aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Rajd

Dystans całkowity:11444.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:131
Średnio na aktywność:87.36 km
Więcej statystyk

Piachulec Orient 2017

Sobota, 2 września 2017 | dodano: 03.09.2017

"Jest sobota, za oknem świt", a my lecimy na drugą edycje Piachulca. Rok temu niesamowicie podobała nam się ta impreza, acz trafiliśmy na nią zupełnym przypadkiem. Nie udało mi się wtedy poczynić dedykowanego wpisu z tamtej edycji, więc teraz - na szybko, w dwóch słowach o tamtym Piachulcu. Nieraz się zdarza, że imprezy się pokrywają i trzeba wybierać (nierzadko jest to trudny wybór, ale i tak wolimy tą sytuację niż niedobór imprez). Niemniej, mieliśmy jechać na Jaszczura w Masywie Śnieżnika, ale Malo - na kilka dni przed imprezą - złapał kontuzję i nie był w stanie rozstawić trasy.
W ostatniej chwili zapisaliśmy się zatem na Piachulca i okazało się, że trafiliśmy na fantastyczny rajd, który zapamiętaliśmy jako dwa rajdy w jednym. Składał się z dwóch pętli: pierwsza, płaska po Lasach Wierzchosławickich, w piękny, słoneczny dzień i druga, ze sporymi przewyższeniami (po pogórzu), w równie piękny deszczowy dzień.
Dwie karty startowe, dwie różne mapy (o różnej skali), bardzo zróżnicowany teren obu etapów, zupełnie różna pogoda, no i mamy dwa rajdy w jednym :)
Dobra - dość o przeszłości, miało być w końcu o drugiej edycji, a nie o pierwszej.

Rajd Waligruchy czyli Chotowa do zabawy, Bejbe?
Baza rajdu jest w okolicach Pilzna, a dokładnie w Chotowej. Baza wypas, bo  to teren wielkiego hotelu. Okolice także zapowiadają się ciekawie bo znowu będziemy włóczyć się po bezdrożach wokół Tarnowa i Dębicy. Super bo oprócz Piachulca nie znamy tu innych imprez na orientację, a to oznacza mało okazji do zwiedzenia tych terenów. 
W bazie wiele znajomych twarzy, acz na samym wejściu to Jarek niszczy mi system, pytaniem:
- Jedziecie na Rajd Waligruchy? (chodzi o Rajd Waligóry w końcu września)
Pierwsza odpowiedzieć jaka mi się ciśnie na usta, to:
"Oczywiście. Tam nareszcie to nawet będę faworytem, bo ostatnio dosypuję sobie do drinków pigułki samogwałtu" :D
Ale wiesz Jarek, jak przyjedzie ten gość, to nie mamy szans. Zmiażdży nas doświadczeniem i techniką.
Uwaga, otwieracie link na własną odpowiedzialność - powiem tylko, że Japonia to nie kraj, to stan umysłu :)


"A może by tak rzucić wszystko i wyjechać..." na południe
Siadamy do planowania wariantu. Standardowo nastawiamy się na komplet, acz życie zweryfikuje czy nasze oczekiwania nie są przesadzone (oczywiście, że są...). Kreślimy na mapie trasę, umawiając się, że zaczniemy od północy i wyrysowujemy punkt po punkcie kolejne etapy przejazdu. Gotowe, możemy lecieć, ale jednak coś nam nie pasuje z tym wariantem... może jednak na południe?
Nie, to bez sensu. Mamy gotowy wariant od północy. Wydaje się całkiem przemyślany, więc na cholerę wszystko zmieniać w przypływie... no właśnie, w przypływie czego? Oświecenia czy zaćmienia? Ruszamy na północ, postanowione.
Basia: Zaczynamy od północy, prawda?
Ja: No tak zaplanowaliśmy w ostatnich 5 minutach.
Basia: Wiem, że tak zaplanowaliśmy, ale ja się pytam czy rzeczywiście zaczynamy od północy?
Ja: A wolisz od południa?
Basia: Nie, nie. Nieważne już, skoro mamy zaplanowaną już trasę... ale Ty jak wolisz?
Ja: Czyli co, południe?
Basia: No chyba tak...
...i walimy na południe. Dlaczego? Nadal nie wiem, potrzeba chwili czy nagły atak głupoty, olśnienia? Ważne, że chwilę potem lecimy na południe mapy - tam są pagóry, czyli podjazdy i zjazdy. Być może to nas przyciągnęło :)


Orientacyjna mapa do orientacji jest orientacyjna
Słowo (tautologiczne) o mapach. W bazie pada tekst "Zakaz narzekania na mapy" i kto był już na imprezie na orientację, ten wie że to przyrzeczenie przygody. Mapa może nie ma przekształceń, udziwnień, utrudnień... jest po prostu niedokładna i zawiera grube błędy :)
Na przykład pokazuje skrzyżowanie trzech dróg: północ, południe, zachód. W rzeczywistości są dwie drogi: północy zachód ale bardziej północ, południowy zachód ale bardziej południe... Było by szkoda, gdybyśmy potrzebowali dokładnie na zachód. Mówimy o drogach asfaltowych, a nie jakiś tam ścieżkach :)
Przykład problemów z mapą w rozdziale: "Jak trafić na cmentarz?".
Na razie łapiemy dwa punkty, w miarę po drodze, w lasach obok bazy i atakujemy pagóry na południu.


Krzyki w parowie

To nasz trzeci punkt. Dymamy pod jakaś górkę z przekaźnikiem i potem środkiem łąki do zagajnika (mapa mówi, że jest tutaj całkiem fajne ścieżka). Punkt to "zbocze parowu". Włazimy między drzewa, a tam imponujące urwisko. Parów jak znalazł. Złażę w dół, Basia także... szukamy. Gęsto tutaj od gałęzi i krzorów. Szukamy... no nie ma. No dobra, parów nie może być długi, idę dnem... po tygodniu wędrówki parowem, nadal idę parowem, a przede mną jeszcze miesiąc... wędrowania parowem. Ktokolwiek projektował ten parów, miał rozmach. Punkt nie ma. Co rusz tylko krzyki potępionych:
- Masz?
- Nie, a Ty?
- Oczywiście, że nie...

Za pięć minut powtórka dialogu. Jakiś zbierający grzyby dziadek patrzy na nas i próbuje zrozumieć, co my właściwie robimy.
"Panie, grzyby to tam dalej rosną, tu w tym rowie Pan nie znajdziesz". Nie rowie, tylko parowie, tak? A poza tym nie szukamy grzybów... tylko kartek na drzewie. Ciężko będzie Mu to wytłumaczyć.
Odmierzamy się raz jeszcze, no tak... szukamy za blisko. Trzeba zacząć szukać za jakieś 250 metrów. Przejeżdżamy wskazaną odległość i znowu "do parowu". A tam nie jeden, ale trzy parowy! Multiplikacja parowowa... no jaja.
Chwilę potem znajdujemy punkt, zawieszony na drzewie. Udało się znaleźć punkt, ale straciliśmy tutaj prawie godzinę. GODZINĘ... to mega strata, bo to 1/10 całego czasu.


Mały Szkodnik, wielki Demon
...prędkości. Basia ma dziś naprawdę dobry dzień. Szkodnik leci przelotami czasami po 32-35 km/h, a zapytany czy wytrzyma cały rajd w takim reżimie, twierdzi: "przecież dobrze się dziś jedzie, o co chodzi? Poza tym to kara za parów". Ja może  nie mam dzisiaj dnia Wielkiego Napieracza, ale też nie mam jakiegoś kryzysu - oznacza to, że przynajmniej Jej nie spowalniam. Kara za parów - na to bym nie wpadł...
Niemniej to Szkodnik dziś narzuca tempo i czasem ciężko utrzymać się "na kole", a jak ja zaczynam prowadzić to słyszę "Misiek, możesz przyspieszyć! Dam radę"
Szkodniku, gdybym mógł to bym przyspieszył :P


Pan poda pomocny... kolec :)
Szukamy punktu w jakimś młodniku. Jednocześnie patrzę ma kartę startową i odpływam w rozkminy. Kurcze, jeden punkt odcisnął się na niej, tak na słowo honoru. Niby widać, że jest podbity, ale dziurki jakieś takie niemrawe. Pasowałoby go jakoś poprawić, ale przecież nie będziemy wracać kilka kilometrów na już zdobyty punkt. Nie mamy igły, a dokoła tylko trawy, drzewa, kamienie - no nic czym można by poprawić drobne dziurki. Trzeba będzie pamiętać, żeby w bazie zwrócić uwagę na ten punkt, bo będzie już ciemno i można go będzie łatwo przegapić przy liczeniu punktów.
Nagle: ARGHHHH... znowu kolce... soczyście wbite w udo. Znowu wlazłem na Kolczastego Przyjaciela.
Wyciągam kolce z nogi, a Kolczasty mlaszcze: "Ooo, 0Rh+, moja ulubiona. Jeszcze kropelkę dobrze?".
Zabieraj te kolce Pacanie... chociaż, czekaj. Kolce tak?
Kolczasty patrzy na mnie ze zdziwieniem: "No co? Kropelkę, nie zbiedniejesz a ja mam na utrzymaniu rodzinę."
No dobra Kolczasty, przydaj się na coś. Dawaj tego kolca! No i mam porządne dziurki na karcie.
Łapiemy punkt z młodnika i ruszamy dalej. Ogólnie coś gęsto się tutaj zrobiło:


Jak się dostać na cmentarz?
I nie mam tutaj na myśli spotkania z rozpędzony TIR'em. Myślę raczej o mieszkańcach Zagórza... mogą być Oni odcięci od świata. Permanentnie. Ja nie wiem, jak my tutaj wjechaliśmy. Najpierw jechaliśmy drogą której nie było na mapie, a potem "drogą" - piękną na mapie - a której nie ma w rzeczywistości (czyt. jechaliśmy na rympał). Co gorsza chcemy stamtąd wyjechać w kierunku cmentarza wojennego, gdzie znajduje się następny punkt i tak jakoś nam nie idzie. Każda droga po prostu po jakim czasie znika, tak zupełnie. Pach i ściana lasu. Na jakimś stromym podjeździe zatrzymuje nas jakiś gość i pyta:
- Czemu tędy jedziecie? Dlaczego tak wybraliście?
Hmmm... nie jest to standardowe pytanie, zaczynam wyczuwać ukryte ostrzeżenie.
- No chcemy dostać się na cmentarz...
- A to spoko, to jedźcie, jedźcie... uda się Wam. Oj uda HAHAHAHA
- ...no, na ten wojenny z Pierwszej Wojny Światowej.
- AAA tak się dostać...a to nie jedźcie tędy. Tędy drogę zabrało, drzewa połamało. Drogi tam dalej nie ma. Zginiecie tam z tymi rowerami. Jedźcie tamtędy

...i wskazuje nam jedną z dróg, która wali na południe. Cmentarz jest na zachód.
Trochę nas to niepokoi, ale finalnie droga zakręca i zaczyna się wspinać pod nielichą góreczkę. Ostatecznie docieramy na cmentarz. Jest on pięknie odnowiony i zadbany. To cieszy. Z cmentarza łapiemy kolejne punkty na pogórzu i zjeżdżamy na "płaską" część rajdu - czas zaatakować północ. Po drodze mijamy innych zawodników, wygląda że spora część zaczęła od północy i teraz atakuje pagóry, czyli dokładnie odwrotnie niż my.


Pan Tadeusz: W obronie absolutu
Lecimy kolejnym przelotem, a tutaj tak scena: dwóch gości na środku ulicy leje trzeciego. Pierwsza myśl, to jakoś zareagować, ale drugi rzut oka wyjaśnia, że jest to konflikt lokalny bez większego znaczenia strategicznego dla regionu.
Na środku drogi, leży przewrócony rower i rozbita butelka absolutu. Wygląda na to, że "Pan Tadeusz" i "Soplica" nie mogą się pogodzić z tym, że "ideał sięgnął bruku". Niby to tylko rozbita butelka wódki, ale przecież chłopaki kochali ją jak "Finlandię" :)
Ten niby bity to całkiem nieźle sobie radzi. Upojony absolutem ledwie trzyma się na nogach, ale ma +10 do uników. Zawsze zatacza się tak, że idealnie schodzi z linii uderzania. Ciosy przeciwników nie są w stanie dojść celu. Kurde, w swoich najlepszych szermierczych latach nie miałem takiej skuteczności uników. Gość jest naprawdę dobry :)
Jego przeciwnicy także bardziej walczą ze sobą niż z wrogiem. Widać, że grawitacja to siła, która nie jest pomijalna w tym układzie sił. Gdy cios nie dochodzi do celu, moment jaki powstaje na ramieniu, wytrąca ich z równowagi a grawitacja przyciąga ich w kierunku gruntu. No wszystko się zgadza - czysta fizyka.
Panowie starają się nie poddawać, acz z każdym kolejnym wygenerowanym równaniem ruchu, coraz bardziej skłaniają się ku zawieszeniu broni i drzemce w rowie lub na chodniku. Coś czuję, że ciężko będzie Im pomścić utraconą flaszkę... lecimy zatem dalej. Widać, że konflikt wygaśnie sam, bo wszystkim stronom kończą się zasoby do prowadzenia wojny.


Punkt (S)CHRON-iony
Mówiąc o wojnie, jeden z punktów znajduje się w bardzo ciekawym miejscu. Sami popatrzcie:




Przez rzekę boso punkty na drugim brzegu :D
Kolejne punkty są po dwóch stronach rzeki. Mostu tutaj jednak nie ma. Lecieć do najbliższego mostu i wracać po punkt (ten po drugiej stronie) zupełnie się nie opłaca czasowo. Lepiej na dziko przez rzekę. Szkodnik do takich rzeczy to pierwszy...
Nieraz już przeprawialiśmy się przez rzekę, ale nienawidzę mieć przemoczonych butów. Może mnie całego przemoczyć, ale przemoczone buty to dramat. Dno rzeki jest bardzo spoko bo to piaseczek, planuję rzucić buty na plecak i przejść boso.
Szkodnik jednak atakuje: NIE MA CZASU!! MISIEK, DO WODY!
Fakt, zostało 1,5 godziny do limitu, a jest jeszcze kilka punktów do zebrania, no ale bez przesady...
Próbuję się bronić, ale Szkodnik wpycha mnie do wody i gna mnie na drugi brzeg, a potem z powrotem. Tyle w temacie suchych butów...
Chwilę potem wjeżdżamy na jakąś ścieżkę rowerową, którą ktoś wysypał kamieniami. Ciężko się przez to jedzie, ale najgorszy jest fakt, że mózg obija mi się o ściany czaszki. Jedziemy po tych kamerdolcach najszybciej jak się da i po 2 km takiej przejażdżki, mój mózg zaczyna się rozpadać od drgań. Mówi do mnie:
Mózg: Omega zero...
Ja: co z omegą zero?
Mózg: ...to częstotliwość drgań własnych
Ja: no i co z nią?
Mózg: taka sama jak częstotliwość wymuszenia... rezonans, rozpadam się.
Ja: Mózg? MÓZG? Mów do mnie, Mózg! Nie zostawiaj mnie...

Ogólnie: przerypana ścieżka :)



Ogrodzenie zwróciło błąd 404... not found
Bardzo słabo z czasem - niecałe pół godziny, ale jesteśmy w miarę niedaleko od bazy. Chcemy złapać jeszcze trzy punkty. Pierwszy to południowy róg ogrodzenia. Lecimy przez las, znajdujemy jest młodnik przyczajony za ogrodzeniem, ale punktu nie ma. Obchodzimy je w kółko, ale nadal nic. Zegar tyka bezlitośnie, odmierzając kolejne minuty. Szukamy, ale ogrodzenie uparcie wyrzuca błąd 404: not found.
Mija 8 minut... no dramat. Jeszcze raz: do mapy. Mapa, mów do mnie i mów do mnie dobrze!
No tak, nasz duży błąd nawigacyjny. Punkt nie jest przy ścieżce, ale ze 100 metrów w głąb lasu, a my szukamy przy ogrodzeniu, które znajduje się tuż przy ścieżce. To nie jest właściwe ogrodzenie. Wbijamy na azymut przez krzory - i jest! Drugie ogrodzenie, teraz południowy róg i jest także punkt. Mamy zdobycz, ale kosztowało nas to 13 minut. Za dużo...

