aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Rajd

Dystans całkowity:11444.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:131
Średnio na aktywność:87.36 km
Więcej statystyk

Rajd Liczyrzepy - zima 2018

Sobota, 24 lutego 2018 | dodano: 25.02.2018

Nowa pozycja w naszym kalendarzu. Rok temu odbyła się pierwsza edycja, ale nie byliśmy w stanie na nią dotrzeć. Mieliśmy już inne zobowiązania...i tak nie uwierzycie: natury nie szermierczej, nie rowerowej, mieliśmy się spotkać z ludźmi i być mili. Też się wtedy dowiedziałem - postawiony trochę przed faktem dokonanym, że mamy jakieś życie socjalne. Niemniej, nie o tym miało być, w tym roku wychodzę z założenia, że "I'll come to thee by the moonlight, though hell should bar the way" (a), więc ruszamy na Rajd Liczrzepy.

"To 24 był lutego, poranna zrzedła mgła..." czyli Jaro! SŁAW nasz przyjazd !!
Jak poranna, jest środek nocy!! Budzik dzwoni nam o 1:30 nad ranem (położyliśmy się w piątek o 22:00). O 2:15 pakujemy rowery na auto i ruszamy. Musimy wyruszyć tak wcześniej, bo odprawa jest o 7:30, start o 8:00 rano, a trzeba dotrzeć spory kawałek "nad" Wrocław - nad Stawy Milickie. Noc wita nas mrozem, a poniższe zdjęcie zrobione jest zaraz za Krakowem, na autostradzie - później będzie tylko gorzej.

Ciśniemy niemal pustą autostradą; zgadnijcie ile jeszcze aut ma na dachu rowery. Dodatkowo z zamontowanymi numerami startowymi - tak, jesteśmy leniwe buły i ostatnio nowe numery montujemy na numery z poprzedniego rajdu. Tak więc, według informacji na kierownicy będziemy startować na imprezie: Silesiańskie Żywioły Liczyrzepy !!!
Organizatorzy rajdu (między innymi Jarek i Łukasz) są nam bardzo dobrze znani. To wymiatacze z różnych imprez, którzy bardzo dobrze jeżdżą, ale jednak nie mają szczęścia w grze w statki. Ciągle tylko PUDŁO, PUDŁO, PUDŁO :)
Cieszymy się jak dzieci, że w tym roku uda dotrzeć na Liczyrzepę. Tzn. ja się cieszę, bo Szkodnik drzemie niemal całą drogę. Nasz GPS nie byłby sobą, gdyby do Krośnic nie przywiódł nas od dupy strony, acz przez piękny skalno-ziemny wąwóz, w którym nie było śladu ani jedno auta, które by tędy jechało (oczywiście, że istnieje coś takiego jak droga główna, ale nasz GPS jakoś tak po kimś ma zawsze wariant przez krzory).
Odprawa jest krótka i treściwa: punkty będą poukrywane i niewidoczne z daleka. Dostajemy około 20 minut na zaplanowanie trasy i punkt 8:00 ruszamy.

Dziki (i) strumień
Dzień pomału budzi się do życia i chłosta mrozem. Acz w pierwszym lesie, do którego wpadamy nie będzie to tak odczuwalne, jak na łąkach i polach w późniejszej części rajdu, gdzie zaatakuje nas naprawdę mocny wiatr. Mróz bywa jednak pomocny, ponieważ część dróg to byłoby błota. A tak, uwięzione, zniewolone okowami mrozu, nie ma jak pochwycić nas swoimi pazurami. Jednakże przeszkadza nam w inny sposób: niegdyś jeździły tu traktory (chyba ze dwie dywizje rolników pancernych...), bo kolein jest tu zatrzęsienie. Niby zamarznięte, ale "miota nami jak szatan", non-stop zahaczam pedałami o ziemię i wysadza mnie z siodła. Przy n-tym takim zdarzeniu (a "n" to liczba naturalna większa od kilku), zaczynam wygłaszać na głos co sądzę, o zaistniałej sytuacji... przedzieramy się jednak dalej, bo jeden z punktów jest w rozwidleniu strumieni. Błoto się kończy, zaczynają się wykroty i wiatrołomy, czyli klasyka, a tu nagle dwa wielkie dziki !! Nawiązujemy kontakt wzrokowy, one patrzą na nas, my na nie. Obie strony zaskoczone, nagle jeden z dzików:
- Żołędzia?
Kiwamy przecząco głowami... znowu zapada cisza, stoimy w milczeniu. Dzik wzdycha:
- Czy to wygląda na rozwidlenie strumieni? Lampion jest 100 metrów dalej, w głębi lasu.
Kiwamy twierdząco głowami
- No idźcie i dajcie zjeść w spokoju.
Przechodzimy dalej i Pan Dziku miał rację, lampion jest dokładnie tak jak mówił, 100 metrów dalej.



Alfred wiecznie żywy nadal filmy kręci czyli "Ptaki 2: Głód przestworzy"

Wypadamy z lasów na pola. Jak wspominałem, tutaj wieje i natychmiast robi się strasznie zimno. Mimo podwójnych rękawic, palce zaczynają mi odpadać. Nie znoszę tego uczucia... Lecimy jednak dalej, czeka nas kilkukilometrowy przelot polami. Ciśniemy po zmarzniętej ziemi, a wiatr po prostu wyje: witajcie na Dolnośląskiej Syberii. Nagle przed naszymi oczami:

Chyba trafiliśmy na plan horroru "Ptaki 2" bo niebo zaczyna żyć własnym życiem. Hałas jaki się podniósł także jest imponujący. Najlepsze, że po dźwięku "wygląda" to na gęsi... ale nie wiem czy to możliwe. Ja z biologią zawsze byłem na bakier. Tak czy siak, lokalne luftwaffe robi niezły harmider i krąży nad naszymi głowami czekając aż padniemy w boju, aby ucztować na padlinie nim mróz uczyni ją nieprzydatną do spożycia.

Licznik: "ja tu chyba zostanę... zostawcie mnie tu. Pozwólcie mi umrzeć w spokoju"
Znowu las. Wpadamy na stary cmentarz pośród drzew. Lubię takie miejsca - nie w znaczeniu, że lubię akurat cmentarze, ale chodzi o opustoszałe, zapomniane historyczne obiekty. Miejsce robi wrażenie, zwłaszcza że część mogił ma wejście do podziemi. Od razu nasuwa się skojarzenie z Diablo!!


Ja: Szkodnik dajemy do Dungeon'ów? Potłuczemy trochę rogacizny i kozłów.
Szkodnik: mówiłam Ci, żebyś się leczył. Wyjeżdżamy!!
Ja: ..ale Rogacizna?
Szkodnik: WYJEŻDŻAMY !!
!

No to wyjechaliśmy... kilometr ze cmentarzem Szkodnik krzyczy, że nie ma licznika. Jest jednak pewny, że na cmentarzu jeszcze był. Wiedziałem!!! To Demony, podziemna Rogacizna - porwały licznik. Wracamy! Jednak wpadniemy z wizytą do Dungeon'ów!!
SUPER !! Mam swoje sprawdzone sposoby na lokalną rogaciznę:
Wpadamy na cmentarz, a licznik leży przy mogile. Nawet jeszcze nie zaciągnęły go w głąb otchłani.

Ja: Licznik wstawaj, uciekamy nim wrócą.
Licznik: zostawcie mnie... odejdźcie, ja chcę tu umrzeć. Moja opowieść już skończona.
Ja: Licznik, nie pierdziel głupot. Wstawaj nim nadejdą, Szkodnik zabezpiecz flankę. Wal do wszystkiego co się rusza. Ja go stąd zabiorę.
Szkodnik: Ale... ale tutaj są inni zawodnicy.
Ja: Dopuszczalne straty. Pokryj ziemię ogniem jeśli trzeba.Musimy go stąd wyciągnąć.
Licznik: nieeee... zostawcie mnie, nie dam rady.
Ja: pakuj się na kierownicę i spadamy stąd. Hapaj nowe baterie bo coś zmizerniałeś.
Licznik: OOO jest moc!!! Poznaj moich dwóch kolegów: Pan Volt i Pan Amper. Oni są bez WAT !!! :D


Udało się. Nie straciliśmy towarzysza w tym upiornym miejscu...

Grubasy na cyplu
Ciśniemy. Póki jesteśmy w ruchu nawet nie jest bardzo zimno, ale jak się na chwilę zatrzymamy to zaraz nadgryza nas mróz. A jak czasem wiatr zawieje to robi się lodowato, ale nie jedziemy dalej. Dojeżdżamy do stawów i wbijamy na groblę.

Punkt na końcu cypla, głęboko wchodzącego w jezioro. Atakujemy i spotykamy tam... ROWEROWY WIELUŃ, strasznie sympatyczną ekipę. Razem uderzamy na koniec cypla po lampion, a Oni informują nas że będą na naszym Wiosennym CZARNYM KoRNO. Rewelacja !!!

Jeszcze tylko zdjęcie na punkcie, już mamy ruszać dalej, jak tu nagle nie zauważę jednego z ich roweru:
"Jakie Ty masz opony - co to za rozmiar". Odpowiedź to "3.0" aaaa no oszalałem. Patrzę na moje grubasy 2.4" - zawsze mi wszyscy mówią, że jeżdżę na bardzo grubych oponach, a Ci tu napierają na 3.0". Przy nich, moje wyglądają jak opony "spacerowe" na poobiednią przejażdżkę, a nie na eksplorację lasów, gór i mokradeł. Zakochałem się... zawstydzony swoim małym rozmiarem, z zazdrością łypię na gabaryty kolegi. Zawsze wiedziałem, że grube jest piękne..



Mosty są dla słabych
Docieramy do końca drogi...rzeka. Jesteśmy odcięci. Pasowałoby nam się przeprawić na drugą stronę, ale objazd do najbliższego mostu to kawał drogi. Trochę to ryzykowane, bo rzeka dość głęboka (nie tak aby nas zakryło, ale wystarczająco aby skąpać się po pas a jest -6 stopni i do bazy daleko), ale lecimy na dziko. Byle tylko nie wpaść, byle tylko nie wpaść... ale jakoś przedzieramy się z rowerami po zwalonym drzewie:



Pkt 92 czyli o tym jak się zgubić w lesie
No tutaj to się zgubimy. Najpierw ucieka nam gdzieś ścieżka i "przestrzelamy" skręt w lewo. Potem próbując skorygować błąd wpadamy na jakąś górkę z napisem "Ostoja zwierzyny" wchodzisz na własną odpowiedzialność, bo hodujemy tutaj kaczki krzyżówki (krzyżówki np z tygrysem). Staramy się ominąć to miejsce, ale kolejne korekty marszruty wprowadzają nas jeszcze głębiej w las. Nie ma tutaj połowy ścieżek, jakie są na mapie. Idziemy zatem na dziko, przez wiatrołomy i chaszcze. Robi się gęsto, ale brniemy dalej. Punkt to tzw. "granica kultur" czyli to typ punktów, które mnie zabijają. To może być w sumie wszystko. Np. wchodzę w zagajnik składający się z samych brzóz, a obok rosną świerki. No jest to jakaś granica kultur. Rozdzielamy się i ruszamy na poszukiwania. Po 15 minutach bezowocnego czesania lasu, staram się wrócić po własnych śladach i liczę na to, że Szkodnik także poradzi sobie z tym zadaniem, bo jak nie to zaraz będziemy szukać nie punktu, ale siebie nawzajem. Szkodnik nie dość, że sobie poradził, to jeszcze lampion znalazł... ale kosztowało nas to ponad 30 minut. Trochę rozbiło nam to plan, jaki mieliśmy i musimy wprowadzić znaczne korekty wybranego wariantu. Zdjęcie jest z innych punktów - o wiele ładniejszych miejsc :P

Mróz się czasem przydaje:



Joanna z wieży Odyńca czyli wszystko po kolei :)
Jest 16:20 - zostało 40 minut. Postanawiamy złapać jeszcze co najmniej jeden punkt, a jak się da to jeszcze 3. Jeden w rezerwacie "Góra Joanny", dwa pozostałe mamy po drodze do bazy. Atakujemy wzgórze i docieramy do ciekawej budowli. Wieża ma nawet swoją nazwę "Wieżą ODYNIEC". Bardzo ładne miejsce, świetnie że dali tutaj punkt. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu aby tu zostać, szybkie zdjęcia i lecimy na bazę, bo robi się krucho z czasem (jak zawsze).

Odpalamy tryb "gaz do dechy" i ciśniemy do bazy. Po drodze udaje się - zgodnie z planem - zebrać jeszcze dwa punkty. Jeden z nich jest na wyspie w skansenie kolejki wąskotorowej. Tak to nie jest błąd, na wyspie :)
Wpadamy do bazy około 5 minut przed limitem, czyli z bardzo dużym zapasem. Zostajemy na after-party, gdzie siedzimy z wieloma różnymi zawodnikami i zespołami, rozmawiając o różnych rajdach, w tym odpowiadając na pytania dotyczące Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Zapowiada się, że odwiedzi nas niezła ekipa, co nas niesamowicie cieszy. O wynikach nie piszę, bo główna klasyfikacja jest tylko OPEN, więc wszystkie 3 miejsca biorą najwięksi wymiatacze. Paweł to nawet nie zrozumiał, że impreza to roganing i nie da się zrobić wszystkich punktów, więc przyjechał z kompletem. Prawie 140 km w 9h, z czego bardzo dużo w terenie. Masakra :)
Chwilę po 21:00 wyruszamy z powrotem do domu. Tymczasem pogoda coraz łaskawsza dla rowerzystów, bo auto pokazuje już -14, ale to panikarz jest :)

Zgodnie z prośbą, acz dzisiaj tylko jeden się pojawił:
a) Piosenka "Highwayman" w wykonaniu: Loreena McKennitt.
Mało jest piosenek gdzie pada słowo Rapier, tutaj aż dwa razy. Niesamowita ballada :)


Kategoria Rajd, SFA

Silesia Race - zima 2018

Wtorek, 20 lutego 2018 | dodano: 20.02.2018

Na Silesię jedziemy jak zombie. Nadajemy się bardziej na weekend w jakimś rewitalizacyjnym SPA niż na zawody... Najpierw w środę po treningu, czyli o 21:00 wyruszamy do lasu (wraz z prawie cała ekipą grupy zaawansowanej) robić kolejną sesję foto-video PROMO naszego Rajdu - efekty można już zobaczyć na stronie rajdu.
Wrócimy do domu grubo po 2 w nocy, tylko po to aby wstać na pociąg o 5:50 (Basia ma delegację), a w czwartek wieczorem jedziemy do Moniki siedzieć nad mapą Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Trasa już dawno zaplanowana, ale pozostało wiele prac sztabowych - nanoszenie punktów na mapę, planowanie opisów, weryfikacja współrzędnych GPS itp. Schodzi nam do 1:00 i nim wrócimy domu, jest przed 3:00 w nocy. Dwie noce mocno "naderwane", a teraz będzie trzecia - zerwana w całości, bo start Silesi jest o północy (z piątku na sobotę). Faszerujemy się kofeiną, guaraną i cukrem.. i ruszamy do boju. No cóż, cytując klasyka "...nie ma spokoju dla podłych, ani dla tych którzy śmią stawić Im czoła" (a).

W góry? Ale, tak do Tarnowa?

No to taka hybryda - Tarnowskie Gór. Ani tu Tarnowa, ani gór, ale za to są sztolnie, kopalnie oraz lasy. Ogromne i piękne lasy, w których to odbywać będzie się tegoroczna, zimowa edycji Silesii Race. Meldujemy się w bazie przed 23:00 i spotykamy wiele znanych twarzy. Chwilę później zaczyna się odprawa - jak to zawsze u Marcina z duża dawką humoru, ale otrzymujemy na niej także sporo ciekawych informacji. Impreza ma nietypowy regulamin:
- punkty rowerowe są liczone normalnie (1 za 1)
- punkty odcinków pieszych przeliczane są na kary czasowe (nie zaliczenie punktu to kara 30 min)
- na punkt przepakowy przed etap kajakowym należy dotrzeć między 6:30 - 7:30 rano
- po etapie kajakowym zalicza się punkty, których nie udało się zdobyć przed tymże etapem
Będzie ciekawie ułożyć to wszystko w jakiś sensowny przejazd, ale spróbujemy. Po odprawie jeszcze chwila na zdanie przepaków w odpowiednie miejsca i ruszamy na rynek Tarnowskich Gór, na oficjalne rozpoczęcie rajdu.
Tam robią nam grupowe zdjęcie i zaczynamy grupowe odliczanie do startu. Pierwszy etap to krótki prolog po Parku Miejskim, a potem wskakujemy na rowery i ruszamy w noc.


"...zamglony świat niech zetnie mróz, na niebie świecił będzie i tak Wielki Wóz" (b)
Jest pięknie - ciemna, czarna noc pełna gwiazd plus mróz oraz tony śniegu. Pod kołami chrupie aż miło, a my ruszamy w mrok. A pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno (bo w 2013) nocne rajdy przerażały nas - jechaliśmy jak dzieci we mgle (albo w nocy), zupełnie nie radząc sobie z nawigacją. A dziś przygotowani, odpowiednio wyposażeni suniemy przez mroczny las do kolejnych punktów, jak po sznurku, jak w zegarku - co nie znaczy, że nie zdarza nam się zgubić :)
Jest cudownie - śnieg mieniący się w świetle czołówek, mróz lekko nadgryzający twarz i ten dźwięk, gdy opona mieli kolejne płaty białego puchu o koronę amortyzatora. Dalej w mrok, głębiej w ciemność. Niegdyś tam mieszkały Demony i w sumie nadal tam zamieszkują, ale coś się zmieniło:

Marcin naprawdę postarał się układając trasę - punkty ulokowane są w bardzo ciekawych miejscach. Zaczynamy od hałd dawnych kopalni, które zdobywamy wraz z zespołem OSĄ OPOLE, z którym nieraz już cisnęliśmy na niejednym rajdzie :)
Najpierw biegamy po górkach:

bo to dobre punkty obserwacyjne:

a potem schodzimy pod ziemię :)

w stronę ukrytego tam lampionu

Andrzej z OSY wyszedł tutaj jak rasowy ninja :)


Kolejny punkt to wyspa!! Lód jest gruby i solidny, a więc w komfortowych warunkach przebiegamy jezioro po kolejny lampion.
Trasa jest cudowna, acz OSA wybiera inny wariant i nasze ścieżki się rozchodzą.

Szpital na peryferiach

Docieramy do pierwszego przepaku - ulokowanego w budynku szpitala, w okolicy Sztolni Czarnego Pstrąga. Porzucamy rowery i zaczynamy drugi dzisiaj etap pieszy po okolicznym, trochę dzikim parku. Do przeszukania wąwozy i okolice strumieni, w tym miejsce które Marcin polecał podczas promocji rajdu (pozwalam sobie pożyczyć to zdjęcie).

Szczęśliwie, gdy pojawiamy się tam nocą, błoto jest zmarznięte i da się w miarę bezboleśnie przeprawić przez tą przeszkodę.
Po skończonym etapie ponownie wskakujemy na rowery i ruszamy w kierunku... Polany Śmierci.

"Nadszedł świt, straszliwie cichy i upiorny..." (c)
Nim jednak tam dotrzemy trzeba przejechać około 40 km po okolicznych lasach. Niedługo będzie świtać. Nieprzerwanie, konsekwentnie, niestudzenie suniemy przez mroczny las - na północny-zachód, w sam róg naszej mapy. Jak to bywa nad ranem, temperatura spada i znowu nadgryzają nas zęby mrozu. Noc pomału umiera i budzi się nowy dzień... upiornie cichy, zimny poranek.
Dobrze, chociaż że jest kontakt ze światem:
I AM BRINGING WiFI, motherf****ers :D :D :D

Nie ma tu nikogo oprócz nas, żywej dusz... nawet żadnych śladów na drodze. Nie wróży to nic dobrego, zwłaszcza że kierujemy się w miejsce zwane Polaną Śmierci. Wyjeżdżamy z lasów na drogę i gnamy przez senne miejscowości, po oblodzonych drogach:

aż w końcu docieramy do Polany Śmierci...:

Dotarcie tutaj zajęło nam jednak bardzo dużo czasu i zrodziło pewien problem...

