Wpisy archiwalne w kategorii
Rajd
Dystans całkowity: | 11634.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 133 |
Średnio na aktywność: | 87.47 km |
Więcej statystyk |
Rajd Waligóry
-
DST
70.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 września 2017 | dodano: 01.10.2017
...czyli opowieść o tym tym jak zostaliśmy - jak mawia Jarek - Waligruchą, bo Waligórą to
się raczej nie udało. Cóż lepsze to niż nic. Tytuł to tytuł, więc jak w
starym kawale... syn pisze z wojska list do Ojca: "Tato, dostałem
syfilis". Ojciec odpisuje: "ja się na tych waszych odznaczeniach nie
znam, ale noś to z dumą". Zasuszyło, prawda? Byliśmy na dnie, a potem
przyszedł Aramis i przyniósł łopatę...no ale jedźmy z relacją :)
"Gór mi mało i trzeba mi więcej, żeby przetrwać od zimy do zimy... "
"Gór mi mało i trzeba mi więcej, żeby przetrwać od zimy do zimy... "
Kolejny
raz w tym roku, równolegle odbywają się dwie świetne imprezy: Rajd
Waligóry należący do Pucharu Bike Orientu oraz Silesia Race. Silesia ,
rozgrywana jest w nieprzebytych lasach Miasteczka Śląskiego. Las bardzo nas
kusi, ale - wybacz Marcin, zacny z Ciebie Hanys i kochamy twoje
imprezy, ale tym razem walimy tańcować z Goralami :)
Góry to Góry. Gór nie odpuścimy, zwłaszcza naszych ukochanych Gorców, a baza rajdu jest w Ochotnicy... więc na wejściu zapachniało Lubaniem i Gorcem. Wiesz jak jest - "Dwie wieże" (widokowe) i inne takie. No więc, musi być i powrót knura... no cóż, najchudszy nie jestem, więc wszystko pasuje. Ruszamy zatem na Rajd Waligóry do Ochotnicy. Zwłaszcza, że na rajd zapisali się - dawno przez nas niewidziani - Magda i Mateusz. Magda zaatakuje samotnie trasę pieszą 50km, a Mateusz dołączy do nas na rowerze i razem ruszymy na podbój Gorców...i Beskidu Wyspowego, bo Piotrek (Organizator) przywalił trasę-kosmos: sytą w przewyższenia i szczyty, z różnych górskich partii.
Góry to Góry. Gór nie odpuścimy, zwłaszcza naszych ukochanych Gorców, a baza rajdu jest w Ochotnicy... więc na wejściu zapachniało Lubaniem i Gorcem. Wiesz jak jest - "Dwie wieże" (widokowe) i inne takie. No więc, musi być i powrót knura... no cóż, najchudszy nie jestem, więc wszystko pasuje. Ruszamy zatem na Rajd Waligóry do Ochotnicy. Zwłaszcza, że na rajd zapisali się - dawno przez nas niewidziani - Magda i Mateusz. Magda zaatakuje samotnie trasę pieszą 50km, a Mateusz dołączy do nas na rowerze i razem ruszymy na podbój Gorców...i Beskidu Wyspowego, bo Piotrek (Organizator) przywalił trasę-kosmos: sytą w przewyższenia i szczyty, z różnych górskich partii.
"Po Beskidzie błądzi jesień, wypłakuje deszczu łzy, na zgarbionych plecach niesie, worek siwej mgły"
Wprawdzie nie pada i ma być dziś pięknie, ale mgieł nad ranem jest sporo, kiedy gnamy do bazy. Nad ranem to stwierdzenie trochę na wyrost, bo budzik zadzwonił nam nie o 4-tej, jak w każdą typową sobotę, ale o 2:45... o 4:00 to już pakujemy rowery na nasz SFA-Panzerkampwagen i ruszamy do Ochotnicy. Mam nadzieję, że nie stanie się to nowym standardem, bo nawet szermierze potrzebują czasem trochę snu :P
Wprawdzie nie pada i ma być dziś pięknie, ale mgieł nad ranem jest sporo, kiedy gnamy do bazy. Nad ranem to stwierdzenie trochę na wyrost, bo budzik zadzwonił nam nie o 4-tej, jak w każdą typową sobotę, ale o 2:45... o 4:00 to już pakujemy rowery na nasz SFA-Panzerkampwagen i ruszamy do Ochotnicy. Mam nadzieję, że nie stanie się to nowym standardem, bo nawet szermierze potrzebują czasem trochę snu :P
Z
każdą minutą drogi ubywa kilometrów do celu... i stopni na termometrze. W
okolicach Szczawy termometr pokazuje 2,5 stopnia, a w Tylmanowej już 1
stopień. Bosko - jesień pełną gębą, chociaż taka temperatura to mogłaby
być już na pograniczu jesieni i zimy. Finalnie ma być dzisiaj ponoć
około 15 stopni, ale jak wysiadamy z auta to jest naprawdę rześko.
Zapowiada się, że w pierwszych godzinach rajdu, trochę zmarzniemy, acz
wierzę, że Piotrek "BikeOrient" Organizator - zadbał o to, abyśmy
dobrze się rozgrzali już po starcie. W końcu to Ochotnica, stąd nie da
się jechać w dół :)
Rozglądam się po bazie i podoba mi się scena, którą widzę: jest koło 6:00 rano, a wszyscy biegają z rowerami i trzęsą się z zimna. Co chwilę słychać magiczną inkantację: "k****, ale jest zimno". Zapowiada się dobra impreza :)
Dobry techniczny podpych z rana :P
No to zaczynamy. Pierwszy punkt jest bardzo blisko bazy, ale zalecane było brać go od północy bo od południa nie ma mostu - jest bród. Jest 2 stopnie na termometrze, więc jakoś tak nie palimy się na kąpiel. Ale są i tacy, którym nie straszne były zimne wody:

My uderzamy od północy, przedzieramy się przez jakąś łąkę i zjeżdżamy nad rzekę. W połowie zjazdu porzucamy rowery w krzakach i zbiegamy w dół. Mateusz pyta nas "co Wy robicie?" - no cóż, to nasz sprawdzony sposób, zaraz będziemy się wracać pod górę, więc łatwiej będzie bez rowerów. Skoro i tak musimy wrócić ten kawałek, to po co dodawać sobie pchania. Mateusz zjeżdża nad rzekę i musi nas potem gonić z rowerem, a ten bynajmniej Mu nie pomaga na takim podejściu.

Chwilę później jednak pchamy już wszyscy razem. Ściana jest nieprzeciętna. Im wyżej, tym robi się większy pion. Kolejną chwilę później, łatwiej jest nieść rower niż go pchać, co też uskuteczniam. Okulary parują mi tak, że nic nie widzę, ale może to i lepiej - nie widzę, że ta ściana nie zamierza się skończyć. Nie minęła godzina rajdu, a pot zalewa nam oczy, a licznik przewyższeń odpalił naliczanie sekundowe. Finalnie dotachaliśmy się na szczyt i zgarniamy nasz drugi punkt. Potem przelot garbem do kapliczki, gdzie wisi kolejny punkt oraz otwiera się piękny widok na Lubań i kolegów :)

"Ale urwał, ale to było dobre..."
Lecimy w kierunku na Wierch Młynne - przełęcz, którą za dziecka pokonywałem wielokrotnie na niejednej z rowerowych wypraw (ale o tym później, w specjalnym sentymentalny rozdziale - na razie skupmy się na teraźniejszości). Lecimy zatem na Wierch Młynne, a po drodze jeden z zawodników walczy z rowerem. Zatrzymujemy się i próbujemy Mu pomóc. Nie ma z tym większego problemu bo zerwał się po prostu łańcuch. Skuwamy go na szybko i ruszamy dalej, ale zakręt dalej Kolega otwiera drugą linię wsparcia technicznego, bo nagle słychać TRZASK i przerzutka wesoło sobie lata obok roweru - urwany hak. Mam wrażenie gry komputerowej:
LEVEL 1 - łańcuch, poradziłeś sobie, OK; no to:
LEVEL 2 - nagłe uderzenie Kapitana Hak.
Co będzie na LEVEL'u 3?
Wtedy dojeżdża Wojtek i mówi: "koniec jazdy na dzisiaj" i pokazuje "urwany" wielotryb. Trochę mnie to wgięło... ale niestety Wojtkowi nie damy rady pomóc. Awaria jest zbyt duża - wielka szkoda, bo nie damy rady się odwdzięczyć się za poratowanie nas na Wiosennym Korno rozgrywanym w oponach ...eee... oparach absurdu :)

Ja chyba przyrosłem do tego żółtego plecaka, bo dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, że na czas naprawy mogłem go po prostu zdjąć... tak jak Mateusz.
LEVEL 2 udaje nam się jakoś ogarnąć: wyrzucamy przerzutkę i spinamy rozkuwaczem single-speed'a z tyłu. Filip, ze 2 lata temu na takim rozwiązaniu zdobywał kolejne punkty na sierpniowym KoRNO, acz w tym przypadku nie działa to tak idealnie jak wtedy. Łańcuch przeskakuje, acz jechać się da i... okaże się, że Kolega nie odpuści i na tym prowizorycznym rozwiązaniu zdobędzie 12 punktów kontrolnych, czyli komplet z trasy MEGA. No mega!!
Tymczasem docieramy na Wierch Młynne a tam Piotrek i ekipa z OrientAkcji czeka na nas z ciastkami i owocami, bo to punkt żywieniowy. To lubimy, bardzo lubimy :)

"Po Beskidzie błądzą ludzie, kare konie w chmurach rżą..."
...błądzą bo punktów szukają. A mają gdzie szukać, bo napieramy przez Beskid Wyspowy. Najpierw punkt gdzieś w masywie Zbludzkich Wierchów, a chwilę potem ciśniemy podjazd przez Zbludzę i Zalesie, tylko po to aby atakować punkt na zboczu Modynia. Następne zbocze to już masyw Mogielicy. Punkt nie są ulokowane wprawdzie na szczytach tych gór, ale ukrywają się dość wysoko na tych garbach, więc trzeba ostro podjeżdżać lub podpychać pod nie. Trochę szkoda, że lampiony nie wiszą na szczytach - bo jak na Mogielicy byłem chyba z 50 razy, to na Modyniu jeszcze nigdy..., ale nie ma co narzekać bo i tak jest masakra. Konie w chmurach rżą jak dzikie z naszych poszukiwań, bo licznik przewyższeń bije jakby nie znał umiaru.


Przy zjeździe z pod Mogielicy, aby złapać jeden z punktów stosujemy naszą sprawdzoną technikę. Rowery w ukryciu i ciśniemy na azymut chorym zboczem najpierw w dół, a potem z powrotem. Czy dało się to objechać drogą? Oczywiście, ale po co? :D
Jej Wysokość Mogielica :)
Rozglądam się po bazie i podoba mi się scena, którą widzę: jest koło 6:00 rano, a wszyscy biegają z rowerami i trzęsą się z zimna. Co chwilę słychać magiczną inkantację: "k****, ale jest zimno". Zapowiada się dobra impreza :)
Dobry techniczny podpych z rana :P
No to zaczynamy. Pierwszy punkt jest bardzo blisko bazy, ale zalecane było brać go od północy bo od południa nie ma mostu - jest bród. Jest 2 stopnie na termometrze, więc jakoś tak nie palimy się na kąpiel. Ale są i tacy, którym nie straszne były zimne wody:

My uderzamy od północy, przedzieramy się przez jakąś łąkę i zjeżdżamy nad rzekę. W połowie zjazdu porzucamy rowery w krzakach i zbiegamy w dół. Mateusz pyta nas "co Wy robicie?" - no cóż, to nasz sprawdzony sposób, zaraz będziemy się wracać pod górę, więc łatwiej będzie bez rowerów. Skoro i tak musimy wrócić ten kawałek, to po co dodawać sobie pchania. Mateusz zjeżdża nad rzekę i musi nas potem gonić z rowerem, a ten bynajmniej Mu nie pomaga na takim podejściu.

Chwilę później jednak pchamy już wszyscy razem. Ściana jest nieprzeciętna. Im wyżej, tym robi się większy pion. Kolejną chwilę później, łatwiej jest nieść rower niż go pchać, co też uskuteczniam. Okulary parują mi tak, że nic nie widzę, ale może to i lepiej - nie widzę, że ta ściana nie zamierza się skończyć. Nie minęła godzina rajdu, a pot zalewa nam oczy, a licznik przewyższeń odpalił naliczanie sekundowe. Finalnie dotachaliśmy się na szczyt i zgarniamy nasz drugi punkt. Potem przelot garbem do kapliczki, gdzie wisi kolejny punkt oraz otwiera się piękny widok na Lubań i kolegów :)

"Ale urwał, ale to było dobre..."
Lecimy w kierunku na Wierch Młynne - przełęcz, którą za dziecka pokonywałem wielokrotnie na niejednej z rowerowych wypraw (ale o tym później, w specjalnym sentymentalny rozdziale - na razie skupmy się na teraźniejszości). Lecimy zatem na Wierch Młynne, a po drodze jeden z zawodników walczy z rowerem. Zatrzymujemy się i próbujemy Mu pomóc. Nie ma z tym większego problemu bo zerwał się po prostu łańcuch. Skuwamy go na szybko i ruszamy dalej, ale zakręt dalej Kolega otwiera drugą linię wsparcia technicznego, bo nagle słychać TRZASK i przerzutka wesoło sobie lata obok roweru - urwany hak. Mam wrażenie gry komputerowej:
LEVEL 1 - łańcuch, poradziłeś sobie, OK; no to:
LEVEL 2 - nagłe uderzenie Kapitana Hak.
Co będzie na LEVEL'u 3?
Wtedy dojeżdża Wojtek i mówi: "koniec jazdy na dzisiaj" i pokazuje "urwany" wielotryb. Trochę mnie to wgięło... ale niestety Wojtkowi nie damy rady pomóc. Awaria jest zbyt duża - wielka szkoda, bo nie damy rady się odwdzięczyć się za poratowanie nas na Wiosennym Korno rozgrywanym w oponach ...eee... oparach absurdu :)

Ja chyba przyrosłem do tego żółtego plecaka, bo dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, że na czas naprawy mogłem go po prostu zdjąć... tak jak Mateusz.
LEVEL 2 udaje nam się jakoś ogarnąć: wyrzucamy przerzutkę i spinamy rozkuwaczem single-speed'a z tyłu. Filip, ze 2 lata temu na takim rozwiązaniu zdobywał kolejne punkty na sierpniowym KoRNO, acz w tym przypadku nie działa to tak idealnie jak wtedy. Łańcuch przeskakuje, acz jechać się da i... okaże się, że Kolega nie odpuści i na tym prowizorycznym rozwiązaniu zdobędzie 12 punktów kontrolnych, czyli komplet z trasy MEGA. No mega!!
Tymczasem docieramy na Wierch Młynne a tam Piotrek i ekipa z OrientAkcji czeka na nas z ciastkami i owocami, bo to punkt żywieniowy. To lubimy, bardzo lubimy :)

...błądzą bo punktów szukają. A mają gdzie szukać, bo napieramy przez Beskid Wyspowy. Najpierw punkt gdzieś w masywie Zbludzkich Wierchów, a chwilę potem ciśniemy podjazd przez Zbludzę i Zalesie, tylko po to aby atakować punkt na zboczu Modynia. Następne zbocze to już masyw Mogielicy. Punkt nie są ulokowane wprawdzie na szczytach tych gór, ale ukrywają się dość wysoko na tych garbach, więc trzeba ostro podjeżdżać lub podpychać pod nie. Trochę szkoda, że lampiony nie wiszą na szczytach - bo jak na Mogielicy byłem chyba z 50 razy, to na Modyniu jeszcze nigdy..., ale nie ma co narzekać bo i tak jest masakra. Konie w chmurach rżą jak dzikie z naszych poszukiwań, bo licznik przewyższeń bije jakby nie znał umiaru.


Przy zjeździe z pod Mogielicy, aby złapać jeden z punktów stosujemy naszą sprawdzoną technikę. Rowery w ukryciu i ciśniemy na azymut chorym zboczem najpierw w dół, a potem z powrotem. Czy dało się to objechać drogą? Oczywiście, ale po co? :D


"Jesienią góry są najszczersze, żurawim kluczem otwierają drzwi, jesienią smutne piszę wiersze, smutne piosenki śpiewam Ci"
UWAGA. To fragment będzie bardzo, bardzo sentymentalny, więc jeśli ktoś
nie lubi ckliwych tekstów, łzawych wpisów, melancholijnych wywodów...
to ma pecha. Prawie mi go żal :P
Rajd Waligóry zabrał mnie w bardzo sentymentalną podróż po wspomnieniach, bo od 3 roku życia do czasów liceum, właściwie każde wakacje spędzałem w Szczawie. Ścieżki w tej części Gorców i Mogielicy znam na pamięć. Rozpoznaję konkretne drzewa na zakrętach, konkretne głazy przy drodze, konkretne podejścia i zjazdy. Czas upływał nam na dziwnych przygodach (pieszych i rowerowych). Na przykład:
Rajd Waligóry zabrał mnie w bardzo sentymentalną podróż po wspomnieniach, bo od 3 roku życia do czasów liceum, właściwie każde wakacje spędzałem w Szczawie. Ścieżki w tej części Gorców i Mogielicy znam na pamięć. Rozpoznaję konkretne drzewa na zakrętach, konkretne głazy przy drodze, konkretne podejścia i zjazdy. Czas upływał nam na dziwnych przygodach (pieszych i rowerowych). Na przykład:
- 1) zdobycie Mogielnicy na Wigry 3 i pomyłka nawigacyjna, która zaowocowała zjazdem do Jurkowa i koniecznością powrót u przez Mszanę. Wiecie, skoro niebieskim szlakiem wyszliśmy ze Szczawy, to niebieski szlak powinien doprowadzi nas do Szczawy z powrotem, prawda? Byłoby szkoda, gdybyśmy nie zmienili kierunku poruszania się. Pamiętajcie, że to czasy bez komórek, a my bez wody, bez grosza przy duszy, na Wigry 3 późnym popołudniem po drugiej stronie góry :)
- 2) Zjazd Zbludza-Zalesie i na moim pierwszym górskim rowerze CATIC'u wyprzedzamy dużego Fiata - mina kierowcy bezcenna :)
- 3) Turbacz i "skrót" przez Przełęcz Knurowską, zamiast pojechania zielonym szlakiem na Jaworzynę Kamienicą, co zaowocowało przypadkowym zjazdem do Ochotnicy... i znowu nieplanowanym powrót na około.
- 4) Ciężarówka STAR wyjeżdżająca na Mogielnicę (by budować wieżę widokową) i tekst "podwieźć Was?". Może nie, bo przy tym nachyleniu stoku będzie ciężko utrzymać się na pace :)
- 5) Tata naprawiający kapliczkę na Jaworzynie Kamienickiej.
- 6) 40 stopni upału, docieramy na Turbacz. Wchodzę do schroniska, zamawiam picie, wychodzę na zewnątrz, jest biało... Wszystko w lodzie i śniegu. Co przegapiłem? MEGA GRAD i potem taki deszcz, że na pierwszym zjeździe nie miałem kloców do V-brake'ów.
- 7) Zima stulecia, tak waliło śniegiem, że zakrywało auta po dach! Utknęliśmy w kilka aut na podjeździe pod Lubomierz. Nikt nie był w stanie podjechać. Właziliśmy po 5-6 osób do bagażnika aby dociążyć samochód i jakoś jeden po drugim udało się podjechać.
Ech... tych opowieści jest tysiące.
Gorce to mój drugi dom. Tutaj się zakochiwałem, tutaj zaliczałem
najbardziej spektakularne gleby, tutaj nauczyłem się zbierać grzyby,
tutaj Ojciec zrobił mi jedną z największą niespodzianek w życiu:
Przyjechał do Szczawy i mówi, mi że musimy iść na Przełęcz Borek bo tam kosmici zostawili dla mnie prezent. Ja miałem już z 10 lat i oczywiście, walę tekstem "tak, jasne...". Idziemy z Rzek niebieskim szlakiem, a Tata mówi: "to gdzieś tutaj, wejdź w las i poszukaj". Sceptyczny wchodzę i znajduję pistolet laserowy, o którym marzyłem. Czekał na mnie pod pewnym charakterystycznym drzewem.
A dziś jedziemy przez Gorce i zbieramy lampiony. Wiele się tutaj zmieniło, jedziemy asfaltami, gdzie kiedyś były ścieżki pełne korzeni i kamieni. Szkoda trochę, bo Góry te stały się już mniej dzikie, ale nadal jest tu pięknie. Poniżej zdjęcie pewnego rozejścia dróg, gdzie obecnie jest parking, a pamiętam jak nie dało się tutaj suchą nogą przejść przez rzekę. Oczywiście, zamęczam moją drużynę powyższymi opowieściami. Mamy w nogach ze 2000 przewyższeń, widać że mają już trochę dość i cisną w górę w ciszy, a mi się gęba nie zamyka niemal na każdym zakręcie. Naprawdę jestem pod wrażeniem, że mnie nie zabili :)

Przyjechał do Szczawy i mówi, mi że musimy iść na Przełęcz Borek bo tam kosmici zostawili dla mnie prezent. Ja miałem już z 10 lat i oczywiście, walę tekstem "tak, jasne...". Idziemy z Rzek niebieskim szlakiem, a Tata mówi: "to gdzieś tutaj, wejdź w las i poszukaj". Sceptyczny wchodzę i znajduję pistolet laserowy, o którym marzyłem. Czekał na mnie pod pewnym charakterystycznym drzewem.
A dziś jedziemy przez Gorce i zbieramy lampiony. Wiele się tutaj zmieniło, jedziemy asfaltami, gdzie kiedyś były ścieżki pełne korzeni i kamieni. Szkoda trochę, bo Góry te stały się już mniej dzikie, ale nadal jest tu pięknie. Poniżej zdjęcie pewnego rozejścia dróg, gdzie obecnie jest parking, a pamiętam jak nie dało się tutaj suchą nogą przejść przez rzekę. Oczywiście, zamęczam moją drużynę powyższymi opowieściami. Mamy w nogach ze 2000 przewyższeń, widać że mają już trochę dość i cisną w górę w ciszy, a mi się gęba nie zamyka niemal na każdym zakręcie. Naprawdę jestem pod wrażeniem, że mnie nie zabili :)

chociaż lepszym tytułem byłby cytat z Wujka "To co, dymamy na ten Gorec?
Gorc Wujek, Gorc - nie Gorec. No dymamy, dymamy. Cóż zrobić? Idziemy
przez Nową Polanę, niebieskim szlakiem. Szlak biegnie tak jak pamiętam,
stromym podejściem i czasem łatwiej jest nieść rower niż pchać. Dobrze
znowu tu być i dobrze będzie zobaczyć nową wieżę widokową na Gorcu.
Trochę boję się jak to wyszło, bo Gorc to zawsze była dla mnie
wspaniała, dzika góra z zarośniętym i stromym szczytem, a teraz
postawili tu wieżę widokową. Nie wyszło to jednak bardzo źle. Tabliczka
GORC 1228m nadal stoi jak stała, więc nawet bardzo mi tej góry nie
zniszczyli. Seria zdjęć z podejścia i szczytu:







"Gór co stoją nigdy nie dogonię, znikających punktów na mapie..."







"Gór co stoją nigdy nie dogonię, znikających punktów na mapie..."
Jest
17:15 kiedy docieramy na Gorc. Chwilę później podbijamy nasz ostatni
(15-sty) punkt dzisiaj. Zostało nam 45 minut do limitu, co powinno nam
starczyć na zjechaniu do bazy w limicie (przy założeniu, że "puścimy te
klamki"). Nie będzie zatem Lubania dzisiaj...BU! Braknie nam czasu, aby
zaatakować Lubań. Pozostanie on niezdobytym punktem na dzisiejszej
mapie. Straszna szkoda, bo bardzo nastawiłem się na Lubań - nie byłem
tam od czasu liceum. Decyzja, która sprawiał że wybraliśmy Gorc nadal
uznajemy za słuszną - w paśmie Lubania były tylko 3 punkty, a w
okolicach Gorca było znaczne zagęszczenie lampionów. Co nie zmienia
faktu, że BU BU BU!! nie zrobimy dzisiaj Lubania... Ruszamy
w dół, a zjazd jest taki jak pamiętam: ostry, kamienny i poprzecinany
potokami. Lecimy po błocie w dół, Mateusz gna jak dziki - ciężko Go
dogonić na zjeździe. Wpadamy na metę z bezpiecznym kilkuminutowym
zapasem czasu.

"Wypijmy za błędy na górze..." oraz za srebro na szyi :)

"Wypijmy za błędy na górze..." oraz za srebro na szyi :)
A
zrobiliśmy dzisiaj kilka błędów. Oj zrobiliśmy. Jeden bardzo gruby błąd
taktyczny: odpuszczenie jednego punktu, o którym myśleliśmy że zjadłby
nam zbyt dużo czasu i nie zdążylibyśmy zrobić Gorca. Już godzinę po
minięciu tej cholernej 19-tki, wiedzieliśmy że było to gruby błąd. Złe
oszacowanie odległości i przewyższeń (pod punkt było niemal po płaskim i
zrobilibyśmy go przelotem w parę minut), no i mamy punkt w plecy. A drugi
błąd, był dużym błędem nawigacyjnym - gdzieś uciekła nam ścieżka pod Kiczorą
Kamienicką i zjechaliśmy zbyt wcześnie, niemal od Szczawy. Zaowocowało
to koniecznością "odrabiania" straconej wysokości, bo zamiast pojechać
trawersem garbu, to wylądowaliśmy "na dole". W trakcie zjazdu
zorientowaliśmy się wprawdzie, że mocno tracimy wysokość, ale nie było za bardzo
opcji korekty, a powrót byłby bardzo uciążliwy. Zjechaliśmy zatem już do
końca i potem odrabialiśmy "zaległości"... długo i mozolnie.
Mimo
wszystko, Basia wylądowała na podium ze srebrem na szyi, a nie było to
łatwe zawody bo ekipy były dzisiaj zacne.
72 km w nogach, 2800 przewyższeń i prawie 11 godzin walki. Jeden z najlepszych rajdów w tym roku, na terenach które kocham od dziecka, a Basia ląduje na drugim stopniu podium - no rewelacyjny dzień.
72 km w nogach, 2800 przewyższeń i prawie 11 godzin walki. Jeden z najlepszych rajdów w tym roku, na terenach które kocham od dziecka, a Basia ląduje na drugim stopniu podium - no rewelacyjny dzień.
A w bazie "Tańce, hulanki,
swawole" bo zostajemy na koncercie i ognisku. Siedzimy z innymi ekipami do późna i
nocą dopiero wracamy do domu. Waligórą nie zostaliśmy bo nie mamy
kompletu punktów, ale nie zmienia to faktu, że był to naprawdę udany
dzień.