Ostatnie sekundy...
Mieliśmy łapać jeszcze 2 punkty, ale zostało czasu (może) na jeden i potem gaz do bazy. Atakujemy słabą ścieżkę, która w teorii ma nas doprowadzić do przecinki, na której będzie punkt. Kolejne minuty mijają, a my walczymy ze ścieżką - zarośnięta, zawalona gałęziami, jedzie się bardzo powoli. Wpadamy w końcu na przecinkę, mamy 11 minut do limitu czasowego.
Szkodnik krzyczy: "punkt to schron, szukaj, szukaj, szukaj".
Szkodnik biega między drzewami jak opętany i krzyczy coś o schronie. Jest trochę jak w transie, trochę mnie to przeraża. Dać jej tylko siekierę i można kręcić niezły leśny horror. Wiecie grupa głupiej młodzieży, budzi starożytnego Szkodnika i ten biega z Nimi z tasakiem krzycząc "schron, oddajcie mój schron". Wyczuwam Oscara - chyba znowu się nie umył :)
Patrzę na Szkodnika i myślę jaki znowu schron? Schron już przecież był. Patrzę na opisy punktów: pkt 29 - schron, pkt 30 - koniec przecinki. My atakujemy przecież właśnie 30-tkę. No tak, Szkodnik źle spojrzał na opisy. Stres, zmęczenie, pośpiech... Szkodnik opamiętaj się, to nie schron a koniec przecinki. Moje słowa chłoszczą jaźń Szkodnika, bo nagle zmienia On kierunek biegu i wpadamy we właściwą przecinkę. Łapiemy 30-tkę i... patrzymy na zegarek: do limitu pozostały dosłownie minuty. Jest źle... chociaż źle to było parę minut temu, teraz to jest fatalnie.
Lecimy przez las, znowu robi się gęsto, ale nie zwalniamy. Ciśniemy na pałę - byle do drogi. Teraz w prawo i jest asfalt - ten, który prowadzi już prosto do bazy. Spotykamy jeszcze Marcina, który również postanowił finiszować "na ostatnie sekundy". Lecimy więc w  trójkę ile fabryka dała.
Udało się. Dotarliśmy do mety tuż przed limitem. Nogi jak z waty, ale udało się.
Basia ląduje na drugim miejscu podium, co jest bardzo dużym sukcesem - zwłaszcza, w kontekście godzinnej zabawy z parowem na początku rajdu. Po rajdzie siedzimy do nocy w bazie, konferując z innymi zakręconymi lub równie niezrównoważonymi jak my ekipami. Aż żal wracać... co tu dużo mówić,  trafił nam się bardzo udany Piachulec :)


Kategoria Rajd, SFA

KORNO 2017 Rogaining

  • DST 135.00km
Poniedziałek, 28 sierpnia 2017 | dodano: 30.08.2017

Końcówka sierpnia to czas Pucharowego KoRNO, które od pewnego czasu rozgrywane jest ono w formie roganingu. Fakt ten cieszy nas niezmiernie bo uwielbiamy tą formą rozrywki, zwłaszcza że Architektami tej imprezy są specjaliści od doskonałych tras: Rowerowa Norak i Grzegorz L.
Bazą imprezy mieściła się tym razem w Koszęcinie, czyli kawałek drogi za Miasteczkiem Śląskim, które wspominamy bardzo miło po "toksycznej" edycji Tropiciela w zeszłym roku. Edycję tę charakteryzowało jeden aspekt: las non-stop, więc jak dla mnie bomba. Budzik dzwoni jak zawsze na 4:00 rano (w końcu to sobota) i parę minut po 5-tej wyruszamy. Ponownie nie sami, ale z Kamilą i Filipem, którzy lecą pieszą 50-tkę. Na miejscu klasyk: czyli znajome twarze, wspominanie poprzednich imprez, rejestracja, a potem idziemy na odprawę.

"There's a storm coming, Mr Wayne..."
...i to jaka!! Z każdą minutą odprawy, coraz więcej czarnych chmur zbiera się nad naszymi głowami i nie mówię tutaj o problemach z wyborem trasy, ale o prawdziwych, pełnych wody nimbostratusach oraz cumulonimbusach, które tylko czekają aby dowalić nam deszczem. Jest 8:00 rano, a ja rozważam wyjęcie z plecaka czołówki bo słabo widać mapę - tak ciemno się zrobiło. Porywisty wiatr zdaje się śpiewać: "ale Wam zaraz dopierniczymy, lalalala, ale Wam zaraz dopierniczymy...".
No cóż, pogoda nie po raz pierwszy zamierza włączyć się do gry. Przynajmniej jak zawsze, dowali wszystkim po równo i nie będzie dla nikogo taryfy ulgowej. Jak to było w "Drakuli" ? - WICHRY, WICHRY, WICHRY  !!!
Nie tracimy jednak dobrego humoru - w burzach bywa przecież coś elektryzującego :) Słuchamy ostatnich wskazówek Architekta naszej dzisiejszej odysei, pobieramy mapę i zaczynamy analizować optymalny - naszym zdaniem - wariant. Wpatrzeni w mapę, nie widzimy że niebo już prawie dojrzało do "zrzutu" nadmiaru płynów.

ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE!!! czyli "When the stakes are high
...best to play the clown" i nie wychylać się ze swoim planem. Mówiąc inaczej, są tylko dwa warunki sukcesu, po pierwsze "nie mów wszystkiego co wiesz". Po drugie, patrz punkt pierwszy. Część zawodników porywa mapy i w tej samej sekundzie wyjeżdża z bazy, inni debatują nad kolejnymi wariantami, my siadamy i w ciszy analizujemy mapę. Postanawiamy dzisiaj zagrać o wysokie stawki czyli nasz plan to zgarnąć wszystkie 90-tki i jak najwięcej 80-tek i 70-tek. Oznacza to wyprawę naprawdę daleko od bazy, gdzieś na zewnętrzne rubieże... na wschód i na północ, aż po kres drugiej mapy (dostaliśmy dwa arkusze formatu A3). Trochę się tego obawiamy, bo nauczyłem się już, że gdzie "kończy się mapa... tam są potwory", ale postanawiamy spróbować. Będzie to wymagało nie tylko sporej pary w nogach, ale i samodyscypliny - o czym trochę później. Na razie najważniejsze jest to, że mamy opracowany wariant i możemy ruszać. Zewnętrzne rubieże - podoba mi się ten pomysł. Czujemy się jak eskadra łotrów :)

"I'm gonna let myself get wet...absolutely soaking wet"
Wyruszamy z bazy jako jedni z ostatnich. Cóż mój stary wysłużony "pentium 2" nie planuje wariantów tak szybko jak te wszystkie (Hard)iCore i Terminatory :P, które wyleciały już parę minut temu. Mam zaplanowany wariant, ale zajęło to trochę czasu. Wiecie, problemy typu: Proces "mapa" przestał odpowiadać itp. Nieważne, ruszamy.
Jednak nim dojedziemy na pierwszy punkt, zaczyna się... Najpierw jedna-dwie krople, potem 10, a parę sekund później jakby ktoś lał z wiader. Zdążyliśmy jedynie ubrać rain-cover'y na plecaki i już byliśmy cali przemoczeni. Leje nieprzeciętnie, ale  przynajmniej jest ciepło. Postanawiamy nie wkładać kurtek, bo się w nich ugotujemy. I tak napiera tak mocno, że te parę sekund na zabezpieczenie plecaków zaowocowało tym, że jesteśmy przemoczeni do suchej nitki - buty, gacie, na po prostu wszystko. Jedziemy zatem dalej na harcore'a.
Wjeżdżamy do lasu, a tam ścieżki to już jedno błoto lub mokry piach. Napędy i hamulce zaczynają charczeć, dławić się piaskiem i błotem...ech nie mają z nami lekko te maszyny, ale idą jak złoto. Zbieramy dwa pierwsze punkty w miarę blisko bazy, a potem przechodzimy do realizacji naszego planu... na północ, tam gdzie czekają 80-tki i 90-tki. Gnamy ile tylko pary w nogach...na północ, na północ. Po punkty lepszego sortu...eee...wagi :)
Uwaga zdjęcia są mokre! No i jak zawsze, jakieś krzory na przełaj muszą się znaleźć.



"Dobrze dobrze Panie Bracie, przewyborny taki plan..."

Ah jak kusi... to ta samodyscyplina, o której wspominałem. Kusi odbić po, w miarę niedaleką, 60-tkę, albo tą 50-tkę, która także nieodległa... ale to będzie kosztować nas czas. Niby tylko 10-20, może 30 min, ale jedno, drugie, trzecie takie odbicie i nie zbierzemy wszystkich 90-tek, bo braknie nam czasu. Trzymamy się planu mimo, że kusi i na zmianę namawiamy się wzajemnie (ale nie w tym samym czasie!): "tylko jedna, drobna modyfikacja" planu. Udaje się jednak zwalczyć pokusę i gnamy dalej... wiecie, to nie takie proste, nikt nam nie zagwarantował, że nasza taktyka jest dobra - to okaże się na mecie. Być może nasz wybór to był jeden z gorszych, głupszych wariantów. Musimy decydować nie znając całościowego wyniku - to cholernie trudne, zwłaszcza, jeśli jakaś 60-tka jest w miarę blisko... ale nie do końca po drodze (jak dwa pierwsze punkty) i trzeba by specjalnie na nią odbić i potem wracać. Nikt też nie zagwarantuje, że 90-tkę uda się odnaleźć albo nie spędzimy w jej okolicy 40 minut przeszukując kolejne kwartały lasu. 90-tka ma tyle punktów przeliczeniowych, ze względu nie tylko na odległość od bazy ale i swoją trudność (stopień ukrycia, trudne do zdobycia miejsce itp). Decyzje w ciemno nie przychodzą łatwo... no dobra są cholernie trudne, ale za to właśnie kochamy rogaining. Kochamy lub nienawidzimy, jeśli po rajdzie okaże się, że w naszej zbrojowni mieliśmy dzisiaj na wyposażeniu tylko "helmet of stupidity", "fool's jacket" i "ring of disorientation" :)
Przynajmniej koło 11:00 przestaje padać i wychodzi słońce. Robi się całkiem ładny dzień i tak będzie już do końca.

Znowu w bagnie... Psia mać!
A dokładniej to w bagnie, w młodniku, krzorach i wiatrołomach. A było to tak... mamy już kilka punktów na karcie i następnym miał do nich dołączyć bez większych problemów. Nic z tego jednak... lecimy przelotem przez jakąś wieś, a tu wielki pies. Bynajmniej nie ułomek, do tego zwierz nielubiący rowerów i luzem puszczony po drodze. Oczywiście musiał się przypieprzyć do nas i się zrobiła zadyma. Chciał moją nogę na pamiątkę i piszczel od Basi...
Po wielu <<------ ------>>  <<------  ------>> udało się go jakoś minąć. Zbieramy punkt na dość sporej górze i mamy teraz dwie opcje: "trasowo" lepszą: wrócić do drogi, gdzie hasała poczciwa psina (obyś sczezł! zadław się ludzką kością, pacanie) i wjechać z niej na niebieski szlak lub cisnąć "słabą" ścieżką, do "słabej" przecinki, która doprowadzi do niebieskiego szlaku. Wybieramy opcję drugą i wjeżdżamy w dość dziki kawałek lasu. Słaba scieżka jest słaba (tutaj chciałbym pozdrowić miłośników tautologii, którzy są miłośnikami tautologii) i chwilę potem gubimy ją gdzieś między drzewami. Kolejną chwilę później pchamy rowery, a dwie chwilę później jesteśmy w środku słabo przebieżnego młodnika. Do tego teren jest podmokły. Nie uśmiecha się nam jednak teraz zawracać (nie dość że czeka tam ta kochana poczciwina, to zrobi się jeszcze większa strata czasowa bo już chwilę jedziemy tą słabą ścieżką). Pchamy się zatem dalej. Robi się coraz ciekawiej, gęsto, ostro (znowu coś drapie), podmokło i jakoś mocno pofałdowany teren. Rower haczy o wszystko, idzie się naprawdę ciężko... jeśli słowa mogą ranić... to niech poharatają to głupie bydle i pogrzebią w niepoświęconej ziemi. To paranoja, abym przez jakiegoś pchlarza cisnął przez bagna. Co to? Wiatrołomy tak? Duże wiatrołomy. W pyteczkę... Rower muszę podnosić ponad głowę aby przez nie przejść, bo pień leżącego drzewa sięga mi do pasa, ale gałęzie znacznie wyżej. Idzie się fatalnie i bardzo wolno... do tego, naprawdę daje nam ten kawał w kość fizycznie. Finalnie docieramy do niebieskiego szlaku. Pocięci, poharatani, umorusani, wściekli i ze stratą około 40 min na zabawy z wiatrołomami i bagnami.

Hałda i niekręcące się koła...
Cudowny punkt. Fantastyczny widok bo to niezły kawałek górki, ale wyjść tutaj było ciężko. Zwłaszcza po tej burzy, co przeszła tu rano. Hałda zbudowana jest z mojego "ulubionego" błota - tego co się lepi do wszystkiego i po chwili rower waży chyba tyle ile mój plecak, bo jest jedną wielką górą błota. W parę chwil korona amortyzatora znika w pod gliną, a koła przestają się kręcić. Nawet zjechać z tej hałdy nie jest prosto, bo koła zablokowała glina. Puszczam hamulec, nachylenie jest znaczne a ja stoję w miejscu... koła ani drgną. Basia zalicza pokazową glebę kontrolną, gdy próbuje okiełznać hałdę. Finalnie sprowadzamy rowery, podobnie jak kilku innych zawodników, którzy także atakuję ten punkt. Na dole dochodzi do śmiesznej sytuacji: stoi parę osób i wszyscy patykami oskubują maszyny z błota, które wcale nie chce zjeść. Co chwilę dołącza do naszej grupki ktoś nowy: "przepraszam, mogę poskrobać z Wami?" "Pewnie co tak będziesz stał, masz tu patyk i dawaj" :)
W bazie okaże się, że 2-3 godziny potem błotko przeschło już na tyle, że dało się nawet podjechać na hałdę. Cóż, my zawsze uprawiamy perfect timming :)



Jedziemy odwiedzić Lisy nad górną Laswartą...
...tzn. zwiedzić lasy nad górną Liswartą.Rewelacja! Jakoś nigdy nie było okazji odwiedzić tego Parku Krajobrazowego, a od zawsze chciałem tutaj pojeździć. Kilka punktów wisi dokładnie w centrum tego niemałego z resztą leśnego kompleksu, więc z bananem na ryju (lub jak kto woli, ciesząc patelnię) ruszamy na eksplorację. Fantastyczne ścieżki i super rozstawione punkty: jeden przy pomniku leśniczego, inny przy jeziorze z oznaczonymi stanowiskami do połowu ryb. Jakaś norka na szczycie górki także się znajdzie, więc jest jednak szans odwiedzić jakieś lisy :) Chciałoby się tutaj dłużej pojeździć, ale zaczyna być mocno koło 17:00, a jesteśmy naprawdę kawał drogi od bazy. Przechodzimy do realizacji planu B, czyli robimy zwrot na południe i staramy się lecieć w kierunku mety po najdroższych punktach ze środka mapy: 60-tkach i 50-tkach.


A tutaj przyczajony Tomasz wygląda jakby mnie zaraz chciał pchnąć nożem :D


Spóźnieni na metę i... na cmentarz :)
Jest 18:00, mamy 15 minut do podstawowego limitu, ale regulamin mówi, że przez godzinę (to tzw. limit spóźnień) za każdą minutę traci się tylko jeden punkt przeliczeniowy. Postanawiamy zatem zebrać jeszcze 3 punkty, których suma będzie znacznie większa niż nasze spóźnienie na metę - byle nie przekroczyć limitu spóźnień, bo wtedy leci już dyskwalifikacja. Pierwszy punkt to niesamowity stary cmentarz żydowskich z pięknym starodrzewiem. Naprawdę robi wrażenie... w sumie to dobrze spóźnić się na cmentarz, bo zawsze to więcej czasu w drodze :)
Chwilę potem atakujemy dwa pozostałe punkty i w drodze na nie mijamy niemal całą elitę zawodników. Wszyscy "z górnej półki" wykorzystują czas do maksimum i walczą do końca limitu spóźnień. Pod sam koniec zgarniamy z trasy także Dominika i razem ciśniemy do bazy. Na mecie oczywiście pytania od innych zawodników "jak Wam poszło?" - jak to rogainingu: nie mam pojęcia dopóki nie podliczą punktów :)
Finalnie okazuje się, że Basia zdobywa drugie miejsce w kategorii kobiet na trasie 150 km. Rewelacyjny wynik bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. Jesteśmy styrani, umorusani, pocięci przez wiatrołomy i różne kolczaste rośliny, ale mega zadowoleni. Niesamowita trasa, pięknie położone punkty i doskonała zabawa. Podziękowania dla całej ekipy organizatorów za zacną i sytą zabawą :D


Kategoria Rajd, SFA

IT Orient - Zalew Jeziorsko

Sobota, 29 lipca 2017 | dodano: 30.07.2017

Tydzień po krakowskiej wyrypie w postaci Adventure Trophy ruszamy ponownie w łódzkie. IT orient wraz z dwoma edycjami OrientAkcji to zawody Pucharu Bike Orientu 2017, czyli ostre ściganie w środku Polski. Zawody na które jedziemy to 4-ta impreza z 6-ciu w tym roku. Dla nas trzecia, ponieważ nie daliśmy rady dotrzeć na lipcowy Bike Orient - był to weekend, gdy rozpoczynaliśmy coroczny Obóz Szermierczy w Murzasichlu. Nie zawsze udaje nam się pogodzić nasze dwie pasje i trzeba wybierać.