Biała Bestia pożarła kajaki… a teraz żąda jedzenia
Sytuacja trochę nam się skomplikowała bo jesteśmy mocno po czasie - mieliśmy być na drugim przepaku między 6:30 – 7:30, a jest po 8:00 rano. Dlaczego tak się w ogóle stało, że nie dotarliśmy w czasie na ten punkt, to jest grubsza historia… Zaczyna się gdzieś na odprawie, jej epicentrum rozgrywa się w szpitalu na peryferiach, a finał zaskakuje nas właśnie na Polanie Śmierci. Opowieść tą charakteryzują takie pojęcia jak ”Wielki Taktyk”, „był tylko jeden kruczek - Paragraf 22”, „nieznajomość regulaminu nie zwalnia z odpowiedzialności” czy też „plan doskonały”.
Nie będę jej jednak opisywał tutaj bo wyszła by mi epopeja na 12 ksiąg, pisana wierszem oraz prozą – a zakończona DRAMAT’em.
Jak ktoś jest ciekawy, mogę opowiedzieć twarzą w twarz – na potrzeby relacji przyjmijmy, że zje***śmy po całości i nie dotarliśmy w wyznaczonej godzinie do punktu przepakowego.
Gdy już finalnie docieramy na przepak, to na punkcie jest pusto – żadnych zawodników, tylko jedna osoba z obsługi. Napisałbym, że popłynęliśmy, ale w sumie to wszyscy popłynęli a my nie...
Grasuje tu jednak mała, biała bestia w kształcie futrzanej kulki, która wydaje bardzo różne dźwięki. Ogólnie żąda daniny w postaci jedzenia, a gdy cokolwiek dostanie to się awanturuje o więcej. To na pewno agent Marcina, chce odebrać nam jedzenie – chce abyśmy osłabli i nie ukończyli trasy. Nie ma takiej opcji Futrzaku, posilamy się tym, czego nie zdołała nam odebrać i jedziemy dalej. Zaczyna się piękny, słoneczny dzień…zostawiamy punkt przepakowy i białą Bestię za sobą.

Potrzeba NITRO czyli dopalacza
Ruszamy dalej na rowerach, skoro nam kajaki zabrali. Jedziemy obok zamkniętego terenu NITROERG’u, producenta materiałów wybuchowych. Pamiętam jak na jednej z jesiennych edycji Silesii zaskoczył nas ten obiekt, ponieważ nie było go zaznaczonego na mapie. Wysokie betonowe słupy połączone drutem kolczastym, dwa rzędy zasieków i ostrzeżenia aby nie wchodzić – wtedy dotarliśmy tam nocą, więc miejsce robiło jeszcze większe wrażenie. Teraz jedziemy na większym luzie, zaznajomieni z tym obiektem, ale mamy inny problem… sleepmoster. Koszmarny sleepmonster… dwie mocno naderwane noce i teraz trzecia w pełni, więc muli nas nieprzeciętnie. Zatrzymujemy się pod jedną z bram NITROERG’u i próbujemy odgonić tą senną poczwarę, która się napatoczyła. Wlewamy w sobie energetyki, faszerujemy się batonami i robimy dziki aerobik… jeśli jest tu monitoring, to ochrona mogła nagrać ciekawe materiały, ale to nieważne.


Jakoś udaje nam się w miarę rozbudzić i jakiś czas później łapiemy punkt w opustoszałym już punkcie kajakowym.
Tzn. łapiemy go w praktyce, ale nie formalnie bo nie ma tam nikogo, kto mógłby podbić nam kartę - nie ma też lampionu. Stąd w wynikach, będziemy mieć zapis, że brakuje nam jednego punktu.
Tu były kajaki, a jest tylko rozpacz, głód i halucynacje z niedożywienia...


Solidarni z Szkodnikiem, czyli betami o ziemię
Wypadamy z Krupskiego Młyna i kierujemy się ponownie w głąb lasów. Punkt znajduje się w okolicy „zagęszczenia” torów kolejowych – czyli w ulubionych miejscach Marcina. Wjeżdżamy na leśną drogę, a tu nagle jak nie sponiewiera Szkodnika… praśnie Nim o ziemię, tak że w najbliższych kopalniach to pewnie wybuchła panika (zaraz po metanie). Znowu lód wezwał Szkodnika do siebie. Zatrzymuję się i też prawie lecę na ryj. Zbieram Basię z ziemi, mimo że ciężko jest tutaj nawet ustać. To nie jest oblodzona droga, po takowych już dziś jeździliśmy – tu nie ma drogi, tu jest lodowisko. Dawno nie widziałem tak oblodzonej ścieżki – mam wrażenie, jakby tu specjalnie lali wodą.
Nie ma jak jechać „poboczem” bo pobocza nie ma. Staramy się jakoś przeprawić dalej. Nie mija jednak chyba minuta od gleby Basi, a teraz ja lecę na plery. Wystarczyła 2-3 cm mulda – leciutkie uderzenie boczne w oponę. Normalnie bym nawet tego nie zauważył, ale na tej nawierzchni wystarczyła minimalna boczna siła i cały rower kładzie się lodzie. Walę betami o ziemię tak, że ciężko mi wstać. Pośladem na muldę - punktowo w kość ARGHHH. To naprawdę zabolało, czuję się jakbym złamał poślad.
Jak w kawale: nienormalny ogląda swój tyłek w lustrze, ogląda i ogląda. Doktor pyta: czy wszystko w porządku? A ten odpowiada: Potrzebuję nowego tyłka, bo ten to mi chyba na pół pękł…
Plusem jest to, że sleepmonster chyba został przygnieciony, moim ciężko spadającym cielskiem, bo szlag go trafił.
Basia chce mnie zebrać z ziemi, ale przy naciśnięciu hamulców wpada w poślizg… cudem ratuje się przed kolejnym upadkiem wpadając w krzaki. One ją zatrzymają „w pionie”.
Finalnie jakoś się zbieramy z gleby, ale do końca tej drogi, będziemy grzecznie prowadzić nasz maszyny. Dalej jest już trochę lepsza przyczepność…
Chwilę późnij spotykamy… no właśnie, może tym razem bez nazwisk bo „BHP? Nie słyszałem”


RaJUnO czy RJnO… czy coś w tym stylu
Wpadamy na odcinek specjalny RJnO (Rowerowej Jazdy na Orientacje) – stałe punkty kontrolne w terenie, zainstalowane w ramach projektu „Zielony Punkt Kontrolny”. Naszym zadaniem jest zebrać je wszystkie. To dość duże zagęszczenie punktów na małym obszarze, a nawigujemy ten odcinek na bardzo dokładnej mapie sportowej. Idzie zatem sprawnie, szkoda tylko, że tutaj to już pełne roztopy: błoto, błoto, błoto. Ogólnie trasa, od teraz będzie już biec w klimacie wczesnej wiosny, niż mroźniej zimy. Szkoda, bo noc i poranek w śniegu były piękne. Teraz znowu taplamy się w błocie… i wiatrołomach.
Dość szybko uwijamy się z tym etapem, a potem "dożynamy" trasę łapiąc punkty na wschodzie od bazy - punkt, które jednocześnie należą dla trasy krótkiej (OPEN).
Wpadamy do bazy z kompletem (no oprócz kajaków) i z 15 minutowym zapasem czasu (luksus).
Na rowerze wyszło 142 km, a na nogach nie mam pojęcia - obstawiam że koło 15 na pewno, jak nie więcej.
Lądujemy na 3-cim miejscu podium, co jest bardzo miłe. Nie zrobiliśmy kajaków, więc w sumie można by nas zdyskwalifikować... no ale wiecie, jak jest - nasz nieodparty urok czyni cuda. A tak serio, część ekip się wycofała w połowie rajdu, cześć zrobiła tylko część trasy. Tylko 2 ekipy zrobiły całość, no i my minus te nieszczęsne kajaki (mówię o kategorii MIX oczywiście, bo najlepsze MM to w bazie dawno były gdy my walczyliśmy ze sleepmonsterem).
Podsumowując: fantastyczne zawody, genialne trasa, kawał niesamowitej roboty Marcin!
Jesteśmy jednak wykończeniu po ostatnim tygodniu. Niedzieli to ja nie pamiętam wcale... wstałem zjeść obiad i poszedłem spać dalej :)

Na zakończenie - parę osób prosiło mnie aby podawał na końcach wpisów, skąd pochodzą użyte cytaty i parafrazy. Ależ proszę:
a) Komiks Spider-man, opowieść "Wrzask"
b) Piosenka Kazika "K***wy Wędrownicznki"
c) Książka "Po obu stronach muru", autor: Władka Meed


Kategoria Rajd, SFA

Rajd IV Żywiołów - zima 2018

Sobota, 20 stycznia 2018 | dodano: 23.01.2018

Nowy rok zaczynamy klasycznie – od Rajdu 4 Żywiołów z bazą w Bydlinie. Nasza trasa ma składać się z trzech etapów: krótkiego rowerowego, pieszego i długiego rowerowego. Razem wyszło nam 65 km rowerami i trochę ponad 20 na nogach, no ale od początku:

Mroczne widmo
…czyli tzw. prolog. Mroczne bo biegowe… Już na wejściu dostajemy w bonusie od Organizatorów dodatkowy etap pieszy długości około 4 – 5 km, zależnie od obranego wariantu. Lecimy go jak-nie-my, bez plecaków – „na lekko”, poza tym biegniemy (no dobra… biegniemy jak biegniemy, no ale czasem trochę podbiegamy). To wystarcza aby wtopić się w tłum i uniknąć rozpoznania przez niektórych zawodników. Pierwszy punkt to okolice ruin zamku w Bydlinie – szturmujemy więc strome zbocze, przedzierając się przez krzaki, a tu nagle Szkodnik jak mi się nie… wyjeleni. No, było naprawdę blisko. Gdy Szkodnik leci po punkty kontrolne, to lepiej zejść Mu z drogi, a ten sarenek tego nie wiedział i niemal został zmiażdżony. Cudem uniknął śmierci przez stratowanie po zderzeniu czołowym, a Szkodnik nawet nie zwolnił… patrzę, już jest na dole i przedziera się przez rzekę. Przez rzekę bo nie ma mostów, a kolejne punkty znajdują się w lesie za wodą. Ledwie nadążam... dobrze, że leżały jakieś zwalone drzewa bo rzeka była szeroka. Jakoś przelazałem po nich, nawet bez popisowego upadku w tonie. A za rzeką las… i kolejna rzeka. Szkodnik znowu na dziko, ja z Nim, po zaśnieżonym, śliskim drzewie… byle się nie skąpać, byle się nie skąpać - bo to początek rajdu a przemoczone buty w temperaturze -2 stopnie, to nie jest synonim komfortu. Udało się… chwilę potem zgarniamy ostatnie punkty z prologu i ruszamy na pierwszy dzisiaj etap rowerowy.


Z górki na "Pazurki"

Czyli rezerwat „Pazurek”. Rewelacja, znam i uwielbiam to miejsce!! To jeden z najładniejszych rezerwatów ze skałkami na Jurze, a my walimy przez cała jego długość zielonym szlakiem. Rezerwat to LOP’ka (Linia Obowiązkowego Przejechania/Przejścia), gdzie nie mamy podanej konkretnej lokalizacji punktów, ale wiemy że będą znajdować się gdzieś na wyznaczonej trasie. Zgodnie z przewidywaniami jeden jest na początku rezerwatu, a drugi na końcu. Przez przewidywania mam na myśli, fakt że „Pazurek” to rezerwat, a one rządzą się swoimi przepisami i nie można było – ot tak – postawić sobie punktów gdziekolwiek. Super było tędy ponownie przejechać i do tego pierwszy raz w zimie, a śniegu było niemało.  Jak nie znacie "Pazurka", to koniecznie się tam kiedyś wybierzcie :)


Żywioły upodobały sobie te miejsca… choć "to droga na zatracenie" :)

Zostawiamy rowery w miejscu przepaku, zaraz za rezerwatem „Pazurek” i lecimy na główny etap pieszy – około 15 km. Kolejne znane miejsce… dymałem pod tą górę w lecie, w deszczu to dymam pod nią w zimie i w śniegu. Prawie w tym samy miejscu był jeden z punktów trasy rowerowej na letniej edycji 4 Żywiołów (2017).

Bardzo podobnie będzie na kolejnym etapie rowerowym, gdzie także jeden z punktów będzie niemal w tym samym miejscu co rok temu.
Tak zgadliście, także będzie się znajdował na najwyższym wzniesieniu o stromych ścianach w tej okolicy. Na razie lecimy jednak azymutem przez ośnieżone pola. Śniegu po horyzont, miejscami naprawdę głęboki, a my włazimy w jakiś wąwóz o pionowych ścianach. Zbieramy punkt i gramolimy się tą ścianą w górę… na wprost!
Z tyłu słyszę jedynie: „gdzie idziecie… na zatracenie?” No chyba znowu nasz wariant wydał się innym zawodnikom nieortodoksyjny. No, ale przecież dało się wspiąć po tej ścianie. Zjechałem parę razy na ryju przy kolejnych próbach, ale w końcu wylazłem. No wiec, żeby od razu na zatracenie…


Pozdrowienia z punktu, którego nigdy nie było…

Zbliżamy się do kolejnego punktu – przedzieramy się na dziko przez las, bez ścieżek… a tu nagle błysk. Świetlny refleks przykuwa mój wzrok. Podchodzę bliżej… grałem w za dużo RPG’ów aby nie podnieść tego item’a !!!
Znalazłem kompas !!! Może nie złoty, ale… mam nadzieję, że to Compass of the Stars, czyli +20 do każdego atrybutu. Niestety także nie, tylko parę gramów do wagi. Zabieramy go jednak, aby oddać w bazie. Może właściciel się po niego zgłosi. Tymczasem punktu nigdzie nie ma. Jesteśmy pewni, że odnaleźliśmy właściwe zakole rzeki, ale po lampionie ani śladu. Po okolicznych krzokach szwęda się rzeźnik drzew i ścina choinki. Mówię do Szkodnika, że to na pewno On zabrał lampion i żebyśmy zaszli Go od tyłu. Uderzymy nagle z dwóch stron, niosąc Mu rychłą zgubę. Basia przypomina mi, że za napad na straż leśną jest paragraf i stwierdza, że to niedobrze, że odstawiłem swoje lekarstwa. Zamiast nagłej, partyzanckiej akcji, dzwonimy do Organizatorów i dowiadujemy się, że 15-tki nie ma. Potwierdzają. Lampion zaginął… przynajmniej oficjalnie, a mniej oficjalnie to mogło Mu się nie spodobać to miejsce i postanowił powisieć w innym. Kapryśna bestia :P
Ten punkt był nam prawdziwą kula u nogi :)


TWIN LASER MODE

Ruszamy na ostatni, ale za to najdłuższy etap rowerowy. Przed nami kolejne pagóry: albo pchamy po śniegu do góry, albo szarpie na zjazdach. Chrupie pod kołami aż miło, ale trzeba uważać bo rzuca na nieprzetartym śniegu. Znowu jedziemy wariantem, którego nikt nie wybrał przed nami.


Zbieramy co się da po okolicy, punkt po punkcie ale niedługo zapadnie zmrok… słońce zachodzi i czuć zęby mrozu. Na razie delikatnie, ale wiem że z każdą minutą będą gryźć coraz śmielej. Najpierw skórę, potem mięso i kości. Gdy Słońce śpi budzą się demony – jeśli pokusić się o parafrazę. Jest fajnie. Chrupie coraz głośniej i zastanawiam się czy to śnieg po kołami, czy to demon napoczyna moje kości. Aby rozświetlić ciemności, sięgamy po technikę i naukę - odpalamy światło. To pierwszy test nowego systemu: zawsze chciałem mieć TWIN LASER na kierownicy. Czołówka + dwie latary na kierownicy to jest to – sami zobaczcie.
Sekwencja zapłonu i…

WSZYSTKIE BATERIE OGNIA :D :D :D

A dlaczego TWIN LASER? Czyżbyście nie pamiętali kultowego RAPTORA? To broń robiła naprawdę ostrą rozpierduchę :D :D :D

Jack Frost czyli Szkodnik tańczy na lodzie

Ciśniemy dalej po śniegu. Jest pięknie, jest bosko. Skręt w lewo, Szkodnik ciągle za mną, skręt w prawo Szkodnik ciągle za mną. Ostry wiraż... i nie ma Szkodnika. Zatrzymuję się i patrzę. No nie ma, zabrało Go coś. Nagle ruch w śniegu. Ogromna lodowa postać rusza wprost na mnie... Nie to niemożliwe. Przecież On nie żyje. JACK? To naprawdę Ty ???
(Jack Frost – z cyklu najgorsze horrory ever to jest ścisła czołówka, link - jak zawsze - na własną odpowiedzialność)
A nie, to tylko Szkodnik. Cały w śniegu. Jak Bałwan. No było ślisko.
Jedziemy dalej, tym razem gnamy jak szaleni. Jest lekko z góry i prosta droga. Nagle huk z tyłu nieprzeciętny, odwracam się. Szkodnik leci w jakieś dziwnej konfiguracji z rowerem, chyba będzie wyprzedzał bo zmienia geometrie systemu... a nie po prostu postanowił walnąć o ziemię. Uuuu... to musiało boleć...
Pytam : Nic Ci nie jest? Co się stało?
Szkodnik: LUD...
Ja: Tak Wielki Szkodniku, Lud Cię słucha i uwielbia
Szkodnik: LÓD głupcze!
Aaaa... no tak. Jak by to powiedział Juliusz: KOŚCI ZOSTAŁY RZUCONE... o glebę :)
Szczęśliwie bez trwałych uszkodzeń, tylko rozbite kolano.


O jeden most za... mało :)

No prawie, za mało. Został ostatni punkt i gdzie wchodzimy... TAK!!! Na bagna. Wszędzie śnieg i mróz, ale te nie zamarzły. Chlupią aż miło. Ciśniemy podmokłą łąką aż do punktu, a ten PO DRUGIEJ STRONIE RZEKI. Grrr... rzeka niemała, dość głęboko i wartka, jak na strumień na polu. Ma nawet wodospad mały!
Szkodnik stwierdza, że trzeba się przeprawić przez rzekę i mówi aby wyciągał ponton. Ja mówię, że został w innym plecaku :)
No więc, chyba trzeba będzie bez butów brodzić. Nie pierwszy raz w zimie boso przez rzekę. Nawet nie drugi i nie trzeci... ale dajemy sobie 100-150 metrów, aby zrobić rekonesans, w którym miejscu najłatwiej będzie się przeprawić. A tu nagle, mostek... żadnych dróg, środek pola, a tu betonowy mostek. Nie pogardziliśmy. Zbieramy punkt i lecimy na bazę. Mamy komplet punktów kontrolnych. Jeszcze tylko dwa zadania specjalne i będzie koniec naszej dzisiejszej przygody.

No, Korsarzem to nie zostanę...
Zadanie to drabinka linowa – od szczytu sali gimnastycznej o trójkątnym dachu do ziemi. Organizatorzy mówię, że to około 4 pięter wysokości. Jeden zawodnik wchodzi pierwszy i zawiesza karabinki, w dowolnym miejscach, o tyle że ostatni karabinek, ma być na szczycie. Drugi zawodnik idzie do góry i zbiera zawieszone karabinki.
Jak zawsze zadanie wydaje się banale, ale nauczyłem się na ostatnich rajdach... że wiem, że będzie przewalone dla grubych i niesprawnych pokraków. Szkodnik jakoś gramoli się do góry, mimo że ciężko Mu tak wysoko nogi podnosić (aby dosięgnąć kolejne „szczebelki”), ale jak przyszła moja kolej to się zrobiło ciekawie.


Lezę jakoś, ale mój styl to dramat... rozjeżdżam się na tej drabinie, potem prawie szpagat robię, to mi drabina ucieka, czasem wiszę w poprzek, podciągam się i nadal jestem na tej samej wysokości, bo pomyliłem szczebelki. Do tego najlżejszy nie jestem, dach trzeszczy, uchwyty płaczą... facepalm'y na dole lecą masowo, ale uparty jestem... idę, a sił dodaje mi stare krasnoludzkie zaklęcie „K****A”. Wykrzyczane 1000 razy, obniża sufit o jeden poziom.

Wylazłem... K**** wylazlem !!!
Rąk nie czuję, ale wylazłem....
Zostało ostatnie zadanie... jak tylko stad zejdę. Zejście głową w dół wydawało mi się dobrym pomysłem, ale uwierzcie nie było :P No Korsarzem nie zostanę, zatopili by nas nim bym wylazł na maszt.
Ostanie zadnie to ułożenie z dziwnych klocków figury kota – brzmi prosto nie? Ale Kićuś chyba był na Hucie bo pocięty nieziemsko i klocki mają naprawdę dziwne kształty. Jak ktoś nie wie o co chodzi, to zapraszam do ułożenia literki F z tego.

No i koniec. Komplet punktów, komplet zadań. Piękny początek sezonu. Do tego pierwsze miejsce w kategorii zespołów MIX na trasie OPEN. Powiedziałbym, że jest moc, ale:
- do zwycięskiej (męskiej) dwójki mamy stratę 3h. To jakiś kosmos :)
- przypominam sobie moje ekwilibrystyczne popisy na drabinie
...i nie ma mocy. Jest wszystko, ale na pewno nie moc :)
Ale co tam - ważne, że bawiliśmy się świetnie.