Kategoria Rajd, SFA
MORDOWNIK 2017
-
DST
105.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 września 2017 | dodano: 12.09.2017
...i znowu mamy dwie doskonałe imprezy odbywające się w tym samym terminie:
Jaszczur - Leśne Akwedukty (Bory Tucholskie) oraz Mordownik w Chochołowie. Długo nie
mogliśmy się zdecydować, na który z tych rajdów jechać... aż tu nagle
Wielki Wichr postanowił podjąć decyzję za nas: wziął i rozwalił lasy w
Kujawsko-Pomorskiem. Tyle było z imprezy w Borach :/
Nie da
się jednak ukryć, że zdarzenie to w pewien sposób "rozwiało" wszystkie nasze
wątpliwości gdzie jechać... ruszamy zatem powalczyć o kolejnego Immortal'a.
Wysoki Szczebel... pandemii
Budzik dzwoni o 3:45 (czyli około 45 minut wcześniej niż w normalną sobotę), łapiemy rowery i wyruszamy na Mordowika do Chochołowa. Uwielbiam Zakopiankę tuż przed świtem, kiedy niebo pomału zaczyna się rozjaśniać, ale nadal jest jeszcze ciemno. Góry wydają się wtedy tak niesamowicie mroczne. Nieprzeniknioną ciemnością i wyjątkowym majestatem - na wysokości Myślenic - wita nas Szczebel (977 m). Ten potężny masyw, widziany z tej perspektywy przesłania niemal pół nieba i wygląda imponująco.
Basia łapie ostatnie minuty snu, a ja nie mogę oderwać wzroku od tego wzniesienia... Szczebel doskonale czarny!!! Opisywałbym !!! (równaniami oczywiście). Dobrze znowu powrócić w Góry.
Droga ucieka, a ja myślę o terenach rajdu. Baza jest w Chochołowie, czyli stosunkowo niedaleko Szaflar, gdzie startowaliśmy na ICE AR w lutym tego roku. Rajd był świetny... jak już opuścił Podhale i poprowadził nas na Spisz. Podhale zapamiętałem jako burkolandię - krainę gdzie straszliwa choroba dotknęła naszych pieskich braci mniejszych. Demoniczny wirus dopadł ich ciała i dusze... tego nie dało się nazwać nawet zarazą. To była cholerna pandemia. Wszystkie psy na Podhalu (na widok naszych rowerów) dostały wirusa... pierdolca!! Obfity ślinotok, nieskoordynowane spazmy, puste i tępe spojrzenie, skakanie przez kraty, zrywanie łańcuchów. Słowem masakra. Lgnęły do nas niczym do jakiś uzdrowicieli... leciały za nami grupami po 20 - 30 sztuk ujadając - byle nas złapać, byle dotknąć, chwycić chociaż za nogę... A ja z ciężkim sercem, ściśniętym współczuciem, szczodrze rozdawałem im cudowny lek w areozolu.
"Up, up to the sky"
Zaczynamy od podjazdu pod Gubałówkę (ok. 1120 m) - z Chochołowa przez Ciche. Dzień dopiero wstaje, z wolna wychodzi słoneczko a my już dymamy na 1000 metrów. Bosko. Pniemy się w górę, miejscami bardzo stromym asfaltem. Mimo, że domów przy drodze sporo - ani śladu zarazy, jaka dotknęła Podhale. Bardzo mnie to cieszy, bo mogę skupić się na kręceniu i łapaniu kolejnych przewyższeń.
Wysoki Szczebel... pandemii
Budzik dzwoni o 3:45 (czyli około 45 minut wcześniej niż w normalną sobotę), łapiemy rowery i wyruszamy na Mordowika do Chochołowa. Uwielbiam Zakopiankę tuż przed świtem, kiedy niebo pomału zaczyna się rozjaśniać, ale nadal jest jeszcze ciemno. Góry wydają się wtedy tak niesamowicie mroczne. Nieprzeniknioną ciemnością i wyjątkowym majestatem - na wysokości Myślenic - wita nas Szczebel (977 m). Ten potężny masyw, widziany z tej perspektywy przesłania niemal pół nieba i wygląda imponująco.
Basia łapie ostatnie minuty snu, a ja nie mogę oderwać wzroku od tego wzniesienia... Szczebel doskonale czarny!!! Opisywałbym !!! (równaniami oczywiście). Dobrze znowu powrócić w Góry.
Droga ucieka, a ja myślę o terenach rajdu. Baza jest w Chochołowie, czyli stosunkowo niedaleko Szaflar, gdzie startowaliśmy na ICE AR w lutym tego roku. Rajd był świetny... jak już opuścił Podhale i poprowadził nas na Spisz. Podhale zapamiętałem jako burkolandię - krainę gdzie straszliwa choroba dotknęła naszych pieskich braci mniejszych. Demoniczny wirus dopadł ich ciała i dusze... tego nie dało się nazwać nawet zarazą. To była cholerna pandemia. Wszystkie psy na Podhalu (na widok naszych rowerów) dostały wirusa... pierdolca!! Obfity ślinotok, nieskoordynowane spazmy, puste i tępe spojrzenie, skakanie przez kraty, zrywanie łańcuchów. Słowem masakra. Lgnęły do nas niczym do jakiś uzdrowicieli... leciały za nami grupami po 20 - 30 sztuk ujadając - byle nas złapać, byle dotknąć, chwycić chociaż za nogę... A ja z ciężkim sercem, ściśniętym współczuciem, szczodrze rozdawałem im cudowny lek w areozolu.
Mam nadzieję, że na
Mordowniku nie będzie powtórki, bo to straszne być świadkiem takiej
psiej tragedii ponownie... poza tym kończą mi się zapasy gazu :P
"Miłej masakry"
"Miłej masakry"
tako
rzecze do nas Janko Mordownik (Organizator) i - jak się okaże później - dobrze wie co mówi. Nie uprzedzajmy jednak faktów - na razie mapy rozdane i... super, jest dokładnie tak jak
powinno być: ciężko ułożyć jakiś sensowny wariant. Za każdą próbą
poskładania trasy w pętle, pojawiają się jakieś punkty, które nijak nie
chcą się w nią wpisać. Kombinujemy jak się da, aby jakoś sensownie
wyznaczyć kolejność przejazdu - wielki plus za tak poskładaną trasę
rajdu!!
Postanawiamy zaatakować część górską od razu, póki
jesteśmy w pełni sił. Chcemy oczywiście powalczyć o Immortala, ale
patrząc po mapie cena nieśmiertelności może być dzisiaj naprawdę wysoka.
Najbardziej podoba nam jednak się wiszący w bazie dodatkowy opis
jednego z punktów - taka dodatkowa wskazówka dla zawodników. Sami
zobaczcie...

"Up, up to the sky"
Zaczynamy od podjazdu pod Gubałówkę (ok. 1120 m) - z Chochołowa przez Ciche. Dzień dopiero wstaje, z wolna wychodzi słoneczko a my już dymamy na 1000 metrów. Bosko. Pniemy się w górę, miejscami bardzo stromym asfaltem. Mimo, że domów przy drodze sporo - ani śladu zarazy, jaka dotknęła Podhale. Bardzo mnie to cieszy, bo mogę skupić się na kręceniu i łapaniu kolejnych przewyższeń.
Ciśniemy w ciszy, a podjazd zdaje się nie
kończyć. Po drodze na szczyt łapiemy nasze dwa pierwsze punkty dzisiaj,
chociaż trzeba po nie trochę zboczyć z naszego głównego traktu. Finalnie
docieramy do czerwonego szlaku, a nim nadal w górę, aż na samą
Gubałówkę. Na razie tu pusto: turystów jeszcze nie ma, kolejka jeszcze
nie ruszyła, a sklepy dopiero się otwierają. Z Gubałówki musimy jednak
zjechać kawałek dalej, w stronę stronę Zakopanego, bo punkt jest ukryty w wąwozie przy
jednej ze ścieżek.
Po podbiciu karty wracamy na górę i
tym sposobem drugi raz dzisiaj zdobywamy ten szczyt. Widok jest cudowny,
ale nie zmienia to faktu że znowu dymamy pod górę...wbijamy na czarny szlak i ruszamy na zachód.



"...na łące pasą się jałówki, jędrne jałówki na zboczach Gubałówki"



"...na łące pasą się jałówki, jędrne jałówki na zboczach Gubałówki"
Dosłownie chodzi o popas,
bo wpadamy na punkt żywieniowy położony na wielkiej polanie. Tzw.
wpadamy jest tu dość dobry słowem, bo zgubiliśmy się w labiryncie
ścieżek leśnych przy ostatnim punkcie i jedziemy trochę na czuja. W sumie to tylko kompas uchronił nas przed przypadkowym zjazdem po drugiej stronie
góry. Konieczna była korekta na azymut po lesie i wypadliśmy na piękną polanę z jeszcze
piękniejszym widokiem na... PUNKT ŻYWIENIOWY !!! Pasiemy się. Pasiemy się aby stać się jędrni :)
Widok na Tatry też był ładny, ale jednak bardziej mój wzrok przykuły ciasteczka. Aż nie chce się stąd jechać, lekki wiaterek, ciepłe słońce, piękne widoki i... masa ciastek. Szkoda jedynie, że wpadamy na punkt żywieniowy niedługo po starcie (około 4 godzin), gdyż taki punkt po 9-10 godzinach rajdowania to prawdziwy skarb. Będą musiały wystarczyć nam zatem własne zapasy w późniejszych godzinach. Wszyscy opychają się łakociami, ale musimy ruszać.. zostałbym jeszcze trochę bo jest tu full wypass :) ale zły Duchy jak zawsze pogania. Chwilę później lecimy szalony zjazdem w stronę Witowa, niestety trzeba stracić prawie całą zdobytą wysokość bo kolejne punkty znajdują się na dole.

"Celnicy na granicy podadzą..." PUNKTY "...nam, celników z okolicy ja bardzo dobrze znam"
Widok na Tatry też był ładny, ale jednak bardziej mój wzrok przykuły ciasteczka. Aż nie chce się stąd jechać, lekki wiaterek, ciepłe słońce, piękne widoki i... masa ciastek. Szkoda jedynie, że wpadamy na punkt żywieniowy niedługo po starcie (około 4 godzin), gdyż taki punkt po 9-10 godzinach rajdowania to prawdziwy skarb. Będą musiały wystarczyć nam zatem własne zapasy w późniejszych godzinach. Wszyscy opychają się łakociami, ale musimy ruszać.. zostałbym jeszcze trochę bo jest tu full wypass :) ale zły Duchy jak zawsze pogania. Chwilę później lecimy szalony zjazdem w stronę Witowa, niestety trzeba stracić prawie całą zdobytą wysokość bo kolejne punkty znajdują się na dole.

"Celnicy na granicy podadzą..." PUNKTY "...nam, celników z okolicy ja bardzo dobrze znam"
Skoro
straciliśmy już całą wysokość, aby złapać dwa punkty na dole, to możemy
teraz zacząć mozolnie ją odzyskiwać. Ruszamy drogą, która doprowadzi nas
do granicy polsko-słowackiej. Następnie jedziemy wzdłuż granicy,
ponownie wspinając się na ponad 1000 metrów. Jestem osobiście zachwycony
tym faktem, jako że uwielbiam szlaki graniczne i jak tylko mamy okazję
atakujemy takie trakty: Beskid Niski, Bieszczady, Masyw Śnieżnika, Góry
Złote, Bialskie, Bystrzyckie... i teraz znowu: ciśniemy wzdłuż słupków
granicznych. Marzy mi się objechać kraj w ten sposób (oczywiście tam
gdzie się da: rzeki i Tatry będą problematyczne, chociaż wzdłuż Popradu
czy Odry także już jeździliśmy). Pomyśleć, że kiedyś nie wolno było się
nawet zbliżyć do granicy, a dziś jedziemy sobie ścieżką bez szlaku,
trzymając się betonowych słupków. Genialnie, że Janko Mordownik tak
rozstawił punkty, że właściwie trzeba przejechać granicą i to spory
kawałek. W sumie przed jednym punktem mijamy straż graniczną, ale
zupełnie się nami nie interesują - pewnie także szukają tej cholernej
ambony z punktem :)

Bez jałowych przebiegów, proszę

Bez jałowych przebiegów, proszę
Nadal
w górę i w górę. Pchamy nieustannie, ale z każdym krokiem coraz bliżej
szczytu - a jest on niemały: Przysłop Witowski (1164 m). Jedziemy drogą,
która omija szczyt Magury Witowskiej (1232 m) i wyprowadza prosto na
Przysłop. Po zdobyciu punktu będziemy musieli się wrócić i przejechać na
Słowacką stronę. Namawiam Basię abyśmy nie cofali się po własnych
śladach, ale pocisnei przez Magurę, która jest najwyższym szczytem tego pasma.
Basia uzależnia to od jakości drogi, jaką zastaniemy przy punkcie - zobaczymy czy
nie będzie jednak warto wrócić się po śladach. Jednakże, po moje 5-tej
sugestii aby wracać przez Magurę, Basia zaczyna czuć,że jest coś na rzeczy i
wywiązuje się ciekawy dialog:
- Coś się tak uparł na tą górę?
- No, nie lubię jałowych przebiegów
- Jakich znowu jałowych przebiegów?
- Dymamy na 1200 metrów, jesteśmy rzut beretem od szczytu i co... nie podejdziemy tam?
Tak się nie godzi...
- A co Góra się na nas obrazi?
- Będzie się śmiać... mogłeś mnie mieć, mogłeś mnie mieć. Obudzę się z krzykiem, zlany potem i w majakach, że mogłem ją mieć, mogłem ją mieć...
- Coś się tak uparł na tą górę?
- No, nie lubię jałowych przebiegów
- Jakich znowu jałowych przebiegów?
- Dymamy na 1200 metrów, jesteśmy rzut beretem od szczytu i co... nie podejdziemy tam?
Tak się nie godzi...
- A co Góra się na nas obrazi?
- Będzie się śmiać... mogłeś mnie mieć, mogłeś mnie mieć. Obudzę się z krzykiem, zlany potem i w majakach, że mogłem ją mieć, mogłem ją mieć...
- Dobrze, pojedziemy przez Magurę!
- Czyli bez jałowych przebiegów!!
- No, bez, bez.
...i tym sposobem po zdobyciu punktu na Przysłopie, pchamy na Magurę. Mijamy jakiś turystów, patrzą na naszą mapę i pytają się ilu dniowa to impreza. Widać, że to zwykli śmiertelnicy :)
- No, bez, bez.
...i tym sposobem po zdobyciu punktu na Przysłopie, pchamy na Magurę. Mijamy jakiś turystów, patrzą na naszą mapę i pytają się ilu dniowa to impreza. Widać, że to zwykli śmiertelnicy :)
Chwilę później zdobywamy szczyt Magury. Kolejna tabliczka do naszej kolekcji :)



Punkty na emigracji
Pora przekroczyć granicę i zaatakować słowacką część trasy Mordownika. Granicę przekraczamy na szczycie Magury i od razu wpadamy na wiatrołomy. Zaczyna się przenoszenie roweru - czyli powrót do klasyki: zdobywanie gór w stylu aramisowym :)
Zwalonych drzew jest jednak tylko kilka i potem mocno korzenista ścieżka prowadzi pięknym zjazdem przez las. Łapiemy punkt przy źródle i potem ciśniemy dalej w kierunku kolejnego szczytu. Droga zamienia się w błotne spa, dobrze że robimy ją w dół bo cisnąć nią pod górę nie byłoby fajnie. Zjeżdżamy jak dwa błotne bałwany, ale widoki są tu cudowne.




"Za horką i przez strumyczku"
Zjeżdżamy ze słowackich gór i zastanawiamy się jak będzie optymalnie dostać się do miejscowości poniżej. Nagle za naszych pleców dobywa się ryk silnika i z lasu wyjeżdża słowacka terenówka. Podbija do nas i pyta nas czego szukamy. My pokazujemy naszą mapę i jakoś tłumaczymy łamano polsko-słowackim dialektem: co my właściwie robimy. Chłopaki z jeep'a tłumaczą, że najlepiej będzie nam "za horką i pre strumyczku do cyklostrady". Ruszamy wskazaną drogą i zjeżdżamy w dół - piękny zjazd polaną. Chłopaki chyba wczuli się w przewodników, bo wyprzedzają nas na zjeździe (pocięli tak, że prawie zawieszenie zostawili) i czekają na nas na dole, aby pokazać nam "strumyczku". Strumyczku okazuje się całkiem sporą rzeką - próbujemy przejechać ją z rozpędu i powiedzmy, że jest remis. Mnie się udało, ale Szkodnik utknął na kamyczkach i się trochę skąpał :)
Udaje się jednak dostać do miejscowości, a tam już rzut beretem do "ścieżki wokół Tatr" którą wracamy do Polski, łapiąc pod drodze ostatni punkt po słowackiej stronie.

Gruz 200 czyli jesteśmy w czarnej d... DUNAJCU?
"W bagnach rozpaczy 3" czyli "los Cię w drogę pchnął"
No niestety tego testu nie przejdziemy pozytywnie. Nie dane będzie nam dane dostąpić nieśmiertelności. Jest godzina 20:00, a my mamy 17 z 20 punktów. Do tego, pierwszy z brakujących nam punktów jest naprawdę kawał drogi od nas. Drugi to jeszcze znośnie (względem pierwszego), ale trzeci to kolejny szczyt o wysokości prawie 1000 m. Nie ma opcji zrobić tego w godzinę. Co gorsza, nie złapiemy już dzisiaj ani jednego punktu - nie dalibyśmy rady wrócić do bazy w limicie, gdybyśmy pojechali choćby po jeden punkt. To koniec: 17/20, trzeba wracać do bazy. Mamy niecałą godziną, a do bazy zostało koło 12-13 km. Przegraliśmy swoją nieśmiertelność - medal Immortal na tej edycji zostaje w sferze niespełnionych marzeń.

"Bitter taste of victory"
Docieramy do bazy około 20 minut przed limitem czasu. Nasz wynik (17 z 20 punktów ) okazuje się rewelacyjnym: Basia wygrywa Mordownika w kategorii kobiet, a ja - licząc miejsca ex aequo - ląduję w pierwszej dziesiątce! Nieprawdopodobne, bo obecna była niemal cała czołówka Pucharu. Nie wierzymy w to, a tym czasem dodatkowo, aby rozbić bank, wygrywamy kategorię zespołową (MIX).
Mordownik okazał się w tym roku niesamowicie trudny. Z rowerzystów tylko 6 zawodników zdołało zdobyć Immortala.



Punkty na emigracji
Pora przekroczyć granicę i zaatakować słowacką część trasy Mordownika. Granicę przekraczamy na szczycie Magury i od razu wpadamy na wiatrołomy. Zaczyna się przenoszenie roweru - czyli powrót do klasyki: zdobywanie gór w stylu aramisowym :)
Zwalonych drzew jest jednak tylko kilka i potem mocno korzenista ścieżka prowadzi pięknym zjazdem przez las. Łapiemy punkt przy źródle i potem ciśniemy dalej w kierunku kolejnego szczytu. Droga zamienia się w błotne spa, dobrze że robimy ją w dół bo cisnąć nią pod górę nie byłoby fajnie. Zjeżdżamy jak dwa błotne bałwany, ale widoki są tu cudowne.




"Za horką i przez strumyczku"
Zjeżdżamy ze słowackich gór i zastanawiamy się jak będzie optymalnie dostać się do miejscowości poniżej. Nagle za naszych pleców dobywa się ryk silnika i z lasu wyjeżdża słowacka terenówka. Podbija do nas i pyta nas czego szukamy. My pokazujemy naszą mapę i jakoś tłumaczymy łamano polsko-słowackim dialektem: co my właściwie robimy. Chłopaki z jeep'a tłumaczą, że najlepiej będzie nam "za horką i pre strumyczku do cyklostrady". Ruszamy wskazaną drogą i zjeżdżamy w dół - piękny zjazd polaną. Chłopaki chyba wczuli się w przewodników, bo wyprzedzają nas na zjeździe (pocięli tak, że prawie zawieszenie zostawili) i czekają na nas na dole, aby pokazać nam "strumyczku". Strumyczku okazuje się całkiem sporą rzeką - próbujemy przejechać ją z rozpędu i powiedzmy, że jest remis. Mnie się udało, ale Szkodnik utknął na kamyczkach i się trochę skąpał :)
Udaje się jednak dostać do miejscowości, a tam już rzut beretem do "ścieżki wokół Tatr" którą wracamy do Polski, łapiąc pod drodze ostatni punkt po słowackiej stronie.

Gruz 200 czyli jesteśmy w czarnej d... DUNAJCU?
Gruz
200 czyli ros. ładunek 200. Kojarzycie co to takiego? To rosyjskie
określenie na transport trumien z ciałami - najczęściej żołnierzy
poległych w wojnach. Oczywiście tych, których Rosja nie prowadzi albo na
misjach, w których nie bierze udziału :P
Tak właśnie się
czuje... poległem w boju. Padam na ryj ze zmęczenia i mam ochotę
napisać do Janka Mordownika: "ładunek 200, dwie sztuki, gotowy do
transportu - można zabierać do bazy". Jesteśmy wykończeni, a przed nami
jeszcze naprawdę duży kawał drogi. Zostały 3 godziny do limitu czasu
oraz 4 punkty do zrobienia plus powrót do bazy. Zaczynam realnie obawiać
się, że immortal jest dzisiaj poza naszym zasięgiem. Musielibyśmy
naprawdę mocno przyspieszyć aby zrobić komplet punktów, a tym czasem
zaczynamy popełniać błędy nawigacyjne (zmęczenie? brak koncentracji?
głupota? - pewnie wszystkiego po trochu). Przegapiliśmy
skrzyżowanie, na którym chcieliśmy skręcić i pojechaliśmy zupełnie inną
drogą. Oczywiście nie wiemy tego jeszcze - jesteśmy tak pewni, że
jedziemy dobrze, że nie patrzymy na kompas - byle cisnąć do przodu.
Jakoś próbuję się zmobilizować, odpalam dopalacz i lecimy. Przelotowa 41
km/h. Jest po równym, więc jakoś utrzymuję tą prędkość acz uda płoną
żywym ogniem - w końcu mamy już w nogach około 1500 metrów
przewyższenia. Po około 3 km, skręcamy w prawo a tam... osiedle w Czarny
Dunajcu! Jak to osiedle, przecież powinien tu być las. Patrzymy na mapę
- no tak, błąd i to gruby... cały ten nasz przelot jak "krew w piach",
zupełnie bez sensu, nie w tą stronę którą trzeba. Staramy się jakoś
skorygować kierunek, byle tylko nie wracać wszystkiego co właśnie
przejechaliśmy. Po kilku korektach i przedzieraniu się między domami,
docieramy do łąki, a nią do lasu i zdobywamy nasz kolejny punkty.
Niemniej zamiast przyspieszyć, pojechaliśmy na punkt mocno okrężną drogą
i mamy 20 minut w plecy... no podcina nam to trochę skrzydła, morale
lekko poszły w dół.
"W bagnach rozpaczy 3" czyli "los Cię w drogę pchnął"
...tylko
szkoda, że znów przez bagna. (Gdyby ktoś nie widział "W bagnach rozpaczy 1" to zapraszam tutaj). Zaczynamy atakować osławioną 13-stkę, tą
samą do której podpowiedź możecie oglądnąć na zdjęciu powyżej. Planowo
nie zamierzamy podchodzić od "masakry" ale od ścieżki "trudno". Niestety
drogi w rzeczywistości nie do końca mają się do dróg na mapie i
finalnie wyrzucają nas tak, że walimy na punkt od południa czyli prosto
na "masakrę". Zaczyna się bardzo spoko - bo utwardzona, wysypana
kamieniami droga, która... nagle kończy się w szuwarach. Chwilę później
podłoże wesoło chlupie po kołami i wokół nas pojawia się coraz więcej wody i torfu.
Roślinność również gęstnieje, więc postanawiamy ukryć rowery kawałek od
zanikającej ścieżki i ruszyć z buta na punkt. Po kilkudziesięciu metrach
wędrówki zaczyna się wspomniana masakra: toniemy po kolana w torfie i
nie jest to metafora. Zapadamy się naprawdę do wysokości kolan, ja raz
wpadam po pachwinę prawą nogą (wielki dół z wodą) i lecę na ryj prosto w
torf. Dobrze, że przede mną było trochę bardziej twardeo niż pod nogą bo jakoś
zdołałem się wygramolić, ale spodnie całe w bagnie... Ogólnie jest tak,
albo woda po kolana (sic!) albo tak gęsta roślinność, że musimy mocno
kombinować aby iść zgodnie z azymutem. Nierzadko musimy wymijać
fragmenty, których nie jesteśmy w stanie pokonać - tak gęsto od gałęzi
i... kolców (no a jakże!). Finalnie docieramy do rozlewiska i widzimy
punkt... po jego drugiej stronie. Szukamy przejścia na drugi brzego i
udaje nam się znaleźć powalone drzewa. Szkodnik zwinnie przeskakuje na
drugą stronę i podbija karty - ja dokumentuję cały proces na zdjęciach
:)
"Immortals - we'll put their name to the test"Dziurki w karcie są, ale teraz trzeba to wrócić. To prawie 2
km bagnem... właśnie zaczyna robić się ciemno. Bardzo, ale to bardzo
nie chcemy zostać w środku bagien po ciemku. Ruszamy z kopyta, aby
dotrzeć do rowerów jeszcze "za szarówki", a nie "nocą", ale
przyspieszenie kroków w takim terenie powoduje że miejscami zapadamy się
jeszcze głębiej. I znowu doły z wodą i znowu ryjem w torf, raz
Szkodnik, raz ja. Wszystko mamy mokre, ale niczym Artax ciśniemy przez
bagna rozpaczy. Wróóóć, Artax to cisnął, ale w dół bagien, aż do samego
dna (pewnie też nie ogarnął mapy). No to my ciśniemy jak Atreyu - na
wprost... a przynajmniej tak się staramy :)
Potem znowu
gęstwiny, w jednej z nich gałęzie kradną mi kartę startową, ale mają
niski skill "cicha kradzież na bagnach" i dwa kroki dalej orientuję się,
że nie mam karty. Udaje mi się ją odzyskać nim utonie...uff. Chwile
później udaje się nam także wrócić do rowerów, acz jest już zupełnie
ciemno. Punkt zjadał nam około 45-50 minut i to lekko licząc.



No niestety tego testu nie przejdziemy pozytywnie. Nie dane będzie nam dane dostąpić nieśmiertelności. Jest godzina 20:00, a my mamy 17 z 20 punktów. Do tego, pierwszy z brakujących nam punktów jest naprawdę kawał drogi od nas. Drugi to jeszcze znośnie (względem pierwszego), ale trzeci to kolejny szczyt o wysokości prawie 1000 m. Nie ma opcji zrobić tego w godzinę. Co gorsza, nie złapiemy już dzisiaj ani jednego punktu - nie dalibyśmy rady wrócić do bazy w limicie, gdybyśmy pojechali choćby po jeden punkt. To koniec: 17/20, trzeba wracać do bazy. Mamy niecałą godziną, a do bazy zostało koło 12-13 km. Przegraliśmy swoją nieśmiertelność - medal Immortal na tej edycji zostaje w sferze niespełnionych marzeń.

"Bitter taste of victory"
Docieramy do bazy około 20 minut przed limitem czasu. Nasz wynik (17 z 20 punktów ) okazuje się rewelacyjnym: Basia wygrywa Mordownika w kategorii kobiet, a ja - licząc miejsca ex aequo - ląduję w pierwszej dziesiątce! Nieprawdopodobne, bo obecna była niemal cała czołówka Pucharu. Nie wierzymy w to, a tym czasem dodatkowo, aby rozbić bank, wygrywamy kategorię zespołową (MIX).
Mordownik okazał się w tym roku niesamowicie trudny. Z rowerzystów tylko 6 zawodników zdołało zdobyć Immortala.
Nasz
wynik jest zatem ogromnym sukcesem, ale jednak... czegoś nam brakuje. Bawiliśmy się świetnie: genialna trasa, bardzo trudny rajd,
najlepszy Mordownik ever, pięknie umieszczone punkty, niesamowita górska
przygoda, nieprawdopodobny sukces jeśli chodzi o wynik. No i jesteśmy
najszczęśliwszymi... śmiertelnikami na ziemi. Gdzieś ta nasza nieśmiertelność nam uciekła...
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: byliśmy po prostu za słabi aby zdobyć wymarzony
3-ci Immortal. Nawet gdybyśmy nie popełnili tych ostatnich błędów
nawigacjnych, sądzę że brakło by nam z godziny - co najmniej godziny -
do ukończenia trasy. W żaden sposób nie ujmuje to wielkości tej jakże
fantastycznej imprezie, ale wręcz przeciwnie: nadaje to jeszcze
większy prestiż medalom, na które byliśmy dzisiaj po
prostu za słabi. JANKO MORDOWNIK dołożył do pieca tym razem, oj dołożył.
Liczymy na to, że za rok znowu powalczymy o nieśmiertelność. I niech ponownie będzie to trasa górska!
Liczymy na to, że za rok znowu powalczymy o nieśmiertelność. I niech ponownie będzie to trasa górska!
Kategoria Rajd, SFA
Piachulec Orient 2017
-
DST
120.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 września 2017 | dodano: 03.09.2017
"Jest sobota, za oknem świt", a my lecimy na drugą
edycje Piachulca. Rok temu niesamowicie podobała nam się ta impreza, acz
trafiliśmy na nią zupełnym przypadkiem. Nie udało mi się wtedy poczynić dedykowanego
wpisu z tamtej edycji, więc teraz - na szybko, w dwóch słowach o tamtym Piachulcu. Nieraz się zdarza, że imprezy się pokrywają i trzeba wybierać
(nierzadko jest to trudny wybór, ale i tak wolimy tą sytuację niż niedobór
imprez). Niemniej, mieliśmy jechać na Jaszczura w Masywie Śnieżnika, ale
Malo - na kilka dni przed imprezą - złapał kontuzję i nie był w stanie
rozstawić trasy.
W ostatniej chwili zapisaliśmy się zatem
na Piachulca i okazało się, że trafiliśmy na fantastyczny rajd, który
zapamiętaliśmy jako dwa rajdy w jednym. Składał się z dwóch pętli:
pierwsza, płaska po Lasach Wierzchosławickich, w piękny, słoneczny dzień i
druga, ze sporymi przewyższeniami (po pogórzu), w równie piękny deszczowy
dzień.
Dwie karty startowe, dwie różne mapy (o różnej skali), bardzo zróżnicowany teren obu etapów, zupełnie różna pogoda, no i mamy dwa rajdy w jednym :)
Dobra - dość o przeszłości, miało być w końcu o drugiej edycji, a nie o pierwszej.
Rajd Waligruchy czyli Chotowa do zabawy, Bejbe?
Dobra - dość o przeszłości, miało być w końcu o drugiej edycji, a nie o pierwszej.
Rajd Waligruchy czyli Chotowa do zabawy, Bejbe?
Baza
rajdu jest w okolicach Pilzna, a dokładnie w Chotowej. Baza wypas, bo to
teren wielkiego hotelu. Okolice także zapowiadają się ciekawie bo znowu będziemy włóczyć się po bezdrożach wokół Tarnowa i
Dębicy. Super bo oprócz Piachulca nie znamy tu innych imprez na
orientację, a to oznacza mało okazji do zwiedzenia tych terenów.
W bazie wiele znajomych twarzy, acz na samym wejściu to Jarek niszczy mi system, pytaniem:
- Jedziecie na Rajd Waligruchy? (chodzi o Rajd Waligóry w końcu września)
Pierwsza odpowiedzieć jaka mi się ciśnie na usta, to:
"Oczywiście. Tam nareszcie to nawet będę faworytem, bo ostatnio dosypuję sobie do drinków pigułki samogwałtu" :D
- Jedziecie na Rajd Waligruchy? (chodzi o Rajd Waligóry w końcu września)
Pierwsza odpowiedzieć jaka mi się ciśnie na usta, to:
"Oczywiście. Tam nareszcie to nawet będę faworytem, bo ostatnio dosypuję sobie do drinków pigułki samogwałtu" :D
Ale wiesz Jarek, jak przyjedzie ten gość, to
nie mamy szans. Zmiażdży nas doświadczeniem i techniką.
Uwaga, otwieracie link na własną odpowiedzialność - powiem tylko, że Japonia to nie kraj, to stan umysłu :)