Rower wraca do Łask
A nawet dalej, bo za Łaskiem przejeżdżamy jeszcze ponad 50 km, aż do Pęczniewa. Jest to kawał drogi od domu, więc znowu czekał nas wyjazd o 5:00 rano, czyli pobudka koło 4:00. Coś ostatnio to nasza ulubiona godzina w soboty... Za Częstochową złapał nas korek ze względu na roboty drogowe, co sprawiło że dotarliśmy niemal na styk - parę minut przed startem (4 godziny drogi w jedną stronę) Towarzyszy nam Filip, który startuje z nami na trasie Giga. Na szybko rejestrujemy się, przypinamy numery startowe i idziemy na odprawę. No dobra, ale dość już tych smutów organizacyjnych, jedziemy z relacją z imprezy!

ITIL'e jest punktów na trasie, że potrzeba iście "zwinnych" rowerzystów
...niemal słyszę tą ciszę, co właśnie zapadała. No dobra, wiem... to było hermetyczne... bardzo hermetyczne, suche i betonowe.
Jak ktoś nie ogarnia o co chodzi z ITIL'em i byciem zwinnym, to niech się nie przejmuje, bo to oznacza, że ma jeszcze jakieś życie i nie jest NOlife'em. Ci, którzy wiedzą o co chodzi, są pewnie pewni że kilometr to ma 1024 metry - w końcu to taka okrągła liczba :)
Na niektórych punktach będą zagadki i mają być one w jakimś stopniu związane z IT. Jestem zachwycony takim pomysłem. Rewelacja! Do tego, w drużynie mamy Filipa, czyli Naczelnego Informatyka Szkoły Fechtunku ARAMIS, który napisał nam aplikację do rozgrywania zawodów szermierczych. Jesteśmy więc bardziej niż gotowi "stanąć do walki". Nazwa rajdu trochę przypomina mi jedną ze skrytek geocache'owych "Informatycy do lasu" .
Dodatkowo, numery startowe Filipa i moje to czysta binarna masakra: 101 oraz 111. Tylko Basia wypadła poza ten schemat bo Ona ma 121. No ale, to kwadrat jedenastki więc od bidy można by podciągnąć pod schemat :)
A tutaj dwóch zwinnych rowerzystów w lesie:


Kolczasty Cliff
8 km przelotu po pierwszy punkt - tak na rozgrzewkę, a potem eksploracja KLIFU! Dobrze, że to klif, a nie na przykład Cliff Richard bo zrobiłoby się muzycznie. A wiecie jak jest u mnie z muzyką? Kocham śpiewać, ale mi zabraniają. Ponoć wstyd... Może repertuar im się nie podoba... choć Basia zawsze mi powtarza, że repertuar TEŻ i że nam nie przynosić wstydu. Ech, ciężko żyć z założonym ogranicznikiem...
Wracając do klifu - punktu pilnują kolczaści przyjaciele. Pierwszy punkt i już pierwsze sznity na rękach i nogach. Potem mnie znowu będę pytać o te cięcia na rękach czy to oznaka przynależnosci do Mary Slavatruchy czy po prostu siedziałem w CARCEL MODELO w Panamie. I tak nie uwierzą, jak powiem że zrobili mi to przyjaciele... kolczaści przyjaciele :)
Niemniej udaje się wyrywać nasz pierwszy punkt dzisiaj.


"Naprzód Aramisy, naprzód"
Głos sumienia? Nie, sumienie to taki cichy głos, który mówi że ktoś patrzy. To zatem nie sumienie, głos jest głośny. To Łukasz, który zapieprza jak opętany. Mija nas na pełnym pędzie, no ale skoro krzyczał "naprzód", to mi pozostaje jedynie odpowiedzieć "Yes, Sir" i ruszyć z kopyta. Basia i Filip zostają z tyłu a jak ruszam w pościg. Pewnie potem znowu będzie o to chryja, ale cóż nie pierwsza i nie ostatnia - Basia znika za horyzontem, a ja odpalam tryb pościg.
Czuję się jak "X-wing commander cause I stay on target" i caly czas utrzymuję kontakt wzrokowy z uciekinierem. Przelotowa jest imponująca, bo koło 35 km/h. Lecimy przez las a potem przez łąkę. Koleiny, garby, gałęzie - szarpie niemiłosiernie bo ścieżka zaczyna zanikać, ale amor radzi sobie całkiem dobrze. Siedzę Mu na ogonie i nie dam się zgubić/odstawić. Na punkt wpadam kilka sekund po Nim. Jest moc!!
Jest też jeden mały szkopuł - ja utrzymałbym taką prędkość przelotową przez 3, może 4 punkty a On trzaśnie cały rajd (22 punkty) w takim tempie. Wot taki niuansik :)
Łukasz odjeżdża a ja czekam na Basię...chyba znowu to zrobiłem, chyba znowu goniłem króliczka, a Szkodnik musiał gonić mnie. Chyba znowu będzie zjeba... o chyba coś widzę na horyzoncie, chyba już jedzie... chyba powinienem zacząć budować palisadę :)


"Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście"
W sumie to są i to kilka. A w jednym z nich ukryto kolejny punkt kontrolny. Byłoby prościej gdyby do gry nie włączył się lokalny Rolnik, który ma +4 do walki w polu i umiejętność "cichy chód na wsi". Iście zaorał przeciwników... a potem to zasadził 3 kopy i kilka hektarów pola. Pola, przez które właśnie się przedzieramy. Bunkr zarósł. Pamiętacie tą scenę z "Gladiatora", no właśnie - to coś podobnego uskuteczniamy w drodze do bukru. Bunkr jest ciasny i mam problem się z niego potem wygramolić, ale jakoś się to udaje. Mamy kolejny punkt i lecimy dalej.
   
Szkodnik mały "chciał przejść przez rzeczkę. Nie wiedział jak, znalazł kładeczkę, kładka była zła..." POKRZYWA!!!
Kładka jak kładka. Raczej drzewo z poręczą. Do tego tysiące pokrzyw, ale bardzo fajne miejsce, gdzieś w środku lasu.



Zażarcie wyznaczamy azymut
Wpadamy na punkt żywieniowy, a tam woda, owoce, soki i ciasto!! CIASTO! No rewelacja, ja się nigdzie nie ruszam, ja tu zostaję. Oczywiście, nie ma takiej opcji bo mnie zaraz popędza jakiś zły, niespokojny duch. Ja tu się opycham ciastem, a ten pogania. Co więcej mamy tutaj zadanie nawigacyjne - jest podana odległość do kolejnego punktu oraz azymut. Trzeba go sobie samodzielnie wyznaczyć - rewelacja. Uwielbiam takie zagadki - zajmę się nią zaraz jak tylko skończę ciasto.
Jak w prawdziwym małżeństwie: On Ją kocha za żarcie, Ona Jego ze wzięcie :)
Nie dane mi jest jednak opychać się w spokoju, bo zły duch znowu uderza i znowu popędza. Udało mi się go jednak złapać na zdjęciu. Zdjęcie będzie dowodem, że potrzebne są egzorcyzmy.


Pierwsze liczby pierwsze
Kierujemy się wyznaczonym azymutem i bez trudu odnajdujemy punkt, a tam zagadka. "Która z liczb jest najmniejszą liczbą pierwszą: 0, 1, 2? Zagadka prościutka, ale część z Was wie jak kocham matematykę, dlatego jestem zachwycony tym pytaniem. Biedna dwójka, jedna, jedyna parzysta w nieskończonym zbiorze liczb pierwszych. Chociaż może powinienem popatrzyć na to z innej strony - może to Królowa liczb pierwszych?
Mówiąc o liczbach pierwszych, bardzo ale to bardzo polecam Wam ten film - prosto, przystępnie i fascynująco o przekleństwie liczb pierwszych oraz ich znaczeniu w naszym życiu. Naprawdę warto poświęcić chwilę i go zobaczyć. Pewnie część z Was nawet nie odpali tego linka - niemniej mam nadzieję, że będą i tacy, z którymi - na kolejnym rajdzie - pokonferujemy o funkcji Dzeta Riemann'a i pewnej hipotezie.  W końcu to jeden z problemów milenijnych :)
 
Basia także liczbą pierwszą!
Nie , nic z tego - nie tym razem. Poza tym jedynka nie jest liczbą pierwszą :P.
Tym raz Basia ląduje na miejscu trzecim, co jest i tak świetnym wynikiem - w końcu to "pudło".
Zrobiliśmy 17 z 22 punktów kontrolnych i 110 km po pięknych terenach, acz po takich płaskich - co oznacza niesamowicie szybkich rajdach - brakuje mi zjazdów i pagórów. Pagóry są fajne.
Na koniec sporo rozmów w bazie z różnymi ekipami a potem jak John Wayne "odjeżdżamy w promieniach zachodzącego słońca", uwieczniając ten widok na fotkach. IT orient zaliczony - było świetnie i na pewno tu wrócimy. Już indoktrynowaliśmy Organizatorów o trudniejsze zagadki z IT - tak aby zmiażdżyli system pytaniami następnym razem. Wiecie, coś w stylu:
- Jak zdobywasz kobiety?
- Prawy przycisk i "zapisz jako"



Dla ciekawskich: zagadki i mapy


Kategoria Rajd, SFA

Adventure Trophy Kraków

Sobota, 22 lipca 2017 | dodano: 24.07.2017

Potężny rajd przygodowy i to rzut beretem od domu. Nie trzeba nigdzie jechać, wszystko jest na miejscu, a i teren okolic Krakowa są przecież fantastyczne. Rewelacja...ale jest jeden mały szkopuł. To rajd przygodowy z trasą pieszą..., długą trasą pieszą..., k***wsko długą trasą pieszą plus 12 km rolek czyli dla nas - niejeżdżących - to byłoby dodatkowe 12 km z buta. BU...wielkie BU...

Zapowiadało się cudownie...a teraz? Co my teraz poczniemy?
Jak to co? ANTYCHRYSTA !!!

SFA Dezerterzy
Trudne sytuacje wymagają radykalnych rozwiązań. Pierwszy krok to dyplomacja - rozpoczynamy negocjację z organizatorami... po wymienieniu kilku mail'i mamy zgodę na przejechanie całej trasy rowerem.

W tym miejscu chcieliśmy bardzo, ale to bardzo, podziękować Organizatorom za taką możliwość. Zdajemy sobie sprawę, że zespół, który działa na innych zasadach niż wszystkie inne to jest problem organizacyjny, dlatego jesteśmy niesamowicie wdzięczni za ten gest z ich strony.


Info dla wszystkich ciekawych treści korespondencji i znających reputację Szkoły Fechtunku ARAMIS:
NIE - nie groziliśmy Im,
NIE - nie używaliśmy żadnych technik wywierania nacis...eee...wpływ...eee wróć technik negocjacji
Nagłe zaginięcia członków rodzin zdarzają wszędzie. Nie mamy z tym nic wspólnego :P
Organizatorzy sami się zgodzili na te rowery, BA, sami je nam zaproponowali...niesamowita propozycja a i krewnym udało Im się odnaleźć. No sytuacja win-win.
Mówiąc mniej oficjalnie: zdezerterowaliśmy z etapów pieszych i rolkowych. Rower Power! 

"Bez przesady...to nie jest rajd na orientację"
Plan jest mocny: nasz dotychczasowy rekord to niecałe 160 km (na jednej edycji Rudawskiej Wyrypie), a teraz chcemy powalczyć o pełne 200 km. To byłby już konkret, przekroczyć 200 km podczas jednej wyprawy - z rozmysłem piszę jednej, a nie jednodniowej bo przy czterocyfrowych przewyższeniach to działa jednak trochę inaczej :P
Sobota. 22 lipca, 7:00 rano wyruszamy z domu. Start jest wprawdzie o 10:00, ale o 8:30 będzie odprawa. Morale mamy dość wysokie, ale znowu weekend będzie miał jeden dzień - jedną długą sobotę, bo do domu wrócimy w niedzielę wieczór. Limit na zrobienie całej trasy wynosi 32 godziny. Szybka rejestracja w bazie, numery startowe do kierownicy i idziemy na odprawę. Rajd składa się z kilku etapów, pomiędzy którymi są przepaki (strefy zmian), a więc i pytań jest mnóstwo. Tym bardziej, że frekwencja dopisały - dojechały najmocniejsze ekipy rajdowe z całego kraju. Jest cała elita AR'ów - nie będę wymieniał z nazwiska, bo ktoś się potem obrazi, że nie jego dałem Go jako przykład elity :)
Jesteśmy i my oraz Kamila i Filip, którzy wybierają się na trasę 80 km. Słuchamy odprawy, a tam kupa śmiechu i ostry rajdowy klimat:
- Obowiązkowe wyposażenie masz mieć zawsze przy sobie, nawet na etapie pływackim.
- Apteczkę mam mieć zawsze przy sobie, nawet pływając?
- A jak złamiesz nogę?
- W wodzie?
Nie ma co dyskutować regulamin jest regulamin - mnie się to podoba. Ekipy mają nosić duże plecaki. Jak my :D

- Czy będą punkty stowarzyszone?
- Bez przesady...to nie jest rajd na orientację
No tak...tu się napiera. 200 km się samo nie zrobi. Trzeba cisną i to szybko :)

BnO na rowerze
Start rajdu odbywa się w Forcie Winnica - a tam wielki transparent z piktogramami. Kilka ujęło mnie za serce. Jakby te dodatkowe, czerwone informacje były napisane specjalnie dla nas. Każdy zrozumie, że "nie do przejścia" oznacza, "nie do przejścia", ale Szkole Fechtunku ARAMIS należy pewne komunikaty podawać wprost :)

Ruszamy na trasę. Aby nie robić tłoku, kiedy wszyscy z rajdu przygodowego robią BnO etap 1, my zaczynamy od BnO etap 2. Potem się zamienimy i tym sposobem nie będziemy przeszkadzać biegaczom. Na pierwszy ogień lecą lasy pod Tyńcem (dobrze, że nie czyta tego nikt ze straży pożarnej...nie czyta, prawda?)

Leonhard Euler coś uparcie liczy. Wyszło Mu 2,71...patrzy na to ze zdziwieniem i mówi "eeee"?
No właśnie, Euler znalazł a my nie. Mamy komplet wszystkich punktów z obu BnO oprócz punktu E. W bazie okaże się, że go po prostu nie ma. Amba fatima - było i ni ma (amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze). Wyliczamy odległość od ścieżki - nie ma, próbujemy azymutem ze skrzyżowania nie ma. Rów jest, w rowie miał być punkt ale pusto. 45 minut przeszukujemy ten fragment lasu, wchodzimy nawet w bagno i nic. Gdzieś na trasie dowiemy się od innego zawodnika, że tego punktu po prostu nie było. No nic zdarza się, szkoda tylko straconego na poszukiwaniach czasu. To jednak oznacza także, że mamy komplet z dwóch pierwszych BnO :)


Istny kanał, Panie...czyli brak widoku na punkt
Lecimy kolejne etapy - dla wszystkich innych zawodników piesze z zadaniami alpinistycznymi, dla nas rowerowe. Bez zadań, bo nie mamy sprzętu swojego - zrobimy tylko te zadania, które nie będą wymagały swoich...no właśnie...nawet nie wiem jak to się nazywa, z karabinków to ja znam Kałasznikow, a z żelaza "pchnięcie z kryciem linii 4-tej po żelazie" :P
Trasa iście nierowerowa bo Skałki Twardowskiego i Zakrzówek - raczej bez ścieżek i krzaki, ale co tam - tego chcieliśmy! Targamy rowery ze sobą na każdy punkt. Budzimy konsternację u niektórych zawodników: "WY JUŻ NA ETAPIE ROWEROWYM?" Ha, jest ciśnienie, co? A tak serio, to tłumaczymy, że jesteśmy zespołem specjalnym...albo specjalnej troski. W sumie to tak - specjalnej troski, bo "zadbali o nas" Organizatorzy aby nam się podobało :)
Wracając do nierowerowej trasy. Krzory mi nie przeszkadzają...acz pogoda jest mordercza. Żar leje się z nieba - w lesie jest ciężko, ale na łąkach i polanach jest piekło. Praży niemiłosiernie...