Kategoria Rajd, SFA

Podsumowanie 2017

Czwartek, 4 stycznia 2018 | dodano: 04.01.2018

Nastał Nowy Rok czyli czas podsumowań. Na pewno udało się dotrzymać zeszłorocznego postanowienia i napisać relację, z każdej większej imprezy na orientację, na której byliśmy w 2017. Nie udało się jednak poczynić relacji z każdej naszej wyprawy rowerowej czy pieszej, bo było tego za dużo. Za dużo do opisywania, nie za dużo w sensie wypraw :P
No ale po kolei – jedziemy z podsumowaniem. Szczegółowe relacje znajdziecie w dedykowanych wpisach, więc tutaj tylko kilka słów zbiorczo plus kilka historii, których do tej pory opisać nie zdołałem.

Rajd IV Żywiołów – początek roku zaczął się od wyścigu z czasem, czy uda mi się zakończyć rehabilitację kolana przed rajdem. Jak to u nas, wszystko zazębiło się na styk. Czy to było mądre? Pewnie nie, ale pojechaliśmy bardzo ostrożnie, więc „po raz kolejny udało się przeżyć”, a do tego udało się złamać klątwę czerwonego szlaku w Bydlinie!

ICEAR – jesteśmy jedynymi zawodnikami trasy rowerowej (większość harpaganów wybrało trasy przygodowe), ale nie przeszkodziło nam to zmierzyć się ze „ścianą” w Gliczarowie (osławiony podjazd Tour de Pologne), przecierać nieprzetarte szlaki, brodzić boso w Białce czy też ścigać śnieżne skutery. Ogólnie super impreza.

RAJD WILCZY – trzecia edycja Rajdu Wilczego, czyli zagubieni na mokradłach Kobióra. Zawsze musimy gdzieś wtopić, więc i tym razem wleźliśmy tam, skąd ciężko było wyjść. Rajd bardzo nam się podobał, ale brakło nam trochę tego hardcore’u, który przywalili rok wcześniej, na drugiej edycji. Brakło Czantorii nad ranem, ale kto wie – może jakieś skargi były, może my też byliśmy bogatsi o kolejny rok doświadczeń i było nam łatwiej. Jakkolwiek by nie było, impreza była świetna z super zadaniami na punktach (linowe i strzeleckie WYPASS OSOM!!!), ale to druga edycja tej imprezy naprawdę mnie zmiażdżyła.

Wiosenne KORNO – rozgrywane w oponach absurdu, sponsorowane przez serwis OPONEO i powodujące ostre zapalenie opon mózgowych… czyli „nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno, to nie tak nam miało być”. Baza obok Bukowna, nasze ukochane tereny, a my zamiast jazdy na rowerze, wybraliśmy POMPKI… i pompujemy. Sześć jest liczbą do której będziesz liczył, nie 5, nie 7, a sześć – parafrazując Monty Pythona, który był chyba sponsorem tej imprezy.

Rajd Katowice – testy nowej opony (wyborny gryzoń korzeni i kamieni) i nowej ramy dla Basi. Do tego latamy z rowerami po hołdach, bo Marcin zapodał genialną trasę, a wiecie jak jest: duże stromizny, duża zabawa. Plus – jak zawsze – wyborne zadania logiczne i sprawnościowe.

Nadwiślański maraton na orientację – gdy pada deszcz, Aramisy się nudzą? Nie, nie -jadą na Nadwiślański !!! Piękna, acz dość mokra impreza, która przetyrała nas przez jakieś wąwozy (no dobra, sami się przetyraliśmy wybierając taki wariant), bagna i wiatrołomy. Fajnie było przejechać „Orienteering w Cieszynie” w drugą stronę :)

Bike Orient – Światowa premiera nowego roweru Basi i gradem po oczach na koniec. Pierwszy rajd, na zaliczyliśmy spóźnienie Schrödingera, czyli przyjechaliśmy na metę spóźnieni i nie byliśmy spóźnieni. Tak to jest, jak się nie słucha uważnie na odprawie :)

Rudawska Wyrypa – klasyk nad klasyki. Dowaliło śniegiem w sposób niesamowity. Tunel pod „Drogą Głodu” czy też Przełęcz Kowarska utonęły w białym puchu. A my wraz z nimi. Plus jeden z najfajniejszych punktów kontrolnych ever – na pewno w naszym top 10, jeśli chodzi o rankingi. W sumie kiedyś muszę zrobić taki wpis np. 10 najbardziej hardcore’owych punktów, 10 najładniejszych itp.


Team 360
– zachwyceni pierwszą edycją, która była znamiennym przesunięciem naszych granic wytrzymałości (nasz pierwszy ponad 30-godzinny rajd), dzień po Rudawskiej pojechaliśmy do Przemyśla. Potężna trasa, legendarny BnO w Heluszu (potwierdzamy – najtrudniejszy terenowo BnO ever jak do tej pory cisnęliśmy: mega gęste krzory non-stop), kajaki nocą, towarzystwo Osy Opole i wiszenie nas Sanem. Niesamowita impreza.


OrientAkcja
– ledwie żywi po Rudawskiej (24h) i po Przemyślu (34h) stawiamy się na starcie wraz z Kamilą i Filipem. Dobrze, że trasa była w miarę płaska, bo byśmy zmarli gdzieś po drodze w lesie… bardzo mokrym lesie. W sumie to lesie płynącym rzeką. Świetna impreza na dobitkę, na zakończenie intensywnej majówki.

Przeprawa – nasza pierwsza 50-tka zrobiona na nogach. Świetne zadania na punktach (zwłaszcza kółeczka nad rzeką), przechodzenie rzeki wpław i Lenon-Taktyk, który rozwala system (spieszył się na pociąg, zszedł z trasy sporo przed nami , ale przez nietypowe zapisy w regulaminie, zmiażdżył nas wynikiem :D :D :D)

Jaszczur – Białe Doliny – Jaszczur grasujący w Dolinkach Podkrakowskich! Cieszyliśmy się jak dzieci – był piękny dzień, deszczowa noc, koszmarnie trudna nawigacja, lidary, jaskinie, kolczaści przyjaciele, znaczne przewyższenia i wiele, wiele innych atrakcji, z których większość gryzła, drapała lub kłuła. Wróciliśmy naprawdę mocno sponiewierani.

Roztoczańska 13 – roganing na Roztoczu. „Na dzika do Kraśnika” – piękna trasa w koszmarnym upale. A na koniec prawdziwy pieczony dzik. Pierwszy raz byliśmy na tej imprezie, ale niewątpliwie nieraz tu wrócimy.

Urlop 1 – Beskid Sądecki, Pieniny, Beskid Niski. Dwa tygodnie górski eskapad. Nie udało mi się opisać ich wszystkich, ale właściwie nie było dnia nie na rowerze: od Wysokiej i Durbaszki, przez Wielki Rogacz, Jaworzynę Krynicką czy Halę Łabową, aż po Kozie Żebro czy Wielki Mincou.
Ten wyjazd to także śmierć w rodzinie… Beskid Sądecki, zielony szlak, Eliaszówka (1024 m)… tam właśnie żywota dokonał Santa...
„let them face fall, if they must die, making it easier to say goodbye”.
W mojej pamięci pozostanie wiecznie żywym wspomnieniem.

Rajd IV Żywiołów – ostatni rajd Santy. Rajd przejechany na pękniętej ramie, sklejonej power-tape’em... Niebiosa płakały nad jego losem, a my tonęliśmy w rozpaczy… i błocie. Jeden z najbardziej mokrych rajdów tego roku. Deszcz non-stop, ale przynajmniej woda wylewała się z ramy... przez pewne pęknięcie.

Jaszczur – Kresowe Bagna. Eksploracja zupełnie nieznanych nam terenów Poleskiego Parku Narodowego i walka z milionami komarów. Horror „Rój” to przedszkole w porównaniu z tym, co czekało na nas na kresowych bagnach.

Adventure Trophy – 218 km podczas jednej wyprawy i to w trudnym terenie. Kolejny raz przesunęliśmy nasze granice wytrzymałości. Kiedy Kamila i Filip zaatakowali swój – właściwie pierwszy, prawdziwy – rajd przygodowy, my zmierzyliśmy się magiczną granicą 200 km. Udar i hipotermia naraz, wycieńczenie i sponiewieranie… i ogromna dawka satysfakcji :)

IT Orient – rajd z akcentami informatycznymi (pytania i zagadki na punktach). Eksploracja kolejnych zakamarków województwa łódzkiego. Kolejna udana impreza.

Urlop 2 – czyli 1000 km w niecałe 2 tygodnie (na rowerze)
1000 km na rowerze w niecałe 2 tygodnie. Ogólnie lasy, lasy, lasy – moje ukochane lasy: Puszcza Notecka, Puszcza Drawieńska, Puszcza Lubuska, Puszcza Zielonka, a do tego tryptyk Parków Narodowych: Drawieński, „Ujścia Warty”, Wielkopolski.


Poznaliśmy bardzo wiele ciekawych miejsc i poznanych historii. Zrobię tutaj mała dygresję i opowiem Wam dwie z nich, gdyż nie znalazłem czasu aby zrobić to w sierpniu:

„O smoku, który przyjechał pociągiem”
Lato 1992 było niesamowicie upalne. 10 sierpnia, o 16:27 ognisty smok przyjechał pociągiem relacji Poznań - Krzyż. 
Zablokowane hamulce pociągu, sypiące się iskry i rozpętuje się piekło.
Mimo zaangażowania wielu zastępów straży pożarnej i prób gaszenia z powietrza, nikt nie jest w stanie zatrzymać pożogi. Świadkowie mówią, że płonął horyzont:

I wtedy...parę minut po północy nagle zaczyna padać deszcz. Nie jest to zwykły deszcz, to nawet nie ulewa – to wodny armagedon, niemal biblijny potop. W ciągu 15 minut pożar wygasa. Gdyby nie pogorzelisko, to wszystko wydawałby się jedynie złym snem. Ludzie mówią, że to cud. Żywioł, któremu nie mogło podołać setki ludzi, ginie niemal w mgnieniu oka w pojedynku z innym żywiołem.
W pożarze spłonęło około 6 tys hektarów lasu (po pożodze nasadzono 80 milionów sadzonek drzew) – niewyobrażalna liczba, ale gdyby nie ta ulewa spłonęłaby cała puszcza. Przez wiele lat, nadleśnictwa z całego kraju będą odbudowywać zniszczone lasy, a ich mozolną pracę upamiętnią kamienie na skrzyżowaniach i przecinkach.
Szukamy rzeźby smoka... nie jest oznakowana na mapie. Szukamy i nie możemy znaleźć, ale spotykamy starszego Pan, który zbiera grzyby
- Czy nie wie Pan gdzie mieszka smok – rzeźba upamiętniająca pożar?
- Wiem, zaprowadzę Was. Tego smoka wystrugał mój dowódca.
- Pan był strażakiem? Może Pan opowiedzieć o tym pożarze?
- Wszyscy byliśmy...
... i tak poznaliśmy historię smoka, który przyjechał pociągiem.



„Pocztówka z miasta, którego już nie ma...”

Kostrzyn nad Odrą… po drugiej wojnie światowej życie przeniosło się na drugi brzeg Warty.
Kostrzyn z przed wojny nigdy nie został odbudowany. Miasto którego historia sięga XIII wieku już nie istnieje. Zostało zrównane z ziemią przez Armię Czerwoną, ponieważ leżało na drodze do Berlina. Zamykało ten strategiczny kierunek i zostało ogłoszone twierdzą. Kostrzyn podzielił los wielu miast, ale w przeciwieństwie do innych, nigdy nie został odbudowany. Powstało za to nowe miasto, na drugim brzegu Warty, ale w miejscu starego Kostrzyna stoi „ogromny pomnik” – Pomnik Miasta, którego już nie ma. Są tu fundamenty domów, zamku, kościoła i innych budowli, które nigdy nie zostały usunięte. Można zatem chodzić po ulicach (które nadal mają swoje nazwy – o czym informują tabliczki na skrzyżowaniach) oraz mijać kolejne „budowle”, od apteki po zamek królewski. Można wejść na rynek, na którym przetrwał jedynie pomnik. Można także kupić „pocztówkę z miasta, którego już nie ma”




Wiele jest takich opowieści - kiedyś opowiem Wam także o Pawle zwanym „Syzyfem z Puszczy Noteckiej”, czy też o „Kamieniu 3 Dyrektorów”, no ale dość dygresji, wracajmy do podsumowania:

KoRNO Rogaining – świetny rogaining (trudne i nieoczywiste warianty) i nareszcie odwiedzone Lasy nad Górną Liswartą. Niesamowita impreza i walka do ostatnich minut limitu spóźnień. Do tego pierwsze złowieszcze podszepty: „a może byście tak…”czyli ziarno zostało zasiane. Zasiano je gdzieś w naszych głowach, w październiku wykiełkuje, a na zbiory przyjdzie czas na wiosnę (2018)

Piachulec Orient – druga edycja Piachulca i znowu impreza, na terenach gdzie właściwie nikt nie organizuje rajdów, czyli REWELACJA. Kolejne lasy i szlaki do naszej kolekcji, a także kolejne odwiedzone cmentarze z okresu I wojny światowej.

Mordownik – nie przebił wprawdzie doskonałej edycji w Beskidzie Niskim, ale zbliżył się do niej naprawdę blisko. Nie sądziłem, że kiedykolwiek jakaś edycja Mordownika zagrozi tej „Niskiej” , a tu proszę – Król niemal stracił koronę, a wszystko to przez Gubałówkę, słowacką, przeprzepiękną część trasy, ścieżkę dookoła Tatr i pewne mokradła. Pamiętacie: „trudno, bardzo trudno, masakra”? Według mnie ten punkt stał się już legendą! I to zasłużenie!

Szturm na Pilsko – pada cały dzień. Leje tak, że drogi stają się potokami… ale obietnica to obietnica

Rajd Waligóry – sentymentalna wyrypa po Goracach. Szlajamy się – wraz z Mateuszem - gdzieś pod Modyniem i Mogielicą, a potem po samym Gorcu (i to niebieskim szlakiem od Nowej Polany!!). Bez dwóch zdań jedna z najlepszych imprez w tym roku.

Jurajska Jatka – kolejna fantastyczna impreza na Jurze. Punkt „GLOW” czy też stary cmentarz żydowski to kolejni aspiranci do grupy najlepszych punktów kontrolnych ever. Nigdy wcześniej nie byliśmy na Jatce i odwiedzenie tej imprezy było doskonałą decyzją.

Jesienne Beskidzkie KoRNO –naprawdę, ciężko mi wybrać najlepszy rajd 2017 bo poziom imprez, zwłaszcza na jesień był nieziemski. To kolejny aspirant do tego tytułu. Fantastyczna przygoda, z dodatkowym smaczkiem - to tutaj kiełkują wspomniane wcześniej ziarna i zapada decyzja – SFA układa trasę Wiosennego KoRNO 2018 !!!
„So speaks the Lord of Terror and so it is written”

Jaszczur – Ścieżka Muflona – no i brak mi słów. Jeśli poprzednie imprezy górskie imprezy (Mordownik, Waligóra, KoRNO) były doskonałe, to jak nazwać tą? Malo postawił kropkę nad „i”, kropkę która nas przygniotła. Nieraz wracamy styrani i zmasakrowani z górskich wyryp, ale „Ścieżka Muflona” to jakiś nowy abstrakcyjny poziom… było niesamowicie i magicznie.


Zimowe KoRNO – bardzo miłe zakończenie roku rajdowego. Jakoś tak brakło nam imprez w listopadzie, więc na Zimowe KoRNO przyjechaliśmy naprawdę wygłodzeni. A było gdzie i z kim ucztować.

Szkoda tylko, że nie da się odwiedzić wszystkich imprez jakie byśmy chcieli. Część się pokrywa lub trzymają nas inne – np. szermiercze – wydarzenia, które także są niesamowicie ważnym aspektem naszego życia.
…i tak, brakło w tym roku choćby Silesii Race, Kaczawskiej Wyrypy czy też choćby jednego Tropiciela.

Czas szykować się na kolejny sezon :)


Kategoria Rajd, SFA, Wycieczka

Zimowe KORNO

Sobota, 16 grudnia 2017 | dodano: 20.12.2017

Rok temu nie udało nam się dotrzeć na Zimowe KORNO, ponieważ leczyłem odnowioną kontuzję kolana. Przez głupi pech przepadła nam bardzo fajna zimowa impreza, a sami wiecie że w tym okresie zawodów jest jak na lekarstwo. W tym roku postanawiamy odbić sobie zeszłoroczną nieobecność i z bananem na ryju, ciesząc patelnię wyruszamy odwiedzić Zenka...ee... Zendka. Zendek - to tam jest baza.

Klucz do zwycięstwa…
... albo do największego skarbu Anglii jak pamiętacie „Robin Hood - Faceci w rajtuzach” :)
... albo po prostu do samochodu. Podam Wam teraz prawdę objawioną, więc proszę słuchać z zapartym stolcem :D
Aby rywalizować w zawodach, zmagać się z innymi zawodnikami, z trudnościami trasy oraz własnymi słabościami to trzeba na te zawody najpierw dojechać, a niemalże polegliśmy już przy tym kroku.
Jako, że zrywamy się – jak to w sobotę – bardzo wcześnie rano, to jesteśmy trochę zaspani i wychodzimy z rowerami, plecakami, rzeczami na zmianę... ale bez kluczyków do auta. Skończy się to powrotem do domu, marznięciem Basi pilnującej rowerów przy zamkniętym samochodzie, moim szukaniem kluczyków po domu… opóźnionym wyjazdem i przyjechaniem do bazy na 4 minuty przed startem rajdu.
Jak na plan: dopompowania kół, posmarowania rowerów, przebrania się w bazie przed startem, to trochę słabo z czasem wyszło.
Basia idzie na odprawę, posłuchać jakie pułapki na nas dzisiaj czekają, a jak wychodzę z założenia, że „odprawy są dla słabych” i walczę do ostatniej chwili z przygotowaniem sprzętu.
W końcu jesteśmy w pełni gotowi i wyjeżdżamy z bazy, tylko kilka minut po...wszystkich.
Dobrze!! To taka nasza nowa taktyka – pozwolić przeciwnikom odjechać, zyskać przewagę, pozwolić poczuć się pewnie – pamiętajcie jak to było w klasyce? Uderzymy na najbardziej ufortyfikowany fragment frontu, aby się przekonali że nie żartujemy.
No więc (nie zaczyna się zdania od „no więc”)… No więc realizujemy plan doskonały albo znowu po prostu spartoliliśmy przygotowania :)
Dream Team wyrusza w trasę – ludność Zendka już w strachu.
To okolice Miasteczka Śląskiego i lotniska w Pyrzowicach, co oznacza, że po lasach czeka na nas tzw. „leśna rajza”.
Monika i Tomek pozmieniali nazwy na mapach i możemy odwiedzić takie miejsca jak: Pęknięta Rama czy też Szalony Rowerzysta.
Samo lotnisko zostało przemianowane nawet na Międzygalaktyczny Port Niezidentyfikowanych Obiektów Latających.
No ale (nie zaczyna się zdania od no ale…), dość już wstępu. Dream Team szermierczy rusza w bój…. Trochę opóźniony, ale nie aż tak bardzo opóźniony jak na umyśle, więc nie jest źle. 

"Samoloty jak z dziecinnych bajek, ponad głową coraz szybciej niebo tną..."

Latamy po lesie, a nad nami latają samoloty. Liczba startów i lądowań jest naprawdę spora jak na sobotni poranek i ryk silników towarzyszy nam właściwie na każdym punkcie.
A same punkty to bajka – Monika i Tomek rozstawili świetną trasę: bunkry, schrony, ruiny radaru czyli klimat militarny. Trafi się także jakieś urokliwe rozlewisko i bagno, a wiecie że mam słabość do bagien. Moje uwielbienie dla moczarów narodziło się po filmie „Niekończąca się opowieść”, gdy zobaczyłem Bagnach Rozpaczy, gdzie zginął Artax i grasował Gmork! Słowem naprawdę super punkty.