"A może by tak rzucić wszystko i wyjechać..." na południe
Siadamy do planowania wariantu. Standardowo nastawiamy się na komplet, acz życie zweryfikuje czy nasze oczekiwania nie są przesadzone (oczywiście, że są...). Kreślimy na mapie trasę, umawiając się, że zaczniemy od północy i wyrysowujemy punkt po punkcie kolejne etapy przejazdu. Gotowe, możemy lecieć, ale jednak coś nam nie pasuje z tym wariantem... może jednak na południe?
Nie, to bez sensu. Mamy gotowy wariant od północy. Wydaje się całkiem przemyślany, więc na cholerę wszystko zmieniać w przypływie... no właśnie, w przypływie czego? Oświecenia czy zaćmienia? Ruszamy na północ, postanowione.
Basia: Zaczynamy od północy, prawda?
Ja: No tak zaplanowaliśmy w ostatnich 5 minutach.
Basia: Wiem, że tak zaplanowaliśmy, ale ja się pytam czy rzeczywiście zaczynamy od północy?
Ja: A wolisz od południa?
Basia: Nie, nie. Nieważne już, skoro mamy zaplanowaną już trasę... ale Ty jak wolisz?
Mały Szkodnik, wielki Demon
Uwaga, otwieracie link na własną odpowiedzialność - powiem tylko, że Japonia to nie kraj, to stan umysłu :)

"A może by tak rzucić wszystko i wyjechać..." na południe
Siadamy do planowania wariantu. Standardowo nastawiamy się na komplet, acz życie zweryfikuje czy nasze oczekiwania nie są przesadzone (oczywiście, że są...). Kreślimy na mapie trasę, umawiając się, że zaczniemy od północy i wyrysowujemy punkt po punkcie kolejne etapy przejazdu. Gotowe, możemy lecieć, ale jednak coś nam nie pasuje z tym wariantem... może jednak na południe?
Nie, to bez sensu. Mamy gotowy wariant od północy. Wydaje się całkiem przemyślany, więc na cholerę wszystko zmieniać w przypływie... no właśnie, w przypływie czego? Oświecenia czy zaćmienia? Ruszamy na północ, postanowione.
Basia: Zaczynamy od północy, prawda?
Ja: No tak zaplanowaliśmy w ostatnich 5 minutach.
Basia: Wiem, że tak zaplanowaliśmy, ale ja się pytam czy rzeczywiście zaczynamy od północy?
Ja: A wolisz od południa?
Basia: Nie, nie. Nieważne już, skoro mamy zaplanowaną już trasę... ale Ty jak wolisz?
Ja: Czyli co, południe?
Basia: No chyba tak...
...i walimy na południe. Dlaczego? Nadal nie wiem, potrzeba chwili czy nagły atak głupoty, olśnienia? Ważne, że chwilę potem lecimy na południe mapy - tam są pagóry, czyli podjazdy i zjazdy. Być może to nas przyciągnęło :)

Orientacyjna mapa do orientacji jest orientacyjna
- Nie, a Ty?
...i walimy na południe. Dlaczego? Nadal nie wiem, potrzeba chwili czy nagły atak głupoty, olśnienia? Ważne, że chwilę potem lecimy na południe mapy - tam są pagóry, czyli podjazdy i zjazdy. Być może to nas przyciągnęło :)

Orientacyjna mapa do orientacji jest orientacyjna
Słowo
(tautologiczne) o mapach. W bazie pada tekst "Zakaz narzekania na
mapy" i kto był już na imprezie na orientację, ten wie że to
przyrzeczenie przygody. Mapa może nie ma przekształceń, udziwnień,
utrudnień... jest po prostu niedokładna i zawiera grube błędy :)
Na przykład pokazuje skrzyżowanie trzech dróg: północ, południe, zachód. W rzeczywistości są dwie drogi: północy zachód ale bardziej północ, południowy zachód ale bardziej południe... Było by szkoda, gdybyśmy potrzebowali dokładnie na zachód. Mówimy o drogach asfaltowych, a nie jakiś tam ścieżkach :)
Przykład problemów z mapą w rozdziale: "Jak trafić na cmentarz?".
Krzyki w parowie
To nasz trzeci punkt. Dymamy pod jakaś górkę z przekaźnikiem i potem środkiem łąki do zagajnika (mapa mówi, że jest tutaj całkiem fajne ścieżka). Punkt to "zbocze parowu". Włazimy między drzewa, a tam imponujące urwisko. Parów jak znalazł. Złażę w dół, Basia także... szukamy. Gęsto tutaj od gałęzi i krzorów. Szukamy... no nie ma. No dobra, parów nie może być długi, idę dnem... po tygodniu wędrówki parowem, nadal idę parowem, a przede mną jeszcze miesiąc... wędrowania parowem. Ktokolwiek projektował ten parów, miał rozmach. Punkt nie ma. Co rusz tylko krzyki potępionych:
- Masz?Na przykład pokazuje skrzyżowanie trzech dróg: północ, południe, zachód. W rzeczywistości są dwie drogi: północy zachód ale bardziej północ, południowy zachód ale bardziej południe... Było by szkoda, gdybyśmy potrzebowali dokładnie na zachód. Mówimy o drogach asfaltowych, a nie jakiś tam ścieżkach :)
Przykład problemów z mapą w rozdziale: "Jak trafić na cmentarz?".
Na razie łapiemy dwa punkty, w miarę po drodze, w lasach obok bazy i atakujemy pagóry na południu.


Krzyki w parowie
To nasz trzeci punkt. Dymamy pod jakaś górkę z przekaźnikiem i potem środkiem łąki do zagajnika (mapa mówi, że jest tutaj całkiem fajne ścieżka). Punkt to "zbocze parowu". Włazimy między drzewa, a tam imponujące urwisko. Parów jak znalazł. Złażę w dół, Basia także... szukamy. Gęsto tutaj od gałęzi i krzorów. Szukamy... no nie ma. No dobra, parów nie może być długi, idę dnem... po tygodniu wędrówki parowem, nadal idę parowem, a przede mną jeszcze miesiąc... wędrowania parowem. Ktokolwiek projektował ten parów, miał rozmach. Punkt nie ma. Co rusz tylko krzyki potępionych:
- Nie, a Ty?
- Oczywiście, że nie...
Za pięć minut powtórka dialogu. Jakiś zbierający grzyby dziadek patrzy na nas i próbuje zrozumieć, co my właściwie robimy.
"Panie, grzyby to tam dalej rosną, tu w tym rowie Pan nie znajdziesz". Nie rowie, tylko parowie, tak? A poza tym nie szukamy grzybów... tylko kartek na drzewie. Ciężko będzie Mu to wytłumaczyć.
Odmierzamy się raz jeszcze, no tak... szukamy za blisko. Trzeba zacząć szukać za jakieś 250 metrów. Przejeżdżamy wskazaną odległość i znowu "do parowu". A tam nie jeden, ale trzy parowy! Multiplikacja parowowa... no jaja.
Za pięć minut powtórka dialogu. Jakiś zbierający grzyby dziadek patrzy na nas i próbuje zrozumieć, co my właściwie robimy.
"Panie, grzyby to tam dalej rosną, tu w tym rowie Pan nie znajdziesz". Nie rowie, tylko parowie, tak? A poza tym nie szukamy grzybów... tylko kartek na drzewie. Ciężko będzie Mu to wytłumaczyć.
Odmierzamy się raz jeszcze, no tak... szukamy za blisko. Trzeba zacząć szukać za jakieś 250 metrów. Przejeżdżamy wskazaną odległość i znowu "do parowu". A tam nie jeden, ale trzy parowy! Multiplikacja parowowa... no jaja.
Chwilę
potem znajdujemy punkt, zawieszony na drzewie. Udało się znaleźć punkt, ale straciliśmy tutaj prawie godzinę.
GODZINĘ... to mega strata, bo to 1/10 całego czasu.


Mały Szkodnik, wielki Demon
...prędkości.
Basia ma dziś naprawdę dobry dzień. Szkodnik leci przelotami czasami po
32-35 km/h, a zapytany czy wytrzyma cały rajd w takim reżimie, twierdzi:
"przecież dobrze się dziś jedzie, o co chodzi? Poza tym to kara za parów". Ja może nie mam
dzisiaj dnia Wielkiego Napieracza, ale też nie mam jakiegoś kryzysu -
oznacza to, że przynajmniej Jej nie spowalniam. Kara za parów - na to bym nie wpadł...
Niemniej to Szkodnik
dziś narzuca tempo i czasem ciężko utrzymać się "na kole", a jak
ja zaczynam prowadzić to słyszę "Misiek, możesz przyspieszyć! Dam radę"
Szkodniku, gdybym mógł to bym przyspieszył :P

Pan poda pomocny... kolec :)
Szkodniku, gdybym mógł to bym przyspieszył :P

Pan poda pomocny... kolec :)
Szukamy punktu w
jakimś młodniku. Jednocześnie patrzę ma kartę startową i odpływam w
rozkminy. Kurcze, jeden punkt odcisnął się na niej, tak na słowo honoru.
Niby widać, że jest podbity, ale dziurki jakieś takie niemrawe.
Pasowałoby go jakoś poprawić, ale przecież nie będziemy wracać kilka
kilometrów na już zdobyty punkt. Nie mamy igły, a dokoła tylko trawy,
drzewa, kamienie - no nic czym można by poprawić drobne dziurki. Trzeba
będzie pamiętać, żeby w bazie zwrócić uwagę na ten punkt, bo będzie już
ciemno i można go będzie łatwo przegapić przy liczeniu punktów.
Nagle: ARGHHHH... znowu kolce... soczyście wbite w udo. Znowu wlazłem na Kolczastego Przyjaciela.
Wyciągam kolce z nogi, a Kolczasty mlaszcze: "Ooo, 0Rh+, moja ulubiona. Jeszcze kropelkę dobrze?".
Zabieraj te kolce Pacanie... chociaż, czekaj. Kolce tak?
Kolczasty patrzy na mnie ze zdziwieniem: "No co? Kropelkę, nie zbiedniejesz a ja mam na utrzymaniu rodzinę."
Jak się dostać na cmentarz? Nagle: ARGHHHH... znowu kolce... soczyście wbite w udo. Znowu wlazłem na Kolczastego Przyjaciela.
Wyciągam kolce z nogi, a Kolczasty mlaszcze: "Ooo, 0Rh+, moja ulubiona. Jeszcze kropelkę dobrze?".
Zabieraj te kolce Pacanie... chociaż, czekaj. Kolce tak?
Kolczasty patrzy na mnie ze zdziwieniem: "No co? Kropelkę, nie zbiedniejesz a ja mam na utrzymaniu rodzinę."
No dobra Kolczasty, przydaj się na coś. Dawaj tego kolca! No i mam porządne dziurki na karcie.
Łapiemy punkt z młodnika i ruszamy dalej. Ogólnie coś gęsto się tutaj zrobiło:

Łapiemy punkt z młodnika i ruszamy dalej. Ogólnie coś gęsto się tutaj zrobiło:

I nie mam tutaj na myśli spotkania z rozpędzony TIR'em. Myślę raczej o mieszkańcach Zagórza... mogą być Oni odcięci od świata. Permanentnie. Ja nie wiem, jak
my tutaj wjechaliśmy. Najpierw jechaliśmy drogą której nie było na mapie, a
potem "drogą" - piękną na mapie - a której nie ma w
rzeczywistości (czyt. jechaliśmy na rympał). Co gorsza chcemy stamtąd wyjechać w kierunku cmentarza
wojennego, gdzie znajduje się następny punkt i tak jakoś nam nie idzie. Każda droga po prostu po jakim czasie znika, tak zupełnie. Pach i ściana lasu. Na jakimś stromym podjeździe zatrzymuje nas jakiś gość i pyta:
- Czemu tędy jedziecie? Dlaczego tak wybraliście?
Hmmm... nie jest to standardowe pytanie, zaczynam wyczuwać ukryte ostrzeżenie.
- Czemu tędy jedziecie? Dlaczego tak wybraliście?
Hmmm... nie jest to standardowe pytanie, zaczynam wyczuwać ukryte ostrzeżenie.
- No chcemy dostać się na cmentarz...
- A to spoko, to jedźcie, jedźcie... uda się Wam. Oj uda HAHAHAHA
- A to spoko, to jedźcie, jedźcie... uda się Wam. Oj uda HAHAHAHA
- ...no, na ten wojenny z Pierwszej Wojny Światowej.
- AAA tak się dostać...a to nie jedźcie tędy. Tędy drogę zabrało, drzewa połamało. Drogi tam dalej nie ma. Zginiecie tam z tymi rowerami. Jedźcie tamtędy
- AAA tak się dostać...a to nie jedźcie tędy. Tędy drogę zabrało, drzewa połamało. Drogi tam dalej nie ma. Zginiecie tam z tymi rowerami. Jedźcie tamtędy
...i wskazuje nam jedną z dróg, która wali na południe. Cmentarz jest na zachód.
Trochę
nas to niepokoi, ale finalnie droga zakręca i zaczyna się wspinać pod
nielichą góreczkę. Ostatecznie docieramy na cmentarz. Jest on pięknie
odnowiony i zadbany. To cieszy. Z cmentarza łapiemy kolejne punkty na
pogórzu i zjeżdżamy na "płaską" część rajdu - czas zaatakować północ. Po
drodze mijamy innych zawodników, wygląda że spora część zaczęła od
północy i teraz atakuje pagóry, czyli dokładnie odwrotnie niż my.

Pan Tadeusz: W obronie absolutu

Pan Tadeusz: W obronie absolutu
Lecimy
kolejnym przelotem, a tutaj tak scena: dwóch gości na środku ulicy leje
trzeciego. Pierwsza myśl, to jakoś zareagować, ale drugi rzut oka
wyjaśnia, że jest to konflikt lokalny bez większego znaczenia
strategicznego dla regionu.
Na środku drogi, leży przewrócony rower i rozbita butelka absolutu. Wygląda na to, że "Pan Tadeusz" i "Soplica" nie mogą się pogodzić z tym, że "ideał sięgnął bruku". Niby to tylko rozbita butelka wódki, ale przecież chłopaki kochali ją jak "Finlandię" :)
Na środku drogi, leży przewrócony rower i rozbita butelka absolutu. Wygląda na to, że "Pan Tadeusz" i "Soplica" nie mogą się pogodzić z tym, że "ideał sięgnął bruku". Niby to tylko rozbita butelka wódki, ale przecież chłopaki kochali ją jak "Finlandię" :)
Ten
niby bity to całkiem nieźle sobie radzi. Upojony absolutem ledwie
trzyma się na nogach, ale ma +10 do uników. Zawsze zatacza się tak, że
idealnie schodzi z linii uderzania. Ciosy przeciwników nie są w stanie
dojść celu. Kurde, w swoich najlepszych szermierczych latach nie miałem
takiej skuteczności uników. Gość jest naprawdę dobry :)
Jego
przeciwnicy także bardziej walczą ze sobą niż z wrogiem. Widać, że
grawitacja to siła, która nie jest pomijalna w tym układzie sił. Gdy
cios nie dochodzi do celu, moment jaki powstaje na ramieniu, wytrąca ich
z równowagi a grawitacja przyciąga ich w kierunku gruntu. No wszystko
się zgadza - czysta fizyka.
Panowie starają się nie poddawać, acz z każdym kolejnym wygenerowanym równaniem ruchu, coraz bardziej skłaniają się ku zawieszeniu broni i drzemce w rowie lub na chodniku. Coś czuję, że ciężko będzie Im pomścić utraconą flaszkę... lecimy zatem dalej. Widać, że konflikt wygaśnie sam, bo wszystkim stronom kończą się zasoby do prowadzenia wojny.

Punkt (S)CHRON-iony
Mówiąc o wojnie, jeden z punktów znajduje się w bardzo ciekawym miejscu. Sami popatrzcie:



Przez rzekę boso punkty na drugim brzegu :D
Panowie starają się nie poddawać, acz z każdym kolejnym wygenerowanym równaniem ruchu, coraz bardziej skłaniają się ku zawieszeniu broni i drzemce w rowie lub na chodniku. Coś czuję, że ciężko będzie Im pomścić utraconą flaszkę... lecimy zatem dalej. Widać, że konflikt wygaśnie sam, bo wszystkim stronom kończą się zasoby do prowadzenia wojny.

Punkt (S)CHRON-iony
Mówiąc o wojnie, jeden z punktów znajduje się w bardzo ciekawym miejscu. Sami popatrzcie:



Przez rzekę boso punkty na drugim brzegu :D
Kolejne punkty
są po dwóch stronach rzeki. Mostu tutaj jednak nie ma. Lecieć do
najbliższego mostu i wracać po punkt (ten po drugiej stronie) zupełnie
się nie opłaca czasowo. Lepiej na dziko przez rzekę. Szkodnik do takich
rzeczy to pierwszy...
Nieraz już przeprawialiśmy się przez rzekę, ale nienawidzę mieć przemoczonych butów. Może mnie całego przemoczyć, ale przemoczone buty to dramat. Dno rzeki jest bardzo spoko bo to piaseczek, planuję rzucić buty na plecak i przejść boso.
Nieraz już przeprawialiśmy się przez rzekę, ale nienawidzę mieć przemoczonych butów. Może mnie całego przemoczyć, ale przemoczone buty to dramat. Dno rzeki jest bardzo spoko bo to piaseczek, planuję rzucić buty na plecak i przejść boso.
Szkodnik
jednak atakuje: NIE MA CZASU!! MISIEK, DO WODY!
Fakt, zostało 1,5 godziny do limitu, a jest jeszcze kilka punktów do zebrania, no ale bez przesady...
Próbuję się bronić, ale Szkodnik wpycha mnie do wody i gna mnie na drugi brzeg, a potem z powrotem. Tyle w temacie suchych butów...
Fakt, zostało 1,5 godziny do limitu, a jest jeszcze kilka punktów do zebrania, no ale bez przesady...
Próbuję się bronić, ale Szkodnik wpycha mnie do wody i gna mnie na drugi brzeg, a potem z powrotem. Tyle w temacie suchych butów...
Chwilę potem wjeżdżamy na jakąś ścieżkę rowerową,
którą ktoś wysypał kamieniami. Ciężko się przez to jedzie, ale
najgorszy jest fakt, że mózg obija mi się o ściany czaszki. Jedziemy po
tych kamerdolcach najszybciej jak się da i po 2 km takiej
przejażdżki, mój mózg zaczyna się rozpadać od drgań. Mówi do mnie:
Mózg: Omega zero...
Ja: co z omegą zero?
Mózg: ...to częstotliwość drgań własnych
Ja: no i co z nią?
Mózg: taka sama jak częstotliwość wymuszenia... rezonans, rozpadam się.
Ja: Mózg? MÓZG? Mów do mnie, Mózg! Nie zostawiaj mnie...
Ogólnie: przerypana ścieżka :)


Ogrodzenie zwróciło błąd 404... not found
Mózg: ...to częstotliwość drgań własnych
Ja: no i co z nią?
Mózg: taka sama jak częstotliwość wymuszenia... rezonans, rozpadam się.
Ja: Mózg? MÓZG? Mów do mnie, Mózg! Nie zostawiaj mnie...
Ogólnie: przerypana ścieżka :)


Ogrodzenie zwróciło błąd 404... not found
Bardzo
słabo z czasem - niecałe pół godziny, ale jesteśmy w miarę niedaleko od bazy.
Chcemy złapać jeszcze trzy punkty. Pierwszy to południowy róg ogrodzenia.
Lecimy przez las, znajdujemy jest młodnik przyczajony za ogrodzeniem, ale punktu nie ma.
Obchodzimy je w kółko, ale nadal nic. Zegar tyka bezlitośnie,
odmierzając kolejne minuty. Szukamy, ale ogrodzenie uparcie wyrzuca błąd 404:
not found.
Mija 8 minut... no dramat. Jeszcze raz: do mapy. Mapa, mów do mnie i mów do mnie dobrze!
No tak, nasz duży błąd nawigacyjny. Punkt nie jest przy ścieżce, ale ze 100 metrów w głąb lasu, a my szukamy przy ogrodzeniu, które znajduje się tuż przy ścieżce. To nie jest właściwe ogrodzenie. Wbijamy na azymut przez krzory - i jest! Drugie ogrodzenie, teraz południowy róg i jest także punkt. Mamy zdobycz, ale kosztowało nas to 13 minut. Za dużo...
Ostatnie sekundy...
Mija 8 minut... no dramat. Jeszcze raz: do mapy. Mapa, mów do mnie i mów do mnie dobrze!
No tak, nasz duży błąd nawigacyjny. Punkt nie jest przy ścieżce, ale ze 100 metrów w głąb lasu, a my szukamy przy ogrodzeniu, które znajduje się tuż przy ścieżce. To nie jest właściwe ogrodzenie. Wbijamy na azymut przez krzory - i jest! Drugie ogrodzenie, teraz południowy róg i jest także punkt. Mamy zdobycz, ale kosztowało nas to 13 minut. Za dużo...
Ostatnie sekundy...
Mieliśmy
łapać jeszcze 2 punkty, ale zostało czasu (może) na jeden i potem gaz
do bazy. Atakujemy słabą ścieżkę, która w teorii ma nas doprowadzić do
przecinki, na której będzie punkt. Kolejne minuty mijają, a my walczymy
ze ścieżką - zarośnięta, zawalona gałęziami, jedzie się bardzo powoli.
Wpadamy w końcu na przecinkę, mamy 11 minut do limitu czasowego.
Szkodnik krzyczy: "punkt to schron, szukaj, szukaj, szukaj".
Szkodnik biega między drzewami jak opętany i krzyczy coś o schronie. Jest trochę jak w transie, trochę mnie to przeraża. Dać jej tylko siekierę i można kręcić niezły leśny horror. Wiecie grupa głupiej młodzieży, budzi starożytnego Szkodnika i ten biega z Nimi z tasakiem krzycząc "schron, oddajcie mój schron". Wyczuwam Oscara - chyba znowu się nie umył :)
Szkodnik krzyczy: "punkt to schron, szukaj, szukaj, szukaj".
Szkodnik biega między drzewami jak opętany i krzyczy coś o schronie. Jest trochę jak w transie, trochę mnie to przeraża. Dać jej tylko siekierę i można kręcić niezły leśny horror. Wiecie grupa głupiej młodzieży, budzi starożytnego Szkodnika i ten biega z Nimi z tasakiem krzycząc "schron, oddajcie mój schron". Wyczuwam Oscara - chyba znowu się nie umył :)
Patrzę na Szkodnika i myślę jaki znowu
schron? Schron już przecież był. Patrzę na opisy punktów: pkt 29 -
schron, pkt 30 - koniec przecinki. My atakujemy przecież właśnie 30-tkę. No tak, Szkodnik
źle spojrzał na opisy. Stres, zmęczenie, pośpiech... Szkodnik opamiętaj się, to nie schron a koniec przecinki.
Moje słowa chłoszczą jaźń Szkodnika, bo nagle zmienia On kierunek biegu i wpadamy we właściwą przecinkę. Łapiemy
30-tkę i... patrzymy na zegarek: do limitu pozostały dosłownie minuty. Jest źle... chociaż źle to było parę minut temu, teraz to jest fatalnie.
Lecimy
przez las, znowu robi się gęsto, ale nie zwalniamy. Ciśniemy na pałę - byle do drogi. Teraz w prawo i jest asfalt - ten, który prowadzi już prosto do bazy. Spotykamy jeszcze Marcina, który
również postanowił finiszować "na ostatnie sekundy". Lecimy więc w trójkę ile fabryka
dała.
Udało się. Dotarliśmy do mety tuż przed limitem. Nogi jak z waty, ale udało się.
Basia
ląduje na drugim miejscu podium, co jest bardzo dużym sukcesem -
zwłaszcza, w kontekście godzinnej zabawy z parowem na początku rajdu. Po
rajdzie siedzimy do nocy w bazie, konferując z innymi zakręconymi lub
równie niezrównoważonymi jak my ekipami. Aż żal wracać... co tu dużo mówić, trafił nam się
bardzo udany Piachulec :)
Kategoria Rajd, SFA
KORNO 2017 Rogaining
-
DST
135.00km
Poniedziałek, 28 sierpnia 2017 | dodano: 30.08.2017
Końcówka sierpnia to czas Pucharowego KoRNO, które od
pewnego czasu rozgrywane jest ono w formie roganingu. Fakt ten cieszy nas niezmiernie bo uwielbiamy tą formą rozrywki, zwłaszcza że Architektami tej imprezy są specjaliści od doskonałych tras: Rowerowa Norak i Grzegorz L.
Bazą imprezy mieściła się tym razem w Koszęcinie, czyli kawałek drogi za Miasteczkiem Śląskim, które wspominamy bardzo miło po "toksycznej" edycji Tropiciela w zeszłym roku. Edycję tę charakteryzowało jeden aspekt: las non-stop, więc jak dla mnie bomba. Budzik dzwoni jak zawsze na 4:00 rano (w końcu to sobota) i parę minut po 5-tej wyruszamy. Ponownie nie sami, ale z Kamilą i Filipem, którzy lecą pieszą 50-tkę. Na miejscu klasyk: czyli znajome twarze, wspominanie poprzednich imprez, rejestracja, a potem idziemy na odprawę.
ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE!!! czyli "When the stakes are high
...best to play the clown" i nie wychylać się ze swoim planem. Mówiąc inaczej, są tylko dwa warunki sukcesu, po pierwsze "nie mów wszystkiego co wiesz". Po drugie, patrz punkt pierwszy. Część zawodników porywa mapy i w tej samej sekundzie wyjeżdża z bazy, inni debatują nad kolejnymi wariantami, my siadamy i w ciszy analizujemy mapę. Postanawiamy dzisiaj zagrać o wysokie stawki czyli nasz plan to zgarnąć wszystkie 90-tki i jak najwięcej 80-tek i 70-tek. Oznacza to wyprawę naprawdę daleko od bazy, gdzieś na zewnętrzne rubieże... na wschód i na północ, aż po kres drugiej mapy (dostaliśmy dwa arkusze formatu A3). Trochę się tego obawiamy, bo nauczyłem się już, że gdzie "kończy się mapa... tam są potwory", ale postanawiamy spróbować. Będzie to wymagało nie tylko sporej pary w nogach, ale i samodyscypliny - o czym trochę później. Na razie najważniejsze jest to, że mamy opracowany wariant i możemy ruszać. Zewnętrzne rubieże - podoba mi się ten pomysł. Czujemy się jak eskadra łotrów :)
"I'm gonna let myself get wet...absolutely soaking wet"
Wyruszamy z bazy jako jedni z ostatnich. Cóż mój stary wysłużony "pentium 2" nie planuje wariantów tak szybko jak te wszystkie (Hard)iCore i Terminatory :P, które wyleciały już parę minut temu. Mam zaplanowany wariant, ale zajęło to trochę czasu. Wiecie, problemy typu: Proces "mapa" przestał odpowiadać itp. Nieważne, ruszamy.
Jednak nim dojedziemy na pierwszy punkt, zaczyna się... Najpierw jedna-dwie krople, potem 10, a parę sekund później jakby ktoś lał z wiader. Zdążyliśmy jedynie ubrać rain-cover'y na plecaki i już byliśmy cali przemoczeni. Leje nieprzeciętnie, ale przynajmniej jest ciepło. Postanawiamy nie wkładać kurtek, bo się w nich ugotujemy. I tak napiera tak mocno, że te parę sekund na zabezpieczenie plecaków zaowocowało tym, że jesteśmy przemoczeni do suchej nitki - buty, gacie, na po prostu wszystko. Jedziemy zatem dalej na harcore'a.

