latami, aż do formy obecnej. Czy jest to jednak jego finalna postać? Na pewnie nie, ponieważ szermierka klasyczna ciągle się rozwija i nigdy nie będzie tak, że w którymś momencie nie będzie już nic, nad czym można by pracować. To prostu kolejny etap naszego rozwoju.

Dość już jednak o historii, pora na dwa słowa o tegorocznej edycji.
W tym roku znowu wróciliśmy z finałami na Politechnikę w Czyżynach.
BYŁO SUPER !!!
Dwa słowa, to dwa słowa, tak?

W tym roku strefa medalowa, a więc i Puchar 3 Broni 2019 to była kwestia otwarta do ostatniej chwili. W pierwszej dziesiątce aż się kotłowało, bo różnice punktowe miedzy Zawodnikami, po trzech zawodach były rzędu 2-3 punktów. A jako, że liczone są tylko 3 najlepsze starty w danej broni, to występ na Mistrzostwach mógł być decydujący (i był) w kontekście finalnych wyników. 
2 punkty różnicy to prawie nic ... wystarczy, aby goniący Was wylądował jedno miejsce wyżej w rankingu i przewagi niemal już nie ma. A broni mamy przecież 3. Z perspektywy Instruktora SFA powiem: REWELACJA, że tak bardzo wzrósł poziom naszych zawodów.
Oczami Zawodnika patrzę na to inaczej... masakra, nie ma właściwie miejsca na najmniejszy błąd. It's DO-or-DIE !!! 

Zdradzić Ci sekret zasłony pierwszej? Źle postawiona pierwsza nie działa :)


W zwarciu:



Skoro mamy Mistrzostwa gdzieś muszą być jacyś Mistrzowie, prawda? No nie zawsze, bo co to znaczy być Mistrzem?
Czy Mistrzem jest każdy kto wygrywa? No niekoniecznie... w naszej ocenie jest to kwestia dużo bardziej złożona.
Co ciekawe, została ona jednak w dużym stopniu skodyfikowana.
(Niestety) Świętej Pamięci już Profesor Zbigniew Czajkowski usystematyzował niegdyś klasyfikację zawodników ze względu na ich poziom wyszkolenia i nie jest to podział formalny czy administracyjny. Profesor wprowadził podział jakościowy, można by rzec: „użytkowy”, którego zrozumienie bardzo wypływa na dobór metodyki treningu i prowadzenia danego zawodnika. Klasyfikacja ta nie ma na celu ułożenia zawodników w ranking „lepszy – gorszy”, ale definiuje pewne etapy rozwoju i szkolenia zawodników tworząc jednocześnie szczegółowe charakterystyki tych poziomów wyszkolenia.

Profesor wyszczególnił 4 etapy rozwoju zawodniczego:
- wstępny
- podstawowy
- zawodniczy
- mistrzowski
Bardzo charakterystyczną cechą tego podziału jest to, że składa się on jakby z dwóch grup, pomiędzy którymi jest dość spory skok jakościowy (etap wstępny i podstawowy vs etap zawodniczy i mistrzowski). Brak etapów pośrednich związany jest z faktem, że Profesor nie skupia się tu na umiejętnościach zawodnika (np. umiejętność wykonania poprawnej zasłony 6-stej), ale bardziej na jego rozwoju emocjonalnym, czyli na jego podejściu do treningu i zawodów (ale także na rozumieniu samej szermierki jako sztuki walki).