Jest fajnie, zwłaszcza że trzyma lekki mrozik i po lesie jedzie się naprawdę dobrze – błoto stwardniało na tyle, że lecimy nawet bez taplania się.
Na niektórych punktach widokowych zatrzymujemy się popatrzeć na startujące maszyny. Ech łezka się w oku kręci, moja pierwsza robota. Zawsze uważałem, że ten mundur mi pasował. To były czasy, staliśmy przed lotniskiem polowym i patrzyliśmy w niebo. Z tą różnicą, że było to w górach, a nie jak tutaj - na płaskim. Trzeba się było najpierw wdrapać na jakąś przełęcz, ale potem... ale potem to już tylko samoloty. Było pięknie! Tylko ten stinger trochę uwierał w ramię… no i czasem, zupełnie nieoczekiwanie, odpowiadali ogniem!
W bazie niektórzy zawodnicy będą odpowiadać, że próbowali skracać sobie drogę przez lotnisko, ale powstrzymała ich siatka… w sumie dobrze, że tylko siatka, bo mogło to być coś z dobrej serii, a zatrucia ołowiem bywają ciężkie do wyleczenia.
Tak czy siak, lotnisko objeżdżamy z każdej możliwej strony i czyścimy okolicę ze wszystkich punktów.kontrolnych.
Potem przychodzi czas aby wyprawić się w głąb mapy…

Pan Życia i Śmierci... ma zimne nogi
Lasy mają tutaj nieliche... dogania nas Irek z AR Team'u i chwilę ciśniemy razem. Nawiązuje się luźna konwersacja, acz mówię wyłącznie o tematyce rozmowy, bo jeśli chodzi o jej formę, to luźna nie jest. Ledwie utrzymuję narzucone przez Niego tempo i staram się mówić krótki zdaniami, tak aby ukryć sapanie.
Zaraz zejdę na zawał, ale utrzymuję prędkość jaką narzucił. 90% wysiłku idzie na kręcenie, a 9% na ukrywanie zadyszki.
Okazuje się, że Irek zna długoletniego przyjaciela Szkoły Fechtunku ARAMIS - znanego i szanowanego w świecie handlarza bronią. Wiecie, kogoś takiego jak bohater filmu "Pan Życia i Śmierci".
Michał M z Katowic regularnie zaopatruje nas w różne cudeńska, a transakcje nierzadko odbywają się nocą np. przy cmentarzu. Najpierw pada nieśmiertelne "Pokaż mi swoje towary", potem następuje komisyjne liczenie golda. Jeśli wszystko się zgadza, to wracamy do domu z nowiutkimi zabawkami, przeznaczonymi do codziennej przemocy. Jeśli ktoś potrzebowałby dobrej jakości broni, to mogę z czystym sumieniem polecić to źródło, zwłaszcza że towar otrzymacie z rąk Trenera Klasy Mistrzowskiej oraz sędziego międzynarodowego. Prosta piłka, Michał wytrenuje Was (góra 2-3 księżyce), zapewni sprzęt (jeśli masz in-naf golda) i pomoże rozsędziować wasz spór (wskaże kto umarł). Kompleksowa obsługa.
Świat jest mały. Irek zna nie tylko Niego, ale jeszcze kilka osób z AWF Katowice, gdzie robiliśmy kurs i zdawaliśmy egzaminy na instruktorów sportu o specjalności szermierka. Z chęcią bym pogadał bardziej, ale prędkość (albo słabość) zapiera mi dech w piersi i konwersacja jest utrudniona.
Do tego, Irek zaliczył nieciekawą przygodę na początku rajdu - przedzierał się przez bagna i przemoczył buty. Jest około -1 stopnia, a On napiera w totalnie mokrych butach. Mówi, że już nie czuje nóg... Straszna szkoda, że nie mam ze sobą chemicznych ogrzewaczy.
Miałem je w ręku przed rajdem, zastanawiałem się czy nie wziąć, ale stwierdziłem, że nie jedziemy w góry i raczej na Jurze nie będę mi potrzebne. Błąd - szkoda, bo przez to nie możemy Mu pomóc.Plecaki mamy duże, ale drugich butów do pożyczenia niestety nie mamy...


Tropem tropicieli

Docieramy w piękne miejsce. Znamy je z Tropiciela, który rozgrywał się w klimacie post-apo. To do tego jeziorka Basia zjeżdżała na linie i nabierała wody do wcześniej odnalezionej próbówki (taką próbkę, trzeba było dowieść do tajnego laboratorium, którego lokalizację należało sobie wyznaczyć na podstawie wskazówek, zbieranych na kolejnych punktach.)

Bardzo nam się ten Tropiciel podobał, dlatego fajnie być w tym miejscu ponownie. Poprzednio było to nad ranem, dosłownie parę minut po wschodzie słońca i wśród mgieł. Dzisiaj jesteśmy tutaj w pełnym słońcu… no dobra przesadziłem, jest grudzień, lekki mróz i pochmurnie, no ale jest jasno. Możemy zatem sobie oglądnąć sobie to miejsce „za dnia”. Zatrzymujemy się tutaj na krótki popas, Irek napiera dalej. Sam nie wiem czy w jego sytuacji lepiej być w ruchu czy stać. Ostatnimi razem czyli na Jaszczurzej Masakrze Śnieżnikiem bieganie pozwoliło nam się lekko zagrzać, ale przy jeździe na rowerze stopy nie pracują aż tak bardzo, a dodatkowo mocno owiewa je zimny wiatr. Jakkolwiek by jednak nie było, nie zmienia to faktu, że zostaliśmy sami – Irek pognał jak po ogień.
Chwilę później docieramy w kolejne Tropicielowe miejsce - garbaty mostek. To tutaj rozpoznawaliśmy grzyby: BOR'owik, jakiś KOZAK, grzyb nuklearny itp. Tutaj także posługując się wskazówkami z mapy wyznaczamy lokalizację dwóch ukrytych punktów i ruszamy za "leśną rajzą" po nie.


Nie obyłoby się oczywiście bez leśnych klasyków :)



A może by tak finisz... tak dla sportu?

Przeprawiamy się przez budowę, która kolejny raz dzisiaj utrudnia nam poruszanie się po lesie (budowa przecina całą mapę, z północy na południe). Wybieramy jak nie my, piękną szeroka drogę zamiast krzorów i chaszczy. I co? Piękna, szeroka droga to jedno błoto i to nieliche. To jest to błoto, które się lepi i zapycha. Utkniemy na dobre 20 minut w błotnej pułapce. A mówiłem, żeby iść przez krzory! Te wasze drogi i poruszanie się traktami jest przereklamowane.
Jak ktoś nie wie, o jakim błocie mówię - to poniżej zdjęcie z wakacji w Bieszczadach, gdy wpadliśmy na podobne atrakcje:


Finalnie jednak udaje nam się wydostać i zmierzamy na dwa ostatnie punkty. Jest 15:00. Limit mamy do 18:00, więc nie ma żadnego ciśnienia, ale nagle pada głupi pomysł...
A może by tak, zdążyć z kompletem i powrotem do bazy do 16:00? Nierzadko wpadamy na metę na sekundy przed dyskwalifikacją, więc może warto poćwiczyć finiszowanie. Obecna sytuacja układa się idealnie: dwa punkty i powrót do bazy, a czasu trochę mniej niż godzinę - jest na styk, bez granicy błędu, czyli typowy rajd w naszym wykonaniu :)
No to dawaj, idzie nowy sezon, nie możemy wyjść z wprawy. Określamy 16:00 jako deadline i ciśniemy ile fabryka dała, tak zupełnie bez potrzeby :)
To była bardzo dobra decyzja żeby poćwiczyć bo widać, że jednak trochę zardzewieliśmy przez brak imprez rowerowych w listopadzie. Po ostrym finiszu wpadamy na metę 15:59 - czyli jednak się udało. Jednak nie wyszliśmy - tak do końca - z wprawy :)
Basia ląduje na drugim miejscu podium, co jest sporym zaskoczeniem - patrząc na listę startową obstawialiśmy, że będzie to raczej miejsce czwarte. Bardzo silna ekipa była - w grudniu mało osób jeździ (i tak na rajdzie wystartowało ponad 100 zawodników, co jest KOSMOsem jak na ten miesiąc !!!), a Ci którzy jeżdżą - to nie są to osoby pierwszy raz na rajdzie. To raczej osoby, które nie kończą sezonu i płynnie przechodzą w kolejny :)

Po rajdzie siedzimy naprawdę długo w bazie omawiając zarówno trasę, jak i knując po kątach z Organizatorami.
Czemu knując? Albowiem - mogę to już ogłosić pół-oficjalnie (oficjalnie będzie niedługo).
Wiosenne CZARNE KoRNO, marzec 2018 będzie zorganizowane przez: SFAROC'a
ROC czai bazę :)
SFA układa trasy: wszystkie trasy tego rajdu.
Byli tacy co o to prosili, byli tacy co się tego lękali - będą zatem i tacy, co po tym zapłaczą. Jedni łzy radość (Ci chorzy psychicznie), inni przeklną nas do 666 pokolenia w tył :)

Nie chcę zdradzać zbyt wiele, bo nazbyt wcześnie jeszcze, ale gwarantuję że będzie to nietypowa impreza.
Mogę Wam jednak obiecać, że lekko nie będzie.
Już teraz serdecznie zapraszamy na CZARNE Korno autorstwa CZARNEGO ludu :D


Kategoria SFA, Rajd

Jaszczur - Ścieżka Muflona

Sobota, 28 października 2017 | dodano: 29.10.2017

Trzecie podejście do tej imprezy. Za pierwszym razem Muflon dogadał się z wichrami i razem poprzewracali drzewa, co zaowocowało zakazem wstępu do lasu. Za drugim razem Muflon przyjechał na rowerze i pogryzł Jaszczura, albo Jaszczur przyjechał na rowerze i pogryzł Muflona (?)... nie wiem jak to dokładnie było, po prostu MALO o tym wiem :P.

Ogólnie był to jakiś wypadek z rowerem, Jaszczurem i Muflonem, w jakieś dziwnej konfiguracji i finalnie impreza się nie odbyła. Ale jak to mawiają: "do 3 razy sztuka" !!

"Czy pamiętasz tamte góry, tamte rzeki, gdy poszedłem hen za Tobą w świat daleki..." :P
Oczywiście, że pamiętam!! Jak mógłbym zapomnieć - kochamy Dolny Śląsk, więc Jaszczur w Masywie Śnieżnika (1426 m) zapowiadał się niesamowicie. Sudety to niesamowite góry, które zjeździliśmy na 10-tą stronę, choć stwierdzenie "zjeździliśmy" jest trochę nadużyciem - przepchaliśmy, o! to jest właściwe słowo.
Nawet podczas naszej podróży poślubnej woleliśmy tonąć w torfowiskach Zieleńca czy gubić się w "błędnym bastionie" Gór Stołowych, niż nudzić się na jakiś śródziemnomorskich plażach (wiecie: "nie lubię piasku. Jest szorstki, irytujący i wszędzie włazi"  :P ) 
No więc poszedłem za Tobą w świat daleki, ale było to w kierunku gór Dolnego Śląska.
Śnieżnik także dobrze znamy i ma on szczególne miejsce w naszym sercu - zdobyliśmy go zarówno pieszo jak i rowerem. Acz rowerem, to była niezła wyrypa bo poszliśmy zielonym szlakiem przez Trójmorski Wierch, Mały Śnieżnik aż na sam Śnieżnik. I znowu słowo poszliśmy dobrze oddaje charakter tej trasy.
"Czasami dobrze dać się ponieść" - rowery Aramis'ów.
Pora zatem wrócić w Kotlinę Kłodzką, zwłaszcza że czaka nas tam długie i żmudne śledztwo.

Matko Boska, toż to DZIKie góry...
Budzik drze ryja o 3:00 w nocy i popędza, że już pora ruszać w drogę. Oficerowie śledczy z Szkoły Fechtunku ARAMIS stają na wysokości zadania i kilka minut potem gnają przez niesamowicie ciemną noc w kierunku Kotliny Kłodzkiej.
Do bazy nie ma bezpośredniego dojazdu, bo bazą jest schronisko "Stodoła" gdzieś nad Międzygórzem. Najbliżej da się dojechać na parking pod Igliczną (845 m), gdzie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Przeciwszóstej (szermierze zrozumieją ten suchar :P)... ee...  tzn. Sanktuarium "Marii Śnieżnej".
Gdy odbijamy z Bystrzycy w kierunku na sanktuarium wita nas mój drugi z ulubionych znaków - wiecie, taki z kołem, łańcuchami i zapisem: "Droga nieobjęta utrzymaniem zimowym". Pierwszym ulubionym jest oczywiście żółty trójkąt z autkiem atakującym równię pochyła po pijaku (procenty we krwi). Zaczynamy wspinać się na Igliczną. Długo i mozolnie, zakręt za zakrętem. Wokół nas wszystko mokre po ostatnich deszczach, liście latają na wietrze, a na drodze... DZIK i to jeden z większych jakie kiedykolwiek widziałem. Upasion, aż miło. Dojrzał nas i panika:
"O nie! Znaleźli mnie".
"Ha Pacanie, mamy Cię! Myślałeś, że z treningów szermierki, można tak po prostu odejść? Mówiłem, że Cię znajdę!"
Jedziemy pod górę, a dzik bieży wesoło przed nami. Głupia scena.
Jak tak dalej pójdzie to zagnamy go do bazy. Malo na pewno będzie miał z tego faktu DZIKą radość :D
Finalnie dziku poszedł gdzieś w las, a my docieramy do parkingu leśnego - dalej jechać już nie wolno. "Odpalamy" zatem rowery i ruszamy do bazy na dwóch, a nie czterech kołach. Nie mamy daleko, bo około 1,5 km... podjazdu.

Najwyższy CZAS rzucić okiem na pewną FOTOGRAFIĘ :)
Docieramy do "Stodoły". Nazwa nie jest wzięta z powietrza... mówiłem Wam, że to dzikie góry. To nie jest schronisko, jakie znacie z popularnych szlaków turystycznych. To prawdziwa, stara stodoła adaptowana na schronisko. W środku jest jednak ciepło, co bardzo nas cieszy bo na zewnątrz nie jest najlepiej. "Witajcie w Górach Muflonowych" - takimi słowami zaprasza nas Malo. Prawie wszyscy już dotarli, więc zaczynamy odprawę.

Na wejściu dowiadujemy się, że na trasę niepieszą (czyli naszą, 50 km) mamy limit czasu 11 godzin plus... 8 godzin spóźnień!! Jak słyszę, że mamy 19 godzin na 50 km to już wiem, że Malo tak dołożył do pieca z trasą, iż jest szansa że całości i tak nie zrobimy. Nasz limit kończy się rano kolejnego dnia - dzień i noc w Masywie Śnieżnika, jest cudownie :)
"Jaszczur i Muflon grasują na ścieżkach Masywu Śnieżnika. Zostawili wprawdzie kilka wskazówek, które pomogą ich wytropić, ale strzeżcie się pułapek, mylnych tropów i niebezpiecznych miejsc".
Mapa, jak to na Jaszczurze, jest poglądowa i jest to raczej zbiór luźnych wskazówek terenowych niż dokładny plan miejsca akcji. Do tego znowu mamy wycinki lidarowe (laserowy skan terenu) do dopasowania.
Jest także zagadka FOTO. Malo udostępnia jedną fotografię i naszym zadaniem jest odnaleźć to miejsce w terenie, a następnie napisać co to za miejsce.


Szlak TIE-fighter'owy oraz pierwsze tropy Jaszczura i Muflona
Jaszczur: Wyruszyli z bazy. Szukają nas...
Muflon: Spokojnie, długa droga przed nimi.
Jaszczur: Nie lekceważ przeciwnika. Zniechęćmy ich trochę, proponuję deszcz.
Muflon: No to może i trochę przewyższeń od razu.
Jaszczur: Co się będziemy ograniczać z trochu. "Ognia. Wszystkie baterie ognia"


Wyruszamy z bazy w kierunku pierwszego punktu dzisiaj. Trzeba odnaleźć starą kapliczkę i przerysować kształt kutej rozety. Już od początku widać, że to stare posiadłości Imperium albo Najwyższego Porządku, tereny ćwiczeń pilotów Tie-Fighter'ów. Tutaj musiały trwać tajne prace, nad nowym modelem myśliwca, ze specjalną wieżą strzelniczą :)

Łapiemy kapliczkę i ruszamy grzbietem Czarnej Góry (1205 m) w głąb Masywu Śnieżnika. Przed nami lidarowe punkty, z których większość ulokowana jest na niedostępnych skałach. Skały nie są widoczne z drogi, trzeba wejść głęboko w las, a potem wspinać się na nie.
Deszcz zaczyna padać zaraz po starcie i właściwie nie przestanie aż do końca rajdu - zmieniać się będzie tylko jego intensywność. Pierwsze lidary robimy bezbłędnie, co na pewno zmartwi Jaszczura i Muflona. Ślad po śladzie, jesteśmy coraz bliżej uciekinierów.
No cóż, jak w chorej piosence - "siły dodaje nam las", a las tutaj jest piękny. A co będę pisał:






Tropem stara fotografii... jak dzieci we mgle
Jaszczur: Idą jak burza. Zrób coś, nim będzie za późno.
Muflon: Mgła i wichry?
Jaszczur: Odpalaj. Pełen zakres.
Muflon: To dodam jeszcze parę mylnych ścieżek, tak na zasadzie wartości dodanej.
Jaszczur: Wartość dodana? Raczej wartość BEZWZGLĘDNA ha, ha, ha...

Trawersujemy zbocza Smarekowca (1123 m) oraz Żmijowca (1153 m) łapiąc kolejne punkty. Docieramy na Mariańskie Skały - jest to miejsce z fotografii, którą pokazywał Malo. Udało się znaleźć to miejsce, czyli mamy kolejny trop przy poszukiwaniu tych zbiegłych Pacanów. Robi się coraz gorsza aura, zaczynamy pomału "przemakać", co owocuje tym że zaczyna nam być zimno. Rozgrzewamy się podejściami pod kolejne punkty, acz szukanie utrudnia coraz gęstsza mgła i coraz mocniejszy wiatr. Na szczytach skał, zwłaszcza tych, które wystają ponad granicę lasu, wiatr urywa głowę. Na zdjęciach widać jak było, ale fotografia nie odda uczucia, kiedy stoi się na szczycie skały - do ziemi ma się jakieś 15 metrów w dół, trzymacie się choinki bo wiatr chce Was zrzucić na dół, próbując odpisać kod z punkty i nagle przypomnicie sobie, że w regulaminie pisało "impreza no security" :)






Liderzy nawigacji? Chyba lidary...
Jaszczur: No Panie Muflon. To ich nie zatrzymało. Potrzeba grubszej artylerii.
Muflon: Bagna, mokradła i moczary... dla Pana, Panie Jaszczur, co najgłębsze.
Jaszczur: Teraz mówisz? Rzucaj wszystko co masz
Muflon: Leci... ale wiesz, że chodzenie po bagnach wciąga?


Zaczynają się pierwsze problemy. Nie, zimno to jest nam od dawna, przemokliśmy także już dłuższą chwilę temu. Mówię o problemach nawigacyjnych. Każdy punkt na Jaszczurze kosztuje dużo czasu - samo podejście pod punkt (wąwozy, skały) to dłuższa chwila, a jak się na to nałoży szukanie w trudnym ternie to czas nagle niesamowicie przyspiesza. Szukamy jednego punktu w okolicach schroniska pod Śnieżnikiem, ale tropy wiodą na bagna. Wchodzimy głęboko w mokradła, przemoczymy i tak mokre już buty, ale punktu nie znajdziemy. Ponad godzina szukania, błądzenia pod moczarach a mimo to brak wpisu w kartę. Dramat... Odpuszczamy, bo czas nagli i tak straciliśmy go już tutaj za dużo. Ciśniemy do schroniska, zastanowić się nad dalszym wariantem, bo już widać, że nie zrobimy całości trasy. Trzeba coś sensownego zaplanować.



Narady na wysokim szczeblu, a dokładniej na 1218 metrach...czyli w schronisku pod Śnieżnikiem
Jaszczur: Niedługo zapadnie zmrok.
Muflon: To nasz sojusznik... On także będzie rozdawał karty w tej rozgrywce.
Jaszczur: Mgła, Bagna, Deszcz nie podołały. Może trzeba się wycofać...?
Muflon: Ewakuacja w chwili triumfu? Chyba przeceniacie ich szansę. Spokojnie mój Przyjacielu, mam dla Nich coś specjalnego.

Docieramy do schroniska pod Śnieżnikiem i otwieramy mapę. Jest po 17:00 - tachaliśmy się tutaj ponad 7 godzin i co więcej, nadal jesteśmy na pierwszym arkuszu mapy. Czeska strona rajdu nawet nietknięta jeszcze. Patrzę na mapę i mówię do Basi, że jeśli zjedziemy na Czechy, to do bazy dotrzemy w niedzielę w południe. Mówię to całkiem serio, patrząc że dotychczasowy fragment (dwukrotnie mniejszy od tego co przed nami) zajął nam ponad siedem godzin. Głupio jednak nie zacząć nawet czeskiej strony. Nie do końca wiemy co robić. Czas ucieka a my debatujemy... postanawiamy zatem złapać punkt na Śnieżniku i potem pomyśleć. Cały czas myślę jednak, że jeśli zjedziemy na Czechy, to powrót zapowiada się przez Śnieżnik, na który właśnie zaraz będziemy podchodzić. Pachnie to naprawdę sytymi przewyższeniami: 3 Śnieżniki w jeden dzień - dwa razy duży i raz Mały, bo na Małym też jest punkt do zdobycia. Zjeżdżać czy nie zjeżdżać... oto jest pytanie. Mogę sobie rozkminiać tą kwestię ile chcę, bo Śnieżnik - sojusznik Muflona - postanawia podjąć decyzję za nas.


"Winter is coming" czyli w lodowym piekle
Jaszczur: Zbliżają się do naszej kryjówki. Zrób coś!
Muflon: Mówiłem Ci abyś był spokojny. "Wszystko idzie tak, jak to przewidziałem... teraz zobaczą siłę rażenia, tej w pełni uzbrojonej stacji..." pogodowej !!!
Jaszczur: Będzie śnieg?
Muflon: Śnieg? Ha, raczej lód i wiatr...czyste, nieposkromione zło!!
Jaszczur: No to chłoszcz. Chłoszcz złem, aż mięso będzie odpadać od kości.
Muflon: Yes, Sir !!!