"Dobrze dobrze Panie Bracie, przewyborny taki plan..."
Ah jak kusi... to ta samodyscyplina, o której wspominałem. Kusi odbić po, w miarę niedaleką, 60-tkę, albo tą 50-tkę, która także nieodległa... ale to będzie kosztować nas czas. Niby tylko 10-20, może 30 min, ale jedno, drugie, trzecie takie odbicie i nie zbierzemy wszystkich 90-tek, bo braknie nam czasu. Trzymamy się planu mimo, że kusi i na zmianę namawiamy się wzajemnie (ale nie w tym samym czasie!): "tylko jedna, drobna modyfikacja" planu. Udaje się jednak zwalczyć pokusę i gnamy dalej... wiecie, to nie takie proste, nikt nam nie zagwarantował, że nasza taktyka jest dobra - to okaże się na mecie. Być może nasz wybór to był jeden z gorszych, głupszych wariantów. Musimy decydować nie znając całościowego wyniku - to cholernie trudne, zwłaszcza, jeśli jakaś 60-tka jest w miarę blisko... ale nie do końca po drodze (jak dwa pierwsze punkty) i trzeba by specjalnie na nią odbić i potem wracać. Nikt też nie zagwarantuje, że 90-tkę uda się odnaleźć albo nie spędzimy w jej okolicy 40 minut przeszukując kolejne kwartały lasu. 90-tka ma tyle punktów przeliczeniowych, ze względu nie tylko na odległość od bazy ale i swoją trudność (stopień ukrycia, trudne do zdobycia miejsce itp). Decyzje w ciemno nie przychodzą łatwo... no dobra są cholernie trudne, ale za to właśnie kochamy rogaining. Kochamy lub nienawidzimy, jeśli po rajdzie okaże się, że w naszej zbrojowni mieliśmy dzisiaj na wyposażeniu tylko "helmet of stupidity", "fool's jacket" i "ring of disorientation" :)
Przynajmniej koło 11:00 przestaje padać i wychodzi słońce. Robi się całkiem ładny dzień i tak będzie już do końca.
Znowu w bagnie... Psia mać!
A dokładniej to w bagnie, w młodniku, krzorach i wiatrołomach. A było to tak... mamy już kilka punktów na karcie i następnym miał do nich dołączyć bez większych problemów. Nic z tego jednak... lecimy przelotem przez jakąś wieś, a tu wielki pies. Bynajmniej nie ułomek, do tego zwierz nielubiący rowerów i luzem puszczony po drodze. Oczywiście musiał się przypieprzyć do nas i się zrobiła zadyma. Chciał moją nogę na pamiątkę i piszczel od Basi...
Po wielu <<------ ------>> <<------ ------>> udało się go jakoś minąć. Zbieramy punkt na dość sporej górze i mamy teraz dwie opcje: "trasowo" lepszą: wrócić do drogi, gdzie hasała poczciwa psina (obyś sczezł! zadław się ludzką kością, pacanie) i wjechać z niej na niebieski szlak lub cisnąć "słabą" ścieżką, do "słabej" przecinki, która doprowadzi do niebieskiego szlaku. Wybieramy opcję drugą i wjeżdżamy w dość dziki kawałek lasu. Słaba scieżka jest słaba (tutaj chciałbym pozdrowić miłośników tautologii, którzy są miłośnikami tautologii) i chwilę potem gubimy ją gdzieś między drzewami. Kolejną chwilę później pchamy rowery, a dwie chwilę później jesteśmy w środku słabo przebieżnego młodnika. Do tego teren jest podmokły. Nie uśmiecha się nam jednak teraz zawracać (nie dość że czeka tam ta kochana poczciwina, to zrobi się jeszcze większa strata czasowa bo już chwilę jedziemy tą słabą ścieżką). Pchamy się zatem dalej. Robi się coraz ciekawiej, gęsto, ostro (znowu coś drapie), podmokło i jakoś mocno pofałdowany teren. Rower haczy o wszystko, idzie się naprawdę ciężko... jeśli słowa mogą ranić... to niech poharatają to głupie bydle i pogrzebią w niepoświęconej ziemi. To paranoja, abym przez jakiegoś pchlarza cisnął przez bagna. Co to? Wiatrołomy tak? Duże wiatrołomy. W pyteczkę... Rower muszę podnosić ponad głowę aby przez nie przejść, bo pień leżącego drzewa sięga mi do pasa, ale gałęzie znacznie wyżej. Idzie się fatalnie i bardzo wolno... do tego, naprawdę daje nam ten kawał w kość fizycznie. Finalnie docieramy do niebieskiego szlaku. Pocięci, poharatani, umorusani, wściekli i ze stratą około 40 min na zabawy z wiatrołomami i bagnami.
Hałda i niekręcące się koła...
Cudowny punkt. Fantastyczny widok bo to niezły kawałek górki, ale wyjść tutaj było ciężko. Zwłaszcza po tej burzy, co przeszła tu rano. Hałda zbudowana jest z mojego "ulubionego" błota - tego co się lepi do wszystkiego i po chwili rower waży chyba tyle ile mój plecak, bo jest jedną wielką górą błota. W parę chwil korona amortyzatora znika w pod gliną, a koła przestają się kręcić. Nawet zjechać z tej hałdy nie jest prosto, bo koła zablokowała glina. Puszczam hamulec, nachylenie jest znaczne a ja stoję w miejscu... koła ani drgną. Basia zalicza pokazową glebę kontrolną, gdy próbuje okiełznać hałdę. Finalnie sprowadzamy rowery, podobnie jak kilku innych zawodników, którzy także atakuję ten punkt. Na dole dochodzi do śmiesznej sytuacji: stoi parę osób i wszyscy patykami oskubują maszyny z błota, które wcale nie chce zjeść. Co chwilę dołącza do naszej grupki ktoś nowy: "przepraszam, mogę poskrobać z Wami?" "Pewnie co tak będziesz stał, masz tu patyk i dawaj" :)
W bazie okaże się, że 2-3 godziny potem błotko przeschło już na tyle, że dało się nawet podjechać na hałdę. Cóż, my zawsze uprawiamy perfect timming :)


Jedziemy odwiedzić Lisy nad górną Laswartą...
...tzn. zwiedzić lasy nad górną Liswartą.Rewelacja! Jakoś nigdy nie było okazji odwiedzić tego Parku Krajobrazowego, a od zawsze chciałem tutaj pojeździć. Kilka punktów wisi dokładnie w centrum tego niemałego z resztą leśnego kompleksu, więc z bananem na ryju (lub jak kto woli, ciesząc patelnię) ruszamy na eksplorację. Fantastyczne ścieżki i super rozstawione punkty: jeden przy pomniku leśniczego, inny przy jeziorze z oznaczonymi stanowiskami do połowu ryb. Jakaś norka na szczycie górki także się znajdzie, więc jest jednak szans odwiedzić jakieś lisy :) Chciałoby się tutaj dłużej pojeździć, ale zaczyna być mocno koło 17:00, a jesteśmy naprawdę kawał drogi od bazy. Przechodzimy do realizacji planu B, czyli robimy zwrot na południe i staramy się lecieć w kierunku mety po najdroższych punktach ze środka mapy: 60-tkach i 50-tkach.


A tutaj przyczajony Tomasz wygląda jakby mnie zaraz chciał pchnąć nożem :D

Spóźnieni na metę i... na cmentarz :)
Jest 18:00, mamy 15 minut do podstawowego limitu, ale regulamin mówi, że przez godzinę (to tzw. limit spóźnień) za każdą minutę traci się tylko jeden punkt przeliczeniowy. Postanawiamy zatem zebrać jeszcze 3 punkty, których suma będzie znacznie większa niż nasze spóźnienie na metę - byle nie przekroczyć limitu spóźnień, bo wtedy leci już dyskwalifikacja. Pierwszy punkt to niesamowity stary cmentarz żydowskich z pięknym starodrzewiem. Naprawdę robi wrażenie... w sumie to dobrze spóźnić się na cmentarz, bo zawsze to więcej czasu w drodze :)
Chwilę potem atakujemy dwa pozostałe punkty i w drodze na nie mijamy niemal całą elitę zawodników. Wszyscy "z górnej półki" wykorzystują czas do maksimum i walczą do końca limitu spóźnień. Pod sam koniec zgarniamy z trasy także Dominika i razem ciśniemy do bazy. Na mecie oczywiście pytania od innych zawodników "jak Wam poszło?" - jak to rogainingu: nie mam pojęcia dopóki nie podliczą punktów :)
Finalnie okazuje się, że Basia zdobywa drugie miejsce w kategorii kobiet na trasie 150 km. Rewelacyjny wynik bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. Jesteśmy styrani, umorusani, pocięci przez wiatrołomy i różne kolczaste rośliny, ale mega zadowoleni. Niesamowita trasa, pięknie położone punkty i doskonała zabawa. Podziękowania dla całej ekipy organizatorów za zacną i sytą zabawą :D

Bazą imprezy mieściła się tym razem w Koszęcinie, czyli kawałek drogi za Miasteczkiem Śląskim, które wspominamy bardzo miło po "toksycznej" edycji Tropiciela w zeszłym roku. Edycję tę charakteryzowało jeden aspekt: las non-stop, więc jak dla mnie bomba. Budzik dzwoni jak zawsze na 4:00 rano (w końcu to sobota) i parę minut po 5-tej wyruszamy. Ponownie nie sami, ale z Kamilą i Filipem, którzy lecą pieszą 50-tkę. Na miejscu klasyk: czyli znajome twarze, wspominanie poprzednich imprez, rejestracja, a potem idziemy na odprawę.
"There's a storm coming, Mr Wayne..."
Nie tracimy jednak dobrego humoru - w burzach bywa przecież coś elektryzującego :) Słuchamy
ostatnich wskazówek Architekta naszej dzisiejszej odysei, pobieramy
mapę i zaczynamy analizować optymalny - naszym zdaniem - wariant.
Wpatrzeni w mapę, nie widzimy że niebo już prawie dojrzało do "zrzutu"
nadmiaru płynów....i
to jaka!! Z każdą minutą odprawy, coraz więcej czarnych chmur zbiera
się nad naszymi głowami i nie mówię tutaj o problemach z wyborem trasy,
ale o prawdziwych, pełnych wody nimbostratusach oraz cumulonimbusach,
które tylko czekają aby dowalić nam deszczem. Jest 8:00 rano, a ja
rozważam wyjęcie z plecaka czołówki bo słabo widać mapę - tak ciemno się
zrobiło. Porywisty wiatr zdaje się śpiewać: "ale Wam zaraz
dopierniczymy, lalalala, ale Wam zaraz dopierniczymy...".
No cóż, pogoda nie po raz pierwszy zamierza włączyć się do gry. Przynajmniej jak zawsze, dowali wszystkim po równo i nie będzie dla nikogo taryfy ulgowej. Jak to było w "Drakuli" ? - WICHRY, WICHRY, WICHRY !!!
No cóż, pogoda nie po raz pierwszy zamierza włączyć się do gry. Przynajmniej jak zawsze, dowali wszystkim po równo i nie będzie dla nikogo taryfy ulgowej. Jak to było w "Drakuli" ? - WICHRY, WICHRY, WICHRY !!!
ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE!!! czyli "When the stakes are high
...best to play the clown" i nie wychylać się ze swoim planem. Mówiąc inaczej, są tylko dwa warunki sukcesu, po pierwsze "nie mów wszystkiego co wiesz". Po drugie, patrz punkt pierwszy. Część zawodników porywa mapy i w tej samej sekundzie wyjeżdża z bazy, inni debatują nad kolejnymi wariantami, my siadamy i w ciszy analizujemy mapę. Postanawiamy dzisiaj zagrać o wysokie stawki czyli nasz plan to zgarnąć wszystkie 90-tki i jak najwięcej 80-tek i 70-tek. Oznacza to wyprawę naprawdę daleko od bazy, gdzieś na zewnętrzne rubieże... na wschód i na północ, aż po kres drugiej mapy (dostaliśmy dwa arkusze formatu A3). Trochę się tego obawiamy, bo nauczyłem się już, że gdzie "kończy się mapa... tam są potwory", ale postanawiamy spróbować. Będzie to wymagało nie tylko sporej pary w nogach, ale i samodyscypliny - o czym trochę później. Na razie najważniejsze jest to, że mamy opracowany wariant i możemy ruszać. Zewnętrzne rubieże - podoba mi się ten pomysł. Czujemy się jak eskadra łotrów :)
"I'm gonna let myself get wet...absolutely soaking wet"
Wyruszamy z bazy jako jedni z ostatnich. Cóż mój stary wysłużony "pentium 2" nie planuje wariantów tak szybko jak te wszystkie (Hard)iCore i Terminatory :P, które wyleciały już parę minut temu. Mam zaplanowany wariant, ale zajęło to trochę czasu. Wiecie, problemy typu: Proces "mapa" przestał odpowiadać itp. Nieważne, ruszamy.
Jednak nim dojedziemy na pierwszy punkt, zaczyna się... Najpierw jedna-dwie krople, potem 10, a parę sekund później jakby ktoś lał z wiader. Zdążyliśmy jedynie ubrać rain-cover'y na plecaki i już byliśmy cali przemoczeni. Leje nieprzeciętnie, ale przynajmniej jest ciepło. Postanawiamy nie wkładać kurtek, bo się w nich ugotujemy. I tak napiera tak mocno, że te parę sekund na zabezpieczenie plecaków zaowocowało tym, że jesteśmy przemoczeni do suchej nitki - buty, gacie, na po prostu wszystko. Jedziemy zatem dalej na harcore'a.
Wjeżdżamy
do lasu, a tam ścieżki to już jedno błoto lub mokry piach. Napędy i
hamulce zaczynają charczeć, dławić się piaskiem i błotem...ech nie mają z
nami lekko te maszyny, ale idą jak złoto. Zbieramy dwa pierwsze punkty w
miarę blisko bazy, a potem przechodzimy do realizacji naszego planu...
na północ, tam gdzie czekają 80-tki i 90-tki. Gnamy ile tylko pary w
nogach...na północ, na północ. Po punkty lepszego sortu...eee...wagi :)
Uwaga zdjęcia są mokre! No i jak zawsze, jakieś krzory na przełaj muszą się znaleźć.
Uwaga zdjęcia są mokre! No i jak zawsze, jakieś krzory na przełaj muszą się znaleźć.


"Dobrze dobrze Panie Bracie, przewyborny taki plan..."
Ah jak kusi... to ta samodyscyplina, o której wspominałem. Kusi odbić po, w miarę niedaleką, 60-tkę, albo tą 50-tkę, która także nieodległa... ale to będzie kosztować nas czas. Niby tylko 10-20, może 30 min, ale jedno, drugie, trzecie takie odbicie i nie zbierzemy wszystkich 90-tek, bo braknie nam czasu. Trzymamy się planu mimo, że kusi i na zmianę namawiamy się wzajemnie (ale nie w tym samym czasie!): "tylko jedna, drobna modyfikacja" planu. Udaje się jednak zwalczyć pokusę i gnamy dalej... wiecie, to nie takie proste, nikt nam nie zagwarantował, że nasza taktyka jest dobra - to okaże się na mecie. Być może nasz wybór to był jeden z gorszych, głupszych wariantów. Musimy decydować nie znając całościowego wyniku - to cholernie trudne, zwłaszcza, jeśli jakaś 60-tka jest w miarę blisko... ale nie do końca po drodze (jak dwa pierwsze punkty) i trzeba by specjalnie na nią odbić i potem wracać. Nikt też nie zagwarantuje, że 90-tkę uda się odnaleźć albo nie spędzimy w jej okolicy 40 minut przeszukując kolejne kwartały lasu. 90-tka ma tyle punktów przeliczeniowych, ze względu nie tylko na odległość od bazy ale i swoją trudność (stopień ukrycia, trudne do zdobycia miejsce itp). Decyzje w ciemno nie przychodzą łatwo... no dobra są cholernie trudne, ale za to właśnie kochamy rogaining. Kochamy lub nienawidzimy, jeśli po rajdzie okaże się, że w naszej zbrojowni mieliśmy dzisiaj na wyposażeniu tylko "helmet of stupidity", "fool's jacket" i "ring of disorientation" :)
Przynajmniej koło 11:00 przestaje padać i wychodzi słońce. Robi się całkiem ładny dzień i tak będzie już do końca.
Znowu w bagnie... Psia mać!
A dokładniej to w bagnie, w młodniku, krzorach i wiatrołomach. A było to tak... mamy już kilka punktów na karcie i następnym miał do nich dołączyć bez większych problemów. Nic z tego jednak... lecimy przelotem przez jakąś wieś, a tu wielki pies. Bynajmniej nie ułomek, do tego zwierz nielubiący rowerów i luzem puszczony po drodze. Oczywiście musiał się przypieprzyć do nas i się zrobiła zadyma. Chciał moją nogę na pamiątkę i piszczel od Basi...
Po wielu <<------ ------>> <<------ ------>> udało się go jakoś minąć. Zbieramy punkt na dość sporej górze i mamy teraz dwie opcje: "trasowo" lepszą: wrócić do drogi, gdzie hasała poczciwa psina (obyś sczezł! zadław się ludzką kością, pacanie) i wjechać z niej na niebieski szlak lub cisnąć "słabą" ścieżką, do "słabej" przecinki, która doprowadzi do niebieskiego szlaku. Wybieramy opcję drugą i wjeżdżamy w dość dziki kawałek lasu. Słaba scieżka jest słaba (tutaj chciałbym pozdrowić miłośników tautologii, którzy są miłośnikami tautologii) i chwilę potem gubimy ją gdzieś między drzewami. Kolejną chwilę później pchamy rowery, a dwie chwilę później jesteśmy w środku słabo przebieżnego młodnika. Do tego teren jest podmokły. Nie uśmiecha się nam jednak teraz zawracać (nie dość że czeka tam ta kochana poczciwina, to zrobi się jeszcze większa strata czasowa bo już chwilę jedziemy tą słabą ścieżką). Pchamy się zatem dalej. Robi się coraz ciekawiej, gęsto, ostro (znowu coś drapie), podmokło i jakoś mocno pofałdowany teren. Rower haczy o wszystko, idzie się naprawdę ciężko... jeśli słowa mogą ranić... to niech poharatają to głupie bydle i pogrzebią w niepoświęconej ziemi. To paranoja, abym przez jakiegoś pchlarza cisnął przez bagna. Co to? Wiatrołomy tak? Duże wiatrołomy. W pyteczkę... Rower muszę podnosić ponad głowę aby przez nie przejść, bo pień leżącego drzewa sięga mi do pasa, ale gałęzie znacznie wyżej. Idzie się fatalnie i bardzo wolno... do tego, naprawdę daje nam ten kawał w kość fizycznie. Finalnie docieramy do niebieskiego szlaku. Pocięci, poharatani, umorusani, wściekli i ze stratą około 40 min na zabawy z wiatrołomami i bagnami.
Hałda i niekręcące się koła...
Cudowny punkt. Fantastyczny widok bo to niezły kawałek górki, ale wyjść tutaj było ciężko. Zwłaszcza po tej burzy, co przeszła tu rano. Hałda zbudowana jest z mojego "ulubionego" błota - tego co się lepi do wszystkiego i po chwili rower waży chyba tyle ile mój plecak, bo jest jedną wielką górą błota. W parę chwil korona amortyzatora znika w pod gliną, a koła przestają się kręcić. Nawet zjechać z tej hałdy nie jest prosto, bo koła zablokowała glina. Puszczam hamulec, nachylenie jest znaczne a ja stoję w miejscu... koła ani drgną. Basia zalicza pokazową glebę kontrolną, gdy próbuje okiełznać hałdę. Finalnie sprowadzamy rowery, podobnie jak kilku innych zawodników, którzy także atakuję ten punkt. Na dole dochodzi do śmiesznej sytuacji: stoi parę osób i wszyscy patykami oskubują maszyny z błota, które wcale nie chce zjeść. Co chwilę dołącza do naszej grupki ktoś nowy: "przepraszam, mogę poskrobać z Wami?" "Pewnie co tak będziesz stał, masz tu patyk i dawaj" :)
W bazie okaże się, że 2-3 godziny potem błotko przeschło już na tyle, że dało się nawet podjechać na hałdę. Cóż, my zawsze uprawiamy perfect timming :)


Jedziemy odwiedzić Lisy nad górną Laswartą...
...tzn. zwiedzić lasy nad górną Liswartą.Rewelacja! Jakoś nigdy nie było okazji odwiedzić tego Parku Krajobrazowego, a od zawsze chciałem tutaj pojeździć. Kilka punktów wisi dokładnie w centrum tego niemałego z resztą leśnego kompleksu, więc z bananem na ryju (lub jak kto woli, ciesząc patelnię) ruszamy na eksplorację. Fantastyczne ścieżki i super rozstawione punkty: jeden przy pomniku leśniczego, inny przy jeziorze z oznaczonymi stanowiskami do połowu ryb. Jakaś norka na szczycie górki także się znajdzie, więc jest jednak szans odwiedzić jakieś lisy :) Chciałoby się tutaj dłużej pojeździć, ale zaczyna być mocno koło 17:00, a jesteśmy naprawdę kawał drogi od bazy. Przechodzimy do realizacji planu B, czyli robimy zwrot na południe i staramy się lecieć w kierunku mety po najdroższych punktach ze środka mapy: 60-tkach i 50-tkach.


A tutaj przyczajony Tomasz wygląda jakby mnie zaraz chciał pchnąć nożem :D

Spóźnieni na metę i... na cmentarz :)
Jest 18:00, mamy 15 minut do podstawowego limitu, ale regulamin mówi, że przez godzinę (to tzw. limit spóźnień) za każdą minutę traci się tylko jeden punkt przeliczeniowy. Postanawiamy zatem zebrać jeszcze 3 punkty, których suma będzie znacznie większa niż nasze spóźnienie na metę - byle nie przekroczyć limitu spóźnień, bo wtedy leci już dyskwalifikacja. Pierwszy punkt to niesamowity stary cmentarz żydowskich z pięknym starodrzewiem. Naprawdę robi wrażenie... w sumie to dobrze spóźnić się na cmentarz, bo zawsze to więcej czasu w drodze :)
Chwilę potem atakujemy dwa pozostałe punkty i w drodze na nie mijamy niemal całą elitę zawodników. Wszyscy "z górnej półki" wykorzystują czas do maksimum i walczą do końca limitu spóźnień. Pod sam koniec zgarniamy z trasy także Dominika i razem ciśniemy do bazy. Na mecie oczywiście pytania od innych zawodników "jak Wam poszło?" - jak to rogainingu: nie mam pojęcia dopóki nie podliczą punktów :)
Finalnie okazuje się, że Basia zdobywa drugie miejsce w kategorii kobiet na trasie 150 km. Rewelacyjny wynik bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. Jesteśmy styrani, umorusani, pocięci przez wiatrołomy i różne kolczaste rośliny, ale mega zadowoleni. Niesamowita trasa, pięknie położone punkty i doskonała zabawa. Podziękowania dla całej ekipy organizatorów za zacną i sytą zabawą :D

Kategoria Rajd, SFA
IT Orient - Zalew Jeziorsko
-
DST
110.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 lipca 2017 | dodano: 30.07.2017
Tydzień po krakowskiej wyrypie w postaci Adventure Trophy ruszamy
ponownie w łódzkie. IT orient wraz z dwoma edycjami OrientAkcji to
zawody Pucharu Bike Orientu 2017, czyli ostre ściganie w środku Polski.
Zawody na które jedziemy to 4-ta impreza z 6-ciu w tym roku. Dla nas
trzecia, ponieważ nie daliśmy rady dotrzeć na lipcowy Bike Orient - był
to weekend, gdy rozpoczynaliśmy coroczny Obóz Szermierczy w Murzasichlu.
Nie zawsze udaje nam się pogodzić nasze dwie pasje i trzeba wybierać.
Rower wraca do Łask
A nawet dalej, bo za Łaskiem przejeżdżamy jeszcze ponad 50 km, aż do Pęczniewa. Jest to kawał drogi od domu, więc znowu czekał nas wyjazd o 5:00 rano, czyli pobudka koło 4:00. Coś ostatnio to nasza ulubiona godzina w soboty... Za Częstochową złapał nas korek ze względu na roboty drogowe, co sprawiło że dotarliśmy niemal na styk - parę minut przed startem (4 godziny drogi w jedną stronę) Towarzyszy nam Filip, który startuje z nami na trasie Giga. Na szybko rejestrujemy się, przypinamy numery startowe i idziemy na odprawę. No dobra, ale dość już tych smutów organizacyjnych, jedziemy z relacją z imprezy!
ITIL'e jest punktów na trasie, że potrzeba iście "zwinnych" rowerzystów
8 km przelotu po pierwszy punkt - tak na rozgrzewkę, a potem eksploracja KLIFU! Dobrze, że to klif, a nie na przykład Cliff Richard bo zrobiłoby się muzycznie. A wiecie jak jest u mnie z muzyką? Kocham śpiewać, ale mi zabraniają. Ponoć wstyd... Może repertuar im się nie podoba... choć Basia zawsze mi powtarza, że repertuar TEŻ i że nam nie przynosić wstydu. Ech, ciężko żyć z założonym ogranicznikiem...
Wracając do klifu - punktu pilnują kolczaści przyjaciele. Pierwszy punkt i już pierwsze sznity na rękach i nogach. Potem mnie znowu będę pytać o te cięcia na rękach czy to oznaka przynależnosci do Mary Slavatruchy czy po prostu siedziałem w CARCEL MODELO w Panamie. I tak nie uwierzą, jak powiem że zrobili mi to przyjaciele... kolczaści przyjaciele :)
Niemniej udaje się wyrywać nasz pierwszy punkt dzisiaj.

"Naprzód Aramisy, naprzód"
Głos sumienia? Nie, sumienie to taki cichy głos, który mówi że ktoś patrzy. To zatem nie sumienie, głos jest głośny. To Łukasz, który zapieprza jak opętany. Mija nas na pełnym pędzie, no ale skoro krzyczał "naprzód", to mi pozostaje jedynie odpowiedzieć "Yes, Sir" i ruszyć z kopyta. Basia i Filip zostają z tyłu a jak ruszam w pościg. Pewnie potem znowu będzie o to chryja, ale cóż nie pierwsza i nie ostatnia - Basia znika za horyzontem, a ja odpalam tryb pościg.
Czuję się jak "X-wing commander cause I stay on target" i caly czas utrzymuję kontakt wzrokowy z uciekinierem. Przelotowa jest imponująca, bo koło 35 km/h. Lecimy przez las a potem przez łąkę. Koleiny, garby, gałęzie - szarpie niemiłosiernie bo ścieżka zaczyna zanikać, ale amor radzi sobie całkiem dobrze. Siedzę Mu na ogonie i nie dam się zgubić/odstawić. Na punkt wpadam kilka sekund po Nim. Jest moc!!
Jest też jeden mały szkopuł - ja utrzymałbym taką prędkość przelotową przez 3, może 4 punkty a On trzaśnie cały rajd (22 punkty) w takim tempie. Wot taki niuansik :)
Łukasz odjeżdża a ja czekam na Basię...chyba znowu to zrobiłem, chyba znowu goniłem króliczka, a Szkodnik musiał gonić mnie. Chyba znowu będzie zjeba... o chyba coś widzę na horyzoncie, chyba już jedzie... chyba powinienem zacząć budować palisadę :)

"Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście"
W sumie to są i to kilka. A w jednym z nich ukryto kolejny punkt kontrolny. Byłoby prościej gdyby do gry nie włączył się lokalny Rolnik, który ma +4 do walki w polu i umiejętność "cichy chód na wsi". Iście zaorał przeciwników... a potem to zasadził 3 kopy i kilka hektarów pola. Pola, przez które właśnie się przedzieramy. Bunkr zarósł. Pamiętacie tą scenę z "Gladiatora", no właśnie - to coś podobnego uskuteczniamy w drodze do bukru. Bunkr jest ciasny i mam problem się z niego potem wygramolić, ale jakoś się to udaje. Mamy kolejny punkt i lecimy dalej.
Szkodnik mały "chciał przejść przez rzeczkę. Nie wiedział jak, znalazł kładeczkę, kładka była zła..." POKRZYWA!!!
Kładka jak kładka. Raczej drzewo z poręczą. Do tego tysiące pokrzyw, ale bardzo fajne miejsce, gdzieś w środku lasu.


Zażarcie wyznaczamy azymut
Wpadamy na punkt żywieniowy, a tam woda, owoce, soki i ciasto!! CIASTO! No rewelacja, ja się nigdzie nie ruszam, ja tu zostaję. Oczywiście, nie ma takiej opcji bo mnie zaraz popędza jakiś zły, niespokojny duch. Ja tu się opycham ciastem, a ten pogania. Co więcej mamy tutaj zadanie nawigacyjne - jest podana odległość do kolejnego punktu oraz azymut. Trzeba go sobie samodzielnie wyznaczyć - rewelacja. Uwielbiam takie zagadki - zajmę się nią zaraz jak tylko skończę ciasto.
Jak w prawdziwym małżeństwie: On Ją kocha za żarcie, Ona Jego ze wzięcie :)
Nie dane mi jest jednak opychać się w spokoju, bo zły duch znowu uderza i znowu popędza. Udało mi się go jednak złapać na zdjęciu. Zdjęcie będzie dowodem, że potrzebne są egzorcyzmy.