ETAP WSTĘPNY I PODSTAWOWY
Etap wstępny to oczywiście nauka podstaw pracy nóg, prowadzenia broni… nie będziemy się na nim skupiać, bo jest dość oczywisty. To wasze pierwsze kroki z bronią w ręku – dosłownie. Natomiast etap podstawowy to okres dłuższy, ponieważ jest to czas, w którym możecie już nawet startować w zawodach. Od Was tak naprawdę zależy (od waszych predyspozycji i woli nauki) jak długo na nim zostaniecie. Na obu tych etapach technika i taktyka walki nie odgrywają większego znaczenia. Statystycznie wygrywać będzie szermierz szybszy, silniejszy (ogólnie lepiej przygotowany fizycznie) oraz często zawodnik agresywny tzw. wojownik, dla którego wynik jest celem samym w sobie. Można to sobie wyobrazić jak grę karcianą w tzw. wojnę: silniejsza karta wygrywa. Jeśli kojarzycie tą grę to będziecie pamiętać, że nie ma tu żadnej strategii, bo gracz nie ma właściwie wpływu na nic – jest to taki przedłużony rzut monetą. W przypadku walki szermierczej, zawodnik mający lepszy dzień lub będący po prostu sprawniejszy, silniejszy, szybszy „rozjedzie” przeciwnika. Strategia i taktyka walki sprowadzają się na tym etapie do działań prostych, często intuicyjnych, nierzadko także chaotycznych…
Bardzo często zawodnicy zapytani po walce o dobór działań i przyczynę takiego doboru, nie umieją na to pytanie odpowiedzieć. Chodzi o pytania postaci: "twój przeciwnik jest leworęczny, co zmieniło to w twojej taktyce walki?" albo "twój przeciwnik często wyprzedza gdy spanikuje, w jaki sposób zamierzałeś sobie poradzić z tym zagrożeniem?" .
Co więcej, zawodnicy na tym poziomie bardzo często sami nie są w stanie dostrzec różnic między poszczególnymi przeciwnikami i walczą z każdym tak samo, nazywając to „swoim stylem walki” – np. lubią szybkie, dynamiczne natarcia, więc je po prostu stosują. Koniec, kropka. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek analizę działań przeciwnika.
Jest to niestety także etap, na którym niektórzy zawodnicy zostają do końca swojego życia… i jest to pewna blokada w ich głowie.
Tacy zawodnicy będą wygrywać, ale tylko do pewnego momentu.
Szybkość, siła, tzw. obicie (w znaczeniu doświadczenie sparingowe) zapewniają Im przewagę nad mniej doświadczonymi przeciwnikami, ale spotkanie z szermierzami z wyższego etapu rozwoju będzie kończyć się dla nich kiepsko.
Stąd też biorą się te sytuacje, w których olbrzym rozjeżdżający w pierwszej rundzie (jak walec) innych zawodników, w drugiej zaczyna zaliczać trafienia obopólne albo zostaje pokonany przez kogoś o 3 głowy niższego od niego i z dużo mniejszym zasięgiem ramion.
No i wtedy pojawia się: Szok i niedowierzanie! Dlaczego tak się stało…
Tutaj pewna ciekawostka: na etapie podstawowym pracuje się także nad uzupełnianie braków sprawnościowych. Technika, jak się zaraz przekonamy, bywa decydująca ale jednak pewien poziom rozwoju pscho-fizycznego jest niezbędny, aby zaczęła mieć ona decydujące znaczenie. Ciężko dobrze władać bronią, jeśli nie jesteście w stanie jej podnieść… owszem to pewne przejaskrawienie, ale jeśli przeciwnik będzie w stanie zajechać Was kondycyjnie w walce, to macie problem. Dostaniecie trafienie z pełną świadomością, co powinniście byli zrobić aby go uniknąć... ale wasze ograniczenia fizyczne nie pozwolą Wam na obronę przed tym.
Mówiąc o sile i agresji...