Pod schroniskiem spotykamy Marcina i Tymka. Informują nas, że na Śnieżniku rosną poziome sople, a wiatr urywa łeb. Zapowiada się fajnie... pchamy rowery do góry i z każdym zdobytym metrem wysokości zaczyna się robić coraz bardziej biało. W połowie drogi na szczyt, krajobraz przypominam styczeń/luty a nie październik.


Mgła gęstnieje, wiatr się nasila a pod butami coraz więcej lodu. Nie wiem jak mocno wieje, ale mam wrażenie, że nas zdmuchnie. Jest bosko - jest pięknie. Basia jest trochę zdziwiona moją opinią, ale mówię że słowem kluczowym jest stwierdzenie "jeszcze". Za moment, jak mnie przewieje i przemarznę, to zmienię zdanie. Na razie jednak potęga gór jest niemal namacalna i jest po prostu pięknie.
Zapada zmrok... i to w ciągu kilku minut. Zmieniam zdanie, co do tego czy jest pięknie. Na Śnieżniku rozpętuje się piekło... lodowe piekło. Wiatr przyspiesza i napiera tak, że ciężko się rozmawia, a nawet oddycha. Mamy tutaj odnaleźć grób i spisać z niego inskrypcję. Tymczasem warunki pogodowe z każdą sekundą się pogarszają - jest coraz zimniej i coraz gęstsza mgła nas otula. Chwilę potem ciężko dostrzec się nawet nawzajem, gdy odejdziemy od siebie na odległość 7-8 metrów. Nawet światło czołówki ginie w tej mgle.
Jakoś udaje nam się odnaleźć grób i spisać napis z krzyża. Trzeba się jednak stąd zabierać bo za moment dostaniemy hipotermii. Nasze przemoczone rękawiczki (miałem na tym rajdzie 4 pary łącznie - wszystkie przemokły) zamarzają nam na rękach. Planem było jechać wzdłuż granicy i zjechać na Czechy, ale nie ma opcji. Widoczność jest tak słaba, że nie odnajdziemy szlaku i na pewno się zgubimy. W tych warunkach mogłoby to być nawet nie do końca bezpieczne.
Trudno, nie zrobimy czeskiej części trasy. Podnoszę rower - oj hamulce chyba zamarzły. Nie wiem jaka jest temp. zamarzania płynu hydraulicznego, ale tłoczki dają mi znać, że nie podobają się im takie warunki. Klamki ledwo co chodzi :)
Sprowadzamy rowery - nie ma opcji zjazdu. Wszystko pokryte lodem (nie śniegiem, lodem), zerowa widoczność i sprawność hamulców pozostawiająca wiele do życzenia. Schodzimy do schroniska trochę się zagrzać. Niżej jest cieplej, ale mgła jest nadal kosmiczna. Po raz drugi dzisiaj siadamy w schronisku, rozkładamy mapę i kreślimy wariant.





Streaming na Małym Śnieżniku :)
Jaszczur: Doskonale, Panie Muflon... to był nad wyraz niesamowity spektakl.
Muflon: Mówiłem Ci, że Śnieżnik ma niesamowitą siłę rażenia, a "to był jedynie ułamek jego możliwości". Ta dwójka nie będzie już dla nas zagrożeniem.
Jaszczur: Nie pysznij się zbytnią swoim pogodowym terrorem. Oni nadal mogą napsuć nam krwi. Kierują się teraz na Mały Śnieżnik, co oznacza że nasze czeskie kryjówki nadal są zagrożone.
Muflon: No to pozwól, że Ci przedstawię - mój Przyjaciel: Strumień albo "Wodny Grób" jeśli życzysz sobie bardziej dramatyczną nazwę.


Ze schroniska wyruszamy niebieskim i zielonym szlakiem i kierujemy się aż do ich rozejścia. Postanawiamy ukryć rowery głęboko w lesie, bo tachanie ich na Mały Śnieżnik trochę nas przeraża, zwłaszcza po ostatnim laniu jakie dostaliśmy na Śnieżniku. Ukrywamy je za wykrotami i ogarniamy mapę. Nim zaatakujemy Małego, postanawiamy przejść na azymut do granicy i przeprawić się na czeską stronę, aby złapać tam jeden z lidarów. Do granicy docieramy bez problemu, ale potem schodząc w Czechy zaczynamy bardzo tracić wysokość. Trzeba to będzie za chwilę podchodzić z powrotem...
Krok za krokiem, jesteśmy coraz niżej - aż docieramy do lidara. Teraz na szagę do strumienia, prawie pionową ścianą w dół. Okazuje się, że strumień mimo że ma swój główny nurt, rozlał się dodatkowymi ciekami wodnymi po całej ścianie. Cieki te, skryte pod liśćmi, są dla nas niewidoczne, aż do momentu w którym się w nie wlezie... i wtedy: lecimy w dół, niemal na ryj wraz z osuwającym się gruntem, a po raz kolejny woda wdziera się do butów. Ciężko się potem wygramolić z takiej pułapki. Schodzimy jednak uparcie, aż do skrętu strumienia właściwego. Zaczynamy szukać punktu, ale mgła nadal rozdaje karty w tej grze. Nic nie widać, a szukamy białej kartki na drzewie w środku nocnego lasu. Rozdzielamy się, umawiając z powrotem przy jednym wykrocie, ale już po kilku krokach uznajemy to za bardzo głupi pomysł. Tutaj są setki wykrotów, a we mgle odnaleźć ten właściwy może być naprawdę ciężko. Mimo, że nie odeszliśmy od siebie daleko, to chwilę szukamy się z powrotem w tej mgle. No, mało brakło...
Po 20 minutach szukania odpuszczamy ten punkt - drugi dzisiaj. Muflon pewnie rechocze, ale nie daliśmy rady odnaleźć jego kryjówki. Wracamy... podejść to, co właśnie zeszliśmy, to jest koszmar. Zeszliśmy niemal 250 metrów, a teraz dymamy to pod górę. Wykańcza to nas... na pocieszenie udaje nam się odnaleźć punkt na szczycie Małego Śnieżnika. Wracamy do rowerów... dramat, 3,5 godziny minęło od ostatniego punktu (czyli od szczytu Śnieżnika). Masakra...


"Wesołe biegi górskie" i Wall-e "go home" :)
Jaszczur: Nadal nie mają dość... mimo zimna, mimo zmęczenia.
Muflon: Spokojnie Jaszczurze - światło mych oczu - mam jeszcze coś w zanadrzu.
Jaszczur: Światło mych oczu? Muflon, czyżbyś mówił o wizji?
Muflon: Taa... "Bez niej demon traci swe kły" (*)
Jaszczur: Lecisz klasykiem... ale podoba mi się ten pomysł.

Warunki są fatalne, mleko przed oczami - widoczność na 4-5 metrów, pada deszcz i jest bardzo zimno. Owszem na Śnieżniku warunki były gorsze, ale nie zmienia to faktu że jesteśmy przemoczeni (zwłaszcza buty i rękawiczki), a zimny wiatr po prostu nas masakruje. Palce tak mi zgrabiały, że nie jestem w stanie naciskać dźwigni hamulca - tak wiem co mi powiecie: "hamujesz, przegrywasz", ale niebieskim szlakiem płynie rzeka, korzenie i kamienie są bardzo śliskie, ja widzę na 4 metry, a do tego telepie mnie z zimna. Mimo, ze jesteśmy w rozsypce i kryzys dopada nas nieprzeciętny, to jednak zbieramy kolejny punkty po drodze - nie, żeby trzeba było po nie schodzić do jakiś chorych wąwozów, a potem prawie na czworakach drapać się na górę, zjeżdżać na ryju na błocie i drapać się po raz kolejny. Albo włazić na jakieś wielkie skały, aby zebrać lampion na ich szczycie.
Najgorsze jest to, że naprawdę mam problem ze zjeżdżaniem, palce tak bolą, że nie daję rady z tym hamulcem. Czasami robi się dobra droga w dół, a ja tego nie wykorzystuję. W pewnym momencie stwierdzamy, że - UWAGA! HEREZJA - że pobiegniemy z rowerami. Tak aby się rozgrzać. Pierwsze kroki przychodzą z trudem, wszystko protestuje tępym bólem, ale po chwili zaczynamy się rozgrzewać. Zbiegamy kilkaset metrów i jestem nam dużo, dużo cieplej. Znowu można wskoczyć w siodło i jechać dalej. To niesamowite, jak komfort termiczny wpływa na morale. Nadal leje, nadal błądzimy we mgle, ale jest lepiej.
Na zjeździe jednak gubię moją tylną lampkę Wall-e: urywa się od wstrząsów na kamieniach. No szkoda, bo bardzo ją lubiłem, a Śnieżnik mi ją zabrał... tak po prostu. Ubolewam nad tym, a las mi wtóruje "...mać, mać, mać". W bazie jednak okaże się, że jeden z zawodników trasy pieszej znalazł ją na drodze. Leżała i jeszcze świeciła, więc ją zauważył. Wall-e zatem wraca z nami do domu, było blisko aby został na zawsze w Masywie Śnieżnika, ale został uratowany :)


Ostatnia bitwa...
Jaszczur: "Gdybym tak bardzo nie pragnął jego głowy, użaliłbym się nad nim" (*)
Muflon: Widzę, że teraz Ty lecisz klasykiem. Mówiłem Ci, że ich sponiewieramy. No i udało się
Jaszczur: Dodałbym jeszcze wisienkę na torcie. Taką kropkę nad i. Taką, która ich przygniecie.
Muflon: Czyli Jaszczur mówi "niebieski", tak?
Jaszczur: Taaa... Jaszczur mówi niebieski.


Odrysowujemy kształt kapliczki, gdzieś na zboczach Jawora (830 m). To nasz ostatni punkt dzisiaj, pozostało jeszcze wrócić do bazy. Nie ma jednak innej drogi, jak tylko zjechać do Międzygórza, a następnie wspiąć się do Stodoły niebieskim szlakiem.
Podejście z MIędzygórza, po całym dniu, jest koszmarne. Idziemy je ponad 40 minut, potykając się o kamienie i głazy po drodze. Naprawdę myślałem, że nie wyjdę już do tej bazy. Trochę przypominało to powrót do Chaty Socjologa na Jaszczurze w Otrycie, ale tym razem nie dało się porzucić i ukryć rowerów (auto po drugiej stronie góry). Jakimś cudem, ostatnimi siłami dopycham do schroniska. Sponiewierał nas ten Jaszczur. Poturbował nas ten Muflon. Licznik rowerowy wskazuje 35 km, tracker ponad 50!!, 2700 metrów przewyższenia. Chyba tym razem rzeczywiście bylibyśmy szybciej na nogach niż na rowerach, ale i tak nam się podobało. W końcu "Rower power". Tyle, że nas wykończyła ta trasa. Na karcie startowej mamy około połowy punktów... połowy! Połowa trasy, 35 km na rowerze... od 10:00 rano do 2:00 w nocy.
Masakra... ale dotarliśmy do bazy, a tam ciepły posiłek i odpoczynek. Siedzimy z Malo i innymi zawodnikami około półtorej godziny, a potem zaczynamy się zbierać, bo jeszcze dzisiaj wracamy do domu...



Basia śni o Złotych Górach, a Grzegorz rozbija się po okolicy
Najgorszy moment to wyjście z bazy około 3:30. Trzeba raz jeszcze ubrać na siebie mokre ciuchy i wyjść na zewnątrz. Jest to traumatyczne przeżycie, ale jakoś docieramy do auta. Przebieramy się w suche rzeczy i ruszamy do domu. Musimy jednak w trasie powrotnej trochę się przespać - to w końcu niemal dwie w pełni zarwane noce. Wybór pada "na bramę" Gór Bardzkich - Przełęcz Kłodzką, z której kiedyś atakowaliśmy Szeroką Kopę i Kłodzką Górę. To tutaj także pierwszy raz spotkaliśmy strzyżaki sarnie, które zaatakowały nas wtedy setkami. Jako, że wtedy nie wiedzieliśmy co to jest, to nas trochę przestraszyły :)
Jak ktoś nie zna tych milutkich zwierzątek, to tutaj jest trochę chory link w tym temacie.
Śpimy na granicy między Górami Bardzkimi, a Górami Złotymi około dwóch godzin. Gdy Szkodnik śni o Złotych Górach, których panorama rozpościera się na prawo od nas, dociera tutaj Orkan Grzegorz i zaczyna rozbijać się po okolicy.
Budzi nas zimno, które wdziera się do zgaszonego auta, wycie wiatru oraz latające po okolicy gałęzie. Gdy wracamy A4 pada właściwie poziomo i chce nas zdmuchnąć z pasa. Udaje się jednak dotrzeć do domu kolo godziny 11:00 w niedzielę. Orkan tak napierał, że nie musimy myć rowerów - mimo, że były kulami błota, przez to że padało właściwie poziomo i z taką prędkością, orkan umył je niemal idealnie. Nie ma na nich grama błota - niesamowite.
W sumie to dobra wiadomość - możemy  od razu walnąć się na łóżko i zresetować po niesamowitej przygodzie.
Jaszczur i Muflon nas wykończyli, sponiewierali, przemielili... było niesamowicie, zwłaszcza na Śnieżniku, gdzie stanęliśmy w obliczu niesamowitej potęgi Gór...
Był to też jeden z najtrudniejszych Jaszczurów ever, w genialnym terenie, z niesamowitą trasą i na stałe zapisze się on w naszych wspomnieniach. On i jego kumpel Muflon. Na razie jednak idziemy spać... może przyśni nam się Jaszczur i Muflon.

P.S. Muflon ogłosił konkurs: kto mi powie co to za klasyk oznaczony (*), którym leci Jaszczur i Muflon, ma u mnie piwo lub batona. Do wyboru. Oba cytat pochodzą z jednego źródła. Termin nieokreślony :)


Kategoria Rajd, SFA

Jesienne Beskidzkie KoRNO

Sobota, 21 października 2017 | dodano: 22.10.2017

Monika i Tomasz rehabilitują się za rok nieciągłości w organizacji Jesiennego Beskidzkiego i tą edycję robią dwudniową. Sobota to główna część trasy, a niedziela to etap dodatkowy. W naszych sercach Jesienne ma szczególne miejsce, bo każda dotychczasowa edycja była cudowna i nieziemsko ściorała nas po Beskidzie Małym. Tym razem jednak, czeka na nas inny Beskid :)

Rajd dinitrofenolowy (DNP)
Nasze przygody z Jesiennym Beskidzkim zaczęły się długo przed hasłem "3 2 1 START", a było to tak... Jako, że do KoRNO czujemy niezła chemię to chcieliśmy zapisać się na te zawody od dawna. Zwłaszcza, że Monika przekładała ich termin specjalnie pod nas, aby nie kolidowały z naszymi zawodami szermierczymi (za co raz jeszcze dziękujemy!!!).
Czekamy cierpliwie zatem na start zapisów, a tu ani widu ani słychu formularza zgłoszeniowego. Z Moniką i Tomkiem widzimy się na Rajdzie Waligóry i pytamy o Beskidzkie, a Oni że" jest, jest" - tylko nas na liście jeszcze nie ma.
Wracamy do domu, odpalamy stronę KoRNO, a tam formularza zgłoszeniowego nadal brak. Czekamy dalej, aż robi się 1,5 tygodnia przed imprezą. Trochę zaniepokojeni piszemy do Moniki czy możemy dostać formularz. Trochę się nie zrozumieliśmy i dostaję... listę startową, a tam zapisanych 30 parę osób. Co jest? Przecież na stronie KORNO nie ma formularza zapisów - jak Ci wszyscy ludzie się zapisali?
Okazuje się, że formularz jest, ale nie tam gdzie zwykle i po prostu go nie znalazłem. No jaja... ja rozumiem DNS (wiecie takie serwery co zmieniają literki w cyferki) czyli DID NOT START: zapisał się, ale nie wystartował.
Rozumiem DNF czyli DID NOT FINISH: wystartował, ale zmarł na trasie. Wygląda jednak na to, że my stworzylibyśmy nową dinitrofenolową kategorię porażki - DNP (DID NOT PARTICIPATE): chciał wystąpić, ale nie poradził sobie z zapisami.
Mało brakło, ale finalnie jednak ogarniamy zapisy... z drobnym "e do minus st" (dla niekumatych - z opóźnieniem).

"Ręka Mistrza"
Na dwa dni przed rajdem postanawiam poszukać motywacji do walki. Pamiętam, że nasze pierwsze Jesienne Beskidzkie KORNO jechałem ze "złamaną" ręką (a dokładniej ukruszoną kością, którą potem sklasyfikowano jednak jako złamanie). Jedynym problem było to, że wtedy jeszcze o tym po prostu nie widziałem - łapa bolała i ciężko się rower nosiło, ale żeby od razu złamanie :)
Zjazdy jechałem wtedy na gaz, aby jak najszybciej je skończyć, bo łapa bolała gdy szarpało kierownicą. Postanawiam zatem raz jeszcze sięgnąć po wypróbowany sposób... no ale w 2013 to rękę załatwiłem sobie na zawodach szermierczych. Teraz tak głupio ją uszkodzić bez przyczyny. Co zrobić?
WIEM!! Wejdę w drzwi! TAK, to doskonały pomysł. Rozpędzam się zatem w pewien czwartkowy wieczór i JEB, wpadam w drzwi we własnym mieszkaniu. Patrzę na łapę... działa!! puchnie aż miło. Próbuję zgiąć palce, nie da się. Hmmm, chyba jednak trochę przesadziłem... w listopadzie mamy zawody szermierze i chyba będą musieli mi przywiązać broń do ręki, jak nie odzyskam czucia w dłoni. Basia pyta czy jedziemy na pogotowie... eee...a co ja Im odpowiem, jak mnie zapytają jak to zrobiłem. Walczyłem z drzwiami i drzwi wygrały? Odwiozą mnie nie do ortopedy, ale do psychiatry... a tam to już wyjdzie wiele innych spraw - NIE MA OPCJI !!!
W sobotę rano łapą już nawet w miarę ruszam, więc chyba nie jest tak źle - ruszamy zatem na rajd. W sumie finalnie okaże się, że boląca łapa to jednak trochę przeszkadza w zjazdach, choć "wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem". Upierał się będę jednak, że był to pewien eksperyment, a nie że prawie zniszczyłem drzwi we własnym domu... sobą :P

"Za horyzontem, wielka korona gór..."
Budzik dzwoni o 3:30 czyli pół godziny wcześniej niż w typową sobotę. Zbieramy się i jedziemy do Milówki w Beskidzie Żywieckim. Wschód słońca i z porannych mgieł wyłaniają się kolejne szczyty. Jest pięknie. Część z nich jest nam już znana, część dopiero do zdobycia, ale niektóre z nich będą zdobyte dzisiaj! Pisałem Wam już, że "jesienią góry są najszczersze" - zapowiada się piękny, acz trudny dzień. Najgorsze, że po raz drugi (pierwszy to był Jaszczur w Beskidzie Niskim) zapominam pompki do amortyzatora - oczywiście nie znalazłem czasu aby go napompować w domu; "po co w domu, skoro można przed startem". Można by było, gdybym nie zapomniał tej cholernej pompki, a jako że nie pompowałem amora już dłuższy czas (np. po Waligórze i Jatce), to jadę na sztywnym widelcu. Pod moim ciężarem golenie chowają się całe i przypominam sobie czasy młodości, gdy włóczyliśmy się po Gorach, nie mając pojęcia co to jest amortyzator. Coś czuję, że będzie dzisiaj trochę szarpać na zjazdach :)

Ogarniasz regulamin? Cholera by go wzięła...
Regulamin mówi, że niektóre punkty są nieobowiązkowe. Można je zaliczyć, ale nie trzeba - nie zmieniają one liczby zdobytych punktów, ale dodają czasu do limitu. Jeden wart jest godzinę, a drugi dwie godziny, czyli można przedłużyć sobie rajd o 3 godziny, jeśli się je zdobędzie. Oba znajdują się w schroniskach i będzie trzeba ostro potyrać aby do nich dotrzeć. My oczywiście nastawiamy się, że zaatakujemy góry. Spodziewamy się także, że góry także zaatakują nas :)
Zaczynamy jednak od kapliczki w środku lasu - kapliczka na dawnym cmentarzu cholerycznym z początku XIX wieku. Chwilę go szukamy, bo miejsce mocno ukryte w lesie, ale to bardzo klimatyczny punkt. Nie obyło się bez śmiesznego zdarzenia, bo spotykamy tam jednego z zawodników z trasy pieszej. Kolega chyba się jeszcze nie obudził, bo chodzi dookoła kapliczki i mówi "to nie ta kapliczka, miała być choleryczna". Patrzymy na napis: "Ofiarom Kolery". Mówimy Mu, że to ta kapliczka, na to On do nas: "ale przecież punktu tu nie ma". Odpowiadamy, że ma być na drzewie obok. Pyta nas "a niby czemu na drzewie?" - hmmm, bo tak było na odprawie :D
Nie obyłoby się oczywiście bez naszych ukochanych wichrołomów.



