aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

SFA

Dystans całkowity:26704.00 km (w terenie 23.00 km; 0.09%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:389
Średnio na aktywność:68.65 km
Więcej statystyk

Mistrzostwa 2019

  • Aktywność Sztuki walki
Niedziela, 1 grudnia 2019 | dodano: 01.12.2019

I tak oto dotarliśmy do uroczystego zakończenia Pucharu 3 Broni 2019. Mistrzostwa to najważniejsze zawody każdego sezonu i ostateczne zamknięcie rankingu poprzez wyłonienie najlepszych szermierzy w danym roku. Rok temu, gdy robiłem wpis z Mistrzostw 2018 opisywałem Wam nasz system punktowy oraz – nazwijmy to roboczo – charakterystykę czasową walki (pamiętacie, że walki 2-3 minutowe to bardzo długie starcia? Naprawdę długie). Nie wspomniałem Wam jednak nic o historii tej imprezy, która z czasem stała się najbardziej prestiżowymi zawodami w historii Szkoły Fechtunku Aramis. Dziś zatem zapraszam na opowieść o Mistrzostwach jako takich: jak wyglądały kiedyś, jak wyglądają dziś i dlaczego są one dla nas tak istotne. Niemniej oprócz wyprawy w przeszłość, nie zabraknie dzisiaj także kolejnych szermierczych analiz, którymi zawsze oprawiam relacje z naszych zawodów, więc jeśli jesteście gotowi na naprawdę długi wpis - to zapraszam!!



MISTRZOSTWA POLSKI W SZERMIERCE KLASYCZNEJ - Kiedyś i dziś

Aby w pełni zrozumieć genezę tych zawodów, trzeba najpierw uświadomić sobie czym tak naprawdę jest Szermierka Klasyczna. Nie mówię tutaj o różnicach pomiędzy naszą sztuką walki a szermierką sportową, bo te to chyba znacie nie od dziś… ech

Jeśli ktoś, z jakiegoś – niezrozumiałego dla mnie powodu – nadal tego nie wie, to w skrócie... bo ile można to powtarzać: w szermierce sportowej punkt zdobywa ten kto trafi pierwszy i nie ma znaczenia czy później otrzyma się trafienie czy nie.  U nas podstawową zasadą jest PRIMUM VIVERE czyli „po pierwsze przeżyć”. Trzeba zatem zadać trafienie, tak aby trafienia samemu nie otrzymać. Jeśli padnie trafienie obopólne/jednoczesne obaj zawodnicy przegrywają!

Czym zatem jest Szermierka Klasyczna? Oczywiście, jest sztuką walki - jest sztuką skutecznego władania bronią białą, bez korelacji z żadnymi jej historycznymi aspektami. Bez znaczenia jest to, czy dana technika czy taktyka, były wykorzystywane w historii, czy też nie był wtedy nawet znane. Dla nas liczy się tylko kryterium skuteczność względem pokonania przeciwnika i zapewnieniu sobie własnego bezpieczeństwa . Czerpiemy zatem garściami ze wszystkich zdobyczy ludzkości na tym polu: od teorii sportu, przez psychologię, aż po fizykę i mechanikę . Teoria sportu daje nam wiedzę o przygotowaniu fizycznym zawodnika, o metodyce treningu, o znaczeniu nawyków czuciowo-ruchowych… oraz wielu innych rzeczach, którymi jednak nie chce Was zanudzać (to miał być tylko wstęp, tak?) Psychologia daje nam możliwość zrozumienie motywacji zawodnika, kształtowania jego osobowości, radzenia sobie z presją i stresem, a zrozumienie mechaniki działania broni bardzo przekłada się na skuteczność szermierza, a dokładniej na zrozumienie przez Niego kryteriów skuteczności poszczególnych działań.
Wszystko to po to, aby stworzyć kompleksową, pełną i skuteczną sztukę walki z wykorzystaniem broni białej – w zupełnym oderwaniu od jej dziedzictwa historycznego. Nie zrozumcie mnie źle, historia jest fajna i ciekawa, ale to że coś jest historyczne nie oznacza, że musi być z założenia poprawne.
No właśnie… padło stwierdzenie: „stworzyć”. To jest słowo klucz. Szermierka Klasyczna to także pewnego rodzaju dzieło (brzmi ładniej niż „produkt”). Można także użyć słowa twór. Idea przekuta w czyny… idea nad którą od lat pracujemy, którą kształtujemy i którą rozwijamy, no i której poświęciliśmy całe lata... dosłownie lata naszego życia (niektórzy 10, inni 16, a są też tacy, którzy jeszcze więcej). Szermierka Klasyczna to zatem także pewna marka Szkoły Fechtunku ARAMIS, którą promujemy także za granicami naszego kraju jako MCF czyli Modern Classical Fencing (np. w Irlandii czy też Hiszpanii).
Dlatego też, to właśnie SFA jest gospodarzem XIV Mistrzostw Polski w Szermierce Klasycznej… jak również wszystkich poprzednich edycji. Owszem istnieją inne grupy, niezwiązane z nami, które tej nazwy także czasem używają (choć równie często pada u nich nazwa „szermierka pojedynkowa”), to jednak robią to zwyczajowo. W naszym rozumieniu Szermierka Klasyczna to nie tylko sama idea skutecznej i (na tyle, ile to możliwe) bezpiecznej walki, ale również cały wypracowany przez nas system szkolenia zawodników, rozgrywania zawodów, wymogi sprzętowe, punktacja Pucharu... po prostu wszystko.



Czas płynie niesamowicie szybko… bo to już XIV Mistrzostwa Polski w Szermierce Klasycznej. Nawet nie wiem, kiedy to minęło, ale miałem przyjemność uczestniczyć w każdej edycji tej imprezy i powiem Wam, że przebyliśmy niesamowicie długą drogę jeśli chodzi o rozwój i profesjonalizację tego sportu (sztuki walki).
Droga ta nie była usłana różami, to nie był spacerek w parku (no chyba, że mówimy o spacerze po parku w Nowej Hucie, po zmroku – jeśli ktoś pamięta jeszcze lata 90-te w Krakowie ten wie o co chodzi). Była to raczej nierówna walka z przeciwnościami losu oraz trudnościami… i wiele, wiele pracy kosztowało nas, aby dotrzeć tu gdzie dzisiaj jesteśmy. A doszliśmy daleko i nie jest to puste stwierdzenie! Owszem, zawsze będzie co poprawić i nad czym pracować, zawsze będą obszary które możemy jeszcze bardziej ulepszyć ale patrząc (w miarę) obiektywnie, rozwinięcie Mistrzostw do obecnego poziomu to była i jest tytaniczna praca bardzo wielu osób.
To na potrzeby Mistrzostw stworzony został program komputerowy, dedykowany do rozgrywania naszych wszystkich zawodów.
To na potrzeby Mistrzostw pojawiła się standaryzacja sprzętu (ochraniacze, broń, obowiązujący dress-code, etc)
To na potrzeby Mistrzostw wprowadziliśmy pewien ujednolicony sposób sędziowania oraz wyposażenie sędziowskie.
To także na potrzeby Mistrzostw finały rozgrywane są na różnych halach sportowych, na których odwiedzały nas media (radio, TV, gazety) oraz nierzadko spora publiczność.

Wyobrazicie sobie, że kiedyś Mistrzostwa były jedynymi zawodami w roku? Uwierzycie? Nie było przecież innych filii SFA, nie było zatem także Pucharu 3 Broni, w ramach którego poszczególne filie są Gospodarzami zawodów lokalnych. Co więcej, gdy zaczęły pojawiać się pierwsze nasze kolejne odziały, musieliśmy opracować ujednolicony system rozgrywania takich zawodów. Siedzieliśmy po nocach licząc kolejne wyrazy i sumy ciągów… dla n = 20, dla n = 50, dla n = 100, gdzie n to liczba zawodników.
Liczyliśmy liczbę walk dla zwycięzców i przegranych, wprowadzaliśmy założenia, nierzadko próbując pogodzić ze sobą różne sprzeczne wymagania (typu: ktoś kto przegrywa wszystko, ma mieć jak największą liczbę walk – tak, aby chciało Mu się przyjechać, aby zachęciło Go to do startu. Jednocześnie zwycięzca danej kategorii powinien mieć jak najmniejszą liczbę walk, aby nie był to dla Niego maraton kondycyjny. Pojedynek to przecież krótki, owszem niesamowicie intensywny Interwał czasowy ale nie jest to wielogodzinny rajd na wytrzymałość czy orientację :D).
Stworzony system zawodów trzeba było także przetestować, a potem udoskonalić kiedy napotkaliśmy problemy, których nie udało nam się przewidzieć na etapie projektowania. Następnie trzeba było wszystkie stworzone wymagania i założenia systemu zaimplementować w specjalnie stworzony program komputerowy (tutaj z nieocenioną pomocą przyszedł nam Naczelny Informatyk SFA i Doktor (obecnego) „AGH University of Science and Technology” czyli Filip).
Kolejnym etapem było stworzenie cyklu zawodów połączonego w Trójbój Klasyczny czyli Puchar 3 Broni, a także organizacja szeregu seminariów zawodniczych i sędziowskich. Na "zwykłych" seminariach uczyliśmy się techniki oraz taktyki, natomiast seminaria zawodnicze miały na celu jak najlepsze przygotowanie się Zawodników do nadchodzącego sezonu: to tam odpowiadaliśmy na wszelakie palące pytania o taktykę walki. To tam rozważaliśmy skuteczność poszczególnych działań przeciwko konkretnym (czasem nawet z imienia i nazwiska) przeciwnikom. Natomiast seminaria sędziowskie zapewniały podniesienie poziomu sędziowania – nabycie doświadczenia (zobaczcie nasze filmiki, w jakim tempie czasem potrafią toczyć się walki…) Potrzeba zatem zobaczyć w swym życiu sporą liczbę walk, aby wykształcić w sobie postrzeganie na takim poziomie szybkości). Takie spotkania to także nauka nomenklatury sędziowskiej czy też sposoby radzenia sobie ze trudnymi sytuacjami, jakich na zawodach nie brakuje: od dyscyplinowania zawodników po umiejętność radzenia sobie ze stresem i presją.




Jednocześnie przez nasze zawody przewinęło się wielu zawodników z innych szkół i grup szermierczych: Lorica, Wolna Kompania Sarmacka, Akademia Broni, Polski Klub Szermierczy, Adorea (CZ), Duelattoria Alba (BY), Guild of Historical Fencing (UKR) to tylko z niektóre z nich.
Jak widzicie gościliśmy zatem także Szermierzy z innych krajów, takich jak Białoruś, Czechy, Hiszpania, Irlandia czy Ukraina!
Wiele razy swoją obecnością na finałach zaszczycił nas również sam Michał Morys – sędzia międzynarodowy i trener klasy mistrzowskiej, który pełnił rolę Sędziego Honorowego i wraz z Sędzią Głównym zawodów prowadził wspólnie najważniejsze walki.
Od pewnego momentu, aby jeszcze bardziej podnieść rangę imprezy, wprowadziliśmy zasadę że wstęp na Mistrzostwa mają tylko Ci zawodnicy, którzy punktują w danym roku w Pucharze 3 Broni. W praktyce oznacza to, że muszą Oni wziąć udział, w co najmniej jednych zawodach lokalnych aby uzyskać kwalifikację do Mistrzostw. Oprócz prestiżu imprezy, ma to na celu jeszcze jeden aspekt – brak nowicjuszy na naszych najważniejszych zawodach. Uzyskujemy w ten sposób to, że na Mistrzostwa wpuszczani są tylko Ci zawodnicy, którzy nie tylko już znają nasz regulamin i system rozgrywania zawodów, ale także byli według niego oceniani!
Wszystkie inne nasze zawody są otwarte, ale nie Mistrzostwa. W przyszłości, kiedy liczba naszych zawodników jeszcze wzrośnie, rozważane jest również ograniczenie maksymalnej liczby walczących, tak aby jeszcze trudniej było się tu dostać i aby szermierczo prezentowały one najwyższy możliwy poziom.
Kwalifikacje (na podstawie aktualnego rankingu) miałaby wtedy wyłącznie pewna liczba najlepszych zawodników w danym sezonie.

Na pewnym etapie rozwoju szkoły, aby jeszcze bardziej podnieść prestiż Mistrzostw, zwiększyliśmy także ich wagę punktową w Pucharze 3 Broni. Może pamiętacie, że pisałem Wam kiedyś, że zwycięstwo w danej kategorii (np. w Szpadzie) to 100 punktów, zgarnięcie 300 punktów na jednych zawodach udało się tylko dwóm osobom w całej historii szkoły (3 złote modele na jednych zawodach). Gdyby taka sztuka udała się komuś na Mistrzostwach to zgarnąłbym wtedy 315 punktów, ponieważ wspomniany bonus "mistrzowski" dawał za zwycięstwo 105 punktów. Nigdy nikomu się ta sztuka jednak nie udała – tak jak wspomniałem 300 punktów na jednych zawodach zdarzyło się tylko dwukrotnie, ale 315 nigdy. Żaden z zawodników, którzy sięgnęli kiedyś po „3 setki”, nigdy też nie zdołał powtórzyć takiego sukcesu.
Dwa lata temu wróciliśmy jednak do klasycznej punktacji Mistrzostw, ale nie dlatego, że nagle stwierdziliśmy że zasada ta była błędem. Spełniła ona swoją rolę i to lepiej niż dobrze, gdyż wypromowała w obrębie SFA (jak i poza nim) zarówno Mistrzostwa jak i cały Puchar. Niemniej, obecnie poziom w czołówce wzrósł tak bardzo, że różnica 5 punktów między zawodnikami w danej kategorii to czasem kosmos… po prostu przepaść. Utrzymanie tej zasady sprawiłoby, że zawodnik któremu dobrze pójdzie na Mistrzostwach, nawet jeśli dość mocno „położyłby” inne zawody lokalne, miałby nadal duże szansę na zwycięstwo w generalce. Obecnie różnice punktowe między najlepszymi zawodnikami to często 1-3 punkty w obrębie jednych zawodów ( i to sumarycznie we wszystkich 3 broniach!)… tak więc starta 15 punktów, bo mamy przecież 3 konkurencje, mogła by być nie do odrobienia przez cały sezon!
Zrezygnowaliśmy zatem z tej dodatkowej punktacji, aby nie umniejszać znaczenie zawodów lokalnych.





MISTRZOSTWA POLSKI W SZERMIERCE KLASYCZNEJ - Zza maski

Przez moją głowę przewija się także tysiące „obrazków” z różnych edycji Mistrzostw. Są one związane z przeróżnymi wydarzeniami: tymi miłymi i tymi frustrującymi, ze słodkim smakiem zwycięstwa, jak i goryczą porażki. Nawet jeśli opisałbym Wam te wspomnienia, to jeśli nie byliście tam wtedy z nami, nie będą miały one dla Was tak potężnej siły rażenia… część z nich może być nawet zbyt hermetyczna aby je zrozumieć.
Mimo wszystko spróbuję jednak teraz przedstawić Wam również tą ludzką część Mistrzostw, gdyż zawody to, to nie tylko system ich rozgrywania, procedury sędziowskie czy końcowy ranking. To także zawodnicy, którzy je kształtują… ich tryumfy oraz słabości, to ich emocje i działania jakie podejmują, to ich historie… Wybaczcie, że nie wszędzie będą daty, ale kto by to wszystko spamiętał… ciężko mi też zachować bezosobową narrację, bo to jednak też kawał mojego życia i emocji, które towarzyszyły mi podczas startów.

Pierwsze spotkanie z Lorcią. To właśnie na Pierwszych Mistrzostwach Polski w Szermierce Klasycznej poznałem warszawską grupę szermierczą Loricę. Przyjeżdżali Oni do nas także i później, na inne z naszych zawodów, ale to na Mistrzostwa zawsze stawiali się najliczniejszą grupą. Wielu z tych zawodników było tak bardzo poza moim zasięgiem… nie byłem wtedy dla nich żadnych przeciwnikiem. Niemniej stali się dla mnie także pewnym celem, pewnym wyznacznikiem i sposobem weryfikacji własnego poziomu rozwoju. Byli motywatorem do ćwiczeń i pracy… a hasło „Masz Andrzeja w grupie” stało się swoistym hymnem niejednych zawodów.
Andrzej należał do grupy ludzi, którzy jednak są! (Andrzej, Ty to jednak jesteś...).
Oczywiście na Mistrzostwach wtedy występowali także i nasi zaawansowani zawodnicy - Ci którzy mnie uczyli, ale wiecie jak jest…
Ich to miałem niemal na każdym treningu. Mogłem dostawać od Nich „w piernik” 3-4 razy w tygodniu…regularnie i powtarzalnie. Natomiast z Loriką widziałem się 2-3 razy do roku (a czasem tylko raz – na Mistrzostwach). Wyobraźcie to sobie: cały rok pracy i przygotowań, aby zweryfikować czy tym razem podołam, czy jestem już gotowy, czy tym razem zdołam nawiązać walkę… to było pewnego rodzaju święto. Tak trochę jak olimpiada…

Pierwszy Puchar 3 Broni – kryształ oprawiony w złoto. Pamiętajcie jak wyglądał? To był najpiękniejszy puchar na świecie… każdy chciał go wziąć w swoje ręce. Każdy chciał być tym, który po niego sięgnie… i tylko ta okrutna zasada. Puchar jest przechodni. Jeśli wygrasz cały cykl zawodów w danym roku dostajesz go - jest twój… ale tylko do kolejnych Mistrzostw. No chyba, że zdołasz go obronić, wtedy ciesz się nim kolejny rok. Dopiero kiedy zdobędziesz go 3 razy z rzędu staje się on twoją własnością na stałe… a my jako SFA na kolejne Mistrzostwa przygotujemy wtedy kolejny, również przechodni Puchar.
Trzy razy z rzędu to naprawdę wyczyn, a wiecie jak okrutne bywa życie… może się zdarzyć, że wygracie go dwa razy, a potem w 3-cim roku ta sztuka Wam się nie uda i wszystko "jak krew w piach".
A tak przy okazji, to kto z Was pamięta który to już Puchar 3 Broni jest trofeum na Mistrzostwach 2019? Drugi, trzeci?
A może to nadal ten pierwszy bo nikt nie sięgnął po niego trzykrotnie z rzędu? Zachęcam, zwłaszcza naszych Szermierzy do pogrzebania trochę w historii SFA, bo „wszyscy jesteśmy częścią niekończącej się opowieści”. Kto wie, może i Wy kiedyś staniecie się nie tylko jej bohaterem ale i… legendą.

A pierwsze wrocławskie (i trzecie w ogóle) Mistrzostwa pamiętacie? Były to pierwsze zawody na tej legendarnej, niebiańskiej (eee… niebieskiej) sali przy ulicy Kruczej, na którą trzeba było wytachać cały nasz sprzęt po naprawdę wysokich schodach. Cholera, kto to wymyślił aby sala znajdowała się na 4-tym piętrze w wysokiej kamienicy… ale mimo tego, że trzeba było zakładać obóz aklimatyzacyjny na piętrze drugim to frekwencja dopisaał, także pod kątem gości. Pamiętacie finał Rapiera, jak Stachu rozwalił wszystkich? To była magia chwili, to był jego dzień. Nigdy więcej nie powtórzył takiego wyczynu, ale wtedy w grudniu 2008 rozjechał każdego. Coś jak Simon Amman, w Salt Lake City na olimpiadzie w skokach narciarskich - w tamten dzień gość był nie do zatrzymania.



Znamienny rok 2012…
Znamienny bo to akurat wtedy w walce z Sebastianem (jednym z najlepszych naszych Szermierzy wszechczasów) poważnie uszkodziłem kolano… kontuzja, której cień ciągnie się za mną do dziś. Zdarzenie, które ukształtowało mój obecny styl walki… bo gdy pewne działania przestają być dla Was dostępne, trzeba opracować taktyki zastępcze. Gdybym wtedy chociaż podejrzewał jak poważna była to kontuzja, to bym wycofał się z zawodów… ale nie miałem o tym pojęcia i całe Mistrzostwa przewalczyłem kulejąc i skacząc na jednej nodze.

Rok 2013 pamiętacie?
Bezsenność w Krakowie. Po raz pierwszy na niedzielne finały wynajęliśmy halę widowiskowo-sportową, dlatego też chcieliśmy mieć rozegrane wszystkie rundy aż do ćwierćfinałów. Zbiegło się to ze niestety także z sytuacją, iż w sobotę dużą salę na Malborskiej mieliśmy dostępną tylko do godziny 18:00. Po tej godzinie musieliśmy przenieść zawody do małej sali, na której nie dało się rozgrywać walk równolegle. Zaowocowało to tym, że eliminacje zakończyliśmy dopiero około 3 w nocy. To były niesamowite zawody. Godzina 1:45 w nocy, a Ciebie wywołują do walki. Jednocześnie wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski i nigdy więcej już takiego zdarzenia nie było. Niemniej, ja akurat wspominam miło te zawody, no ale wiecie to był nasz pierwszy rok rajdowy z Basią i zaczynaliśmy się pomału przyzwyczajać do długich, pełnych walki dni i nocy. Na rowerze czy z Szpadą w ręku - co za różnica :)
Z tych zawodów pochodzi niegdyś (i przez lata) nasz główny film promocyjny - ta sama hala co dziś (w 2019):

2016 lub 2017 (nie pamiętam niestety) był rokiem dubli.
Co to były za Mistrzostwa! Pierwszy runda to był kosmos. Jak pewnie wiecie, bardzo rygorystycznie karzemy zawodników za trafienia obopólne. Dla dobrego zawodnika zaliczenie dubla w walce to utrata aż 3 punktów: nie dość że nie wygrywa on walki (czyli nie dostaje +2 punkty), to jeszcze traci on już zdobyty punkt (-1 za dubla). Łatwiej to zaprezentować na przykładzie:
4 wygrane walki to 8 punktów.
3 wygrane walki i dubel to punktów 5.
A pamiętacie próg kwalifikacji do drugiej rundy? 1 punkt, słownie JEDEN.
Na jaja jak berety po prostu. Wszyscy najlepsi zawodnicy załapali po 2 duble na początku zawodów i mieli +2, +2, -1, -1 czyli całe dwa punkty na 8 możliwych. Zdarzenie znamienne i to na miarę legendarnego finału w Rapierze na zawodach lokalnych w Krakowie, gdzie oba półfinały kończą się trafieniami obopólnymi i nie zostaje przyznany żaden medal. Kończymy zawody mając cztery czwarte miejsca w Rapierze.

Rok 2018
Pierwszy raz gościmy na nowej hali politechniki na Kamiennej. Co tu dużo mówić, piękna i niesamowita oprawa finałów oraz nowy film z naszych zawodów. Jeśli ktoś jeszcze nie widział, to tłumaczenia i prośby o wybaczenie przyjmuję tylko kanałami oficjalnymi.
Miss Fencing jest rozczarowaną waszą postawą i nie mówię tutaj o waszej ch***owej szóstej... chociaż w sumie o tym też!!!

To oczywiście tylko część historii związanymi z Mistrzostwami. Jak widzicie kształt tych zawodów formował się latami, aż do formy obecnej. Czy jest to jednak jego finalna postać? Na pewnie nie, ponieważ szermierka klasyczna ciągle się rozwija i nigdy nie będzie tak, że w którymś momencie nie będzie już nic, nad czym można by pracować. To prostu kolejny etap naszego rozwoju.

Dość już jednak o historii, pora na dwa słowa o tegorocznej edycji.
W tym roku znowu wróciliśmy z finałami na Politechnikę w Czyżynach.
BYŁO SUPER !!!
Dwa słowa, to dwa słowa, tak?

W tym roku strefa medalowa, a więc i Puchar 3 Broni 2019 to była kwestia otwarta do ostatniej chwili. W pierwszej dziesiątce aż się kotłowało, bo różnice punktowe miedzy Zawodnikami, po trzech zawodach były rzędu 2-3 punktów. A jako, że liczone są tylko 3 najlepsze starty w danej broni, to występ na Mistrzostwach mógł być decydujący (i był) w kontekście finalnych wyników. 
2 punkty różnicy to prawie nic ... wystarczy, aby goniący Was wylądował jedno miejsce wyżej w rankingu i przewagi niemal już nie ma. A broni mamy przecież 3. Z perspektywy Instruktora SFA powiem: REWELACJA, że tak bardzo wzrósł poziom naszych zawodów.
Oczami Zawodnika patrzę na to inaczej... masakra, nie ma właściwie miejsca na najmniejszy błąd. It's DO-or-DIE !!! 

Zdradzić Ci sekret zasłony pierwszej? Źle postawiona pierwsza nie działa :)


W zwarciu:



Skoro mamy Mistrzostwa gdzieś muszą być jacyś Mistrzowie, prawda? No nie zawsze, bo co to znaczy być Mistrzem?
Czy Mistrzem jest każdy kto wygrywa? No niekoniecznie... w naszej ocenie jest to kwestia dużo bardziej złożona.
Co ciekawe, została ona jednak w dużym stopniu skodyfikowana.
(Niestety) Świętej Pamięci już Profesor Zbigniew Czajkowski usystematyzował niegdyś klasyfikację zawodników ze względu na ich poziom wyszkolenia i nie jest to podział formalny czy administracyjny. Profesor wprowadził podział jakościowy, można by rzec: „użytkowy”, którego zrozumienie bardzo wypływa na dobór metodyki treningu i prowadzenia danego zawodnika. Klasyfikacja ta nie ma na celu ułożenia zawodników w ranking „lepszy – gorszy”, ale definiuje pewne etapy rozwoju i szkolenia zawodników tworząc jednocześnie szczegółowe charakterystyki tych poziomów wyszkolenia.

Profesor wyszczególnił 4 etapy rozwoju zawodniczego:
- wstępny
- podstawowy
- zawodniczy
- mistrzowski
Bardzo charakterystyczną cechą tego podziału jest to, że składa się on jakby z dwóch grup, pomiędzy którymi jest dość spory skok jakościowy (etap wstępny i podstawowy vs etap zawodniczy i mistrzowski). Brak etapów pośrednich związany jest z faktem, że Profesor nie skupia się tu na umiejętnościach zawodnika (np. umiejętność wykonania poprawnej zasłony 6-stej), ale bardziej na jego rozwoju emocjonalnym, czyli na jego podejściu do treningu i zawodów (ale także na rozumieniu samej szermierki jako sztuki walki).

ETAP WSTĘPNY I PODSTAWOWY
Etap wstępny to oczywiście nauka podstaw pracy nóg, prowadzenia broni… nie będziemy się na nim skupiać, bo jest dość oczywisty. To wasze pierwsze kroki z bronią w ręku – dosłownie. Natomiast etap podstawowy to okres dłuższy, ponieważ jest to czas, w którym możecie już nawet startować w zawodach. Od Was tak naprawdę zależy (od waszych predyspozycji i woli nauki) jak długo na nim zostaniecie. Na obu tych etapach technika i taktyka walki nie odgrywają większego znaczenia. Statystycznie wygrywać będzie szermierz szybszy, silniejszy (ogólnie lepiej przygotowany fizycznie) oraz często zawodnik agresywny tzw. wojownik, dla którego wynik jest celem samym w sobie. Można to sobie wyobrazić jak grę karcianą w tzw. wojnę: silniejsza karta wygrywa. Jeśli kojarzycie tą grę to będziecie pamiętać, że nie ma tu żadnej strategii, bo gracz nie ma właściwie wpływu na nic – jest to taki przedłużony rzut monetą. W przypadku walki szermierczej, zawodnik mający lepszy dzień lub będący po prostu sprawniejszy, silniejszy, szybszy „rozjedzie” przeciwnika. Strategia i taktyka walki sprowadzają się na tym etapie do działań prostych, często intuicyjnych, nierzadko także chaotycznych…
Bardzo często zawodnicy zapytani po walce o dobór działań i przyczynę takiego doboru, nie umieją na to pytanie odpowiedzieć. Chodzi o pytania postaci: "twój przeciwnik jest leworęczny, co zmieniło to w twojej taktyce walki?" albo "twój przeciwnik często wyprzedza gdy spanikuje, w jaki sposób zamierzałeś sobie poradzić z tym zagrożeniem?" .
Co więcej, zawodnicy na tym poziomie bardzo często sami nie są w stanie dostrzec różnic między poszczególnymi przeciwnikami i walczą z każdym tak samo, nazywając to „swoim stylem walki” – np. lubią szybkie, dynamiczne natarcia, więc je po prostu stosują. Koniec, kropka. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek analizę działań przeciwnika.
Jest to niestety także etap, na którym niektórzy zawodnicy zostają do końca swojego życia… i jest to pewna blokada w ich głowie.
Tacy zawodnicy będą wygrywać, ale tylko do pewnego momentu.
Szybkość, siła, tzw. obicie (w znaczeniu doświadczenie sparingowe) zapewniają Im przewagę nad mniej doświadczonymi przeciwnikami, ale spotkanie z szermierzami z wyższego etapu rozwoju będzie kończyć się dla nich kiepsko.
Stąd też biorą się te sytuacje, w których olbrzym rozjeżdżający w pierwszej rundzie (jak walec) innych zawodników, w drugiej zaczyna zaliczać trafienia obopólne albo zostaje pokonany przez kogoś o 3 głowy niższego od niego i z dużo mniejszym zasięgiem ramion.
No i wtedy pojawia się: Szok i niedowierzanie! Dlaczego tak się stało…
Tutaj pewna ciekawostka: na etapie podstawowym pracuje się także nad uzupełnianie braków sprawnościowych. Technika, jak się zaraz przekonamy, bywa decydująca ale jednak pewien poziom rozwoju pscho-fizycznego jest niezbędny, aby zaczęła mieć ona decydujące znaczenie. Ciężko dobrze władać bronią, jeśli nie jesteście w stanie jej podnieść… owszem to pewne przejaskrawienie, ale jeśli przeciwnik będzie w stanie zajechać Was kondycyjnie w walce, to macie problem. Dostaniecie trafienie z pełną świadomością, co powinniście byli zrobić aby go uniknąć... ale wasze ograniczenia fizyczne nie pozwolą Wam na obronę przed tym.
Mówiąc o sile i agresji...