ETAP ZAWODNICZY

To etap, na którym technika i taktyka walki zaczynają nabierać coraz większego znaczenia. Rozwój psycho-fizyczny zawodników jest w miarę porównywalny (to nie tyle stwierdzenie, co także warunek aby na ten etap wejść!!) i nie ma większego znaczenia, który z nich jest trochę silniejszy czy szybszy. Innymi słowy, z punktu widzenia sprawności fizycznej nie ma między nimi przepaści - obaj są w stanie wytrzymać walkę kondycyjnie, a prowadzenie broni nie sprawia Im trudności, itp.
To na tym etapie zawodnik zaczyna rozumieć i „czytać” walkę. Zaczyna postrzegać działania przeciwnika z punktu widzenia jego zamiarów, zaczyna próbować różnych swoich działań obserwując ich rezultaty. Zaczyna także wyciągać wnioski!
Aby wejść na ten etap, zawodnik musi zaufać trenerowi i musi być otwarty na sugestie i krytykę. To punkt w czasie, w którym zawodnik zaczyna rozumieć, że jeśli jakaś technika działa, nie oznacza to niestety, że jest ona poprawna i na odwrót!
To bardzo trudny etap w życiu zawodnika, bo czasem zmuszony On będzie z rezygnacji ze swoich ulubionych działań, jeśli ich skuteczność związana jest nie z poprawnością techniki, ale z brakiem wyszkolenia jego przeciwnika. To etap, na którym zawodnik uczy się iż wynik sparingu na treningu nie ma znaczenia – to okazja do nauki. Jeśli przegra nawet do zera, ćwicząc sobie w trudnych warunkach działania złożone, to zaowocuje to Mu na zawodach…
Nawet jeśli w dniu dzisiejszym uprzejmi koledzy skwitują to stwierdzeniem „dziś to Ci wybitnie nie idzie…” to nie trzeba Im koniecznie jeszcze dzisiaj udowodnić, że nie mają racji. To także czas aby uczyć się taktyki poznając swoje mocne i słabe strony. Co więcej, to moment w którym zawodnik zaczyna rozumieć charakterystykę danej broni oraz uczy się, iż postrzeganie walki przez jego przeciwnika to także bardzo ważny element tej gry. To aspekt którego nie da się pominąć czy nam się to podoba czy nie. To jak przeciwnik czyta nasze zamiary i działania, definiuje warunki w jakich walczymy. Jeśli zatem przeciwnik nie postrzeże naszego natarcia jak natarcie, to najprawdopodobniej wyjdzie On ze swoim atakiem i skończymy z trafieniem obopólnym. Jeśli nie wykonamy sugestywnego zwodu, nie zareaguje On zasłoną, co uniemożliwi nam wykonanie natarcia zwodzonego… i musi to być zwód sugestywny w jego ocenie, a nie naszej. Zwód, który nie postrzeże on jako zwód, ale jako nasze realne natarcie!
To etap, w którym zawodnik zaczyna rozumieć, że ciężar bezpiecznego (w znaczeniu: bez dubli) prowadzenia walki spoczywa nierzadko w dużym stopniu na barkach tego bardziej doświadczonego zawodnika i jeśli to On jest właśnie tym bardziej doświadczonym, to ma to swoje konsekwencje w walce i musi - po prostu - musi to zostać uwzględnione w obieranej taktyce…
To przykre, ze cześć – nawet mega zajawionych ludzi – nie jest w stanie psychicznie do tego etapu dotrzeć…
Stąd też biorą się jednostki ćwiczące po 10 lat i nadal tkwiące na tym samym poziomie wyszkolenia, kiedy inni po 3-4 latach zaczynają coraz śmielej wdzierać się do szóstek (ćwierćfinałów) i stają się realnym zagrożeniem dla innych (doświadczonych!) przeciwników.
Jakby ktoś z Was byłby sceptyczny względem tego temat, to poobserwuje sobie to to zjawisko w innych sportach. Może kojarzycie, że jeden z naszych skoczków narciarskich upierał się przy swojej, dziwnej postawie dojazdowej… aż media o tym mówiły. Dopóki upierał się przy swoim i nie zaufał trenerowi, wyniki miał jakie miał (nie najwyższe, nie fatalne). Gdy zmienił pozycję dojazdową, to nagle się okazało że skacze sporo dalej. Magia? Nie, nie magia. Witamy na etapie zawodniczym, Piotrze.
Oczywiście nie oznacza to, że trener jest nieomylny. Jesteśmy tylko ludźmi i wszyscy popełniamy błędy. Obowiązkiem trenera jest ciągłe poszerzanie swojej wiedzy, kwestionowanie, analizowanie, wnioskowanie i weryfikacja! Chodzi mi jednak o to, że to etap kiedy między zawodnikiem i trenerem wykształca się pewna wieź. Zawodnik zaczyna rozumieć, że obojgu z nich przyświeca ten sam cel, ale mają do odegrania różne role w jego realizacji…i czasem tylko trener, patrząc z boku, zdoła wychwycić pewne błędy.
Na tym etapie rozwoju posłuchanie rady trenera, może bardzo szybko przekształcić się we wzrost skuteczności
(w etapach poprzednich rada „posłuchanie rady trenera” może wiązać się z długim okresem nauki, jak tą radę” wykonać” czy zastosować, bo zabraknie odpowiedniego poziomu techniki).