Każdy ma swój własny "uphill battle"
Ciśniemy pod Młodą Horę (1003 m). Nie jest łatwo, bo podejście błotniste i strome, a tu nagle ekipa na motocrosie. Znaleźli sobie prawie pionową ścianę i dawaj: uskuteczniają uphill battle - niektórzy z nich robią to rewelacyjnie i w kilka sekund są na szczycie. Inni dopiero się uczą i pokazowo odpadają od ściany, a potem turlik, turlik w dół.
Dobrze się na to patrzy, ale trzeba cisnąć dalej - każdy ma swój "uphill battle", to nie nasza skrapa. To nie jest skarpa, której szukacie - parafrazując Yodę. Nasza jest trochę wyżej i trzeba się tam dotachać :)



Schronisko szyte na miarę :)
Mamy już kilka punktów, pora zabrać się za pierwszy punkt dodatkowy - nieobowiązkowy. Znajduje się on w Bacówce pod Krawców Wierchem (1084 m), więc ciśniemy drogą, co wije się jak jakieś dobry wonsz :)
Z każdą serpentyna, z każdym zakrętem - wyżej i wyżej, aż na szczyt. A tam zimno i wichry wieją, ale podbijamy pieczątkę schroniska na naszej karcie startowej. Taki jest właśnie sposób potwierdzania tych dodatkowych punktów.


Cauchy i Heiny z definicji dobrze odżywiali buczynę :)
Tak, tak... jeśli wymienieni panowie kojarzą Wam się z granicami to bardzo dobrze. To znaczy, że uważaliście na matematyce. Wszystko się zgadza - ze schroniska ruszamy szlakiem granicznym. Z punktu widzenia optymalizacji trasy, nie ma to oczywiście większego sensu, bo to 3 dodatkowe szczyty do przetyrania. Innymi słowy, znowu robimy akcję jak na Wilczym, kiedy byliśmy jedyną ekipą, która wybrała wariant "przez Czantorię". Jak pewnie część z Was wie, ja kolekcjonuję tabliczki w nazwami gór (aczkolwiek akcję nazywam "Tabliczku dla Szkodniczku" i ciągnę Szkodnika po kolejne okazy), a tutaj mamy combo - nie dość, że przed nami GRUBA BUCZYNA (1132m), czyli czadowa nazwa!!! to jeszcze kolejny fragment szlaku granicznego do przejechania. Nie odpuścimy sobie takiego wariantu i ruszamy. Jest bosko !!!
Nie obejdzie się bez głupiej akcji, gdzie lecimy granicą i robi się naprawdę ostry zjazd, ale taki że aż schiz. Zaciskam klamki i z duszą na ramieniu zjeżdżam - Szkodnik także daje radę. Na dole krzyczę "o kurde, zjechałem to", ale Szkodnik pyta "no, ale gdzie są słupki graniczne". No tak, na szczycie Wielkiego Gronia (1075 m) granica odbiła w prawo... a my nie. Pięknie to zjechałem, tak? No to pięknie to teraz podprowadzę... 20 minut idziemy pod górę te zjechane błędnie 250 metrów. Słowo "idziemy" jest bardzo dobrze użyte w tym kontekście. Szlak graniczy prowadzi jeszcze przez Wilczy Groń (973 m) i finalnie zjeżdżamy - z przełęczy Bory Orawskie - po punkt przy wodospadach !!! Niesamowita trasa, acz chwilę później znowu ciśniemy pod górę i zaliczamy spotkanie z nicponiami z grupy Lipowskiego...ale o tym zaraz, na razie zdjęcia z granicy, naprawy błędów oraz wodospadów







Sponiewierani przez Grupę Lipowskiego Wierchu
Brzmi jakbyśmy trafili na jakiś gang, nie? Może nie był to gang, ale jakaś bandę psychofanów przewyższeń. Pchamy najpierw żółtym szlakiem (masakra...) a potem niebieskim (o k****...) w stronę Lipowskiego Wierchu (1324 m) . Podejście jest kosmiczne i wydaje się nie kończyć. Mamy wrażenie, że prędzej dotrzemy do nieba niż na szczyt - np. schodząc na zawał. Pchamy, a góry nie ubywa. Mamy już około 2000 przewyższeń w nogach, a Lipowski twardo się opiera przed dopuszczeniem nas na górę. Jak w końcu dotrzemy do schroniska na Hali Lipowej, to padniemy na ryj przed wejściem i dopiero szarlotka postawi nas ponownie na nogi. Zbieramy drugą dzisiaj pieczątkę na kartę startową i ruszamy dalej. Uważajcie jednak na tą grupę, bo goście prezentują nienormalne PODEJŚCIE... do schroniska :)



Boracze Pani lubi? Boracze Pani zna? Ja Pani wytłumaczę jak się na tą Halę pcha
Zapada noc, a my nadal w górach. Lecimy przez Boraczy Wierch (1244 m(, a chwilę później kierujemy się na bardzo RADYKALNY WIERCH (1144 m) :D
No dobra Redykalny a nie radykalny, ale jako że musimy go podjechać dwa razy to tak go nazwałem. Czemu dwa razy? Musimy zjechać po jeden z punktów - tak, mniej więcej do połowy tej góry i potem wrócić na szlak, aby kierować się na Halę Boraczą po kolejny punkt. Baracze Szkodnik lubi? To Szkodnik na Boracze pcha :)
Jest ciemno, zimo i do domu daleko, ale nadal mamy 2 godziny do limitu, a więc walka trwa. Zbieramy trzecią i ostatnią pieczątkę ze schronisko i ruszamy zjazdem w dół. Nocne kamieniste zjazdy, zwłaszcza robione na sztywnym widelcu i ze obolałą łapą - chyba jednak powinniśmy się chociaż trochę leczyć.





To kochbunkier? No to kaplica...
a nawet kaplice. Punkty na dole to kapliczki, w tym jedna robiąca niesamowite wrażenie nocą (pięknie podświetlona... szkoda tylko że prowadziło do niej 1000 schodów. Ledwie tam wyleźliśmy po całym dniu w górach). Jeden z punktów znajdował się także na SW od kochbunkra - z resztą sami popatrzcie, jakie tam bunkry były!!




"I tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy"
Został jeszcze ostatni punkt - drzewo z drabiną, a potem już zjazd do bazy. Wszystkie punkty zaliczone, cały dzień w górach: 2600 metrów przewyższeń i 90 km w nogach. Było niesamowicie, a w niedzielę mamy jeszcze drugą część trasy. Będzie ciężko, bo nogi tak bolą, tak że zapomniałem o bolącej łapie :)
Do bazy docieramy kilka minut przed rozszerzonym (za dodatkowe punkty) limitem - 21:00, myjemy się i siadamy do planszówek z organizatorami. Potem wieczór zamienia się reczital głupich kawałów, ale przed północą kierujemy się spać, bo w niedzielę o 8:00 start drugiego dnia zawodów!

DZIEŃ DRUGI:
Tym razem pogoda nie okazuje się dla nas łaskawa. Sobota była bezdeszczowa, choć zimna. Niedziela jest zimniejsza i leje - fantastycznie, ale cóż zrobić trzeba jechać :)
Zmęczenie daje się we znaki, ale i tak zrobimy prawie wszystkie punkty (bez jednego - w centrum Zwardonia), ale tuż przed deszczem załapiemy się na piękne punkty widokowe, gdzieś pod Czerwieńską Grapą (835 m) oraz pod Palenicą (686 m). O wynikach nie ma co dużo pisać, bo frekwencja dziewczyn na naszej trasie była tak wielka, że nie wystarczyło ich do obsadzenie całego podium (były całe dwie). Wystarczyło zatem wyjechać po jeden punkt i wrócić do bazy, aby mieć srebro :)
Kto by jednak szedł po tak małej linii oporu, zwłaszcza w górach - rzuciliśmy się na komplet punktów górskich w sobotę i się udało!! Zresztą nie tylko my, bo Andżelika z Wojtkiem także zaliczyli cała trasę, także z punktami dodatkowymi. Jest moc :)
A w niedzielę dokładamy jeszcze około 45 km i prawie 1000 przewyższeń. Taki bonus od Moniki i Tomka.
Na koniec jeszcze kilka zdjęć z niedzieli:









Kategoria SFA, Rajd

Jurajska Jatka

Niedziela, 8 października 2017 | dodano: 08.10.2017

...lub Jurajski Jatek, jak ja nazywam tą imprezę. Impreza niegdyś wyłącznie piesza, więc nie wpisywała się w nasz kalendarz, ale od pewnego czasu Organizatorzy "dorośli" do tego, że czasem lepiej "najgorzej jechać, niż najlepiej iść". :)
Tak wiem, czasem to słabo idziemy, pchając/niosąc te urządzenie do jeżdżenia, no ale mówię o jakieś tam statystyce, a nie sporadycznych przypadkach. Sporadycznych czy częstych, ale przypadkach.
Nie dotarliśmy na Świętokrzyską Jatkę (pierwszą rowerową edycję) bo umieraliśmy wtedy na naszym najdłuższym do tej pory (218 km) rajdzie - Adventure Trophy. Jednakże szpiedzy w internetach i w Realu (taki sklep spożywczy) donieśli nam, że impreza była rewelacyjna. Kiedy zatem na początku października miała odbyć się triasowa...eee... jurajska edycja tej imprezy, to zapisaliśmy się na trasę 130km i polecieliśmy jak na skrzydłach do Olsztyna pod Częstochową.
Ostrzegam jednak, że tym razem czeka Was bardziej foto-relacja niż relacja, bo było pięknie i nie umiem wybrać, po prostu kilku zdjęć.

Wielka skala błędu czy wielki błąd skali? A może to błąd skali wielkości?
Do bazy przybywamy kolo 8:30, rejestrujemy się i po krótkich rozmowach ze stałymi bywalcami tych imprez ruszamy na rynek na odprawę. Przy omawianiu mapy i punktów w terenie, nagle pada złowieszcze hasło: 

"Przepraszam Was, to nigdy nie powinno się zdarzyć ale..."

Zapada chwila złowieszczej ciszy. Patrzę po twarzach innych zawodników - GROZA jest niemal wyczuwalna. Powietrze przesiąka niepokojem, ptaki zamarły w locie, wiatr ustał w swym pędzie...
Czekamy w napięciu na dalszą część zdania.

"...skala mapy to nie 1:50 000. W sumie to nawet nie wiemy jaka jest skala".


A to dobre! Coś się posypało przy tworzeniu mapy. Nam to nie przeszkadza zupełnie. Na chorych zabawach KrakINO skala to występuje tylko w wersja exclusive/benefit/deluxe, a my jakoś tak zawsze ciułamy na wersjach podstawowych :)
Będzie na pewno trudniej, ale przez to pewnie zabawniej. Oczywiście, nie przeszkadza nam to z znaczeniu, że nie mamy z tym foch-problemu, bo w samej nawigacji będzie to sporo utrudnienie, ale co tam! Byle nie była to skala 1:200 000, bo wtedy może być problem z punktami postaci: "koniec przecinki" czy "granica kultur", a jak dostaniemy 2 arkusze A3 to się trochę rogaining zrobi :)
Finalnie dostajemy 2x arkusz A3 plus 1x A4. Zabieramy się za planowanie i wybieramy, że uderzymy na początku na północ. Południowe okolice Olsztyna w jakimś stopniu znamy, bo różne imprezy zahaczały o te obszary. Północ to dla nas biała plama na mapie - btw, czemu się mówi biała? W grach zwykle obszar nieodkryty mapy jest czarny! Tak czy siak, wyruszamy na północ, nie wiedząc ile dziś przejedziemy bo skala nieznana :)

Nie ma to jak dobry początek :)
No tak, nie bylibyśmy nami gdybyśmy nie zaczęli od wtopy. Najpierw prawie przegapiliśmy punkt przy samej bazie. W ostatniej chwili udało się zorientować, że on w ogóle istnieje. Potem wyjechaliśmy z Olsztyna nie tą drogą co trzeba, a potem po korekcie, gdy wszyscy wjeżdżali na pierwszy punkt od leśnej autostrady, to my tędy, niosąc rowery na plecach bo nam trochę drogę zasypało:

Chwilę potem jesteśmy już na skałkach i łapiemy punkt z widokiem na zamek w Olsztynie:



Potem łapiemy kilka leśnych punktów czyli lasy, łaki, jaskinie i wyrobiska:



THE GLOW czyli klimaty Fallout'a
Docieramy w niesamowite miejsce. Moje pierwsze skojarzenie to "The GLOW" z gry "Fallout". Co tu dużo mówić, sami poszukujcie różnic:



Dodatkowo płonie tu ognisko, a nas witają ludzie w mundurach i... częstują herbatą. Dobrze, że nie ołowiem :P
Ale nie są to żołnierze Enklawy - siedzą tutaj i rozdają ciasteczka!
Pamiętam, że aby przetrwać w "The GLOW" trzeba było naszpikować się dużą ilością "RAD-AWAY". Nie jestem na bieżąco z obecną farmacją, więc może te tabletki przeszły odświeżenie produktu i teraz mają postać ciasteczek. Na pewno tak jest, trzeba zatem zażyć nową, lepszą postać rad-away'a. Profilaktyka i zdrowie są najważniejsze, więc nie będę ryzykować napromieniowania - biorę dużą wielokrotności dawki. Potem jeszcze raz i jeszcze. Basia robi zdjęcia i mówi "jedziemy", a ja nadal poddaję się kuracji anty-radiacyjnej i zażeram się kolejnymi ciastkami. Wszystko dla zdrowia. Szkodnik musi zrozumieć, że lekarstwo to poważna sprawa. Nie można bagatelizować radiacji, więc mówię, że ma dać mi się spokojnie wykurować. ..mlask, mlask... no i rozwiązać problem postaci: "jak zmieścić jak największą ilość ciastek do plecaka."
Aaaa już pamiętam, muszę ciastka opisać funkcją, a następnie wyznaczyć jej maksimum lokalne w punkcie plecaka...no to lecimy z obliczeniami, tylko wezmę jeszcze jedną dawkę rad-away'a. Niestety niedane jest mi dokończyć zadania, bo Szkodnik pogania. Jeszcze zatem rzut okiem na post-apokaliptyczne klimaty tego miejsca i już nas nie ma. Kierunek:

Necropolis...czyli "Pan zna jidysz? Nie, ale umiem czytać"
Docieramy w kolejne niesamowite miejsce, bo kolejny punkt to ogromny stary żydowski cmentarz. Ciężko opisać tą lokację, bo zrobiła na nas ogromne wrażenie - sami zobaczcie:

Skąd taki tytuł rozdziału? A wyszło to z metody skojarzeń. Na wielu drzewach, wisiały tabliczki z napisami w języku jidysz i przypomniała mi się scena z absurdalnej parodii "Milczenia owiec" czyli z "Milczenia baranów". Dwójka bohaterów rozmawia o morderstwie i nie chce aby ktoś ich podsłuchał (rozmawiają w miejscu publicznym). Pada propozycja:
- Przejdź na jidysz
(rozmawiają dalej, a w filmie pokazują się napisy po angielsku z tłumaczeniem co mówią)
Nagle osoba postronna komentuje ich rozmowę. Ci zaskoczeni pytają czy gość zna jidysz, a ten wskazuje napisy w filmie i mówi... no właśnie, jak w temacie rozdziału.Od tego momentu jidysz zawsze kojarzy mi się z tą sceną :)

Punkt za punktem - seria zdjęć z trasy, bo nie sposób opisać wszystkich miejsc.






Nie obyło się bez pchania pod jakieś chore ściany :)



"WHERE'S MI GOLD?"  czyli 2 tęcze
Deszcz pada całe 2 minuty i chwilę później wychodzi słońce. Owocuje to piękną tęczą, która niestety na zdjęciu nie wyjdzie, tak ładnie jak wyglądała w rzeczywistości:


Łapiemy punkt na szczycie górki i zjeżdżamy w dół, a tam kolejna tęcza, ale ta nie kończy się na horyzoncie, ale w środku pola jakieś 200-300 metrów od nas. Pierwszy raz w życiu jesteśmy niemal na końcu tęczy. Można by zatem poszukać garnca ze złotem. Trzeba by tylko uważać na tego wrednego karła, który nie lubi jak się Mu rusza złoto. Widziałem z Nim 4 filmy (na pewno oparte na faktach!), a czwórka działa się w kosmosie, więc wiem co mówię :P
Szkoda, że nie ma czasu zabrać złota. Pozostawiamy garniec w spokoju i lecimy dalej.
Może w sumie to i lepiej, co ja bym zrobił z takim garncem złota?
Pewnie połowę wydałbym na dziwki i alkohol... a drugą połowę bez sensu roztrwonił :)

Dwie Wieże czy Lord of the... COOKIES

Aby podbić jeden z punktów musimy odnaleźć dwie wieże, połączone mostem. To brama do parku miniatur. Co ciekawe, znajduje się tam też drugi na trasie punkt żywieniowy. Słownie: drugi!! Jestem w niebie :)
Wieża jest pełna ciasteczek, podbijam kartę i nawet rzucam kilka ciastek Szkodnikowi. Zasłużył, niech ma coś z życia... niektórzy nazywają to warunkowaniem, ale co tam. Ważne, że się słucha. Szkodnik, ciasteczko?

A po drodze kolejne punkty, po lasach:



Studnia...eee... studium przypadku
Dawno nie było wtopy nawigacyjnej, co? No to proszę, wielBŁĄD nawigacyjny. Dwugarbny... Punkt to studnia, ciężko nie znaleźć prawda? Przy kapliczce w prawo i już. Tyle, że to chyba nie ta kapliczka była. Zjeżdżamy w jakieś pole i zaczyna się chodzenie w kółko po polach. Gdyby mi założyli homonto, to bym im od razu całe pole zaorał tyle się nachodziłem w kółko. A studni ani widu, ani słychu.
Czas ucieka, a my chodzimy i szukamy. Piechurzy też szukają i nic. Namierzamy się od nowa, no wychodzi że jesteśmy dobrze, ale nic tu nie ma. Nagle JEST studnia, ale nie ma lampionu. Dzwonimy do Organizatora: czy ktoś nie zgłaszał kradzieży punkty kontrolnego. Nie, nikt nie zgłaszał. Opisuję studnie: płaska, metalowa pokrywa, zamknięta, prawda? Nie, pionowa, betonowa, otwarta.
Fajnie, no to znaleźliśmy jakąś inną studnie :)
Schodzi nam 40 minut na przeszukiwaniu pól i lasów i nagle Szkodnik dostaje olśnienia. To nie tu!! No to już zdążyłem zauważyć Szkodniku, ale czy wiesz coś więcej. No tak..., nie ta ścieżka, studnia na łuku drogi a my mamy drogę prostą jak strzała. Taki niuans, a 3-cie namierzenia nawet nie wychwyciło nam tego błędu. Jedziemy drogą jakieś 200-300 metrów i nagle - PATRZ - jest i studnia. 40 minut w plecy... dużo. Cały czas mamy nadzieję na zrobienie kompletu, ale właśnie sytuacja nam się skomplikowała. W sumie to nas noc zastała na szukaniu wody. Jest już totalnie ciemno, a przed nami jeszcze trochę trasy do zrobienia. Lecimy.

"-Piękna noc Alfredzie... -Niewątpliwe Panie Bruce, wyśmienita noc dla myśliwych"
Myśliwi to my, a nasza zwierzyna to punkty kontrolne. Pełnia w pełni :), więc jest pięknie, acz wcale nie łatwo idzie szukać punktów w ciemnościach. Jesienne wieczorne mgły otaczają nas, a my wspinamy się po skałach po kolejne punkty:



Wiem, że głosy w mojej głowie nie są prawdziwe... ale one mają tyle wspaniałych pomysłów.
Zostało nam 1,5 godziny i 3 punkty do zrobienia plus powrót do bazy. Zaczyna się "wieloosobowa" analiza, bo do głosu dochodzą głosy w mojej głowie:

Grzegorz I Osiłek: lecimy, damy radę zrobić te punkty. Ciśniemy!
Grzegorz II Jebnięty: no, jak przyciśniemy to góra w 20 minut to obskoczmy.
Grzegorz III Rozważny, zwany Rozsądkiem: idź się leczyć, nie ma opcji zdążyć 3 punktów, góra dwa się uda.
Grzegorz IV Nieogar Piekielny: ...ale o co chodzi... gdzie my jesteśmy...
Grzegorz V Podżegacz: My nie zrobimy? Słabi to może nie zrobią, ale my...
Grzegorz VI Fatalista: Zginiemy w kuli ognia!
Grzegorz VII Matematyk: Wiecie, że e do PI razy i równa się -1 ?!? Ekstra, nie!?
Grzegorz VIII Maruda: jedźmy do bazy, ciemno, zimno..., a my szukamy szmatek po lasach
Grzegorz IX Muzyk: "Rapa-para, rapa-para, i tą mordą jak kopara, rapa-para, odkopała chłopu Stara..."
Grzegorz X Szermierz: "Kryteria skuteczności natarcia zwodzone: musimy zyskać czas i odległość..."
...
Grzegorz n-1 Żarłok: Gdzie są ciastka?