ETAP ZAWODNICZY

To etap, na którym technika i taktyka walki zaczynają nabierać coraz większego znaczenia. Rozwój psycho-fizyczny zawodników jest w miarę porównywalny (to nie tyle stwierdzenie, co także warunek aby na ten etap wejść!!) i nie ma większego znaczenia, który z nich jest trochę silniejszy czy szybszy. Innymi słowy, z punktu widzenia sprawności fizycznej nie ma między nimi przepaści - obaj są w stanie wytrzymać walkę kondycyjnie, a prowadzenie broni nie sprawia Im trudności, itp.
To na tym etapie zawodnik zaczyna rozumieć i „czytać” walkę. Zaczyna postrzegać działania przeciwnika z punktu widzenia jego zamiarów, zaczyna próbować różnych swoich działań obserwując ich rezultaty. Zaczyna także wyciągać wnioski!
Aby wejść na ten etap, zawodnik musi zaufać trenerowi i musi być otwarty na sugestie i krytykę. To punkt w czasie, w którym zawodnik zaczyna rozumieć, że jeśli jakaś technika działa, nie oznacza to niestety, że jest ona poprawna i na odwrót!
To bardzo trudny etap w życiu zawodnika, bo czasem zmuszony On będzie z rezygnacji ze swoich ulubionych działań, jeśli ich skuteczność związana jest nie z poprawnością techniki, ale z brakiem wyszkolenia jego przeciwnika. To etap, na którym zawodnik uczy się iż wynik sparingu na treningu nie ma znaczenia – to okazja do nauki. Jeśli przegra nawet do zera, ćwicząc sobie w trudnych warunkach działania złożone, to zaowocuje to Mu na zawodach…
Nawet jeśli w dniu dzisiejszym uprzejmi koledzy skwitują to stwierdzeniem „dziś to Ci wybitnie nie idzie…” to nie trzeba Im koniecznie jeszcze dzisiaj udowodnić, że nie mają racji. To także czas aby uczyć się taktyki poznając swoje mocne i słabe strony. Co więcej, to moment w którym zawodnik zaczyna rozumieć charakterystykę danej broni oraz uczy się, iż postrzeganie walki przez jego przeciwnika to także bardzo ważny element tej gry. To aspekt którego nie da się pominąć czy nam się to podoba czy nie. To jak przeciwnik czyta nasze zamiary i działania, definiuje warunki w jakich walczymy. Jeśli zatem przeciwnik nie postrzeże naszego natarcia jak natarcie, to najprawdopodobniej wyjdzie On ze swoim atakiem i skończymy z trafieniem obopólnym. Jeśli nie wykonamy sugestywnego zwodu, nie zareaguje On zasłoną, co uniemożliwi nam wykonanie natarcia zwodzonego… i musi to być zwód sugestywny w jego ocenie, a nie naszej. Zwód, który nie postrzeże on jako zwód, ale jako nasze realne natarcie!
To etap, w którym zawodnik zaczyna rozumieć, że ciężar bezpiecznego (w znaczeniu: bez dubli) prowadzenia walki spoczywa nierzadko w dużym stopniu na barkach tego bardziej doświadczonego zawodnika i jeśli to On jest właśnie tym bardziej doświadczonym, to ma to swoje konsekwencje w walce i musi - po prostu - musi to zostać uwzględnione w obieranej taktyce…
To przykre, ze cześć – nawet mega zajawionych ludzi – nie jest w stanie psychicznie do tego etapu dotrzeć…
Stąd też biorą się jednostki ćwiczące po 10 lat i nadal tkwiące na tym samym poziomie wyszkolenia, kiedy inni po 3-4 latach zaczynają coraz śmielej wdzierać się do szóstek (ćwierćfinałów) i stają się realnym zagrożeniem dla innych (doświadczonych!) przeciwników.
Jakby ktoś z Was byłby sceptyczny względem tego temat, to poobserwuje sobie to to zjawisko w innych sportach. Może kojarzycie, że jeden z naszych skoczków narciarskich upierał się przy swojej, dziwnej postawie dojazdowej… aż media o tym mówiły. Dopóki upierał się przy swoim i nie zaufał trenerowi, wyniki miał jakie miał (nie najwyższe, nie fatalne). Gdy zmienił pozycję dojazdową, to nagle się okazało że skacze sporo dalej. Magia? Nie, nie magia. Witamy na etapie zawodniczym, Piotrze.
Oczywiście nie oznacza to, że trener jest nieomylny. Jesteśmy tylko ludźmi i wszyscy popełniamy błędy. Obowiązkiem trenera jest ciągłe poszerzanie swojej wiedzy, kwestionowanie, analizowanie, wnioskowanie i weryfikacja! Chodzi mi jednak o to, że to etap kiedy między zawodnikiem i trenerem wykształca się pewna wieź. Zawodnik zaczyna rozumieć, że obojgu z nich przyświeca ten sam cel, ale mają do odegrania różne role w jego realizacji…i czasem tylko trener, patrząc z boku, zdoła wychwycić pewne błędy.
Na tym etapie rozwoju posłuchanie rady trenera, może bardzo szybko przekształcić się we wzrost skuteczności
(w etapach poprzednich rada „posłuchanie rady trenera” może wiązać się z długim okresem nauki, jak tą radę” wykonać” czy zastosować, bo zabraknie odpowiedniego poziomu techniki).



ETAP MISTRZOWSKI

No i etap mistrzowski. Ostatni, co nie znaczy że ostateczny, bo nigdy w waszym szermierczym życiu nie będziecie na takim poziomie, że „jestem już takim mistrzem, że nic więcej nie jestem w stanie się nauczyć i nigdy nie będzie większego mistrza ode mnie” . Niestety, zawsze znajdzie się ktoś lepszy – zawsze...
...ale to w sumie dobrze, bo to nas napędza do dalszego rozwoju i nauki.
Czym zatem różni się etap mistrzowski od etapu zawodniczego? Na etapie mistrzowskim zawodnik ma dwóch trenerów: tego właściwego i samego siebie. To zawodnik, który na tyle poznał i zrozumiał zagadnienie, że sam może wprowadzić sobie korektę swoich działań. Co więcej umie to nieraz zrobić bez pomocy z zewnątrz, np. umie zmienić taktykę w trakcie walki, gdy zorientuje się iż dotychczasowe działania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. To zawodnik który nie musi czekać na instrukcję trenera, ale sam wychodzi z pewna inicjatywą – prowokując rozmowy, w których dochodzi do głębokich analiz działań i kryteriów skuteczności. To także zawodnik, które potrafi odnaleźć się w sytuacjach nietypowych, niećwiczonych (tzw. reakcja intuicyjna) bazując na znanych i wyćwiczonych odruchach – innymi słowy: potrafi ekstrapolować. Gdy coś Mu się nie uda, nierzadko jest w stanie samodzielnie wskazać powód takiego stanu rzeczy: np. nie udała mi się zasłona, ponieważ poprowadziłem nadgarstek do siebie, zamiast na zewnątrz.
Jest w stanie to zrobić bo rozumie zależności i zna kryteria skuteczności działań. Jest świadom swoich ograniczeń i ograniczenia te usuwa lub minimalizuje. Jeśli nie jest to możliwie, umie znaleźć działania zastępcze do działań przez niego nieosiągalnych.
Nie sposób nie wspomnieć, iż zawodnik na etapie mistrzowskim umie i lubi się uczyć, fascynują go szczegóły oraz ich znaczenia dla całego procesu nauki (np. jest w stanie 30 minut ćwiczyć jeden ruch, bo zrozumiał różnice w ułożeniu dłoni względem dotychczasowej postawy, itp.) Tutaj zahaczamy lekko o podział psychologiczny zawodników (wojownik, technik, bojaźliwy, obopólny) oraz o style prowadzenia grupy/zawodnika przez trenera (styl autorytarny, styl partnerski, itp.) dlatego nie chciałbym się nad tym teraz rozwodzić; kiedyś indziej Wam o tym opowiem.
Zawodnik na poziomie mistrzowskim zna też siebie i swoją psychę. Umie „wejść” na optymalny dla siebie poziom pobudzenia (balans technik – wojownik). Jeśli coś nie pójdzie po jego myśli, jest w stanie szybko pozbierać się psychicznie… no i najważniejsze chyba:
nie ma rozdmuchanego EGO. Nie oznacza to, że nie może być On dumny z tego co osiągnął, ale zbyt duże EGO blokuje rozwój – zaprzeczamy popełnianym błędom, a skoro uważamy że ich nie ma, to ich nie poprawiamy. Zawodnik klasy mistrzowskiej daje sobie prawo do gorszego „występu” i nie taktuje ambicjonalnie każdego startu.
Św. Pamięci Profesor Czajkowski bardzo ładnie to ujął: „należy kochać szermierkę w sobie, a nie siebie w szermierce”. To jest poziom mistrzowski.



To tyle na dziś (i tak zrobiło się bardzo długo).
Zakończyliśmy XIV Mistrzostwa Polski w Szermierce Klasycznej oraz cały cykl zawodów Pucharu 3 Broni.
Już niedługo zaczynamy kolejny sezon przygotowawczy (treningi, obozy, seminaria) do sezonu zawodów 2020, ale dziś żyjemy jeszcze minionymi Mistrzostwami, emocjami jakie nam towarzyszyły podczas oglądania (i walczenia) walk eliminacyjnych i finałowych.
Żyjemy radością zwycięzców i smutkiem pokonanych oraz dumą z jaką rozgrywamy tą imprezę.
Świat nie znosi próżni, więc do następnego sezonu zawodów. Puchar 3 Broni 2020 już gdzieś pomału majaczy na horyzoncie (zdarzeń :D)


Kategoria SFA

VI Puchar Piotrkowa (2019)

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 9 listopada 2019 | dodano: 10.11.2019

Jak co roku, początek listopada to kolejny – szósty już - „Puchar Piotrkowa”. To także trzecie i ostatnie zmagania z cyklu zawodów lokalnych Pucharu 3 Broni 2019. Ostatnia szansa dla zawodników aby zyskać jakieś dodatkowe punkty pucharowe i poprzesuwać (się lub kogoś) w rankingu (w dół lub w górę) przed Mistrzostwami.
Dla tych, którzy nie uczestniczyli w Pucharze Torunia i Pucharze Śląska, była to także ostatnia szansa na uzyskanie kwalifikacji do Mistrzostw, które już niedługo w Krakowie uroczyście zakończą Puchar 3 Broni 2019. Na tą prestiżową imprezę wstęp mają tylko te osoby, które punktowały na zawodach lokalnych w danym roku. Słowem było o co się bić… ale było też kogo bić, bo frekwencja dopisała i niemal wszystkie filie wystawiły swoich reprezentantów.
Co więcej, było to najtrudniejsze zawody w tym roku. Już od pierwszych grup w eliminacjach właściwie każdy miał pod górę. Nie było łatwych grup, a jednocześnie wielu zawodników zbierało komplety zwycięstw, co oznaczało bardzo wysokie progi kwalifikacyjne do rund kolejnych.




Rok temu przy okazji Pucharu Piotrkowa pisałem Wam o genezie piotrkowskiego oddziału SFA, który z czasem przejął dowództwo nad całą Grupą Armii SFA „Środek” uruchamiając treningi także w Łodzi oraz w Warszawie. Wspominałem również o rozstawieniu zawodników względem ich aktualnej pozycji w rankingu, celem uniknięcia tzw. „grup śmierci” w pierwszy etapie eliminacji. Inna sprawa, że od ćwierćfinałów wszystkie grupy są grupami śmierci… no ale z instruktorskiego punktu widzenia to dobrze! Oznacza to bowiem ciągły wzrost poziomu wyszkolenia zawodników. Od pewnego czasu śmiejemy się, że największym problemem ćwierćfinałów (potocznie „szóstek”) jest to, że mają tylko 6 miejsce… kandydatów na te 6 miejsc jest znaczenie więcej.
Przy okazji innych relacji z naszych zawodów wspominałem Wam także o systemie ich rozgrywania, błędach jakie popełniają zawodnicy w walce, czy też o trafieniach obopólnych (które tępimy brutalnie i bezwzględnie stosując surowy system kar, z przepadaniem medali włącznie – jak ktoś nie pamięta, to przypominam że ze względu na tzw. „duble” w skrajnym przypadku wszyscy finaliści przegrywają finały i zostają przyznane cztery czwarte miejsca – zawody bez medali !!!). Dziś mam dla Was zupełnie inny temat, z którym w szermierce się spotykamy. Odejdziemy na chwilę od taktyki walki i od spraw administracyjnych (takich jak sposób rozgrywania zawodów), a pomówimy o pewnych aspektach samego starcia i to takich, które mam nadzieję zmuszą Was do refleksji i przemyśleń.




Słyszeliście o grze fair-play? Coś się obiło o uszy, prawda?
Oczywiście bez dwóch zdań, w takiej najprostszej analizie: zachowanie fair-play jest zachowaniem pożądanym, szanowanym, oczekiwanym(!!!) i absolutnie nie podlega dyskusji. I jeśli fair-play rozumiemy jako „nie oszukiwanie” to koniec i kropka. Moglibyśmy zakończyć dyskusję w tym miejscu tym oczywistym wnioskiem… ale życie nie jest czarno-białe. Zasady gry nie są w stanie określić wszystkiego i nie definiują wszystkich postaw z jakimi się spotkamy czy też jakie przyjdzie nam przyjąć.
W sportach bez bezpośredniej konfrontacji np. w maratonach czy wyścigach zagadnienie to wydaje mi się trochę prostsze. Owszem element rywalizacji jest ogromny, ale wszyscy zawodnicy walczą tak naprawdę nie ze sobą, ale z zadaniem (np. pokonanie trasy) i oceniane jest, kto wykona to zadanie najlepiej/najszybciej. Nawet w grach zespołowych waszym celem jest zdobycie bramki, rzucenie kosza itp, a nie bezpośrednia walka z drużyną wroga, która doprowadzi do strat w ludziach i sprzęcie :)
W sportach walki jest inaczej. Stajecie naprzeciw prawdziwego przeciwnika i walczycie z Nim!
Rywalizacja jest tu bardziej personalna, bezpośrednia!
Maratończyk który pomaga ukończyć maraton innemu zawodnikowi czy też ekipa rajdowa, która podzieli się swoimi częściami zapasowymi z zespołem w potrzebie, często są stawiani za wzór do naśladowania i nagradzani nagrodą fair-play.
Dlaczego? Bo jest to postrzegane jako postawienie życia/zdrowia/dobra innego zawodnika ponad rywalizację!
Ale walka to coś innego zupełnie… zwłaszcza ta na broń białą. Oczywiście, że cały czas rozważamy sytuację uczciwej walki – czyli nie sytuację, kiedy przychodzicie z nożem na strzelaninę bo ktoś Was oszukał… niemniej, w walce o życie (a do tego sprowadzał się przecież dawny pojedynek), ciężko przekładać dobro przeciwnika nad swoje!
Ciekawie wyglądałby wtedy wojny – strona słabsza powinna poddać się natychmiast, co zapewniałoby jej sytuację, że zwycięzca - unosząc się honorem - nie wyrządzi jej wtedy żadnej krzywdy. Czyżby to była recepta na pokój na ziemi? Ech gdyby to było takie proste… Dla przykładu w walkach MMA, jeśli zawodnik się przewróci to drugi raczej nie pomaga Mu wstać (bo leżącego się nie kopie)… często przecież całą walkę dąży do uzyskania takiej dominującej pozycji!
Jak to wygląda w szermierce? Ha… szermierka jest jeszcze bardziej skomplikowana pod tym kątem. Gotowi na pewne psychoanalizy?
Mam nadzieję, że tak bo dziś tematy trudne i niejednoznaczne.



Rozważmy następującą sytuację…

Udaje Wam się wytrącić z ręki przeciwnikowi jego broń. Szpada wypada Mu z dłoni i z głośnym hukiem uderza o ziemię. Walka – jak w prawdziwym pojedynku – nie kończy się jednak, bo nie padło trafienie bronią. Stoicie z klingą skierowaną w bezbronnego przeciwnika. Oczywiście, może On się poddać, zacząć uciekać… ale jeśli tego nie robi – to co wtedy? Pozwolicie Mu podnieść broń?
Jeśli tak, to dlaczego tak?
Jeśli nie, to dlaczego nie?
Czy będzie to miało znaczenie jak niebezpieczny jest to dla Was to przeciwnik. Czy zachowacie się tak samo z zawodnikiem, którego statystycznie pokonujecie bez trudu, jak i z przeciwnikiem, z którym zwykle przegrywacie i właśnie nadarzyła się niepowtarzalna okazja uzyskania przewagi. Co więcej jest to przewaga zgodna z regulaminem: to przecież jego problem, że dał sobie tą broń wytrącić, a nie wasze „oszukiwanie” do tego doprowadziło. Co w takiej sytuacji oznacza zachowanie fair?
Powiem więcej: istnieje przecież cały szereg technik działania na żelazo przeciwnika, które można wykonać aby intencjonalnie pozbawić swojego oponenta broni (odbicie, odpowiednio wykonane przeniesienie, itp.).
No i co teraz…?
Pozwolić podnieść Mu broń czy wykorzystać okazję, którą sami sobie - być może z wielkim trudem - wypracowaliście?
A co z sytuacją kiedy jesteście pewni, że już dwa razy go trafiliście, ale sędziowie nie widzieli lub nie zaliczyli tych trafień
(błędy sędziowskie się zdarzają – jesteśmy tylko ludźmi). Czy taka sytuacja będzie mieć wpływ na waszą decyzję...?



A jeśli pozwolicie Mu podnieść broń i przegracie? Tylko w filmach ten szlachetny główny bohater zawsze na końcu wygrywa. W prawdziwej walce już niekoniecznie. Jak wtedy będziecie postrzegani jako: honorowi czy też wręcz głupi?
A może, jeśli pozwolicie Mu podnieść broń, to inni uznają, że manifestujecie swoją wyższość wobec przeciwnika – „podnieś i tak nic Ci to nie da, pomachaj sobie tym jeszcze przez chwilę, przed swoim ostatecznym upadkiem…”. Wasze intencje mogą być odczytane różnie...
Potem przegracie – no to KARMA: „chciał się popisać i go pokarało”.
Wygracie – no to będzie, że „nie mógł po prostu wygrać, musiał upokarzać przeciwnika, musiał zademonstrować swoją wyższość…”
Zawsze będzie pole do interpretacji zaistniałej sytuacji na waszą niekorzyść. To taka trochę uniwersalna prawda na tym smutnym czasem świecie. Pozwalając przeciwnikowi na podniesienie broni, niekoniecznie będziecie postrzegani z zewnątrz jako honorowi.
A może też powinniście odrzucić swoją broń i przejść do walki na gołe ręce i kopyta? Uczciwie bo bez sprzętu. To też było by jakieś rozwiązanie, prawda?

Jak widzicie to sport walki… więcej, to sztuka walki, w której następuje bezpośrednia konfrontacja z przeciwnikiem.
Nie mam dla Was dobrej odpowiedzi na powyższe pytania. Każda sytuacja może być inna, bo będzie zależeć od setki czynników (począwszy od waszego wyszkolenia i pewności siebie, poprzez relacje jakie macie z przeciwnikiem oraz wielu, wielu innych czynników). Zastanówcie się jak Wy byście się zachowali.
Ha… a mówimy tu tylko o zawodach i punktach w rankingu. A jak by to było w prawdziwej walce?
Ten gość podnosząc broń mógłby nadal być dla Was śmiertelnym zagrożeniem… ale też chyba trochę głupio, tak po prostu go zaszlachtować gdy niczym przed sobą nie macha.
(Zawsze możecie poprosić o radę jakaś cheerleaderkę jeśli takowa znajduje się zupełnie-nie-przypadkiem na sali)


To co, macie już lekki mind-f**k umysłowy czy jeszcze nie? Co powiecie na jeszcze trudniejszą do oceny sytuację...
Rozważmy następującą kwestię…
Uważacie, że otrzymaliście trafienie i zgłaszacie to sędziemu. Nierzadko sędzia przychyli się do takiego wniosku i stracicie punkt (zachowanie bardzo chwalebne z waszej strony! – klasyczny przykład gry fair-play). Niemniej zdarza się również tak, że sędzia uzna, że w jego ocenie to trafienie nie padło. Nie zaliczy przeciwnikowi trafienia, mimo że Wy jesteście przekonani, że dostaliście i (być może) druga strona będzie także pewna, że zadała trafienie.
Sędzia uzna to jednak za błąd waszego postrzegania i wyda werdykt „bez punktu”.
Decyzja sędziego jest ostateczna, ale w waszym odczuciu dała Wam właśnie niesprawiedliwą przewagę.
Czy powinniście w takim razie, skoro jesteście pewni że dostaliście, w kolejnym złożeniu oddać przeciwnikowi punkt? Powinniście zrobić to dyskretnie, tak aby nikt nie widział, a być może nawet przeciwnik nie był tego świadom? Czy też powinno się to zrobić jawnie i ewidentnie, wręcz ostentacyjnie – skoro uznajemy, że zawodnik naprzeciwko został pokrzywdzony błędną decyzją sędziego, to w myśl reguły „fair-play” oddajemy Mu punkt, który został Mu niesłusznie odebrany.
Skomplikujmy bardziej tą sytuację, w końcu mówimy dziś o odcieniach szarości!
Wasz przeciwnik ewidentnie nie gra fair, nie przyznaje się do trafień i nierzadko próbuje wywierać presję na sędziego. Tym razem jednak trafił niezaprzeczalnie, to już ustaliliśmy. Co teraz?
Owszem, najłatwiej zdać się na „decyzję sędziego” – to rozwiązanie, które jest bezpieczne. Nikt Wam nie zarzuci oszustwa, bo bardzo ładnie zadziała przerzucenie odpowiedzialności. Pamiętacie takie tłumaczenia jak „ja przecież tylko wykonywałem rozkazy”?. Nie chciałem być zły, ale mi kazali… jakże to jest wygodne, bo w naszym odczuciu zwalnia nas z odpowiedzialności za pewne zdarzenia.
Inna sprawa, że ten przykład dobitnie pokazuje jak ważnym elementem jest poziom kompetencji sędziów!!!
Niemniej, to kwestia którą poruszę kiedyś indziej. Wracają do przykładu – jaka byłaby wasza ocena tej sytuacji? Co Wy byście zrobili w takiej chwili?


Jeszcze jeden przykład, aby zrobić Wam totalny mind-f**k:
U nas w systemie rozgrywania zawodów jest to i tak marginalny problem, bo każdy zawodnik zbiera punkty przez całe zawody.
System został tak konstruowany, że właściwie nie zdarzają się walki o tzw. „pietruszkę” ponieważ żadnemu zawodnikowi się to nie opłaca. Podział na grupy jest kwestią stricte organizacyjną i do finału awansują 4 najlepsze wyniki z eliminacji – nieważne z jakiej grupy są to osoby (może to być 3 zawodników z jednej grupy i tylko 1 z drugiej).
Napisałem że „właściwie” się nie zdarzają… właściwie bo jednak do finałów (w znaczeniu pół-finałów) awansują 4 osoby, a nie jedna. Zdarza się zatem, że ktoś przed ostatnią walką eliminacyjną ma komplet zwycięstw z walk poprzednich. Nawet jeśli zakończy ostatnią walkę trafieniem obopólnym i dostanie „-1” punkt do swojego wyniku, to i tak awansuje. Innymi słowy, zrobił sobie taką przewagę w poprzednich starciach, że nic nie jest w stanie odebrać Mu awansu. Półfinału lecą już pucharowo, więc jego ostatnia walka nie ma już najmniejszego znaczenia pod katem punktowym.
Niemniej od wyniku tego starcia zależą losy innych zawodników. Na przykład nasz bohater walczy z zawodnikiem X, który to jeśli wygra (2 punkty za zwycięstwo) to awansuje dalej. Jeśli jednak X przegra (czyli dostanie 0 punktów zamiast dwóch), to dalej awansuje zawodnik Y. Jest to związane z faktem, że różnica punktowa między X a Y wynosi dokładnie 1 punkt.
Prosta matematyka jeśli nie lubicie działań ogólnych na liczbach.
Y ma 10 punktów i jest już po wszystkich walkach.
X ma punktów 9 i ma do stoczenia ostatnią walkę – tą z naszym bohaterem.
Możliwe wyniki dla X to: 11 jeśli wygra, nadal 9 jeśli przegra, 8 jeśli zaliczy trafienie obopólne.
Co nasz główny bohater rozważań powinien zrobić? Zawalczyć tą walkę z pełnym zaangażowaniem i zmęczyć się przed półfinałem, mimo że od tej walki nic nie zależy… czy też może odbyć tą walkę  „na pół-gwizdka” aby zachować siły na półfinał.
 Co to znaczy być fair w takiej sytuacji? „być fair", skoro wynik tej walki decyduje o losie zawodników X oraz Y.
Uwaga, nie pytam o najbardziej korzystną opcję dla głównego bohatera, pytam stricte o ocenę moralną tej sytuacji. O ocenę uczciwości względem innych zawodników. O jego uczciwość względem zawodnika X oraz o uczciwość względem zawodnika Y.
A jakby sytuacja było trochę inna: wygrana i przegrana kwalifikuje Was dalej (bo wystarczy Wam punktów), ale dubel spycha Was do dogrywki bo stracicie jeden punkt... czy poddanie wtedy walki, aby tylko nie zaliczyć dubla jest zachowaniem fair?
A co z najgorszą możliwą sytuacją - Uwaga GROZA!!! - czy przyznać się do dubla kiedy sędzia go nie widział? :D


A jak ktoś myśli, że takie sytuacje nie zdarzają się w sporcie zawodowym, to przypomnijcie sobie olimpiadę w Londynie i półfinał szpady: typowy odcień szarości – ile może trwać jedna sekunda? Powiem Wam, że widziałem tą walkę. Oglądaliśmy ją z Basią i przy tym zestawie zasad, jakie obowiązują w tym sporcie to… dobre rozwiązanie, według mnie, po prostu nie istniało. Poczucie sprawiedliwości lub krzywdy jest bardzo indywidualny odczuciem w takiej sytuacji… niemniej, sytuacja skończyła się lekkim skandalem.
Nie czuję, żeby Niemka wygrała tą walkę. To nie było zwycięstwo – jednoznaczne, klarowne, ładne. Koreanka została pokrzywdzona przez sędziów – to fakt, ale decyzje aby to Ona zwyciężyła uznałbym za błędną. Niemka wygrała decyzją sędziów… czy słuszną?
Nie wiem, bo cały ten priorytet ustawiony na początku dogrywki wg mnie ustawiał Koreankę w dużo, dużo lepszej pozycji wyjściowej. Jeśli jedna strona musi wygrać a drugiej wystarczy remis aby przejść dalej, to nie uważam tego za zasady fair !!
Naprawdę polecam – zwłaszcza wszystkim szermierzom zobaczyć sobie tą walkę – tak aby uświadomić sobie, jak bardzo zasady gry definiują postępowanie zawodników. To mega cenna lekcja!


Podsumowując dzisiejszy temat: pamiętacie, że nie wszystkie sytuacje znajdziecie w regulaminie.
Musicie samodzielnie ukształtować swój wizerunek zawodnika bazując na ponoszeniu konsekwencji własnych decyzji.
Zdajecie się w 100% na sędziów – OK, wasze prawo ale nie oczekujcie, że inni zawodnicy zaczną Was postrzegać jako mega-honorowych.
Zgodzicie się w niektórych sytuacjach na niekorzystne dla siebie rozwiązanie, nie miejcie żalu o niekorzystną dla siebie sytuację. Nie manifestujcie swojego pokrzywdzenia. Coś za coś. Konsekwencja – oto słowo-klucz na dzisiaj.
Pamiętajcie również, że „wyrozumiałość to siły przywilej” jak śpiewał Mistrz Jacek i tylko od waszej postawy zależy czy zaskarbicie sobie szacunek innych zawodników. Niemniej serdecznie Wam (i sobie) tego życzę.
To tyle w temacie. Poruszaliśmy dzisiaj trudne i niejednoznaczne zagadnienia, ale przecież to właśnie to czyni ten sport – tę sztukę walki jeszcze piękniejszą.
Piotrków zakończył sezon zawodów lokalnych. Przed nami najważniejsza impreza całego sezonu zawodów - Mistrzostwa. Widzimy się w Krakowie 30 listopada i 1 grudnia.
Pamiętajcie, że zwycięstwo w zawodach lokalnych to 100 punktów w Pucharze 3 Broni (99 za drugie miejsce i tak dalej…), ale na Mistrzostwach zwycięstwo to aż 105 punktów (104 za drugie miejsce itd.). Wszystko się zatem może jeszcze zdarzyć, bo finalny wynik to wasze 3 najlepsze starty na zawodach w każdej broni. Dobrym występem na Mistrzostwach możecie nadrobić ewentualne słabsze starty na zawodach lokalnych. Nadchodzi zatem CZAS ROZSTRZYGNIĘĆ !!!



Kategoria SFA

Jesienne Beskidzkie KoRNO 2019

  • DST 135.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 26 października 2019 | dodano: 31.10.2019

Od pewnego czasu tak jakoś wychodzi, że górska edycja KoRNO czyli Jesienne Beskidzkie KoRNO wypada co dwa lata, więc już na wejściu jest to rarytas. Ostatnia edycja w 2017 roku była naprawdę niesamowita, zwłaszcza w kontekście przygotowanej dla nas trasy. Co tu dużo mówić, ta impreza ma szczególne miejsce w naszym sercu, bo mało... ZA MAŁO jest górskich rajdów. Ten rok i tak był łaskawy i w takowe obfitował, ale ogólnie jest ich zawsze za  mało!
Pierwsze edycje tego KORNA odbywały dawno temu gdzieś w Beskidzie Małym, ale ostatnia impreza to był środek Beskidu Żywieckiego. Tegoroczny rajd ponownie zabiera nas w Żywiecki, gdyż baza jest Jeleśni - rzut beretem od Korbielowa. Dobrze jest wrócić w góry, dobrze jest wrócić na Jesienne Beskidzkie... tym razem niczym Oddziały Specjalne(j Troski) SFA jesteśmy wyposażeni w iście kosmiczny sprzęt.

"GIMME FUEL, GIMME FIRE, GIMME THAT WHICH I DESIRE..." (1*)
Seńores y Seńoras, Panie i Panowie, Damen und Herren, „Ladies and Gentledudes”(2*), nadszedł czas oczekiwanej (najbardziej to chyba przez nas...) premiery. Na KORNO przyjeżdżamy bowiem na naszych nowych maszynach – leśnych Bestiach, które „jedzą skały na śniadanie”(3*), a przed snem lubią wrzucić na ząb także kilka lampionów. Owszem, przejechaliśmy się już na nich, w ramach eksploracji terenów pod Siłę KORNOlisa (przypominam: marzec 2020!), ale oficjalnie będzie to ich pierwszy rajd…i to od razu górski!
Część osób natychmiast wyczaja, że między naszymi nogami coś się znaczenie powiększyło.
Tak… przesiedliśmy się na FULL’e, co by już tak nie trzepało naszymi starymi kośćmi na zjazdach. Ogólnie historia czemu w ogóle i czemu teraz jest dość zawiła, ale w bardzo dużym uproszczeniu powiem, że nasze stare Bestie zostały już mocno nadgryzione zębem czasu i zasłużyły na spokojną emeryturę.
Cały czas myślę nad imionami dla naszych nowych maszyn:
- był Santa,
- był Król Dart(h)Moor Pierwszy,
- był Venom…
a teraz? Może "Duch i Mrok"? Para złowieszczych Bestii jakoś tak mi się kojarzy właśnie z tym filmem.
Basiny były Duch, a mój Mrok (The Darkness)… chociaż kształt górnej rury ramy Basi przypomina trochę całkę. No to co , Black Integral - Czarna Całka? Ech, chyba jednak wolę Duch i Mrok – może dlatego, że to te same modele: TREK FUEL EX. Sami widzicie chyba, że tytuł rozdziału i skojarzenie z Metallicą nie jest bezpodstawne.

Ten napis EX na ramie także kusi aby z nim coś pokombinować, bo także kojarzy się z ogniem.
Czemu z ogniem? A słyszeli o Dyrektywach Nowego Podejścia? Pewnie cześć z Was nie, choć spotykacie się z nimi na co dzień w życiu… Znak CE na produktach i Deklaracja Zgodności WE.
Nie chce Was zanudzać, więc w bardzo dużym skrócie i jeszcze większym uproszczeniu, hasłowo powiem dwa słowa o Dyrektywach, bo to naprawdę warto wiedzieć na co dzień:  

EU (Unia) to w dużej mierze ujednolicone przepisy dla bardzo wielu produktów i wyrobów.
Dyrektywy określają wymagania zasadnicze, dla różnych wyrobów Muszą być one spełnione, nim produkt trafi na rynek. Mogą to być wymagania  dotyczące bezpieczeństwa użytkownika, kompatybilności elektromagnetycznej urządzenia, komfortu użytkowania, przyjazności dla środowiska, itp. Tych Dyrektyw jest wiele, na przykład:
- niskonapięciowa LVD,
- kompatybilności elektromagnetycznej EMC,
- medyczna MDD,
- maszynowa MD,
- hałasowa OND,
- materiałowa RoHS, itp.
Znak CE na produkcie to potwierdzenie że wyrób spełnia wszystkie wymagania zasadnicze dyrektyw pod jakie podlega (to nie jest znak tylko bezpieczeństwa). Jest jeszcze jednak dyrektywa ATEX (Atmosphères Explosibles) czyli specjalne wymagania dla urządzeń pracujących w strefach zagrożonych wybuchem.
Brzmi groźnie… ale nie trzeba pracować w kopalni czy fabryce, aby spotykać się z takimi urządzeniami. Na stację benzynową jeździcie? No więc właśnie… spotykacie się z ATEX czy o tym wiecie, czy nie. Powiedzcie zatem „dzień dobry” następnym razem.
Urządzenia spełniające wymagania ATEX'owe mają jeszcze dodatkowe oznaczenie EX.