Docieramy nad kanał (uwaga na zdjęciu jest inny kanał - z opisywanego kanału nie mamy zdjęcia :P)

Uwielbiamy takie zadania. Z punktu na kanale należy wyznaczyć azymut (podany na mapie, wraz z odległością ok. 1km) i odnaleźć wskazane miejsca. Tam są dwa dodatkowe punkty. Wyznaczamy oba i jeden wychodzi na skrzyżowaniu ścieżek - odnaleziony bez problemu, a drugi na punkcie widokowym na Górze Pychowickiej w Uroczysku Skotniki. Gdy docieramy na punkt widokowy, widok jest ale punktu brak. Obchodzimy górę w kółko, ale pusto nie ma lampionu. W bazie powiedzą nam później, że był w wąwozie pod szczytem. Przyzwyczajeni do chorej precyzji z chorych zabaw z chorym KrakINO, nawet dziś (dzień po rajdzie), podany azymut wychodzi nam na szczycie góry a nie w wąwozie. Wąwóz wychodzi nam 1-2 stopnie mniej niż podany azymut, a na odległości 1km taka różnica w kącie robi niezły odcinek w terenie.
No nic, trudno - zdarza się, nie ma co rozpaczać, lecimy dalej. Wąwóz też mogliśmy przeszukać bo w końcu to bliskie okolice punktu były, ale zbyt mocno zasugerowaliśmy się punktem widokowym i stwierdziliśmy, że ktoś mógł zabrać lampion bo to miejsce spacerowe.

"Nad przepaścią, bez łańcuchów, bez wahania" czyli oknem do fosy :D
Bez łańcuchów ale z uprzężą czyli zadanie linowe. Zdjęcie ze strony Organizatora, bo szliśmy jedno po drugim i nie było jak trzymać aparatu. Świetne zadanie przeprawowe - poniżej unikalne zdjęcie ARAMIS Wisznu :D
Trochę przypomina mi to "hanging out" nad Sanem, ale tym razem było trochę łatwiej.

Następne zadanie to eksploracja podziemi fortu - należy znaleźć wejście do fosy i wydostać się z fosy. Wpadamy z latarkami do podziemi, a tam labirynt korytarzy. Nie ma co błądzić jak Tezeusz (jeszcze natkniesz się jak On, na jakąś brzydką Pannę co Ojciec zamknął w piwnicy aby nie straszyła gości. Wiecie jak bywa, całe lata piwnicznej izolacji to wywołują taką chcice, że potem biedny  delikwent może nie przeżyć zabaw i uciech cielesnych)...no więc, nie ma co, błądzić jak Tezeusz, skoro jest otwarte okno, to wyskakujemy przez nie do fosy. Zadanie brzmiało: znaleźć się w fosie, nikt nie mówił jak :D

Kryzys WAMPIRniczy w Mogilanach
Ruszamy na kolejny etap - dla wszystkich uczestników rowerowy. Ty patrz, jaja - dla nas też :)
Na południe...słońce nadal grzeje jak opętane. Wykańcza mnie taka pogoda...a zaczynają się coraz mocniejsze podjazdy. Nie ma litości...w jakimś sklepie wlewam w siebie litr napojów z lodówki, ale nadal mam wrażenie jakbym promieniował gorącem. Łeb boli niemiłosiernie, w kasku jest ciężko (acz bez niego byłoby gorzej - bo On jednak chroni przed bezpośrednim słońcem)...dopada mnie kryzys. Zwłaszcza, że patrzę na mapę a tam punkty: Lanckorona, Sucha Beskidzka, gdzieś pod Zawoją prawie... masakra. Może dojadę, ale nie wrócę... będę mnie ściągać jakaś akcją ratunkową lub zostawiam aby umarł. 
Basia oczywiście powtarza nieśmiertelne "nie pi****ol głupot, po prostu jedź".  
Taaa...też Cię kocham, Skarbie. Jesteś jak "do rany przyłóż" - pakiet dla sędziów śledczych, w ramach szkolenia z zaawansowanych technik przesłuchań :P
Unikam słońca jak mogę... próbuję jechać cieniem, gdzie tylko się da.
Czekam na zmierzch... nie wierzę, że to napisałem. To już udar, że takie rzeczy piszę. Zawsze byłem zdania, że

"In my times, vampires sucked blood...not cocks"


ale tym razem czekam jak Bella na Edwarda... istny kryzys w Mogilanach.
Tak btw, widzicie punkt na zdjęciu?


DZIKI Las Bronaczewa
Docieramy do przepaku, stąd inne zespoły zaczynają 10km BnO. My oczywiście z rowerami. Straszyli nas, że ten BnO to będzie rzeźnia. Nigdy nie bylem z udarem w rzeźni... super. Bardzo lubię ten kompleks leśny i niektóre punkty rzeczywiście poukrywane w wąwozach, ale w naszej ocenie HELUSZ był gorszy na Team 360. Owszem, Helusz szliśmy cały na azymut - byliśmy już tak zmęczeni, że chcieliśmy zrobić jak najmniej kilometrów na nogach, ale tam było gęsto, bardzo gęsto.
Tutaj są wąwozy, tereny podmokłe, ale las jest do przejścia. Sorry Orgi zatem, w rankingu najbardziej nieprzebieżnych BnO nadal prowadzi Igor (z Team'u 360) i jego BnO w Heluszu - liczę jednak, że na kolejnej edycji: się odkujecie :)
Uwaga: w ścisłej czołówce jest także KrakINO, więc rywalizacja może być zażarta.
Zapada już zmrok, a las się z nas śmieje:

Do tego wpadamy na lochę z młodymi. Chciałbym złapać jedno młode i powiedzieć Mu prosto w ryj:
"twoja stara jeździ windą po lesie", a potem pobawić się w "berek, Ty gonisz", ale Basia mówi że chyba mi dogrzało za mocno słońce i wycofujemy się grzecznie w las. Złapiemy ten punkt od innej ścieżki.

Przystanek skrzyżowanie udarowej z hipotermiczną...
Kończymy BnO w Lesie Bronaczewa. Jest 22:00 i zaczyna się burza. Po takim przegrzaniu słońcem, wiatr i krople deszczu są mega zimne. Chwilę potem telepie nas jakby to była późna jesień. Miałem udar, teraz hipotermia...doskonale. Tego mi brakowało.
Wpadamy na przystanek z wiatą i bunkrujemy się tam, aby przeczekać najgorsze. Dziesiątki razy jeździliśmy w deszczu, ale po dzisiejszej słonecznej kuracji oraz z perspektywą 18 godzin w mokrych ciuchach, nie jest to najprzyjemniejsze doznania. Dajemy sobie 20 min i jak nie przestanie padać ruszamy dalej.
...nie przestało. Ruszamy dalej... para, która zbunkrowała się z nami, zostaje jeszcze na przystanku. My musi cisnąć...tako rzecze Basia. Zdążyłem tylko spałaszować dwa krokiety (ha, zaskoczyłem Was co? lubię dogadzać sobie na rajdach - mogę cisnąć przez bagna i krzory ale wyżywienie musi być na poziomie!)

Nocny Lans z koroną 
No dobra, nie z koroną, a z kaskiem na głowie. Lecimy po okolicach Lanckorony i szukamy kolejnych punktów. Musimy wyglądać źle, bardzo źle...bo nawet sarny się nas nie boją. Wpieprzają zboże aż im się oczy świecą (w świetle naszych latarek). Przejeżdżamy 4 metry obok jednej, a ta nic...stoi jak wryta, ruszając żuchwą. Oświetlam ją czołówką, a ta patrzy na mnie i niemal słyszę ten sarni wyrzut
"No i co teraz? No złapałeś mnie, że podjadam nocą...i wiesz co? I CH*J. Moje życie, moja tusza!"
Przynajmniej przestał padać deszcz... wchodzimy w jakieś łopiany, zjeżdżam prawie na ryju, ale łapiemy kolejny punkt.
Postanawiamy odpuścić jednak 3 bardzo daleko wystawione punkty, bo widzimy już, że nie ma szans zrobienia całej trasy. Ścinamy trasę w kierunku Suchej. Tak ,to ta Sucha...Sucha Bez Kicka (jak ktoś zna legendę to wie o czym mówię). Bez Kicka, ale z punktami, więc trzeba tam jechać. 
Jednak zaczyna nas mulić i sen i zmęczenie (zawsze obiecujemy sobie, że przed 24 godzinnym lub dłuższym rajdem wyśpimy się porządnie i zawsze noc przed imprezą mamy 4-5 godzin snu...). Lokujemy się zatem pośrodku niczego i łapiemy 20 minut snu. To zawsze pomaga... odżywamy. Może nie z jakimś mega wigorem, ale odżywamy.

"Poranek, jasny świt, głowy leciutki, bo to przecież góry. Na niebie słońce lśni, Ty jesteś dzisiaj nim, przeganiasz chmury"
Wstaje nowy dzień, a my szwendamy się po ścieżkach Beskidu Makowskiego. Niby nie wysokie tu są szczyty, ale po całym dniu i nocy napierania, po słonecznym armagedonie w dniu poprzednim i zarwanej nocy...nie lecą one od kopa. Co nie zmienia sytuacji, że jest tu pięknie, zwłaszcza w promieniach wschodzącego słońca i porannych mgłach. A będę pisał - sami popatrzcie:





"Czyśmy za wolno szli, czy pobłądzili, czy iść przestali we zwątpienia chwili..."
Czytacie i czytacie, a tu słowa nie ma o tym, że się zgubiliśmy i weszliśmy w bagno, co? Już myśleliście, że tym razem bez takiego epizodu się obyło? Już straciliście na niego nadzieję, co? A tu taka gratka, rarytas...specjalnie dla Was.
Wzgórza nad Suchą Beskidzką... mapa zaczyna się mieć nijak do rzeczywistości. Włazimy na jakąś górę i chcemy z niej zleźć po drugiej stronie, a tu każda ścieżka, ba szutrowa droga (z których żadnej nie ma na mapie), chwilę idzie dobrze i nagle pełen zwrot i obchodzi górę w kółko.
No maskara, chcemy iść na północ, a każdy trakt po chwili skręca na zachód i potem, jak tylko obejdzie szczyt, zakręca na południe. Nie ma innych dróg...azymut? Kurde, strome wąwozy a za nimi gęstwina. Trochę nam się to nie uśmiecha. Może bagna i nie ma, ale utykamy na tej górze - z resztą nie sami. Inne ekipy też walczą, aby zejść z tego wzgórza w kierunku północnym.   
W końcu udaje się nam się wydostać...nie do końca wiemy jak, ale zjeżdżamy na punkt przepakowy. Tam dowiadujemy się, że niestety przeprawa pontonowa (po Świnnej Porębie) jest odwołana. Miał być kajak ciągnący ponton z rowerem, ale coś się posypało - szkoda straszna, bo nastawiłem się na "do abordażu" i zatapianie innych ekip, a tu takie klocki.
Miałem być piratem, a tak..."Opaska na nodze i oko drewniane. Znów oszukali mnie"

"Ogień pustyni i spalona ziemia..."
Nowy dzień już w pełni wstał...a z nim moje, cudowne, kochane słoneczko. Oparło się i grzeje. Grzeje aż skóra odchodzi od kości. Fajnie mieć znowu udar...przecież dawno nie miałem.
Masakra. Objeżdżamy zbiornik w Świnnej Porębie i walimy na bazę. Pomału trzeba wracać bo limit jest do 18:00 w niedzielę. Dobrze by było nie finiszować "Aramis style" po takiej wyrypie i z udarem :)
Łapiemy po drodze wszystkie punkty, jakie jeszcze zostały i próbujemy przeżyć na patelni - są miejsca, gdzie jak słońce się oprze to czuję, że mi krew wysycha. A przypomnę, że  kocham słodycze tak bardzo, iż moja grupa krwi to Nutella, tak?

Dobrze, że miejscami jedziemy po lasach bo było by źle, acz bywają to czasem lasy jak z horroru - popatrzcie sami:


To dopiero DISCOVERY - prom!!

Ostatni etap dla zawodników to etap kajakowy. Organizatorzy zwożą rowery do bazy - moglibyśmy go spokojnie zrobić, ale jak całość rowerem to całość rowerem. Wiemy już, że przekroczymy 200 km więc lecimy na rekord. W jednym miejscu nie ma mostu, ale jest prom - nasze Bestyjki są przewożone przez dobrych Charon'ów na drugi brzeg, a potem już tylko długa do bazy - jakieś 20 km przelotu.


Adventure Trophy w liczbach
30 godzin napierania, 218 km na rowerze, 3200m przewyższenia, 2x udar słoneczny, 1 x burza z deszczem + hipoteria, 56 ugryzień przez owady, 1 duże zgubienie, 20 minut snu gdzieś pośród niczego... czyli było bosko.
Jesteśmy niesamowicie zadowoleni, zwłaszcza z ustanowienia naszego nowego rekordu. Pękło 200 km - jesteśmy przeszczęśliwi, mimo że mamy mieć NKL'a od startu. W końcu lecieliśmy trasę niezgodnie z regulaminem. To nie ma jednak znaczenia, liczy się ustanowienie nowej granicy, super zabawa i świetna przygoda.
Patrzcie inni Organizatorzy: ile jest hate'u za NKL bo ktoś się nie stosował do regulaminu, a my dostaliśmy NKL (za niestosowanie się) już na początku i co? I jesteśmy zadowoleni... wystarczy nas puścić na dowolną trasę rowerem.
Raz jeszcze dziękujemy organizatorom za zgodę na "bike only" trasę. Polecamy się na przyszłość ;]


Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Kresowe Bagna

Sobota, 8 lipca 2017 | dodano: 11.07.2017

Brzmi kusząco, nieprawdaż? Tereny rajdu to Poleski Park Narodowy, czyli obszar dla nas nieznany, nigdy niespenetrowany i zupełnie nieodkryty. 5 godzin drogi w jedną stronę, ale co tam - Jaszczur ma swoje prawa. Urywamy się w piątek z obozu szermierczego (jak rok temu na Tropiciela) i wracamy do Krakowa tylko po to aby zrobić szybki przepak i wyruszyć na rajd. Szkoda nam opuszczonych zajęć, bo robimy arcyciekawe rzeczy, jak na przykład:

Z własnej inicjatywy: zwód natarcia w linii ósmej
- na brak reakcji przeciwnika, przejęcie do pchnięcia z kryciem po żelazie w linii 6-stej
- w przypadku przeciwnatarcia przeciwnika pchnięciem wyprzedzającym na przedramię, przejście do przeciwtempa przez zasłonę przeciw-czwartą długą...

...więc sami widzicie, że to naprawdę fascynujące złożenia. A jak nie widzicie, to kiedy w końcu zaczniecie uczyć się szermierki, Stwory, błądzące w ciemnościach życia pozbawionego fechtunku? :P


Jaszczur przyciąga siłą WOLI...
...Wereszczyńskiej w gminie Urszulin. Tam jest baza rajdu...czyli jak zawsze, gdzieś na końcu świata. Diabeł nie mówi tu dobranoc, bo nigdy tu nie dotarł...zgubił się po drodze. Pobudka o 3:10 - ech coś ostatnio często ta godzina nas zwala z łóżka. O 4:00 wyruszamy w trasę. Tym razem aż w 5 osób. Towarzyszą nam Kamila, Filip i Lenon, którzy atakują trasę pieszą 50 km. Gnamy przez noc w kierunku wschodzącego słońca...

"Polesia czar, to dzikie knieje, moczary
Polesia czar, to dziwny wichru jęk
Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
Słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar..."


...czyli kresowe bagna już czekają. Czeka także MALO z mapą pełną lidarów i nietypowych punktów kontrolnych. Czeka i Król Dart(h)Moor Pierwszy - czeka na swój debiut i na swój pierwszy punkt kontrolny.
Oto nowy początek...nowy rozdział w naszej nawigacyjnej sadze.
Dobrze być znowu gdzieś na końcu świata...dobrze być znowu na Jaszczurze, a oto nasza mapa:

Wszystkich punktów kontrolnych jest 42 - potężna liczba. Dla trasy rowerowej komplet to 39 z tych 42 punktów, ale nastawiamy się, że jeśli tylko czas pozwoli, to spróbujemy zrobić wszystkie.
Znowu mamy punkty postaci:
- odległość aphelium
- policz białe krzyże
- co robi mewa śmieszka, a czego nie robią rybitwy
- numer rejestracyjny
- koszt jednostkowy budowy grobli
- ilość Jezusów
Ruszamy zatem na eksplorację!