Grzegorz N Zgrywus: znacie bajkę o wężu i zegarze? SSSS...pierd*aj, tyku- tyku -tykutas**e :)

Pamiętajcie, ze schizofrenią sprawia, że nigdy nie czujecie się samotni :D

Szkodnik mówi, że robimy dwa punkty i wracamy do bazy. Wtopa przy studni kosztująca nas 40 minut przekreśliła jednak szansę na komplet punktów. Zrobimy 29 z 30, ale ten ostatni musimy odpuścić, bo nie damy rady zmieścić się w limicie. Patrzę na mapę i rozsądek podpowiada, że Szkodnik ma rację, ale żal odpuścić komplet. Kurde, może zdążymy...
Odpuszczamy jednak punkt i jedziemy w kierunku bazy, ale cały czas biję się myślami. Doświadczenie podpowiada mi, że to bardzo dobra decyzja, ale ten ostatni punkt, nie jest daleko. Cały czas mam wrażenie, że mogłoby się udać. Jednakże, jak się spóźnimy to możemy przegrać wszystko. Całą drogę do bazy rozkminiam czy podjęliśmy dobrą decyzję.
Niemniej wiecie jak jest, Mount Everest jest pełen ciał osób, które postanowiły "wyjść poza swoją strefę komfortu" :)

BAZUJĄC na doświadczeniu:
Wpadamy do bazy 21:49, czyli z 11 minutami zapasu. Mamy 29 z 30 punktów.

Grzegorz III Rozważny: I jak Panowie, zdążylibyśmy komplet?
Wszyscy: wal się...
Grzegorz III Rozważny: dziękuję :)


W bazie okazuje się, że Basia ląduje na podium i to na pierwszym miejscu. Jesteśmy zaskoczeni, bo byliśmy pewni że posypią się komplety, a tu 29/30 to dzisiaj najlepszy wynik. Totalne zaskoczenie.

Udało się, bo mogliśmy wszystko przerżnąć:
(Grzegorz 'en minus szósty' Jurny: TU, TERAZ???)
ostatnią decyzją. Po godzinie dotarcia do bazy widać, że nie zdążylibyśmy zrobić tego ostatniego punktu i ocena sytuacji była słuszna. Czasem warto zaufać doświadczeniu, mimo że niemal ulegliśmy pokusie. Wiecie, to nie była prosta decyzja, ten punkt nie był poza zasięgiem - gdyby nie upadek do...eee... przy studni, byłaby szansa na komplet.
Sądzę, że zabrakłoby nam 10-15 minut, gdybyśmy zdecydowali się jednak zaryzykować. Wystarczająco mało, że niesamowicie kusiło podjąć ryzyko i wystarczająco dużo aby przegrać wszystko :)
Impreza sam w sobie cudowna. Punkt rozstawione tak jak uwielbiam: miejsca historyczne, zabytkowe, nietypowe, tajemnicze, widokowe... po prostu ciekawe turystycznie i to jest w tym najlepsze. 2 punkty żywieniowe a prawie na każdym punkcie dodatkowo woda. Byliśmy w szoku! W bazie kurczak z ryżem! i nawet dostałem 2 porcje bo były nadwyżki... Co tu dużo mówić, ZROBILIŚMY JATKĘ, a Jatka zrobiła nas - kupili nas świetną trasą, genialną organizacją i fantastycznym klimatem :)


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Waligóry

Sobota, 30 września 2017 | dodano: 01.10.2017

...czyli opowieść o tym tym jak zostaliśmy - jak mawia Jarek - Waligruchą, bo Waligórą to się raczej nie udało. Cóż lepsze to niż nic. Tytuł to tytuł, więc jak w starym kawale... syn pisze z wojska list do Ojca: "Tato, dostałem syfilis". Ojciec odpisuje: "ja się na tych waszych odznaczeniach nie znam, ale noś to z dumą". Zasuszyło, prawda? Byliśmy na dnie, a potem przyszedł Aramis i przyniósł łopatę...no ale jedźmy z relacją :)

"Gór mi mało i trzeba mi więcej, żeby przetrwać od zimy do zimy... "
Kolejny raz w tym roku, równolegle odbywają się dwie świetne imprezy: Rajd Waligóry należący do Pucharu Bike Orientu oraz Silesia Race. Silesia , rozgrywana jest w nieprzebytych lasach Miasteczka Śląskiego. Las bardzo nas kusi, ale - wybacz Marcin, zacny z Ciebie Hanys i kochamy twoje imprezy, ale tym razem walimy tańcować z Goralami :)
Góry to Góry. Gór nie odpuścimy, zwłaszcza naszych ukochanych Gorców, a baza rajdu jest w Ochotnicy... więc na wejściu zapachniało Lubaniem i Gorcem. Wiesz jak jest - "Dwie wieże" (widokowe) i inne takie. No więc, musi być i powrót knura... no cóż, najchudszy nie jestem, więc wszystko pasuje. Ruszamy zatem na Rajd Waligóry do Ochotnicy. Zwłaszcza, że na rajd zapisali się - dawno przez nas niewidziani - Magda i Mateusz. Magda zaatakuje samotnie trasę pieszą 50km, a Mateusz dołączy do nas na rowerze i razem ruszymy na podbój Gorców...i Beskidu Wyspowego, bo Piotrek (Organizator) przywalił trasę-kosmos: sytą w przewyższenia i szczyty, z różnych górskich partii.

"Po Beskidzie błądzi jesień, wypłakuje deszczu łzy, na zgarbionych plecach niesie, worek siwej mgły"
Wprawdzie nie pada i ma być dziś pięknie, ale mgieł nad ranem jest sporo, kiedy gnamy do bazy. Nad ranem to stwierdzenie trochę na wyrost, bo budzik zadzwonił nam nie o 4-tej, jak w każdą typową sobotę, ale o 2:45... o 4:00 to już pakujemy rowery na nasz SFA-Panzerkampwagen i ruszamy do Ochotnicy. Mam nadzieję, że nie stanie się to nowym standardem, bo nawet szermierze potrzebują czasem trochę snu :P
Z każdą minutą drogi ubywa kilometrów do celu... i stopni na termometrze. W okolicach Szczawy termometr pokazuje 2,5 stopnia, a w Tylmanowej już 1 stopień. Bosko - jesień pełną gębą, chociaż taka temperatura to mogłaby być już na pograniczu jesieni i zimy. Finalnie ma być dzisiaj ponoć około 15 stopni, ale jak wysiadamy z auta to jest naprawdę rześko. Zapowiada się, że w pierwszych godzinach rajdu, trochę zmarzniemy, acz wierzę, że Piotrek "BikeOrient" Organizator - zadbał o to, abyśmy dobrze się rozgrzali już po starcie. W końcu to Ochotnica, stąd nie da się jechać w dół :)
Rozglądam się po bazie i podoba mi się scena, którą widzę: jest koło 6:00 rano, a wszyscy biegają z rowerami i trzęsą się z zimna. Co chwilę słychać magiczną inkantację: "k****, ale jest zimno". Zapowiada się dobra impreza :)

Dobry techniczny podpych z rana :P
No to zaczynamy. Pierwszy punkt jest bardzo blisko bazy, ale zalecane było brać go od północy bo od południa nie ma mostu - jest bród. Jest 2 stopnie na termometrze, więc jakoś tak nie palimy się na kąpiel. Ale są i tacy, którym nie straszne były zimne wody:

My uderzamy od północy, przedzieramy się przez jakąś łąkę i zjeżdżamy nad rzekę. W połowie zjazdu porzucamy rowery w krzakach i zbiegamy w dół. Mateusz pyta nas "co Wy robicie?" - no cóż, to nasz sprawdzony sposób, zaraz będziemy się wracać pod górę, więc łatwiej będzie bez rowerów. Skoro i tak musimy wrócić ten kawałek, to po co dodawać sobie pchania. Mateusz zjeżdża nad rzekę i musi nas potem gonić z rowerem, a ten bynajmniej Mu nie pomaga na takim podejściu.

Chwilę później jednak pchamy już wszyscy razem. Ściana jest nieprzeciętna. Im wyżej, tym robi się większy pion. Kolejną chwilę później, łatwiej jest nieść rower niż go pchać, co też uskuteczniam. Okulary parują mi tak, że nic nie widzę, ale może to i lepiej - nie widzę, że ta ściana nie zamierza się skończyć. Nie minęła godzina rajdu, a pot zalewa nam oczy, a licznik przewyższeń odpalił naliczanie sekundowe. Finalnie dotachaliśmy się na szczyt i zgarniamy nasz drugi punkt. Potem przelot garbem do kapliczki, gdzie wisi kolejny punkt oraz otwiera się piękny widok na Lubań i kolegów :)


"Ale urwał, ale to było dobre..."
Lecimy w kierunku na Wierch Młynne - przełęcz, którą za dziecka pokonywałem wielokrotnie na niejednej z rowerowych wypraw (ale o tym później, w specjalnym sentymentalny rozdziale - na razie skupmy się na teraźniejszości). Lecimy zatem na Wierch Młynne, a po drodze jeden z zawodników walczy z rowerem. Zatrzymujemy się i próbujemy Mu pomóc. Nie ma z tym większego problemu bo zerwał się po prostu łańcuch. Skuwamy go na szybko i ruszamy dalej, ale zakręt dalej Kolega otwiera drugą linię wsparcia technicznego, bo nagle słychać TRZASK i przerzutka wesoło sobie lata obok roweru - urwany hak. Mam wrażenie gry komputerowej:
LEVEL 1 - łańcuch, poradziłeś sobie, OK; no to:
LEVEL 2 - nagłe uderzenie Kapitana Hak.
Co będzie na LEVEL'u 3?
Wtedy dojeżdża Wojtek i mówi: "koniec jazdy na dzisiaj" i pokazuje "urwany" wielotryb. Trochę mnie to wgięło... ale niestety Wojtkowi nie damy rady pomóc. Awaria jest zbyt duża - wielka szkoda, bo nie damy rady się odwdzięczyć się za poratowanie nas na Wiosennym Korno rozgrywanym w oponach ...eee... oparach absurdu :)

Ja chyba przyrosłem do tego żółtego plecaka, bo dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, że na czas naprawy mogłem go po prostu zdjąć... tak jak Mateusz.
LEVEL 2 udaje nam się jakoś ogarnąć: wyrzucamy przerzutkę i spinamy rozkuwaczem single-speed'a z tyłu. Filip, ze 2 lata temu na takim rozwiązaniu zdobywał kolejne punkty na sierpniowym KoRNO, acz w tym przypadku nie działa to tak idealnie jak wtedy. Łańcuch przeskakuje, acz jechać się da i... okaże się, że Kolega nie odpuści i na tym prowizorycznym rozwiązaniu zdobędzie 12 punktów kontrolnych, czyli komplet z trasy MEGA. No mega!!
Tymczasem docieramy na Wierch Młynne a tam Piotrek i ekipa z OrientAkcji czeka na nas z ciastkami i owocami, bo to punkt żywieniowy. To lubimy, bardzo lubimy :)

"Po Beskidzie błądzą ludzie, kare konie w chmurach rżą..."
...błądzą bo punktów szukają. A mają gdzie szukać, bo napieramy przez Beskid Wyspowy. Najpierw punkt gdzieś w masywie Zbludzkich Wierchów, a chwilę potem ciśniemy podjazd przez Zbludzę i Zalesie, tylko po to aby atakować punkt na zboczu Modynia. Następne zbocze to już masyw Mogielicy. Punkt nie są ulokowane wprawdzie na szczytach tych gór, ale ukrywają się dość wysoko na tych garbach, więc trzeba ostro podjeżdżać lub podpychać pod nie. Trochę szkoda, że lampiony nie wiszą na szczytach - bo jak na Mogielicy byłem chyba z 50 razy, to na Modyniu jeszcze nigdy..., ale nie ma co narzekać bo i tak jest masakra. Konie w chmurach rżą jak dzikie z naszych poszukiwań, bo licznik przewyższeń bije jakby nie znał umiaru.


Przy zjeździe z pod Mogielicy, aby złapać jeden z punktów stosujemy naszą sprawdzoną technikę. Rowery w ukryciu i ciśniemy na azymut chorym zboczem najpierw w dół, a potem z powrotem. Czy dało się to objechać drogą? Oczywiście, ale po co? :D
Jej Wysokość Mogielica :)


"Jesienią góry są najszczersze, żurawim kluczem otwierają drzwi, jesienią smutne piszę wiersze, smutne piosenki śpiewam Ci"
UWAGA. To fragment będzie bardzo, bardzo sentymentalny, więc jeśli ktoś nie lubi ckliwych tekstów, łzawych wpisów, melancholijnych wywodów... to ma pecha. Prawie mi go żal :P
Rajd Waligóry zabrał mnie w bardzo sentymentalną podróż po wspomnieniach, bo od 3 roku życia do czasów liceum, właściwie każde wakacje spędzałem w Szczawie. Ścieżki w tej części Gorców i Mogielicy znam na pamięć. Rozpoznaję konkretne drzewa na zakrętach, konkretne głazy przy drodze, konkretne podejścia i zjazdy. Czas upływał nam na dziwnych przygodach (pieszych i rowerowych). Na przykład:
  • 1) zdobycie Mogielnicy na Wigry 3 i pomyłka nawigacyjna, która zaowocowała zjazdem do Jurkowa i koniecznością powrót u przez Mszanę. Wiecie, skoro niebieskim szlakiem wyszliśmy ze Szczawy, to niebieski szlak powinien doprowadzi nas do Szczawy z powrotem, prawda? Byłoby szkoda, gdybyśmy nie zmienili kierunku poruszania się. Pamiętajcie, że to czasy bez komórek, a my bez wody, bez grosza przy duszy, na Wigry 3 późnym popołudniem po drugiej stronie góry :)
  • 2) Zjazd Zbludza-Zalesie i na moim pierwszym górskim rowerze CATIC'u wyprzedzamy dużego Fiata - mina kierowcy bezcenna :)
  • 3) Turbacz i "skrót" przez Przełęcz Knurowską, zamiast pojechania zielonym szlakiem na Jaworzynę Kamienicą, co zaowocowało przypadkowym zjazdem do Ochotnicy... i znowu nieplanowanym powrót na około.
  • 4) Ciężarówka STAR wyjeżdżająca na Mogielnicę (by budować wieżę widokową) i tekst "podwieźć Was?". Może nie, bo przy tym nachyleniu stoku będzie ciężko utrzymać się na pace :)
  • 5) Tata naprawiający kapliczkę na Jaworzynie Kamienickiej. 
  • 6) 40 stopni upału, docieramy na Turbacz. Wchodzę do schroniska, zamawiam picie, wychodzę na zewnątrz, jest biało... Wszystko w lodzie i śniegu. Co przegapiłem? MEGA GRAD i potem taki deszcz, że na pierwszym zjeździe nie miałem kloców do V-brake'ów.
  • 7) Zima stulecia, tak waliło śniegiem, że zakrywało auta po dach! Utknęliśmy w kilka aut na podjeździe pod Lubomierz. Nikt nie był w stanie podjechać. Właziliśmy po 5-6 osób do bagażnika aby dociążyć samochód i jakoś jeden po drugim udało się podjechać.
Ech... tych opowieści jest tysiące. Gorce to mój drugi dom. Tutaj się zakochiwałem, tutaj zaliczałem najbardziej spektakularne gleby, tutaj nauczyłem się zbierać grzyby, tutaj Ojciec zrobił mi jedną z największą niespodzianek w życiu:

Przyjechał do Szczawy i mówi, mi że musimy iść na Przełęcz Borek bo tam kosmici zostawili dla mnie prezent. Ja miałem już z 10 lat i oczywiście, walę tekstem "tak, jasne...". Idziemy z Rzek niebieskim szlakiem, a Tata mówi: "to gdzieś tutaj, wejdź w las i poszukaj". Sceptyczny wchodzę i znajduję pistolet laserowy, o którym marzyłem. Czekał na mnie pod pewnym charakterystycznym drzewem.

A dziś jedziemy przez Gorce i zbieramy lampiony. Wiele się tutaj zmieniło, jedziemy asfaltami, gdzie kiedyś były ścieżki pełne korzeni i kamieni. Szkoda trochę, bo Góry te stały się już mniej dzikie, ale nadal jest tu pięknie. Poniżej zdjęcie pewnego rozejścia dróg, gdzie obecnie jest parking, a pamiętam jak nie dało się tutaj suchą nogą przejść przez rzekę. Oczywiście, zamęczam moją drużynę powyższymi opowieściami. Mamy w nogach ze 2000 przewyższeń, widać że mają już trochę dość i cisną w górę w ciszy, a mi się gęba nie zamyka niemal na każdym zakręcie. Naprawdę jestem pod wrażeniem, że mnie nie zabili :)

"Góry wysokie, co mi z Wami walczyć każe..."
chociaż lepszym tytułem byłby cytat z Wujka "To co, dymamy na ten Gorec?
Gorc Wujek, Gorc - nie Gorec. No dymamy, dymamy. Cóż zrobić? Idziemy przez Nową Polanę, niebieskim szlakiem. Szlak biegnie tak jak pamiętam, stromym podejściem i czasem łatwiej jest nieść rower niż pchać. Dobrze znowu tu być i dobrze będzie zobaczyć nową wieżę widokową na Gorcu. Trochę boję się jak to wyszło, bo Gorc to zawsze była dla mnie wspaniała, dzika góra z zarośniętym i stromym szczytem, a teraz postawili tu wieżę widokową. Nie wyszło to jednak bardzo źle. Tabliczka GORC 1228m nadal stoi jak stała, więc nawet bardzo mi tej góry nie zniszczyli. Seria zdjęć z podejścia i szczytu:








"Gór co stoją nigdy nie dogonię, znikających punktów na mapie..."
Jest 17:15 kiedy docieramy na Gorc. Chwilę później podbijamy nasz ostatni (15-sty) punkt dzisiaj. Zostało nam 45 minut do limitu, co powinno nam starczyć na zjechaniu do bazy w limicie (przy założeniu, że "puścimy te klamki"). Nie będzie zatem Lubania dzisiaj...BU! Braknie nam czasu, aby zaatakować Lubań. Pozostanie on niezdobytym punktem na dzisiejszej mapie. Straszna szkoda, bo bardzo nastawiłem się na Lubań - nie byłem tam od czasu liceum. Decyzja, która sprawiał że wybraliśmy Gorc nadal uznajemy za słuszną - w paśmie Lubania były tylko 3 punkty, a w okolicach Gorca było znaczne zagęszczenie lampionów. Co nie zmienia faktu, że BU BU BU!! nie zrobimy dzisiaj Lubania... Ruszamy w dół, a zjazd jest taki jak pamiętam: ostry, kamienny i poprzecinany potokami. Lecimy po błocie w dół, Mateusz gna jak dziki - ciężko Go dogonić na zjeździe. Wpadamy na metę z bezpiecznym kilkuminutowym zapasem czasu.


"Wypijmy za błędy na górze..." oraz za srebro na szyi :)
A zrobiliśmy dzisiaj kilka błędów. Oj zrobiliśmy. Jeden bardzo gruby błąd taktyczny: odpuszczenie jednego punktu, o którym myśleliśmy że zjadłby nam zbyt dużo czasu i nie zdążylibyśmy zrobić Gorca. Już godzinę po minięciu tej cholernej 19-tki, wiedzieliśmy że było to gruby błąd. Złe oszacowanie odległości i przewyższeń (pod punkt było niemal po płaskim i zrobilibyśmy go przelotem w parę minut), no i mamy punkt w plecy. A drugi błąd, był dużym błędem nawigacyjnym - gdzieś uciekła nam ścieżka pod Kiczorą Kamienicką i zjechaliśmy zbyt wcześnie, niemal od Szczawy. Zaowocowało to koniecznością "odrabiania" straconej wysokości, bo zamiast pojechać trawersem garbu, to wylądowaliśmy "na dole". W trakcie zjazdu zorientowaliśmy się wprawdzie, że mocno tracimy wysokość, ale nie było za bardzo opcji korekty, a powrót byłby bardzo uciążliwy. Zjechaliśmy zatem już do końca i potem odrabialiśmy "zaległości"... długo i mozolnie.
Mimo wszystko, Basia wylądowała na podium ze srebrem na szyi, a nie było to łatwe zawody bo ekipy były dzisiaj zacne.
72 km w nogach, 2800 przewyższeń i prawie 11 godzin walki. Jeden z najlepszych rajdów w tym roku, na terenach które kocham od dziecka, a Basia ląduje na drugim stopniu podium - no rewelacyjny dzień.
A w bazie "Tańce, hulanki, swawole" bo zostajemy na koncercie i ognisku. Siedzimy z innymi ekipami do późna i nocą dopiero wracamy do domu. Waligórą nie zostaliśmy bo nie mamy kompletu punktów, ale nie zmienia to faktu, że był to naprawdę udany dzień.