Tak ja nasze nowe TREK FUEL EX.
Już wiecie zatem, dlaczego kojarzy mi się to z ogniem i wybuchami. Wszyscy przecież kochamy eksplozje!
Jak śpiewał Rammstein: „immer wenn ich einsam bin, zieht es mich zum Feuren hin” (4*)
… i powiem Wam, że te maszyny są OGIEŃ! Eksplozja radości (z jazdy). Wiem że to trochę onanizm sprzętowy, ale jaramy się jak Londyn w 1666 !!! U nas w sercu znajdziecie prawdziwe Atmosphères Explosibles….


Chrzest bojowy czyli rozpoznanie bojem
Do Jeleśni docieramy na kilka minut przed odprawą.Tak jakoś nie mogliśmy się wyrobić. Na odprawie dowiadujemy się, że limit rajdu został wydłużony o godzinę czyli do 19:00. Start równo o 8:00 więc trochę dzisiaj pojeździmy. Super bo będzie okazja do testów zjazdów i podjazdów. Zaczniemy naprawdę z grubej rury i Bestie od razu ruszą w góry, robić to do czego zostały stworzone.
Jednak 3 pierwsze punkty to rozgrzewka: przeloty niemal po płaskim, bo lampiony wiszą w okolicach Jeleśni.
To dobrze, jest czas oswoić się z Potworami nim ruszymy w dzicz. Nie wiemy jeszcze jednak, że jak testy udadzą się znakomicie, to nasza nawigacja dzisiaj... ho ho ho. Zmieniamy banderę na Zdupywariantowcy...




„Teraz prędko zanim dotrze do nas, że to bez sensu” (5*)
Pierwsza z naszych 4 wielkich WTOP nawigacyjnych dzisiaj.
Czy byliśmy rozkojarzeni zabawami z ogniem, czy niewyspani, czy jeszcze coś innego… nie wiem, ale nawigacyjnie nie poszło nam na tych zawodach najlepiej. Pierwsza wtopa to klasyczny przykład owczego pędu… na zatracenie. Skończyły się płaskie tereny i ciśniemy bardzo długim podjazdem. To podjazd z cyklu „co za wściekła góra… wciąż samogeneruje się na nowo!”. Kręcimy i kręcimy, a końca nie widać.Wraz z nami ciśnie jeszcze jedna para i ciągle tasujemy się na podjeździe. Raz my Ich wyprzedzamy, raz Oni nas… i tak się nam plecie.
W końcu (chyba po 3 stuleciach)… docieramy do hotelu górskiego, od którego droga… idzie pod górę jeszcze stromiej niż do tej pory.
Akurat na tym etapie, wspomniana wcześniej para jedzie przed nami. Ostro atakują podjazd i dymają pod górę. Nie będziemy przecież gorsi. Dawaj z Nimi! Zwłaszcza, że do punktu już niedaleko. Nachylenie drogi to jakiś kosmos, ale nie pchamy! Jedziemy...
Jeden serpentyn. Drugi serpentyn… trzeci serpentyn. Z pomiaru odległości wynika, że powinien być już tu ten lampion… droga kręta, wiec może pomiar nie jest dokładny? Może to jednak kawałek dalej? Kręćmy szybciej! Byle tylko nie dać Im odskoczyć!
Czwarty serpentyn, piąty serpentyn… no cholera, punkt powinien być już dawno temu, no ale Oni jadą dalej pod górę… za Nimi!
Szósty zakręt, kolejny mega stromy kawałek… Basia w końcu zerka na kompas. Byłoby przykro abyśmy cisnęli nie w tą stronę co trzeba.
Konsternacja. Szok i niedowierzanie. Ale jak to? Oszukano nas!
Ile się musimy wrócić? Sprawdzamy… no tak. Miało być za ciekiem wodnym w prawo. Zaraz, jak za ciekiem wodnym? Mostek to był przy hotelu! Na samym początku tego chorego podjazdu!! Ale tam drogi żadnej przecież nie było…
Nie mając zbyt dużego wyboru zjeżdżamy wszystko, co właśnie podjechaliśmy... aż z powrotem do tego górskiego hotelu.
Jest ciek wodny, jest mostek… jest i droga. Nie widzieliśmy jej bo tak cisnęliśmy w trybie pościgowym. Klasyczny błąd… przedszkolny właściwie. 20 min w plecy, mega podjazd zrobiony „dla sportu”. Cudownie... piękny początek rajdu.


"Chodź pomaluj mój szlak na żółto i na niebiesko" (6*)
Jesteśmy dość wysoko, więc postanawiamy nie zjeżdżać całego zrobionego podjazdu (aż od głównej drogi), ale drzeć stąd na drugą stronę góry. Trzeba złapać inna drogę od wspomnianego już hotelu i przeprawić się przez grzbiet. Byle tylko nie pod wyciągiem bo wtedy przeprawimy się przez wierzchołek czyli w najwyższym miejscu… wystarczy nam trawers z pominięciem szczytu. Posłuży nam do tego droga zaznaczona na mapie.
Chwilę później dymamy pod wyciągiem na sam szczyt. Ej, co znowu poszło nie tak… nie udało nam się znaleźć drogi, która trawersuje zbocze. Skręciliśmy za wcześniej i poszliśmy drogą pod samym wyciągiem, myśląc że droga jakiej poszukujemy nie istnieje w rzeczywistości. Z rozmów w bazie dowiemy się, że była… kawałek dalej. Ale nie, my najstromszym możliwym odcinkiem pod górę…
Czyli WTOPA nr 2. Wytachać się na szczyt nie było prosto… znowu straciliśmy jakieś 20 min, jak i zupełnie niepotrzebnie przeprawiliśmy się na drugą stronę góry w najgorszym miejscu – przez szczyt. Można było wierzchołek obejść i zjechać po drugiej stronie, ale trzeba było najpierw nie zgubić właściwej drogi…
Nie dość, że czas w plecy, kolejny masywny garb w nogach, to jeszcze nie do końca wiemy gdzie jesteśmy. No niby wszystko jasne, bo jesteśmy na szczycie, ale teraz trzeba będzie się dobrze wyazymutować na kolejny punkt. Zgubiona droga wyprowadziłaby nas dokładnie tam gdzie byśmy chcieli być, ale ze szczytu to trzeba mocno pokombinować jak się tam dostać.
Znajdujemy jednak żółty szlak (nie mamy oznaczeń szlaków na mapie). Czym charakteryzują się szlaki? Zwykle nie znikają gdzieś w krzorach, ale doprowadzają do jakieś cywilizacji. Ruszamy zatem żółtym… nie idzie on wprawdzie dokładnie tam gdzie chcemy, ale nie jest to do końca zły kierunek. W dolnych partiach trafiamy na przecinający go szlak niebieski i tym zjedziemy już tam gdzie chcemy.
Przynajmniej tyle… przynajmniej szlaki okazały się dla nas łaskawe.


CZAS OLŚNIENIA...

Jedziemy po kolejne punkty. Tym razem naszym celem jest ambona nad rzeką. Mamy nadzieję, że teraz będzie już z góry (pod kątem wtop a nie terenu, bo terenowo to będzie raczej pod górę i to bardzo). Nic bardziej mylnego. Suniemy piękną drogą, odmierzamy się do skrętu i… skręcamy wprost w jakieś krzory. Ścieżka znika w polu, ale udaje nam się dotrzeć do rzeki. Teraz targamy wzdłuż rzeki pod jakimś podmokłym terenie i łopianach. Jeszcze wąwóz i docieramy do pięknej drogi przy której stoi ambona… no co jest?
Czemu nie przyjechaliśmy tu drogą?? Co się dzisiaj dzieje… WTOPA nr 3. Może nie tak spektakularna jak poprzednie dwie, ale jednak dojazd tutaj drogą to była by formalność, natomiast targanie 200m korytem rzeki znowu urwie nam trochę czasu.
I wtedy to do nas dochodzi. No scena postaci: „Mistrzu właśnie poznałem straszna prawdę. Kanclerz jest Lordem Sith” (7*)
Przecież mamy nowe rowery i musieliśmy skalibrować pod nie liczniki. Oczywiście robiliśmy to w piątek w nocy, na chwilę przed wyjazdem na KoRNO (po co wcześniej, przecież to zajmie chwilę…). Aby było łatwiej w żadnej tabelce nie znajdujemy naszego rozmiaru 29” x 2.6” oraz 27.5” x 2.6”. Jest noc przed rajdem, musimy jeszcze spakować plecaki i rzeczy na nocleg… nie ma czasu mierzyć koła ręcznie. Wpisujemy zatem z ogólnie dostępnych tabelek najbardziej zbliżoną wartość.
Często nawigujemy po odległości a nie po drogach, ponieważ nieraz ścieżki które są na mapie, w rzeczywistości nie istnieją. No, ale jak nasze liczniki podają wartość obarczoną błędem, to potem skręcamy za wcześnie i drzemy korytem rzeki zamiast dojechać do ambony drogą. Cudownie: 3 spore wtopy od startu. Widzę, że dziś jesteśmy po prostu bogami nawigacji.


Co tam słychać u ROMANKA?
Wjeżdżamy w masyw Romanki. Potężna góra, jedna z ważniejszych Beskidu Żywieckiego (obok innych tak ważnych jak Babia, Pilsko, Rysianka, Racza, Rycerzowa, Jałowiec, Mędralowa… :D :D :D). Na samą Romankę (1366 m) nie wyjedziemy ale na jakieś 1000m npm to dotrzemy, szukając poukrywanych tu lampionów. Co ciekawe, tutaj nawigacja idzie nam jak złoto – wielu zawodników mówiło, że (zwłaszcza) punkt numer 4 był bardzo trudny do znalezienia. My wjechaliśmy w niego idealnie. Niemniej rzeczywiście, zadecydował o tym jeden fakt: udało nam się zorientować, że klasa dróg na mapie nie odpowiada klasie dróg w rzeczywistości. Dzięki temu nie daliśmy się zwieść i nie odbiliśmy z dobrej drogi zbyt wcześnie.
Co ciekawe, to był taki prawdziwie Jaszczurowy punkt: gdzieś na złamany drzewie, wiszącym w poprzek strumienia, z ciężkim dojściem bo przez potok zawalony innymi wiatrołomami. Takie punkty lubimy!





„Pamiętamy, szanujemy swe wspomnienia...” (8*)
Musimy zjechać na druga stronę Romanki, ale ostrożnie wybieramy „stokówki” tak aby nie stracić wysokości. Obstawiamy, że przy dzisiejszym limicie nie uda nam się zrobić całej trasy, więc najrozsądniej będzie odpuścić schronisko na Hali Miziowej. Pchanie się pod Pilsko zabierze nam w cholerę czasu, który możemy zużyć na złapanie 2-3 innych punktów. Nie opłaca się zatem dymać pod schronisko po 1 punkt, skoro i tak musimy zoptymalizować trasę bo nie zrobimy całości. Zjeżdżamy z Romanki zatem tak, aby pomiędzy dwoma punktami (mostek i wodospad) mieć w dół. Ci którzy polecieli najpierw po wodospad, potem musieli długo dymać pod górę pod drugi lampion… ech cali my. „Mamy swoje momenty, rzadko, ale je miewamy” (9*). Czasem coś rozegramy po mistrzowsku, a czasem będą to 3 wielkie wtopy z rana…
Wodospad znamy bo byliśmy tu wraz z Dominikiem kilka lat temu. Wycieczka rowerowa na Pilsko z Przełęczy Glinne, potem Rysianka i zjazd do wodospadu. Jak wtedy lało… jak wtedy niesamowicie lało. Najpierw prawie 4 godziny pchania roweru na Pilsko (pchanie roweru przez kosówkę to lekki dramat), a potem wodny Armagedon. Niemniej przynajmniej wodospad był wtedy o wiele bardziej okazały. Dziś jest piękna pogoda – niemal lato, więc jest super.
Korzystając z doświadczenia czy wspomnień jak kto woli, przeprawiamy się do Korbielowa właściwie bez pomocy mapy – jedziemy po prostu z pamięci. Nawigacja postaci: przy domu z zielonym dachem w lewo.




Mówisz na niego wykrot na może on ma na imię Stanisław… KONIECPOLSKI
Kierujemy się na wspomnianą już Przełęcz Glinne. Mamy tam do znalezienie wykrot. Jest on położony naprawdę na końcu Polski, bo przełęcz ta jest granicą ze Słowacją. Mamy zatem wykrot KONIECPOLSKI. Trzeba jednak na tą przełęcz dojechać. A jest tu mocno pod górę. Mamy już swoje w nogach dzisiaj, więc jedzie się ciężko. W drodze do punktu spotykamy także Kamilę i Filipa, którzy są dzisiaj na pieszej 50-tce. Zbiegają właśnie z gór i też widać po Nich, że trasa ich trochę sponiewierała. Zamieniamy kilka słów i lecimy dalej, nikt za nas na tą przełęcz nie podjedzie. To jest jednak kluczowy moment w całym rajdzie. To wtedy podjąłem bardzo ważną decyzję.
Do tej pory byliśmy po porostu na rajdzie Jesienne Beskidzkie KoRNO, ale teraz – na samej granicy kraju – uświadomiłem sobie jak blisko z bazy mamy na Słowację. Wrócimy tu w niedzielę po rajdzie! Do tego fajnego sklepiku zaraz za granicą – po Kofolę i Vinea’ę. TAK!!! Wrócimy tu przed wyjazdem na pewno!
W takiej sytuacji wykrot jest formalnością. Podbijamy punkt i ruszamy w dół, zjeżdżamy wszystko co przed chwilą podjeżdżaliśmy… nie ma to jak wydymać sobie na przełęcz i zawrócić.
Jest już także dość późne popołudnie, a przed nami jeszcze kilka punktów. Zaczynamy pomału się zastanawiać czy Hala Miziowa będzie jedynym opuszczonym dzisiaj lampionem…


Strzał w dziesiątkę? No chyba jednak nie…
10-tka… Nasza 4-ta WTOPA dzisiaj. Co za dramat… Punkt to ruina. I rzeczywiście była to ruina… naszej nawigacji.
Nie wiem co nami kierowało przy wyborze takiego wariantu… Droga, którą wybraliśmy na dojazd do punktu, najpierw szalonym zjazdem sprowadziła nas w dół, aby chwilę potem wspinać się znowu pod tą samą górę, tylko obok. A byliśmy już dość wysoko przecież… i zamiast przejechać między poprzednim punktem a 10-tką, dwa razy podjeżdżamy tą samą górę. Co więcej chwilę później ucieka nam jedno odbicie ścieżki co powoduje, że przestrzeliwujemy punkt o jakieś 200 metrów. Niby niewiele, ale to 200m przebieżnego lasu, krzorów i gęstwiny… ale takiej przez którą się nie przedrzemy. Musimy się zatem wrócić i spróbować raz jeszcze.
Nie wiem jak, ale w końcu znaleźliśmy tą 10-tkę. Niemniej, to czwarta duża wtopa dzisiaj. Łącznie to pewnie z 1,5 godziny w plecy roztrwonione przez głupie błędy.
Do tego właśnie zapada zmrok. W ciągu kilku chwil robi się ciemno (nic dziwnego, to końcówka października przecież).
Uda nam się złapać jeszcze jeden punkt: w bunkrze, ale dwa kolejne będą już poza zasięgiem.
Brakłoby nam najpewniej czasu aby zaliczyć je w limicie rajdu czyli do 19:00, z założeniem nie spóźnienia się na metę.
Może jeden z nich byłby realny, bo nie był bardzo daleko (acz było tam dość solidnie pod górę) i po krótkiej dyskusji nie zdecydowaliśmy się jednak na podjęcie ryzyka. Zjeżdżamy na bazę z wynikiem 18/21.


Nieoczekiwanie, niespodziewanie… niezasłużenie
Wiecie co mówią na mieście? „Fortuna kałem się tuczy” czy jakoś tak. Zawsze miałem problem z zapamiętaniem tych dziwnych powiedzonek. Musi być w nich jakieś ziarno prawdy bo w bazie okazuje się, że nasz wynik jest fenomenalny.
Basia jest pierwsza, ja drugi w open. WAT? O co chodzi… DFQ? Cztery wielkie wtopy, 3 brakujące punkty kontrolne a tu taki wynik.
Czyżby wszyscy zrezygnowali ze zmagań? Wychodzi na to, że rajd był naprawdę trudny! Niemniej, nie usprawiedliwia to aż 4 nawigacyjnych wtop… Mimo, że jest to jakiś dziwny przypadek (aby uniknąć słowa: nieporozumienie), w takich chwilach trochę szkoda, że rajd jest dwudniowy i ranking całościowy będzie sumą obu dni. Wiemy bowiem, że obecny wynik będzie nie do utrzymania w niedzielę. Drugi dzień rajdu to tylko 4 godziny, czyli coś jak maraton MTB. Tętno w strefie śmierci i dzida do przodu – tak zwane UPALANIE. Profil wysiłku tak bardzo różny od wszystkiego co robimy, że nie ma szans nawet nawiązać realnej walki.
A jak walniemy takie wtopy jak w sobotę, to będzie wesoło…
Z ciekawostek: wieczór po rajdzie spędzamy w Czarnobylu i Kazachstanie, bo dwójka z zawodników robi multimedialne prezentacje ze swoich wypraw. No i „Tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (10*).

NIEDZIELNE UPALANIE
Zgodnie z przewidywaniami niedziela to – wspomniane już – tętno w strefie śmierci. Wszyscy cisną jakby piekła nie było.. a przecież piekło i to dość mocno. Piekło w nogach po sobocie. My też ciśniemy, ale podobnie jak w sobotę zaczynamy od wtopy… na co za zawody! Niby niewielkiej i tym razem bardzo niezawinionej, bo droga która jest na mapie i prowadzi do punktu, w rzeczywistości nie istnieje… ale jednak wtopy. Nie sposób było przewidzieć, że drogi nie będzie/zniknie w krzakach. Na przedzieranie się na dziko tracimy koło 20 min… ech braknie nam tych 20 min pod koniec rajdu.
Szczęśliwie to zdarzenie wyczerpie limit wtop na tym rajdzie i od tej pory polecimy nawigacyjnie jak po sznurku.
Problematyczne pozostaną już tylko podjazdy i podejścia, a tych dzisiaj także nie braknie.
W sobotę było zrobiliśmy koło 90 km i prawie 2300 przewyższeń, a dziś trasa szacowana jest na około 40 km i kolejny 1000 w kontekście sumy podejść.



Wzgórze 726…
Cholera, brzmi prawie jak obóz 731. Jak nie wiecie czym był ten obóz to polecam poczytać/posłuchać tutaj i tutaj.
To naprawdę mroczna historia „nauki”, a jeśli ktoś się kiedyś dziwił skąd my wiem, że człowiek w temperaturze takiej i takiej umiera tyle i tyle (a nie dłużej czy krócej) to już zna odpowiedź na to pytanie. Cóż wyniki badań uzyskiwane w obozie 731 były zbyt ważne dla światowych hegemonów po II Wojnie Światowej, aby postawić któregokolwiek z „naukowców” przed sądem. Historię piszą zwycięzcy – pamiętajcie o tym.
Nasze wzgórze 726 to też jakieś koszmar. No po prostu wściekła góra, nie chce się skończyć… część podjeżdżamy, sporą część pchamy. Końcówka to bardzo strome podejście po kamieniach.





Złota droga!!!  No po prostu "Pocztówka z Beskidu"
Na szycie tej wściekłej góry trafiamy na przecudny żółty szlak. Niczym stworzony na rower: raz w górę, raz w dół, pełna przejezdność (FLOW!), no i super widokowy. Ciężko uwierzyć, że to październik.

"Jesienią góry są najszczersze
Żurawim kluczem otwierają drzwi
Jesienią smutne piszę wiersze
Smutne piosenki śpiewam Ci..."


Jest po prostu przepięknie. I tak jak ostatnio całą drogę na Tropicielu nuciłem sobie "Czarny Chleb i Czarna Kawa", tak teraz nie mam pojęcia ile razy, na tej drodze zanuciłem "Pocztówkę z Beskidu". Jak ktoś nie zna,to w tytule rozdziału jest link bo fantastycznego wykonania.
Docieramy do bazy, gdzieś tam pod drodze łapiąc jeszcze dwa punkty (w tym jeden uznany BPK na rozwidleniu strumieni).
Tak jak sądziliśmy nie było szans utrzymać wyniku z wczoraj, ale i tak nie jest źle. Basia finalnie ląduje na miejscu trzecim.
Kiedy wszyscy zbierają się do domu my - zgodnie z planem - uderzamy na Słowację po Kofolę!
Fantastyczny weekend w górach: chrzest bojowy maszyn, mocna trasa i piękny dzień. 
Szkoda, że Zimowego Korno nie bedzie i następna edycja to dopiero w 2020, ale ale ale...

Będzie to nasze WIOSENNE CZARNE KORNO w marcu 2020!!!
Lord SFAROC powraca! A wraz z Nim jego wierny sługa - Alchemik KORNOlis!
Kto z Was oprze się Sile KORNOlisa?






CYTATY:
1. Piosenka zespołu Metallica "FUEL"
2. Uff jakby to wyjaśnić... aby zrozumieć to nawiązanie potrzebna jest krótka historia:

Jest taki kanał na YouTube "JT Music" - gość robi piosenki grach. Wiele cytatów z jego utworów znalazło się już na tym blogu.
Obczajcie sobie np. piosenkę do Wiedźmina - rewelacyjna nuta jak i tekst.
Któregoś dnia zarzucił jednak konkurs, aby zrobić piosenki w których znajdzie się jak najwięcej faktów - taki back to school.
Inny, podobny Mu twórca DAN BULL odpowiedział TROLL'ową piosenką "True Facts" i to właśnie ze wstępu do niej pochodzi ten fantastyczny tekst: "Ladies and Gentledudes"


3. Niegdyś, lata temu hasło reklamowe rowerów GIANT'a 
4. Piosenka zespołu Rammstein "Hilf mir"
5. Cytat z bajki "Madagascar"
6. Parafraza piosenki zespołu 2+1 "Chodź, pomaluj mój świat"
7. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod III: Zemsta Sith'ów"
8. Piosenka z serialu "Zmiennicy"
9. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod V: Imperium kontratakuje"
10. Biblia oczywiście


Kategoria Rajd, SFA

Tropiciel 28

  • DST 70.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 października 2019 | dodano: 22.10.2019

Kolejny Tropiciel w naszej rajdowej karierze! Jak ktoś nas choć trochę zna, ten wie że zawsze kombinujemy tak aby wraz z tą (nocną w końcu imprezą) złapać jeszcze jakaś inną przygodę dnia poprzedzającego. Różne już tworzyliśmy konfiguracje, raz z jakaś własną wyprawą np. w Góry Opawskie czy Masyw Ślęży, innym razem jadąc za dnia na Jaszczura lub Liczyrzepę. Owszem oznacza to, że zawsze na ten rajd przyjeżdżamy, mając jakieś 60-90 km w nogach (i to czasem po górach), ale po prostu żal nie być na tak zacnych imprezach. Kiedyś się śmiałem, że sobota + noc to mało, powinniśmy kiedyś spróbować: sobota + noc + niedziela – no bo niby czemu się ograniczać. No i doigraliśmy się… no bo wiecie jak to mówią:

„Careful what you wish, you may regret it, careful what you wish – you may just get it” (1*)
Tym razem Tropiciel wypadł w terminie naszych zawodów szermierczych w Katowicach. Jeśli ktoś chciałby przeczytać relację z drugich zawodów Pucharu 3 Broni 2019 to znajdzie ją pod tym adresem.
Nasze zawody szermiercze to dwa dni intensywnych zmagań z bronią w ręku, gdzie sobota to pierwsza faza eliminacji a niedziela to faza druga i finały. Wciśnięcie Tropiciela pomiędzy wydaje się pomysłem „lekko” karkołomnym… acz nie niemożliwym.
Najciężej będzie z logistyką bo dzień (i noc) nie są gumy i jak dojazd na Tropiciela nie będzie żadnym problemem, bo zawody szermiercze zawsze kończymy około 18:00 w sobotę, to powrót w niedzielę do Katowic na 10:00 już taki łatwy nie będzie.
Kontaktujemy się z Organizatorami rajdu i pytamy czy byłby opcja aby wyruszyć na trasę rowerową 60km już o 22:00 (starty rowerzystów są zawsze od północy), ale niestety nie ma takiej opcji. Mogą nam jednak zaoferować pierwszą minutę startową, czyli równo północ. Bierzemy!! Zawsze coś.
W tym miejscu chcielibyśmy podziękować Organizatorom za jakże częste wychodzenie naprzeciw naszym dziwnym prośbom (ostatnia minuta startowa bo musimy dojechać Z innej imprezy, pierwsza bo musimy dojechać NA inną imprezę). Nie mają z nami lekko, dlatego tym bardziej dziękujemy Im za patrzenie na nas przychylnym okiem!
Start o północy to trochę późno w kontekście powrotu do Katowic na 10:00 w niedzielę, bo nasz limit czasowy to 8 godzin.
Pozostaje zatem nie jeździć do limitu, ale zrobić trasę w czasie krótszym. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale spróbujemy. Będziemy wytyrani po pierwszym dniu walk… no ale zawsze jesteśmy na Tropicielu po czymś wytyrani, więc to nie nowość.
Dopasowujemy nasz plan do realiów pola walki. Grunt to dobra nawigacja – nie ma tym razem miejsca na wtopę na jakiś bagnach (niezapomniany Tropiciel 19 „W bagnach rozpaczy”) czy też czasochłonną walkę z wiatrołomami, tam gdzie miała być ścieżka (równie dobry gangsterski Tropiciel 26). Nastawiamy się na ostrą walkę z czasem. Jeśli chcemy zdążyć to musimy pojechać naprawdę mocno i do tego „jak po sznurku”. Motywacja jak nigdy :)


"Sen zwiastunem jest nadziei, we śnie wszystko jest możliwe…" (2*)
Nadziei że uda nam się zrobić całą trasę. Taki jest cel, zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zdobyć kolejne miano Tropiciela. Musimy jednak to zrobić nie w tyle w limicie rajdu (8 godzin), ale jak najszybciej dzisiaj. Z Jelcza Laskowice do Katowic mamy około 2 godzin drogi… i trochę boję tego powrotu. Presja czasu, nieprzespana noc, zmęczenie po dwóch dużych imprezach sportowych… zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawi się znienawidzony przez mnie Sleepmonster to będzie słabo. Będziemy musieli się gdzieś przespać, aby nie ryzykować kraksy na autostradzie…. a wtedy nie dotrzemy na czas.
Postanawiamy zatem „uciec do przodu” – skoro nie możemy wystartować o 22:00, to wykorzystajmy ten czas na sen. Wyśpijmy się trochę na zapas! Do Jelcza wyruszamy o godzinie 20:00, a 3 km przed bazą zatrzymujemy się na leśnym parkingu i układamy do spania w aucie. W taki weekend jak ten każda godzina snu może być na wagę złota. Pamiętacie stare wojskowe przysłowie: jak możesz siedzieć to nie stój, jak możesz leżeć to nie siedź… więc jak możesz spać, to śpij. Dojdzie tutaj do zabawnego zdarzenia, bo Magda, Mateusz i ich rowerowa ekipa (link do ich rowerowego bloga jest tutaj --> Kolarska Grażyna.) też walą do Jelcza na Tropiciela i pięknie wyczają nasze auto stojące na skraju lasu. Specjalnie zawrócą aby sprawdzić czy wszystko z nami OK, bo rzeczywiście może wyglądać to dziwnie: rowery na dachu samochodu, środek nocy, a załoga pojazdu nie daje znaku życia.
Szczęśliwie wszystko jest (jeszcze…) pod kontrolą, więc nie jest tak źle. Do bazy docieramy już razem. Chwilę później meldujemy się z rowerami na starcie. Do północy zostało już tylko kilka minut.

Czy słodycze to dla Was temat TABU?
Dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Motywacja jest duża – w planie jest przecież komplet punktów w jak najkrótszym czasie. Czy to się uda? Zobaczymy. Standardowo na trasie 60 km (która ma mieć dzisiaj ponoć trochę więcej) umieszczone są dodatkowe punkty K oraz L . Postanawiamy zatem tak zaplanować nasz wariant aby w razie konieczności móc pominąć właśnie któryś z tych punktów - są one zawsze najbardziej oddalone od bazy. Nasz wybór pada na kierunek południowy, co oznacza że w pierwszej fazie rajdu uderzymy w lasy częściowo nam znane z Rajdu Liczyrzepy (luty 2019).
Zaczynamy od długiego przelotu przez Jelcz i wjeżdżamy w spowite mrokiem knieje. Mijamy ukryte w ciemności bunkry (wiemy, że tam są bo wisiał tu lampion na Liczyrzepie) i chwilę później wpadamy na nasz pierwszy punkt kontrolny. Tu od obsługi dostajemy po batonie Prince Polo i życzenia powodzenia na trasie. Obie rzeczy nam się przydadzą pod kątem realizacji naszego planu.
Zaopatrzenie w słodycze ruszamy dalej i wjeżdżamy głębiej w las.
Na kolejnym punkcie spotykamy się z pierwszym zadaniem tej nocy. To gra – tak zwane: tabu, musimy przekazać drugiej osobie pewną informację, ale mamy zakaz używanie konkretnych słów. Jednym z pierwszych haseł jakie nam się trafiło było KRWOTOK. Nie ma to jak szczęśliwa ręka w losowaniu. Drugie hasło to „reakcja alergiczna”, gdzie zakazane są takie słowo jak alergia, kichanie, pyłki itp. Jak opisać słowo reakcja? Utlenianie i redoks, synteza, analiza… zryte łby dadzą radę!



"When a blind man cries…" (3*)
A płacze dlatego, że ciągle potyka się o jakieś gałęzie plączące mu się pod nogami. A było to tak…
Docieramy przez las do kolejnego lampionu. Jest on skryty w ogromnej ruinie tzw. kulochwycie! (info także TU)
Dowiadujemy się, że musimy tutaj pomóc pokrzywdzonym w wypadku lub katastrofie. Możemy jednak wybrać sobie gdzie przeprowadzamy akcję ratunkową: Francja, Tajlandia, Ukraina czy Himalaje. Bez chwili zastanowienia podajemy Himalaje – góry mają swoje prawa oraz szczególne miejsce w naszym sercu. Ruszajmy zatem w strefę śmierci związaną z wysokością!
Naszym zadaniem jest pomóc bezpiecznie przejść przez przeszkody obie cierpiącej na ślepotę śnieżną. Osobą, która cierpi na ślepotę jest… em ja. Zawiązują mi oczy, a Basia tylko i wyłącznie głosem ma mnie bezpiecznie przeprowadzić po zadanej trasie.
Byłoby szkoda, gdyby Szkodnik czasem mylił stronę lewą z prawą. Owocuje to tym na przykład, że konar o który miałem się nie potknąć, a który miałem bezpiecznie wyminąć, właśnie znalazł się pod moimi nogami. Albo ta dziura z lewej, była tak naprawdę dziurą w prawej… niemniej jakoś udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku na koniec wyznaczonego odcinka.
Po rajdzie dowiemy się, że inne zadania też były ciekawe: Tajlandia (ratownictwo jaskiniowe: dzieci uwięzione w jaskini), Ukraina (katastrofa w Czarnobylu), Francja (Pożar w katedrze Notre Dame).



"Bad luck, why the f**k is it coming after me? Car crash in the middle of the street !" (4*)
Ruszamy po najbardziej oddalony punkt (L) na południowej części mapy. Wyjeżdżamy z lasu i wjeżdżamy do Bystrzycy.
Na skrzyżowaniu przy drodze głównej jasno od świateł policji i straży pożarnej. Dziwne… owszem, Straż Pożarna jest twarzą tej edycji Tropiciela, ale do punktu jeszcze spory kawałek. Gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to nie punkt kontrolny ale miejsce prawdziwego wypadku. Ktoś postanowił na prostej drodze wbić się autem w latarnię. Na miejscu są już służby i zabezpieczają teren… no trzeba przyznać, że ten ktoś stanie się gwiazdą dzisiejszej edycji rajdu. Wybrał sobie idealne miejsce… tędy przejadą chyba wszyscy kierujący się na punkt L, bo to najbardziej naturalny wariant dotarcia tam.
Mijamy wypadek i staramy się nie przeszkadzać pracującym służbom… niemniej będą mieli tutaj tłoczno od uczestników rajdu.
Ponownie wjeżdżamy w las w poszukiwaniu ambony.
Noc jest piękna! Nad leśnymi polanami unoszą się gęste mgły, a na niebie świeci połowa księżyca. Jest też dość ciepło, bo około 10-12 stopni. Mimo zmęczenia zawodami jedzie nam się fantastycznie. Pamiętacie klasykę?