Pierwsze liczby pierwsze
Kierujemy się wyznaczonym azymutem i bez trudu odnajdujemy punkt, a tam zagadka. "Która z liczb jest najmniejszą liczbą pierwszą: 0, 1, 2? Zagadka prościutka, ale część z Was wie jak kocham matematykę, dlatego jestem zachwycony tym pytaniem. Biedna dwójka, jedna, jedyna parzysta w nieskończonym zbiorze liczb pierwszych. Chociaż może powinienem popatrzyć na to z innej strony - może to Królowa liczb pierwszych?
Mówiąc o liczbach pierwszych, bardzo ale to bardzo polecam Wam ten film - prosto, przystępnie i fascynująco o przekleństwie liczb pierwszych oraz ich znaczeniu w naszym życiu. Naprawdę warto poświęcić chwilę i go zobaczyć. Pewnie część z Was nawet nie odpali tego linka - niemniej mam nadzieję, że będą i tacy, z którymi - na kolejnym rajdzie - pokonferujemy o funkcji Dzeta Riemann'a i pewnej hipotezie. W końcu to jeden z problemów milenijnych :)
Basia także liczbą pierwszą!
Nie , nic z tego - nie tym razem. Poza tym jedynka nie jest liczbą pierwszą :P.
Tym raz Basia ląduje na miejscu trzecim, co jest i tak świetnym wynikiem - w końcu to "pudło".
Zrobiliśmy 17 z 22 punktów kontrolnych i 110 km po pięknych terenach, acz po takich płaskich - co oznacza niesamowicie szybkich rajdach - brakuje mi zjazdów i pagórów. Pagóry są fajne.
Na koniec sporo rozmów w bazie z różnymi ekipami a potem jak John Wayne "odjeżdżamy w promieniach zachodzącego słońca", uwieczniając ten widok na fotkach. IT orient zaliczony - było świetnie i na pewno tu wrócimy. Już indoktrynowaliśmy Organizatorów o trudniejsze zagadki z IT - tak aby zmiażdżyli system pytaniami następnym razem. Wiecie, coś w stylu:
- Jak zdobywasz kobiety?
- Prawy przycisk i "zapisz jako"


Dla ciekawskich: zagadki i mapy
Rower wraca do Łask
A nawet dalej, bo za Łaskiem przejeżdżamy jeszcze ponad 50 km, aż do Pęczniewa. Jest to kawał drogi od domu, więc znowu czekał nas wyjazd o 5:00 rano, czyli pobudka koło 4:00. Coś ostatnio to nasza ulubiona godzina w soboty... Za Częstochową złapał nas korek ze względu na roboty drogowe, co sprawiło że dotarliśmy niemal na styk - parę minut przed startem (4 godziny drogi w jedną stronę) Towarzyszy nam Filip, który startuje z nami na trasie Giga. Na szybko rejestrujemy się, przypinamy numery startowe i idziemy na odprawę. No dobra, ale dość już tych smutów organizacyjnych, jedziemy z relacją z imprezy!
ITIL'e jest punktów na trasie, że potrzeba iście "zwinnych" rowerzystów
...niemal słyszę tą ciszę, co właśnie zapadała. No dobra, wiem... to było hermetyczne... bardzo hermetyczne, suche i betonowe.
Jak ktoś nie ogarnia o co chodzi z ITIL'em i byciem zwinnym, to niech się nie przejmuje, bo to oznacza, że ma jeszcze jakieś życie i nie jest NOlife'em. Ci, którzy wiedzą o co chodzi, są pewnie pewni że kilometr to ma 1024 metry - w końcu to taka okrągła liczba :)
Na niektórych punktach będą zagadki i mają być one w jakimś stopniu związane z IT. Jestem zachwycony takim pomysłem. Rewelacja! Do tego, w drużynie mamy Filipa, czyli Naczelnego Informatyka Szkoły Fechtunku ARAMIS, który napisał nam aplikację do rozgrywania zawodów szermierczych. Jesteśmy więc bardziej niż gotowi "stanąć do walki". Nazwa rajdu trochę przypomina mi jedną ze skrytek geocache'owych "Informatycy do lasu" .
Dodatkowo, numery startowe Filipa i moje to czysta binarna masakra: 101 oraz 111. Tylko Basia wypadła poza ten schemat bo Ona ma 121. No ale, to kwadrat jedenastki więc od bidy można by podciągnąć pod schemat :)
A tutaj dwóch zwinnych rowerzystów w lesie:

Kolczasty Cliff Jak ktoś nie ogarnia o co chodzi z ITIL'em i byciem zwinnym, to niech się nie przejmuje, bo to oznacza, że ma jeszcze jakieś życie i nie jest NOlife'em. Ci, którzy wiedzą o co chodzi, są pewnie pewni że kilometr to ma 1024 metry - w końcu to taka okrągła liczba :)
Na niektórych punktach będą zagadki i mają być one w jakimś stopniu związane z IT. Jestem zachwycony takim pomysłem. Rewelacja! Do tego, w drużynie mamy Filipa, czyli Naczelnego Informatyka Szkoły Fechtunku ARAMIS, który napisał nam aplikację do rozgrywania zawodów szermierczych. Jesteśmy więc bardziej niż gotowi "stanąć do walki". Nazwa rajdu trochę przypomina mi jedną ze skrytek geocache'owych "Informatycy do lasu" .
Dodatkowo, numery startowe Filipa i moje to czysta binarna masakra: 101 oraz 111. Tylko Basia wypadła poza ten schemat bo Ona ma 121. No ale, to kwadrat jedenastki więc od bidy można by podciągnąć pod schemat :)
A tutaj dwóch zwinnych rowerzystów w lesie:

8 km przelotu po pierwszy punkt - tak na rozgrzewkę, a potem eksploracja KLIFU! Dobrze, że to klif, a nie na przykład Cliff Richard bo zrobiłoby się muzycznie. A wiecie jak jest u mnie z muzyką? Kocham śpiewać, ale mi zabraniają. Ponoć wstyd... Może repertuar im się nie podoba... choć Basia zawsze mi powtarza, że repertuar TEŻ i że nam nie przynosić wstydu. Ech, ciężko żyć z założonym ogranicznikiem...
Wracając do klifu - punktu pilnują kolczaści przyjaciele. Pierwszy punkt i już pierwsze sznity na rękach i nogach. Potem mnie znowu będę pytać o te cięcia na rękach czy to oznaka przynależnosci do Mary Slavatruchy czy po prostu siedziałem w CARCEL MODELO w Panamie. I tak nie uwierzą, jak powiem że zrobili mi to przyjaciele... kolczaści przyjaciele :)
Niemniej udaje się wyrywać nasz pierwszy punkt dzisiaj.

"Naprzód Aramisy, naprzód"
Głos sumienia? Nie, sumienie to taki cichy głos, który mówi że ktoś patrzy. To zatem nie sumienie, głos jest głośny. To Łukasz, który zapieprza jak opętany. Mija nas na pełnym pędzie, no ale skoro krzyczał "naprzód", to mi pozostaje jedynie odpowiedzieć "Yes, Sir" i ruszyć z kopyta. Basia i Filip zostają z tyłu a jak ruszam w pościg. Pewnie potem znowu będzie o to chryja, ale cóż nie pierwsza i nie ostatnia - Basia znika za horyzontem, a ja odpalam tryb pościg.
Czuję się jak "X-wing commander cause I stay on target" i caly czas utrzymuję kontakt wzrokowy z uciekinierem. Przelotowa jest imponująca, bo koło 35 km/h. Lecimy przez las a potem przez łąkę. Koleiny, garby, gałęzie - szarpie niemiłosiernie bo ścieżka zaczyna zanikać, ale amor radzi sobie całkiem dobrze. Siedzę Mu na ogonie i nie dam się zgubić/odstawić. Na punkt wpadam kilka sekund po Nim. Jest moc!!
Jest też jeden mały szkopuł - ja utrzymałbym taką prędkość przelotową przez 3, może 4 punkty a On trzaśnie cały rajd (22 punkty) w takim tempie. Wot taki niuansik :)
Łukasz odjeżdża a ja czekam na Basię...chyba znowu to zrobiłem, chyba znowu goniłem króliczka, a Szkodnik musiał gonić mnie. Chyba znowu będzie zjeba... o chyba coś widzę na horyzoncie, chyba już jedzie... chyba powinienem zacząć budować palisadę :)

"Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście"
W sumie to są i to kilka. A w jednym z nich ukryto kolejny punkt kontrolny. Byłoby prościej gdyby do gry nie włączył się lokalny Rolnik, który ma +4 do walki w polu i umiejętność "cichy chód na wsi". Iście zaorał przeciwników... a potem to zasadził 3 kopy i kilka hektarów pola. Pola, przez które właśnie się przedzieramy. Bunkr zarósł. Pamiętacie tą scenę z "Gladiatora", no właśnie - to coś podobnego uskuteczniamy w drodze do bukru. Bunkr jest ciasny i mam problem się z niego potem wygramolić, ale jakoś się to udaje. Mamy kolejny punkt i lecimy dalej.

Szkodnik mały "chciał przejść przez rzeczkę. Nie wiedział jak, znalazł kładeczkę, kładka była zła..." POKRZYWA!!!
Kładka jak kładka. Raczej drzewo z poręczą. Do tego tysiące pokrzyw, ale bardzo fajne miejsce, gdzieś w środku lasu.


Zażarcie wyznaczamy azymut
Wpadamy na punkt żywieniowy, a tam woda, owoce, soki i ciasto!! CIASTO! No rewelacja, ja się nigdzie nie ruszam, ja tu zostaję. Oczywiście, nie ma takiej opcji bo mnie zaraz popędza jakiś zły, niespokojny duch. Ja tu się opycham ciastem, a ten pogania. Co więcej mamy tutaj zadanie nawigacyjne - jest podana odległość do kolejnego punktu oraz azymut. Trzeba go sobie samodzielnie wyznaczyć - rewelacja. Uwielbiam takie zagadki - zajmę się nią zaraz jak tylko skończę ciasto.
Jak w prawdziwym małżeństwie: On Ją kocha za żarcie, Ona Jego ze wzięcie :)
Nie dane mi jest jednak opychać się w spokoju, bo zły duch znowu uderza i znowu popędza. Udało mi się go jednak złapać na zdjęciu. Zdjęcie będzie dowodem, że potrzebne są egzorcyzmy.

Pierwsze liczby pierwsze
Kierujemy się wyznaczonym azymutem i bez trudu odnajdujemy punkt, a tam zagadka. "Która z liczb jest najmniejszą liczbą pierwszą: 0, 1, 2? Zagadka prościutka, ale część z Was wie jak kocham matematykę, dlatego jestem zachwycony tym pytaniem. Biedna dwójka, jedna, jedyna parzysta w nieskończonym zbiorze liczb pierwszych. Chociaż może powinienem popatrzyć na to z innej strony - może to Królowa liczb pierwszych?
Mówiąc o liczbach pierwszych, bardzo ale to bardzo polecam Wam ten film - prosto, przystępnie i fascynująco o przekleństwie liczb pierwszych oraz ich znaczeniu w naszym życiu. Naprawdę warto poświęcić chwilę i go zobaczyć. Pewnie część z Was nawet nie odpali tego linka - niemniej mam nadzieję, że będą i tacy, z którymi - na kolejnym rajdzie - pokonferujemy o funkcji Dzeta Riemann'a i pewnej hipotezie. W końcu to jeden z problemów milenijnych :)

Basia także liczbą pierwszą!
Nie , nic z tego - nie tym razem. Poza tym jedynka nie jest liczbą pierwszą :P.
Tym raz Basia ląduje na miejscu trzecim, co jest i tak świetnym wynikiem - w końcu to "pudło".
Zrobiliśmy 17 z 22 punktów kontrolnych i 110 km po pięknych terenach, acz po takich płaskich - co oznacza niesamowicie szybkich rajdach - brakuje mi zjazdów i pagórów. Pagóry są fajne.
Na koniec sporo rozmów w bazie z różnymi ekipami a potem jak John Wayne "odjeżdżamy w promieniach zachodzącego słońca", uwieczniając ten widok na fotkach. IT orient zaliczony - było świetnie i na pewno tu wrócimy. Już indoktrynowaliśmy Organizatorów o trudniejsze zagadki z IT - tak aby zmiażdżyli system pytaniami następnym razem. Wiecie, coś w stylu:
- Jak zdobywasz kobiety?
- Prawy przycisk i "zapisz jako"


Dla ciekawskich: zagadki i mapy
Kategoria Rajd, SFA
Adventure Trophy Kraków
-
DST
218.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 lipca 2017 | dodano: 24.07.2017
Potężny rajd przygodowy i to rzut beretem od domu. Nie trzeba nigdzie jechać, wszystko jest na miejscu, a i teren okolic Krakowa są przecież fantastyczne. Rewelacja...ale jest jeden mały szkopuł. To rajd przygodowy z trasą pieszą..., długą trasą pieszą..., k***wsko długą trasą pieszą plus 12 km rolek czyli dla nas - niejeżdżących - to byłoby dodatkowe 12 km z buta. BU...wielkie BU...
Zapowiadało się cudownie...a teraz? Co my teraz poczniemy?
Jak to co? ANTYCHRYSTA !!!
Zapowiadało się cudownie...a teraz? Co my teraz poczniemy?
Jak to co? ANTYCHRYSTA !!!
SFA Dezerterzy
Trudne sytuacje wymagają radykalnych rozwiązań. Pierwszy krok to dyplomacja - rozpoczynamy negocjację z organizatorami... po wymienieniu kilku mail'i mamy zgodę na przejechanie całej trasy rowerem.
W tym miejscu chcieliśmy bardzo, ale to bardzo, podziękować Organizatorom za taką możliwość. Zdajemy sobie sprawę, że zespół, który działa na innych zasadach niż wszystkie inne to jest problem organizacyjny, dlatego jesteśmy niesamowicie wdzięczni za ten gest z ich strony.
Info dla wszystkich ciekawych treści korespondencji i znających reputację Szkoły Fechtunku ARAMIS:
NIE - nie groziliśmy Im,
NIE - nie używaliśmy żadnych technik wywierania nacis...eee...wpływ...eee wróć technik negocjacji
Nagłe zaginięcia członków rodzin zdarzają wszędzie. Nie mamy z tym nic wspólnego :P
Organizatorzy sami się zgodzili na te rowery, BA, sami je nam zaproponowali...niesamowita propozycja a i krewnym udało Im się odnaleźć. No sytuacja win-win.
Mówiąc mniej oficjalnie: zdezerterowaliśmy z etapów pieszych i rolkowych. Rower Power!
"Bez przesady...to nie jest rajd na orientację"
Plan jest mocny: nasz dotychczasowy rekord to niecałe 160 km (na jednej edycji Rudawskiej Wyrypie), a teraz chcemy powalczyć o pełne 200 km. To byłby już konkret, przekroczyć 200 km podczas jednej wyprawy - z rozmysłem piszę jednej, a nie jednodniowej bo przy czterocyfrowych przewyższeniach to działa jednak trochę inaczej :P
Sobota. 22 lipca, 7:00 rano wyruszamy z domu. Start jest wprawdzie o 10:00, ale o 8:30 będzie odprawa. Morale mamy dość wysokie, ale znowu weekend będzie miał jeden dzień - jedną długą sobotę, bo do domu wrócimy w niedzielę wieczór. Limit na zrobienie całej trasy wynosi 32 godziny. Szybka rejestracja w bazie, numery startowe do kierownicy i idziemy na odprawę. Rajd składa się z kilku etapów, pomiędzy którymi są przepaki (strefy zmian), a więc i pytań jest mnóstwo. Tym bardziej, że frekwencja dopisały - dojechały najmocniejsze ekipy rajdowe z całego kraju. Jest cała elita AR'ów - nie będę wymieniał z nazwiska, bo ktoś się potem obrazi, że nie jego dałem Go jako przykład elity :)
Jesteśmy i my oraz Kamila i Filip, którzy wybierają się na trasę 80 km. Słuchamy odprawy, a tam kupa śmiechu i ostry rajdowy klimat:
- Obowiązkowe wyposażenie masz mieć zawsze przy sobie, nawet na etapie pływackim.
- Apteczkę mam mieć zawsze przy sobie, nawet pływając?
- A jak złamiesz nogę?
- W wodzie?
Nie ma co dyskutować regulamin jest regulamin - mnie się to podoba. Ekipy mają nosić duże plecaki. Jak my :D
- Czy będą punkty stowarzyszone?
- Bez przesady...to nie jest rajd na orientację
No tak...tu się napiera. 200 km się samo nie zrobi. Trzeba cisną i to szybko :)
BnO na rowerze
Start rajdu odbywa się w Forcie Winnica - a tam wielki transparent z piktogramami. Kilka ujęło mnie za serce. Jakby te dodatkowe, czerwone informacje były napisane specjalnie dla nas. Każdy zrozumie, że "nie do przejścia" oznacza, "nie do przejścia", ale Szkole Fechtunku ARAMIS należy pewne komunikaty podawać wprost :)
W tym miejscu chcieliśmy bardzo, ale to bardzo, podziękować Organizatorom za taką możliwość. Zdajemy sobie sprawę, że zespół, który działa na innych zasadach niż wszystkie inne to jest problem organizacyjny, dlatego jesteśmy niesamowicie wdzięczni za ten gest z ich strony.
Info dla wszystkich ciekawych treści korespondencji i znających reputację Szkoły Fechtunku ARAMIS:
NIE - nie groziliśmy Im,
NIE - nie używaliśmy żadnych technik wywierania nacis...eee...wpływ...eee wróć technik negocjacji
Nagłe zaginięcia członków rodzin zdarzają wszędzie. Nie mamy z tym nic wspólnego :P
Organizatorzy sami się zgodzili na te rowery, BA, sami je nam zaproponowali...niesamowita propozycja a i krewnym udało Im się odnaleźć. No sytuacja win-win.
Mówiąc mniej oficjalnie: zdezerterowaliśmy z etapów pieszych i rolkowych. Rower Power!
"Bez przesady...to nie jest rajd na orientację"
Plan jest mocny: nasz dotychczasowy rekord to niecałe 160 km (na jednej edycji Rudawskiej Wyrypie), a teraz chcemy powalczyć o pełne 200 km. To byłby już konkret, przekroczyć 200 km podczas jednej wyprawy - z rozmysłem piszę jednej, a nie jednodniowej bo przy czterocyfrowych przewyższeniach to działa jednak trochę inaczej :P
Sobota. 22 lipca, 7:00 rano wyruszamy z domu. Start jest wprawdzie o 10:00, ale o 8:30 będzie odprawa. Morale mamy dość wysokie, ale znowu weekend będzie miał jeden dzień - jedną długą sobotę, bo do domu wrócimy w niedzielę wieczór. Limit na zrobienie całej trasy wynosi 32 godziny. Szybka rejestracja w bazie, numery startowe do kierownicy i idziemy na odprawę. Rajd składa się z kilku etapów, pomiędzy którymi są przepaki (strefy zmian), a więc i pytań jest mnóstwo. Tym bardziej, że frekwencja dopisały - dojechały najmocniejsze ekipy rajdowe z całego kraju. Jest cała elita AR'ów - nie będę wymieniał z nazwiska, bo ktoś się potem obrazi, że nie jego dałem Go jako przykład elity :)
Jesteśmy i my oraz Kamila i Filip, którzy wybierają się na trasę 80 km. Słuchamy odprawy, a tam kupa śmiechu i ostry rajdowy klimat:
- Obowiązkowe wyposażenie masz mieć zawsze przy sobie, nawet na etapie pływackim.
- Apteczkę mam mieć zawsze przy sobie, nawet pływając?
- A jak złamiesz nogę?
- W wodzie?
Nie ma co dyskutować regulamin jest regulamin - mnie się to podoba. Ekipy mają nosić duże plecaki. Jak my :D
- Czy będą punkty stowarzyszone?
- Bez przesady...to nie jest rajd na orientację
No tak...tu się napiera. 200 km się samo nie zrobi. Trzeba cisną i to szybko :)
BnO na rowerze
Start rajdu odbywa się w Forcie Winnica - a tam wielki transparent z piktogramami. Kilka ujęło mnie za serce. Jakby te dodatkowe, czerwone informacje były napisane specjalnie dla nas. Każdy zrozumie, że "nie do przejścia" oznacza, "nie do przejścia", ale Szkole Fechtunku ARAMIS należy pewne komunikaty podawać wprost :)

Ruszamy na trasę. Aby nie robić tłoku, kiedy wszyscy z rajdu przygodowego robią BnO etap 1, my zaczynamy od BnO etap 2. Potem się zamienimy i tym sposobem nie będziemy przeszkadzać biegaczom. Na pierwszy ogień lecą lasy pod Tyńcem (dobrze, że nie czyta tego nikt ze straży pożarnej...nie czyta, prawda?)
Leonhard Euler coś uparcie liczy. Wyszło Mu 2,71...patrzy na to ze zdziwieniem i mówi "eeee"?
No właśnie, Euler znalazł a my nie. Mamy komplet wszystkich punktów z obu BnO oprócz punktu E. W bazie okaże się, że go po prostu nie ma. Amba fatima - było i ni ma (amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze). Wyliczamy odległość od ścieżki - nie ma, próbujemy azymutem ze skrzyżowania nie ma. Rów jest, w rowie miał być punkt ale pusto. 45 minut przeszukujemy ten fragment lasu, wchodzimy nawet w bagno i nic. Gdzieś na trasie dowiemy się od innego zawodnika, że tego punktu po prostu nie było. No nic zdarza się, szkoda tylko straconego na poszukiwaniach czasu. To jednak oznacza także, że mamy komplet z dwóch pierwszych BnO :)

Istny kanał, Panie...czyli brak widoku na punkt
Lecimy kolejne etapy - dla wszystkich innych zawodników piesze z zadaniami alpinistycznymi, dla nas rowerowe. Bez zadań, bo nie mamy sprzętu swojego - zrobimy tylko te zadania, które nie będą wymagały swoich...no właśnie...nawet nie wiem jak to się nazywa, z karabinków to ja znam Kałasznikow, a z żelaza "pchnięcie z kryciem linii 4-tej po żelazie" :P
Trasa iście nierowerowa bo Skałki Twardowskiego i Zakrzówek - raczej bez ścieżek i krzaki, ale co tam - tego chcieliśmy! Targamy rowery ze sobą na każdy punkt. Budzimy konsternację u niektórych zawodników: "WY JUŻ NA ETAPIE ROWEROWYM?" Ha, jest ciśnienie, co? A tak serio, to tłumaczymy, że jesteśmy zespołem specjalnym...albo specjalnej troski. W sumie to tak - specjalnej troski, bo "zadbali o nas" Organizatorzy aby nam się podobało :)
Wracając do nierowerowej trasy. Krzory mi nie przeszkadzają...acz pogoda jest mordercza. Żar leje się z nieba - w lesie jest ciężko, ale na łąkach i polanach jest piekło. Praży niemiłosiernie...
Trasa iście nierowerowa bo Skałki Twardowskiego i Zakrzówek - raczej bez ścieżek i krzaki, ale co tam - tego chcieliśmy! Targamy rowery ze sobą na każdy punkt. Budzimy konsternację u niektórych zawodników: "WY JUŻ NA ETAPIE ROWEROWYM?" Ha, jest ciśnienie, co? A tak serio, to tłumaczymy, że jesteśmy zespołem specjalnym...albo specjalnej troski. W sumie to tak - specjalnej troski, bo "zadbali o nas" Organizatorzy aby nam się podobało :)
Wracając do nierowerowej trasy. Krzory mi nie przeszkadzają...acz pogoda jest mordercza. Żar leje się z nieba - w lesie jest ciężko, ale na łąkach i polanach jest piekło. Praży niemiłosiernie...

Docieramy nad kanał (uwaga na zdjęciu jest inny kanał - z opisywanego kanału nie mamy zdjęcia :P)

Uwielbiamy takie zadania. Z punktu na kanale należy wyznaczyć azymut (podany na mapie, wraz z odległością ok. 1km) i odnaleźć wskazane miejsca. Tam są dwa dodatkowe punkty. Wyznaczamy oba i jeden wychodzi na skrzyżowaniu ścieżek - odnaleziony bez problemu, a drugi na punkcie widokowym na Górze Pychowickiej w Uroczysku Skotniki. Gdy docieramy na punkt widokowy, widok jest ale punktu brak. Obchodzimy górę w kółko, ale pusto nie ma lampionu. W bazie powiedzą nam później, że był w wąwozie pod szczytem. Przyzwyczajeni do chorej precyzji z chorych zabaw z chorym KrakINO, nawet dziś (dzień po rajdzie), podany azymut wychodzi nam na szczycie góry a nie w wąwozie. Wąwóz wychodzi nam 1-2 stopnie mniej niż podany azymut, a na odległości 1km taka różnica w kącie robi niezły odcinek w terenie.
No nic, trudno - zdarza się, nie ma co rozpaczać, lecimy dalej. Wąwóz też mogliśmy przeszukać bo w końcu to bliskie okolice punktu były, ale zbyt mocno zasugerowaliśmy się punktem widokowym i stwierdziliśmy, że ktoś mógł zabrać lampion bo to miejsce spacerowe.
"Nad przepaścią, bez łańcuchów, bez wahania" czyli oknem do fosy :D No nic, trudno - zdarza się, nie ma co rozpaczać, lecimy dalej. Wąwóz też mogliśmy przeszukać bo w końcu to bliskie okolice punktu były, ale zbyt mocno zasugerowaliśmy się punktem widokowym i stwierdziliśmy, że ktoś mógł zabrać lampion bo to miejsce spacerowe.
Bez łańcuchów ale z uprzężą czyli zadanie linowe. Zdjęcie ze strony Organizatora, bo szliśmy jedno po drugim i nie było jak trzymać aparatu. Świetne zadanie przeprawowe - poniżej unikalne zdjęcie ARAMIS Wisznu :D
Trochę przypomina mi to "hanging out" nad Sanem, ale tym razem było trochę łatwiej.

Następne zadanie to eksploracja podziemi fortu - należy znaleźć wejście do fosy i wydostać się z fosy. Wpadamy z latarkami do podziemi, a tam labirynt korytarzy. Nie ma co błądzić jak Tezeusz (jeszcze natkniesz się jak On, na jakąś brzydką Pannę co Ojciec zamknął w piwnicy aby nie straszyła gości. Wiecie jak bywa, całe lata piwnicznej izolacji to wywołują taką chcice, że potem biedny delikwent może nie przeżyć zabaw i uciech cielesnych)...no więc, nie ma co, błądzić jak Tezeusz, skoro jest otwarte okno, to wyskakujemy przez nie do fosy. Zadanie brzmiało: znaleźć się w fosie, nikt nie mówił jak :D
Kryzys WAMPIRniczy w Mogilanach
Ruszamy na kolejny etap - dla wszystkich uczestników rowerowy. Ty patrz, jaja - dla nas też :)
Na południe...słońce nadal grzeje jak opętane. Wykańcza mnie taka pogoda...a zaczynają się coraz mocniejsze podjazdy. Nie ma litości...w jakimś sklepie wlewam w siebie litr napojów z lodówki, ale nadal mam wrażenie jakbym promieniował gorącem. Łeb boli niemiłosiernie, w kasku jest ciężko (acz bez niego byłoby gorzej - bo On jednak chroni przed bezpośrednim słońcem)...dopada mnie kryzys. Zwłaszcza, że patrzę na mapę a tam punkty: Lanckorona, Sucha Beskidzka, gdzieś pod Zawoją prawie... masakra. Może dojadę, ale nie wrócę... będę mnie ściągać jakaś akcją ratunkową lub zostawiam aby umarł.
Basia oczywiście powtarza nieśmiertelne "nie pi****ol głupot, po prostu jedź".
Taaa...też Cię kocham, Skarbie. Jesteś jak "do rany przyłóż" - pakiet dla sędziów śledczych, w ramach szkolenia z zaawansowanych technik przesłuchań :P
Unikam słońca jak mogę... próbuję jechać cieniem, gdzie tylko się da.
Czekam na zmierzch... nie wierzę, że to napisałem. To już udar, że takie rzeczy piszę. Zawsze byłem zdania, że
"In my times, vampires sucked blood...not cocks"
ale tym razem czekam jak Bella na Edwarda... istny kryzys w Mogilanach.
Tak btw, widzicie punkt na zdjęciu?