ETAP MISTRZOWSKI

No i etap mistrzowski. Ostatni, co nie znaczy że ostateczny, bo nigdy w waszym szermierczym życiu nie będziecie na takim poziomie, że „jestem już takim mistrzem, że nic więcej nie jestem w stanie się nauczyć i nigdy nie będzie większego mistrza ode mnie” . Niestety, zawsze znajdzie się ktoś lepszy – zawsze...
...ale to w sumie dobrze, bo to nas napędza do dalszego rozwoju i nauki.
Czym zatem różni się etap mistrzowski od etapu zawodniczego? Na etapie mistrzowskim zawodnik ma dwóch trenerów: tego właściwego i samego siebie. To zawodnik, który na tyle poznał i zrozumiał zagadnienie, że sam może wprowadzić sobie korektę swoich działań. Co więcej umie to nieraz zrobić bez pomocy z zewnątrz, np. umie zmienić taktykę w trakcie walki, gdy zorientuje się iż dotychczasowe działania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. To zawodnik który nie musi czekać na instrukcję trenera, ale sam wychodzi z pewna inicjatywą – prowokując rozmowy, w których dochodzi do głębokich analiz działań i kryteriów skuteczności. To także zawodnik, które potrafi odnaleźć się w sytuacjach nietypowych, niećwiczonych (tzw. reakcja intuicyjna) bazując na znanych i wyćwiczonych odruchach – innymi słowy: potrafi ekstrapolować. Gdy coś Mu się nie uda, nierzadko jest w stanie samodzielnie wskazać powód takiego stanu rzeczy: np. nie udała mi się zasłona, ponieważ poprowadziłem nadgarstek do siebie, zamiast na zewnątrz.
Jest w stanie to zrobić bo rozumie zależności i zna kryteria skuteczności działań. Jest świadom swoich ograniczeń i ograniczenia te usuwa lub minimalizuje. Jeśli nie jest to możliwie, umie znaleźć działania zastępcze do działań przez niego nieosiągalnych.
Nie sposób nie wspomnieć, iż zawodnik na etapie mistrzowskim umie i lubi się uczyć, fascynują go szczegóły oraz ich znaczenia dla całego procesu nauki (np. jest w stanie 30 minut ćwiczyć jeden ruch, bo zrozumiał różnice w ułożeniu dłoni względem dotychczasowej postawy, itp.) Tutaj zahaczamy lekko o podział psychologiczny zawodników (wojownik, technik, bojaźliwy, obopólny) oraz o style prowadzenia grupy/zawodnika przez trenera (styl autorytarny, styl partnerski, itp.) dlatego nie chciałbym się nad tym teraz rozwodzić; kiedyś indziej Wam o tym opowiem.
Zawodnik na poziomie mistrzowskim zna też siebie i swoją psychę. Umie „wejść” na optymalny dla siebie poziom pobudzenia (balans technik – wojownik). Jeśli coś nie pójdzie po jego myśli, jest w stanie szybko pozbierać się psychicznie… no i najważniejsze chyba:
nie ma rozdmuchanego EGO. Nie oznacza to, że nie może być On dumny z tego co osiągnął, ale zbyt duże EGO blokuje rozwój – zaprzeczamy popełnianym błędom, a skoro uważamy że ich nie ma, to ich nie poprawiamy. Zawodnik klasy mistrzowskiej daje sobie prawo do gorszego „występu” i nie taktuje ambicjonalnie każdego startu.
Św. Pamięci Profesor Czajkowski bardzo ładnie to ujął: „należy kochać szermierkę w sobie, a nie siebie w szermierce”. To jest poziom mistrzowski.



To tyle na dziś (i tak zrobiło się bardzo długo).
Zakończyliśmy XIV Mistrzostwa Polski w Szermierce Klasycznej oraz cały cykl zawodów Pucharu 3 Broni.
Już niedługo zaczynamy kolejny sezon przygotowawczy (treningi, obozy, seminaria) do sezonu zawodów 2020, ale dziś żyjemy jeszcze minionymi Mistrzostwami, emocjami jakie nam towarzyszyły podczas oglądania (i walczenia) walk eliminacyjnych i finałowych.
Żyjemy radością zwycięzców i smutkiem pokonanych oraz dumą z jaką rozgrywamy tą imprezę.
Świat nie znosi próżni, więc do następnego sezonu zawodów. Puchar 3 Broni 2020 już gdzieś pomału majaczy na horyzoncie (zdarzeń :D)


Kategoria SFA

VI Puchar Piotrkowa (2019)

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 9 listopada 2019 | dodano: 10.11.2019

Jak co roku, początek listopada to kolejny – szósty już - „Puchar Piotrkowa”. To także trzecie i ostatnie zmagania z cyklu zawodów lokalnych Pucharu 3 Broni 2019. Ostatnia szansa dla zawodników aby zyskać jakieś dodatkowe punkty pucharowe i poprzesuwać (się lub kogoś) w rankingu (w dół lub w górę) przed Mistrzostwami.
Dla tych, którzy nie uczestniczyli w Pucharze Torunia i Pucharze Śląska, była to także ostatnia szansa na uzyskanie kwalifikacji do Mistrzostw, które już niedługo w Krakowie uroczyście zakończą Puchar 3 Broni 2019. Na tą prestiżową imprezę wstęp mają tylko te osoby, które punktowały na zawodach lokalnych w danym roku. Słowem było o co się bić… ale było też kogo bić, bo frekwencja dopisała i niemal wszystkie filie wystawiły swoich reprezentantów.
Co więcej, było to najtrudniejsze zawody w tym roku. Już od pierwszych grup w eliminacjach właściwie każdy miał pod górę. Nie było łatwych grup, a jednocześnie wielu zawodników zbierało komplety zwycięstw, co oznaczało bardzo wysokie progi kwalifikacyjne do rund kolejnych.