- Piękna noc, Alfredzie?
- Tak, Panie Bruce. Noc godna prawdziwego myśliwego (5*)


Ambona w rozproszonym mgłą świetle czołówki robi niesamowite wrażenie. Robimy parę zdjęć, zbieramy punkt kontrolny i ruszamy w z powrotem. Dół mapy zaliczony, teraz środek i północ. Jest godzina 1:25 – minęło półtorej godziny od startu. To 4-ty punkt z 12. Jest dobrze! Jest świetnie – byle utrzymać takie tempo do końca!


Pewien specyficzny, karbocykliczny węglowodór aromatyczny…

Znowu mijamy służby zbierające rozbite auto, ale teraz skręcamy w prawo. Chwilę później wyjeżdżamy z Bystrzycy i czeka nas bardzo długi przelot przez las. Droga jest prosta jak strzała – suniemy zatem przez mrok ile sił w nogach. Gdzieś na jej końcu ma znajdować się mała ścieżka, która zaprowadzi nas do skrytego w gęstwinie bunkra. Odmierzamy odległość z mapy i szukamy odbicia w lewo. JEST!
Kilka chwil później docieramy do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie czeka nas zadanie chemiczne. Musimy uważać bo jest to strefa skażona… aby wydostać się z bunkra, będziemy musieli przypasować nazwy do ukrytych tam związków chemicznych.
Wchodzimy do schronu i naszym oczom ukazuje się łańcuch… zamknięty łańcuch atomów węgla i podłączone do niego atomy wodoru.
Sprawdzam kąty między wiązaniami węgla – ah, idealne 120 stopni , hybrydyzacja atomów sp2.
Dzień dobry, Panie Benzen!. Co Pan tak wisi w powietrzu? No tak, wisi i czeka na identyfikacje przez zawodników.
Obok niego, w świetle małej lampki wisi także aceton oraz dwie inne cząsteczki. Ech chemia organiczna… wiecie jak to jest być na dzieckiem Chemików? Polubienie chemii jest jedynym sposobem na przetrwanie w takim domu!
W związku (taaa… czujcie klimat? W ZWIĄZKU) z tym zadanie nie przysparza nam żadnych trudności. Gdyby zadali mi dopasować liście do gatunków drzew, to bym tam pewnie siedział do rana, ale żeby benzen nas zatrzymał to nie ma opcji!


"Look at her. That’s my Wife, God damn it" (6*)
Punkt obsługiwany przez Straż Pożarną i genialne zadanie!
Pompa, wąż i woda. Ja muszę pompować, a Basia musi poprowadzić strumień wody z węża tak, aby napełnić oddalony pojemnik. Gdy pojemnik się napełni, włączy się syrena i czerwona lampa. Wcale to nie jest takie proste, bo machać trzeba naprawdę mocno aby utrzymać ciśnienie, pozwalające na trafienie celu (nie wolno nam przekroczyć pewnej linii wyznaczającej odległość do celu). Gdy brakuje wody, muszę ją uzupełniać wiadrem. Przypominam także, że jest noc i trafienia w mały otwór oddalonego pojemnika strumieniem wody to też nie trywialna rzecz. Dymam i dymam, woda się leje, a lampa nawet nie myśli się zapalić. Uzupełniam zatem wodę i dymam dalej. Niesamowicie przypomina mi to pewną scenę z genialnego filmu „Backdraft” (pl. „Ognisty podmuch”). To chyba najlepszy film o strażakach w historii kina… pamiętacie tą scenę? Klasyka: "Look at him. That’s my brother, God Damn it”
Genialne zadanie i fantastycznie klimatyczny punkt, zwłaszcza że drużyny wieloosobowe w ramach zadania, w tym czasie transportują rannego do helikoptera. Brakuje tylko umięśnionego komandosa, postrzelonego w ramię przez kosmitę i drącego ryja „GET TO THE CHOPPA” :D



"Widziałem ludzi, którzy gołymi rękami przenosili bryły radioaktywnego grafitu..." (7*)
Ciśniemy dalej. Jest dobrze, ale staramy się utrzymać mocne tempo, zwłaszcza że jedzie nam się rewelacyjnie. Wpadamy na Lenona i jego ekipę. Chwilę pogadamy rekomendując Mu wzięcie zadania z pompą na punkcie strażackim, na który właśnie zmierzają. To ciekawe, nasi Szermierze, którzy także kochają klimat Tropiciela: jeden wybrał zawody w Katowicach (Filip), drugi wybrał Tropiciela i nie walczy w ten weekend… a my? A my jakoś nie mogliśmy się zdecydować, więc wzięliśmy wariant FULL :D
Po sporym przelocie wpadamy na punkt z radiacją. Już mi się podoba! Klimaty Fallout’a to dobre klimaty.
Będziemy musieli wejść do namiotu, który został zadymionym (sztucznym) dymem. Ha, robiłem takie akcje na szkoleniu BHP – przechodziliśmy przez taki namiot, imitujący zadymienie korytarza i potem gasiliśmy gaśnicą realny ogień (swoją drogą – naprawdę extra szkolenie BHP). Obsługa ostrzega nas, że w środku panuje wysoka radiacja. Gdy wchodzimy do namiotu jest biało od dymu… gdzieś w głębi stoi stół, a na nim klocki z gry Jenga pomalowane fluorescencyjną farbą. Pięknie świecą w dymie!
Musimy ułożyć je w 5-cio poziomową wieżę, ale nie wolno nam ich dotykać rękami. Radiacja! Musimy posłużyć się wielkimi szczypcami.
Jest klimat! Szkoda tylko, że żadne ze zdjęć ze środka namiotu nie wyszło, no ale nie było na to szans.




Wariant czarny czyli znowu wichrowały
Na kolejny punkt droga dochodzi NIE od strony od której jedziemy. Od naszej strony nie ma nawet ścieżki. Nie będziemy jednak objeżdżać punktu w kółko. Drzemy przez las bez ścieżki, to tylko 200 metrów. Basia przypomina, że nie mamy dziś czasu na żadne idiotyzmy typu utknięcie w bagnie, bo się spieszymy i nie jest przekonana do „wariantów Czarnych” tym razem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że „dzida” na rympał przez krzaki to będzie najlepszy pomysł.
Docieramy na punkt dość sprawnie, a tam zadanie z chodzeniem „po linie” (slack), czyli klasyk tego typu imprez.
Ja osobiście nie przepadam za tym, ale Szkodnik nie widzi przeszkód… więc prawie się o nie zabije :)
Gdy zaliczamy zadanie, pasuje nam przedrzeć się na północ. Ścieżka zawalona jest wiatrołomami, ale ciśniemy dalej. W sumie nawet nie wiem czy to była ścieżka czy nie – dało się iść z rowerem na ramieniu, więc było całkiem spoko. Odcinek wichrowałów okazał się jednak dłuższy niż się spodziewaliśmy i trochę nam zajęło dotrzeć do jakieś drogi, a na drodze… rozkmina gdzie jechać. Nie, nie nasza… jakiegoś innego zespołu. Pytają nas jak trafić na punkt. Pytamy czy chcą normalnie czy naszym wariantem. Twarde chłopaki! Mówię, że naszym. No więc mówimy, tędy na wprost pokazując las powalonych drzew. Trochę z wahaniem, ale poszli… czy przeżyli nie wiem. My pocisnęliśmy dalej.


π - ękna godzina :D


Odurz tym barkiem i podaj hasło?

Na kolejnym punkcie czeka nas następne fajne zadanie. Maska gazowa na ryj i trzeba się czołgać przez krzaki, podążając za poprowadzoną liną. Śmieszna sprawa wychodzi, bo niektóre ekipy nie dowierzają, że trzeba będzie się naprawdę czołgać w masce gazowej. Na piersi napisy budzące grozę: komandosi, oddziały specjalne, jednostki taktyczne… ale czołgać się przez krzaki? No bez przesady!
Ja mam trochę inne podejście… po Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie i kursie podoficerskim nauczyłem się doceniać pewne drobne rzeczy, na przykład: mogło być tu błoto, a jest jednak sucho. To naprawdę ma znaczenie jak się czołgacie. Maska na ryj i staram sobie przypomnieć, co mi mówiono w kwestii oddechu (wcale nie jest tak prosto oddychać w masce kiedy się męczycie… a uwierzcie przeczołgać się dość spory kawałek przez las Was zmęczy). Zasuwam przez krzaki pilnując oddechu. Mam dotrzeć do polowego telefonu i nawiązać kontakt z Basią, która została na punkcie i musi odczytać zaszyfrowaną wiadomość.
Trzaski w słuchawce utrudniają komunikację i słyszę "odurz" zamiast "otwórz". Odurz tym barkiem... odurz? W znaczeniu znokautuj? O co chodzi? W końcu udaje mi się domyślić, że chodzi o słowo OTWÓRZ i nie tym barkiem a TYMBARK. Mam jej podać napis pod nakrętką :)


Kto dziś w nocy leci w kulki?
Wszyscy!!! Bo na tym polega ta gra. W sumie to nawet nie wiem jak się nazywa, ale jest bardzo fajna. Chodzi o wypchnięcie kulki przeciwnika z planszy, ale trzeba trzymać się pewnych zasad. Można poruszać się jedną, dwiema lub trzema kulkami naraz przy swoim ruchu/turze (kulki muszą być jednak w jednej linii) oraz aby przepchnąć kulki przeciwnika trzeba mieć przewagę siły, czyli dwie kulki przepychają jedną, a trzy przepychają dwie. Przy równowadze sił, przepchnięcie a więc i ruch kulek jest niemożliwy. Takie trochę inne warcaby. Bardzo mi się podoba ta gra, ale jako że gram w nią pierwszy raz to po przegrywam z kretesem. Godzinę później, sunąc przez kolejny las będą lamentował jaki ruch powinienem był zrobić, aby obronić się przed wypchnięciem… bo był możliwy! BYŁ MOŻLIWY!
Przegrana owocuje zadaniem karnym - losowanie pytań do momentu, aż na któreś się odpowie. Nam trafia się oczywiście coś nie do końca normalne... Kategoria: zwierzak, pierwsza podpowiedź: długość odnóży 4 metry... k***a. 4 METRY ?!? Jakie zło...
Udaje nam się zgadnąć, ale przy takich bestiach kieruję się nieśmiertelnym podejściem z "Predatora":
- Jest jeszcze coś. Trafiliście to. Widziałam krew na drzewach.
- Skoro krwawi to da się to zabić



Urzekła mnie twoja historia :D
Przed nami północne rubieże, czyli punkt K. Ten najbardziej wysunięty względem bazy. Zaskakuje nas tutaj zadanie! Zwykle te najdalsze punkty są tylko lampionami, bo nie wszystkie trasy tu docierają. A tu taka niespodzianka. Zadanie jest nietypowe, bo mamy opisać... swoją największą przygodę w górach? Heh, a mogę podać linka do tego blog?
Przygód to my mamy czasem, aż za dużo, ale wybór pada na opis "Jaszczura - Ścieżki Muflona". Co tu dużo mówić... siła rażenia gór Masywu Śnieżnika z jaką się wtedy spotkaliśmy była niesamowita. Nawet na ponad 2000m nigdy nie spotkałem tak ciężkich warunków, jak wtedy (a przeżyliśmy już niejedno).  Śnieżyce, deszcze, mgły, wiatr to wszystko znane jest ludziom włóczącym się po górach. Ale aby tak wszystko naraz i z taką siłą? Kiedy lód zamarza Wam na kurtce, sople rosą poziom i ciężko złapać oddech od wiatru uderzającego w ryj, widoczność spada do 2 metrów, a wam właśnie zamarzł płyn hamulcowy w rowerze, głęboka hipotermia i walka o życie ... tak, definitywnie to jeden z tych dni, które pamięta się do końca życia. A byliśmy naprawdę dobrze przygotowani. Nie chcę wiedzieć jak wyglądał by ten dzień, gdybyśmy zlekceważyli siłę rażenia Sudetów. Takie chwile uczą pokory, ale napawają również pewną chorą fascynacją, co do potęgi sił natury. 


- A co będzie jak dojadą nas Mutasy popromienne?
- Mutanty debilu, mutanty!

Przed nami ostatni punkt dzisiaj. Strzelnica i to w podziemiach. Stanowisko ogniowe wyłożone workami z piaskiem. No klimat "Metro 2033". Musimy powstrzymać atakujące mutanty. Mamy jednak tylko 15 kul, a korytarz oświetlić może tylko mała latarka. Czuję się jak Artem na punkcie granicznym stacji WOGN-u. Strzelam, ale w tej ciemności nie widzę jak lecą kulę. Pudło... cholera nie widzę jaką korektę powinienem wprowadzić. Szkoda, że nie mam pocisków smugowych... chociaż z drugiej strony, znając wojskowe prawa Murphy'ego wiem, że pociski smogowe służą do oznaczania wrogowi twojej pozycji...
wiecie, ogień wspierający nie wspiera, ale zadaje całkiem niezłe straty...
jak macie dwie mapy, to bitwa rozegra się na terenie dokładnie między nimi...
Próbuję się wstrzelić na czuja: raz wyżej, raz niżej. Poszło 7 kul i nic. No ale w końcu JEST. Trafiam oba cele. Nie wiem czy były to head-shoty ale zadanie zaliczone. Na koniec przynosimy obsłudze punktu trochę drewna bo nie mają już czym palić w piecu i Im trochę zimno w bunkrze, a potem już dzida na bazę. Mamy komplet punktów kontrolnych! Udało się!
Zdjęcie wykonane już po zadaniu, w pełni oświetlonym korytarzu. Te światła nie paliły się w czasie wykonywania zadania, a celem nie były postacie, tylko puszki nad nimi :P




Na koniec... niby to bez znaczenia, a jednak cieszy!
Tropiciela charakteryzuje brak oficjalnego rankingu. Nie są tu przyznawane medale czy puchary, a nagrody losowane są spośród wszystkich uczestników. Najważniejsze zadanie to zdobyć miano Tropiciela czyli zaliczyć wszystkie punkty kontrolne w zadanym czasie. Niemniej, pewne końcowe zestawienie wyników drużyn jest publikowane (w celach porównawczych) i cześć ekip mocno na nie patrzy. Sami byliśmy świadkami sytuacji, jak pewna drużyna wolała karę czasową niż czekać na zwolnienie się stanowiska do zadania (strzelnica!). Woleli cisnąć na wynik, niż postrzelać! To już grubo! No ale co kto lubi – ważne aby się dobrze bawić.
My bawiliśmy się rewelacyjnie i to jest najważniejsze z naszego punktu widzenia. Mimo wszystko, wspomnę o naszym wyniku bo chociaż nie ma to żadnego znaczenia w kontekście rajdu, to udało nam się coś z czego jesteśmy dumni. Pomimo ogromnej presji czasu, a może to właśnie dzięki niej (limitem była niedziela 10:00 rano, Katowice), był to nasz najlepszy start na Tropicielu EVER!
Zamknięcie całej trasy (koło 70 km) w 5 godzin 40 min, zdobyte miano Tropiciela, pierwsze miejsce w kategorii MIX oraz szóste w OPEN! Niemal bezbłędna nawigacja i sensowne warianty bez bagien, bez wiatrołomów (no dobra, tych trochę jednak było…) – no prawie jak nie my! Widzicie co daje szermierka?
A mówiąc serio – byliśmy zmęczeni po zawodach, ale to inne zmęczenie. Profil wysiłku związany z szermierką jest bardzo różny od wysiłku na maratonach rowerowych. Na Tropiciela niemal zawsze przyjeżdżamy po jakieś innych zawodach, wiec nie robimy go „na świeżo” pod kątem roweru. Tym razem było inaczej. Tym razem motywacja też był większa, bo bardzo nie chcieliśmy się spóźnić do Katowic. Po prostu wszystko zagrało. Jak w zegarku! Ważne także aby wczuć się w klimat imprezy. Jak ktoś nie poczuje tej atmosfery, to potraktuje ten rajd jak każdy inny... ale jeśli umiecie znaleźć w sobie trochę dzikości serca i dziecięcej radości, to jest to przygoda dla Was. Można po prostu strzelać z ASG do puszek, a można drżeć ze strachu, że amunicja Wam się kończy a mutanty coraz bliżej. Wasz wybór. Z naszego punktu widzenia szkoda, że kolejna edycja dopiero w 2020 roku.

A dla ciekawych - zdążyliśmy do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych.
Jeszcze po rajdzie, złapaliśmy 45 min snu na leśnym parkingu i koło 8:00 polecieliśmy A4-rką w stronę Śląska.
Jak to my, na minuty przed limitem ale jednak na czas:
 

CYTATY:
1. Piosenka Metallicy "King Nothing"
2. Piosenka "Kołysanka w stylu Mango" z genialnego filmu mojego dzieciństwa "Pan Kleks w kosmosie"
3. Tytuł piosenki zespołu Deep Purple
4. Piosenka zespołu Jaya the Cat "Car crash"
5. Kultowy komiks ze stajni DC "Batman vs Predator" !!!
6. Parafraza genialnej sceny z filmu "Ognisty podmuch"
7. Książka autorstwa Igora Kostina "Czarnobyl. Spowiedź reportera"


Kategoria Rajd, SFA

Puchar Śląska 2019

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 19 października 2019 | dodano: 21.10.2019

Drugie zawody Pucharu 3 Broni 2019 zabierają nas do Katowic. Dawno tu nie byliśmy, bo rok temu gospodarzem drugich zawodów sezonu 2018 był Wrocław. Tak to jest, gdy filii jest więcej niż wszystkich zawodów w roku - muszę się one dzielić dostępnymi imprezami. No ale z dwojga złego, to lepiej w tą stronę! Rok temu w Pucharze 3 Broni znalazły się Puchar Neptuna i Puchar Wrocławia, a więc w tym roku rozgrywamy Puchar Torunia oraz Puchar Śląska. 
Dla nas Katowice to miejsce szczególne i to pod kilkoma względami – dlaczego? O tym, to za chwilę, gdyż najpierw wspomnę, że nie tylko miejsce, ale i czas tych zawodów jest specyficzny. Znacie nas już na tyle, że pewnie wiecie że dzielimy nasz czas pomiędzy dwie pasje: szermierkę i rajdy na orientację. Zwykle oba te światy ze sobą nie kolidują, ale tym razem jest inaczej… chociaż kolidują to chyba złe słowo, bo w sumie kolizji czasowej to "prawie" nie ma. Sobotni dzień spędzimy na planszy szermierczej, sobotnią noc na rowerze szukając punktów kontrolnych, a niedzielny dzień znowu z bronią w ręku… tylko na sen braknie czasu. Cóż, mówiłem Wam już kiedyś, że sen jest dla słabych i tych którzy mają na niego czas. Nam się to nawet jakoś udało połączyć w ramach logicznej koniunkcji: jesteśmy słabi i nie mamy czasu na sen. To trochę jak łącznie szablowej pozycji włoskiej z węgierską: łączymy wady obu rozwiązań, nie łącząc ich zalet! Rewelacja...
Plan jest bardziej niż chory, acz chyba wykonalny. Gnamy w sobotę rano do Katowic, bierzemy udział w eliminacjach, wieczorem wsiadamy w auto i przejeżdżamy do Jelcza-Laskowice, gdzie o północy startujemy na Tropicielu na trasie rowerowej 60 km. Rajd kończymy koło 7:00 – 8:00 rano i ciśniemy z powrotem do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych (czyli końcówkę eliminacji i finały). Już teraz mogę Wam zdradzić, że udało nam się wszystko zamknąć czasowo  i nawet to przeżyliśmy, więc relacja z Tropiciela pojawi się już niebawem!
W sumie, skoro było: szermierka - rower - znowu szermierka, to w jakieś kolejności powinny pojawiać się te relacje?

Zasłona czwarta -...

 ... - ODPOWIEDŹ


Grupa Armii "SFA Południe" - Katowice
Filię w Katowicach mamy już lata i działa ona bardzo sprawnie. Wspominając początki tej lokalizacji, nie sposób nie wspomnieć, że powstała ona przy AWF Katowice, gdyż to właśnie tam Marek (nasz główny trener) jak i my robiliśmy kurs instruktorów sportu ze specjalnością szermierka. Pisałem Wam już kiedyś, że wybór Katowic pod kątem tego kursu nie był przypadkiem: prowadził Go tam sam, niestety już świętej pamięci, prof. Zbigniew Czajkowski (niegdyś trener polskich medalistów takich jak Egon Franke czy Wojciech Zabłocki oraz właściwie twórca całej metodyki nauczania polskiej szermierki). Drugim prowadzącym był Trener Klasy Mistrzowskiej i Sędzia Międzynarodowy Michał Morys. Kurs ten był dla nas wszystkich swoistym objawieniem – otrzymaliśmy niemal w prezencie tak wielki ogrom wiedzy do przyswojenia, że omal nas to nie przygniotło.
Jeśli spojrzycie na SFA pod kątem momentów jakościowych w kontekście rozwoju, to był to przeogromny skok w naszej historii. Otrzymaliśmy niesamowitą podstawę do budowania własnej metodyki nauczania, bazując na wszystkim tym, co osiągnął sport zawodowy przez lata. Trzeba było to po prostu zrozumieć, zapamiętać, przeanalizować i tylko lekko zmodyfikować pod kątem szermierki klasycznej. Dla wszystkich nieznających różnic między tym sportem a naszą sztuką walki, w ogromnym uproszczeniu jest tak, że w szermierce sportowej punkt zdobywa kto trafi pierwszy (jeśli dostaniecie chwilę potem to i tak nie ma znaczenia, macie być pierwsi). Natomiast w szermierce klasycznej podstawową zasadą jest "nie otrzymać trafienia", gdyż walczymy tak jakby broń przeciwnika była ostra.   
Wracając jednak do Katowic jako takich, pierwsze treningi tej filii odbywały się właśnie na sali szermierczej AWF’u. Później gdy oddział znacznie się rozrósł przenieśliśmy się w inną lokalizację, odpalając także drugą grupę w Tychach!
Nie da się przy tej okazji nie wspomnieć także o Radku, czyli o Instruktorze Śląskich Filii Aramis, (ŚFA :D :D :D) ponieważ powodzenie każdej nowo powstałej filii zależy w dużej mierze od zaangażowania Instruktora prowadzącego. Otrzymuje on od nas (nas rozumianych jako całego ARAMISA) pełne wsparcie, ale to On musi poprowadzić grupę na miejscu. Co więcej, musi On szybko przyswoić sporą wiedzę zarówno z metodyki naszego treningu, jak i musi zrozumieć ideę szermierki klasycznej…
Nie ma innej opcji: jeśli chce uczyć tego innych, musi sam to najpierw poznać. Znalezienie na miejscu charyzmatycznej osoby, która, będzie w stanie pociągnąć za sobą grupę, która zaangażuje się i która poświęci wiele swojego czasu na naukę, to nie jest sprawa prosta. Niektóre miasta, które chciały posiadać własny oddział Aramisa, nigdy nie podołały temu zadaniu.
Przez jakiś czas, można prowadzić taką filię dojeżdżając na treningi z innego miasta. Jest to żmudne, ale możliwe. I tak też w kilka osób, zamiennie, co tydzień jeździliśmy do Katowic prowadzić treningi. Szukaliśmy jednocześnie osoby, która chciała by i nadawała się, aby dołączyć do kadry instruktorskiej z całej jej przywilejami i OBOWIĄZKAMI,  aby w końcu przejąć nowo powstały oddział.
Tak jest historia każdej z naszej filii, taka jest też historia Radka...
W przypadku Katowic trafiliśmy rewelacyjnie: Radek okazał się znakomitym organizatorem i instruktorem w jednym. Nie tylko utrzymał nowo powstałą grupę, ale mocno ją rozwinął uruchamiając treningi także w Tychach. W niedługim czasie, dzięki Radkowi, filia Katowice stała się solidną częścią całej potężnej konstrukcji zwanej Szkołą Fechtunku ARAMIS, a na naszych zawodach zaczęli pojawiać się zawodnicy legitymujący się jako "SFA Katowice/Tychy"
W późniejszym czasie, treningi SFA w Katowicach zaczął także prowadzić Michała Morys (tak tak, ten sam Trener Klasy Mistrzowskiej, u którego robiliśmy kurs instruktorski). W kooperacji z Radkiem, któremu zaczął On dawać jakże bezcenne (zwłaszcza na takim poziomie trenerskim!) lekcje indywidualne, sprawili że Katowice stały się siłą, której nie sposób lekceważyć.





"Zawodnicy na miejsca, sędziowie liniowi na miejsca. Salut! Maski! Gotów? WALCZYĆ"
Jako jedyni przyjeżdżamy z rowerami. Wszyscy tachają maski szermiercze, kaftany, broń… a my jeszcze dodatkowo rowery, kaski, bidony. Wszystko jest jednak zaplanowane w najdrobniejszym szczególe. Do Jelcza mamy stąd około 2 godzin drogi, start na Tropicielu mamy o północy, a sobotnie zawody skończymy około 18:00. Czas nas zatem nie goni. Powrót na 10:00 w niedzielę, będzie wymagał od nas działania w większym reżimie czasowym, ale nie jest źle – wszystko powinno się całkiem nieźle spiąć.
W sumie dziwnie mi się tą relację piszę, bo nie wiem czy powinien opowiedzieć Wam o sobocie i przełączyć się na relację z Tropiciela, a po niej relacjonować niedzielę, czy też powinien opisać całe zawody od razu. Obie narracje miały by swoje zalety, ale i wady… i naprawdę, nie mogę się zdecydować, jak będzie lepiej. Zróbmy zatem tak, że znowu poopowiadam Wam o szermierce jako takiej i o tematach z którymi spotkacie się patrząc na świat zza maski szermierczą…
Pierwszym zjawiskiem z jakim się spotykacie, to to że czas za maską szermierczą płynie wolniej. O wiele wolniej. Gdy patrzycie na niektóre akcje z walki, obserwując je w boku, mogą wydać Wam się one niesamowicie szybkie... i takie też są. Niemniej postrzeganie zza maski jest inne. Gdy adrenalina rozsadza Wam żyły, gdy czujecie na karku oddech motywacji ujemnej (nie mogę tego przegrać!) niektóre zdarzenia dzieją się niemal w zwolnionym tempie. Są to niestety także te chwile gdy widzicie, że za moment dostaniecie trafienie, bo broń przeciwnika właśnie wymija waszą zasłonę... Trwa to wieki, ale mimo to wasza ręka nie jest w stanie zdążyć z obroną.
Kiedyś zdradzę Wam z czego to wynika to pozorne dla umysłu zwolnienie czasu... na razie uwierzcie, ze oczy nie mają z tym wiele wspólnego.





"Ekstaza i udręka. Pamiętaj, żelazo nie klęka..." (1*)
PSYCHA! Czyli rzecz o przygotowaniu mentalnym do zawodów. Spodziewalibyście się, że duża część walki dzieje się w waszej głowie?
Jest ono tak ważne (jak nie bardziej) niż przygotowanie fizyczno-techniczne. Co z tego, że będziecie umieli wykonać przeciwtempo przez zasłonę długą na treningu, kiedy na zawodach stres pożre Was i to z kosteczkami... będziecie stać sparaliżowani przed przeciwnikiem, albo ograniczycie się do dwóch, trzech podstawowych działań, które w walce z doświadczonymi zawodnikami, po prostu nie wystarczą aby wygrać. A skoro zawody potrafią część z Was tak bardzo "zamknąć mentalnie", to co by było w prawdziwej walce, gdzie pojawiłby się realny strach przed bronią przeciwnika? Część osób powie, że adrenalina zrobiła by swoje... a ja powiem: może tak, może nie. Cytując Poetkę "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono" (2*).
To z resztą jest jeden z celów naszych zawodów. Jest nim nie tylko wyłonić najlepiej (statystycznie - stad cykl zawodów) przygotowanego szermierza do hipotetycznego pojedynku, ale także wprowadzić element działania w stresie... a mówimy tu tylko o ocenie, wstydzie czy tez rozczarowaniu swoim wynikiem. Zawody to fantastyczne narzędzie treningowe... ale i super zabawa!!
Widziałem już Zawodników, którzy załamywali się bo przegrali jedną walkę... tą, która powinna być dla Nich formalnością. Mimo że przeszli dalej (osiągnęli wymagany próg punktowy), nie byli w stanie pozbierać się psychicznie i kładli potem całe zawody. Owszem, sam wierzę w to, że "srebrnego medalu się nie wygrywa - tylko przegrywa się złoty", ale czasem aż żal patrzeć, jak zawodnik klasy mistrzowskiej po przegranym półfinale, nie podejmuje nawet walki o 3-cie miejsce... brązowy medal przegrywa na własne życzenie, bo nie jest w stanie "włączyć się na nowo". Widziałem już Zawodników, których łatwo zezłościć i wyprowadzić w równowagi, których łatwo sparaliżować nakładaną na Nich presją, których strach przed porażką po prostu zamienia w kamień, którzy nie mają wystarczającej cierpliwości aby wypracować sobie zwycięstwo.
Istnieje coś takiego jak tzw. optymalny poziom pobudzenia. Poniżej niego jesteście za wolni, za słabi, zbyt wolno reagujący... powyżej niego działacie chaotycznie, bez planu, w emocjach... Poznać i umieć włączać swój "optymalny poziom pobudzenia" to sztuka. Ta umiejętność cechuje mistrzów w każdym sporcie czy grze. To nie zawsze będzie szybkość czy agresja - wręcz przeciwnie, ten poziom pobudzenia może objawiać się żmudnym wypracowywaniem sobie jednej jedynej akcji, która przesądzi o wyniku walki.
Emocje... czasem nawet łzy, złość czy zniechęcenie. Rzucanie maską, bronią... pretensje... do siebie, do innych.
A czasem na odwrót. Przesadna euforia, bo wygraliście, myśleniem "jestem wielki, jestem niepokonany"... a potem, cholera, chyba byłem w błędzie.
Po koleżeńsku mogę Wam współczuć i głaskać Was po głowie, po trenersku powiem... musicie nauczyć sobie z tym radzić. Sztuką jest wygrywać pomimo tego, że idzie Wam słabo i źle. Sztuką jest wygrywać, kiedy wszystko jest przeciwko Wam. Sztuką jest "nie dać się ponieść" kiedy przeciwnik Was sprowokuje, nie stać się zbyt pewnym siebie gdy idzie Wam dobrze, bo nigdy nie wolno zlekceważyć przeciwnika. NIGDY... nawet jeśli On sam nigdy nie był większym zagrożeniem dla Was,  to może akurat właśnie dziś trafić Mu się najlepszy start w jego życiu. Sztuką jest opanować emocje i prowadzić chłodne kalkulacje... 
Psychika to bardzo ważny element w walce i umiejętność radzenia sobie z własnymi słabościami to część kompleksowego wyszkolenia szermierczego.
Czemu dziś taki temat? A widzieliście sobotę? Duble doświadczonych, porażki faworytów, kosmiczne wyniki niektórych starć... to daje do myślenia, ile musimy się jeszcze wszyscy nauczyć. Ale Ci którzy chcą się uczyć, wyciągnąć wnioski, skupią się na poprawie błędów i doskonaleniu taktyki oraz techniki. Oni pójdą do przodu...inni zostaną w tyle. Nadal będą płakać, rzucać maską i kręcić głową z niedowierzaniem.




- You are mad!
- Thank Goddness for that because if I wasn't, this would probably never work... (3*)

A dla ciekawych kwestii organizacyjnych. Nasz szalony plan zadziałał i zdążyliśmy.
Objechaliśmy Tropiciela i zdążyliśmy wrócić na niedzielę do Katowic.
Oczywiście znowu na styk. Na minuty przed 10:00 :D
Cudowny weekend, w którym sponiewieraliśmy się srogo!