"Jedźmy, nikt nie woła"
A jednak woła i to do nas! To Kamila, Filip i Leon, którzy wystartowali parę minut przed nami. Wybrali podobny wariant startu co my, pozdrawiamy się i mijamy ich na rowerach. Drat(h) smakuje swoje pierwsze leśne ścieżki i piachy, które prowadzą wprost na pierwszy punkt kontrolny. Chwilę później znikamy w lesie i próbujemy ustalić jakie aphelium ma Neptun (podobna astrościeżka znajduje się naszych ukochanych Górach Izerskich). Najpierw trzeba ten Neptun jednak znaleźć, a na razie to wpadliśmy na URAN. No to się wzbogacimy...o nowe doświadczenia (albo projekty np. projekt Manhattan) :D
Nie przeraża mnie jednak ta leśna przestrzeń kosmiczna bo wiecie umiem wyrywać różne ssaki leśne:
Baby, there will be only 7 planets left after I destroy URANUS :D :D :D


Po kolcach ich poznacie...czyli kolczaści przyjaciele rosną w siłę



Leśna makarena czyli "koszmar minionego lata"

A tak naprawdę to koszmar lata 2014, kiedy na naszym pierwszym Bike Oriencie komary chciały nas pożreć żywcem. Tutaj także gryzą i to jak! Miliony komarów. Jak się tylko zatrzymamy to obsiadają nas dziesiątkami...masakra. Nie sposób nawet potwierdzić punktu kontrolnego...sekund zatrzymania i 7-8 nowych ugryzień. Tańczymy makarenę na każdym punkcie kontrolnym okładając się rękami po całym ciele. Nic nie pomaga, za każdy punkt płacimy daninę krwi... I tak będzie przez cały dzień...bez przerwy, bez litości, bez wytchnienia. Gryzą jak pojeb**ne.

Pkt zadaniowy: oszacuj szerokość "łąki"

Punkt zadaniowy: policz białe krzyże

Punkt zadaniowy: oszacuj wysokość kopczyk. Taaaak kopczyka, tutejsze mrówki mają dobrych konstruktorów

Prawie złapałem SNAKE'a !!!


Chodzenie po bagnach wciąga
Punkt w zagłębieniu między dwoma "wzgórzami"...tyle, że wzgórza są zrobione "z roślinności" bagiennej. Idę po punkt mijając stowarzysza...zapada już zmrok. Wchodzę między wzgórza, trawa sięga po pas. Krok w przód, roślinność po szyję... krok w przód, zakrywa mnie, krok w przód...lecę na ryj...ouch...spadłem z pół metra. Jakiś uskok, którego nie miałem szans zobaczyć. Roślinność mnie już kryje, krok w przód, zapadam się za kostkę w bagno, próbuję wytargać nogę...próbuję odbić się z drugiej nogi, ale ta przy nacisku na podłoże, także się zapada.
No dobra, sprawa się rypła ale mam plan awaryjny...SPIERD***M STAD...stowarzysz to 60 pkt. 60 punktów i zachowanie życia zamiast 100 pkt i utonięcia to dobry deal. Trzeba tylko przekonać Basię, że stowarzysz jest spoko.
Wygrzebuję się z bagna, mówię do Basi: "zapadłem się, nie wchodzę tam dalej"......mówię do Basi, hmm...do Basi? Pusto...Basia?
Coś się rusza w krzakach obok, Basia wygrzebuje się z trudem:
"Masakra, zapadłam się i miałam problem wyjść. Nie wchodzę tam...bierzemy stowarzysza!"
Dla mnie spoko - łatwo poszło z tym przekonywaniem :)
(Zdjęcie nie jest z tego zdarzenia - ale poglądowo, aby zobaczyć jak wyglądała roślinność)

Poleskie Northshore'y :D

Lepiej nie spaść z tego kołem, bo bagno nie jest najpłytsze :)


WINCYJ PUNKTÓW... NIŻ TRZEBA
Zaliczamy wszystkie punkty. Wszystkie 42 punkty!! Zajmuje nam to koło 13 godzin, ale zbieramy wszystko. Drugi raz w życiu robimy komplet na Jaszczurze (pierwszy komplet był w Puszczy Augustowskiej na "Granicznych Wodach"). Mamy jednak świadomość, że udało się tylko dlatego, że:
- płaskie tereny, znikome przewyższenia (nie trzeba było nosić, tachać na rympał i po wąwozach)
- Malo nie mógł w 100% rozwinąć swoich skrzydeł bo część trasy biegła przez Poleski Park Narodowy, co oznaczało że część punktów była przy ścieżkach i drogach (totalnie nie Jaszczurowo). Nie narzekamy - wręcz przeciwnie, dzięki temu zwiedziliśmy kolejny Park Narodowy. Mamy jednak świadomość, że regulamin spowodował, że była to jedna z najłatwiejszych nawigacyjnie edycji Jaszczura.
Do bazy docieramy koło 23:00. Zebraliśmy wszystko - jest dobrze. Na trasie spotkaliśmy Sergiusza, Darka i Jacka - to już się robi niemal jak "zdarzenie pewne" :D To też bardzo cieszy.
Kilka minut po nas do bazy docierają także Kamila, Filip i Lenon. Chwila odpoczynku w bazie i wracamy na Kraków - do domu docieramy około 9:00. Dwie noce zerwane, tydzień treningów dzień w dzień na obozie i rajd na dokładkę...bosko. Niedzielę przesypiamy całą. 
Niemniej jesteśmy przeszczęśliwi - komplet na Jaszczurze plus pierwszy start Króla Dart(h)Moor'a Pierwszego :D
Zaczęliśmy nowy rozdział naszej nawigacyjnej opowieści z naprawdę mocnym akcentem.
Pozdrawiamy także spotkanych strażników parku - miło się gawędziło, a i wpuścili nas do parku bez opłat, no bo rajd!


Kategoria Rajd, SFA

Rajd IV Żywiołów - lato 2017

  • DST 110.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 17 czerwca 2017 | dodano: 20.06.2017

Letnia edycja Rajdu IV Żywiołów. Edycja szczególna i to co najmniej z n-powodów (gdzie jak wszyscy doskonale pamiętamy, n to liczba naturalna, większa od kilku). Jeśli miałbym wymienić kilka z nich to byłyby to:
1) Jubileuszowa 10-ta edycja imprezy (bardzo lubimy organizatorów, więc cieszymy się z ich święta - kawał dobrej roboty uskuteczniacie!)
2) Trasa stricte rowerowa oprócz dwóch tras przygodowych. Nasze namowy i nagabywania zostały wysłuchane. Mamy wrażenie jakby zrobili ją specjalnie dla nas. DZIĘKUJEMY !!!
3) Zakończenie naszego 2-tygodniowego urlopu. Wracamy specjalnie na na tej rajd. Wiecie jak bywa w Gotha...eee...Kraków City "Światło wzywa, Mrok musi odpowiedzieć".
4) Jest to dla nas pewnego rodzaju pożegnanie. Koniec pewnego rozdziału. Nie, spokojnie...nie planujemy przestać jeździć w rajdach na orientację. Wszystko wyjaśni się jednak w swoim czasie - niedługo dedykowanym wpisem na ten temat. Niemniej skoro mowa o szczególności rajdu, to nie mogę o tym nie wspomnieć. Wróćmy jednak do samej imprezy - jedziemy z relacją!!!

KLUCZE i kluczę w tym....deszczu
Kluczymy po Kluczach (pod Olkuszem) w poszukiwaniu bazy. Pada deszcz i jest 10 stopni. "Pogoda iście taktyczna, można się łatwo okopać" - jak mawiał mój chorąży (dowódca naszego plutonu) w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie. Do dziś wspominam z łezką w oku nasz kurs podoficerski:

"Czołem Podchorążowie, jestem dowódcą waszego plutonu. Nazywam się chorąży Janusz Pokora...i pokaże Wam dlaczego"
:D

Zaczyna padać gdy ściągamy rowery. Cały urlop mieliśmy piękną pogodę, a więc teraz przyszła pora na karę. Deszcz, mokry piach i błoto...to będzie na nas czekać na trasie. Na naszej trasie (rowerowej) nie ma tłumów - jest kilku zawodników, większy tłok jest na trasach pieszych oraz przygodowych (krótkiej i długiej). Filip i Kamila (znacie Ich już z kilku relacji lub bezpośrednio z rajdów) atakują tym razem trasę przygodową - szacun :)
Odprawa, rozdanie map i ruszamy w teren. Oto nasza mapa:


Jury mokre pagóry
Fajnie być znowu na Jurze, ale po 2 tygodniach w górach i zrobieniu około 15 tys przewyższeń (non-stop góry rowerem lub pieszo), nie czujemy się w jakieś mega wielkiej formie. No dobra, nogi bolą tak, że nie wiem czy dojadę do pierwszego punktu. Nie narzekamy, sami tego chcieliśmy, sami się doprowadziliśmy do tego stanu - wiecie, łykanie przewyższeń wciąga jak chodzenie po bagnach.
Dziś chcemy po prostu przejechać całą trasę. Mamy przecież 12 godzin....to sporo, sporo godzin w deszczu :)
Zaczynamy od punktów 15 i 16. W lesie jest fajnie i... mokro. Zaczynamy łapać pierwsze przewyższenia, od razu robi się człowiekowi raźniej, kiedy może popchać rower błotnistą ścieżką. Trzeba jednak uważać na zjazdach, bo mokre liście i korzenie są bardzo śliskie.


"Wiatr buszujący w jęczmieniu"
Nie wiatr tylko Santa i Szkodnik. I nie w jęczmieniu ale w pszenicy. Po pierwszych pagórach zostajemy wyprowadzeni w pole (przez mapę oczywiście). A właściwie to w pola. Nazwy na mapie mnie bawią: np. WYŻGÓRA - brzmi groźnie. Pola rozciągają się po horyzont. Punkt 13 stanie się moim ulubionym punktem na tej trasie, ponieważ drogi istnieją tylko na mapie. W rzeczywistości nie ma do niego dojścia od żadnej strony. Typowa przełajówka - przy dzisiejszej pogodzie, mamy jezioro w butach po kilku sekundach marszu (tak marszu, bo ciężko przez to jechać). Punkt to skała, jedna jedyna skała wśród pól. Sami popatrzcie (droga do oraz sam punkt):




Unikalne zdjęcie: Szkodnik skalisto-polny - pożeracz lampionów, który dorwał swoją ofiarę. 


Misiek chłoszcze złem
Jedziemy dalej i spotykamy Miska, który wydaje się być przyjazny, ale tak naprawdę to strażnik punktu, ukrytego na wzgórzu. Nawiązuje się ciekawy dialog:

Misiek: "Nie ruszać punktu, Pacany".
Aramisy: "Ha, nie boimy się Ciebie - punkt jest nasz."
Misiek: "Na wzgórzu jest krzyż...na mogile, tych którzy myśleli tak jak Wy"
Aramisy: "No to dawaj...give us your best shot".


To był błąd, duży błąd....na zjeździe jak nie walnie ulewą i zimnem. Głęboka hipotermia w parę sekund. Zjeżdżamy jako dwie bryły lodu. Misiek dowalił nam porządnie. Cudem przetrwaliśmy...jednak "po raz kolejny udało się przeżyć". Nie wiem czy się cieszyć z tego faktu, bo następy punkt to....ziemny grób w lesie. Pewnie Miśkowi skończyło się miejsce pod krzyżem i zaczyna chować ludzi w głębi lasu.

Basia: "Ostro, co teraz? Jaki jest plan?"
Ja: "Tu nie trzeba planu. Tu trzeba spierd***ć" :D



Rowery...błotem malowane
Ostatnim razem tak wyglądały na Jaszczurze w Paśmie Otrytu. Wszystko rzęzi, chrupie i płacze. Jestem pewien podziwu dla naszych bestyjek, płaczą straszliwym dźwiękiem, ale cisną przez kolejne leśne ostępy. Przerzutki działają jakby nic się nie stało.



Monsieur Kolec spisał się na 6-stkę.
Punkt numer 6 kosztował nas ponad godzinę. Moi ukochani kolczaści przyjaciele także tu dotarli. Jest ich tu pełno, rosną sobie zdrowo, ostrząc sobie na nas kolce. Droga znika w krzorach, buszujemy zatem w poszukiwaniu punktu numer 6. Nie możemy go znaleźć, mijają minuty a my przeczesujemy okolice. Btw, znajdziecie mnie na zdjęciu poniżej? - jak się przyjrzycie to widać kawałek kasku :)

Przedzieramy się przez coraz gęstszy gąszcz. Kolczaści nie są tym zachwyceni, że zakłócamy ich spokój - czepiają się nas dosłownie o wszystko. W pewnym momencie naprawdę utykamy w ramionach jednego z nich, próbuję jakoś przepchać rower przez gałęzie i nagle ssssyk. Ale to nie wąż, to kolczasty zrobił psikusa...fajne miałeś powietrze w oponie, Pacanie. Byłoby szkoda gdyby uciekło (przebijam oponę takim konkretnym kolcem, wiecie takim dobrze odżywionym Monsieur Kolcem).  

No nic, trzeba załatać, co zjada nam trochę czasu, bo ciężko się łata w środku kolczastych krzewów. Niemniej ja łatam, a Basia znajduje punkt. Przynajmniej tyle. Zbieramy go i lecimy dalej.

"100 lat samotności"
No dobra, nie 100 lat a 12 godzin, ale naprawdę zastanawiamy się czy nie odwołali rajdu, a do nas ta wiadomość jakoś nie dotarła. Nikogo, od wielu godzin nie mijamy absolutnie nikogo. Ani piechurów, ani "przygodowców". Pusto. Mieszkańcy okolicznych wiosek również nie wystawiają w taką pogodę nosa z domu. No wymarłe tereny. Nawet psy na nas nie szczekają. Pustka.  Nie przeszkadza nam to, ale trochę martwi - albo wszyscy już w bazie albo jedziemy naprawdę jakimś chorym wariantem :)


...aż tu nagle, na jednym punkcie spotykamy Sergiusza i Ewę. Zawsze miło Ich widzieć i dobrze wiedzieć, że jeszcze ktoś jest w trasie. To oznacza, że nie odwołali rajdu w międzyczasie gdy walczyliśmy z kolczastymi przyjaciółmi. :)


Nasz ostatni punkt
Jest kilka minut przed 20:00 gdy zaliczamy nasz ostatni punkt. Koniec. Koniec rajdu i pewnego rozdziału w naszej rajdowej historii....to nasz ostatni punkt. Pozostał już dojazd do bazy. W bazie okaże się, że zajmiemy drugie miejsce w kategorii OPEN. Niesamowicie cieszymy się z tego faktu, zwłaszcza że rajd był na dobitkę po eskapadach górskich. Genialny rajd. Piękne zakończenie.


Kategoria Rajd, SFA

Roztoczańska 13

  • DST 106.00km
  • Sprzęt SANTA
Sobota, 3 czerwca 2017 | dodano: 10.06.2017

Nigdy wcześniej nie udało nam się dotrzeć na tą imprezę. Zawsze coś wypadało i nie było jak wybrać się "na dzika do Kraśnika" - takie bowiem hasło zachęca do wizyty na Roztoczańskiej. Tym razem kalendarz jest dla nas bardziej łaskawy, więc zapisujemy się na te zawody. Okaże się to bardzo dobrą decyzją, bo zawody zorganizowane są rewelacyjnie.

"3:10 do..." Kraśnika

W piątek przyjeżdża do Krakowa Tomasz, Instruktor SFA z Wrocławia - mieliście okazję poznać Go jako buntownika (be)z wyboru podczas Kaczawskiej Wyrypy. Wpada do nas na trening szermierki, co kończy się długim, intensywnym i skutecznym obijaniem ryja. Potem impreza na mieście do nocy...przecież na Roztocze jest blisko, a start rajdu dopiero o 9:00.
Wracamy do domu koło północy, odpalamy google a ten: to będzie prawie 4h drogi. Rzut oka w regulamin...odprawa jest o 8:00, czyli wyjazd o 4:00. To oznacza że "budzik na...". 3:10.
No kurde...Trochę nie doszacowaliśmy z tym "przecież na Roztocze jest blisko".
To była bolesna pobudka...