Kategoria Rajd, SFA

MORDOWNIK 2017

Sobota, 9 września 2017 | dodano: 12.09.2017

...i znowu mamy dwie doskonałe imprezy odbywające się w tym samym terminie: Jaszczur - Leśne Akwedukty (Bory Tucholskie) oraz Mordownik w Chochołowie. Długo nie mogliśmy się zdecydować, na który z tych rajdów jechać... aż tu nagle Wielki Wichr postanowił podjąć decyzję za nas: wziął i rozwalił lasy w Kujawsko-Pomorskiem. Tyle było z imprezy w Borach :/

Nie da się jednak ukryć, że zdarzenie to w pewien sposób "rozwiało" wszystkie nasze wątpliwości gdzie jechać... ruszamy zatem powalczyć o kolejnego Immortal'a.

Wysoki Szczebel... pandemii
Budzik dzwoni o 3:45 (czyli około 45 minut wcześniej niż w normalną sobotę), łapiemy rowery i wyruszamy na Mordowika do Chochołowa. Uwielbiam Zakopiankę tuż przed świtem, kiedy niebo pomału zaczyna się rozjaśniać, ale nadal jest jeszcze ciemno. Góry wydają się wtedy tak niesamowicie mroczne. Nieprzeniknioną ciemnością i wyjątkowym majestatem - na wysokości Myślenic - wita nas Szczebel (977 m). Ten potężny masyw, widziany z tej perspektywy przesłania niemal pół nieba i wygląda imponująco.
Basia łapie ostatnie minuty snu, a ja nie mogę oderwać wzroku od tego wzniesienia... Szczebel doskonale czarny!!! Opisywałbym !!! (równaniami oczywiście). Dobrze znowu powrócić w Góry.
Droga ucieka, a ja myślę o terenach rajdu. Baza jest w Chochołowie, czyli stosunkowo niedaleko Szaflar, gdzie startowaliśmy na ICE AR w lutym tego roku. Rajd był świetny... jak już opuścił Podhale i poprowadził nas na Spisz. Podhale zapamiętałem jako burkolandię - krainę gdzie straszliwa choroba dotknęła naszych pieskich braci mniejszych. Demoniczny wirus dopadł ich ciała i dusze... tego nie dało się nazwać nawet zarazą. To była cholerna pandemia. Wszystkie psy na Podhalu (na widok naszych rowerów) dostały wirusa... pierdolca!! Obfity ślinotok, nieskoordynowane spazmy, puste i tępe spojrzenie, skakanie przez kraty, zrywanie łańcuchów. Słowem masakra. Lgnęły do nas niczym do jakiś uzdrowicieli... leciały za nami grupami po 20 - 30 sztuk ujadając - byle nas złapać, byle dotknąć, chwycić chociaż za nogę... A ja z ciężkim sercem, ściśniętym współczuciem, szczodrze rozdawałem im cudowny lek w areozolu.
Mam nadzieję, że na Mordowniku nie będzie powtórki, bo to straszne być świadkiem takiej psiej tragedii ponownie... poza tym kończą mi się zapasy gazu :P

"Miłej masakry"
tako rzecze do nas Janko Mordownik (Organizator) i - jak się okaże później - dobrze wie co mówi. Nie uprzedzajmy jednak faktów - na razie mapy rozdane i... super, jest dokładnie tak jak powinno być: ciężko ułożyć jakiś sensowny wariant. Za każdą próbą poskładania trasy w pętle, pojawiają się jakieś punkty, które nijak nie chcą się w nią wpisać. Kombinujemy jak się da, aby jakoś sensownie wyznaczyć kolejność przejazdu - wielki plus za tak poskładaną trasę rajdu!!
Postanawiamy zaatakować część górską od razu, póki jesteśmy w pełni sił. Chcemy oczywiście powalczyć o Immortala, ale patrząc po mapie cena nieśmiertelności może być dzisiaj naprawdę wysoka. Najbardziej podoba nam jednak się wiszący w bazie dodatkowy opis jednego z punktów - taka dodatkowa wskazówka dla zawodników. Sami zobaczcie...


"Up, up to the sky"
Zaczynamy od podjazdu pod Gubałówkę (ok. 1120 m) - z Chochołowa przez Ciche. Dzień dopiero wstaje, z wolna wychodzi słoneczko a my już dymamy na 1000 metrów. Bosko. Pniemy się w górę, miejscami bardzo stromym asfaltem. Mimo, że domów przy drodze sporo - ani śladu zarazy, jaka dotknęła Podhale. Bardzo mnie to cieszy, bo mogę skupić się na kręceniu i łapaniu kolejnych przewyższeń.
Ciśniemy w ciszy, a podjazd zdaje się nie kończyć. Po drodze na szczyt łapiemy nasze dwa pierwsze punkty dzisiaj, chociaż trzeba po nie trochę zboczyć z naszego głównego traktu. Finalnie docieramy do czerwonego szlaku, a nim nadal w górę, aż na samą Gubałówkę. Na razie tu pusto: turystów jeszcze nie ma, kolejka jeszcze nie ruszyła, a sklepy dopiero się otwierają. Z Gubałówki musimy jednak zjechać kawałek dalej, w stronę stronę Zakopanego, bo punkt jest ukryty w wąwozie przy jednej ze ścieżek.
Po podbiciu karty wracamy na górę i tym sposobem drugi raz dzisiaj zdobywamy ten szczyt. Widok jest cudowny, ale nie zmienia to faktu że znowu dymamy pod górę...wbijamy na czarny szlak i ruszamy na zachód.




"...na łące pasą się jałówki, jędrne jałówki na zboczach Gubałówki"
Dosłownie chodzi o popas, bo wpadamy na punkt żywieniowy położony na wielkiej polanie. Tzw. wpadamy jest tu dość dobry słowem, bo zgubiliśmy się w labiryncie ścieżek leśnych przy ostatnim punkcie i jedziemy trochę na czuja. W sumie to tylko kompas uchronił nas przed przypadkowym zjazdem po drugiej stronie góry. Konieczna była korekta na azymut po lesie i wypadliśmy na piękną polanę z jeszcze piękniejszym widokiem na... PUNKT ŻYWIENIOWY !!! Pasiemy się. Pasiemy się aby stać się jędrni :)
Widok na Tatry też był ładny, ale jednak bardziej mój wzrok przykuły ciasteczka. Aż nie chce się stąd jechać, lekki wiaterek, ciepłe słońce, piękne widoki i... masa ciastek. Szkoda jedynie, że wpadamy na punkt żywieniowy niedługo po starcie (około 4 godzin), gdyż taki punkt po 9-10 godzinach rajdowania to prawdziwy skarb. Będą musiały wystarczyć nam zatem własne zapasy  w późniejszych godzinach. Wszyscy opychają się łakociami, ale musimy ruszać.. zostałbym jeszcze trochę bo jest tu full wypass :) ale zły Duchy jak zawsze pogania. Chwilę później lecimy szalony zjazdem w stronę Witowa, niestety trzeba stracić prawie całą zdobytą wysokość bo kolejne punkty znajdują się na dole.


"Celnicy na granicy podadzą..." PUNKTY "...nam, celników z okolicy ja bardzo dobrze znam"
Skoro straciliśmy już całą wysokość, aby złapać dwa punkty na dole, to możemy teraz zacząć mozolnie ją odzyskiwać. Ruszamy drogą, która doprowadzi nas do granicy polsko-słowackiej. Następnie jedziemy wzdłuż granicy, ponownie wspinając się na ponad 1000 metrów. Jestem osobiście zachwycony tym faktem, jako że uwielbiam szlaki graniczne i jak tylko mamy okazję atakujemy takie trakty: Beskid Niski, Bieszczady, Masyw Śnieżnika, Góry Złote, Bialskie, Bystrzyckie... i teraz znowu: ciśniemy wzdłuż słupków granicznych. Marzy mi się objechać kraj w ten sposób (oczywiście tam gdzie się da: rzeki i Tatry będą problematyczne, chociaż wzdłuż Popradu czy Odry także już jeździliśmy). Pomyśleć, że kiedyś nie wolno było się nawet zbliżyć do granicy, a dziś jedziemy sobie ścieżką bez szlaku, trzymając się betonowych słupków. Genialnie, że Janko Mordownik tak rozstawił punkty, że właściwie trzeba przejechać granicą i to spory kawałek. W sumie przed jednym punktem mijamy straż graniczną, ale zupełnie się nami nie interesują - pewnie także szukają tej cholernej ambony z punktem :)


Bez jałowych przebiegów, proszę
Nadal w górę i w górę. Pchamy nieustannie, ale z każdym krokiem coraz bliżej szczytu - a jest on niemały: Przysłop Witowski (1164 m). Jedziemy drogą, która omija szczyt Magury Witowskiej (1232 m) i wyprowadza prosto na Przysłop. Po zdobyciu punktu będziemy musieli się wrócić i przejechać na Słowacką stronę. Namawiam Basię abyśmy nie cofali się po własnych śladach, ale pocisnei przez Magurę, która jest najwyższym szczytem tego pasma. Basia uzależnia to od jakości drogi, jaką zastaniemy przy punkcie - zobaczymy czy nie będzie jednak warto wrócić się po śladach. Jednakże, po moje 5-tej sugestii aby wracać przez Magurę, Basia zaczyna czuć,że jest coś na rzeczy i wywiązuje się ciekawy dialog:
- Coś się tak uparł na tą górę?
- No, nie lubię jałowych przebiegów
- Jakich znowu jałowych przebiegów?
- Dymamy na 1200 metrów, jesteśmy rzut beretem od szczytu i co... nie podejdziemy tam?
Tak się nie godzi...
- A co Góra się na nas obrazi?
- Będzie się śmiać... mogłeś mnie mieć, mogłeś mnie mieć. Obudzę się z krzykiem, zlany potem i w majakach, że mogłem ją mieć, mogłem ją mieć...
- Dobrze, pojedziemy przez Magurę!
- Czyli bez jałowych przebiegów!!
- No, bez, bez.
...i tym sposobem po zdobyciu punktu na Przysłopie, pchamy na Magurę. Mijamy jakiś turystów, patrzą na naszą mapę i pytają się ilu dniowa to impreza. Widać, że to zwykli śmiertelnicy :)
Chwilę później zdobywamy szczyt Magury. Kolejna tabliczka do naszej kolekcji :)




Punkty na emigracji
Pora przekroczyć granicę i zaatakować słowacką część trasy Mordownika. Granicę przekraczamy na szczycie Magury i od razu wpadamy na wiatrołomy. Zaczyna się przenoszenie roweru - czyli powrót do klasyki: zdobywanie gór w stylu aramisowym :)
Zwalonych drzew jest jednak tylko kilka i potem mocno korzenista ścieżka prowadzi pięknym zjazdem przez las. Łapiemy punkt przy źródle i potem ciśniemy dalej w kierunku kolejnego szczytu. Droga zamienia się w błotne spa, dobrze że robimy ją w dół bo cisnąć nią pod górę nie byłoby fajnie. Zjeżdżamy jak dwa błotne bałwany, ale widoki są tu cudowne.





"Za horką i przez strumyczku"

Zjeżdżamy ze słowackich gór i zastanawiamy się jak będzie optymalnie dostać się do miejscowości poniżej. Nagle za naszych pleców dobywa się ryk silnika i z lasu wyjeżdża słowacka terenówka. Podbija do nas i pyta nas czego szukamy. My pokazujemy naszą mapę i jakoś tłumaczymy łamano polsko-słowackim dialektem: co my właściwie robimy. Chłopaki z jeep'a tłumaczą, że najlepiej będzie nam "za horką i pre strumyczku do cyklostrady". Ruszamy wskazaną drogą i zjeżdżamy w dół - piękny zjazd polaną. Chłopaki chyba wczuli się w przewodników, bo wyprzedzają nas na zjeździe (pocięli tak, że prawie zawieszenie zostawili) i czekają na nas na dole, aby pokazać nam "strumyczku". Strumyczku okazuje się całkiem sporą rzeką - próbujemy przejechać ją z rozpędu i powiedzmy, że jest remis. Mnie się udało, ale Szkodnik utknął na kamyczkach i się trochę skąpał :)
Udaje się jednak dostać do miejscowości, a tam już rzut beretem do "ścieżki wokół Tatr" którą wracamy do Polski, łapiąc pod drodze ostatni punkt po słowackiej stronie.


Gruz 200 czyli jesteśmy w czarnej d... DUNAJCU?
Gruz 200 czyli ros. ładunek 200. Kojarzycie co to takiego? To rosyjskie określenie na transport trumien z ciałami - najczęściej żołnierzy poległych w wojnach. Oczywiście tych, których Rosja nie prowadzi albo na misjach, w których nie bierze udziału :P
Tak właśnie się czuje... poległem w boju. Padam na ryj ze zmęczenia i mam ochotę napisać do Janka Mordownika: "ładunek 200, dwie sztuki, gotowy do transportu - można zabierać do bazy". Jesteśmy wykończeni, a przed nami jeszcze naprawdę duży kawał drogi. Zostały 3 godziny do limitu czasu oraz 4 punkty do zrobienia plus powrót do bazy. Zaczynam realnie obawiać się, że immortal jest dzisiaj poza naszym zasięgiem. Musielibyśmy naprawdę mocno przyspieszyć aby zrobić komplet punktów, a tym czasem zaczynamy popełniać błędy nawigacyjne (zmęczenie? brak koncentracji? głupota? - pewnie wszystkiego po trochu). Przegapiliśmy skrzyżowanie, na którym chcieliśmy skręcić i pojechaliśmy zupełnie inną drogą. Oczywiście nie wiemy tego jeszcze - jesteśmy tak pewni, że jedziemy dobrze, że nie patrzymy na kompas - byle cisnąć do przodu. Jakoś próbuję się zmobilizować, odpalam dopalacz i lecimy. Przelotowa 41 km/h. Jest po równym, więc jakoś utrzymuję tą prędkość acz uda płoną żywym ogniem - w końcu mamy już w nogach około 1500 metrów przewyższenia. Po około 3 km, skręcamy w prawo a tam... osiedle w Czarny Dunajcu! Jak to osiedle, przecież powinien tu być las. Patrzymy na mapę - no tak, błąd i to gruby... cały ten nasz przelot jak "krew w piach", zupełnie bez sensu, nie w tą stronę którą trzeba. Staramy się jakoś skorygować kierunek, byle tylko nie wracać wszystkiego co właśnie przejechaliśmy. Po kilku korektach i przedzieraniu się między domami, docieramy do łąki, a nią do lasu i zdobywamy nasz kolejny punkty. Niemniej zamiast przyspieszyć, pojechaliśmy na punkt mocno okrężną drogą i mamy 20 minut w plecy... no podcina nam to trochę skrzydła, morale lekko poszły w dół.

"W bagnach rozpaczy 3" czyli "los Cię w drogę pchnął"
...tylko szkoda, że znów przez bagna. (Gdyby ktoś nie widział "W bagnach rozpaczy 1" to zapraszam tutaj). Zaczynamy atakować osławioną 13-stkę, tą samą do której podpowiedź możecie oglądnąć na zdjęciu powyżej. Planowo nie zamierzamy podchodzić od "masakry" ale od ścieżki "trudno". Niestety drogi w rzeczywistości nie do końca mają się do dróg na mapie i finalnie wyrzucają nas tak, że walimy na punkt od południa czyli prosto na "masakrę". Zaczyna się bardzo spoko - bo utwardzona, wysypana kamieniami droga, która... nagle kończy się w szuwarach. Chwilę później podłoże wesoło chlupie po kołami i wokół nas pojawia się coraz więcej wody i torfu. Roślinność również gęstnieje, więc postanawiamy ukryć rowery kawałek od zanikającej ścieżki i ruszyć z buta na punkt. Po kilkudziesięciu metrach wędrówki zaczyna się wspomniana masakra: toniemy po kolana w torfie i nie jest to metafora. Zapadamy się naprawdę do wysokości kolan, ja raz wpadam po pachwinę prawą nogą (wielki dół z wodą) i lecę na ryj prosto w torf. Dobrze, że przede mną było trochę bardziej twardeo niż pod nogą bo jakoś zdołałem się wygramolić, ale spodnie całe w bagnie... Ogólnie jest tak, albo woda po kolana (sic!) albo tak gęsta roślinność, że musimy mocno kombinować aby iść zgodnie z azymutem. Nierzadko musimy wymijać fragmenty, których nie jesteśmy w stanie pokonać - tak gęsto od gałęzi i... kolców (no a jakże!). Finalnie docieramy do rozlewiska i widzimy punkt... po jego drugiej stronie. Szukamy przejścia na drugi brzego i udaje nam się znaleźć powalone drzewa. Szkodnik zwinnie przeskakuje na drugą stronę i podbija karty - ja dokumentuję cały proces na zdjęciach :)
Dziurki w karcie są, ale teraz trzeba to wrócić. To prawie 2 km bagnem... właśnie zaczyna robić się ciemno. Bardzo, ale to bardzo nie chcemy zostać w środku bagien po ciemku. Ruszamy z kopyta, aby dotrzeć do rowerów jeszcze "za szarówki", a nie "nocą", ale przyspieszenie kroków w takim terenie powoduje że miejscami zapadamy się jeszcze głębiej. I znowu doły z wodą i znowu ryjem w torf, raz Szkodnik, raz ja. Wszystko mamy mokre, ale niczym Artax ciśniemy przez bagna rozpaczy. Wróóóć, Artax to cisnął, ale w dół bagien, aż do samego dna (pewnie też nie ogarnął mapy). No to my ciśniemy jak Atreyu - na wprost... a przynajmniej tak się staramy :)
Potem znowu gęstwiny, w jednej z nich gałęzie kradną mi kartę startową, ale mają niski skill "cicha kradzież na bagnach" i dwa kroki dalej orientuję się, że nie mam karty. Udaje mi się ją odzyskać nim utonie...uff. Chwile później udaje się nam także wrócić do rowerów, acz jest już zupełnie ciemno. Punkt zjadał nam około 45-50 minut i to lekko licząc.


"Immortals - we'll put their name to the test"
No niestety tego testu nie przejdziemy pozytywnie. Nie dane będzie nam dane dostąpić nieśmiertelności. Jest godzina 20:00, a my mamy 17 z 20 punktów. Do tego, pierwszy z brakujących nam punktów jest naprawdę kawał drogi od nas. Drugi to jeszcze znośnie (względem pierwszego), ale trzeci to kolejny szczyt o wysokości prawie 1000 m. Nie ma opcji zrobić tego w godzinę. Co gorsza, nie złapiemy już dzisiaj ani jednego punktu - nie dalibyśmy rady wrócić do bazy w limicie, gdybyśmy pojechali choćby po jeden punkt. To koniec: 17/20, trzeba wracać do bazy. Mamy niecałą godziną, a do bazy zostało koło 12-13 km. Przegraliśmy swoją nieśmiertelność - medal Immortal na tej edycji zostaje w sferze niespełnionych marzeń.


"Bitter taste of victory"

Docieramy do bazy około 20 minut przed limitem czasu. Nasz wynik (17 z 20 punktów ) okazuje się rewelacyjnym: Basia wygrywa Mordownika w kategorii kobiet, a ja - licząc miejsca ex aequo - ląduję w pierwszej dziesiątce! Nieprawdopodobne, bo obecna była niemal cała czołówka Pucharu. Nie wierzymy w to, a tym czasem dodatkowo, aby rozbić bank, wygrywamy kategorię zespołową (MIX).
Mordownik okazał się w tym roku niesamowicie trudny. Z rowerzystów tylko 6 zawodników zdołało zdobyć Immortala.
Nasz wynik jest zatem ogromnym sukcesem, ale jednak... czegoś nam brakuje. Bawiliśmy się świetnie: genialna trasa, bardzo trudny rajd, najlepszy Mordownik ever, pięknie umieszczone punkty, niesamowita górska przygoda, nieprawdopodobny sukces jeśli chodzi o wynik. No i jesteśmy  najszczęśliwszymi... śmiertelnikami na ziemi. Gdzieś ta nasza nieśmiertelność nam uciekła...
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: byliśmy po prostu za słabi aby zdobyć wymarzony 3-ci Immortal. Nawet gdybyśmy nie popełnili tych ostatnich błędów nawigacjnych, sądzę że brakło by nam z godziny - co najmniej godziny - do ukończenia trasy. W żaden sposób nie ujmuje to wielkości tej jakże fantastycznej imprezie, ale wręcz przeciwnie: nadaje to jeszcze większy prestiż medalom, na które byliśmy dzisiaj po prostu za słabi. JANKO MORDOWNIK dołożył do pieca tym razem, oj dołożył.
Liczymy na to, że za rok znowu powalczymy o nieśmiertelność. I niech ponownie będzie to trasa górska!


Kategoria Rajd, SFA