Tak, zgadza się… w niedzielę byliśmy wykończeni. Nie jest łatwo stanąć do walki po nieprzespanej nocy i mając w nogach rajd rowerowy, ale trudno! Pamiętacie Ras Al Ghula z "BATMAN BEGINS" ?

"Death does not wait for you to be ready! Death is not considerate or fair!"

Czasem trzeba stanąć do walki nie będąc gotowym. Nie będąc wypoczętym, czy zdrowym. Nie jest sztuką wygrywać kiedy wszystko idzie Wam jak z płatka... sztuką jest wygrywać, gdy wszystko jest przeciwko Wam.
Sztuką jest wygrywać pomimo... pamiętajcie o tym!

CYTATY:
1) Piosenka zespołu El Doopa "Żelazo nie klęka"
2) Wiersz Wiesławy Szymborskiej "Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono"
3) Jack Sparrow w jednej ze scen filmu "Piraci z Karaibów". TUTAJ


Kategoria SFA

Jaszczur - Ogniste Pogranicze

  • DST 80.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 października 2019 | dodano: 10.10.2019

Jaszczur - Rajd Szkodników, Pacanów, Zbieraczy Padliny i Przetrąconych Ambicji... jak głosi clickbait'owy tytuł. Ciekawe co inspirowało Malo, do takiego opisu rajdu. Z ręką na sercu, nie mam pojęcia. Szkodnik, też ponoć nie wie :D. Jaszczur to legenda. Rajd znienawidzony przez wielu, ukochany przez nielicznych... Gdy niektórzy uczestnicy piszą do Organizatora "mógłbyś przeprosić za...", inni w swej sadomasochistycznej słabości (z naciskiem na masochistycznej) piszą "czy mógłbyś zrobić to raz jeszcze?". Rajd na którym najlepsi piechurzy robią 50 km w 18 godzin, a rowerzyści na tym samym dystansie notują średnią prędkość 7-8 km/h (wielu w to nie wierzyło, wielu się o tym przekonało... niektórych do dziś nie udało się odnaleźć). A kto przeżył wizytę w kondominium Jaszczuro-Muflonowym w Masywie Śnieżnika ten wie czym jest Lodowe Piekło (nigdy nie lekceważyłem sobie potęgi Gór, ale wtedy Sudety pokazały nam jak wielką siłą rażenia dysponują. Wiedz że naprawdę mocno wieje, gdy sople rosną poziomo... na tobie).

W Górach, które (ponoć) nie istnieją...
Ostatni, czwarty z tegorocznych Jaszczurów zabiera nas aż na ukraińskie pograniczne, głęboko na kresy wschodnie, z bazą w Ropieńce. Dzień przed rajdem Malo napisał: "Nie dzwonić, nie pisać bo tu nie ma zasięgu. Aby to napisać musialem przejść w bród przez rzekę i wyjść na górę". No to zapowiada się srogo...
Nie dziwi nas to jednak bo trochę znamy te tereny. Zarówno z 36-godzinnej poniewierki na Team360 w Przemyślu (niezapomniana przeprawa linowa przez San oraz Piekielne BnO w Heluszu) oraz z wypraw własnych:

a) "Wasza Wysokość, Panie Marszałku! Meldujemy rozbicie grupy Laworty"
b) Słonny smak potu... błota
kiedy to przemierzaliśmy właśnie Pasmo Gór Słonnych, zdobyliśmy Wielkiego Króla (732m), Kamienną Lawortę (769m), Pasmo Żukowa oraz Jaworniki (908m). Taaa...Jaworniki. To jeden z dwóch (obok Trohańca) szczytów typowanych jako najwyższy szczyt Gór Sanocko-Turczańskich.
Jakich?
Ktoś zapyta. No właśnie, większość geografów wyróżnia w naszym kraju 28 grup górskich: od Gór Izerskich na zachodzie po Bieszczady na wschodniej granicy. Są jednak głosy, że powinno tych grup być 29, właśnie ze względu na Góry Sanocko-Turczańskie, leżące po polskiej i ukraińskiej stronie granicy. Ze względu na brak jednoznacznego wyznaczenia granic tych gór, za najwyższy szczyt uważa się Jaworniki lub Trohaniec, zwany przeze mnie żartobliwie TROHNIEC.
(Fajne słowa powstają jak wyrzucacie z normalnych słów samogłoski: MIŚK (misiek) albo zmieniacie ich rodzaj: Sarenek, salamander, faktur... - tak wiem, powiecie upośledzone, ale powiedzcie to Słowakom i Czechom: Vrch, Smrk :D :D)
Wracając do tematu, jak ktoś byłby zainteresowany tematem tych gór to odsyłam do "Gazety Górskiej", numer: wiosna 2019, gdzie popełniłem artykuł o "Górach, których ponoć nie ma"...

Kiedy zatem Malo podał, że "Jaszczur - Ogniste Pograniczne" będzie rozgrywany właśnie w Górach Sanocko-Turczańskich, od razu przypomniałem sobie naszą nierówną walkę z błotem na Jawornikach... oraz stary, zaniedbany szlak konny, który nagle zniknął w wielkim wąwozie i z którego naprawdę ciężko było się wydostać.
Powiem Wam, że jak na Góry, których nie ma, to potrafią one nieźle sponiewierać.
Ech, coś co nie istnieje... to kojarzy mi się tylko z jednym. Pamiętacie klasykę polskiego komiksu "Throgal"? Pamiętacie epizod "Gwiezdne dziecko"? Zadanie, które wyznaczył podstępny Wąż Nidhogg Królowi Krasnoludów w zamian za zwrócenia Mu imienia było dostarczenie "metalu, który nie istniał". Krasnoludy miały na to 1000 lat...

My będziemy mieć 16 godzin, na odnalezienie lampionów rozwieszonych, nie przez Węża, ale przez jeszcze bardziej straszliwego Jaszczura. Kto wie, jak wymagająca jest nawigacja na Jaszczurze, ten jest świadom, że znalezienie "metalu, który nie istniał" byłoby prostszym zadaniem...
Ruszamy jednak o 5:00 rano z Krakowa w kierunku, Gór których (ponoć) nie ma.
Tym razem dołączy do nas, znany Wam z wielu poprzednich relacji, Iron Man, a dla którego będzie to pierwszy Jaszczur w jego rajdowej karierze. Dla nas to 12-sta edycja tej imprezy. To już kilka dobrych lat, ale i tak ubolewam że nie udaje nam się być zawsze na wszystkich Jaszczurach. No, ale życie...
Gdy mkniemy autostradą przez niesamowicie ciemną noc, rozmawiamy o poprzednich edycjach imprezy oraz zastanawiamy się czy znowu trafimy na audiencję u Jego Wysokości Wielkiego Króla... tzn. mówię do siebie, bo Szkodnik śpi strudzony trudami minionego tygodnia. Łapie cenne chwile tak deficytowego towaru jakim jest sen, a ja cisnę na wschód... przez ciemność i deszcz. Mrok i potop z nieba... to nas dzisiaj czeka, no ale czego spodziewać się po Górach, których (ponoć) nie ma
Nazwa dzisiejszej wyprawy kojarzy mi się także z klasyką polskiego kina i serialem "Pogranicze w ogniu"... mimo, że to nie ta granica, ale jednak :)


A jaka jest wasza ulubiona całka?
Około 9:00 docieramy do małej szkoły w Ropieńce, która jest bazą dzisiejszego Jaszczura. W bazie sporo znajomych twarzy - to Ci nieliczni, którzy tak jak my darzą Jaszczura ślepą masochistyczną miłością, zaprzeczając zjawisku zwanemu "syndrom sztokholmski".
Malo prowadzi odprawę. Okazuje się że wyruszamy w tereny nam jednak nie znane - jesteśmy spory kawałek od Pasma Kamiennej Laworty, Wielkiego Króla czy Jaworników, a do tego trasa wyrzuci nas jeszcze dalej bo (w dużej mierze) na północ.
Mapa jak zawsze jaszczurowa, chociaż lepszym stwierdzeniem jest słowo "zabytkowa" - nie mam pojęcia ile ma lat, ale będzie to liczone w dziesiątkach. Do tego jest ona, jak zawsze, pocięta na odcinki lidarowe (laserowy skan terenu), a także na wycinki hipsometryczne (wysokościowe). Musimy to sobie samodzielnie złożyć w jakaś mniej lub bardziej logiczną całość.
Czekając na naszą minutę startową przechadzam się po szkole i w jednej z klas znajduję pustą tablicę. Biorę więc kredę i piszę na niej:

Najpiękniejszy wzór matematyki:

Czemu najpiękniejszy? Bo łączy ze sobą liczbę e, liczbę PI, liczbę "i" (pierwiastek z minus 1, jak ktoś nie zna) w jednym wzorze. Gdyby ktoś nie wierzył, że to naprawdę równa się "minus jeden", to zapraszam na TEN FILM - uwielbiam tego gościa! Tłumaczy On matematykę jak dzieciom, nie potrzeba znać zawiłych definicji aby zrozumieć.
Drugą rzeczą jaką napiszę na tablicy to moja ulubiona całka.

Czemu akurat ta jest moją ulubioną? Bo są tam fajne funkcje takie jak logarytm naturalny oraz arcus tangens. Do tego trzeba ją rozwalać najpierw przez podstawienie a potem przez części (zakładając, że nie znacie całki bezpośredniej z logarytmu naturalnego) czyli łączy dwa sposoby rozwiązywania. A jaka jest wasza ulubiona całka?
Tylko nie mówcie mi, że nie macie takiej! Jak można nie mieć swojej ulubionej całki?
Nie uwierzę, że nie macie. Zrozumiem, że możecie nie chcieć się nią z kimś podzielić, bo to trochę intymne jednak jest, ale że nie macie to nie uwierzę.
Z innych rzeczy, chwile później ruszamy już w trasę...

Jednak nie całki, a procenty i hektolitry...
Na początek wybieramy kierunek północno wschodni, tak aby robić lidary za dnia (i tak będą trudne), a punkty opisowe i te klasyczne "w planie mapy" po nocy. Dopasowywanie skanu terenu do okolicy czy też nawigacja tylko po wysokościach elementów na danym obszarze, gdy wokół jest ciemno to sport ekstremalny. Oczywiście nie unikniemy tego dzisiaj, ale lepiej większość tych trudniejszych punktów zrobić za dnia - stąd kierunek północ.
Zaczynamy jednak od procentów - podjazd 12%, tak na rozgrzewkę... jesteśmy na obrzeżach Góra Sanocko-Turczańskich, więc trochę pagórów dzisiaj do zrobienia też będzie. Na granicy lasu odbijamy z utwardzonej drogi i wjeżdżamy w teren. Po ostatnich deszczach, lasy po prostu płyną... na ścieżkach jedno błoto. Do tego według prognoz, ma nam zacząć padać za jakąś godzinę i... nie skończyć do rana. Zapowiada się zatem, że dziś zmokniemy...
... i powiem Wam, że było zgodnie z prognozami. Zaraz po pierwszym punkcie jak zaczęło padać to nie skończyło do rana. Cały dzień i połowę nocy w deszczu.
Jak to mawiał dowódca mojego plutonu, kiedy robiłem kurs podoficerski w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie: "pogoda taktyczna - łatwo się okopać"
Deszcz deszczem, ale jest październik i jest zimno: koło południa 7-8 stopni, a wieczorem i w nocy będzie to około 4. Kiedy jesteście totalnie przemoczeni, to robi się naprawdę zimno. Niby mamy wodoodporny sprzęt, ale nic nie wytrzyma 16 godzin ciągłego deszczu, chyba że jest to zadaszenie... choć też nie zawsze. Na dach nad głową nie możemy jednak dziś liczyć, więc będziemy cisnąć przez deszcze, ulewę, mżawkę, potop z nieba przez cały dzień. Nie wiem ile hektolitrów wody na nas spadło, ale dawno nam tak nie dolało. Ostatnim razem to chyba na Liszkorze w kwietniu, acz tam przynajmniej przez kilka pierwszych punktów kontrolnych nam nie padało. Tutaj zaczęło dosłownie 10 minut po zdobyciu pierwszego.




Góry, których (ponoć) nie ma, mają drogi, których (naprawdę) nie ma
Z pierwszego punktu na sporej polanie (nr 16) staramy się przebić do 15-tki. Według mapy trzeba zjechać ze wzgórza jedną z dwóch dróg. Obu w terenie nie będzie...
To znaczy niby coś na kształt drogi jest i to nawet tam, gdzie ma to być według mapy, ale po kilkudziesięciu metrach ścieżka zaniknie i będziemy musieli przedzierać się na dziko... czyli Jaszczurowy klasyk.


No i wspomniany już deszcz. Właśnie wtedy się zacznie. Próbujemy przedrzeć się przez las, ale to wcale nie jest proste bo robi się gęsto i są wiatrołomy... kto się z rowerem kiedyś przeprawiał przez takie przeszkody, ten wie że to czasem wcale nie jest takie proste, jak dziesiątki gałęzi próbują Was zatrzymać.
Schodząc w dół przez gęstwinę zaliczam glebę na śliskim błocie... ale nie taką normalną, taką pokazową. Artystyczną, dystyngowaną. Idę w dół i nagle czuję że prawa noga zaczyna mi zjeżdżać po błocie i za nic nie mogę złapać na niej oparcia. Przenoszę zatem ciężar ciała na lewą nogę, ale wtedy ona zaczyna także jechać w drugą stronę... po prostu nogi mi się rozjeżdżają jak galeriance na widok sponsora w garniturze. Jako, że sprowadzałem rower, trzymając go za kierownicę, to postanawiam - nim nogi mi się do końca rozjadą - oprzeć się na nim, złapać punkt podparcia aby zatrzymać poślizg. Jak tylko przykładam siłę do kierownicy oba koła mojej maszyny zaczynają jechać na błocie w bok... cudownie teraz każda kończyna rozjeżdża mi się w inną stronę. Pozostaje rzec tylko nieśmiertelne "K***a" i glebnąć ryjem w błoto.
Tak też czynię... pomału, niemal z gracją, rozjeżdżam się do końca i ... plask. Aż mlasło...


W końcu udaje nam się dotrzeć do jakieś (nawet dobrej) drogi, z której powinniśmy odbić po 15-tkę. Odbicia jednak nie ma. Jest ściana lasu i nawet ślad po dawnej ścieżce.


Postanawiamy namierzyć się od wąwozu, który przecina naszą drogę. Targamy zatem wzdłuż wąwozu, a że jest zarośnięty to raz idziemy jego dołem, a raz brzegiem (dołem, kiedy zbocza pokryte są gęstwiną "choinek"). Gdy docieramy do końca jaru, powinniśmy trafić na ścieżkę która zaprowadzi nas na 15-tke od drugiej strony. Ścieżki brak... jest stare i zniszczone ogrodzenie młodnika. Próbujemy poruszać się wzdłuż niego, ale jest ciężko bo znowu wiatrołomy, pokrzywy po szyję (aua..) i ogólnie gęsto. Finalnie namierzamy lampion, ale wyprawa po niego i powrót będzie kosztować nas sporo czasu. Od podbicia pierwszego punktu minęło 1,5 godziny... czyli jesteśmy w trasie już ponad 2 godziny a mamy całe dwa punkty i niecałe 5 km na liczniku. Typowe dla Jaszczura, acz to zawsze strasznie frustrujące, bo wywołuje dysonans poznawczy. Na innych rajdach czasem wchodzą 2-3 punkty na godzinę, tu "przejechanie" od 16 do 15-tki zajęło półtorej godziny.


"To polana w groźnym barszczu schowana..." (1*)
Ruszamy dalej i chwilę później wjeżdżamy na tereny starego PGR. A cóżże innego możemy tam znaleźć jak nie znienawidzony przeze mnie Barszcz Sosnowskiego, Przy okazji relacji z Silesia Race pisałem Wam, że jak uwielbiam niebezpieczne rośliny a POISON GARDEN to najwspanialszy ogród na świecie, to tego k****stwa po prostu nienawidzę. A tutaj obrodziło... niektóre z okazów są sporo wyższe od nas. Jest ich też tutaj od groma.
Muszę jednak przyznać, że ilość tego świństwa jak i jego rozmiary naprawdę robią niesamowite, acz złowieszcze wrażenie. Dobrze, że draństwo już nie kwitnie, ale wiem, że tylko udaje martwe... nie dajcie się zwieść, odrośnie. Zawsze odrasta... Tu pomogłyby tylko egzorcyzmy i napalm. Z naciskiem na NAPALM.
Przedzieramy się niemal przez barszczową dżunglę. Nie dziwię się, że Malo dał tu punkt kontrolny. Gdybym to ja robił trasę, to sam dałbym tu takowy aby pokazać ludziom ogrom inwazji tego syfu... zwłaszcza, że teraz - w październiku - można tędy bezpiecznie przejść. Takie punkty kontrolne pamięta się latami...



Zostawiamy barszcze i ruszamy dalej. Przed nami kilka lidarów, czyli wąwozy i chaszczownie. Deszcz napiera jak Ruscy na Berlin w 45-tym... jesteśmy przemoczeni, ale nie wygląda jakby go to obchodziło. Nawet jak robimy popas, to nie na długo bo zatrzymanie się na dłużej niż chwilę owocuje tym, że zaczyna nam się robić nie najlepiej pod kątem termicznym (czytaj k****wsko zimno). A będzie tylko gorzej, gdy zapadnie noc. Na razie jednak jeszcze jest jasno, choć błękitu nieba próżno szukać na nieboskłonie. Kilka zdjęć dla Was z tej części rajdu.




Jak to na Jaszczurze, kolejne punkty kontrolne nie wchodzą nam zbyt szybko i to mimo całkiem niezłej nawigacji. Krzaki potrafią skutecznie spowolnić... wąwozy także. Nawet jeśli punkt jest zlokalizowany w okolicach mostku na całkiem niezłej drodze, to dostać się do niego to kilka minut walki z gęstwiną, a kiedy trafiają się potencjalne przeloty między lampionami, to oczywiście musi być ostro od górę...
Walczymy jednak z ulewą i terenem na tyle ile jesteśmy w stanie. O tej porze dnia jesteśmy już totalnie przemoczeni, bo to już kilka dobrych godzin w strugach deszczu. Zaczynamy szacować także, że nie uda nam się zrobić całej trasy, więc postanawiamy odpuścić na tym etapie jeden, bardzo leśny punkt. Ech…. Trasa szacowana na 50 km (nigdy taka nie jest…), ale na Jaszczurze tylko dwa razy udało nam się zrobić komplet – na płaskich edycjach „Graniczna Woda” w Puszczy Augustowskiej oraz „Kresowe bagna” w Poleskim Parku Narodowym. Jak się zaczynają pagóry to następuje jak u Kasprowicza „koniec snów o potędze”…


Ciężko spotkać Ryśka w lesie, a jednak się udało :D



"Celnicy na granicy, podadzą rękę nam, celników na granicy ja bardzo dobrze znam... " (2*)

Ciśniemy mocno pod górę. Jesteśmy już naprawdę niedaleko granicy ukraińskiej (a więc i granicy EU) i cały czas się do niej zbliżamy. Gdy zatrzymujemy się na mały postój, pod rozłożystym drzewem, tak aby nas choć trochę osłoniło to od deszczu dopada nas Straż Graniczna. Napisałbym, że dostaliśmy reflektorami po oczach (tak dla większego dramatyzmu opowieści), ale tak leje że te światła to są w sumie ledwo widoczne. Strażnicy są jednak bardzo mili, acz wypytują nas dość szczegółowo o nasze zamiary.
Nie wiemy do końca czy przyznawać się, że jesteśmy z rajdu, bo Malo mówił że nie zdołał poinformować Straży Granicznej o przebiegu imprezy, acz kiedy pytają nas „czy my także z tego biegu…” to domyślamy się, że i tak wiedzą wszystko.
Potwierdzamy zatem, że jesteśmy uczestnikami rajdu i obiecujemy (na tyle ile się da) nie szwendać przy granicy
Ten Jaszczur i tak nie zabiera nas tak blisko jak niegdyś "Jaszczur - Zaklęty Monastyr" gdzie w środku jakieś nieprzebieżnego lasu chodziliśmy niemal po słupkach PL - UKR. No, ale tego Im przecież nie powiemy. Obiecujemy być grzeczni...



"A myśliwemu co mnie dojrzał już się śmieją oczy..." (3*)
Pora na kolejne spotkanie. Przed chwilą była Straż Graniczna to teraz pola na myśliwych. Są lekko zaskoczeni naszą obecnością tutaj. Za moment, dosłownie za kilka minut zapadnie zmrok, deszcz wali nieprzerwanie właściwie od rana, a tu trójka rowerzystów łazi po krzakach. Basia tłumaczy Im trochę co my w zasadzie robimy, ale nadal nie mogą pojąć jak tak można w taką pogodę.
Chwilę później, jadą dalej swoim 4x4 i instalują się na pobliskiej ambonie. Kiedy będziemy tamtędy przechodzić zastanawiam się mierzą do nas z broni... ot tak dla sportu. Ja bym mierzył - Szkodnik pewnie też by mierzył bo całkiem nieźle strzela. Ciekawe czy byłby to Szkodnik "2 sekundy" albo Szkodnik - Kukuszka (wyjaśnienie w przypisach!):)
Wracając do myśliwych, mam wprawdzie nóż w plecaku jakby co, ale przychodzenie z nożem na strzelaninę to słaby pomysł.
Udaje nam się przejść obok nich bez kuli w plecach, więc ten dzień nie jest do końca taki zły - mimo że pada.
Trzeba doceniać te drobne uśmiechy losu... np. że się nie dostało postrzału.


Na granicy... błędu

Chcemy teraz zjechać na Liskowate. Droga, którą minęliśmy myśliwych nie skręca jednak tak jak byśmy chcieli (mimo, że z mapy wynika że powinna). Postanawiamy zatem skorygować kierunek na pierwszym odbiciu w prawo, ale takowych także nie ma. Mapa mówi, że powinny być 3 takie odbicia, ale nie ma ani jednego. Idziemy zatem "główną" drogą leśną, ale coś jest bardzo nie tak... zaczyna ona bowiem kierować nas coraz bardziej na północny-zachód. Kompas jest bezlitosny, a to znaczy że za moment znajdziemy się na granicy PL- UKR. Jest już ciemno i to naprawdę ciemno. Deszcz nie ustaje, niebo zasnute chmurami, więc noc jest czarna jak smoła. Mrok i ciemność... a my jesteśmy parędziesiąt METRÓW od granicy EU.
Ech... a obiecywaliśmy Straży, że nie będziemy zbliżać się do słupków. Cudownie...
Najgorzej, że nie za bardzo jest jak zmienić ten kierunek. Dobrze że się zorientowaliśmy, bo taki błąd w nawigacji (nie zauważenie że droga zmieniła kierunek) mógł nas wpakować w nieliche kłopoty. 
Znowu czeka nas radykalne rozwiązanie - na dziko na południe. Przedzieramy się wiatrołomami, ale docieramy do jakiegoś starego traktu, który wyprowadza nas już w dobrym kierunku. Do tego jest tu mocno w dół, więc dzida na Liskowate :) 




Hipotermia w Królestwie Kiwonów (Koników)
Gdy docieramy pod cerkiew w Liskowatem (mamy tam jedno z jaszczurowych zadań), to dotyka nas kryzys. Jesteśmy przemoczeni, tak strasznie przemoczeni... jest zimno, bardzo zimno, a woda z nieba ani myśli przestać napierać. Telepie nas z zimna... wyciągam moje ratunkowe rękawiczki CLASS 1. Przeklinam w duchu, że nie wziąłem ze sobą ratunkowych CLASS 2 - coś jak narciarskie ale lepsze, no ale przecież nie ma jeszcze zimy. CLASS 2 jest na temperaturę -20... Zapomniałem jednak, że jak leje nieprzerwanie 16 godzin i jesteś całkowicie przemoczony, to temperatura 4-5 stopni to zło. Nie czuję palców, ręce mam zgrabiałe i straszliwie bolę przy każdym ruchu... CLASS 1 to grube polarowe. Tak, przemokną... ale da się je włożyć jako trzecie (dwie pary innych mieszczą się pod nimi). Wszystkie mokre, ale to jednak 3 warstwy. W jakimś stopniu to pomaga - ręce nie bolą już kur***wsko, po prostu bolą...  dobrze nie jest, ale jest jednak trochę lepiej. 
Przed nami południowa część mapy - jesteśmy już na kierunku "na bazę", ale jeszcze kilka punktów przed nami jeszcze. Tako rzecze Szkodnik... trochę dzwoni zębami, ale tako rzecze. Ja jak nie mam czucia w rękach, to słabo myślę o lampionach. W sumie to i tak nie mamy zbyt dużego wyboru, bo jesteśmy spory kawałek drogi od bazy i nie da się obecnie skrócić trasy.
Ruszamy zatem przez mrok do Królestwa Kiwonów bo wjeżdżamy na roponośne obszary. Koników (kiwonów) będzie tutaj naprawdę dużo - jedno z naszych zadań to policzyć częstotliwość pracy jednej (konkretnej - to w końcu rajd na orientację) z takich maszyn. 


Od bazy oddziela nas cały górski grzbiet... z każdą chwilą robi nam się jednak coraz zimniej. Nawet pchanie pod górę stromym zboczem nie jest w stanie mnie zagrzać. Jest słabo... a deszcz i dreszcze napierają nieprzerwanie.
Mam jeszcze jedną suchą warstwę w plecaku, ale jest mi tak zimno, że nie wyobrażam sobie zdjęcia teraz tak przemoczonej kurtki. Co więcej aby ręce przeszły przez rękawy musiałbym zdjąć rękawice (mam na rękach 3 pary...). Nie wyobrażam sobie ich zdjęcia i potem założenia ich z powrotem. Nie mam czucia w palcach... zdjąć zdejmę, ale to będzie kaplica. Włożenie 3 par rękawic na siebie, kiedy są suche a wasze ręce sprawne wymaga trochę gimnastyki samo w sobie... teraz nie ma takiej opcji.
Andrzej też nie jest w dużo lepszym stanie. Szkodnik jakoś tam się trzyma, ale też Mu zimno... jesteśmy niemal 16 godzin na deszczu, a jest 4 stopnie. Walczymy już chyba tylko siłą woli i wyhaczamy 3 kolejne punkty kontrolne. Myślę sobie, że na Śnieżniku 2 lata temu było gorzej (bo było), ale tam w schronisku przebraliśmy się w suche ciuchy z plecaka po sponiewieraniu. Przemokły one ekspresem, ale jednak pół godziny w schronisku pozwoliło nam się jakoś trochę zagrzać. Tutaj jesteśmy cały czas na zewnątrz i nie ma opcji aby gdzieś się schować. Jaszczur to zawsze kuźnia charakteru... jesteśmy sponiewierani i to konkretnie, a jednak kolejne wąwozy i strome podejścia padają naszym łupem. Nawet punkt po który trzeba wspiąć się po drzewie... serio. Zdjęcia nie mam, bo była noc, napierał deszcz i mimo cyknięcia fotki nic na niej nie wyszło... życie. Życie i to w ciężkiej hipotermii...



"I umieć nie spaść, kiedy piersi pęd rozpiera, a spadłszy szepnąć jeszcze..." (5*)
K***A!!  Aua...to bolało. Ca za gleba... chwilę zbieram się z ziemi, bo spadłem jak upośledzony kot... na wszystkie 4, ale nie łapy. Spadłem na 4 stawy. Łokieć, łokieć, kolano, kolano - zacne combo niczym Noob Saibotem w Mortal Kombat Trilogy.
Oba kolana i oba łokcie o ziemię. Gleba jak nigdy, ale to wina hipotermii. Zgrabiałe palce, mało sprawne z bólu dłonie... wjechałem w dziurę, taką którą normalnie bym nie zauważył, bo amor by wybrał... no ale amor zapchany jest tak błotem, że wszedł prawie cały i wyjść z powrotem to już nie chce. Szarpnęło mi kołem i nie dałem rady takimi rękami utrzymać kierownicy. Rzuciło mną o glebę... i to prawie na ostatniej prostej do bazy. Mimo potężnej gleby jakoś dotaczam się do bazy. Andrzej też ma już dość... tylko Szkodnik jest zdania, że Mu się drużyna posypała, a można było jeszcze ze dwa punkty zrobić. Kochany Szkodnik... już wiem czemu nie umarłem dzisiaj z zimna. Żona mi zabroniła...
Nie będzie dziś dla Was nawet zdjęcia kary jaszczurowej, a jak pewnie pamiętacie robimy jej zdjęcie zawsze... no ale tym razem to spłynęła cała. W bazie musieliśmy odszyfrowywać Malo co na niej kiedyś było, bo ją totalnie zalało (mimo że cały czas jeździła w worku i wyciągana była tylko czasem do wpisywania kodów z lampionów... i tak szlag ją trafił).

CAŁKIEM DOBRZE !!!
W bazie kiedy przebierzemy się w suche ciuchy i zjemy coś ciepłego, zrobi nam się trochę lepiej. Masakra warunki dziś był... naprawdę nam dowaliło deszczem i zimnem. No, ale kolejny Jaszczur zrobiony i to w nieznanym nam terenie. To cieszy!
W bazie dostrzegam także, że ktoś rozwiązał zostawioną przeze mną całkę. I to rozwiązał ją dobrze, poprawnie wykonując podstawienie i przekształcenie dx względem dt. Mam swój typ kto to mógł być. Mam swój typ, ale nie powiem...
No ale z drugiej strony, na jakim innym rajdzie ktoś by w ogóle zwrócił uwagę na tą tablicę, a co dopiero rozwiązał taką całkę.
Takie rzeczy tylko na Jaszczurze... i za to też kochamy Jaszczury. Nawet mimo tego, że znowu nas mocno przetyrał...
Pamiętajcie" co Was nie zabije to... Was okaleczy, ale także może i czegoś nauczy :)
Droga do domu zajmuje nam długo... Do bazy zjechaliśmy po północy. Potem kilka chwil na zjedzenia i ogarnięcie się. Wyjazd do Krakowa było po 2-giej w nocy, ale jako że jesteśmy wykończeniu, to śpimy po drodze w aucie... około 3 godzin.
Nim zatem dotachamy się z Przemyśla do Krakowa to robi się 11:00.
Idziemy spać niemal natychmiast... i znowu z niedzieli nic nie ma pamiętam.
Masakra, nie pijemy, a dni nam giną jak w jakimś alkoholowym transie.