Rok temu przy okazji Pucharu Piotrkowa pisałem Wam o genezie piotrkowskiego oddziału SFA, który z czasem przejął dowództwo nad całą Grupą Armii SFA „Środek” uruchamiając treningi także w Łodzi oraz w Warszawie. Wspominałem również o rozstawieniu zawodników względem ich aktualnej pozycji w rankingu, celem uniknięcia tzw. „grup śmierci” w pierwszy etapie eliminacji. Inna sprawa, że od ćwierćfinałów wszystkie grupy są grupami śmierci… no ale z instruktorskiego punktu widzenia to dobrze! Oznacza to bowiem ciągły wzrost poziomu wyszkolenia zawodników. Od pewnego czasu śmiejemy się, że największym problemem ćwierćfinałów (potocznie „szóstek”) jest to, że mają tylko 6 miejsce… kandydatów na te 6 miejsc jest znaczenie więcej.
Przy okazji innych relacji z naszych zawodów wspominałem Wam także o systemie ich rozgrywania, błędach jakie popełniają zawodnicy w walce, czy też o trafieniach obopólnych (które tępimy brutalnie i bezwzględnie stosując surowy system kar, z przepadaniem medali włącznie – jak ktoś nie pamięta, to przypominam że ze względu na tzw. „duble” w skrajnym przypadku wszyscy finaliści przegrywają finały i zostają przyznane cztery czwarte miejsca – zawody bez medali !!!). Dziś mam dla Was zupełnie inny temat, z którym w szermierce się spotykamy. Odejdziemy na chwilę od taktyki walki i od spraw administracyjnych (takich jak sposób rozgrywania zawodów), a pomówimy o pewnych aspektach samego starcia i to takich, które mam nadzieję zmuszą Was do refleksji i przemyśleń.




Słyszeliście o grze fair-play? Coś się obiło o uszy, prawda?
Oczywiście bez dwóch zdań, w takiej najprostszej analizie: zachowanie fair-play jest zachowaniem pożądanym, szanowanym, oczekiwanym(!!!) i absolutnie nie podlega dyskusji. I jeśli fair-play rozumiemy jako „nie oszukiwanie” to koniec i kropka. Moglibyśmy zakończyć dyskusję w tym miejscu tym oczywistym wnioskiem… ale życie nie jest czarno-białe. Zasady gry nie są w stanie określić wszystkiego i nie definiują wszystkich postaw z jakimi się spotkamy czy też jakie przyjdzie nam przyjąć.
W sportach bez bezpośredniej konfrontacji np. w maratonach czy wyścigach zagadnienie to wydaje mi się trochę prostsze. Owszem element rywalizacji jest ogromny, ale wszyscy zawodnicy walczą tak naprawdę nie ze sobą, ale z zadaniem (np. pokonanie trasy) i oceniane jest, kto wykona to zadanie najlepiej/najszybciej. Nawet w grach zespołowych waszym celem jest zdobycie bramki, rzucenie kosza itp, a nie bezpośrednia walka z drużyną wroga, która doprowadzi do strat w ludziach i sprzęcie :)
W sportach walki jest inaczej. Stajecie naprzeciw prawdziwego przeciwnika i walczycie z Nim!
Rywalizacja jest tu bardziej personalna, bezpośrednia!
Maratończyk który pomaga ukończyć maraton innemu zawodnikowi czy też ekipa rajdowa, która podzieli się swoimi częściami zapasowymi z zespołem w potrzebie, często są stawiani za wzór do naśladowania i nagradzani nagrodą fair-play.
Dlaczego? Bo jest to postrzegane jako postawienie życia/zdrowia/dobra innego zawodnika ponad rywalizację!
Ale walka to coś innego zupełnie… zwłaszcza ta na broń białą. Oczywiście, że cały czas rozważamy sytuację uczciwej walki – czyli nie sytuację, kiedy przychodzicie z nożem na strzelaninę bo ktoś Was oszukał… niemniej, w walce o życie (a do tego sprowadzał się przecież dawny pojedynek), ciężko przekładać dobro przeciwnika nad swoje!
Ciekawie wyglądałby wtedy wojny – strona słabsza powinna poddać się natychmiast, co zapewniałoby jej sytuację, że zwycięzca - unosząc się honorem - nie wyrządzi jej wtedy żadnej krzywdy. Czyżby to była recepta na pokój na ziemi? Ech gdyby to było takie proste… Dla przykładu w walkach MMA, jeśli zawodnik się przewróci to drugi raczej nie pomaga Mu wstać (bo leżącego się nie kopie)… często przecież całą walkę dąży do uzyskania takiej dominującej pozycji!
Jak to wygląda w szermierce? Ha… szermierka jest jeszcze bardziej skomplikowana pod tym kątem. Gotowi na pewne psychoanalizy?
Mam nadzieję, że tak bo dziś tematy trudne i niejednoznaczne.