Mistrzowscy Mistrzowie klasy Mistrzowskiej

W bazie trochę znanych twarzy - napieraczy i "ciśnieniowcy" z różnych imprez. Najgroźniejszy dziś będzie jednak jeden z zawodników hybrydowych: albowiem pojawił się tutaj sam Zdezorientowany Magciej Dudakot. Kolo znany z dobrej nawigacji, mocnej łydy i ciężkiego humoru. Niby zdezorientowany a ogarnia lepiej niż nasz listonosz przesyłki z DUPY (Dzielnicowy Urząd Przesyłek Awizowanych). Zwinność kota, zwrotność dudka...jest lepszy niż niejeden zagraniczny zawodnik (np. rumuński Mocnar Napieralesku, czy też rosyjski Wpierjot NaSkrótow. W historii zagroził Mu tylko gruziński korsarz Kałmanawardze). Będzie ciężko, ale nie pękamy.

Roztoczył się Santa po Roztoczu
Ruszamy w trasę, na mapie tysiące punktów - jako to w rogainingu. Początek ostry bo jedziemy ze Zdezorientowanym Magciejem, ale na drugi czy trzecim skrzyżowaniu Magciej przestaje być Zdezorientowany. Stwierdził, że dość i już. Lecimy zatem z Magciejem, ale chwilę później jego także gubimy w lasach i piachach Roztocza. Nie mogąc znaleźć jednego punktu, nota bene najtańszego przeliczeniowo, odpuszczamy go i ruszamy po kolejne skarby. Magciej zostaje raz jeszcze przeczesać las. Gdzieś tam jeszcze okazjonalnie minie się z nami na trasie, ale od tego momentu walczymy właściwie sami. 
Będą wąwozy, skarpy, lasy...będzie punkt nawet w norze Borsuka. W norze jednak nikogo nie ma, BoSuka gdzieś wybyła i się szlaja po lesie. Pewnie nie ma jej/(go?), BoSuka ofiar po krzakach.
Wybaczcie krótki opis rajdu, ale robię go podczas wyjazdu w góry i nie ma ani sił ani czasu się rozpisywać. W zamian macie trochę zdjęć z Roztoczańskiej.





"Podaj cegłę, podaj cegłę..."

Wpadamy do bazy z bezpiecznym zapasem około 5 minut. Jak na nas, jest to  dłużej niż wieczność. Okazuje się, że liczba zebranych punktów daje nam drugie miejsce w kategorii rowerowej - o włos przed drużyną z miejsca trzeciego. W ramach nagrody za ten sukces dostajemy...cegłę z pobliskiej Cegielni Hoffmanowskiej. Widać, że organizatorzy chcą abyśmy mieli solidne fundamenty przyszłych sukcesów...lub porażek. (Najbardziej spektakularne porażki również wymagają solidnego przygotowania - nie da się czasem zrobić "takiej pięknej katastrofy" od tak, bez "dobrego" planu i zaangażowania.)

DZIKA dyplomacja

W bazie ogólnie deszcz nagród i upominków. Nie dość, że dostajemy cegłę to jeszcze otrzymujemy krem upiększający dla mężczyzn. Już widzę wasze rozpalone oczy i rozbudzone nadzieje. Nic z tego. Nie liczcie na wiele - dostałem małą tubkę a nie TIR'a z cysterną kremu. Nie będzie zatem efektu WOW.
Są jednak ważniejsze sprawy niż kremy, albowiem zaplecze rajdu jest niesamowite: soki, drożdżówki, ciasta no i prawdziwy pieczony dzik. Dwa wielkie dziki do zjedzenia. Rewelacja. Basia oczywiście mistrzyni dyplomacji.
Gdy opowiadamy o DZIKIEJ uczcie, to niektórzy są niepocieszeni:
Niektóry: - Dzik naprawdę? Naprawdę zjedliście takie biedne zwierzątko?
Basia: No...przepyszne było!
(to mogła nie być odpowiedź oczekiwana...)
Na koniec jeszcze zdjęcie zrobione przez Zdezorientowanego w bazie - dziękujemy :)



Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Białe Doliny

  • DST 60.00km
  • Sprzęt SANTA
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 maja 2017 | dodano: 22.05.2017

Jaszczur i to za miedzą! Ukrył się w naszych kochanych podkrakowskich dolinkach - chyba bliżej już nie mógł. Rewelacja. Jako, że Jaszczurów nam zawsze nam MALO (taaaak...wybaczcie, ale ten suchy dowcip musi polecieć na każdej edycji), wyczekujemy imprezy jak na szpilkach. Baza jest w Racławicach, czyli na wylocie mojej ukochanej Doliny Racławki. Ponownie dołącza do nas Instruktor Grupy Dziecięcej Lenon, który zaatakuje swojego pierwszego Jaszczura na trasie pieszej.
Fajnie będzie znowu zobaczyć Malo - podziwiamy Go za zapał i samozaparcie przy tworzeniu tras. Każda z edycji ma zawsze jakiś motyw przewodni oraz jest to rajd niesamowicie wymagające terenowo i nawigacyjnie. Wiele osób nie lubi przez to Jaszczura, ale to jest właśnie to, za co my kochamy go najbardziej. Malo robi niemało, robi po prostu swoje, cegiełka po cegiełce budując legendę tej imprezy. Jak sam to nazwał - robi trasy "eksploracyjne", niekoniecznie przejezdne. No ale cóż...Jaszczury mają pazury, a pazury drapią...czasem nawet rozrywają na strzępy :)
Nic zatem dziwnego, że w bazie wiele znajomych twarzy - ludzi, którzy kochają te imprezy, tak jak my.

"W kamieniołomach moi ludzie pracują szybko i dokładnie. Daje się zauważyć zapał i szczerze zaangażowanie"
...taka złowieszcza sentencja zdobi prawy dolny róg mapy. Wiem skąd pochodzą te słowa. Na jaszczurowej mapie tworzą niesamowity klimat. Sentencja ta zdefiniowała narrację tej relacji...czuję się niemal w obowiązku opowiedzieć w podobnym klimacie, przytaczając wersy, które niesamowicie prawdziwie oddają klimat naszej wędrówki.
Mapa, jak pisał Jacek w swojej relacji na FB, jest "starsza od Niego". Powiem więcej, mapa jest poglądowa - nie należy się zbytnio sugerować jej treścią. Do tego będą na niej 3 odcinki specjalne. W miejscu oznaczonym punktem, znajdują się mapki odcinków specjalnych i informacje dotyczące azymutu dojścia do nich. Obstawiamy - i nie pomylimy się - że czekać będą na nas jurajskie jaskinie. Do tego pojawia się kilka lidarów do dopasowania.
Dostajemy 2 karty startowe, bo na jednej nie starczy nam miejsca na wszystkie punkty. Malo mówi nam, że nasza trasa to "Trasa Niepiesza 50 km " tylko z nazwy i powinniśmy ją raczej traktować jako "Trasę 11 Godzin"...11 godzin + 6 limitu spóźnień, czyli 17 godzin jazdy (limit spóźnień na Jaszczurze = malutkie kary za każdą minutę spóźnienia, tak małe że bardziej opłaca się łapać kolejne punkty niż wracać do bazy). Dodatkowo za zdobycie punktów z odcinków specjalnych, można ten czas jeszcze wydłużyć.



"Najlepiej będzie namierzyć się od drogi"...czyli o dwóch takich co lubią dymać (pod górkę)
Dopasowujemy lidary do swoich miejsc. Nie jest to nasz pierwszy raz z lidarami , więc idzie nam to całkiem sprawnie. Chwilę później wyruszamy w teren. Pierwszy lidar jest bardzo blisko bazy, postanawiamy namierzyć się na niego od jakieś charakterystycznego punktu - na przykład od drogi. Zjeżdżamy zatem mega stromym zjazdem z pod skały. Nachylenie jest ogromne, ale jakoś udaje nam się pokonać tą ścianę - jesteśmy na dole. "Odpalamy" lidar i analizujemy. Względem drogi...względem drogi to punkt będzie...na skale. Tej samej z pod której właśnie zjechaliśmy. Spojrzenie w górę, krótki komentarz postaci "o k***a" i dymamy z powrotem pod skałę. Wieść niesie, że nasz komentarz słyszalny był nawet w Olkuszu. Mówiłem coś o ogromnym nachyleniu i problemach ze zjazdem bo tak stromo? No więc właśnie...w kwestii stromości nie zmieniło się nic, w kwestii zjazdu dokonała się pewna zmiana kierunku. Cóż za błędy się płaci...nie wiemy tego jeszcze, ale rachunek dzisiaj dostaniemy niemały :)
...sami sobie dopowiedzcie, gdzie jesteśmy teraz. Podpowiedź: kadr zdjęcia dostarcza pewnych wskazówek.

Kretino de imbecyli von idiot
Królowa Matoł-landi nadaje nam taki tytuł honorowy za wybitne osiągnięcia w głupocie.
Orkiestra gra, tłum wiwatuje a my nosimy nasz nowy tytuł godnie i z dumą
Dawno nie mieliśmy takiej wtopy na rajdzie... Jak to było w filmie "Wzgórza mają oczy 2" (horror z mojej ulubionej klasy Z...albo Ż lub nawet Ź)...

"Stunning display of group and individual stupidity"
-

...tak, to o nas. Po znalezieniu punktu zamiast wpisać, że to punkt pierwszy wpisujemy, że to punkt drugi (bo w końcu to nasz drugi znaleziony punkt dzisiaj). Wracamy przez krzaki do ukrytych w lesie rowerów. Już mamy jechać, kiedy orientujemy się, że zrobiliśmy zły wpis. Trzeba zatem wrócić i poprawić kartę (kolorowe flamastry na punktach - wpis ma być tym kolorem). Biorę dużą kartę i dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze do punktu. Potem sekcja fitness "skoki przez wiatrołomów" i już jestem. Robię wpis i wracam z powrotem przez gęstwinę.
Już mamy jechać, ale coś mnie tknęło sprawdzić kartę raz jeszcze. Sprawdzam. I co? Zrobiłem wpis na złą kartę...JAK? Jak to możliwe...Przecież pierwsza karta była duża, druga była mała, a ja wziąłem dużą kartę - specjalnie sprawdzałem ten fakt przed pójściem drugi raz. Nie rozumiem... Porównuje karty - są takie same. Pasuje Wam, TAKIE SAME!!
Nie wiem kiedy ubzdurało mi się, że jedna jest duża a druga mała. Wszystko się zgadza, zabrałem na punkt dużą kartę, tylko nie tą którą trzeba. Dymam przez krzory i pokrzywy raz jeszcze, potem znana już ścieżka "wiatrołomy"...Brakuje mi tylko muzyczki, jak z teleturniejów - wiecie takiej, hłe hłe hłe/zonk.

"W zardzewiałej ziemi kości, sierść i zęby. Proch co skrywa diament, wypchnięty z jej głębin..."
może nie diament ale punkt!! i to niejeden. Nasz pierwszy odcinek specjalny czyli pierwsza z jaskiń do spenetrowania. Na mapie zaznaczony jest punkt, gdzie w lesie ukryte są mapy jaskini z zaznaczonymi punktami. Jest tam także instrukcja jak odnaleźć jaskinie (np. azymut X, odległość Y metrów).

"Przypomnij sobie swoją porażkę w jaskini" - tak mówił Yoda do...mnie o Działoszynie. Uczulony na błędy młodości* trzy razy upewniam się czy biorę dobrą mapę...
*< Retrospekcja >
Na Jaszczurze - Ukryty Wapień także były jaskinie do spenetrowania. Wzięliśmy jednak - nie wiedząc o tym - mapę dla trasy pieszej, a nie rowerowej. Punkty trasy pieszej były naszymi punktami stowarzyszonymi (czyli podszywającymi się pod nasze punkty). Oznaczało to, że używając posiadanej powinniśmy zebrać komplet stowarzyszy. Oszukaliśmy jednak system, bo porobiliśmy błędy nawigacyjne. Zebraliśmy stowarzysze względem posiadanej mapy czyli punkty z trasy rowerowej! To było więcej szczęścia niż rozumu...tyle wygrać.

< / Retrospekcja >

...no więc bierzemy dobrą mapę. Odnajdujemy jaskinię i Szkodnik rusza na eksploracje.
Szkodnik jaskiniowy przynosi tym razem same dobre punkty. Bez stowarzyszy.



Iść, ciągle iść, w stronę słońca. Aż po horyzontu kres"
Horyzontu albo widnokręgu. Dymamy na spory pagór za Miękinią. Zadnia na tym punkcie to: należy spisać numer punktu pomiarowego (trojnóg - punkt triangulacyjny), do tego należy wyznaczyć azymuty na kościelne wieże na widnokręgu i napisać, co nam się podobało w tym miejscu. Widoczność w dniu dzisiejszym jest słaba i ciężko idzie szukanie wieży kościelnych. Nie mogąc ich dostrzec, wyznaczamy azymuty na dwie wieże obserwacyjne widoczne na tle lasów. W końcu lepiej mieć dwie wieże niż nie mieć. Coś o ty m wiesz, co nie, Saruman? :P


BUKujemy opcję pomiarów KRZYŻowych
Odszyfrowujemy kolejne lidary i wydaje nam się, że znaleźliśmy właściwe miejsce. Nigdzie nie ma jednak lampionów. Szukamy po krzakach, po polach...no nie ma. Kurde jesteśmy pewni, że jesteśmy w dobrym miejscu. Czytamy opis punktów. Znowu z nas matoły: obwód największego buka i kształt obiektu sakralnego. Tu nie ma lampionów...chwila nieuwagi i przeczesujemy las bez sensu, szukając czegoś czego nie ma. Szkodnik mierzy buka popularną metodą Tulipniaka, ja przerysowuję krzyż.



"...gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale (...) Zamku którego nie ma już wcale".
Z punktu widokowego należy wyznaczyć azymut i odległość do ruin zamku. Widoczność jest jednak dzisiaj bardzo słaba. W normalnych okolicznościach mielibyśmy duży problem z tym zadaniem, bo nie widać żadnych ruin (a znajdują się poza otrzymana mapą). Znamy jednak te tereny. Chodzi o ruiny zamku Tenczyn w Rudnie. Mimo, że ruiny giną we mgle, to wiemy gdzie powinny być. Wyznaczamy zatem poprawnie azymut i w miarę poprawnie odległość. Lubię takie zadania :)

"Przez siebie uwielbieni i znienawidzeni, depczą mylne szlaki wyschniętych strumieni..."
Skrzyżowanie strumieni. Jeden z nielicznych punktów, które można zakwalifikować jako normalne, a nie "jaszczurze". Spotykamy na nim dwójkę chłopaków z pieszej pięćdziesiątki. Chwila rozmowy i okazuje się, że to ich pierwszy rajd na orientacje. Zaczynać od Jaszczura...Ostro.
Metodą przewidywań podaję 3 rzeczywiste rozwiązania tego równania: 
- przeżyją i pokochają to
- przeżyją i nigdy więcej nie pojadą na imprezę na orientację
- nie przeżyją tego.
Życzmy tego pierwszego oczywiście...i życzmy szczęścia. Będzie Wam potrzebne :)


"Po tej zardzewiałej ziemi, ludzie pokrzywdzeni - zabłąkani w koleinach wyschniętych strumieni..."
Krzory i kolczaści przyjaciele. Setki dołków, a jeden z nich kryje punkt. Doły raczej nie po wyschniętych strumieniach, ale chyba po jakiś ostrzale. Kto to dziś wie...odpalamy analogowe CTRL+F i jedziemy dołek za dołkiem, w każdym zostawiając trochę krwi dla naszych - spragnionych jej - kolczastych przyjaciół. Dwie kropelki w dołku numer jeden, strużka do dołku numer dwa. Jeden z kolczastych wygląda, tak jakby chciał z litr, ale udaje się go jakoś wyminąć. Patrzy na nas z wyrzutem, ale obiecujemy że wpadniemy kiedyś indziej zapłacić należną mu daninę...odnajdujemy punkt w niemałej gęstwinie, robimy wpis na kartę i lecimy dalej.

"Serce w plecaku" czy na ziemi? Może jedno i drugi! Ważne, że "...źródło wciąż bije"
Dolina Eliaszówki i źródło Świętego Eliasza. Źródło ma kształt wielkiego serca w ziemi. Trzeba odpisać ilość stopni prowadzących do źródła i odnaleźć skryty w gęstwinie lasu krzyż. Basia zostaje przy rowerach, ja biegnę pod górę żółtym szlakiem. Znam te tereny - za młodego jeździło się tutaj non-stop. Łapią mnie refleksje i wspomnienia. To były czas...

Rajski: Ile jeszcze...no powiedz.
Ja: Rajski, nie pier**** , tylko pchaj ten rower.
Rajski: no ale ile jeszcze?
Ja: jakieś 300 metrów
Rajski: taaa, jasne. Znając Ciebie to 300 metrów, ale różnicy wzniesień...