CYTATY:
1) Parafraza piosenki Manam "Kocham Cię kochanie moje"
2) Piosenka tytułowa z filmu "Yuma"
3) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Obława"
4) FIlmy wojenne o snajperach:
- jeden to "Bitwa o Sevastopol" czyli fabularyzowana historia dość kontrowersyjnej postaci 
- drugi to "Frontline" - bardzo dobry film wojenny o wojnie w Korei (jest tam snajper zwany "2 sekundy")
Jak już jesteśmy w temacie wojny w Korei to KONIECZNIE OGLĄDNĄĆ "BRATERSTWO BRONI" - według mnie to jeden z najlepszych filmów wojennych EVER!!! Link prowadzi do filmu online.
5) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Z XVI-wiecznym portretem trumiennym"  


Kategoria Rajd, SFA

Silesia Race - jesień 2019

  • DST 120.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 września 2019 | dodano: 29.09.2019

Jesienna Silesia Race… rarytas! Kolejny górski rajd w tym roku, co nas niesamowicie cieszy bo zawsze mamy tak że „gór mi mało i trzeba mi więcej, aby przetrwać od zimy do zimy” (1*). Czemu jednak to Silesia jest dla nas „prawdziwym rarytasikiem”?
Wynika to z faktu, że ostatnio na jesiennej edycji byliśmy w Tworogu czyli lata temu bo w… 2015 roku. Na zimowych edycjach w lutym jesteśmy zawsze, ale termin jesiennych imprez zawsze koliduje nam z początkiem sezonu zawodów szermierczych i nigdy nie było pola manewru. Nawet nasza obecność w Tworogu wynikła z jednorazowej dezercji z wyprawy do Trójmiasta… co się jednak trochę nie godzi...
Jak zatem udało się nam w tym roku to wszystko pogodzić? Przekonajcie się sami...
Tutaj drobna uwaga. Jak komuś nie paszą moje obszerne dygresje (które są solą tej ziemi), to proszę wykonać instrukcję JUMP do kolejnych akapitów. Tam gdzie zaczynają pojawiać się zdjęcia, tam zaczyna się "czysta" relacja z imprezy. Wszystkich innych, którym offtop nie przeszkadza, a może nawet go lubią, zapraszam na opowieść o dyplomacji i dezercji :) 

"Czy Paryż płonie?" czyli D jak Dyplomacja…
To jedno z najbardziej znanych pytań, jakie kiedykolwiek zostało zadane podczas II wojny światowej.
Zaraz Wam wyjaśnię o co chodzi, ale najpierw słowo wprowadzenia.
Jak wspomniałem, nasze pierwsze zawody szermierze w danym roku, zawsze wypadały w weekend koło 20 września. Silesia również, więc sytuacja była patowa. Niemniej tym razem, z kilku względów, nasze zawody czyli Puchar Torunia miały odbyć się 28-29 września. Idealnie bo oznaczało to, że nie zbiegną się z Silesią Race i uda nam się być na obu imprezach. Byliśmy zachwyceni takim obrotem sprawy… do czasu.
Pamiętam jak dziś pewną rozmowę w środku nocy… gdzieś nad brzegiem Zalewu (które) Chechło (śmiechem)...
Było to na imprezie, która nosiła miano Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych. Obok nas międzynarodowe ekipy, korzystające z przepaku i my – ostatni na trasie krótkiej, którzy w końcu tu dotarliśmy. Komendant SAS’u Marcin F. (nie podaje się nazwisk oficerów operacyjnych) był w obsłudze tego punktu (przepaku) i już „martwić się zaczyna, coś nie widać sk***…” (2*) ARAMISÓW… nawet próbował do nas dzwonić czy żyjemy i czy nie zaginęliśmy gdzieś po drodze. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Dzwoniłem do Was. Dlaczego macie wyłączone telefony?
- Bo taki jest wymóg regulaminu! Komisyjnie nam je wyłączono!
- No tak… martwiłem się o Was. Wszystkie ekipy już DAWNO tutaj były
- Wiemy, że już były… dzięki za troskę, Marcin.
- Naprawdę się martwiłem. Nie wiedziałem czy dacie radę tu dotrzeć
- Dzięki za wiarę…
(dłuższa chwila ciszy)
- … ale mamy też dobrą wiadomość. Będziemy w tym roku na Silesia Race bo nam nie pokrywa się z zawodami szermierczymi
- Super. To widzimy się 28 września
- Jak to 28 września? Przecież zawsze Silesia było koło 20-stego września.
- Tak, ale w tym roku przeniosłem rajd o tydzień, bo jest festiwal biegowy w Lądku-Zdroju tydzień wcześniej i nie chciałem się pokryć.


GRRRRRR… no co za dramat! Tu poleciała naprawdę soczysta wiązanka, z której jeśli wycięlibyście słowa powszechnie uważane za wulgarne, to z wielokrotnie złożonego zdania, otrzymalibyście frazę wyrażającą zniechęcenie: „ECH”.
A już tak bardzo nastawiliśmy się na tą edycję  (górską!) Silesii…
Nie mogąc pogodzić się z zaistniałą sytuacją postanawiamy działać. Aby cokolwiek ugrać musimy wspiąć się na wyżyny naszej dyplomacji, jak niegdyś sam Raoul’a Nordling’a. Parę słów offtopu o powyższej postaci i tytułu tego rozdziału, abyście wiedzieli o co chodzi i jak wygląda twarda dyplomacja:

Gdy wojska alianckie stały na przedpolach Paryża w 1944 roku, Hitler wydał rozkaz Komendantowi Paryża (Generał Dietrich von Choltitz) zrównania miasta z ziemią. Jeśli Wehrmacht miał się wycofać, to wojskom sprzymierzonych miasto miało być oddane jako gruzowisko.  Wiedząc o niemieckiej polityce spalonej ziemi, szwedzki dyplomata Raoul Nordling odwiedził osobiście komendanta miasta aby negocjować los Paryża i warunki wyjścia wojsk Osi ze stolicy Francji…
To słynne pytanie „Czy Paryż płonie?” zostało zadane w rozmowie telefonicznej przez samego Adolfa Hitlera, gdy dzwonił on do von Choltitz’a celem upewnienia się czy wykonał wydany rozkaz. Generał za niewykonanie rozkazu zniszczenia miasta został skazany in absentia na karę śmierci.
Jak było naprawdę? Czyją zasługą jest ocalenie stolicy Francji? Ciężko powiedzieć – wiadomo tylko, że rozmowa między dyplomatą a komendantem miasta rzeczywiście się odbyła. To wiemy na pewno.
Francuzi utrzymują że Rzesza nie miała zasobów (sprzętowych i ludzkich) do wykonania tego rozkazu. Generał von Choltizt do końca życia utrzymywał, że to właśnie jego sprzeciwienie się rozkazowi uratowało Paryż, ale siłą rzeczy zarzuca się Mu wybielanie własnej postaci. Poza tym szala zwycięstwa przechylała się już na korzyść Sprzymierzonych, więc wielu nazistowskich prominentów zaczynało już bardziej myśleć o sobie i konsekwencji swoich dzialań niż o Rzeszy…  Z drugiej strony wiemy jak wyglądała Warszawa czy Budapeszt, gdzie rozkazy wykonywane były do samego końca. Z trzeciej strony Nordling został odznaczony jednym z najwyższych francuskich odznaczeniem wojskowym Cruix de Guerre… Zostawiam Wam to do oceny, ale pamiętajcie że dyplomacja to zawsze gra kłamstw. Po prostu dym i lustra.
Warto jednak zobaczyć fabularyzowaną wersję powyższych wydarzeń w filmie z 2014 roku: „DYPLOMACJA”.

(film dostępny on-line TUTAJ)

Wracając do relacji, bo się przydługi offtop zrobił. Musimy być jak Nordling… musimy załatwić niemożliwe.
Tak bardzo nastawiliśmy się, że w tym roku pojedziemy na Silesię, że musimy to wynegocjować.
Uderzamy w kilku miejscach naraz. Do Maćka czy da się zawody w Toruniu zorganizować tydzień wcześniej i tworzymy ruch oporu do daty 28 września, podżegając do buntu „ej.. zawsze przecież było koło 20-stego!”
Trochę żartuję oczywiście z tym ruchem oporu, ale uwierzcie na słowo… nie było łatwo. Po długich wielostronnych negocjacjach, okazuje się że Puchar Torunia może się odbyć 21-22 września. Czyli udało się! Zaliczymy w tym roku obie imprezy!

…i D jak  dezercja

Skoro jesteśmy już przy słowach na literkę „D”, to oprócz dyplomacji pokusiliśmy się także o dezercję.
Kiedy już okazało się, że możemy jechać na Silesię („Czy Węgierska Górka płonie?”) pokusiliśmy się o kolejne negocjacje – tym razem z Komendatem SAS’u. To nasz mały osobisty dramat – krótkie trasy na przygodówkach są dla nas za krótkie (chcemy WINCYJ), ale długie nas masakrują etapami pieszymi… dlatego negocjujemy trasę 24h, trasę PROFI, ale całą rowerem. Poza klasyfikacją i tak bylibyśmy ostatni bo to Adventure Race… a tak przynajmniej sobie porządnie pojeździmy.
Mało jest rajdów 24-rogodzinnych, więc trzeba korzystać!
Marcin wyraża zgodę!! Robimy zatem trasę PROFI rowerem!
W piątek o 20:30 odpalamy nasz SFA-Panzerkampfwagen i ruszamy do Węgierskiej Górki, nie wiedząc jeszcze co nas czeka na tegorocznej Silesii Race. A uwierzcie na słowo, tym razem Marcin przeszedł samego siebie.
Na odprawie, dzięki temu że lecimy poza klasyfikacją, dostajemy od razu wszystkie karty startowe i mapy. Mamy też pełną dowolność jeśli chodzi o kolejność punktów kontrolnych. Rewelacja. Na rajd przyjechała elita polskiego AR, więc postanawiamy że odpuścimy prolog - czyli punkty w okolicy bazy (z wyjątkiem dwóch, które już wiszą na okolicznych pagórach), aby nie przeszkadzać rajdowym ekipom, które jeszcze w pełni sił, po prostu przez nie przebiegną. Postanawiamy ruszyć od razu na etap rowerowy, a prolog robić jako epilog czy na końcu. Gdy pada hasło start - punktualnie o północy, zgodnie z oczekiwaniem, biegacze ruszają niemal sprintem, a my chwilę później znikamy w mroku, jadąc w inną stronę. I tak większość z Nich nas dogoni, bo są to ekipy o wiele silniejsze od nas.

Jedźmy no około, Boracze(j) będzie hardcore na wprost...
Na pierwszy ogień lecimy po punkty w Grupie Lipowskiego Wierchu i Romanki. Grupa Lipowskiego znana nam jest choćby z Jesiennego Beskidzkiego KoRNO ale na Górze Prusów (1010m) nas jeszcze nie było. Dziś nadrobimy te zaległości, bo tam ulokowany jest jeden z punktów kontrolnych. Patrząc jednak po poziomicach jakie otaczają Prusowa, stwierdzamy że nie będziemy atakować go od Węgierskiej Górki, ale nadłożymy drogi i to nawet dość sporo, ale wytyramy na niego od Schroniska na Hali Boraczej. Tamtędy da się wjechać. Nie jest to formalność bo to potężny i długi podjazd, ale da się go łyknąć. Ruszamy zatem w kierunku Żabnicy, a po drodze łapiemy punkt z prologu (skoro nam po drodze, to grzech nie wziąć) ulokowany na bunkrach w Węgierskiej Górce, czyli jest to punkt kontrolny o sporej sile ognia. YEAH !!!

Gdy czarny szlak odchodzi od drogi w prawo, zaczynamy mozolny podjazd na Halę Boraczą. To początek rajdu, więc na razie jesteśmy w pełni sił... ale i tak czuć w nogach łapane przewyższenia. Delikatna mżawka (które za kilka chwil ustanie) delikatnie stuka w nasze kaski, a my ciśniemy pod górę przez mrok. Gdy asfalt się kończy, przeskakujemy na niebieski szlak i ruszamy granią, aby dojechać na Prusów "od tyłu". Droga miejscami jest bardzo kamienista, jak to w Beskidach ale prawie wszędzie da się jechać. Otwierają się też niesamowite widoki i to mimo tego, że jest noc. Zdjęcie tego nie odda, ale jest pięknie, gdy tysiące światełek świeci w ciemnościach.
Chwilę później łapiemy punkt (tablica) na szczycie i kierujemy się po inny punkt prologu, gdzieś w lasach poniżej wierzchołka.


Zgodnie z oczekiwaniami wynikających z odczytania poziomic, z Prusowa ciężko jest nawet miejscami zjechać. Miejscami sprowadzamy rowery, bo nachylenie jest niesamowite. Ściana. Po prostu ściana. Nadchodzi jesień więc noce nie są już najcieplejsze, więc jak komuś zimno, to może dotknąć się moich rozgrzanych do białości tarcz hamulcowych. Nawigujemy się na punkt z prologu, a potem kierujemy z powrotem z powrotem do Żabnicy. W każdej sekundzie zjazdu dziękuję sobie w duchu, że wybraliśmy drogę na około. Pchać tutaj pod górę to była by rzeź. Potężna góra. 
Na dole przecinamy szosę i łapiemy czerwony szlak. Atakujemy kolejne pasmo - tym razem Abrahamów. Niby trochę niżej bo "tylko" 800m, ale bez pchania się nie obędzie. I znowu mrok, kamienie i stromizna... a my szukamy kapliczki zrobionej z rury PCV (taka lokalna osobliwość), a potem krzyża na Magurze (891m). 
Może jak się to opowiada, to brzmi prosto i przyjemnie, ale najpierw niebieski szlak, a teraz czerwony zabierają nam długie godziny.


Maskara, jeszcze nawet nie świta a my mamy już zrobionych 1000m przewyższenia.
Jest przed 5:00, trasę dopiero "liznęliśmy" a tu już taka suma podejść.
Z mapy i odprawy wiemy, że trasa zahacza także o Beskid Mały (obecnie jesteśmy w Żywieckim), więc zapowiada się dziś srogo.
Co by jednak nie mówić - kochamy góry i kochamy rajdy górskie. Potrafią ostro sponiewierać, ale i tak jest pięknie. Dzień i noc na szlaku (albo poza nim), to można kochać albo... leczyć. Kolejki na NFZ są jednak duże, a prywatnie to spore koszty, postanowiliśmy to zatem pokochać.



Kolej na śniadanie i... Proces (parzenia) Kawki :)
Gdy zjeżdżamy z grzbietu Abrahamowa, zaczyna już świtać. Zbieramy punkt kontrolny na 600-letni cisie, budząc przy tym całą wieś dookoła, bo jazgot okolicznych psów jest ogromny i zatrzymujemy się na bardzo ładnie odnowionej stacji kolejowej w Cięcinie.
Wypaśny, zadaszony peron to doskonałe miejsce na śniadanie. Wyciągamy z plecaka bułki, kabanosy, chałki, a zaspani ludzi którzy przychodzą na pociąg patrzą na nas lekko zdziwieni. Mina maszynisty, z pociągu który nadjeżdża kilka chwil później, też wyraża zaskoczenie. To nie jest miejsce, gdzie do wyboru macie 20 różnych linii i przewoźników. Wszyscy wsiadają, a my zostajemy rozłożeni ze śniadaniem na peronie, kompletnie ignorując odjeżdżający skład. 
Po śniadaniu kierujemy się w stronę Jeziora Żywieckiego. Ekipy AR mają tam zadanie kajakowe, ale my jadąc całą trasę na rowerze nie będziemy pływać. Podjedziemy sobie do punktów wzdłuż linii brzegowej. Zarwaliśmy noc, więc nas trochę muli ale nie jest to jeszcze znienawidzony sleepmonster. Niemniej jak na naszej drodze pojawia się stacja benzynowa, to Szkodnik nie omieszka pochwycić poranną kawę. Mamy zatem poranny proces parzenia kawki i delektowania się nią w promieniach wschodzącego słońca. 
Zapowiada się piękny pogodowo dzień... i nie wiemy jeszcze, że już niedługo trafimy do piekła. Te 1000m przewyższenia nocą to dopiero przedsmak tego co przyniosą nam kolejne części rajdu. Na razie jednak sielanka o poranku. 


Podsiębierna - zasięrzutna?
Na Jeziorem Żywieckim ulokowane są dwa punkty kontrolne. Jeden to lampion, a drugi to zadanie: zrobić zdjęcie żółtej koparki, porzuconej gdzieś na brzegu. Czy na pewno takiej porzuconej, to się niedługo okaże...
Marcin wprawdzie pokazywał zdjęcie koparki na odprawie, ale cholera nie zwróciliśmy uwagi jaka to była koparka. Przedsiębierna, podsiębierna, zasięrzutna, chwytakowa, zbierakowa ? DAMN! Nie pamiętam. A jeśli na brzegu będzie więcej koparek? Jak ja wtedy zrobię zdjęcie tej właściwej? No problem to jest, prawda?
Niedługo przekonamy się jednak, że problem ten rozwiąże się sam - koparka odjechała i jej tu po prostu nie ma. Nim jednak zorientujemy się, że koparkę trafił szlag (amba fatima - było i ni ma. Amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze), to naszukamy się jej po nadbrzeżnych krzorach. Oczywiście pokrzyw będzie tu morze, Szkodnik nawet wpadnie w wielką, zarośniętą trawą dziurę... i to tak po pas, a mnie potną jakieś kolczaste krzaki.
Jeśli zastanawiacie się czy na takich nadbrzeżnych terenach, mogą znajdować się obszary podmokłe, to powiem Wam, że TAK!!!
Mogą, więc się znajdują, a jako, że chodzenie pod bagnach wciąga, utknęliśmy tutaj na trochę.
Kiedy wszystko zawodzi, przechodzimy do obserwacji pola walki z góry i stwierdzamy, że żadnej maszyny tu nie ma. Jest ona za duża, aby nie było jej widać, zwłaszcza że krzaki przeszukaliśmy już osobiście.
W bazie okazało się, że nikt jej nie znalazł, bo porzucona koparka nie była wcale tak porzucona i odjechała przed rajdem :)

...a może tu?

...albo tu?

"The way is made clear when viewed from above" (3*) - cytując klasykę klasyk

Jako, że my kajaków dzisiaj nie tykamy - to zarówno koparki i jak lampionu szukaliśmy wzdłuż linii brzegowej.
Okazało się, że zrobiono tutaj super fajną ścieżkę rowerową, z której chętnie skorzystaliśmy.
Postanawiamy nie wjeżdżać na punkt nr 7 - to tam ekipy AR mają przepak i przesiadają się na kajaki. .
Na przepak wysłaliśmy wprawdzie nasze zapasy jedzenia, ale nie cierpimy jeszcze deficytu, więc postanawiamy zrobić najpierw cześć górską w Beskidzie Mały. 7-mkę zaliczymy na powrocie z etapu, który dla wszystkich innych będzie etapem pieszym po kajakach.
Objeżdżamy zatem Jezioro Żywieckie (wyjeżdżając trochę poza mapę) i atakujemy etap BnO od północnego wschodu.




Rzeź na BnO...
I tak oto wkroczyliśmy do piekła... Beskid Mały jest nam znany, ale BnO zabierze nas daleko poza główne jego szlaki. Pokaże nam stromizny i gęstwiny, jakich spotkać nam się tutaj nie śniło. Zniszczy też nasza marzenia o zrobieniu kompletu dzisiaj. A było to tak...
Na wejściu powitały nas stromizny i potężne podejścia. Jeśli ktoś nie zna, to poniżej cały Beskid Mały w 3 obrazkach:


Ta część rajdu nie zapewniała dokładnej mapy. Część trasy przedstawiona była starą, małą aktualną mapą z geoportalu a część prezentowała się na lidarze (laserowy skan terenu). Klasa mapy i lidar bardziej przypominała Jaszczury, a nie rajdu robione przez Marcina. Było to zatem dla nas niemałe zaskoczenie. Wiecie jednak, że lubimy Jaszczury więc nie byliśmy o to źle - wręcz przeciwnie.
Wpłynęło to jednak znacznie na szybkość i trudność zdobywania punktów kontrolnych.
Bardzo spadła nam przelotowa prędkość. Z małej (bo noc w górach to też nie była prędkość światła), do bardzo małej :)



Kilka (znacznie mniejsza część BnO) to były punkty zlokalizowana w okolicy głównych traktów.
Na przykład jednym z punktów był Diabli Kamień - bardzo urokliwa skałka, przy czerwonym szlaku.
Możecie zobaczyć go na jednym z zdjęć. Tutaj główną trudnością były stromizny Beskidu Małego.
Jednakże większość punktów były to wąwozy i gęstwiny, do których ciężko było nawet dotrzeć. Nasza, mało aktualna mapa oraz lidar nie pokazywały istniejących w terenie dróg. Nierzadko zatem darliśmy na azymut, co w tym - jakże stromym terenie - robiło się masakrą.
A jak się już do takiego wąwozu dotarło, to przeprawić się przez niego z rowerem to zupełnie inna historia.

To już potok czy jeszcze ścieżka?

Diabli Kamień... przeklęty kur. Znowu zapiał i tyle by było z EVIL MASTERPLAN'u (jeśli kojarzycie legendy o takich kamieniach)

I którędy teraz?


W tej drugiej części BnO zaczęliśmy poruszać się z dala od od głównych szlaków. Tam gdzie napotykaliśmy wąwozy czy młodniki to robiło się piekło. Czytaliście kiedyś Cypriana Norwida?
Ja w liceum byłem wybitnym interpretatorem poezji norwidowskiej, za co dostałem pytę jak stąd do Warszawy :) 
Do dziś więc pamiętam, co pisał człowiek, co miał "klaskaniem mając obrzękłe prawice" (tak to jest, jak się klaszcze u Rubika?)
W jednym ze swych wierszy pisał: "Cóż wiesz o Pięknem? - Kształtem jest Miłości"
Ja dodałbym drugą strofę:
Cóż wiesz o Piekle? - Beskidem Małym na azymut z rowerem jest...
Jako, że obraz wyraża więcej niż 1000 słów... seria zdjęć z naszego rzeźnickiego BnO

Jak drogi już były, to takie średnio-przejezdne...

Na azymut, skarpą do góry...

Przenoszenie roweru przez wąwozy...

Przynajmniej znaleźliśmy koparkę zastępczą! Marcin zaliczysz nam ten punkt?

Kiedy zaczynacie się przedzierać tak jak na zdjęciu poniżej, to czas przejścia między punktami rośnie do 40 min, a czasem nawet godziny. I to tylko wtedy, jak nawigacja jest perfekcyjna. Jak Wam azymut nie pyknie albo zrobicie jakiś inny błąd, to czas ten tylko rośnie...
Mapa była w skali 1:18 000 a nam zaczynało dnia brakować aby przez nią przebrnąć. Istna masakra. No i zmęczenie... takie darcie z rowerem przez krzaki wykańcza... emocjonalnie też :)
Nie narzekamy, sami chcieliśmy całość robić rowerem. Nie spodziewaliśmy się jednak aż tak trudnego etapu BnO...

I znowu wąwóz... ciężko było zejść bez gleby. Wyjść będzie jeszcze ciężej...

Na jednym z punktów spotykamy Aśkę i Grześka, którzy cisną BnO zgodnie z tytułem tego etapu czyli "z buta".
Mają jednak inny problem. Grzesiek mówi, ze przy kajakach (zgodnie z poleceniem regulaminu) spięli razem rowery.
Sęk w tym, że nie wie gdzie jest klucz do zapięcia. Boi się, że go zgubił.
No grubo... jak go nie znajdą, to nie dość że mają po rajdzie (a cisną ostro), to stają przed niemałym problemem powrotu do bazy, a także zabraniem rowerów do domu. Owszem takie zabezpieczenia da się przeciąć, ale może to być (co najmniej) trudne w terenie, bez narzędzi podczas rajdu. Po coś są one robione, prawda?
W bazie dowiemy się, że poszukiwanie klucza zjadło Im sporo czasu, ale finalnie go znaleźli - leżał w trawie, obok rowerów.
Czyli udany rzut na szczęście - jeśli ktoś kojarzy zasady rozgrywania RPG'ów.
Gdy Oni mają iście kluczowy problem, my ciśniemy dalej przez krzaki. Już wiemy, niestety że BnO na tyle skutecznie zjadło nam dostępny czas, że całości trasy na pewno dziś nie zrobimy. Zwłaszcza, że Beskid Mały to nie koniec gór, bo czeka nas jeszcze Pasmo Baraniej Góry z Beskidu Ślaskiego (owszem, może nie sama Barania, ale Magura Radziechowska już tak, czyli wierzchołek należący do tego pasma). Wiecie co to oznacza oprócz przewyższeń?
Silesia Race 2019 - Węgierska Górka to Rajd 3 Beskidów (Żywiecki, Mały i Śląski).
Pasuje Wam? Marcin - ten spokojny człowiek ze Śląska - zrobił istną rzeź na tej edycji.
Marcin, kochamy Cię !!!
Tymczasem...
Dajesz Szkodnik, jeszcze tylko 250 metrów do punktu...


Na spalonej ziemi czyli "Fire doesn't cleanse, it blackens..."  (4*)
Nie, tym razem nie chodzi o upał, ale o rzeczywiste spalone ziemie. Niemniej o tym zaraz.
Zjeżdżamy z BnO na przepak. Odpuszczamy cześć punktów z BnO, bo nie ma szans w czasie zrobić wszystkiego. 24 godziny to dla nas za mało na taką trasę. Zostało nam jeszcze około 8h (haha, czyli tyle ile trwa cały np. Bike Orient), więc musimy ruszać dalej. 
Odpoczywamy chwilę i uzupełniamy zapasy wody i prowiantu. Jest też chwila pogadać z Nataszką i Łukaszem, którzy pomagają w organizacji tego punktu. Mają co robić, bo spotykają się tu wszystkie trasy, a zawodnicy z AR stąd ruszają na zadania kajakowe/pływackie.
Ruszamy dalej wzdłuż Jeziora Żywieckiego... trochę przygnębieni, że nie będzie dziś kompletu i trochę wytyrani bo mamy już jakieś 2500 przewyższeń w nogach... przed nami kilka punktów na mniej więcej płaskim terenie (nim znowu wjedziemy w gór - trzeba jakoś przejechać między jednym a drugim Beskidem).


Gdy jedziemy przez pola, wzrok nasz przykuwa spalona ziemia... i to dość duże obszary.
Bliższa obserwacja przynosi odpowiedź... no tak, Barszcz Sosnowskiego. Przeklęta i niebezpieczna, inwazyjna roślina, której ciężko się pozbyć. Niektóre pola tutaj obrośnięte są (spalonym przez ludzi) barszczem.
Jak lubię rośliny niebezpieczne i moim marzeniem jest zwiedzić kiedyś POISON GARDEN to barszczu nie znoszę.
Nie ma w sobie nic z magii trucizny... do tego jest naprawdę niebezpieczny. Wiedzieliście, że on tak naprawdę nie parzy, ale zmienia strukturę skóry, która ulega oparzeniom ponieważ traci ona zupełnie odporność na promienie słońca?
Wiedzieliście, że może "poparzyć" Was nawet bez bezpośredniego kontaktu? Wydziela bowiem (zwłaszcza podczas upałów) olejki eteryczne, które mogą osadzić się na skórze. Do tego wygląda paskudnie... i jest mega inwazyjny. Pozbyć się odrostów to naprawdę wielkie przedsięwzięcie. Obchodziliśmy go kiedyś szerokim łukiem w Beskidzie Niskim podczas wycieczki Piotruś wie "Gdzie spadł samolot"
Jako że ta roślina niebezpieczna, ale też (niestety) występująca u nas -  to jak ktoś niewiele o nim wie, to polecam edukacyjnie ten materiał.  "Wiedza to władza sama w sobie" jak mawiał Bacon... a prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.


Kierunek Góra Kalwaria
Ale nie ta pod Warszawą. Musimy zdobyć tzw. Kalwarię Beskidów czyli Gorę Matyskę. Kalwaria robi niesamowite wrażenie, chociaż jest lekko psychodeliczna (choć może dlatego mi się aż tak podoba). Gwardzista z czaszką w miejscu twarzy przywołuje skojarzenia z piosenką Pearl Jam "Do the evolution" , a dokładniej z pilotami myśliwców z genialnego teledysku do niej (około 2:50).
Podjechać tą górę to jest wyzwanie po tym, co już dzisiaj mamy w nogach. Zwłaszcza, psycha lekko klęka gdy myślę że jesteśmy prawie na szczycie, wjeżdżam na polanę (która miała być szczytem) a niej góra!!! To nawet nie przedwierzchołek... masakra.
Piękne miejsce - super, że Marcin dał tu punkt kontrolny. To kocham w rajdach na orientację.
Na szczycie musimy wrzucić na grzbiet kurtki, bo robi się zimno - słońce zachodzi. Za moment zacznie się noc. Czasu zostało nam coraz mniej, a drogi jeszcze w cholerę... 





"Ideał sięgnął bruku..." (5*) czyli facing our Demons one more time...
czyli mój kochany Szkodnik zalicza groźną glebę. Zjeżdżamy z Kalwarii i... czy to zmęczenie, czy brak koncentracji, pech? A może wszystkiego po trochu. Zjeżdżamy w inną stronę niż wszyscy bo nas nie trzyma kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Postanawiamy zatem uderzyć na PKT 13 i być może to kuszenie pecha... Chwilę po stromym zjeździe na płytach, gdy wpadamy już na asfalt (nadal stromy) Szkodnik ląduje na glebie. Nie jest to jednak normalny upadek bo skręca sobie swoje uszkodzone kolano i to dość poważnie. Przez chwilę nie jest w stanie wyprostować nogi i nie chodzi tu o ból ale o mechaniczną możliwość... nie jest dobrze, kolano wypadło ze stawu. Znana nam (niestety obojgu) przypadłość...
Znoszę Basię z drogi i siadamy na poboczu. Zapowiada się, że to koniec na dzisiaj... a być może i sezonu. W planach Jaszczur za tydzień, zawody szermiercze za pasem, eksploracja trasy pod kątem naszej Siły KORNOlisa (marzec 2020)... a tu taka akcja.
Zaczynam planować akcję transportową ale Basi udaje się wyprostować nogę i kolano wskakuje na miejsce. Jest to słyszalne...
Znam z autopsji tą falę bólu, która wtedy nadchodzi... aua... 
Chwilę później odzyskuje pełne zgięcie i wyprost nogi. Jako, że czasem na szermierce jej się działo podobnie, z doświadczenia wiemy kiedy będzie potrzebna rehabilitacja, a kiedy nie. Tym NIE... udało się. Szczęście w nieszczęściu.  
Kamień spada mi z serca, ale siedzimy z 15 minut na poboczu drogi. Zapada zmrok, a my siedzimy na poboczu...
Chwila odpoczynku i Basia mówi, że może jechać dalej. Nie jestem przekonany, czy nie powinniśmy zjeżdżać do bazy, ale wiem znam z autopsji problemy z kolanem i wiem zatem, że nikt z zewnątrz nie oceni tego lepiej od samego siebie. Widząc, że ma pełen zakres ruchu, którego uwierzcie nie byłoby gdyby wypadła nam opcja w której potrzeba rehabilitacji... zgadzam się, ale pod warunkiem że jedziemy co się da, ale jakby bolało, to zjeżdżamy od razu do bazy. 
Zrobimy zatem jeszcze mniej punktów niż planowaliśmy, ale to już nie ma większego znaczenia - ważne, że nie poszliśmy w "worst case scenario". Ruszamy w kierunku Magury Radziechowskiej, kręcąc wolno i spokojnie... 

"...z wolna zapada nade mną mrok, więc biesów szpaler szlak mi oświetla" (6*)
Zaczęła się druga noc rajdu. Dopełnienie 24 godzin. Mamy czas do północy, czyli jeszcze około 3 godzin.
Szlak mi oświetlają 3 latarki a nie biesy. Jedna na głowie, dwie na kierownicy. Szkodnik ma 2 (bo nie chce trzech), więc pięć źródeł światła sunie przez nocny las. Szkodnik czuje się nawet dobrze (o ile nie kłamie), więc ciśniemy dalej - acz zgodnie z umową, bez forsowania tempa (tak jakbyśmy mieli na to siłę, zwłaszcza że znowu zaczęły się góry). 
Przed nami kolejne podejścia i podpychy. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, bo licznik przewyższeń przekroczył 3000 i niebezpiecznie zbliża się do 3500... jest jednak pięknie. Ten rajd to naprawdę ogromna wyrypa. Kolejna górska wyprawa w tym roku.
Zaliczamy 3 kolejne punkty kontrolne to podchodząc jakimś koszmarnym podejściem, albo zjeżdżając prawie pionowymi ścianami.
Spotykamy kilka ekip, które też jeszcze walczą. Chociaż jeszcze to złe słowo, bo spotykamy np. zwycięski zespół MIX'ów: Izę i Pawła, pod 22:00 jadą na ostatni punkt. Skoro zwycięzcy zjadą do bazy niewiele przed limitem, to jest to chyba najlepsze potwierdzenie jak ciężko dziś było.
My zjedziemy kilkanaście minut pod 23:00, odpuszczając prolog - epilog. Nie ma sensu go robić, lepiej niech kolano szkodnicze odpoczenie - i tak po kraksie jeszcze z 600m przewyższenia łyknęło. Góry to góry, mają swoje prawa i  tych żal było odpuścić (Szkodnik się upierał, że skoro daje radę i jest w miarę OK, to mamy je zrobić). Punkty dookoła bazy, możemy sobie darować. I tak jedziemy poza klasyfikacją, więc to tyle na dzisiaj.

Marcin!!
Niesamowita trasa, prawdziwa wyrypa, 3500 przewyższeń i 120 km. Rzeźnickie BnO w stylu Jaszczurowym.
Dziękujemy jeszcze raz za opcję "ROWER ONLY". Warto było wspiąć się na wyżyny dyplomacji aby być na tym rajdzie.
Silesia Trzech Beskidów. Jedna z najlepszych twoich imprez. Było epicko !!! 