DZIKI Las Bronaczewa
Docieramy do przepaku, stąd inne zespoły zaczynają 10km BnO. My oczywiście z rowerami. Straszyli nas, że ten BnO to będzie rzeźnia. Nigdy nie bylem z udarem w rzeźni... super. Bardzo lubię ten kompleks leśny i niektóre punkty rzeczywiście poukrywane w wąwozach, ale w naszej ocenie HELUSZ był gorszy na Team 360. Owszem, Helusz szliśmy cały na azymut - byliśmy już tak zmęczeni, że chcieliśmy zrobić jak najmniej kilometrów na nogach, ale tam było gęsto, bardzo gęsto.
Tutaj są wąwozy, tereny podmokłe, ale las jest do przejścia. Sorry Orgi zatem, w rankingu najbardziej nieprzebieżnych BnO nadal prowadzi Igor (z Team'u 360) i jego BnO w Heluszu - liczę jednak, że na kolejnej edycji: się odkujecie :)
Uwaga: w ścisłej czołówce jest także KrakINO, więc rywalizacja może być zażarta.
Zapada już zmrok, a las się z nas śmieje:

Do tego wpadamy na lochę z młodymi. Chciałbym złapać jedno młode i powiedzieć Mu prosto w ryj:
"twoja stara jeździ windą po lesie", a potem pobawić się w "berek, Ty gonisz", ale Basia mówi że chyba mi dogrzało za mocno słońce i wycofujemy się grzecznie w las. Złapiemy ten punkt od innej ścieżki.
Przystanek skrzyżowanie udarowej z hipotermiczną...
Kończymy BnO w Lesie Bronaczewa. Jest 22:00 i zaczyna się burza. Po takim przegrzaniu słońcem, wiatr i krople deszczu są mega zimne. Chwilę potem telepie nas jakby to była późna jesień. Miałem udar, teraz hipotermia...doskonale. Tego mi brakowało.
Wpadamy na przystanek z wiatą i bunkrujemy się tam, aby przeczekać najgorsze. Dziesiątki razy jeździliśmy w deszczu, ale po dzisiejszej słonecznej kuracji oraz z perspektywą 18 godzin w mokrych ciuchach, nie jest to najprzyjemniejsze doznania. Dajemy sobie 20 min i jak nie przestanie padać ruszamy dalej.
...nie przestało. Ruszamy dalej... para, która zbunkrowała się z nami, zostaje jeszcze na przystanku. My musi cisnąć...tako rzecze Basia. Zdążyłem tylko spałaszować dwa krokiety (ha, zaskoczyłem Was co? lubię dogadzać sobie na rajdach - mogę cisnąć przez bagna i krzory ale wyżywienie musi być na poziomie!)
Nocny Lans z koroną
No dobra, nie z koroną, a z kaskiem na głowie. Lecimy po okolicach Lanckorony i szukamy kolejnych punktów. Musimy wyglądać źle, bardzo źle...bo nawet sarny się nas nie boją. Wpieprzają zboże aż im się oczy świecą (w świetle naszych latarek). Przejeżdżamy 4 metry obok jednej, a ta nic...stoi jak wryta, ruszając żuchwą. Oświetlam ją czołówką, a ta patrzy na mnie i niemal słyszę ten sarni wyrzut
"No i co teraz? No złapałeś mnie, że podjadam nocą...i wiesz co? I CH*J. Moje życie, moja tusza!"
Przynajmniej przestał padać deszcz... wchodzimy w jakieś łopiany, zjeżdżam prawie na ryju, ale łapiemy kolejny punkt.
Postanawiamy odpuścić jednak 3 bardzo daleko wystawione punkty, bo widzimy już, że nie ma szans zrobienia całej trasy. Ścinamy trasę w kierunku Suchej. Tak ,to ta Sucha...Sucha Bez Kicka (jak ktoś zna legendę to wie o czym mówię). Bez Kicka, ale z punktami, więc trzeba tam jechać.
Jednak zaczyna nas mulić i sen i zmęczenie (zawsze obiecujemy sobie, że przed 24 godzinnym lub dłuższym rajdem wyśpimy się porządnie i zawsze noc przed imprezą mamy 4-5 godzin snu...). Lokujemy się zatem pośrodku niczego i łapiemy 20 minut snu. To zawsze pomaga... odżywamy. Może nie z jakimś mega wigorem, ale odżywamy.
"Poranek, jasny świt, głowy leciutki, bo to przecież góry. Na niebie słońce lśni, Ty jesteś dzisiaj nim, przeganiasz chmury"
Wstaje nowy dzień, a my szwendamy się po ścieżkach Beskidu Makowskiego. Niby nie wysokie tu są szczyty, ale po całym dniu i nocy napierania, po słonecznym armagedonie w dniu poprzednim i zarwanej nocy...nie lecą one od kopa. Co nie zmienia sytuacji, że jest tu pięknie, zwłaszcza w promieniach wschodzącego słońca i porannych mgłach. A będę pisał - sami popatrzcie:





"Czyśmy za wolno szli, czy pobłądzili, czy iść przestali we zwątpienia chwili..."
Czytacie i czytacie, a tu słowa nie ma o tym, że się zgubiliśmy i weszliśmy w bagno, co? Już myśleliście, że tym razem bez takiego epizodu się obyło? Już straciliście na niego nadzieję, co? A tu taka gratka, rarytas...specjalnie dla Was.
Wzgórza nad Suchą Beskidzką... mapa zaczyna się mieć nijak do rzeczywistości. Włazimy na jakąś górę i chcemy z niej zleźć po drugiej stronie, a tu każda ścieżka, ba szutrowa droga (z których żadnej nie ma na mapie), chwilę idzie dobrze i nagle pełen zwrot i obchodzi górę w kółko.
No maskara, chcemy iść na północ, a każdy trakt po chwili skręca na zachód i potem, jak tylko obejdzie szczyt, zakręca na południe. Nie ma innych dróg...azymut? Kurde, strome wąwozy a za nimi gęstwina. Trochę nam się to nie uśmiecha. Może bagna i nie ma, ale utykamy na tej górze - z resztą nie sami. Inne ekipy też walczą, aby zejść z tego wzgórza w kierunku północnym.
W końcu udaje się nam się wydostać...nie do końca wiemy jak, ale zjeżdżamy na punkt przepakowy. Tam dowiadujemy się, że niestety przeprawa pontonowa (po Świnnej Porębie) jest odwołana. Miał być kajak ciągnący ponton z rowerem, ale coś się posypało - szkoda straszna, bo nastawiłem się na "do abordażu" i zatapianie innych ekip, a tu takie klocki.
Miałem być piratem, a tak..."Opaska na nodze i oko drewniane. Znów oszukali mnie"

"Ogień pustyni i spalona ziemia..."Czytacie i czytacie, a tu słowa nie ma o tym, że się zgubiliśmy i weszliśmy w bagno, co? Już myśleliście, że tym razem bez takiego epizodu się obyło? Już straciliście na niego nadzieję, co? A tu taka gratka, rarytas...specjalnie dla Was.
Wzgórza nad Suchą Beskidzką... mapa zaczyna się mieć nijak do rzeczywistości. Włazimy na jakąś górę i chcemy z niej zleźć po drugiej stronie, a tu każda ścieżka, ba szutrowa droga (z których żadnej nie ma na mapie), chwilę idzie dobrze i nagle pełen zwrot i obchodzi górę w kółko.
No maskara, chcemy iść na północ, a każdy trakt po chwili skręca na zachód i potem, jak tylko obejdzie szczyt, zakręca na południe. Nie ma innych dróg...azymut? Kurde, strome wąwozy a za nimi gęstwina. Trochę nam się to nie uśmiecha. Może bagna i nie ma, ale utykamy na tej górze - z resztą nie sami. Inne ekipy też walczą, aby zejść z tego wzgórza w kierunku północnym.
W końcu udaje się nam się wydostać...nie do końca wiemy jak, ale zjeżdżamy na punkt przepakowy. Tam dowiadujemy się, że niestety przeprawa pontonowa (po Świnnej Porębie) jest odwołana. Miał być kajak ciągnący ponton z rowerem, ale coś się posypało - szkoda straszna, bo nastawiłem się na "do abordażu" i zatapianie innych ekip, a tu takie klocki.
Miałem być piratem, a tak..."Opaska na nodze i oko drewniane. Znów oszukali mnie"

Nowy dzień już w pełni wstał...a z nim moje, cudowne, kochane słoneczko. Oparło się i grzeje. Grzeje aż skóra odchodzi od kości. Fajnie mieć znowu udar...przecież dawno nie miałem.
Masakra. Objeżdżamy zbiornik w Świnnej Porębie i walimy na bazę. Pomału trzeba wracać bo limit jest do 18:00 w niedzielę. Dobrze by było nie finiszować "Aramis style" po takiej wyrypie i z udarem :)
Łapiemy po drodze wszystkie punkty, jakie jeszcze zostały i próbujemy przeżyć na patelni - są miejsca, gdzie jak słońce się oprze to czuję, że mi krew wysycha. A przypomnę, że kocham słodycze tak bardzo, iż moja grupa krwi to Nutella, tak?

Dobrze, że miejscami jedziemy po lasach bo było by źle, acz bywają to czasem lasy jak z horroru - popatrzcie sami:

To dopiero DISCOVERY - prom!!
Ostatni etap dla zawodników to etap kajakowy. Organizatorzy zwożą rowery do bazy - moglibyśmy go spokojnie zrobić, ale jak całość rowerem to całość rowerem. Wiemy już, że przekroczymy 200 km więc lecimy na rekord. W jednym miejscu nie ma mostu, ale jest prom - nasze Bestyjki są przewożone przez dobrych Charon'ów na drugi brzeg, a potem już tylko długa do bazy - jakieś 20 km przelotu.

Adventure Trophy w liczbach
30 godzin napierania, 218 km na rowerze, 3200m przewyższenia, 2x udar słoneczny, 1 x burza z deszczem + hipoteria, 56 ugryzień przez owady, 1 duże zgubienie, 20 minut snu gdzieś pośród niczego... czyli było bosko.
Jesteśmy niesamowicie zadowoleni, zwłaszcza z ustanowienia naszego nowego rekordu. Pękło 200 km - jesteśmy przeszczęśliwi, mimo że mamy mieć NKL'a od startu. W końcu lecieliśmy trasę niezgodnie z regulaminem. To nie ma jednak znaczenia, liczy się ustanowienie nowej granicy, super zabawa i świetna przygoda.
Patrzcie inni Organizatorzy: ile jest hate'u za NKL bo ktoś się nie stosował do regulaminu, a my dostaliśmy NKL (za niestosowanie się) już na początku i co? I jesteśmy zadowoleni... wystarczy nas puścić na dowolną trasę rowerem.
Raz jeszcze dziękujemy organizatorom za zgodę na "bike only" trasę. Polecamy się na przyszłość ;]
Jesteśmy niesamowicie zadowoleni, zwłaszcza z ustanowienia naszego nowego rekordu. Pękło 200 km - jesteśmy przeszczęśliwi, mimo że mamy mieć NKL'a od startu. W końcu lecieliśmy trasę niezgodnie z regulaminem. To nie ma jednak znaczenia, liczy się ustanowienie nowej granicy, super zabawa i świetna przygoda.
Patrzcie inni Organizatorzy: ile jest hate'u za NKL bo ktoś się nie stosował do regulaminu, a my dostaliśmy NKL (za niestosowanie się) już na początku i co? I jesteśmy zadowoleni... wystarczy nas puścić na dowolną trasę rowerem.
Raz jeszcze dziękujemy organizatorom za zgodę na "bike only" trasę. Polecamy się na przyszłość ;]
Kategoria Rajd, SFA
Jaszczur - Kresowe Bagna
-
DST
70.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 lipca 2017 | dodano: 11.07.2017
Brzmi kusząco, nieprawdaż? Tereny rajdu to Poleski Park Narodowy,
czyli obszar dla nas nieznany, nigdy niespenetrowany i zupełnie
nieodkryty. 5 godzin drogi w jedną stronę, ale co tam - Jaszczur ma
swoje prawa. Urywamy się w piątek z obozu szermierczego (jak rok temu na
Tropiciela) i wracamy do Krakowa tylko po to aby zrobić szybki przepak i
wyruszyć na rajd. Szkoda nam opuszczonych zajęć, bo robimy arcyciekawe
rzeczy, jak na przykład:
Z własnej inicjatywy: zwód natarcia w linii ósmej
Z własnej inicjatywy: zwód natarcia w linii ósmej
-
na brak reakcji przeciwnika, przejęcie do pchnięcia z kryciem po
żelazie w linii 6-stej
- w przypadku
przeciwnatarcia przeciwnika pchnięciem wyprzedzającym na przedramię,
przejście do przeciwtempa przez zasłonę przeciw-czwartą długą...
...więc sami widzicie, że to naprawdę fascynujące złożenia. A jak nie widzicie, to kiedy w końcu zaczniecie uczyć się szermierki, Stwory, błądzące w ciemnościach życia pozbawionego fechtunku? :P

Jaszczur przyciąga siłą WOLI...
...Wereszczyńskiej w gminie Urszulin. Tam jest baza rajdu...czyli jak zawsze, gdzieś na końcu świata. Diabeł nie mówi tu dobranoc, bo nigdy tu nie dotarł...zgubił się po drodze. Pobudka o 3:10 - ech coś ostatnio często ta godzina nas zwala z łóżka. O 4:00 wyruszamy w trasę. Tym razem aż w 5 osób. Towarzyszą nam Kamila, Filip i Lenon, którzy atakują trasę pieszą 50 km. Gnamy przez noc w kierunku wschodzącego słońca...
"Polesia czar, to dzikie knieje, moczary
Polesia czar, to dziwny wichru jęk
Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
Słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar..."
...więc sami widzicie, że to naprawdę fascynujące złożenia. A jak nie widzicie, to kiedy w końcu zaczniecie uczyć się szermierki, Stwory, błądzące w ciemnościach życia pozbawionego fechtunku? :P

Jaszczur przyciąga siłą WOLI...
...Wereszczyńskiej w gminie Urszulin. Tam jest baza rajdu...czyli jak zawsze, gdzieś na końcu świata. Diabeł nie mówi tu dobranoc, bo nigdy tu nie dotarł...zgubił się po drodze. Pobudka o 3:10 - ech coś ostatnio często ta godzina nas zwala z łóżka. O 4:00 wyruszamy w trasę. Tym razem aż w 5 osób. Towarzyszą nam Kamila, Filip i Lenon, którzy atakują trasę pieszą 50 km. Gnamy przez noc w kierunku wschodzącego słońca...
"Polesia czar, to dzikie knieje, moczary
Polesia czar, to dziwny wichru jęk
Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
Słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar..."
...czyli
kresowe bagna już czekają. Czeka także MALO z mapą pełną lidarów i
nietypowych punktów kontrolnych. Czeka i Król Dart(h)Moor Pierwszy - czeka na
swój debiut i na swój pierwszy punkt kontrolny.
Oto nowy początek...nowy rozdział w naszej nawigacyjnej sadze.
Dobrze być znowu gdzieś na końcu świata...dobrze być znowu na Jaszczurze, a oto nasza mapa:

Wszystkich punktów kontrolnych jest 42 - potężna liczba. Dla trasy rowerowej komplet to 39 z tych 42 punktów, ale nastawiamy się, że jeśli tylko czas pozwoli, to spróbujemy zrobić wszystkie.

Po kolcach ich poznacie...czyli kolczaści przyjaciele rosną w siłę


Leśna makarena czyli "koszmar minionego lata"
A tak naprawdę to koszmar lata 2014, kiedy na naszym pierwszym Bike Oriencie komary chciały nas pożreć żywcem. Tutaj także gryzą i to jak! Miliony komarów. Jak się tylko zatrzymamy to obsiadają nas dziesiątkami...masakra. Nie sposób nawet potwierdzić punktu kontrolnego...sekund zatrzymania i 7-8 nowych ugryzień. Tańczymy makarenę na każdym punkcie kontrolnym okładając się rękami po całym ciele. Nic nie pomaga, za każdy punkt płacimy daninę krwi... I tak będzie przez cały dzień...bez przerwy, bez litości, bez wytchnienia. Gryzą jak pojeb**ne.

Pkt zadaniowy: oszacuj szerokość "łąki"

Punkt zadaniowy: policz białe krzyże

Punkt zadaniowy: oszacuj wysokość kopczyk. Taaaak kopczyka, tutejsze mrówki mają dobrych konstruktorów

Prawie złapałem SNAKE'a !!!

Chodzenie po bagnach wciąga
Punkt w zagłębieniu między dwoma "wzgórzami"...tyle, że wzgórza są zrobione "z roślinności" bagiennej. Idę po punkt mijając stowarzysza...zapada już zmrok. Wchodzę między wzgórza, trawa sięga po pas. Krok w przód, roślinność po szyję... krok w przód, zakrywa mnie, krok w przód...lecę na ryj...ouch...spadłem z pół metra. Jakiś uskok, którego nie miałem szans zobaczyć. Roślinność mnie już kryje, krok w przód, zapadam się za kostkę w bagno, próbuję wytargać nogę...próbuję odbić się z drugiej nogi, ale ta przy nacisku na podłoże, także się zapada.
No dobra, sprawa się rypła ale mam plan awaryjny...SPIERD***M STAD...stowarzysz to 60 pkt. 60 punktów i zachowanie życia zamiast 100 pkt i utonięcia to dobry deal. Trzeba tylko przekonać Basię, że stowarzysz jest spoko.
Wygrzebuję się z bagna, mówię do Basi: "zapadłem się, nie wchodzę tam dalej"......mówię do Basi, hmm...do Basi? Pusto...Basia?
Coś się rusza w krzakach obok, Basia wygrzebuje się z trudem:
"Masakra, zapadłam się i miałam problem wyjść. Nie wchodzę tam...bierzemy stowarzysza!"
Dla mnie spoko - łatwo poszło z tym przekonywaniem :)
(Zdjęcie nie jest z tego zdarzenia - ale poglądowo, aby zobaczyć jak wyglądała roślinność)

Poleskie Northshore'y :D

Lepiej nie spaść z tego kołem, bo bagno nie jest najpłytsze :)

WINCYJ PUNKTÓW... NIŻ TRZEBA
Zaliczamy wszystkie punkty. Wszystkie 42 punkty!! Zajmuje nam to koło 13 godzin, ale zbieramy wszystko. Drugi raz w życiu robimy komplet na Jaszczurze (pierwszy komplet był w Puszczy Augustowskiej na "Granicznych Wodach"). Mamy jednak świadomość, że udało się tylko dlatego, że:
- płaskie tereny, znikome przewyższenia (nie trzeba było nosić, tachać na rympał i po wąwozach)
- Malo nie mógł w 100% rozwinąć swoich skrzydeł bo część trasy biegła przez Poleski Park Narodowy, co oznaczało że część punktów była przy ścieżkach i drogach (totalnie nie Jaszczurowo). Nie narzekamy - wręcz przeciwnie, dzięki temu zwiedziliśmy kolejny Park Narodowy. Mamy jednak świadomość, że regulamin spowodował, że była to jedna z najłatwiejszych nawigacyjnie edycji Jaszczura.
Do bazy docieramy koło 23:00. Zebraliśmy wszystko - jest dobrze. Na trasie spotkaliśmy Sergiusza, Darka i Jacka - to już się robi niemal jak "zdarzenie pewne" :D To też bardzo cieszy.
Kilka minut po nas do bazy docierają także Kamila, Filip i Lenon. Chwila odpoczynku w bazie i wracamy na Kraków - do domu docieramy około 9:00. Dwie noce zerwane, tydzień treningów dzień w dzień na obozie i rajd na dokładkę...bosko. Niedzielę przesypiamy całą.
Niemniej jesteśmy przeszczęśliwi - komplet na Jaszczurze plus pierwszy start Króla Dart(h)Moor'a Pierwszego :D
Zaczęliśmy nowy rozdział naszej nawigacyjnej opowieści z naprawdę mocnym akcentem.
Pozdrawiamy także spotkanych strażników parku - miło się gawędziło, a i wpuścili nas do parku bez opłat, no bo rajd!
Oto nowy początek...nowy rozdział w naszej nawigacyjnej sadze.
Dobrze być znowu gdzieś na końcu świata...dobrze być znowu na Jaszczurze, a oto nasza mapa:

Wszystkich punktów kontrolnych jest 42 - potężna liczba. Dla trasy rowerowej komplet to 39 z tych 42 punktów, ale nastawiamy się, że jeśli tylko czas pozwoli, to spróbujemy zrobić wszystkie.
Znowu mamy punkty postaci:
- odległość aphelium
- policz białe krzyże
- co robi mewa śmieszka, a czego nie robią rybitwy
- numer rejestracyjny
- koszt jednostkowy budowy grobli
- ilość Jezusów
Ruszamy zatem na eksplorację!
"Jedźmy, nikt nie woła"
Ruszamy zatem na eksplorację!
"Jedźmy, nikt nie woła"
A
jednak woła i to do nas! To Kamila, Filip i Leon, którzy wystartowali
parę minut przed nami. Wybrali podobny wariant startu co my, pozdrawiamy
się i mijamy ich na rowerach. Drat(h) smakuje swoje pierwsze leśne
ścieżki i piachy, które prowadzą wprost na pierwszy punkt kontrolny. Chwilę
później znikamy w lesie i próbujemy ustalić jakie aphelium ma Neptun
(podobna astrościeżka znajduje się naszych ukochanych Górach Izerskich).
Najpierw trzeba ten Neptun jednak znaleźć, a na razie to wpadliśmy na
URAN. No to się wzbogacimy...o nowe doświadczenia (albo projekty np.
projekt Manhattan) :D
Nie przeraża mnie jednak ta leśna przestrzeń kosmiczna bo wiecie umiem wyrywać różne ssaki leśne:
Baby, there will be only 7 planets left after I destroy URANUS :D :D :D
Nie przeraża mnie jednak ta leśna przestrzeń kosmiczna bo wiecie umiem wyrywać różne ssaki leśne:
Baby, there will be only 7 planets left after I destroy URANUS :D :D :D

Po kolcach ich poznacie...czyli kolczaści przyjaciele rosną w siłę


Leśna makarena czyli "koszmar minionego lata"
A tak naprawdę to koszmar lata 2014, kiedy na naszym pierwszym Bike Oriencie komary chciały nas pożreć żywcem. Tutaj także gryzą i to jak! Miliony komarów. Jak się tylko zatrzymamy to obsiadają nas dziesiątkami...masakra. Nie sposób nawet potwierdzić punktu kontrolnego...sekund zatrzymania i 7-8 nowych ugryzień. Tańczymy makarenę na każdym punkcie kontrolnym okładając się rękami po całym ciele. Nic nie pomaga, za każdy punkt płacimy daninę krwi... I tak będzie przez cały dzień...bez przerwy, bez litości, bez wytchnienia. Gryzą jak pojeb**ne.

Pkt zadaniowy: oszacuj szerokość "łąki"

Punkt zadaniowy: policz białe krzyże

Punkt zadaniowy: oszacuj wysokość kopczyk. Taaaak kopczyka, tutejsze mrówki mają dobrych konstruktorów

Prawie złapałem SNAKE'a !!!

Chodzenie po bagnach wciąga
Punkt w zagłębieniu między dwoma "wzgórzami"...tyle, że wzgórza są zrobione "z roślinności" bagiennej. Idę po punkt mijając stowarzysza...zapada już zmrok. Wchodzę między wzgórza, trawa sięga po pas. Krok w przód, roślinność po szyję... krok w przód, zakrywa mnie, krok w przód...lecę na ryj...ouch...spadłem z pół metra. Jakiś uskok, którego nie miałem szans zobaczyć. Roślinność mnie już kryje, krok w przód, zapadam się za kostkę w bagno, próbuję wytargać nogę...próbuję odbić się z drugiej nogi, ale ta przy nacisku na podłoże, także się zapada.
No dobra, sprawa się rypła ale mam plan awaryjny...SPIERD***M STAD...stowarzysz to 60 pkt. 60 punktów i zachowanie życia zamiast 100 pkt i utonięcia to dobry deal. Trzeba tylko przekonać Basię, że stowarzysz jest spoko.
Wygrzebuję się z bagna, mówię do Basi: "zapadłem się, nie wchodzę tam dalej"......mówię do Basi, hmm...do Basi? Pusto...Basia?
Coś się rusza w krzakach obok, Basia wygrzebuje się z trudem:
"Masakra, zapadłam się i miałam problem wyjść. Nie wchodzę tam...bierzemy stowarzysza!"
Dla mnie spoko - łatwo poszło z tym przekonywaniem :)
(Zdjęcie nie jest z tego zdarzenia - ale poglądowo, aby zobaczyć jak wyglądała roślinność)

Poleskie Northshore'y :D

Lepiej nie spaść z tego kołem, bo bagno nie jest najpłytsze :)

WINCYJ PUNKTÓW... NIŻ TRZEBA
Zaliczamy wszystkie punkty. Wszystkie 42 punkty!! Zajmuje nam to koło 13 godzin, ale zbieramy wszystko. Drugi raz w życiu robimy komplet na Jaszczurze (pierwszy komplet był w Puszczy Augustowskiej na "Granicznych Wodach"). Mamy jednak świadomość, że udało się tylko dlatego, że:
- płaskie tereny, znikome przewyższenia (nie trzeba było nosić, tachać na rympał i po wąwozach)
- Malo nie mógł w 100% rozwinąć swoich skrzydeł bo część trasy biegła przez Poleski Park Narodowy, co oznaczało że część punktów była przy ścieżkach i drogach (totalnie nie Jaszczurowo). Nie narzekamy - wręcz przeciwnie, dzięki temu zwiedziliśmy kolejny Park Narodowy. Mamy jednak świadomość, że regulamin spowodował, że była to jedna z najłatwiejszych nawigacyjnie edycji Jaszczura.
Do bazy docieramy koło 23:00. Zebraliśmy wszystko - jest dobrze. Na trasie spotkaliśmy Sergiusza, Darka i Jacka - to już się robi niemal jak "zdarzenie pewne" :D To też bardzo cieszy.
Kilka minut po nas do bazy docierają także Kamila, Filip i Lenon. Chwila odpoczynku w bazie i wracamy na Kraków - do domu docieramy około 9:00. Dwie noce zerwane, tydzień treningów dzień w dzień na obozie i rajd na dokładkę...bosko. Niedzielę przesypiamy całą.
Niemniej jesteśmy przeszczęśliwi - komplet na Jaszczurze plus pierwszy start Króla Dart(h)Moor'a Pierwszego :D
Zaczęliśmy nowy rozdział naszej nawigacyjnej opowieści z naprawdę mocnym akcentem.
Pozdrawiamy także spotkanych strażników parku - miło się gawędziło, a i wpuścili nas do parku bez opłat, no bo rajd!
Kategoria Rajd, SFA
Rajd IV Żywiołów - lato 2017
-
DST
110.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 17 czerwca 2017 | dodano: 20.06.2017
Letnia edycja Rajdu IV Żywiołów. Edycja szczególna i to co najmniej z n-powodów
(gdzie jak wszyscy doskonale pamiętamy, n to liczba naturalna, większa
od kilku). Jeśli miałbym wymienić kilka z nich to byłyby to:
1) Jubileuszowa 10-ta edycja imprezy (bardzo lubimy organizatorów, więc cieszymy się z ich święta - kawał dobrej roboty uskuteczniacie!)
2) Trasa stricte rowerowa oprócz dwóch tras przygodowych. Nasze namowy i nagabywania zostały wysłuchane. Mamy wrażenie jakby zrobili ją specjalnie dla nas. DZIĘKUJEMY !!!
3) Zakończenie naszego 2-tygodniowego urlopu. Wracamy specjalnie na na tej rajd. Wiecie jak bywa w Gotha...eee...Kraków City "Światło wzywa, Mrok musi odpowiedzieć".
4) Jest to dla nas pewnego rodzaju pożegnanie. Koniec pewnego rozdziału. Nie, spokojnie...nie planujemy przestać jeździć w rajdach na orientację. Wszystko wyjaśni się jednak w swoim czasie - niedługo dedykowanym wpisem na ten temat. Niemniej skoro mowa o szczególności rajdu, to nie mogę o tym nie wspomnieć. Wróćmy jednak do samej imprezy - jedziemy z relacją!!!
KLUCZE i kluczę w tym....deszczu
Kluczymy po Kluczach (pod Olkuszem) w poszukiwaniu bazy. Pada deszcz i jest 10 stopni. "Pogoda iście taktyczna, można się łatwo okopać" - jak mawiał mój chorąży (dowódca naszego plutonu) w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie. Do dziś wspominam z łezką w oku nasz kurs podoficerski:
"Czołem Podchorążowie, jestem dowódcą waszego plutonu. Nazywam się chorąży Janusz Pokora...i pokaże Wam dlaczego" :D
Zaczyna padać gdy ściągamy rowery. Cały urlop mieliśmy piękną pogodę, a więc teraz przyszła pora na karę. Deszcz, mokry piach i błoto...to będzie na nas czekać na trasie. Na naszej trasie (rowerowej) nie ma tłumów - jest kilku zawodników, większy tłok jest na trasach pieszych oraz przygodowych (krótkiej i długiej). Filip i Kamila (znacie Ich już z kilku relacji lub bezpośrednio z rajdów) atakują tym razem trasę przygodową - szacun :)
Odprawa, rozdanie map i ruszamy w teren. Oto nasza mapa:

Jury mokre pagóry
Fajnie być znowu na Jurze, ale po 2 tygodniach w górach i zrobieniu około 15 tys przewyższeń (non-stop góry rowerem lub pieszo), nie czujemy się w jakieś mega wielkiej formie. No dobra, nogi bolą tak, że nie wiem czy dojadę do pierwszego punktu. Nie narzekamy, sami tego chcieliśmy, sami się doprowadziliśmy do tego stanu - wiecie, łykanie przewyższeń wciąga jak chodzenie po bagnach.
Dziś chcemy po prostu przejechać całą trasę. Mamy przecież 12 godzin....to sporo, sporo godzin w deszczu :)
Zaczynamy od punktów 15 i 16. W lesie jest fajnie i... mokro. Zaczynamy łapać pierwsze przewyższenia, od razu robi się człowiekowi raźniej, kiedy może popchać rower błotnistą ścieżką. Trzeba jednak uważać na zjazdach, bo mokre liście i korzenie są bardzo śliskie.

"Wiatr buszujący w jęczmieniu"
Nie wiatr tylko Santa i Szkodnik. I nie w jęczmieniu ale w pszenicy. Po pierwszych pagórach zostajemy wyprowadzeni w pole (przez mapę oczywiście). A właściwie to w pola. Nazwy na mapie mnie bawią: np. WYŻGÓRA - brzmi groźnie. Pola rozciągają się po horyzont. Punkt 13 stanie się moim ulubionym punktem na tej trasie, ponieważ drogi istnieją tylko na mapie. W rzeczywistości nie ma do niego dojścia od żadnej strony. Typowa przełajówka - przy dzisiejszej pogodzie, mamy jezioro w butach po kilku sekundach marszu (tak marszu, bo ciężko przez to jechać). Punkt to skała, jedna jedyna skała wśród pól. Sami popatrzcie (droga do oraz sam punkt):




Unikalne zdjęcie: Szkodnik skalisto-polny - pożeracz lampionów, który dorwał swoją ofiarę.

Misiek chłoszcze złem
Jedziemy dalej i spotykamy Miska, który wydaje się być przyjazny, ale tak naprawdę to strażnik punktu, ukrytego na wzgórzu. Nawiązuje się ciekawy dialog:
Misiek: "Nie ruszać punktu, Pacany".
Aramisy: "Ha, nie boimy się Ciebie - punkt jest nasz."
Misiek: "Na wzgórzu jest krzyż...na mogile, tych którzy myśleli tak jak Wy"
Aramisy: "No to dawaj...give us your best shot".
To był błąd, duży błąd....na zjeździe jak nie walnie ulewą i zimnem. Głęboka hipotermia w parę sekund. Zjeżdżamy jako dwie bryły lodu. Misiek dowalił nam porządnie. Cudem przetrwaliśmy...jednak "po raz kolejny udało się przeżyć". Nie wiem czy się cieszyć z tego faktu, bo następy punkt to....ziemny grób w lesie. Pewnie Miśkowi skończyło się miejsce pod krzyżem i zaczyna chować ludzi w głębi lasu.
Basia: "Ostro, co teraz? Jaki jest plan?"
Ja: "Tu nie trzeba planu. Tu trzeba spierd***ć" :D

Rowery...błotem malowane
Ostatnim razem tak wyglądały na Jaszczurze w Paśmie Otrytu. Wszystko rzęzi, chrupie i płacze. Jestem pewien podziwu dla naszych bestyjek, płaczą straszliwym dźwiękiem, ale cisną przez kolejne leśne ostępy. Przerzutki działają jakby nic się nie stało.