Rozważmy następującą sytuację…

Udaje Wam się wytrącić z ręki przeciwnikowi jego broń. Szpada wypada Mu z dłoni i z głośnym hukiem uderza o ziemię. Walka – jak w prawdziwym pojedynku – nie kończy się jednak, bo nie padło trafienie bronią. Stoicie z klingą skierowaną w bezbronnego przeciwnika. Oczywiście, może On się poddać, zacząć uciekać… ale jeśli tego nie robi – to co wtedy? Pozwolicie Mu podnieść broń?
Jeśli tak, to dlaczego tak?
Jeśli nie, to dlaczego nie?
Czy będzie to miało znaczenie jak niebezpieczny jest to dla Was to przeciwnik. Czy zachowacie się tak samo z zawodnikiem, którego statystycznie pokonujecie bez trudu, jak i z przeciwnikiem, z którym zwykle przegrywacie i właśnie nadarzyła się niepowtarzalna okazja uzyskania przewagi. Co więcej jest to przewaga zgodna z regulaminem: to przecież jego problem, że dał sobie tą broń wytrącić, a nie wasze „oszukiwanie” do tego doprowadziło. Co w takiej sytuacji oznacza zachowanie fair?
Powiem więcej: istnieje przecież cały szereg technik działania na żelazo przeciwnika, które można wykonać aby intencjonalnie pozbawić swojego oponenta broni (odbicie, odpowiednio wykonane przeniesienie, itp.).
No i co teraz…?
Pozwolić podnieść Mu broń czy wykorzystać okazję, którą sami sobie - być może z wielkim trudem - wypracowaliście?
A co z sytuacją kiedy jesteście pewni, że już dwa razy go trafiliście, ale sędziowie nie widzieli lub nie zaliczyli tych trafień
(błędy sędziowskie się zdarzają – jesteśmy tylko ludźmi). Czy taka sytuacja będzie mieć wpływ na waszą decyzję...?



A jeśli pozwolicie Mu podnieść broń i przegracie? Tylko w filmach ten szlachetny główny bohater zawsze na końcu wygrywa. W prawdziwej walce już niekoniecznie. Jak wtedy będziecie postrzegani jako: honorowi czy też wręcz głupi?
A może, jeśli pozwolicie Mu podnieść broń, to inni uznają, że manifestujecie swoją wyższość wobec przeciwnika – „podnieś i tak nic Ci to nie da, pomachaj sobie tym jeszcze przez chwilę, przed swoim ostatecznym upadkiem…”. Wasze intencje mogą być odczytane różnie...
Potem przegracie – no to KARMA: „chciał się popisać i go pokarało”.
Wygracie – no to będzie, że „nie mógł po prostu wygrać, musiał upokarzać przeciwnika, musiał zademonstrować swoją wyższość…”
Zawsze będzie pole do interpretacji zaistniałej sytuacji na waszą niekorzyść. To taka trochę uniwersalna prawda na tym smutnym czasem świecie. Pozwalając przeciwnikowi na podniesienie broni, niekoniecznie będziecie postrzegani z zewnątrz jako honorowi.
A może też powinniście odrzucić swoją broń i przejść do walki na gołe ręce i kopyta? Uczciwie bo bez sprzętu. To też było by jakieś rozwiązanie, prawda?

Jak widzicie to sport walki… więcej, to sztuka walki, w której następuje bezpośrednia konfrontacja z przeciwnikiem.
Nie mam dla Was dobrej odpowiedzi na powyższe pytania. Każda sytuacja może być inna, bo będzie zależeć od setki czynników (począwszy od waszego wyszkolenia i pewności siebie, poprzez relacje jakie macie z przeciwnikiem oraz wielu, wielu innych czynników). Zastanówcie się jak Wy byście się zachowali.
Ha… a mówimy tu tylko o zawodach i punktach w rankingu. A jak by to było w prawdziwej walce?
Ten gość podnosząc broń mógłby nadal być dla Was śmiertelnym zagrożeniem… ale też chyba trochę głupio, tak po prostu go zaszlachtować gdy niczym przed sobą nie macha.
(Zawsze możecie poprosić o radę jakaś cheerleaderkę jeśli takowa znajduje się zupełnie-nie-przypadkiem na sali)