CYTATY:
1. Piosenka Domu o Zielonych Progach "Gór mi mało"
2. Baśń o Królewnie
3. Kapliczka z mojej ukochanej gry "Diablo", która odsłaniania cała mapę.
4. Film (horror) "Silent Hill"
5. Wiersz Cypriana Kamila Norwida "Fortepian Chopina"
6. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"


Kategoria Rajd, SFA

Puchar Torunia 2019

  • Aktywność Sztuki walki
Sobota, 21 września 2019 | dodano: 24.09.2019

No to startujemy z sezonem zawodów szermierczych czyli zaczynamy Puchar 3 Broni 2019 !!! I to zaczynamy go z niemałym przytupem, ponieważ otwiera go impreza pod nazwą Pierwszy Puchar Torunia. Zaskoczeni? Pewnie cześć z Was tak. Zwłaszcza Ci którzy pamiętają, że w końcówce września zwykle ruszaliśmy do Gdyni bić się o Puchar Neptuna. Tym razem jest jednak inaczej i to wcale nie dlatego, że nagle poczuliśmy jakaś dziwną awersję do polskiego wybrzeża i ogromną ochotę na toruńskie pierniki. Powód jest zgoła inny. Ważniejszy!
A co do pierników – to na pierniki wcale nie musi nas nachodzić chcica. Ochotę na napierniczanie się mamy zawsze. Mówię zarówno o loży szyderców jak i o skrajnej, niczym nieuzasadnionej przemocy :)
Na wstępie chciałbym Was tylko przeprosić za jakoś i ilość zdjęć. Sala była fantastyczna szermierczo (3 plansze rapierowe równolegle - HELL YEAH!!!) i fatalna oświetleniowo pod kątem zdjęć. Do tego udało się zrobić ich tylko kilka, bo zajęci byliśmy obijaniem sobie masek i sędziowaniem. Nie dość zatem, że nie ma z czego wybierać, to jeszcze są one słabej jakości - niemniej jakieś są, tak abyście mi nie zarzucili, że PICS OR IT DIDN'T HAPPEN...
Dobra, dość tych wstępów. Jedziemy z relacją i (jak zawsze) z refleksją/wykładem o samej istocie szermierce...

Nawet Madagaskar nie może czuć się bezpiecznie
Czemu w tym roku nie odwiedzamy wybrzeża? Już tłumaczę, acz powód jest stosunkowo prosty. Rok temu uruchomiliśmy zajęcia Szkoły Fechtunku ARAMIS w nowej lokalizacji, którą właśnie był Toruń. To kolejne miasto na naszej, niemałej już liście, które zaczęło oferować treningi szermierki klasycznej.
Jesteśmy jak pandemia, nie do zatrzymania, nie do opanowania. Zarażamy „pasją, sztuką, walką” od wielu, wielu lat i inwazyjnie wkraczamy na nowe tereny. Nawet Madagaskar nie może czuć się bezpiecznie (jeśli wiecie do czego nawiązuję).
Jeśli nie, to spieszę z wyjaśnieniem. Jest tak internetowa gra, co się nazywa Pandemic 2. Waszym zadaniem jest rozwinięcie wirusa, baterii lub pasożyta, który zarazi cały świat. Im większa liczba zarażonych, tym więcej punktów rozwoju. Im więcej punktów rozwoju, tym większa możliwość kształtowania objawów choroby (gorączka, krwawienie, uszkodzenia narządów wewnętrznych) oraz sposobów jej rozprzestrzeniania (droga kropelkowa, bezpośredni kontakt, itp.). Im bardziej widoczne objawy, tym państwa, a nawet całe kontynenty ostrzej reagują na zagrożenie: wprowadzając stan wyjątkowy, zamykając porty i lotniska, itp.
No i jest cholerny Madagaskar… wyspa obok Afryki, bez lotniska (przynajmniej w tej grze), z jednym jedynym portem. Goście jak tylko ktoś zakaszle w Europie czy Ameryce Południowej, zamykają granice, wprowadzają stan wyjątkowy i tyle by było z infekcji. Zakazić Madagaskar graniczy z cudem…
…jednak SFA ma swoje sposoby i tak oto kolejne miasto padło naszym łupem. Może kiedyś dotrzemy nawet na Madagaskar, zwłaszcza że Irlandia i Hiszpania już złapały roznoszonego przez nas bakcyla. Wracając jednak w granicę naszego kraju, muszę stwierdzić, że niesamowicie cieszy to, że niegdyś niedostępne obszary środkowo-zachodniej Polski, obecnie są już pełnoprawną częścią naszej, patologicznej rodzinie.
Jako, że początki są zawsze trudne, uznaliśmy że warto przenieść zawody z Trójmiasta właśnie tutaj, celem promocji naszej nowej lokalizacji. Organizacja zawodów to jednak prestiżowe przedsięwzięcie, na które zjeżdżają się Zawodnicy z innych filii, oczekujący pewnego poziomu imprezy. Nasz nowy oddział stanął zatem przed naprawdę trudnym zadaniem i to od razu na początku swojej działalności. Czy temu podołał? Według mnie TAK i to nawet lepiej niż znakomicie! 



"Welcome to my home. Enter freely of your own will and leave something of the happiness you bring" (1*)

W Toruniu zostaliśmy ugoszczeni niemal po królewsku. Maciej, Instruktor toruńskiego oddziału (przypominam, że Toruń operacyjnie należy do Grupy Armii SFA "Północ"), zadbał o wszystko. I przez wszystko rozumiem WSZYSTKO !!! Otrzymaliśmy ogromną salę, na której - jak wspomniałem we wstępie - mieściły się nawet 3 plansze rapierowe równolegle oraz możliwość noclegu na drugiej hali, do której już niedługo przeniesione zostaną toruńskie treningi. Do tego część kadry instruktorskiej Maciek ugościł u siebie w domu, dbając o to aby niczego nam nie brakło przed srogą napierdalanką...
A było o co walczyć. Puchar Torunia to pierwsze zawody Pucharu 3 Broni 2019, czyli możliwość zarobienie swoich pierwszych punktów w nowym sezonie. Do tego zawsze sympatycznie jest zgarnąć pierwszy puchar nowego miasta (nie mylić z Nowym Miastem - tam zawodów jeszcze nie robiliśmy). Kandydatów do sięgnięcia po taki Puchar nie brakuje, bo poziom Zawodników nieprzerwanie rośnie i to co kiedyś mogło wydawać się proste, obecnie robi się karkołomnym przedsięwzięciem. Aby nie być gołosłownym, na potwierdzenie powyższego twierdzenia powiem, że "trzy setki" w całej historii szkoły udało się zgarnąć tylko dwóm osobom. Trzy setki oznaczają zwycięstwo jednego zawodnika w każdej konkurencji (złoto w Szpadzie, złoto w Szabli, złoto w Rapierze - za każde pierwsze miejsce zawodnik otrzymuje 100 pkt do Pucharu, za drugie 99, za trzecie 98 itd). 
Tymczasem serdecznie dziękujemy Maćkowi za gościnę i ciepłe przyjęcie na nowej aramisowej ziemi!!       




“I ain’t playing around. Make one false move and I’ll take you down…” (2*)

… czyli rzecz o błędach w walce. Ogólnie szermierka to gra błędów i to gra o sumie zerowej. Albo ujemnej, jak ktoś jest wysokiej klasy dubler'em (tak, wiem… to było hermetyczne).
Każdy w walce popełnia błędy, ale na szczęście nie wszystkie nasze błędy przeciwnikowi udaje się wykorzystać. Wszystko zależy od poziomu wyszkolenia, a czasem także od szczęścia. Niemniej im większy poziom wyszkolenia, tym mniejsza potrzeba polegania na tym drugim aspekcie. To fakt niepodważalny.
Z jednej strony zatem chcemy popełnić jak najmniej błędów (zapomnijcie o tym, że nie popełnicie żadnego – to tak nie działa…), a z drugiej chcemy umieć wykorzystać błędy przeciwnika, co zakończy się zadaniem trafienia... lub jeśli nie będzie aż tak dobrze, to chociaż zyskaniem przewagi np. zdobyciem pola, rozbrojeniem, uzyskaniem dogodnej pozycji itp.
Oglądali "1612"? Pamiętacie scenę nauki walki Rapierem?
"Nauczymy się teraz matematyki... El Circulo Magico. Magiczny krąg (...) Błędy przeciwnika traktuję jako jego życzenie śmierci" (3*).
Lubię ją za klimat i otoczkę magii wokół tej broni, ale nie uczcie się tego co tam mówią. Okrąg to podstawa Rapiera, ale jeśli chcecie poznać prawdziwe tajemnice tej broni, to zapraszamy do nas na treningi (do kina to wybierzcie się rozrywkowo a nie po prawdziwą wiedzę). No ale jest coś prawdziwego w tym cytacie o błędach, bo każdy nasz błąd bardzo ułatwi a przeciwnikowi robotę.
A jakie błędy na was czekają?
Heh, to temat rzeka. Jest wiele różnych podziałów błędów, ale na potrzeby relacji (wykładu?) przyjmijmy dwie główne grupy: błędy taktyczne i techniczne. Tak jak już wspomniałem, błędy techniczne popełnia każdy: niektórzy (Ci lepiej wyszkoleni) mniejsze i rzadziej, niektórzy (Ci słabiej wyszkoleni) ogromne i często. Przykładem błędów technicznych są:
- zasłona nie kryjąca w pełni danego wycinka pola trafienia
- zbyt szerokie prowadzenie ręki podczas wyminięcia/okolenia
- natarcie z ugiętą ręką
- zbyt szeroka postawa szermiercza lub przesunięcie ciężaru ciała na nogę zakroczną, upośledzające waszą mobilność
- zbyt niskie/za wysokie prowadzenie bronie
- …
Mówiąc o natarciu z ugiętą ręką... ech... Launch the torpedo!!!


Naprawdę mam wymieniać dalej? Tego jest… nieskończenie wiele. A błędów taktycznych? Jest także nieskończenie wiele, ale jakby więcej! Tak, tak, powiecie mi że nieskończoność to nieskończoność i nie można ich tak bezkarnie porównywać. A może jednak można?

Matematyka to niesamowite narzędzie…
Weźmy na przykład zbiór liczb naturalnych N: 1, 2, 3, 4… no będzie ich trochę, prawda? Jakieś, nieskończenie wiele.
A teraz weźmy zbór liczb rzeczywistych R, w których miedzy liczbami 1 i 2 jest… nieskończenie wiele elementów. Czy zatem cały zbiór liczb rzeczywistych jest równoliczny zbiorowi naturalnych. Matematycznie każdemu elementowi zbioru R możemy przyporządkować element zbioru N i nam liczb naturalnych na pewno nie zabraknie.
Jednak w podświadomości pojawia się wahanie, bunt… myśl, że jednak R wydaje się o wiele większe od N.


Jeśli temat ten fascynuje Was tak bardzo jak mnie, to polecam ten genialny filmik: How to count past infinity? Naprawdę warto :)

Wracając do błędów taktycznych: tych też jest nieskończenie wiele. Te są jednak o wiele groźniejsze niż błędy techniczne. Błędy techniczne można dużą ilością pracy usunąć (powtarzać działanie po 1000 razy, korygować odchyłki, automatyzować je na poziomie mięśniowym czyli kształtować nawyki czuciowo-ruchowe). To nie jest proste, ale wasza praca, zaangażowanie i korekta ze strony Trenera mogą zdziałać cuda. Błędów taktycznych nie wyeliminujecie bez zrozumienia idei szermierki, walki jako takiej, pojedynku…
Naturalną sprawą jest to, że wykształca Wam się pewien charakterystyczny dla Was styl walki. To dobrze – to kształtuje Was jako zawodnika, to naturalne. Niemniej, wiele osób walczy tym stylem (czytaj tak samo) z każdym przeciwnikiem… a to już dobrze nie jest.
Do każdego przeciwnika musicie umieć dobrać taktykę. Niektóre grupy działań będą wskazane, inne będą najgorszym co możecie w tej walce zrobić. I te grupy są zmienne, są różne… nie ma jednego zestawu działań, który sprawdzi się z każdym przeciwnikiem. Brak umiejętności doboru działań do przeciwnika kończy się porażką lub trafieniem obopólnym.
Musicie nauczyć się czytać walkę, myśleć jak przeciwnik. Powiecie, że brzmi to jak popularny slogan, nie?
No właśnie: NIE!!! To coś ważniejszego!
Przykład z Torunia. Trwa wymiana na żelazie, jeden z zawodników traci równowagę i przewraca się na plecy. Drugi rusza „z kopyta” do przodu, rzuca się na przewracającego przeciwnika celem zadania trafienia. Ten plan nie miał wad, prawda? To dlaczego skończył się dublem, czyli porażką obu Zawodników?… Dzieje się tak dlatego, że nie macie empatii, nie umiecie myśleć jak przeciwnik.
Nie chodzi o współczucie, mówię przewidywaniu co przeciwnik w danej sytuacji może zrobić. Postawcie się w jego sytuacji. Lecicie nagle na plecy, niespodziewanie… przewracacie się na ziemię, podczas gdy przeciwnik szarżuje na was z bronią. Co zrobilibyście w takiej chwili Wy? Czy natarcie na przeciwnika było w takiej chwili rozsądne?
A jeśli już - to w jaki sposób powinniście natrzeć, aby nie nadziać się na tą rozpaczliwie rzuconą w waszą stronę bronią?
Albo inny przykład: nie macie już sił na kontynuowanie walki, przeciwnik „zajeździł Was kondycyjnie”. Wiecie, że jeszcze chwila i nie utrzymacie tempa pracy nóg, a wtedy dostaniecie trafienie. Wiedząc, że koniec jest bliski… co zrobicie? Poczekacie aż ten koniec nadejdzie, godząc się z losem i „oddacie tą walkę”... czy nie mając już nic do stracenia, postawicie wszystko na jedną kartę i zrobicie akcję ostatniej szansy, która ma jakaś szansę zakończyć walkę, z wynikiem na waszą korzyść.
I druga strona medalu, widzicie że przeciwnik ma dość, jest wykończony. Ledwie stoi na nogach, za moment przestanie być zagrożeniem, bo rusza się już ślamazarnie… po prostu słania na nogach. Jak sądzicie co zrobi, za chwilę padnie wyczerpany i traficie go z zamkniętymi oczami bo przestanie Wam zagrażać czy też podejmie desperacką próbę natarcia, licząc że Was tym zaskocz.
No i jak? Co obstawiacie? Co Wy byście zrobili na jego miejscu?
To czysta teoria gier! Strategia graczy, tabela wypłat i punkty równowagi!

Taktyka to pytanie i odpowiedzi. Czy tego przeciwnika mogę bezpiecznie zaatakować natarciem zwodzonym czy też NIE jest on na poziomie pozwalającym na dostrzeżenie zwodu?
Co powinienem zrobić z przeciwnikiem, który unika/ucieka ze styku żelaza?
Co zrobić kiedy opuszcza broń na biodro? A co jeśli trzyma ją daleko na niemal wyprostowanej ręce?
Jak walczyć z przeciwnikiem, który przejmuje inicjatywę i agresywnie naciera?
Co zrobić, jeśli doskonale walczy z odpowiedzi i wyczekuje na wasze natarcie?
Od dobru działań i technicznego ich wykonania zależeć będzie wynik tej konfrontacji.
Duża część walki odbywa się w głowie - pamiętajcie o tym.
Ten akapit nie wyczerpuje oczywiście tematu... tak naprawdę, to nawet go nie zaczyna. Sygnalizuje jedynie nad czym powinniście pracować, a czasu nie zostało już wiele, bo niedługo widzimy się na zawodach w Katowicach!


CYTATY:
1. Film "Dracula", w reżyserii Coppoli. To wg. mnie najlepsza ekranizacja w historii kina. Tą kultową scenę z tego filmu znajdziecie tutaj.
2. Piosenka "Get back" zespołu Ludacris (end credits filmu "Trophic Thunder", tam gdzie Tom Cruise odwala ten chory taniec). Jak coś to znajdziecie ją tutaj
3. Film "1612". Scena nauki walki na Rapiery.


Kategoria SFA

Mordownik 2019

  • DST 96.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019

Kilka miesięcy wcześniej... lodowa pustynia gdzieś około 7000 m npm.
Noc nie przynosi ukojenia... gdy umiera ostatnie światło dnia, ciemność staje się tak gęsta, że jest niemal namacalna. Można powiedzieć, że przelewa się przez palce, jeżeli spróbować dotknąć ją wyciągniętą dłonią. Otula i spowija wszystko, ale to wcale nie ciemność jest najgorsza. Jest ciemno, to fakt... ale nie cicho. Wichry wyją jak opętane, a każdy kto postanowi stawić im czoła, ryzykuje upadek w jeszcze większy mrok niż ten, który kłuje rozszerzone źrenice. Upadek w ciemność z której już nie ma powrotu. Jest także przenikliwie zimno. Wiatr odbiera ostatnie siły... zabija ciepło, nadal tlące się w nadwyrężonych i zmęczonych ciałach. Gdy inni uczestnicy wyprawy łapią krótkie chwile niespokojnego snu przed ostatecznym atakiem szczytowym, jedna z Dramatis Personae tej wyprawy układa swój iście szatański plan...
Nie śpi, bo knuje... Zgrabiałym od zimna placami, wsłuchany w przeraźliwe wycie wiatru, nadgryzany kłami mrozu, JANKO MORDOWNIK przelewa na papier szalone pomysły, które pomogą Mu wysłać uczestników tegorocznej edycji Mordownika do piekła i z powrotem. Albo i nie... być może będzie to bilet tylko w jedną stronę.
"When you enter HELL, I'll hold the door..." (1*)
Demoniczny śmiech niemal rozrywa Mu trzewia. Echo odbija się od lodowych ścian, wypełnia szczeliny lodowca i powoduje drżenie seraków... taaak, ten dzień zapamiętają na długo.
Gdy opuści indyjskie śniegi na 7000 tysiącach metrów, gdy wróci niemal ze strefy śmierci, będzie już innym człowiekiem. Trochę tej śmierci przyniesie nam ze sobą... tym razem będzie miała ona postać mapy, którą - nieświadomi zgotowanego nam losu - ufnie przypniemy do naszych mapników na VIII edycji Mordownika... gdzieś Pod Słońcem To...karni

14 września, godzina 7:04 rano. Tokarnia.

Koła naszego niestrudzonego SFA-Panzerkampfwagen zatrzymują się na tokarskiej ziemi. Jest chłodno i mokro, bo okoliczne góry Beskidu Makowskiego otulają jeszcze poranne mgły. Termometr wskazuje około 10 stopni.
Pomału, ale ewidentnie idzie już jesień. Wczoraj był Piątek 13-stego, ulubiony dzień Jason'a Voorhees'a - niestrudzonego "opiekuna" obozu Crystal Lake... dziś jest dzień innego Oprawcy: JANKO MORDOWNIKA.
Dobrze, że nie będziemy walczyć z Nim sami. Pomoże nam sam Iron Man, który górskie podjazdy łyka łakomie jak młody pelikan. Andrzeju witaj w drużynie, acz nie wiem czy zdołam Wam dziś towarzyszyć bo ...

Bang, bang, he shot me down
Bang , bang, I hit the ground
Bang, bang, that awful sound
BANG, BANG, my baby shot me down... (2*)

...w piątek wieczorem dostaję postrzał, gdzieś w okolicy biodra. Nie mówię o broni służbowej, bo tam postrzały otrzymuje się zwykle między oczy lub w tył głowy, ale o tym dziwnym krótkoterminowym, acz intensywnym bólu. W sobotę rano wstaję "tak połamany", że mam problem się schylić aby zawiązać buty. Cudownie, k***a,... w dzień jednych z ważniejszych zawodów w roku, kiedy mamy powalczyć ze Szkodnikiem o nieśmiertelność (medal Immortal), ja jestem jak tak żaba z tego kawału:

- Panie doktorze, coś mnie jebie w krzyżu
- To pewnie rak!

Jest to na tyle mocne, że nie wiem czy dam radę dziś pojechać..  Mimo to walimy do Tokarni z samego rana. Zapodaję sobie plaster rozgrzewający na plery, co by - jak to robili w średniowieczu - wypalić zarazę żywym ogniem i ruszamy w drogę. Nie ma co siedzieć w domu - w najgorszym wypadku Basia pojedzie sama z Andrzejem, a ja zjadę do bazy. Wybiegając trochę w przyszłość, powiem tylko, że finalnie po 2-gim punkcie, po mocnym kamienistym zjeździe - gdzie wytrzepało mnie zdrowo na wielkich kamerdolcach dolegliwość przejdzie mi zupełnie. Jedynym, co nadal będzie mi przeszkadzać w dalszej jeździe będzie po prostu... słabość.
Nie ma to jak masaż kamerdolcami...




Zasada superpozycji beskidzkej... z krokodylami w tle
14 września, godzina 7:53. Tokarnia.
Siedzimy na ziemi przed szkołą i planujemy wariant przejazdu, na właśnie otrzymanej mapie. Janko Mordownik skończył właśnie omawiać trasę. Plany knute pod Nanda Devi (7816m) skrystalizowały się w postaci naszej dzisiejszej mapy. Niedobory tlenu na 7 tysiącach, mogą prowadzić do obrzęku mózgu... niektórzy wtedy po prostu umierają, inni zaś tworzą mapy koszmarów, takich jak ten co nas dziś czeka.
Gdyby ktoś nie widział o czym mówię, to już tłumaczę: Janko Mordownik należał do polskiej ekipy, która w tym roku w czerwcu zdobyła Nanda Devi. Na pewno słyszeliście o tym w wiadomościach, bo było o tym głośno - wiedzcie zatem, że był tam także i On!
O samej wyprawie można poczytać TUTAJ.
Niemniej, prawdziwie arcy-ciekawy link o Janku Mordowniku znajduje się TUTAJ. Wiedzieliście, że ten gość gołymi rekami łapał krokodyle... no dobra kajmany, ale krokodyle brzmi lepiej. Jakie trasy może układać gość co łapie gołymi rękami krokodyle? No jakie?
W tym roku siedział sobie w Indiach, w strefie wiecznego śniegu, tylko trochę niżej niż "strefa śmierci" i pewnie ubolewał, że Mordownik będzie rozgrywany w tak niskim terenie (w porównaniu z tymi 7000 metrami). Wtedy z pomocą przyszła Mu sama Królowa... nie, nie brytyjska (kolonializm się już skończył, gdyby ktoś nie zauważył). Mówię o Królowej Nauk, która czasem jest trochę niewyżyta i lubi ostre superpozycje! Przynajmniej ja ją tak zapamiętałem... wiecie, Pan Trójkąt i Wasza Wysokość, oznaczona jako "h".
Podpowiedziała Mu, że gdyby tak zsumować wszystkie góry Beskidu Makowskiego, to dostaniemy naprawdę hardcore'ową trasę. Podatny na wdzięki Królowej, Janko zrobił jak kusiła i tak oto dostaliśmy dzisiejszą mapę. Właściwie cały Beskid Makowski do przejechania. Trasa szacowana jest na ponad 3000 metrów przewyższenia i około 130 km. Zębalowa, Lubomir, Kotoń, Groń, Koskowa Góra. No będzie się gdzie dziś styrać i zeszmacić...

"Budzę się rano swym własnym krzykiem
Sen miałem taki - jestem niewolnikiem
Na galerze napierdalam - tempo 40
Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje
Że srając pod siebie wydajnie..."
pedałuje (3*)
Ruszamy. Naszym celem jest oczywiście upragniony medal z napisem " Audentes fortuna iuvat", czyli IMMORTAL (medal przyznawany za zrobienie całej trasy w regulaminowym czasie - czytaj, trzeba ostro zadupcać i nie trwonić czasu na błędy nawigacyjne). Statystyka oprócz tego, że jest jak zepsuta latarnia (niczego nie rozjaśnia, ale zawsze można się o nią oprzeć), jest dziś przeciwko nam. To nasz 7-my start na Mordowniku, co oznacza że do tej pory startowaliśmy 6 razy (Wow, to było naprawdę odkrywcze - Szkodnik) ... no i na te sześć startów, przywieźliśmy tylko trzy Immortale (między innymi ze wspaniałej edycji w Jaśliskach - era przedblogowa). Jak widać nie jest to takie łatwe, bo na przykład z fantastycznej edycji w Chochołowie, mimo zwycięstwa Basi w zawodach, nie dane nam było dostąpić nieśmiertelności.
Szybko przeliczyliśmy całą trasę i wyszło nam, że aby sięgnąć dziś po nieśmiertelność trzeba będzie zdobywać 1 punkt na około 30 min. Wtedy zmieścimy się w czasie z zapasem jeden godziny - czyli niewielkim, bo cały rajd trwa 13 godzin, a czasem przyjdzie się zatrzymać, zjeść, złapać oddech...
Jeden punkt na 30 min, w ternie górskim, gdzie lampiony umieszczone są także na szczytach... oj, będzie ciężko. Ale walczymy i to od pierwszej minuty. Na rozgrzewkę planujemy złapać dwa punkty, na które nie czeka nas mordercze podejście z rowerami po kamieniach (taki to teren...). Ciśniemy, ale już na pierwszych kilometrach mija nas Bronek, który gna jak… po nieśmiertelność.
Przez chwilę próbujemy utrzymać jego tempo, ale nie ma bata. Nie wiem czy musiałby nawalać nam po plerach wspomniany we wstępie spocony grubas, abyśmy utrzymali się z Bronkiem, bo tu nawet kabel od Żelazka nie pomoże.
Postanawiamy zatem jechać swoje z nadzieją, że uzyskiwane dzisiaj prędkości pozwolą nam zbliżyć się do upragnionego medalu.
Pierwsze dwa punkty wchodzą zgodnie z planem. Jeden lampion na 30 minut. Yeah!
Jest dobrze!

Tokarnia 2.0 czyli nowa lepsza Tokarnia:


Przykra sprawa…
… no to by było na tyle, jeśli chodzi o „jest dobrze”. Na trzeci punkt tracimy godzinę i to wychodząc na niego idealnie. Nawigacja jest bezbłędna, ale samo podejście nam tyle zajmuje. Mamy zatem 30 minut opóźnienia względem planu, co oznacza że już na 3-cim punkcie roztrwoniliśmy połowę naszego „zapasowego” czasu. A gdzie tam Lubomir, Kotoń czy Koskowa?
Po dwóch godzinach rajdu wiemy zatem już, że raczej tego Immortala to dzisiaj nie będzie.
Jest nam przykro… górze też jest przykro, bo to Przykra Góra. Tak naprawdę to jest to Góra Stołowa (841m), ale przez Przykrą Górę będziemy za moment jechać. Jesteśmy w Beskidzie Makowskim, więc jaki może być czekający nas zjazd?
Nie, nie taki aby nadrobić to co straciliśmy na podejściu.. Tu ścieżki wyłożone są kamerdolcam i to w dużej ilości. Szarpie, rzuca, do tego jest ślisko bo jeszcze chwilę temu wszystko pokrywała mgła. Miejscami to nawet sprowadzamy rowery, bo mamy za małego skilla aby wszystko bezpiecznie zjechać. Z późniejszych rozmów w bazie wyniknie, że niejeden zawodnik miejscami sprowadzał rower. Gdy dotrzemy na dół okaże się, że odrobiliśmy tylko około 10 minut starty względem naszego planu… coraz bardziej utwierdzamy się zatem w przekonaniu, że dzisiaj pozostaniemy zwykłymi śmiertelnikami.



„Tam NIMA co jechać…” czyli opowieść o kotwicy, zającu i rekurencji.
Ciśniemy przez moment asfaltem, aby zaraz z niego odbić w tzw. drogę wewnętrzną, która po kilkuset metrach kończy się łąką. Stoi tam ostatni dom, a przed nim jakiś dziadek. Jak nas zobaczył, że ruszamy łąką pod górę, czymś na kształt starej, nieuczęszczanej ścieżki, krzyczy za nami „Hej, tam NIMA co jechać… nic tam NIMA”.
Cholera, nie mógł Pan powiedzieć tego Janko Mordownikowi kiedy trasę układał? A tak, Janko tego nie wiedział, więc zostawił lampion w jakimś wąwozie, pośrodku niczego. Gdy przedzieramy się łąką pod górę, z punktu zjeżdża jeden z zawodników i krzyczy „iście rowerowy punkt, iście rowerowy…”. To znaczy zdanie było dłuższe, o wiele dłuższe ale pozwoliłem sobie wyciąć z niego fragmenty wyrażające skrajne emocje (czyt. bluzgi).
Chwilę później, zgodnie z tym co zapowiadał kolega, musimy ukryć rowery w krzakach i przedzierać się przez las z buta. Jest gęsto od zieleni i mokro… morko jak po deszczu. Mokre drzewa, mokre trawy, mokre skały… a my zjeżdżamy na tyłku do jakiegoś jaru po kolejny lampion.
Wracamy do drogi i teraz czeka nas mozolny podjazd na Koskową Górę. Niby asfalt, ale nachylenie jest zacne. Serpentyny też nieliche... kręcimy, próbując utrzymać jakieś (chociaż żenujące) tempo. Tętno mam chyba w strefie śmierci… ale jako, że zaleca się aby przebywać w niej jak najkrócej, staram się cisnąć na pedały jeszcze mocniej, aby jak najszybciej zakończyć ten podjazd i z niej uciec (ze strefy, nie z góry). I wtedy Szkodnik mnie zabija… nawet nie pamiętam w jakim kontekście to padło, ale mówi mi coś o morzu...
Wiecie coś na kształt „może przed nocą dojedziemy na wierzchołek”.
Mój schorowany łapie klasyczną kotwicę i zaczyna nucić…

Było morze,
W morzu kołek
A ten kołek miał wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nogami przebierając, śpiewał tak:
Było morze,
W morzu kołek…


Nie, NIE, NIE!!! Za późno.. kotwica zarzucona. Już nie nucę, w zasadzie to śpiewam. Kręcę na jakimś koszmarnym podjeździe i śpiewam… Przy pomocy tej piosenki, Ojciec kiedyś nauczył mnie co to jest rekurencja. A wiecie, że aby zrozumieć rekurencje, trzeba zrozumieć rekurencje? Rozumiecie, prawda?
Po 30-stym powtórzeniu piosenki, Szkodnik mówi „DOŚĆ! Przestań!”, ale dla mnie już nie ma ratunku. Kręcę pod górę, a z mych ust dobywa się zawodzenie o kołku i zającu…


Tędy, jedźmy tędy !!!

Na pewno?

K***a, wiedziałem...


Rajd, którego nie było...
(Było morze, w morzu kołek)… Wbiję Ci ten kołek w serce, jak nie przestaniesz!
(Było morze), może nawet ZARAZ !!
Wracam pomału do świata żywych. Siedzimy na Koskowej Górze.
Szkodnik… czemu chcesz mnie skrzywić. Bo śpiewasz, a wiesz co? NIE UMIESZ ŚPIEWAĆ i do tego zapętliło Cię na…
NIE, nie mów! Bo wróci… a wszyscy nie chcemy aby wracało.
Koskowa Góra. Byłem tu w tym roku 3 razy (nie licząc dzisiejszego dnia). Czemu aż tyle?
Ponieważ właśnie zaczynamy rajd, którego nie było:

Pamiętacie naszą Kompanię KORNĄ w Lanckoronie? A czytał ktoś Raport Szefa Sztabu Kompanii Kornej, czyli moją relację z przygotowań do rajdu? Jeśli tak, to pewnie pamiętacie że planowaliśmy bazę w Pcimiu, czyli w sumie to rzut beretem od Tokarni.
Kiedy zmieniliśmy koncept naszego rajdu przenosząc się do Lanckorony, to wszystkie trasy mieliśmy już właściwie gotowe.
Dlaczego się przenieśliśmy? Jest to dokładniej opisane w Raporcie Szefa Sztabu, ale mówiąc w skrócie, uznaliśmy że Beskid Makowski oferował (może nie monotonną, ale) zbyt mało zróżnicowaną trasę, jak na nasze oczekiwania. 
Cała północno-wschodnia cześć Mordownika to alternatywna trasa Kompani KORNEJ: nawet punkty planowaliśmy w tych samych lub podobnych miejscach:
Schronisko Kudłacze? Oczywiście.
Lubomir? Obserwatorium to miało być OKO SFAROC'a.
Kalwaria na Zębalowej? No ba!
Szczyt Kotonia. Pewnie!