Super znowu tu być. Tysiąc razy szedłem z rowerem tym żółtym szlakiem i potem dalej do Doliny Racławki, ale nie wiedziałem, że jest tutaj taki, ukryty w głębi lasu, krzyż. Malo znowu udowodnił, że nawet "na naszych" ziemiach, pokaże nam coś czego nie znaliśmy do tej pory.


Ech do czorta...czyli gdy się człowiek spieszy to się Diabeł cieszy
Diabelski most. A właściwie jego ruiny. Również dobrze znane nam miejsce. Szukam jednak punktu i nie mogę go znaleźć. Obchodzę filary mostu i nic. Według mapy punkt powinien być na rzece, centralnie NA RZECE, ale nie ma tu nic...dopiero ekipa z trasy pieszej mówi nam, że skoro ma być na rzece, to jest na rzece - dosłownie. A dokładniej na brzozie, rosnącej na ruinach mostu, która niemal "wisi" nad rzeką. Wspinam się na ruiny i...źle opisuję punkt. Tyle zeszło mi na szukaniu, że nie pamiętałem, jaki był jego numer. Basia idzie drugi raz i poprawia wpis na karcie.
Śmiejcie się Pacany...ale pytam ekipy z SFA - jak sędziujecie walki na zawodach i skupiacie się na obserwowaniu akcji...to ilu z Was pamięta chwilowy stan walki, no ilu !?!


"Schody, schody, schody jak w Casino de Paris. Nie mogą schody wyjść nigdy z mody..."

Klasztor w Czernej. Trzeba policzyć ilość stopni prowadzących na Drogę Krzyżową. Spotykamy tutaj Jacka z pieszej 50-tki. Liczę schody, Jacek też...oczywiście nasze pomiary różnią się i to aż o 2 schody. Ech, liczmy raz jeszcze: komisyjnie. Nie idzie nam coś dzisiaj z zadaniami wymagającymi uwagi :)



Żabcia...jedźmy już, bo się ściemnia.


Cmentarz to zajebiste miejsce, ludzie giną aby się tam dostać...
Cmentarz choleryczny, na którym są także mogiły z okresu I wojny światowej. Należy przeliczyć krzyże. Pamiętam to miejsce z dawnych czasów. Teraz jej on opisany i utrzymany, kiedyś po prostu nagle szlak wprowadzał wędrowca w środek zaniedbanego cmentarza w środku lasu. To było creep'y. Naprawdę przechodziły ciary. Kilka razy liczymy krzyże, ale jest ich więcej niż się wydaje za pierwszym razem. Trzeba wykazać się spostrzegawczością.

Skrzyżowanie Kamiennej z Leśną i Wąwozową :)
Zapada zmrok i zaczyna padać deszcz. Tak będzie już do końca rajdu: ciemno i mokro. Eksplorujemy nieczynny kamieniołom oraz ruiny starych budynków. Tutaj też nigdy wcześniej nie byłem. Trzeba tylko uważać na stowarzysza, który aż prosi się aby go zebrać. Właściwy punkt jest dobrze ukryty w głębi kamieniołomu. Nie ma stąd dobrego połączenia z kolejnym punktem...stawiamy zatem na wariant azymutowy do Doliny Racławki. Kończy się jak zwykle...na skrzyżowaniu Leśnej i Wąwozowej z opcją noszenia :)


"Wydłubują strzępy, sierść, kości i diamenty - majacząc na słońcu, śniąc chłodne odmęty..."
Ponownie nie diamenty, nawet nie kości ale punkty kontrolne. Te właściwe i te stowarzyszone. Druga z jaskiń dzisiaj. Mimo, że znam bardzo dobrze Dolinę Racławki, to nigdy nie byłem przy tej jaskini. Szkodnik udaje się na eksploracje...Tu jest naprawdę wąsko, Szkodnik wślizguje się w głąb czeluści i znika w ciemnościach. Będzie miał potem mały problem wyleźć z powrotem, bo pada deszcz, woda spływa po wapiennych ścianach i robi się naprawdę ślisko. Wylezie jednak jakoś...

...wylezie lekko umorusany :)


Duchy..."tych nocy upiornych i krwi co przelała się tu..."
Przedzieramy się znowu azymutem od głównej drogi. Basia zostaje przy rowerach, ja idę w górę przez las. Nagle błysk...patrzę, kolejny i jeszcze jeden. Nagle znowu. Coś wielkiego...de fak to jest? Teraz dźwięk... najpierw szmer, potem klekot. I znowu błysk. To jest wielkie i się porusza. No więc tak...gdzie ja położyłem broń...
Nie mam pojęcia co to jest...podchodzę ostrożnie trochę bliżej. Jest lekki schiz... kto nie chodził sam nocą po lesie, ten nie zrozumie tego w pełni. Podchodzę jeszcze bliżej...kruca fux, to największy strach na wróble jaki w życiu widziałem. Ma ze 2 metry, ustawiony w pozycji stojącej i ma odblaski. Do tego obok wisi wiele dziwnych elementów, które tłuką się na wietrze. Trochę mnie to zeschizowało, zwłaszcza że właśnie szukam leśnej mogiły.
Mijam tłukącego się kolegę i odnajduję wielki pomnik partyzantów, którzy zginęli w 1943 roku. Trzeba odpisać pewne informacje z pomnika. Co ciekawe, ze młodego jeżdżąc po Racławce szukałem tego pomnika i nigdy nie udało mi się go odnaleźć (to były czasu bez GPS'ów, kiedy jeździliśmy po szlakach na czuja bez mapy). Teraz - dzięki Jaszczurowi - trafiłem w to miejsce.

Szkodnik po 3-kroć jaskiniowy
Szklary. Podchodzimy kolejnym stromym zboczem szukając jaskini. Jest po północy, nadal pada deszcz, a my szukamy wejścia do wnętrza ziemi. Idzie ciężko, bo to kolejna góra na którą pchamy bez ścieżki. W końcu udaje się odnaleźć jaskinię.
Jest dość spora, tym razem tak duża, że nawet ja się zmieszczę. To ostatni odcinek specjalny dzisiaj. Oczywiście z tego miejsca na kolejny punkt nie ma żadnych dróg. Ścieżką można co najwyżej zejść z powrotem do Szklar.


"Wściekła kłótnia wstrząsa niebiosa hałasem czy Bóg czy rozsądek ma być ich kompasem..."
Jest grubo po drugiej w nocy i pada deszcz. Jesteśmy już naprawdę styrani...jak myślę, że musimy zjechać do Szklar i potem dymać raz jeszcze żółtym szlakiem pod górę to nogi mi miękną. Tam jest pionowa ściana...namawiam zatem Basię na azymut. Nie traćmy wysokości i lećmy azymutem po garbie. Problem jest taki, że nie ma tutaj dróg. Są łąki i pola...i krzaki, i kolczaści przyjaciele. Ale co tam. Wyznaczamy azymut i lecimy łąką. Trawy są niesamowicie mokre, przedzieramy się przez łąki po pas - w kilka minut jesteśmy przemoczeni. No trudno - to tylko 2 km wędrówki bez drogi...da się nawet cześć tego przejechać. Nasze Bestie dają sobie radę w takim terenie więc walimy na dziko. Kompas pomaga zachować kierunek. Woda w butach aż chlupie, ale jedziemy...byle do przodu.

"Z tą prawdą tak niemiłą i świętym i łotrom, Bóg sprawił, że wciąg idą - rozsądek że dotrą..."
Kolor kwiatów na krzyżu przydrożnym. To ostatnie nasze zadanie dzisiaj. Pozostał powrót do bazy. Nie zrobimy całej trasy - braknie nam punktów z Doliny Kobylańskiej i Doliny Będkowskiej. No trudno, nie da rady bo jest 3:30 w nocy i kończy nam się już 6-cio godziny limit spóźnień. Obecnie wykorzystujemy czas ekstra za punkty z jaskini. Trzeba zatem wracać do bazy. Trochę szkoda, ale z drugiej strony jesteśmy w trasie od rana i jesteśmy naprawdę zmęczeni. Lecimy dobrą polną drogą do Racławic. Jeszcze tylko chory podjazd pod bazę...bo szkoła w Racławicach lubi mieć oko na całą okolicę.
"Jeszcze jeden podjazd dzisiaj, choć poranek świta, czy pozwali Pani Basia, młody szermierz pyta..." wbijamy do bazy i oddajemy karty. Malo czekał już tylko na nas...inni już zeszli...z trasy lub...gdzieś po drodze :)


"Tak jest cena nieśmiertelności..."

Tytuł trochę na wyrost, ale pamiętacie "Indiana Jones i Ostania Krucjata"? Scena z rycerzem, który mówi te słowa...tak samo się czujemy po Jaszczurze. Styrani, ubłoceni, sponiewierani i pokiereszowani na ciele...ale szczęśliwi na duszy. Jaszczur ma pazury i ukrywa się w dzikich ostępach. Kto chce go złapać musi za to zapłacić...ale klimat tych rajdów jest warty wszystkich poświęceń.
Docieramy do domu mocno po 7:00 i idziemy spać. Wstaniemy w niedzielę po 17:00...a był plan pomóc Malo w niedzielę pozbierać punkty po rajdzie. Było to jednak nim, dał nam dodatkowe 6h zabawy gratis. Licząc z czasem ekstra za jaskinie to w sumie 7h.
Poniżej unikalne zdjęcie Batmana po jeden z edycji Jaszczura :)


No koniec takie porównanie: tydzień temu Rajd Kraków - Trzebinia i 45 km zrobionych w około 2h, dzisiaj Jaszczur - Białe Doliny. 60 km zrobionych w 18 godzin...a niby te same tereny Dolinek Podkrakowskich :)


Kategoria Rajd, SFA

PRZEPRAWA 2017

  • DST 51.00km
  • Aktywność Wędrówka
Sobota, 13 maja 2017 | dodano: 15.05.2017

Kiedy wszyscy dymają na Dymno lub do Gliwic na Rajd Miejski, my w zasadzie - nie wiedzieć czemu - zapisujemy się na Przeprawę w Ropczycach. Rajd pieszy bez trasy rowerowej. Nietypowe to dla nas, bardzo nietypowe ale jedziemy. Na samym początku mamy lecieć trasę "Piesza 30km", ale na dzień przed imprezą zmieniamy na "Pieszą 50km". Tak wiem, że to dziwne, ale nie szukajcie logiki...jakoś tak wyszło :)

Prince of...Ropczyce
Logo PRZEPRAWY jest genialne.

W moim szermierczo-nerdowskim, spaczonym umyśle otwiera się worek wspomnień. Trauma z dzieciństwa, którą widzę nadal, gdy tylko zamknę oczy. Czasem budzę się mocno zlany...zimnym potem (a co myśleliście, Pacany!), źrenice tępo wpatrzone w sufit (a jak mają być wpatrzone gdy umysł nietęgi), a Księżniczka, którą kiedyś udało mi się uratować z rąk straszliwego Wezyra przewraca się na drugi bok i mruczy "przestałbyś się wiercić, co? I oddaj kołdrę".
Ciężko przestać gdy pamiętam go, jakby to wydarzyło się wczoraj. Pamiętam go z części pierwszej. Jego i sekatory...acz sekatory można było jakoś minąć. Strach zostawał w komnacie z sekatorami, nie podążał za tobą, ale On...On szedł po twoich krokach. Z klingą wymierzoną w twoje serce lub plecy.
Kościej, Kościan, Szkieletor...miał wiele imion. Każde znaczyło śmierć, ale ja jakoś przeżyłem.
A potem przyszła część druga. I On powrócił...
Pamiętam to jak dziś...szczęk kling, skrzypienie desek i most. Most, który runął...a ja wraz z nim. Otchłań wyciągnęła ku mnie swe ręce. Czarna pustka wydała niemy krzyk, żądając ofiar. Ostatkiem sił złapałem się krawędzi ostatniej z desek..."po raz kolejny udało się przeżyć".
Otrzymałem jednak dwa trafienia. Wtedy dowiedziałem, że muszę zacząć przykładać się do ćwiczeń szermierczych. Mało brakło, a nie przeszedłbym do kolejnego etapu (w SFA walczymy do 3 trafień :P).
Wiedziałem też już, że muszę poprawić nawigację. Krok w przód i runął bym wraz z całą konstrukcją. Krok dzielił mnie od nieznalezienia właściwego punktu...podparcia dla rąk i nóg. Zaczęła się praca, która trwa do dziś......a dziś widzę most z dzieciństwa. Wtedy nie widziałem co mnie czeka, dziś jestem przygotowany. A więc wracam, raz jeszcze stawić czoła moim Demonom.
"BASIA!!! Jedziemy na PRZEPRAWĘ !!" Kurde wydawało mi się, że ten most był gdzieś w Persji, a nie w Ropczycach...no ale może mi się coś popieprzyło. Może to był Prince of Ropczyce. Mogło tak być :)
Jedzie z Nami również Instruktor grupy dziecięcej - Lenon.

Autostrada krzyżowa i panika w garnizonie
Pierwszy punkt to były "młode brzózki". Zaliczasz młode brzózki a potem to już z kopytami do nieba :)

Wbijamy w bardzo ciekawe miejsce: Krzyż Ropczyce. Bardzo ładnie miejsce i dobry punkt widokowy. Przychodzimy tutaj z punktu 1-wszego z pominięciem punktu nr 2, bo zadania mają limity czasowe (np. punkt 4 i 5 to zadania czynne tylko do 13:30). Odpuszczamy zatem dwójkę, aby zdążyć na wszystkie zadania. One są dzisiaj naszym głównym celem.Tym działaniem napędziliśmy trochę strachu elicie, bo spotkaliśmy się pod krzyżem kiedy Oni wracali z dwójki. Nie mogli wiedzieć, że my dwójkę odpuściliśmy i przychodzimy z jedynki. Spowodowało to, że zaczęli napierać jeszcze bardziej, bo byli pewni że właśnie ich dogoniliśmy :)



Janusze alpinizmu i nowa droga aramisowa
Pierwsze zadanie: bardzo stroma skarpa. Trzeba wytyrać na górę. Jak ja kocham takie miejsca. Trzeba iść na czworakach, takie nachylenie...ale ale ale co to? Lina + uprząż - każdy kto chce może się podpiąć. Super sprawa, że obsługa tak dba o bezpieczeństwo. Kto chce może skorzystać z asekuracji. Uprząż zajęta, łatwiejsza droga także, bo właśnie utknął na niej jakiś zawodnik (jest ślisko i spore błoto). Lecimy bez sprzętu, to nie nasza pierwsza skarpa w życiu. To także nie skałki, to skarpa - tu najwyżej zjedziesz na ryju na sam dół...do tego jest poręczówka, której można się chwycić i nie mam roweru na plecach. Warunki bardziej niż sprzyjające aby przeprowadzić szturm. Gorsze robiliśmy z rowerami na plecach i działało. Jako, że główny "trakt" na skarpę zajęty, lecimy obok, wytyczając nową drogę. Prawie jak w Karakorum. Prawie. Zadanie super.

"Smętarz dla zwieżaków"
Church, Gage? Jesteście tutaj? Gdzie Mama?
"Kochanie?" - jej głos brzmiał jakby miała usta pełne ziemi...
Kurde to miejsce naprawdę istnieje. Jest w Ropczycach jakby ktoś chciał coś wskrzesić. Polecam - Louis Creed :)


Liście DĘBU i wojny KLONÓW...czyli zaraz tu uŚWIERknę
...myśląc i rozkminiając to zadanie. Trzeba dopasować liście do drzew. Nie, nie wszystkie...po jednym wystarczy. Jeśli umiesz. Dąb, klon, świerk nawet poszło, ale reszta...co to jest? Olcha, Orzech, Ochujchodzi? Nigdy nie byłem dobry z roślinek. Rośliny dzielę na spoko i choinki. Choinki kłują. Te spoko czasem też, jeśli to np. kolczaści przyjaciele którym poświęciłem krótką refleksję w relacji z Przemyśla.
Chociaż słuszny wydaje się również podział na aktywa i zagrożenia. Aktywa - można się chwycić kiedy idziesz po skarpie. Zagrożenia: drapie, parzy, śmierdzi :)
Basia myk, myk przypasowała liście do drzew, a ja walczę. Dobrze, że zaliczenie było od 3 poprawnych odpowiedzi z 6, bo dzięki temu zdałem "rzutem na taśmę".