To co, macie już lekki mind-f**k umysłowy czy jeszcze nie? Co powiecie na jeszcze trudniejszą do oceny sytuację...
Rozważmy następującą kwestię…
Uważacie, że otrzymaliście trafienie i zgłaszacie to sędziemu. Nierzadko sędzia przychyli się do takiego wniosku i stracicie punkt (zachowanie bardzo chwalebne z waszej strony! – klasyczny przykład gry fair-play). Niemniej zdarza się również tak, że sędzia uzna, że w jego ocenie to trafienie nie padło. Nie zaliczy przeciwnikowi trafienia, mimo że Wy jesteście przekonani, że dostaliście i (być może) druga strona będzie także pewna, że zadała trafienie.
Sędzia uzna to jednak za błąd waszego postrzegania i wyda werdykt „bez punktu”.
Decyzja sędziego jest ostateczna, ale w waszym odczuciu dała Wam właśnie niesprawiedliwą przewagę.
Czy powinniście w takim razie, skoro jesteście pewni że dostaliście, w kolejnym złożeniu oddać przeciwnikowi punkt? Powinniście zrobić to dyskretnie, tak aby nikt nie widział, a być może nawet przeciwnik nie był tego świadom? Czy też powinno się to zrobić jawnie i ewidentnie, wręcz ostentacyjnie – skoro uznajemy, że zawodnik naprzeciwko został pokrzywdzony błędną decyzją sędziego, to w myśl reguły „fair-play” oddajemy Mu punkt, który został Mu niesłusznie odebrany.
Skomplikujmy bardziej tą sytuację, w końcu mówimy dziś o odcieniach szarości!
Wasz przeciwnik ewidentnie nie gra fair, nie przyznaje się do trafień i nierzadko próbuje wywierać presję na sędziego. Tym razem jednak trafił niezaprzeczalnie, to już ustaliliśmy. Co teraz?
Owszem, najłatwiej zdać się na „decyzję sędziego” – to rozwiązanie, które jest bezpieczne. Nikt Wam nie zarzuci oszustwa, bo bardzo ładnie zadziała przerzucenie odpowiedzialności. Pamiętacie takie tłumaczenia jak „ja przecież tylko wykonywałem rozkazy”?. Nie chciałem być zły, ale mi kazali… jakże to jest wygodne, bo w naszym odczuciu zwalnia nas z odpowiedzialności za pewne zdarzenia.
Inna sprawa, że ten przykład dobitnie pokazuje jak ważnym elementem jest poziom kompetencji sędziów!!!
Niemniej, to kwestia którą poruszę kiedyś indziej. Wracają do przykładu – jaka byłaby wasza ocena tej sytuacji? Co Wy byście zrobili w takiej chwili?


Jeszcze jeden przykład, aby zrobić Wam totalny mind-f**k:
U nas w systemie rozgrywania zawodów jest to i tak marginalny problem, bo każdy zawodnik zbiera punkty przez całe zawody.
System został tak konstruowany, że właściwie nie zdarzają się walki o tzw. „pietruszkę” ponieważ żadnemu zawodnikowi się to nie opłaca. Podział na grupy jest kwestią stricte organizacyjną i do finału awansują 4 najlepsze wyniki z eliminacji – nieważne z jakiej grupy są to osoby (może to być 3 zawodników z jednej grupy i tylko 1 z drugiej).
Napisałem że „właściwie” się nie zdarzają… właściwie bo jednak do finałów (w znaczeniu pół-finałów) awansują 4 osoby, a nie jedna. Zdarza się zatem, że ktoś przed ostatnią walką eliminacyjną ma komplet zwycięstw z walk poprzednich. Nawet jeśli zakończy ostatnią walkę trafieniem obopólnym i dostanie „-1” punkt do swojego wyniku, to i tak awansuje. Innymi słowy, zrobił sobie taką przewagę w poprzednich starciach, że nic nie jest w stanie odebrać Mu awansu. Półfinału lecą już pucharowo, więc jego ostatnia walka nie ma już najmniejszego znaczenia pod katem punktowym.
Niemniej od wyniku tego starcia zależą losy innych zawodników. Na przykład nasz bohater walczy z zawodnikiem X, który to jeśli wygra (2 punkty za zwycięstwo) to awansuje dalej. Jeśli jednak X przegra (czyli dostanie 0 punktów zamiast dwóch), to dalej awansuje zawodnik Y. Jest to związane z faktem, że różnica punktowa między X a Y wynosi dokładnie 1 punkt.
Prosta matematyka jeśli nie lubicie działań ogólnych na liczbach.
Y ma 10 punktów i jest już po wszystkich walkach.
X ma punktów 9 i ma do stoczenia ostatnią walkę – tą z naszym bohaterem.
Możliwe wyniki dla X to: 11 jeśli wygra, nadal 9 jeśli przegra, 8 jeśli zaliczy trafienie obopólne.
Co nasz główny bohater rozważań powinien zrobić? Zawalczyć tą walkę z pełnym zaangażowaniem i zmęczyć się przed półfinałem, mimo że od tej walki nic nie zależy… czy też może odbyć tą walkę  „na pół-gwizdka” aby zachować siły na półfinał.
 Co to znaczy być fair w takiej sytuacji? „być fair", skoro wynik tej walki decyduje o losie zawodników X oraz Y.
Uwaga, nie pytam o najbardziej korzystną opcję dla głównego bohatera, pytam stricte o ocenę moralną tej sytuacji. O ocenę uczciwości względem innych zawodników. O jego uczciwość względem zawodnika X oraz o uczciwość względem zawodnika Y.
A jakby sytuacja było trochę inna: wygrana i przegrana kwalifikuje Was dalej (bo wystarczy Wam punktów), ale dubel spycha Was do dogrywki bo stracicie jeden punkt... czy poddanie wtedy walki, aby tylko nie zaliczyć dubla jest zachowaniem fair?
A co z najgorszą możliwą sytuacją - Uwaga GROZA!!! - czy przyznać się do dubla kiedy sędzia go nie widział? :D