Będziemy od teraz zanudzać Andrzeja powtarzając przez najbliższe godziny jak mantrę: "tu miał być lampion! Tu miała być zagadka! Tu był nasz punkt..."
Tego zupełnie się nie spodziewaliśmy! Jedziemy rajd, którego nie było. Nasz rajd! Każdy kto uczestniczył w Kompanii KORNEJ, mógł zatem zobaczyć jak wyglądałaby Kompania KORNA, gdybyśmy nie przenieśli się do Lanckorony. No po prostu alternatywna rzeczywistość! Co więcej, Koskowa Góra jest szczególnym punktem, ponieważ była w planie pierwotnego rajdu i jako jedyna została w planie lanckorońskiej edycji. Był to najdalej wysunięty południowy-wschód punkt Kompanii... a dotarł tu tylko jeden zawodnik. 
Aby nie być gołosłownym - punkt z Kompanii KORNEJ (marzec 2019, koloryzowane).


"Macie mapy, a nie wiecie gdzie jedziecie..."
Gdy Andrzej ma już pomału dość naszych monotonnych wypowiedzi postaci: "tu też planowaliśmy punkt", przerzucamy się nękać przypadkiem spotkanego Pawła. Jako, że był on na naszym rajdzie od razu pytamy jak Mu się podoba KORNY Mordownik, czyli alternatywna wersja… ufff, ledwo sę uchyliłem przed lecącym kamieniem. Hej, czemu ciskasz we mnie głazami?
Ponawiam pytanie, ale chwilę później leci we mnie kamień większy niż poprzednio. Wygląda na to, że to drażliwy temat…
Chwilę później porzucamy rowery w lesie niedaleko Zawadki (gdzie mieliśmy umieścić nasz punkt na pomniku… dobra, dobra, już kończę) i zbiegamy pieszo po kolejny lampion. Jest on dalej niż przewidywaliśmy i musimy zejść naprawdę sporo. Wszystko to potem trzeba będzie wrócić… pod górę.
Na kolejnym punkcie, gdzieś w środku pola dochodzi do dziwnej sytuacji. Jakiś lokalny rolnik wyjeżdża na nas z pyskiem. Żeby nie było! Nie chodzimy Mu po polu, nie depczemy ogródka czy coś… jesteśmy na łące, pod linią wysokiego napięcia, a ten i tak ma „ale”.
Powód: mamy szlak, a jedziemy łąką. Jest sobota, a On by chciał odpocząć. Ciągle dziś ktoś tą łąką jeździ i to go strasznie irytuje. Jak widzi, że mamy mapy na kierownicy, to zaczyna się nakręcać jeszcze bardziej:
- Macie mapy, a nie wiecie jak jechać
- Macie mapy, a nie umiecie z nich korzystać
- Macie mapy, a nie umiecie trzymać się szlaku itp. itd.
Jak Mu wytłumaczyć (bez przesadnej przemocy), że mamy mapy i dokładnie wiemy jak jechać ! 





Gdzie teraz, Rabe? Jak to gdzie, za RABE!
PCIM czyli Pięknie, Cicho i Miło. Tak brzmi legenda dotycząca nazwy tej miejscowości. Ponoć król się zachwycił tymi terenami i wypowiedział te słowa. Tak oto powstała nazwa tej miejscowości. Monarcha zapomniał tylko dodać, że oprócz cicho i miło jest tu też ostro... pod górę. 
Dla nas jest to czas decyzji. Na IMMORTALA’a nie ma dzisiaj najmniejszych szans, więc trzeba się zastanowić które punkty brać, a które odpuścić. Postanawiamy wyprawić się za Rabę, aby zaatakować lampiony w Pasmie Lubomira. Wybieramy 3 z pięciu, tak aby zostało nam trochę czasu na Pasmo Zębalowej na powrocie do bazy (tam też będzie walka…).
Ruszamy zatem odnaleźć Wielki Kamień! Tak się nazywa sporych rozmiarów skała, przy której wisi lampion, ale aby tam dojechać musimy znów łyknąć sporo przewyższeń. Rezygnujemy z żółtego szlaku, obawiając się że kamerdolce zjedzą nam za dużo czasu i robimy przelot w kierunku Stróży. Stamtąd pod górę asfaltem. To trochę naokoło, ale pojedziemy w miarę wygodną drogą (acz stromą) i połączymy się ze szlakiem już dość wysoko.
Następna na naszej liście jest 15-stka… szkoda tylko, że musimy zjechać wszystko co właśnie wytyraliśmy i wspinać się ponownie na wzgórze obok. Zjazd (oczywiście kamienisty i trudny) sprowadza nas do drogi, z której malutka ścieżka powinna iść w stronę punktu. Szkoda by było gdyby tej ścieżki nie było… postanawiamy jednak drzeć na dziko. WARIANT CZARNY, Q**A! Wąwóz, nie wąwóz, gąszcz, nie gąszcz, napieramy do przodu. Brak przebieżności lasu spycha nas mocno w lewo, ale to nic – na szczycie ma być dobra droga, więc tam skorygujemy kierunek.

Coraz większe te zabawki robią...

Gdzieś po drodze, w środku lasu natykamy się na pewien bardzo stary dom. Stary ale nie w ruinie. W teorii jakaś droga powinna do niego zatem prowadzić, więc mamy nadzieję, że uda nam się wydostać z krzaków… ale płonne nasze nadzieje. Droga tu kiedyś owszem i była, ale dziś to już bardziej wspomnienie dawnego traktu. Wzrok przykuwa jedynie profesjonalna stacja pogodowa, jaka została tu zainstalowana. Zazdro… muszę sobie kiedyś takową sprawić:


Nadal targamy na dziko:

W końcu na szczycie:



Wieczór w Paśmie Zębalowej
Pora wracać na zachodnią stronę Raby. Za moment zrobi się ciemno, więc nie zostało nam wiele czasu – limit jest tylko do 21:00. Po drodze do bazy znajdują się jeszcze 4 punkty, ale obstawiamy, że uda nam się zrobić co najwyżej trzy… i to też tylko, jeśli się zepniemy.
Jeden z nich to niesamowicie stromy wąwóz- ten o którym Janko Mordownik wspominał na odprawie. Zalecał schodzenie po linie i powiem Wam, że nie był to do końca żart. Ciężko było zejść na dno bez zjazdu na boku/plecach/ryju (wybierzcie właściwie). Mnie się to jakoś udało, bo przytrzymałem się leśnych przyjaciół (które podały mi pomocne gałęzie i korzenie), ale Szkodnik zjechał na boku na sam dół. Usłyszałem tylko „chyba zaraz spad…” i potem już tylko takie szzzzurrrrrr przez krzaki... i głuche *PAC* o ziemie.
"Nie ważne skąd jesteście... to musiało boleć" (4*)
Co my robimy ze swoim życiem… noc, a my chodzimy po wąwozach. Co za dramat…
Zgodnie z przewidywaniami udaje nam się zaliczyć 3 punkty, ale na samą Zębalową nie damy już rady wyjść, bo zabraknie nam czasu.
Do bazy zjedziemy kilka minut przed limitem.
W nogach mamy 96 km, 2900 m przewyższenia… zrobiliśmy 18 punktów z 23, czyli do Immortala brakło nam w cholerę.
Szacujemy, że potrzebowalibyśmy dodatkowe 3 (optymistyczne założenie) a nawet 4 godziny (bardziej realna opcja).
Na pocieszenie mogę tylko dodać, że z rowerzystów tylko dwie osoby zrobiły Immortala: „Obywatel Tygrys” i Bronek.
Nikt inny nie zdołał. Czyli mamy powtórkę z Chochołowa. Mimo włożenia wszystkich sił w trasę (jesteśmy wykończeni…), byliśmy za słabi aby sięgnąć po nieśmiertelność w tym roku. Ech, szkoda… naprawdę szkoda
Ciekawi mnie tylko jaki był odbiór trasy Mordownika przez Zawodników, którzy byli u nas na Kompanii KORNEJ. To czy Wam się tegoroczny Mordownik podobał to jedno, ale pozostaje pytanie która Kompania podobała się Wam bardziej: ta która się odbyła, czy ta której nie było (a mimo to ją przejechaliście/przeszliście).

Zamiast nieśmiertelności, czekały na nas nagrobki...


CYTATY:
1. Piosenka JT Machinima "Shepard of this flock" (Far Cry 5 rap)
2. Piosenka Nancy Sinatra "Bang bang"
3. Piosenka zespołu Hasiok "Galera"
4. Gwiezdne Wojny, Epizod I, "Mroczne widmo". Komentarz do krasy na POD RACE


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Waligóry 2019

  • DST 88.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 września 2019 | dodano: 10.09.2019

Lepiej SPISZ testament, bo dziś może być ciężko… Tak właśnie pomyślałem przed tym rajdem i w błędzie nie byłem. Dlaczego? Ponieważ trzecia edycja Rajdu Waligóry przeniosła nas właśnie na SPISZ, a sama trasa szacowana była na ponad 100 km i około 3000 przewyższeń. Zapowiadało się zatem srogo. Srogo acz zacnie…  polski Spisz jest niesamowity. Gotowi? No to zaczynamy.
Bazą rajdu jest Niedzica, czyli jeśli ktoś woli bardziej opisową formę, to powiem w skrócie: jezioro, zapora oraz dwa zamki z widokiem na Lubań (1225m). Jako, że odprawa jest już o 6:45, to budzik musi zadzwonić około godziny 3:00 w nocy (kocham te leniwe sobotnie poranki...), a godzinę później mkniemy już na południe pustymi (o tej porze) drogami.
Gdy docieramy do Niedzicy, miasteczko w zasadzie jeszcze śpi… ulice są niemal puste - tylko jakieś ultrasy snują się po chodnikach, wyczekując jakieś mistycznej komendy „START”. Mamy kilka minut na rejestrację, dopompowanie kół czy też rozmowy z innymi napieraczami, którzy dzisiaj także tutaj dotarli. Klasycznie już, zgarniamy do drużyny naszego IRON MAN (Iron to ang. także Żelazko, prawda?), a kilka minut później kierujemy się na odprawę.

"Doświadczenie uczy, że dzięki długiemu błądzeniu odkrywamy krótszą drogę" (1*)
Dostajemy mapy, które obejmują zarówno tereny naszego kraju, jak i Słowację. Obstawialiśmy, że na Słowacji odwiedzimy Veterny Vrch (cudowną widokową górę), ale Piotrek nas mocno zaskoczył. Słowacka część mapy kieruje na Zdziar i Bachledovą Dolinę (czyli jeszcze dalej na południe, w kierunku TATR!) , a nie na wschód wgłąb Pienin. No, ale Grandeusa zgadliśmy! Będzie o tym trochę później, ale nie postawienie punktu kontrolnego na tej górze uważałbym za zbrodnię!
Wraz z Andrzejem kreślimy nasz wariant na mapie i postanawiamy zacząć od północnej części trasy.
Na pierwszy ogień leci lampion przy bacówce zaraz za zaporą w Niedzicy. Ha! Nauczeni doświadczeniem z pewnej wakacyjnej wyprawy, nie popełniamy błędu jaki nam się wtedy przytrafił. Dobrze pamiętamy, że zjechaliśmy wtedy na sam dół zapory i musieliśmy na górę targać po schodach. Schodów tych jest dużo, a jak macie rower na plecach to jest ich nawet bardzo dużo – jeśli dziwi Was zmienny wynik pomiaru zależnie od sytuacji obserwatora, to odsyłam do szczególnej teorii względności Alberta 2,718 (czyli e, Alberta E. jak ktoś nie ogarnął). 
Schody te są też tak zmyślnie zaprojektowane, aby rower pchało się po nich... niewygodnie. Można wprawdzie prowadzić go po murku, który biegnie wzdłuż nich, ale murek ma barierkę, o którą idealnie zahaczają się pedały, tak co 5-6 przebytych stopni. Widzimy, że część zawodników pojechała tak jak my ostatnio, ale my bogatsi o doświadczenie, wyciągnąwszy właściwie wnioski, omijamy tym razem tą przeszkodę i wybieramy „wygodny” 10%-owy podjazd asfaltem...
To tak na rozgrzewkę przed tym co nas dziś czeka. Chwilę potem uderzamy już w czerwony szlak, który szybko wyprowadza nas "nad" Niedzicę.


W niektórych miejscach szlak ten pokrywa się z tzw. Pętlą Spiską – piękną widokową trasą rowerową, która krąży po tych terenach i po której będziemy dzisiaj sporo jeździć. Nie trzymamy się go jednak długo, bo musimy zjechać po kolejny lampion. Szkodnik mówi, że jest to „Drzewo na S”. Zastanawiam się czy chodzi o sosnę, sekwoję, a gdyby uznać że nie stosujemy polskich znaków to mógłby to być również Świerk lub Śliwa. Szkodnik ruga mnie, że mówi o kierunku - "Drzewo na S od drogi, Pacanie".
Z jednej strony szkoda, że nie zostaliśmy na czerwonym szlaku bo leci on na Żar - jedną z najbardziej stromych gór tutaj, ale w sumie to nic straconego, bo niedługo będziemy pod tą górą z drugiej jej strony. Musimy tylko uporać się z punktami na nowo budowanej dopiero ścieżce rowerowej wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego. Częściowo jest już gotowa, co możecie zobaczyć na zdjęciach (mają rozmach!), ale miejscami prace jeszcze trwają… nie przeszkadza nam to jednak w żaden sposób. Jeśli trzeba to targamy prosto przez plac budowy.




„Droga bez powrotu” czyli zawróć jeśli możesz… (2*)
Podjeżdżając pod jeden z punktów dostrzegamy na mapie niestandardowe znaki – dziwne napisy. Piotrek dodał komentarze: „nie tędy droga”, „zawróć”… i właśnie to GPS’owe hasło „zawróć jeśli możesz” budzi w nas niepokój. Czemu GPS’owe? Nie wiem jak u Was, ale nasze warianty autem także bywają nieortodoksyjne i czasem nasza nawigacja w taki sposób wyraża swą dezaprobatę względem obranej trasy. Powiecie: „Pheh, każda tak ma”. Ale czy wasza też ma modulację głosu wyrażającą emocje? Od spokojnego „zawróć jeśli możesz”, przez wyraźnie zaniepokojone „ZAWRÓĆ! Proszę…”, po przerażone „NIEEEEEE… nie chcę umierać”.
Ja czasem ze swoją nawigacją gadam, ale bywają to rozmowy upośledzone…

- Cześć Tom-tom

- Słucham!
- Jedź do domu
- A dokładniej?
- Do dużego pokoju!
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Do domu. Masz zapisaną trasę „DO DOMU”. Czego nie rozumiesz w wyrażeniu "do domu"? … Tępe to, że ech... muszę się napić.
- Zaprojektowano trasę: BAR MORDOWNIA. Ruszaj!
- Nie, NIE. Źle, kur**a!
- Czy chodziło Ci o trasę do: „Mariola niedrogo a dobrze”.
- ARGHHH….
- Zaprojektowano nową trasę: Stacja ARGE…

Wracając… napis na mapie każe zawrócić. Sugeruje to (albo przynajmniej my to tak odczytujemy), aby po kolejny punkt jechać na około. Cześć zawodników, z którymi tutaj dotarliśmy stosuje się do rady Organizatora, podbija kartę i rusza z powrotem w dół. No właśnie… ale czy to na pewno rada? A może to podpucha? Stąd mamy przecież naprawdę niedaleko do 14-stki. Tak, widzimy z mapy, że droga może zniknąć gdzieś przy strumieniu, no ale kilkadziesiąt metrów lasu na dziko i polana, to chyba nie będzie jakiś koszmar.
Decydujemy się zaryzykować i ruszamy naprzód!
„Batalion ARAMIS. Tolka wpierjot i ni szagu na zad!” (3*)
Zgodnie z tym co podawała mapa, droga kończy się w ciągu kilku chwil i zaczynamy przedzierać się na dziko przez chaszcze.
Jak (niemal) nigdy, okaże się to dobrą decyzją bo w niedługi czasie dotrzemy do wspomnianej przed chwilą polany, a nią już bezpośrednio pod ambonę, na której wisi lampion. Nie obyło się oczywiście bez nierównej walki z roślinnością, ale poszło w miarę planowo czyli bez utknięcia w jakieś pułapce bez wyjścia. Czyli była to dobra decyzja. Szok i niedowierzanie :)



Per aspera ad Astra… F !!! (łac. przez ciernie do... OPLA !!!) 
Targamy na drugą stronę Żaru. Lampion ma znajdować się w małym zagajniku na końcu ogromnej (stromej) polany.
Najprościej byłoby przedzierać się właśnie przez nią, ale jest ogrodzona i pasą się na niej różne zwierzaki.
Podbijamy zatem do bacy i pytamy czy możemy przetargać na dziko poprzez jego pole.

- Przepraszam, czy możemy przejść przez łąkę do lasu?

- To nie jest tak, że możecie albo nie możecie. Gdybym miał powiedzieć co cenię w życiu najbardziej – powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam i co ciekawe to właśnie przypadkowe spotkania wywierają wpływ na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet z pozoru uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem i dziękuję życiu, dziękuję mu. Życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość. Wielu ludzi pyta mnie o to samo „ale jak ty to robisz, skąd czerpiesz tą radość”, a ja im odpowiadam że to proste, to umiłowanie życia. To właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład pasę owce, a jutro – kto wie, dlaczego by nie – oddam się pracy społecznej i będzie ot choćby sadzić,...marchew”  (4*)

…ech czyli to nie baca, a juhas. Postać wykonawcza, a nie decyzyjna. Zgody nie dał, ale też nie zabronił – ciśnijmy zatem przez łąką.
Przedzieramy się przez ogrodzenie i tyramy pod górę. Wokół nas dziesiątki krów. Niektóre nas nawet pamiętają… konferują sobie wesoło

- Widziałaś tą drogę?
- Wow. Ale ściana. To czerwony szlak?
- Tak, a ta dwójka co właśnie nas mija, to w czerwcu cisnęła tamtędy z rowerami!
- Jak z rowerami? Tamtędy? Przecież trzeba być…
- No trzeba…


Z każdym krokiem zbliżamy się coraz bliżej lasu. Jest stromo, ale ciśniemy i wtedy... dostrzegam ją. Piękną i wspaniałą. Stoi pod lasem. Taka jaka pamiętam ją z dawnych lat. Astra F. W kultowej wersji hatchback. Tak, to auto wjedzie wszędzie – to najbardziej górskie auto świata. Tam gdzie nie poradzi jakiś potwór 4x4, to wyślą Astrę F. Nie wierzycie? Zapewniam Was testowaliśmy to nieraz. Stroma łąka po deszczu, oblodzone drogi, ścieżki pełne kamieni i korzeni – Astra przeszła zawsze. Co ja będę pisał, sami zobaczcie.
Mam cholerny sentyment do tej gabloty :D





"Bartoszu, Bartoszu, nie traćże nadziei..." czyli w głębinach (5*)
Docieramy na punkt żywieniowy i od tej pory dłuższą chwilę będziemy cisnąć wraz z Bartkiem ze Zdezorientowanych.
Dlaczego „nie traćże nadziei? Hmmm, może tak…. Na ostatnim Hawranie powiedziano nam, iż fakt że wybieramy warianty mocno z d**y jest powszechnie wiadomy, więc każdy kto jedzie z nami (albo z kim jedziemy my…) może mieć powody do obaw. Oczywiście, zawsze pozostaje nadzieja, że tym razem będzie inaczej… czyli nie traćże nadziei!
No, ale wicie jak to bywa z nadzieją.... czyli u Aramisów bez zmian. Punkt, który mamy złapać  razem to Przełom Białki. To już 3-ci rajd, który umieszcza lampion w tym miejscu, ale nie jest to dziwne bo miejsce jest wspaniałe. Opis punktu to „Podnóże skały”. Wiemy jak ta skała wygląda i wiemy że stoi ona w wodzie, wiec lecimy do niej od południa. Na odprawie mówili wprawdzie, aby jechać z północnej strony, ale zrozumiałem to jako wariant polecany, a nie że jedyny możliwy… no i źle to zrozumiałem. Reszta naszej ekipy też to zrozumiała źle, więc nadciągamy od południa…
Robi się coraz ciekawiej. Najpierw ścieżka przechodzi w łąkę – da się jechać. Potem łąka przechodzi w las, ale jazda jest jeszcze możliwa. Chwilę później jednak las przechodzi w gęsty gąszcz i teraz to już prowadzimy rowery. Dochodzimy do niemałej rzeki, gdzie zostawiamy rowery i z trudem przeprawiamy się po mokrych, zwalonych drzewach. Miejsce robi wrażenie, bo rwąca rzeka wypływa prosto ze skały (z jaskini).

Brniemy dalej przez krzory aż dochodzimy do skały i rzeki. Lampionu nigdzie nie ma. Problem z „podnóżem skały” jest taki, że skała ta swoje podnóże ma pod wodą. Rzeka ma tutaj też dość wartki nurt. Obstawiamy, że lampion wisi za załomem skały i jest dla nas niewidoczny z miejsca, w którym obecnie stoimy. Zapada decyzja aby po niego iść. Bartek odważnie zaczyna torować drogę, o ile można tak powiedzieć o wodzie… woda okazuje się głębsza niż się wydawała i chwilę później jest już zanurzony po pas.
Za Nim podąża Andrzej i Szkodnik. Mnie kazano zostać na brzegu, jako drugi rzut strategiczny lub ewentualna ekipa ratunkowa.
Okazuje, że lampion nie wisi jednak u podnóża skały, a na drugim brzegu rzeki (no to, tu się przyczepimy do opisu punktu - podnóże skały to podnóże skały a nie brzeg rzeki, tak?) i trzeba było po niego jechać od drugiej strony. Skoro jednak zabrnęliśmy już tak głęboko – dosłownie, to nie będziemy się wycofywać. Bartek przedziera się dalej, z niemałym trudem bo kamienie są śliskie i przy rwącym nurcie rzeki nie idzie Mu się po tych kamerdolcach komfortowo.
Finalnie jednak zdobywa On lampion wiszący po drugiej stronie i wraca bezpiecznie do miejsca startu.
Przygoda fajna, ale straciliśmy sporo czasu… czasu, którego nie mamy dzisiaj niestety z nadmiarem.



Wracamy do zostawionych nad pierwszą rzeką rowerów, a tam Wojtek z Kolegą (niestety nie pamiętam imienia) pytają nas jak się przeprawiliśmy przez wodę przed którą właśnie stoją (nie jest to łatwe, bo trzeba po śliskich drzewach). Mówimy Im, że ta rzeka jest mniejszym problemem, dosłownie… mniejszym i płytszym niż problem, który napotkają kawałek dalej. Pokazujemy Im zdjęcia z bitwy o lampion u podnóża skały.
Finalnie Wybierają dojazd drugą stroną, ale dziękujemy im za spontaniczne popilnowanie nam pozostawionych rowerów, gdy debatowali co dalej zrobić.


Punkt na Uboczu :)

Zostawiamy rzekę za plecami i ruszamy po punkt na Uboczu. Ubocz to lokalny wierzchołek w Paśmie Żaru.
Bardzo mi się podoba klimat tego punktu. Szkoda, że Piotrek tak go na mapie nie nazwał – opis powinien brzmieć "punkt na Uboczu" skoro lampion i tak wisi w sumie na szczycie. Na Ubocz (ubocze) jedziemy pięknym, zielonymi łąkami, a pochwyciwszy lampion skierujemy się na jeden z moich ulubionych pagórów...
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze punkt w okolicy Lorencowych skałek, które ja - jak pisałem Wam w relacji ICE AR nazywam Lorentz'owymi. Pamiętacie jeszcze transformatę Lorentza? Dylatacja czasu, te sprawy? Ogólnie chodzi o to, że im szybciej się poruszacie to czas biegnie wolniej. Co to w praktyce rajdowej oznacza? Im szybciej się poruszacie, tym czas biegnie wolniej, a więc macie go więcej, więc zrobicie więcej punktów - proste nie? 




GRANDEUS !!! The Slopes of Mighty Grandeus !!!
Nie wiem kto tak nazwał tą górę, ale mnie tym po prostu kupił. Wiecie jak uwielbmy takie nazwy, a ta jest iście wybitna. Byliśmy tu całkiem niedawno, ciesząc się 360-stopniową panoramą, a dziś ciśniemy za (napierającym jak Szatan Bartkiem) w kierunku szczytu. Heh, pagór niewielki, a tak mnie cieszy. Piękny jest i cudownie się nazywa. Nic tylko dodać u ten przydomek MIGHTY. MIGHTY GRANDEUS
Na szczycie robimy krótki popas – no bo gdzie jak nie tu!
Jeszcze tylko pożegnalne zdjęcie z Bartkiem bo ciśnie On dalej, szybciej i mocniej niż my. Potem szalony zjazd czerwonym szlakiem, gdzie Andrzej pokazał nam jak się „robi” takie zjazdy. Poszedł jak burza w dół, aż nam było wstyd że tak asekuracyjnie zjeżdżamy tą ścianę… no ale nie zostanę fanem jego techniki zjazdu. Jakoś tak nie mogę przekonać się do tego rycia twarzą po trawie…



Pamiętniki z wakacji czyli znowu na Słowacji
Z Grandeusa kierujemy się pomału w kierunku Słowacji. W kierunku granicy wyprowadza nas ponownie ścieżka rowerowa Spiskiej Pętli.
Ten kawałek, podobnie jak Grandeusa jedziemy z pamięci, bo dobrze znamy ten szlak… pchanie… musimy się w końcu wspiąć na te ponad 1000m. Potem pozostaje nam już przekroczyć granicę i łapać punkty u naszych południowych Sąsiadów.
Czekają nas tam szalone zjazdy i nieliche podjazdy. Musimy jednak odpuścić te najdalej położone punkty - u samego podnóża Tatr, bo w okolicach Zdziaru i Bachledovej Doliny. Mamy tam jednak, według znaku drogowego 21 km w jedną stronę. Nie ma opcji, abyśmy zdążyli po nie pojechać i wrócić w limicie na bazę. Szkoda... ale cóż, trzeba znać swoje miejsce w szeregu. No chyba, że to szereg Grandiego 1-1+1-1+1-1+ ...  (a ktoś pamięta jaką ma on sumę? Podpowiem że trzeba użyć metody sumowanie Cesaro). Wydawałoby się, że zero, a tu "takiego wała", jest to 1/2. Ale pomyślcie o tym tak, taka dziwna interpretacja. 1 to zapalone światło w pokoju, 0 to zgaszone światło w pokoju. I teraz napieracie z żarówką włącz, wyłącz, włącz, wyłącz. Czy w pewnym sensie stanem przejściowym nie będzie półmrok? 



Reakcja (iście) łańcuchowa
Pomału zbliża się końcówka rajdu. Zostało nam niecałe dwie godziny. Łapiemy ostatni punkt po słowackiej stronie i przygotowujemy się do przekroczenia granicy. Chwilę później spotykamy Magdę ze swoją ekipą. Nie widzieliśmy się z Nimi właściwie od momentu rozstania przy „zawróć jeśli to możliwe”. Wygląda na to, że od pewnego momentu jadą bardzo podobny wariant do naszego.
Chwilę zatem ciśniemy razem, ale tuż za słupkami granicznymi, na jednym z podjazdów zrywam łańcuch. Chcę „z kopyta” podjechać krótki podjazd, ale siła przyłożona do mechanizmu rozrywa najsłabsze ogniwo. Ech… trzeci raz na tym samym łańcuchu. Co za dramat…
No ale trudno, zdarza się, więc z konieczności rozkładamy się z serwisem. Mamy ze sobą wszystko co potrzebne, oprócz ... nadwyżki czasu na takie zabawy. Naprawa idzie nawet sprawnie i łańcuch otrzymuje (kolejną) spinkę… jest teraz poszarpany jak szynka przez Reksia, ale działa. Do miasta dowiezie…Przy okazji znacie ten suchar?

Generał na inspekcji w wojsku pyta: Żołnierze, jak Wy sobie tu radzicie, na tym odludzi – bez kobiety.
Mamy kozę Panie Generale.
Generał się trochę zdziwił, ale idzie do stajni i widzi, jest koza.
Stwierdza, wszyscy tą kozę chwalą, to i ja spróbuję. Spuszcza pory w dół i robi co ma zrobić.
Wychodzi za jakiś czas i mówi do sierżanta:
- "Słaba ta wasza koza. Naprawdę słaba".
- "Nie taka słaba, Panie Generale, bo do miasta dowiezie


…no więc, do miasta dowiezie.




Płaska 16-stka czyli dzida w dół !!!
Łańcuch skradł nam zbyt dużo czasu aby trzymać się pierwotnego planu pochwycenia 4 punktów... ech braknie nam tych 15 minut.
Musimy wybierać co łapać, co zostawić - redukujemy plan do 3 lampionów. Postanawiamy jednak zyskać jakoś na czasie, a więc zgodnie z tym co pisałem powyżej, musi zwiększyć prędkość poruszania się w terenie (aby czas biegł wolniej). Wybieramy zatem zjazd, a że droga jest całkiem niezła no to mamy przysłowiową DZIDĘ w dół ("puść te klamki !!!"). Nie dość, że teraz jest w dół, to 16-stka jest po płaskim, więc powinno się udać.
Nie przewidzieliśmy tylko, że przed samą 16-stką spotkamy strażnika punktu, który będzie chciał nam - wbrew unijnym przepisom - opchnąć trochę niepasteryzowanego mleka.
PSSST... tutaj, dawaj kanister. INO wartko.

Po 16-stce łapiemy jeszcze jeden punkt, oczywiście taki na jakimś sakramenckim podejściu... ale to już bardzo blisko bazy, więc bezpiecznie. Przelot na metę to formalność. Gdy wjeżdżamy na metę na liczniku mamy 88 km i 2100 przewyższeń... a zdobyliśmy tylko 20 z 25 punktów kontrolnych. Wielka szkoda, że rajd nie miał 15-16 godzin bo czujemy niedosyt... choć nie, lepszym słowem będzie "żal". Żal że nie byliśmy w stanie zrobić kompletu !!!
Co mogę powiedzieć w podsumowaniu? Było pięknie - cudowna trasa. Po prostu rewelacyjna. Tak dobra, że ciężko to jakoś sensownie opisać, aby nie zabrzmiało banalnie. Może ujmę to zatem inaczej. Zrobię kiedyś listę najlepszych rajdów EVER, subiektywną, niesprawiedliwą i stronniczą, ale moją własną. Od dawna mam taką listę w głowie, acz nie dojrzałem jeszcze do decyzji aby przelać ją na karty tego bloga - zwłaszcza, że to żyjąca lista. Wiem natomiast jedno. Pierwszy Rajd Waligóry ma na tej liście honorowe miejsce. Od dziś nie będzie na niej sam. Od dziś na tej liście mam już dwa Rajdy Waligóry. Te nieparzyste. 
(nie oznacza to, że druga edycja była słaba. O co to, to nie. Była bardzo dobra, ale lista najlepszych to lista najlepszych, a nie bardzo dobrych).

Pełną (nasza) galerię z Rajdu znajdziecie TUTAJ.  

CYTATY
1) Aforyzm autorstwa Thomasa Hardy'ego
2) Tytuł horror'u klasy Z
3) Uwaga materiały kontrowersyjne! Hymn BATALIONU WOSTOK To czeczeński(?) batalion ochotniczy biorący udział w działaniach wojennych w Gruzji, w Donbasie. Przez EU uważany za ugrupowanie terrorystyczne, ale ogólnie wszystkie piosenki wojskowe/wojenne mają w sobie to coś... nieważne, z której strony frontu pochodzą.  
4) Parafraza kultowego monologu skryby z filmu "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra"  (uwielbiam ten film)
5) Polska piosenka patriotyczna "Krakowiak Kościuszki"


Kategoria Rajd, SFA