Monsieur Kolec spisał się na 6-stkę.
Punkt numer 6 kosztował nas ponad godzinę. Moi ukochani kolczaści przyjaciele także tu dotarli. Jest ich tu pełno, rosną sobie zdrowo, ostrząc sobie na nas kolce. Droga znika w krzorach, buszujemy zatem w poszukiwaniu punktu numer 6. Nie możemy go znaleźć, mijają minuty a my przeczesujemy okolice. Btw, znajdziecie mnie na zdjęciu poniżej? - jak się przyjrzycie to widać kawałek kasku :)

Przedzieramy się przez coraz gęstszy gąszcz. Kolczaści nie są tym zachwyceni, że zakłócamy ich spokój - czepiają się nas dosłownie o wszystko. W pewnym momencie naprawdę utykamy w ramionach jednego z nich, próbuję jakoś przepchać rower przez gałęzie i nagle ssssyk. Ale to nie wąż, to kolczasty zrobił psikusa...fajne miałeś powietrze w oponie, Pacanie. Byłoby szkoda gdyby uciekło (przebijam oponę takim konkretnym kolcem, wiecie takim dobrze odżywionym Monsieur Kolcem).

No nic, trzeba załatać, co zjada nam trochę czasu, bo ciężko się łata w środku kolczastych krzewów. Niemniej ja łatam, a Basia znajduje punkt. Przynajmniej tyle. Zbieramy go i lecimy dalej.
"100 lat samotności"
No dobra, nie 100 lat a 12 godzin, ale naprawdę zastanawiamy się czy nie odwołali rajdu, a do nas ta wiadomość jakoś nie dotarła. Nikogo, od wielu godzin nie mijamy absolutnie nikogo. Ani piechurów, ani "przygodowców". Pusto. Mieszkańcy okolicznych wiosek również nie wystawiają w taką pogodę nosa z domu. No wymarłe tereny. Nawet psy na nas nie szczekają. Pustka. Nie przeszkadza nam to, ale trochę martwi - albo wszyscy już w bazie albo jedziemy naprawdę jakimś chorym wariantem :)


...aż tu nagle, na jednym punkcie spotykamy Sergiusza i Ewę. Zawsze miło Ich widzieć i dobrze wiedzieć, że jeszcze ktoś jest w trasie. To oznacza, że nie odwołali rajdu w międzyczasie gdy walczyliśmy z kolczastymi przyjaciółmi. :)

Nasz ostatni punkt
Jest kilka minut przed 20:00 gdy zaliczamy nasz ostatni punkt. Koniec. Koniec rajdu i pewnego rozdziału w naszej rajdowej historii....to nasz ostatni punkt. Pozostał już dojazd do bazy. W bazie okaże się, że zajmiemy drugie miejsce w kategorii OPEN. Niesamowicie cieszymy się z tego faktu, zwłaszcza że rajd był na dobitkę po eskapadach górskich. Genialny rajd. Piękne zakończenie.

1) Jubileuszowa 10-ta edycja imprezy (bardzo lubimy organizatorów, więc cieszymy się z ich święta - kawał dobrej roboty uskuteczniacie!)
2) Trasa stricte rowerowa oprócz dwóch tras przygodowych. Nasze namowy i nagabywania zostały wysłuchane. Mamy wrażenie jakby zrobili ją specjalnie dla nas. DZIĘKUJEMY !!!
3) Zakończenie naszego 2-tygodniowego urlopu. Wracamy specjalnie na na tej rajd. Wiecie jak bywa w Gotha...eee...Kraków City "Światło wzywa, Mrok musi odpowiedzieć".
4) Jest to dla nas pewnego rodzaju pożegnanie. Koniec pewnego rozdziału. Nie, spokojnie...nie planujemy przestać jeździć w rajdach na orientację. Wszystko wyjaśni się jednak w swoim czasie - niedługo dedykowanym wpisem na ten temat. Niemniej skoro mowa o szczególności rajdu, to nie mogę o tym nie wspomnieć. Wróćmy jednak do samej imprezy - jedziemy z relacją!!!
KLUCZE i kluczę w tym....deszczu
Kluczymy po Kluczach (pod Olkuszem) w poszukiwaniu bazy. Pada deszcz i jest 10 stopni. "Pogoda iście taktyczna, można się łatwo okopać" - jak mawiał mój chorąży (dowódca naszego plutonu) w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie. Do dziś wspominam z łezką w oku nasz kurs podoficerski:
"Czołem Podchorążowie, jestem dowódcą waszego plutonu. Nazywam się chorąży Janusz Pokora...i pokaże Wam dlaczego" :D
Zaczyna padać gdy ściągamy rowery. Cały urlop mieliśmy piękną pogodę, a więc teraz przyszła pora na karę. Deszcz, mokry piach i błoto...to będzie na nas czekać na trasie. Na naszej trasie (rowerowej) nie ma tłumów - jest kilku zawodników, większy tłok jest na trasach pieszych oraz przygodowych (krótkiej i długiej). Filip i Kamila (znacie Ich już z kilku relacji lub bezpośrednio z rajdów) atakują tym razem trasę przygodową - szacun :)
Odprawa, rozdanie map i ruszamy w teren. Oto nasza mapa:

Jury mokre pagóry
Fajnie być znowu na Jurze, ale po 2 tygodniach w górach i zrobieniu około 15 tys przewyższeń (non-stop góry rowerem lub pieszo), nie czujemy się w jakieś mega wielkiej formie. No dobra, nogi bolą tak, że nie wiem czy dojadę do pierwszego punktu. Nie narzekamy, sami tego chcieliśmy, sami się doprowadziliśmy do tego stanu - wiecie, łykanie przewyższeń wciąga jak chodzenie po bagnach.
Dziś chcemy po prostu przejechać całą trasę. Mamy przecież 12 godzin....to sporo, sporo godzin w deszczu :)
Zaczynamy od punktów 15 i 16. W lesie jest fajnie i... mokro. Zaczynamy łapać pierwsze przewyższenia, od razu robi się człowiekowi raźniej, kiedy może popchać rower błotnistą ścieżką. Trzeba jednak uważać na zjazdach, bo mokre liście i korzenie są bardzo śliskie.

"Wiatr buszujący w jęczmieniu"
Nie wiatr tylko Santa i Szkodnik. I nie w jęczmieniu ale w pszenicy. Po pierwszych pagórach zostajemy wyprowadzeni w pole (przez mapę oczywiście). A właściwie to w pola. Nazwy na mapie mnie bawią: np. WYŻGÓRA - brzmi groźnie. Pola rozciągają się po horyzont. Punkt 13 stanie się moim ulubionym punktem na tej trasie, ponieważ drogi istnieją tylko na mapie. W rzeczywistości nie ma do niego dojścia od żadnej strony. Typowa przełajówka - przy dzisiejszej pogodzie, mamy jezioro w butach po kilku sekundach marszu (tak marszu, bo ciężko przez to jechać). Punkt to skała, jedna jedyna skała wśród pól. Sami popatrzcie (droga do oraz sam punkt):




Unikalne zdjęcie: Szkodnik skalisto-polny - pożeracz lampionów, który dorwał swoją ofiarę.

Misiek chłoszcze złem
Jedziemy dalej i spotykamy Miska, który wydaje się być przyjazny, ale tak naprawdę to strażnik punktu, ukrytego na wzgórzu. Nawiązuje się ciekawy dialog:
Misiek: "Nie ruszać punktu, Pacany".
Aramisy: "Ha, nie boimy się Ciebie - punkt jest nasz."
Misiek: "Na wzgórzu jest krzyż...na mogile, tych którzy myśleli tak jak Wy"
Aramisy: "No to dawaj...give us your best shot".
To był błąd, duży błąd....na zjeździe jak nie walnie ulewą i zimnem. Głęboka hipotermia w parę sekund. Zjeżdżamy jako dwie bryły lodu. Misiek dowalił nam porządnie. Cudem przetrwaliśmy...jednak "po raz kolejny udało się przeżyć". Nie wiem czy się cieszyć z tego faktu, bo następy punkt to....ziemny grób w lesie. Pewnie Miśkowi skończyło się miejsce pod krzyżem i zaczyna chować ludzi w głębi lasu.
Basia: "Ostro, co teraz? Jaki jest plan?"
Ja: "Tu nie trzeba planu. Tu trzeba spierd***ć" :D

Rowery...błotem malowane
Ostatnim razem tak wyglądały na Jaszczurze w Paśmie Otrytu. Wszystko rzęzi, chrupie i płacze. Jestem pewien podziwu dla naszych bestyjek, płaczą straszliwym dźwiękiem, ale cisną przez kolejne leśne ostępy. Przerzutki działają jakby nic się nie stało.


Monsieur Kolec spisał się na 6-stkę.
Punkt numer 6 kosztował nas ponad godzinę. Moi ukochani kolczaści przyjaciele także tu dotarli. Jest ich tu pełno, rosną sobie zdrowo, ostrząc sobie na nas kolce. Droga znika w krzorach, buszujemy zatem w poszukiwaniu punktu numer 6. Nie możemy go znaleźć, mijają minuty a my przeczesujemy okolice. Btw, znajdziecie mnie na zdjęciu poniżej? - jak się przyjrzycie to widać kawałek kasku :)

Przedzieramy się przez coraz gęstszy gąszcz. Kolczaści nie są tym zachwyceni, że zakłócamy ich spokój - czepiają się nas dosłownie o wszystko. W pewnym momencie naprawdę utykamy w ramionach jednego z nich, próbuję jakoś przepchać rower przez gałęzie i nagle ssssyk. Ale to nie wąż, to kolczasty zrobił psikusa...fajne miałeś powietrze w oponie, Pacanie. Byłoby szkoda gdyby uciekło (przebijam oponę takim konkretnym kolcem, wiecie takim dobrze odżywionym Monsieur Kolcem).

No nic, trzeba załatać, co zjada nam trochę czasu, bo ciężko się łata w środku kolczastych krzewów. Niemniej ja łatam, a Basia znajduje punkt. Przynajmniej tyle. Zbieramy go i lecimy dalej.
"100 lat samotności"
No dobra, nie 100 lat a 12 godzin, ale naprawdę zastanawiamy się czy nie odwołali rajdu, a do nas ta wiadomość jakoś nie dotarła. Nikogo, od wielu godzin nie mijamy absolutnie nikogo. Ani piechurów, ani "przygodowców". Pusto. Mieszkańcy okolicznych wiosek również nie wystawiają w taką pogodę nosa z domu. No wymarłe tereny. Nawet psy na nas nie szczekają. Pustka. Nie przeszkadza nam to, ale trochę martwi - albo wszyscy już w bazie albo jedziemy naprawdę jakimś chorym wariantem :)


...aż tu nagle, na jednym punkcie spotykamy Sergiusza i Ewę. Zawsze miło Ich widzieć i dobrze wiedzieć, że jeszcze ktoś jest w trasie. To oznacza, że nie odwołali rajdu w międzyczasie gdy walczyliśmy z kolczastymi przyjaciółmi. :)

Nasz ostatni punkt
Jest kilka minut przed 20:00 gdy zaliczamy nasz ostatni punkt. Koniec. Koniec rajdu i pewnego rozdziału w naszej rajdowej historii....to nasz ostatni punkt. Pozostał już dojazd do bazy. W bazie okaże się, że zajmiemy drugie miejsce w kategorii OPEN. Niesamowicie cieszymy się z tego faktu, zwłaszcza że rajd był na dobitkę po eskapadach górskich. Genialny rajd. Piękne zakończenie.

Kategoria Rajd, SFA
Roztoczańska 13
-
DST
106.00km
-
Sprzęt SANTA
Sobota, 3 czerwca 2017 | dodano: 10.06.2017
Nigdy wcześniej nie udało nam się dotrzeć na tą imprezę. Zawsze coś wypadało
i nie było jak wybrać się "na dzika do Kraśnika" - takie bowiem hasło zachęca do wizyty na Roztoczańskiej. Tym razem kalendarz jest dla nas bardziej łaskawy, więc zapisujemy się na te zawody. Okaże się to bardzo dobrą decyzją, bo
zawody zorganizowane są rewelacyjnie.
"3:10 do..." Kraśnika
"3:10 do..." Kraśnika
W piątek
przyjeżdża do Krakowa Tomasz, Instruktor SFA z Wrocławia - mieliście okazję poznać Go
jako buntownika (be)z wyboru podczas Kaczawskiej Wyrypy. Wpada
do nas na trening szermierki, co kończy się długim, intensywnym i
skutecznym obijaniem ryja. Potem impreza na mieście do nocy...przecież
na Roztocze jest blisko, a start rajdu dopiero o 9:00.
Wracamy
do domu koło północy, odpalamy google a ten: to będzie prawie 4h drogi. Rzut oka w
regulamin...odprawa jest o 8:00, czyli wyjazd o 4:00. To oznacza że "budzik
na...". 3:10.
No kurde...Trochę nie doszacowaliśmy z tym "przecież na Roztocze jest blisko".
To była bolesna pobudka...
Mistrzowscy Mistrzowie klasy Mistrzowskiej
W bazie trochę znanych twarzy - napieraczy i "ciśnieniowcy" z różnych imprez. Najgroźniejszy dziś będzie jednak jeden z zawodników hybrydowych: albowiem pojawił się tutaj sam Zdezorientowany Magciej Dudakot. Kolo znany z dobrej nawigacji, mocnej łydy i ciężkiego humoru. Niby zdezorientowany a ogarnia lepiej niż nasz listonosz przesyłki z DUPY (Dzielnicowy Urząd Przesyłek Awizowanych). Zwinność kota, zwrotność dudka...jest lepszy niż niejeden zagraniczny zawodnik (np. rumuński Mocnar Napieralesku, czy też rosyjski Wpierjot NaSkrótow. W historii zagroził Mu tylko gruziński korsarz Kałmanawardze). Będzie ciężko, ale nie pękamy.
Roztoczył się Santa po Roztoczu
Ruszamy w trasę, na mapie tysiące punktów - jako to w rogainingu. Początek ostry bo jedziemy ze Zdezorientowanym Magciejem, ale na drugi czy trzecim skrzyżowaniu Magciej przestaje być Zdezorientowany. Stwierdził, że dość i już. Lecimy zatem z Magciejem, ale chwilę później jego także gubimy w lasach i piachach Roztocza. Nie mogąc znaleźć jednego punktu, nota bene najtańszego przeliczeniowo, odpuszczamy go i ruszamy po kolejne skarby. Magciej zostaje raz jeszcze przeczesać las. Gdzieś tam jeszcze okazjonalnie minie się z nami na trasie, ale od tego momentu walczymy właściwie sami.
Będą wąwozy, skarpy, lasy...będzie punkt nawet w norze Borsuka. W norze jednak nikogo nie ma, BoSuka gdzieś wybyła i się szlaja po lesie. Pewnie nie ma jej/(go?), BoSuka ofiar po krzakach.
Wybaczcie krótki opis rajdu, ale robię go podczas wyjazdu w góry i nie ma ani sił ani czasu się rozpisywać. W zamian macie trochę zdjęć z Roztoczańskiej.




"Podaj cegłę, podaj cegłę..."
Wpadamy do bazy z bezpiecznym zapasem około 5 minut. Jak na nas, jest to dłużej niż wieczność. Okazuje się, że liczba zebranych punktów daje nam drugie miejsce w kategorii rowerowej - o włos przed drużyną z miejsca trzeciego. W ramach nagrody za ten sukces dostajemy...cegłę z pobliskiej Cegielni Hoffmanowskiej. Widać, że organizatorzy chcą abyśmy mieli solidne fundamenty przyszłych sukcesów...lub porażek. (Najbardziej spektakularne porażki również wymagają solidnego przygotowania - nie da się czasem zrobić "takiej pięknej katastrofy" od tak, bez "dobrego" planu i zaangażowania.)
DZIKA dyplomacja
W bazie ogólnie deszcz nagród i upominków. Nie dość, że dostajemy cegłę to jeszcze otrzymujemy krem upiększający dla mężczyzn. Już widzę wasze rozpalone oczy i rozbudzone nadzieje. Nic z tego. Nie liczcie na wiele - dostałem małą tubkę a nie TIR'a z cysterną kremu. Nie będzie zatem efektu WOW.
Są jednak ważniejsze sprawy niż kremy, albowiem zaplecze rajdu jest niesamowite: soki, drożdżówki, ciasta no i prawdziwy pieczony dzik. Dwa wielkie dziki do zjedzenia. Rewelacja. Basia oczywiście mistrzyni dyplomacji.
Gdy opowiadamy o DZIKIEJ uczcie, to niektórzy są niepocieszeni:
Niektóry: - Dzik naprawdę? Naprawdę zjedliście takie biedne zwierzątko?
Basia: No...przepyszne było!
(to mogła nie być odpowiedź oczekiwana...)
Na koniec jeszcze zdjęcie zrobione przez Zdezorientowanego w bazie - dziękujemy :)

No kurde...Trochę nie doszacowaliśmy z tym "przecież na Roztocze jest blisko".
To była bolesna pobudka...
Mistrzowscy Mistrzowie klasy Mistrzowskiej
W bazie trochę znanych twarzy - napieraczy i "ciśnieniowcy" z różnych imprez. Najgroźniejszy dziś będzie jednak jeden z zawodników hybrydowych: albowiem pojawił się tutaj sam Zdezorientowany Magciej Dudakot. Kolo znany z dobrej nawigacji, mocnej łydy i ciężkiego humoru. Niby zdezorientowany a ogarnia lepiej niż nasz listonosz przesyłki z DUPY (Dzielnicowy Urząd Przesyłek Awizowanych). Zwinność kota, zwrotność dudka...jest lepszy niż niejeden zagraniczny zawodnik (np. rumuński Mocnar Napieralesku, czy też rosyjski Wpierjot NaSkrótow. W historii zagroził Mu tylko gruziński korsarz Kałmanawardze). Będzie ciężko, ale nie pękamy.
Roztoczył się Santa po Roztoczu
Ruszamy w trasę, na mapie tysiące punktów - jako to w rogainingu. Początek ostry bo jedziemy ze Zdezorientowanym Magciejem, ale na drugi czy trzecim skrzyżowaniu Magciej przestaje być Zdezorientowany. Stwierdził, że dość i już. Lecimy zatem z Magciejem, ale chwilę później jego także gubimy w lasach i piachach Roztocza. Nie mogąc znaleźć jednego punktu, nota bene najtańszego przeliczeniowo, odpuszczamy go i ruszamy po kolejne skarby. Magciej zostaje raz jeszcze przeczesać las. Gdzieś tam jeszcze okazjonalnie minie się z nami na trasie, ale od tego momentu walczymy właściwie sami.
Będą wąwozy, skarpy, lasy...będzie punkt nawet w norze Borsuka. W norze jednak nikogo nie ma, BoSuka gdzieś wybyła i się szlaja po lesie. Pewnie nie ma jej/(go?), BoSuka ofiar po krzakach.
Wybaczcie krótki opis rajdu, ale robię go podczas wyjazdu w góry i nie ma ani sił ani czasu się rozpisywać. W zamian macie trochę zdjęć z Roztoczańskiej.




"Podaj cegłę, podaj cegłę..."
Wpadamy do bazy z bezpiecznym zapasem około 5 minut. Jak na nas, jest to dłużej niż wieczność. Okazuje się, że liczba zebranych punktów daje nam drugie miejsce w kategorii rowerowej - o włos przed drużyną z miejsca trzeciego. W ramach nagrody za ten sukces dostajemy...cegłę z pobliskiej Cegielni Hoffmanowskiej. Widać, że organizatorzy chcą abyśmy mieli solidne fundamenty przyszłych sukcesów...lub porażek. (Najbardziej spektakularne porażki również wymagają solidnego przygotowania - nie da się czasem zrobić "takiej pięknej katastrofy" od tak, bez "dobrego" planu i zaangażowania.)
DZIKA dyplomacja
W bazie ogólnie deszcz nagród i upominków. Nie dość, że dostajemy cegłę to jeszcze otrzymujemy krem upiększający dla mężczyzn. Już widzę wasze rozpalone oczy i rozbudzone nadzieje. Nic z tego. Nie liczcie na wiele - dostałem małą tubkę a nie TIR'a z cysterną kremu. Nie będzie zatem efektu WOW.
Są jednak ważniejsze sprawy niż kremy, albowiem zaplecze rajdu jest niesamowite: soki, drożdżówki, ciasta no i prawdziwy pieczony dzik. Dwa wielkie dziki do zjedzenia. Rewelacja. Basia oczywiście mistrzyni dyplomacji.
Gdy opowiadamy o DZIKIEJ uczcie, to niektórzy są niepocieszeni:
Niektóry: - Dzik naprawdę? Naprawdę zjedliście takie biedne zwierzątko?
Basia: No...przepyszne było!
(to mogła nie być odpowiedź oczekiwana...)
Na koniec jeszcze zdjęcie zrobione przez Zdezorientowanego w bazie - dziękujemy :)

Kategoria Rajd, SFA
Jaszczur - Białe Doliny
-
DST
60.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 maja 2017 | dodano: 22.05.2017
Jaszczur i to za miedzą! Ukrył się w naszych kochanych podkrakowskich
dolinkach - chyba bliżej już nie mógł. Rewelacja. Jako, że Jaszczurów nam zawsze nam MALO (taaaak...wybaczcie, ale
ten suchy dowcip musi polecieć na każdej edycji), wyczekujemy imprezy jak na szpilkach. Baza jest w Racławicach, czyli na wylocie mojej ukochanej
Doliny Racławki. Ponownie
dołącza do nas Instruktor Grupy Dziecięcej Lenon, który zaatakuje
swojego pierwszego Jaszczura na trasie pieszej.
Fajnie
będzie znowu zobaczyć Malo - podziwiamy Go za zapał i samozaparcie
przy tworzeniu tras. Każda z edycji ma zawsze jakiś motyw
przewodni oraz jest to rajd niesamowicie wymagające terenowo i nawigacyjnie. Wiele
osób nie lubi przez to Jaszczura, ale to jest właśnie to, za co my
kochamy go najbardziej. Malo robi niemało, robi po prostu swoje, cegiełka po cegiełce budując legendę tej imprezy. Jak sam to nazwał - robi trasy "eksploracyjne", niekoniecznie przejezdne. No ale cóż...Jaszczury mają pazury, a pazury drapią...czasem nawet rozrywają na strzępy :)
Nic zatem dziwnego, że w bazie wiele znajomych twarzy - ludzi, którzy kochają te imprezy, tak jak my.
"W kamieniołomach moi ludzie pracują szybko i dokładnie. Daje się zauważyć zapał i szczerze zaangażowanie"
...taka złowieszcza sentencja zdobi prawy dolny róg mapy. Wiem skąd pochodzą te słowa. Na jaszczurowej mapie tworzą niesamowity klimat. Sentencja ta zdefiniowała narrację tej relacji...czuję się niemal w obowiązku opowiedzieć w podobnym klimacie, przytaczając wersy, które niesamowicie prawdziwie oddają klimat naszej wędrówki.
Mapa, jak pisał Jacek w swojej relacji na FB, jest "starsza od Niego". Powiem więcej, mapa jest poglądowa - nie należy się zbytnio sugerować jej treścią. Do tego będą na niej 3 odcinki specjalne. W miejscu oznaczonym punktem, znajdują się mapki odcinków specjalnych i informacje dotyczące azymutu dojścia do nich. Obstawiamy - i nie pomylimy się - że czekać będą na nas jurajskie jaskinie. Do tego pojawia się kilka lidarów do dopasowania.
Dostajemy 2 karty startowe, bo na jednej nie starczy nam miejsca na wszystkie punkty. Malo mówi nam, że nasza trasa to "Trasa Niepiesza 50 km " tylko z nazwy i powinniśmy ją raczej traktować jako "Trasę 11 Godzin"...11 godzin + 6 limitu spóźnień, czyli 17 godzin jazdy (limit spóźnień na Jaszczurze = malutkie kary za każdą minutę spóźnienia, tak małe że bardziej opłaca się łapać kolejne punkty niż wracać do bazy). Dodatkowo za zdobycie punktów z odcinków specjalnych, można ten czas jeszcze wydłużyć.


"Najlepiej będzie namierzyć się od drogi"...czyli o dwóch takich co lubią dymać (pod górkę)
Dopasowujemy lidary do swoich miejsc. Nie jest to nasz pierwszy raz z lidarami , więc idzie nam to całkiem sprawnie. Chwilę później wyruszamy w teren. Pierwszy lidar jest bardzo blisko bazy, postanawiamy namierzyć się na niego od jakieś charakterystycznego punktu - na przykład od drogi. Zjeżdżamy zatem mega stromym zjazdem z pod skały. Nachylenie jest ogromne, ale jakoś udaje nam się pokonać tą ścianę - jesteśmy na dole. "Odpalamy" lidar i analizujemy. Względem drogi...względem drogi to punkt będzie...na skale. Tej samej z pod której właśnie zjechaliśmy. Spojrzenie w górę, krótki komentarz postaci "o k***a" i dymamy z powrotem pod skałę. Wieść niesie, że nasz komentarz słyszalny był nawet w Olkuszu. Mówiłem coś o ogromnym nachyleniu i problemach ze zjazdem bo tak stromo? No więc właśnie...w kwestii stromości nie zmieniło się nic, w kwestii zjazdu dokonała się pewna zmiana kierunku. Cóż za błędy się płaci...nie wiemy tego jeszcze, ale rachunek dzisiaj dostaniemy niemały :)
...sami sobie dopowiedzcie, gdzie jesteśmy teraz. Podpowiedź: kadr zdjęcia dostarcza pewnych wskazówek.
*< Retrospekcja >
Na Jaszczurze - Ukryty Wapień także były jaskinie do spenetrowania. Wzięliśmy jednak - nie wiedząc o tym - mapę dla trasy pieszej, a nie rowerowej. Punkty trasy pieszej były naszymi punktami stowarzyszonymi (czyli podszywającymi się pod nasze punkty). Oznaczało to, że używając posiadanej powinniśmy zebrać komplet stowarzyszy. Oszukaliśmy jednak system, bo porobiliśmy błędy nawigacyjne. Zebraliśmy stowarzysze względem posiadanej mapy czyli punkty z trasy rowerowej! To było więcej szczęścia niż rozumu...tyle wygrać.
< / Retrospekcja >
Nic zatem dziwnego, że w bazie wiele znajomych twarzy - ludzi, którzy kochają te imprezy, tak jak my.
"W kamieniołomach moi ludzie pracują szybko i dokładnie. Daje się zauważyć zapał i szczerze zaangażowanie"
...taka złowieszcza sentencja zdobi prawy dolny róg mapy. Wiem skąd pochodzą te słowa. Na jaszczurowej mapie tworzą niesamowity klimat. Sentencja ta zdefiniowała narrację tej relacji...czuję się niemal w obowiązku opowiedzieć w podobnym klimacie, przytaczając wersy, które niesamowicie prawdziwie oddają klimat naszej wędrówki.
Mapa, jak pisał Jacek w swojej relacji na FB, jest "starsza od Niego". Powiem więcej, mapa jest poglądowa - nie należy się zbytnio sugerować jej treścią. Do tego będą na niej 3 odcinki specjalne. W miejscu oznaczonym punktem, znajdują się mapki odcinków specjalnych i informacje dotyczące azymutu dojścia do nich. Obstawiamy - i nie pomylimy się - że czekać będą na nas jurajskie jaskinie. Do tego pojawia się kilka lidarów do dopasowania.
Dostajemy 2 karty startowe, bo na jednej nie starczy nam miejsca na wszystkie punkty. Malo mówi nam, że nasza trasa to "Trasa Niepiesza 50 km " tylko z nazwy i powinniśmy ją raczej traktować jako "Trasę 11 Godzin"...11 godzin + 6 limitu spóźnień, czyli 17 godzin jazdy (limit spóźnień na Jaszczurze = malutkie kary za każdą minutę spóźnienia, tak małe że bardziej opłaca się łapać kolejne punkty niż wracać do bazy). Dodatkowo za zdobycie punktów z odcinków specjalnych, można ten czas jeszcze wydłużyć.