A jak ktoś myśli, że takie sytuacje nie zdarzają się w sporcie zawodowym, to przypomnijcie sobie olimpiadę w Londynie i półfinał szpady: typowy odcień szarości – ile może trwać jedna sekunda? Powiem Wam, że widziałem tą walkę. Oglądaliśmy ją z Basią i przy tym zestawie zasad, jakie obowiązują w tym sporcie to… dobre rozwiązanie, według mnie, po prostu nie istniało. Poczucie sprawiedliwości lub krzywdy jest bardzo indywidualny odczuciem w takiej sytuacji… niemniej, sytuacja skończyła się lekkim skandalem.
Nie czuję, żeby Niemka wygrała tą walkę. To nie było zwycięstwo – jednoznaczne, klarowne, ładne. Koreanka została pokrzywdzona przez sędziów – to fakt, ale decyzje aby to Ona zwyciężyła uznałbym za błędną. Niemka wygrała decyzją sędziów… czy słuszną?
Nie wiem, bo cały ten priorytet ustawiony na początku dogrywki wg mnie ustawiał Koreankę w dużo, dużo lepszej pozycji wyjściowej. Jeśli jedna strona musi wygrać a drugiej wystarczy remis aby przejść dalej, to nie uważam tego za zasady fair !!
Naprawdę polecam – zwłaszcza wszystkim szermierzom zobaczyć sobie tą walkę – tak aby uświadomić sobie, jak bardzo zasady gry definiują postępowanie zawodników. To mega cenna lekcja!


Podsumowując dzisiejszy temat: pamiętacie, że nie wszystkie sytuacje znajdziecie w regulaminie.
Musicie samodzielnie ukształtować swój wizerunek zawodnika bazując na ponoszeniu konsekwencji własnych decyzji.
Zdajecie się w 100% na sędziów – OK, wasze prawo ale nie oczekujcie, że inni zawodnicy zaczną Was postrzegać jako mega-honorowych.
Zgodzicie się w niektórych sytuacjach na niekorzystne dla siebie rozwiązanie, nie miejcie żalu o niekorzystną dla siebie sytuację. Nie manifestujcie swojego pokrzywdzenia. Coś za coś. Konsekwencja – oto słowo-klucz na dzisiaj.
Pamiętajcie również, że „wyrozumiałość to siły przywilej” jak śpiewał Mistrz Jacek i tylko od waszej postawy zależy czy zaskarbicie sobie szacunek innych zawodników. Niemniej serdecznie Wam (i sobie) tego życzę.
To tyle w temacie. Poruszaliśmy dzisiaj trudne i niejednoznaczne zagadnienia, ale przecież to właśnie to czyni ten sport – tę sztukę walki jeszcze piękniejszą.
Piotrków zakończył sezon zawodów lokalnych. Przed nami najważniejsza impreza całego sezonu zawodów - Mistrzostwa. Widzimy się w Krakowie 30 listopada i 1 grudnia.
Pamiętajcie, że zwycięstwo w zawodach lokalnych to 100 punktów w Pucharze 3 Broni (99 za drugie miejsce i tak dalej…), ale na Mistrzostwach zwycięstwo to aż 105 punktów (104 za drugie miejsce itd.). Wszystko się zatem może jeszcze zdarzyć, bo finalny wynik to wasze 3 najlepsze starty na zawodach w każdej broni. Dobrym występem na Mistrzostwach możecie nadrobić ewentualne słabsze starty na zawodach lokalnych. Nadchodzi zatem CZAS ROZSTRZYGNIĘĆ !!!



Kategoria SFA