Ciężkoatletyka...czyli grubi nie potrafią skakać
Boisko sportowe i skok w dal...co? Ostatni raz robiłem to w podstawówce. Trzeba skoczyć z rozbiegu za niebieską linię. Gdzie jest niebieska linia? Patrzę...majaczy na horyzoncie. Technika skoku dowolna, można potem paść na ryj byle lądować za niebieską linią. Nigdy w to nie byłem dobry. Biegnę, wybijam się...lecę, płynę przez powietrze i ląduje. No tak w cholerę za krótko. Jeszcze raz...i jeszcze raz.
Oh widzę, że będzie jak w kawale: Łotwa wypowiedziała wojnę Chinom. Po 6 dniach morderczych walk, armia łotewska dotarła do granicy z Estonią...Zaliczone, przy któreś tam próbie. Masakra, moja skoczność jest dramatyczna...niby mamy już 25 km w nogach, co mogłoby być jakąś wymówką, ale...nie, jest po prostu dramatyczna. Lenon za to poleciał prawie po rekord (druga odległość zawodów).

Zaraz dostaniesz kulkę...
Co? Czemu? Juri posłuchaj, to był Escobar. To był jego pomysł, nie mam z tym nic wspólnego...aaa zadnie z kulką.
Uff a ja już myślałem...dobra nieważne, co trzeba zrobić?
Kulka do ryja tak? Czerwona? Hmm taka na skórzanym pasku. Ha widzę, że nieźle tu się bawimy...kto dziś dominuje na boisku?
Co? Znowu źle zrozumiałem? Ech, no dobra od początku, o co chodzi? Kulka ląduje na łyżeczce, łyżeczka ląduje w ustach i trzeba przejść tor przeszkód tak aby kulka nie spadła z łyżeczki. Dwie ławki, nurkowanie pod linami i "kaczuszki" dookoła pachołków. Ławka jest wąska, a więc poruszamy się KROKIEM SZERMIERCZYM. Przecież to jedno z naszych ćwiczeń na równowagę. Ha oszukaliśmy system, mamy ponad 15-letnie przygotowanie do zadania. Lecimy zatem od kopa...no prawie od kopa bo Szkodnik zawodzi! Za dużo macha głową i musi lecieć drugi raz. Nawet wierszyk powstał (parafraza pewnego zadania matemtycznego).

Szkodnik prędko przez tor leci
Jeden, drugi, nawet trzeci
Nagle patrzy ZDRADA,
ani kulki nie posiada
"co się stało" myśli czacha
a to głowa mocno macha...



"Bagnem to będzie w ch** "
Idziemy na kolejny punkt...kocham te rozmowy.
- Nie ma oczywistego wariantu między punktami, proponuję azymut. Idźmy wzdłuż linii wysokiego napięcia.
- To będzie w linii jakieś 1,5 km, ale patrz tam jest bagno na mapie.
- 1,5 km to niedużo
- Bagnem to będzie w ch**
- Eee tam, nie przesadzajmy. Jak pisał Exupery: "Nie odległością mierzy się oddalenie"
- Tak, tym razem będzie to głębokość...
No i co, walimy przez bagno - jak zawsze.


Kapitanie, jaka jest kolejność działań?
Punkt z kajakami. Trzeba popłynąć do bojki na środku jeziora i wyłowić butelkę z równaniem matematycznym do rozwiązania. Wszystko opiera się o kolejność działań, więc najpierw kajak, potem mnożenie. 

Patrzcie co jeszcze wyłowiłem z jeziorka. Rzucał się trochę, ale finalnie dałem radę wytachać Pacana na brzeg. Teraz wisi i schnie :)


Niewolnik grawitacji czyli co ma tonąć, nie zawiśnie
Ostatni punkt i ostatnie zadanie. Trzeba się przeprawić przez rzekę...na rękach, skacząc po wiszących kółkach.
Obsługa punktu mówi, że pokaże nam jak i dziewczyna z niesamowitą gracją hyc, hyc, hyc...z kółeczka na kółeczko.
Zachęca aby spróbował, ale jestem pewien problem....

Ja bym nie zrobił tego z gracją, a z grawitacją. I nie hyc, hyc, ale jeb...no dobra plusk bo woda. Byłaby to naprawdę ciężka bomba głębinowa. Uskuteczniałbym pierwiastek z dwa gie ha (jak ktoś nie ogarnia fizyki - chodzi o spadek swobodny). Wbiłbym się w dno i wywołał tąpnięcie w okolicznej kopalni.
Postanawiam zatem dzisiaj nie zabijać górników (dziś nie ma munduru, więc tak trochę głupio bez - trzeba mieć jakieś zasady, prawda?). Stwierdzam uczciwie, że "nie ma szans, nie chcę umierać w spiętrzonych toniach". Mamy jednak alternatywę, można przejść rzeką. Zamieniamy się zatem w Szkołę Fechtunku FORMOZA i ruszamy przez rzekę na drugi brzeg. Potem już długa do bazy, ostatnie 5 km.


Feeders Polska czyli "najpierw masa potem masa"
W bazie przed oddaniem karty, należy jeszcze odszyfrować ostatnią wiadomość i to już koniec rajdu. Było super - rewelacyjna obsługa i kapitalny klimat.
Naprawdę udana impreza - jesteśmy bardzo zadowoleni, że się tutaj wybraliśmy. Kolejne pagóry zaliczone, no i pierwsze pełne 50 km na nogach. Złamaliśmy magiczną granicę (zwykle było 40 parę). Nie zrobiliśmy jednego punktu, aby zdążyć na zadania i była to bardzo dobra decyzja. Patrząc na limit czasowy naszej trasy, zdążylibyśmy zaliczyć pominięty punkt nr 2 i zmieścić się w czasie, ale prawie na pewno spóźnilibyśmy się, na co najmniej dwa zadania.
Basia zajmuje drugie miejsce i dostaje puchar plus 3kg izotonika w proszku. Potężna paka...chwilę później ja w losowaniu nagród wygrywam... 3kg izotonika w proszku.
No jaja...mamy zapas paszy na wiele miesięcy. Będę karmił Szkodnika, aż tak urośnie, że zacznie wchodzić do pokoju wraz z framugą :)
Przypomina mi to trochę kolejną scenę z dzieciństwa:

Genialna organizacja i wspaniały klimat - na pewno tu jeszcze wrócimy. Będziemy tylko namawiać organizatorów aby puścili nas następnym razem na rowerach. Wracamy do domu lekko styrani, bo 50 km z buta to dla nas wyzwanie.


Kategoria Rajd, SFA

OrientAKCJA Zalew Batorówka

  • DST 107.00km
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 maja 2017 | dodano: 07.05.2017

Buhahahahaha...HAHAHAHAHAHA. 3:50 nad ranem. Budzi mnie maniakalny śmiech jakiegoś idioty z siekierą...a nie, to tylko mój budzik. Już miałem pytać czym Pan siekierował robiąc taki rechot o tak chorej porze, a to tylko sygnał pobudki. Basia go nienawidzi...twierdzi, że w nocy, jak jest cisza to sąsiedzi też go słyszą i mają o nas, co najmniej, dziwne zdanie. Przesada, nasi sąsiedzi są bardzo spoko.
Na przykład słuchają dobrej muzyki, nie wiem czy chcą ale słuchają :)

Bladym świtem
Pakujemy rowery na dach naszego Pancernika Szos. Kamila i Filip również dotarli. Wyruszamy w czwórkę nad Zalew Batorówka, gdzieś w zakamarkach województwa łódzkiego, bo właśnie tam odbywa się kolejna impreza - OrientAKCJA.
Kawałek drogi, ale warto bo ekipa od Łorient-ekszyn jest świetna, robią kapitalne imprezy i będzie bardzo miło Ich znowu zobaczyć. Jedziemy z nastawieniem powalczenia z trasą GIGA, acz nie oczekujemy jakiegoś mega wyniku bo jeszcze dość mocno czuć w nogach Rudawską Wyrypę i Team360. Były to naprawdę ostre, hardcore'owe imprezy, a 2 dni regeneracji po czymś takim, to nie jest za dużo. Ale co tam, walimy w łódzkie na kolejną imprezę!
W miarę bez przeszkód docieramy nad Zalew około godziny 9:00. Mamy zatem 45 minut do oprawy. Idziemy się zarejestrować, witając jednocześnie z wieloma ekipami, które również docierają na dzisiejszą (Orient)akcję np. Łukasz Piachulec czy też Nadwiślański Grzesiek.
Filipa coś powykręcało w bazie rajdu:


Płyną góry, płyną lasy...
Tako rzecze Organizator. Będzie mokro, bardzo mokro po ostatnich ulewach. Są miejsca gdzie woda w lesie stoi. Tam też stoją punkty - gdzieżby indziej :D. Jak ja to uwielbiam: problemem może być nie tylko znalezienie lampionów, ale także dotarcie do nich.
Gór tu wprawdzie nie będzie, bo w miarę płaskie tereny, ale dzięki temu potworzyły się (i nie spływają) nowe leśne akweny.
Na starcie tłumy, impreza staje się coraz bardziej popularna, ale o tłok się nie martwię: nasz wariant przejazdu będzie jak zawsze osobliwy (dobrze, że nie hermitowski - wybaczcie ten suchy hermito..eee...hermetyczny żart). Co ciekawe, nad Zalewem odbywa się konkurencyjna impreza - jakieś mistrzostwa w łowieniu (wędkowaniu).
Ech wspomnienia, ja też kiedyś łowiłem...byłem prawdziwym łowcą. Wyszukiwałem perełki na gdziestoja.pl i potem przechodziłem do (orient?)akcji. To były czasy, czasem trochę cukierków i obietnic, czasem trochę stresu na przesłuchaniu, jak coś poszło nie do końca tak jak powinno. No nic, nie o tym miało być.
No ale Panowie tutaj to łowcy ze 3 klasy wyżej ode mnie. Łowią tutaj same grube ryby... naprawdę grube. Pewnie ktoś wrzucił trochę tucznika dla świń do stawu dla beki i teraz są efekty. Zostawiamy jednak wędkarzy i ruszamy na trasę. Ogień.

"Nie mam formy"
Lecimy na pierwsze punkty. Błota sporo, ale da się jechać. Tempo jest ostre bo zaliczamy 4 punkty w ciągu 1 godziny. Niemniej czuć Wyrypę i Team. Nie lecimy tak szybko jakbyśmy chcieli. Widać to zwłaszcza, gdy mija nas Grzesiek L., który rzuca do nas "że nie ma zupełnie formy", po czym chwilę później widzę go już na horyzoncie, tak zapieprza. Mamy na liczniku 32km/h a On się oddala...i to oddala w oczach. Nie wiem o jakieś formie On mówił...chyba odlewniczej. Jeśli tak to spoko, ja też nie wożę ze sobą takich rzeczy na rajd. Zabrałbym, ale nie mieści się do plecaka - z konieczności zostawiłem ją w bazie...


Lepszy model z napędem jądrowy
Lecimy przez las. Jadę za wolno, Basia postanawia mnie ukradkiem wymienić na lepszy model. Przejeżdża przez wielki konar, który zostaje wyrzucony przez jej tylną oponę. Leci...leci...leci...wprost między moje szprychy. Naprawdę wielki konar. Opiera się o golenie amortyzatora, jak mną nie szarpnie...tylne koło w powietrzu, ja jajami siedzę na kierownicy i chwile tak jadę. Wzrok zawodnika, który podchodzi pod punkt od innej strony bezcenny. Wyglądam jakbym sterował rower kroczem. Uspokajam go zatem, widząc jego zdziwienie albo kto wie - podziw :)
Uspokajam go nadal siedząc na kierownicy:

"spokojnie proszę Pana, jestem ekspertem jeśli chodzi o napędy jądrowe. Mam go pod kontrolą, nic Panu nie grozi - trzymam go"

No a co mam Mu powiedzieć...że w reklamie Mu nie powiedzą całej prawdy, że "gdy konar nie chce zapłonąć", to trzeba go wrzucić między szprychy. Ja przeżyłem, konar nie...pancerne koło Santy go zmieliło.


Wszystko po kolei czyli jazda wyznaczonym torem

Dopadamy starej linii kolejowej i zbieramy kryjący się tam punkt. Następnie postanawiamy pojechać skrótem. Wbijamy zatem na tą linię i ciśniemy jak pociągi. Ciężko i ospale, ale nie do zatrzymania. Pociągu tu nie będzie, bo nawet podkładów już nie ma, ale przynajmniej nie musimy się wracać. Dobry skrót nie jest zły.

24 bagna do przejścia.
Punkt nr 24 na mapie znajduje się na strumieniu. Zalecano aby podchodzić go od południa, dlatego walimy od północy. Rogate dusze z nas :)
Mówili, że strumień po deszczach się bardzo rozlał i las stoi w wodzie, zwłaszcza od strony północnej. Mieli rację, przedzieramy się przez rozlewiska i moczary. Chlupie pod nogami aż miło, ale co tam - nie pierwsze bagno i nie ostatnie w naszej karierze. W sumie to całkiem ładnie tutaj, ładnie tyle że mokro.



Leśna groza
Lekko mokrzy po 24-tce walimy dalej lasem. Jeden z punktów jest obok leśnej mogiły. Znajdujemy ją...lekko creep'y to jest miejsce. Mogiła jest bardzo mała, to sugeruje że należy do dzieci i znajdują się na niej aż 4 niemiecko brzmiące imiona...powiało grozą. Brakuje tylko aby teraz wyszła z lasu jakaś mała dziewczynka z misiem w ręku i zagadała:
"choć ze mną do lasu... pokażę Ci gdzie umarłam. Będziemy się tam bawić...wiecznie".

Nie ma opcji, spadamy z tego miejsca z prędkością światła. Widziałem za dużo horror'ów klasy Z, aby nie wiedzieć czym to się skończy. Dostajemy takiego speed'a, że na następnym punkcie doganiamy Marcina G, który zawsze jeździ szybciej od nas. Strach dodaje skrzydeł :)

Trytytki grają pierwsze skrz...KLESZCZE
No niestety awaria...Szkodnik rozwala przerzutkę. Wyłapał jakieś wielki konar i zmielił go na wiór. Niestety wózek nie wytrzymał - "wygł" się. Zęby kółeczka także nie do końca idą w jednej linii. W ruch idą kleszcze, i próbuję odgiąć wózek z powrotem.
Nie idzie...stwierdzam, że trzeba sposobem.

"Jeśli brutalna siła nie działa, to oznacza że używasz jej za mało".

Zapieram się i wyginam go z powrotem. Odginam także zęby - nie będzie to działo rewelacyjnie, ale 40 km Basia na tym przejedzie - mając z tyłu kilka biegów (nie wszystkie). 30 minut nas jednak kosztowało przywrócenie jako takiej sprawności sprzętu. Ważne, że działa...w drugim rzucie strategicznym spinamy wózek przerzutki trytytkami (tak aby łańcuch szedł po krzywych zębach kółeczka i z nich nie spadał. Buntuje się, chrupie ale działa. Może sobie protestować ile chce, ma działać i DZIAŁA.
W między czasie wpadamy na kolejne bagna:



Tick tock, tick tock...beat the clock
Pół godziny w plecy pokrzyżowało nam trochę plany. Musimy zmodyfikować lekko trasę i odpuścić jeden punkt, który był w planie bo nie zdążymy w limicie do bazy. Zmieniamy zatem plan i ruszamy w kierunku bazy przez 3 a nie 4 punkty. I tak, gdy wpadamy na ostatni z tych punktów, to zostaje nam około 15 minut do limitu. Znowu na styk. W lesie spotykamy ponownie Grześka L, który też finiszuje w klasyczny dla nas sposób. O tyle, że On zaliczył komplet punktów. Lecimy ile fabryka dała i wpadamy na metę 3 minuty przed końcem czasu, czyli z naprawdę sporym zapasem jak na nas :)


Styrani, zmęczeni ale szczęśliwi
Wynik może nie powala, bo zrobiliśmy 107 km i tylko 20 z 24 możliwych punktów, ale i tak jesteśmy zadowoleni. Pojechaliśmy na max'a, na tyle ile się dało tego dnia - na tyle ile pozwoliło zmęczenie z poprzednich dwóch hardcore'owych imprez i awaria przerzutki. Teraz przydałby się urlop dla poratowania zdrowia :)
Jeśli chodzi o podsumowanie OrientAkcji, co tu dużo mówić: genialna impreza autorstwa kapitalnej ekipy. Tylko jak zawsze szkoda, że to tylko 8 godzin. Przy zestawieniu OrientAkcji tuż obok rajdu z limitem 24h czy 33h to od hasła start, mam poczucie że czas nam się zaczyna kończyć :)
Może ich kiedyś przekonamy do dłuższych imprez - kropla drąży skałę, a więc będziemy truć, nękać i namawiać :)


Kategoria Rajd, SFA