"Najlepiej będzie namierzyć się od drogi"...czyli o dwóch takich co lubią dymać (pod górkę)
Dopasowujemy lidary do swoich miejsc. Nie jest to nasz pierwszy raz z lidarami , więc idzie nam to całkiem sprawnie. Chwilę później wyruszamy w teren. Pierwszy lidar jest bardzo blisko bazy, postanawiamy namierzyć się na niego od jakieś charakterystycznego punktu - na przykład od drogi. Zjeżdżamy zatem mega stromym zjazdem z pod skały. Nachylenie jest ogromne, ale jakoś udaje nam się pokonać tą ścianę - jesteśmy na dole. "Odpalamy" lidar i analizujemy. Względem drogi...względem drogi to punkt będzie...na skale. Tej samej z pod której właśnie zjechaliśmy. Spojrzenie w górę, krótki komentarz postaci "o k***a" i dymamy z powrotem pod skałę. Wieść niesie, że nasz komentarz słyszalny był nawet w Olkuszu. Mówiłem coś o ogromnym nachyleniu i problemach ze zjazdem bo tak stromo? No więc właśnie...w kwestii stromości nie zmieniło się nic, w kwestii zjazdu dokonała się pewna zmiana kierunku. Cóż za błędy się płaci...nie wiemy tego jeszcze, ale rachunek dzisiaj dostaniemy niemały :)

Kretino de imbecyli von idiot
Królowa Matoł-landi nadaje nam taki tytuł honorowy za wybitne osiągnięcia w głupocie.
Orkiestra gra, tłum wiwatuje a my nosimy nasz nowy tytuł godnie i z dumą
Dawno nie mieliśmy takiej wtopy na rajdzie... Jak to było w filmie "Wzgórza mają oczy 2" (horror z mojej ulubionej klasy Z...albo Ż lub nawet Ź)...
"Stunning display of group and individual stupidity" -
...tak, to o nas. Po znalezieniu punktu zamiast wpisać, że to punkt pierwszy wpisujemy, że to punkt drugi (bo w końcu to nasz drugi znaleziony punkt dzisiaj). Wracamy przez krzaki do ukrytych w lesie rowerów. Już mamy jechać, kiedy orientujemy się, że zrobiliśmy zły wpis. Trzeba zatem wrócić i poprawić kartę (kolorowe flamastry na punktach - wpis ma być tym kolorem). Biorę dużą kartę i dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze do punktu. Potem sekcja fitness "skoki przez wiatrołomów" i już jestem. Robię wpis i wracam z powrotem przez gęstwinę.
Już mamy jechać, ale coś mnie tknęło sprawdzić kartę raz jeszcze. Sprawdzam. I co? Zrobiłem wpis na złą kartę...JAK? Jak to możliwe...Przecież pierwsza karta była duża, druga była mała, a ja wziąłem dużą kartę - specjalnie sprawdzałem ten fakt przed pójściem drugi raz. Nie rozumiem... Porównuje karty - są takie same. Pasuje Wam, TAKIE SAME!!
Nie wiem kiedy ubzdurało mi się, że jedna jest duża a druga mała. Wszystko się zgadza, zabrałem na punkt dużą kartę, tylko nie tą którą trzeba. Dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze, potem znana już ścieżka "wiatrołomy"...Brakuje mi tylko muzyczki, jak z teleturniejów - wiecie takiej, hłe hłe hłe/zonk.
Orkiestra gra, tłum wiwatuje a my nosimy nasz nowy tytuł godnie i z dumą
Dawno nie mieliśmy takiej wtopy na rajdzie... Jak to było w filmie "Wzgórza mają oczy 2" (horror z mojej ulubionej klasy Z...albo Ż lub nawet Ź)...
"Stunning display of group and individual stupidity" -
...tak, to o nas. Po znalezieniu punktu zamiast wpisać, że to punkt pierwszy wpisujemy, że to punkt drugi (bo w końcu to nasz drugi znaleziony punkt dzisiaj). Wracamy przez krzaki do ukrytych w lesie rowerów. Już mamy jechać, kiedy orientujemy się, że zrobiliśmy zły wpis. Trzeba zatem wrócić i poprawić kartę (kolorowe flamastry na punktach - wpis ma być tym kolorem). Biorę dużą kartę i dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze do punktu. Potem sekcja fitness "skoki przez wiatrołomów" i już jestem. Robię wpis i wracam z powrotem przez gęstwinę.
Już mamy jechać, ale coś mnie tknęło sprawdzić kartę raz jeszcze. Sprawdzam. I co? Zrobiłem wpis na złą kartę...JAK? Jak to możliwe...Przecież pierwsza karta była duża, druga była mała, a ja wziąłem dużą kartę - specjalnie sprawdzałem ten fakt przed pójściem drugi raz. Nie rozumiem... Porównuje karty - są takie same. Pasuje Wam, TAKIE SAME!!
Nie wiem kiedy ubzdurało mi się, że jedna jest duża a druga mała. Wszystko się zgadza, zabrałem na punkt dużą kartę, tylko nie tą którą trzeba. Dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze, potem znana już ścieżka "wiatrołomy"...Brakuje mi tylko muzyczki, jak z teleturniejów - wiecie takiej, hłe hłe hłe/zonk.
"W zardzewiałej ziemi kości, sierść i zęby. Proch co skrywa diament, wypchnięty z jej głębin..."
może nie diament ale punkt!! i to niejeden. Nasz pierwszy odcinek specjalny czyli pierwsza z jaskiń do spenetrowania. Na mapie zaznaczony jest punkt, gdzie w lesie ukryte są mapy jaskini z zaznaczonymi punktami. Jest tam także instrukcja jak odnaleźć jaskinie (np. azymut X, odległość Y metrów).

"Przypomnij sobie swoją porażkę w jaskini" - tak mówił Yoda do...mnie o Działoszynie. Uczulony na błędy młodości* trzy razy upewniam się czy biorę dobrą mapę...
może nie diament ale punkt!! i to niejeden. Nasz pierwszy odcinek specjalny czyli pierwsza z jaskiń do spenetrowania. Na mapie zaznaczony jest punkt, gdzie w lesie ukryte są mapy jaskini z zaznaczonymi punktami. Jest tam także instrukcja jak odnaleźć jaskinie (np. azymut X, odległość Y metrów).

"Przypomnij sobie swoją porażkę w jaskini" - tak mówił Yoda do...mnie o Działoszynie. Uczulony na błędy młodości* trzy razy upewniam się czy biorę dobrą mapę...
Na Jaszczurze - Ukryty Wapień także były jaskinie do spenetrowania. Wzięliśmy jednak - nie wiedząc o tym - mapę dla trasy pieszej, a nie rowerowej. Punkty trasy pieszej były naszymi punktami stowarzyszonymi (czyli podszywającymi się pod nasze punkty). Oznaczało to, że używając posiadanej powinniśmy zebrać komplet stowarzyszy. Oszukaliśmy jednak system, bo porobiliśmy błędy nawigacyjne. Zebraliśmy stowarzysze względem posiadanej mapy czyli punkty z trasy rowerowej! To było więcej szczęścia niż rozumu...tyle wygrać.
< / Retrospekcja >
...no więc bierzemy dobrą mapę. Odnajdujemy jaskinię i Szkodnik rusza na eksploracje.
Szkodnik jaskiniowy przynosi tym razem same dobre punkty. Bez stowarzyszy.


Iść, ciągle iść, w stronę słońca. Aż po horyzontu kres"
Szkodnik jaskiniowy przynosi tym razem same dobre punkty. Bez stowarzyszy.


Iść, ciągle iść, w stronę słońca. Aż po horyzontu kres"
Horyzontu albo widnokręgu. Dymamy na spory pagór za Miękinią. Zadnia na tym punkcie to: należy spisać numer punktu pomiarowego (trojnóg - punkt triangulacyjny),
do tego należy wyznaczyć azymuty na kościelne wieże na widnokręgu i
napisać, co nam się podobało w tym miejscu. Widoczność w
dniu dzisiejszym jest słaba i ciężko idzie szukanie wieży kościelnych.
Nie mogąc ich dostrzec, wyznaczamy azymuty na dwie wieże obserwacyjne
widoczne na tle lasów. W końcu lepiej mieć dwie wieże niż nie mieć. Coś o ty m
wiesz, co nie, Saruman? :P

BUKujemy opcję pomiarów KRZYŻowych
Odszyfrowujemy kolejne lidary i wydaje nam się, że znaleźliśmy właściwe miejsce. Nigdzie nie ma jednak lampionów. Szukamy po krzakach, po polach...no nie ma. Kurde jesteśmy pewni, że jesteśmy w dobrym miejscu. Czytamy opis punktów. Znowu z nas matoły: obwód największego buka i kształt obiektu sakralnego. Tu nie ma lampionów...chwila nieuwagi i przeczesujemy las bez sensu, szukając czegoś czego nie ma. Szkodnik mierzy buka popularną metodą Tulipniaka, ja przerysowuję krzyż.


"...gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale (...) Zamku którego nie ma już wcale".
Z punktu widokowego należy wyznaczyć azymut i odległość do ruin zamku. Widoczność jest jednak dzisiaj bardzo słaba. W normalnych okolicznościach mielibyśmy duży problem z tym zadaniem, bo nie widać żadnych ruin (a znajdują się poza otrzymana mapą). Znamy jednak te tereny. Chodzi o ruiny zamku Tenczyn w Rudnie. Mimo, że ruiny giną we mgle, to wiemy gdzie powinny być. Wyznaczamy zatem poprawnie azymut i w miarę poprawnie odległość. Lubię takie zadania :)
"Przez siebie uwielbieni i znienawidzeni, depczą mylne szlaki wyschniętych strumieni..."
Skrzyżowanie strumieni. Jeden z nielicznych punktów, które można zakwalifikować jako normalne, a nie "jaszczurze". Spotykamy na nim dwójkę chłopaków z pieszej pięćdziesiątki. Chwila rozmowy i okazuje się, że to ich pierwszy rajd na orientacje. Zaczynać od Jaszczura...Ostro.
Metodą przewidywań podaję 3 rzeczywiste rozwiązania tego równania:
- przeżyją i pokochają to
- przeżyją i nigdy więcej nie pojadą na imprezę na orientację
- nie przeżyją tego.
Życzmy tego pierwszego oczywiście...i życzmy szczęścia. Będzie Wam potrzebne :)

"Po tej zardzewiałej ziemi, ludzie pokrzywdzeni - zabłąkani w koleinach wyschniętych strumieni..."
Krzory i kolczaści przyjaciele. Setki dołków, a jeden z nich kryje punkt. Doły raczej nie po wyschniętych strumieniach, ale chyba po jakiś ostrzale. Kto to dziś wie...odpalamy analogowe CTRL+F i jedziemy dołek za dołkiem, w każdym zostawiając trochę krwi dla naszych - spragnionych jej - kolczastych przyjaciół. Dwie kropelki w dołku numer jeden, strużka do dołku numer dwa. Jeden z kolczastych wygląda, tak jakby chciał z litr, ale udaje się go jakoś wyminąć. Patrzy na nas z wyrzutem, ale obiecujemy że wpadniemy kiedyś indziej zapłacić należną mu daninę...odnajdujemy punkt w niemałej gęstwinie, robimy wpis na kartę i lecimy dalej.
"Serce w plecaku" czy na ziemi? Może jedno i drugi! Ważne, że "...źródło wciąż bije"
Dolina Eliaszówki i źródło Świętego Eliasza. Źródło ma kształt wielkiego serca w ziemi. Trzeba odpisać ilość stopni prowadzących do źródła i odnaleźć skryty w gęstwinie lasu krzyż. Basia zostaje przy rowerach, ja biegnę pod górę żółtym szlakiem. Znam te tereny - za młodego jeździło się tutaj non-stop. Łapią mnie refleksje i wspomnienia. To były czas...
Rajski: Ile jeszcze...no powiedz.
Ja: Rajski, nie pier**** , tylko pchaj ten rower.
Rajski: no ale ile jeszcze?
Ja: jakieś 300 metrów
Rajski: taaa, jasne. Znając Ciebie to 300 metrów, ale różnicy wzniesień...
Super znowu tu być. Tysiąc razy szedłem z rowerem tym żółtym szlakiem i potem dalej do Doliny Racławki, ale nie wiedziałem, że jest tutaj taki, ukryty w głębi lasu, krzyż. Malo znowu udowodnił, że nawet "na naszych" ziemiach, pokaże nam coś czego nie znaliśmy do tej pory.

Ech do czorta...czyli gdy się człowiek spieszy to się Diabeł cieszy
Diabelski most. A właściwie jego ruiny. Również dobrze znane nam miejsce. Szukam jednak punktu i nie mogę go znaleźć. Obchodzę filary mostu i nic. Według mapy punkt powinien być na rzece, centralnie NA RZECE, ale nie ma tu nic...dopiero ekipa z trasy pieszej mówi nam, że skoro ma być na rzece, to jest na rzece - dosłownie. A dokładniej na brzozie, rosnącej na ruinach mostu, która niemal "wisi" nad rzeką. Wspinam się na ruiny i...źle opisuję punkt. Tyle zeszło mi na szukaniu, że nie pamiętałem, jaki był jego numer. Basia idzie drugi raz i poprawia wpis na karcie.
Śmiejcie się Pacany...ale pytam ekipy z SFA - jak sędziujecie walki na zawodach i skupiacie się na obserwowaniu akcji...to ilu z Was pamięta chwilowy stan walki, no ilu !?!

"Schody, schody, schody jak w Casino de Paris. Nie mogą schody wyjść nigdy z mody..."
Klasztor w Czernej. Trzeba policzyć ilość stopni prowadzących na Drogę Krzyżową. Spotykamy tutaj Jacka z pieszej 50-tki. Liczę schody, Jacek też...oczywiście nasze pomiary różnią się i to aż o 2 schody. Ech, liczmy raz jeszcze: komisyjnie. Nie idzie nam coś dzisiaj z zadaniami wymagającymi uwagi :)


Żabcia...jedźmy już, bo się ściemnia.

Cmentarz to zajebiste miejsce, ludzie giną aby się tam dostać...
Cmentarz choleryczny, na którym są także mogiły z okresu I wojny światowej. Należy przeliczyć krzyże. Pamiętam to miejsce z dawnych czasów. Teraz jej on opisany i utrzymany, kiedyś po prostu nagle szlak wprowadzał wędrowca w środek zaniedbanego cmentarza w środku lasu. To było creep'y. Naprawdę przechodziły ciary. Kilka razy liczymy krzyże, ale jest ich więcej niż się wydaje za pierwszym razem. Trzeba wykazać się spostrzegawczością.
Skrzyżowanie Kamiennej z Leśną i Wąwozową :)
Zapada zmrok i zaczyna padać deszcz. Tak będzie już do końca rajdu: ciemno i mokro. Eksplorujemy nieczynny kamieniołom oraz ruiny starych budynków. Tutaj też nigdy wcześniej nie byłem. Trzeba tylko uważać na stowarzysza, który aż prosi się aby go zebrać. Właściwy punkt jest dobrze ukryty w głębi kamieniołomu. Nie ma stąd dobrego połączenia z kolejnym punktem...stawiamy zatem na wariant azymutowy do Doliny Racławki. Kończy się jak zwykle...na skrzyżowaniu Leśnej i Wąwozowej z opcją noszenia :)

"Wydłubują strzępy, sierść, kości i diamenty - majacząc na słońcu, śniąc chłodne odmęty..."

BUKujemy opcję pomiarów KRZYŻowych
Odszyfrowujemy kolejne lidary i wydaje nam się, że znaleźliśmy właściwe miejsce. Nigdzie nie ma jednak lampionów. Szukamy po krzakach, po polach...no nie ma. Kurde jesteśmy pewni, że jesteśmy w dobrym miejscu. Czytamy opis punktów. Znowu z nas matoły: obwód największego buka i kształt obiektu sakralnego. Tu nie ma lampionów...chwila nieuwagi i przeczesujemy las bez sensu, szukając czegoś czego nie ma. Szkodnik mierzy buka popularną metodą Tulipniaka, ja przerysowuję krzyż.


"...gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale (...) Zamku którego nie ma już wcale".
Z punktu widokowego należy wyznaczyć azymut i odległość do ruin zamku. Widoczność jest jednak dzisiaj bardzo słaba. W normalnych okolicznościach mielibyśmy duży problem z tym zadaniem, bo nie widać żadnych ruin (a znajdują się poza otrzymana mapą). Znamy jednak te tereny. Chodzi o ruiny zamku Tenczyn w Rudnie. Mimo, że ruiny giną we mgle, to wiemy gdzie powinny być. Wyznaczamy zatem poprawnie azymut i w miarę poprawnie odległość. Lubię takie zadania :)
"Przez siebie uwielbieni i znienawidzeni, depczą mylne szlaki wyschniętych strumieni..."
Skrzyżowanie strumieni. Jeden z nielicznych punktów, które można zakwalifikować jako normalne, a nie "jaszczurze". Spotykamy na nim dwójkę chłopaków z pieszej pięćdziesiątki. Chwila rozmowy i okazuje się, że to ich pierwszy rajd na orientacje. Zaczynać od Jaszczura...Ostro.
Metodą przewidywań podaję 3 rzeczywiste rozwiązania tego równania:
- przeżyją i pokochają to
- przeżyją i nigdy więcej nie pojadą na imprezę na orientację
- nie przeżyją tego.
Życzmy tego pierwszego oczywiście...i życzmy szczęścia. Będzie Wam potrzebne :)

"Po tej zardzewiałej ziemi, ludzie pokrzywdzeni - zabłąkani w koleinach wyschniętych strumieni..."
Krzory i kolczaści przyjaciele. Setki dołków, a jeden z nich kryje punkt. Doły raczej nie po wyschniętych strumieniach, ale chyba po jakiś ostrzale. Kto to dziś wie...odpalamy analogowe CTRL+F i jedziemy dołek za dołkiem, w każdym zostawiając trochę krwi dla naszych - spragnionych jej - kolczastych przyjaciół. Dwie kropelki w dołku numer jeden, strużka do dołku numer dwa. Jeden z kolczastych wygląda, tak jakby chciał z litr, ale udaje się go jakoś wyminąć. Patrzy na nas z wyrzutem, ale obiecujemy że wpadniemy kiedyś indziej zapłacić należną mu daninę...odnajdujemy punkt w niemałej gęstwinie, robimy wpis na kartę i lecimy dalej.
"Serce w plecaku" czy na ziemi? Może jedno i drugi! Ważne, że "...źródło wciąż bije"
Dolina Eliaszówki i źródło Świętego Eliasza. Źródło ma kształt wielkiego serca w ziemi. Trzeba odpisać ilość stopni prowadzących do źródła i odnaleźć skryty w gęstwinie lasu krzyż. Basia zostaje przy rowerach, ja biegnę pod górę żółtym szlakiem. Znam te tereny - za młodego jeździło się tutaj non-stop. Łapią mnie refleksje i wspomnienia. To były czas...
Rajski: Ile jeszcze...no powiedz.
Ja: Rajski, nie pier**** , tylko pchaj ten rower.
Rajski: no ale ile jeszcze?
Ja: jakieś 300 metrów
Rajski: taaa, jasne. Znając Ciebie to 300 metrów, ale różnicy wzniesień...
Super znowu tu być. Tysiąc razy szedłem z rowerem tym żółtym szlakiem i potem dalej do Doliny Racławki, ale nie wiedziałem, że jest tutaj taki, ukryty w głębi lasu, krzyż. Malo znowu udowodnił, że nawet "na naszych" ziemiach, pokaże nam coś czego nie znaliśmy do tej pory.

Ech do czorta...czyli gdy się człowiek spieszy to się Diabeł cieszy
Diabelski most. A właściwie jego ruiny. Również dobrze znane nam miejsce. Szukam jednak punktu i nie mogę go znaleźć. Obchodzę filary mostu i nic. Według mapy punkt powinien być na rzece, centralnie NA RZECE, ale nie ma tu nic...dopiero ekipa z trasy pieszej mówi nam, że skoro ma być na rzece, to jest na rzece - dosłownie. A dokładniej na brzozie, rosnącej na ruinach mostu, która niemal "wisi" nad rzeką. Wspinam się na ruiny i...źle opisuję punkt. Tyle zeszło mi na szukaniu, że nie pamiętałem, jaki był jego numer. Basia idzie drugi raz i poprawia wpis na karcie.
Śmiejcie się Pacany...ale pytam ekipy z SFA - jak sędziujecie walki na zawodach i skupiacie się na obserwowaniu akcji...to ilu z Was pamięta chwilowy stan walki, no ilu !?!

"Schody, schody, schody jak w Casino de Paris. Nie mogą schody wyjść nigdy z mody..."
Klasztor w Czernej. Trzeba policzyć ilość stopni prowadzących na Drogę Krzyżową. Spotykamy tutaj Jacka z pieszej 50-tki. Liczę schody, Jacek też...oczywiście nasze pomiary różnią się i to aż o 2 schody. Ech, liczmy raz jeszcze: komisyjnie. Nie idzie nam coś dzisiaj z zadaniami wymagającymi uwagi :)


Żabcia...jedźmy już, bo się ściemnia.

Cmentarz to zajebiste miejsce, ludzie giną aby się tam dostać...
Cmentarz choleryczny, na którym są także mogiły z okresu I wojny światowej. Należy przeliczyć krzyże. Pamiętam to miejsce z dawnych czasów. Teraz jej on opisany i utrzymany, kiedyś po prostu nagle szlak wprowadzał wędrowca w środek zaniedbanego cmentarza w środku lasu. To było creep'y. Naprawdę przechodziły ciary. Kilka razy liczymy krzyże, ale jest ich więcej niż się wydaje za pierwszym razem. Trzeba wykazać się spostrzegawczością.
Skrzyżowanie Kamiennej z Leśną i Wąwozową :)
Zapada zmrok i zaczyna padać deszcz. Tak będzie już do końca rajdu: ciemno i mokro. Eksplorujemy nieczynny kamieniołom oraz ruiny starych budynków. Tutaj też nigdy wcześniej nie byłem. Trzeba tylko uważać na stowarzysza, który aż prosi się aby go zebrać. Właściwy punkt jest dobrze ukryty w głębi kamieniołomu. Nie ma stąd dobrego połączenia z kolejnym punktem...stawiamy zatem na wariant azymutowy do Doliny Racławki. Kończy się jak zwykle...na skrzyżowaniu Leśnej i Wąwozowej z opcją noszenia :)

"Wydłubują strzępy, sierść, kości i diamenty - majacząc na słońcu, śniąc chłodne odmęty..."
Ponownie nie diamenty, nawet nie kości ale punkty kontrolne. Te właściwe i te stowarzyszone. Druga z jaskiń dzisiaj. Mimo, że znam bardzo dobrze Dolinę Racławki, to nigdy nie byłem przy tej jaskini. Szkodnik udaje się na eksploracje...Tu jest naprawdę wąsko, Szkodnik wślizguje się w głąb czeluści i znika w ciemnościach. Będzie miał potem mały problem wyleźć z powrotem, bo pada deszcz, woda spływa po wapiennych ścianach i robi się naprawdę ślisko. Wylezie jednak jakoś...


...wylezie lekko umorusany :)


Duchy..."tych nocy upiornych i krwi co przelała się tu..."
Przedzieramy
się znowu azymutem od głównej drogi. Basia zostaje przy rowerach, ja
idę w górę przez las. Nagle błysk...patrzę, kolejny i jeszcze jeden. Nagle znowu. Coś
wielkiego...de fak to jest? Teraz dźwięk... najpierw szmer, potem klekot. I znowu
błysk. To jest wielkie i się porusza. No więc tak...gdzie ja położyłem
broń...
Nie mam pojęcia co to jest...podchodzę ostrożnie
trochę bliżej. Jest lekki schiz... kto nie chodził sam nocą po lesie,
ten nie zrozumie tego w pełni. Podchodzę jeszcze bliżej...kruca fux,
to największy strach na wróble jaki w życiu widziałem. Ma ze 2 metry, ustawiony w
pozycji stojącej i ma odblaski. Do tego obok wisi wiele dziwnych
elementów, które tłuką się na wietrze. Trochę mnie to zeschizowało,
zwłaszcza że właśnie szukam leśnej mogiły.
Mijam
tłukącego się kolegę i odnajduję wielki pomnik partyzantów, którzy
zginęli w 1943 roku. Trzeba odpisać pewne informacje z pomnika. Co
ciekawe, ze młodego jeżdżąc po Racławce szukałem tego pomnika i nigdy
nie udało mi się go odnaleźć (to były czasu bez GPS'ów, kiedy
jeździliśmy po szlakach na czuja bez mapy). Teraz - dzięki Jaszczurowi -
trafiłem w to miejsce.
Szkodnik po 3-kroć jaskiniowy
Szkodnik po 3-kroć jaskiniowy
Szklary.
Podchodzimy kolejnym stromym zboczem szukając jaskini. Jest po północy,
nadal pada deszcz, a my szukamy wejścia do wnętrza ziemi. Idzie ciężko, bo to kolejna góra na którą pchamy bez ścieżki. W końcu udaje się odnaleźć jaskinię.
Jest dość spora, tym razem tak duża, że nawet ja się zmieszczę. To ostatni
odcinek specjalny dzisiaj. Oczywiście z tego miejsca na kolejny punkt nie ma żadnych dróg. Ścieżką można co najwyżej zejść z powrotem do Szklar.

"Wściekła kłótnia wstrząsa niebiosa hałasem czy Bóg czy rozsądek ma być ich kompasem..."

"Wściekła kłótnia wstrząsa niebiosa hałasem czy Bóg czy rozsądek ma być ich kompasem..."
Jest
grubo po drugiej w nocy i pada deszcz. Jesteśmy już naprawdę
styrani...jak myślę, że musimy zjechać do Szklar i potem dymać raz
jeszcze żółtym szlakiem pod górę to nogi mi miękną. Tam jest pionowa
ściana...namawiam zatem Basię na azymut. Nie traćmy wysokości i lećmy
azymutem po garbie. Problem jest taki, że nie ma tutaj dróg. Są łąki i
pola...i krzaki, i kolczaści przyjaciele. Ale co tam. Wyznaczamy azymut i
lecimy łąką. Trawy są niesamowicie mokre, przedzieramy się przez łąki
po pas - w kilka minut jesteśmy przemoczeni. No trudno - to tylko 2 km
wędrówki bez drogi...da się nawet cześć tego przejechać. Nasze Bestie
dają sobie radę w takim terenie więc walimy na dziko. Kompas pomaga zachować
kierunek. Woda w butach aż chlupie, ale jedziemy...byle do przodu.
"Z tą prawdą tak niemiłą i świętym i łotrom, Bóg sprawił, że wciąg idą - rozsądek że dotrą..."
"Z tą prawdą tak niemiłą i świętym i łotrom, Bóg sprawił, że wciąg idą - rozsądek że dotrą..."
Kolor
kwiatów na krzyżu przydrożnym. To ostatnie nasze zadanie dzisiaj.
Pozostał powrót do bazy. Nie zrobimy całej trasy - braknie nam punktów z
Doliny Kobylańskiej i Doliny Będkowskiej. No trudno, nie da rady bo
jest 3:30 w nocy i kończy nam się już 6-cio godziny limit spóźnień.
Obecnie wykorzystujemy czas ekstra za punkty z jaskini. Trzeba zatem wracać do bazy. Trochę szkoda, ale z drugiej strony jesteśmy w
trasie od rana i jesteśmy naprawdę zmęczeni. Lecimy dobrą polną drogą do
Racławic. Jeszcze tylko chory podjazd pod bazę...bo szkoła w
Racławicach lubi mieć oko na całą okolicę.
"Jeszcze jeden
podjazd dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwali Pani Basia, młody
szermierz pyta..." wbijamy do bazy i oddajemy karty. Malo czekał już tylko na nas...inni już zeszli...z trasy lub...gdzieś po drodze :)

"Tak jest cena nieśmiertelności..."
Tytuł trochę na wyrost, ale pamiętacie "Indiana Jones i Ostania Krucjata"? Scena z rycerzem, który mówi te słowa...tak samo się czujemy po Jaszczurze. Styrani, ubłoceni, sponiewierani i pokiereszowani na ciele...ale szczęśliwi na duszy. Jaszczur ma pazury i ukrywa się w dzikich ostępach. Kto chce go złapać musi za to zapłacić...ale klimat tych rajdów jest warty wszystkich poświęceń.
Docieramy do domu mocno po 7:00 i idziemy spać. Wstaniemy w niedzielę po 17:00...a był plan pomóc Malo w niedzielę pozbierać punkty po rajdzie. Było to jednak nim, dał nam dodatkowe 6h zabawy gratis. Licząc z czasem ekstra za jaskinie to w sumie 7h.
Poniżej unikalne zdjęcie Batmana po jeden z edycji Jaszczura :)

No koniec takie porównanie: tydzień temu Rajd Kraków - Trzebinia i 45 km zrobionych w około 2h, dzisiaj Jaszczur - Białe Doliny. 60 km zrobionych w 18 godzin...a niby te same tereny Dolinek Podkrakowskich :)

"Tak jest cena nieśmiertelności..."
Tytuł trochę na wyrost, ale pamiętacie "Indiana Jones i Ostania Krucjata"? Scena z rycerzem, który mówi te słowa...tak samo się czujemy po Jaszczurze. Styrani, ubłoceni, sponiewierani i pokiereszowani na ciele...ale szczęśliwi na duszy. Jaszczur ma pazury i ukrywa się w dzikich ostępach. Kto chce go złapać musi za to zapłacić...ale klimat tych rajdów jest warty wszystkich poświęceń.
Docieramy do domu mocno po 7:00 i idziemy spać. Wstaniemy w niedzielę po 17:00...a był plan pomóc Malo w niedzielę pozbierać punkty po rajdzie. Było to jednak nim, dał nam dodatkowe 6h zabawy gratis. Licząc z czasem ekstra za jaskinie to w sumie 7h.
Poniżej unikalne zdjęcie Batmana po jeden z edycji Jaszczura :)

No koniec takie porównanie: tydzień temu Rajd Kraków - Trzebinia i 45 km zrobionych w około 2h, dzisiaj Jaszczur - Białe Doliny. 60 km zrobionych w 18 godzin...a niby te same tereny Dolinek Podkrakowskich :)
Kategoria Rajd, SFA