SFA
Dystans całkowity: | 27664.00 km (w terenie 23.00 km; 0.08%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 397 |
Średnio na aktywność: | 69.68 km |
Więcej statystyk |
PILSKO + Rysianka
-
DST
35.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tytuł tego wpisu powinien brzmieć: "Jak utonąć w Beskidzie Żywieckim - poradnik dla początkujących". Otóż wystarczy wybrać się na Pilsko, wtedy kiedy zapowiadają deszcz. Ulewny deszcz. W sumie to wodny armagedon...
"Ja tu na deszczu (...) przyrzekaliśmy sobie..." to Pilsko
Tak było. Termin wyjazdy ustalony dawno, dawno temu. Ciężko zgrać nasze wolne weekendy z wolnymi weekendami Dominika. Gdy data została wreszcie ustalona, to koniec - nie ma bata odpuścić ten termin. Pogoda nie miała znaczenia - walimy na Pilsko i Rysiankę. Tzn. pogoda miała kluczowe znaczenie - postanowiła nas utopić w górach...
Trasa: Korbielów - Przełęcz Glinne (809 m) - Pilsko (1557 m) - Palenica (1343 m) - Trzy Kopce (1216 m) - Rysianka (1322)
Fotoreleacja:
Zaczynamy nasze 700 metrów podejścia. Jeszcze nie pada. Zero jazdy - pchanie i niesienie przez 3,5 godziny :)
Zaczyna się piętro kosówki - nadal nie pada, ale jest stromo :)
Głębiej i głębiej w kosówkę :)
PILSKO - szczyt po polskiej stronie (za moment zacznie padać i... już nie przestanie)
Szczyt po stronie słowackiej:
Droga na Rysiankę :)
Obiektyw trochę zalany - na horyzoncie Dominik przeciera naszą rzekę :)
Jest i Rysianka - schronisko i można się trochę zagrzać, bo jesteśmy przemoczeni a jest 7 stopni :)
Zjazd z Rysianki :)
Porywający ten nasz szlak - takie tam z wodospadem, tylko czemu rower zabrało :)
Miała być jeszcze Romanka ale dopierniczyło nam tak deszczem i to przez kilka godzin, że z Rysianki zjechaliśmy w dół. Cel nadrzędny PILSKO zdobyty!!! Romanka dorwiemy kiedyś indziej - gdy pogoda będzie trochę łaskawsza :)
I tak trzasnęło prawie 1600 m przewyższenia. Syte podpychy i noszonka były :D
Kategoria SFA, Wycieczka
MORDOWNIK 2017
-
DST
105.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
...i znowu mamy dwie doskonałe imprezy odbywające się w tym samym terminie:
Jaszczur - Leśne Akwedukty (Bory Tucholskie) oraz Mordownik w Chochołowie. Długo nie
mogliśmy się zdecydować, na który z tych rajdów jechać... aż tu nagle
Wielki Wichr postanowił podjąć decyzję za nas: wziął i rozwalił lasy w
Kujawsko-Pomorskiem. Tyle było z imprezy w Borach :/
Wysoki Szczebel... pandemii
Budzik dzwoni o 3:45 (czyli około 45 minut wcześniej niż w normalną sobotę), łapiemy rowery i wyruszamy na Mordowika do Chochołowa. Uwielbiam Zakopiankę tuż przed świtem, kiedy niebo pomału zaczyna się rozjaśniać, ale nadal jest jeszcze ciemno. Góry wydają się wtedy tak niesamowicie mroczne. Nieprzeniknioną ciemnością i wyjątkowym majestatem - na wysokości Myślenic - wita nas Szczebel (977 m). Ten potężny masyw, widziany z tej perspektywy przesłania niemal pół nieba i wygląda imponująco.
Basia łapie ostatnie minuty snu, a ja nie mogę oderwać wzroku od tego wzniesienia... Szczebel doskonale czarny!!! Opisywałbym !!! (równaniami oczywiście). Dobrze znowu powrócić w Góry.
Droga ucieka, a ja myślę o terenach rajdu. Baza jest w Chochołowie, czyli stosunkowo niedaleko Szaflar, gdzie startowaliśmy na ICE AR w lutym tego roku. Rajd był świetny... jak już opuścił Podhale i poprowadził nas na Spisz. Podhale zapamiętałem jako burkolandię - krainę gdzie straszliwa choroba dotknęła naszych pieskich braci mniejszych. Demoniczny wirus dopadł ich ciała i dusze... tego nie dało się nazwać nawet zarazą. To była cholerna pandemia. Wszystkie psy na Podhalu (na widok naszych rowerów) dostały wirusa... pierdolca!! Obfity ślinotok, nieskoordynowane spazmy, puste i tępe spojrzenie, skakanie przez kraty, zrywanie łańcuchów. Słowem masakra. Lgnęły do nas niczym do jakiś uzdrowicieli... leciały za nami grupami po 20 - 30 sztuk ujadając - byle nas złapać, byle dotknąć, chwycić chociaż za nogę... A ja z ciężkim sercem, ściśniętym współczuciem, szczodrze rozdawałem im cudowny lek w areozolu.
"Miłej masakry"

"Up, up to the sky"
Zaczynamy od podjazdu pod Gubałówkę (ok. 1120 m) - z Chochołowa przez Ciche. Dzień dopiero wstaje, z wolna wychodzi słoneczko a my już dymamy na 1000 metrów. Bosko. Pniemy się w górę, miejscami bardzo stromym asfaltem. Mimo, że domów przy drodze sporo - ani śladu zarazy, jaka dotknęła Podhale. Bardzo mnie to cieszy, bo mogę skupić się na kręceniu i łapaniu kolejnych przewyższeń.



"...na łące pasą się jałówki, jędrne jałówki na zboczach Gubałówki"
Widok na Tatry też był ładny, ale jednak bardziej mój wzrok przykuły ciasteczka. Aż nie chce się stąd jechać, lekki wiaterek, ciepłe słońce, piękne widoki i... masa ciastek. Szkoda jedynie, że wpadamy na punkt żywieniowy niedługo po starcie (około 4 godzin), gdyż taki punkt po 9-10 godzinach rajdowania to prawdziwy skarb. Będą musiały wystarczyć nam zatem własne zapasy w późniejszych godzinach. Wszyscy opychają się łakociami, ale musimy ruszać.. zostałbym jeszcze trochę bo jest tu full wypass :) ale zły Duchy jak zawsze pogania. Chwilę później lecimy szalony zjazdem w stronę Witowa, niestety trzeba stracić prawie całą zdobytą wysokość bo kolejne punkty znajdują się na dole.

"Celnicy na granicy podadzą..." PUNKTY "...nam, celników z okolicy ja bardzo dobrze znam"

Bez jałowych przebiegów, proszę
- Coś się tak uparł na tą górę?
- No, nie lubię jałowych przebiegów
- Jakich znowu jałowych przebiegów?
- Dymamy na 1200 metrów, jesteśmy rzut beretem od szczytu i co... nie podejdziemy tam?
Tak się nie godzi...
- A co Góra się na nas obrazi?
- Będzie się śmiać... mogłeś mnie mieć, mogłeś mnie mieć. Obudzę się z krzykiem, zlany potem i w majakach, że mogłem ją mieć, mogłem ją mieć...
- No, bez, bez.
...i tym sposobem po zdobyciu punktu na Przysłopie, pchamy na Magurę. Mijamy jakiś turystów, patrzą na naszą mapę i pytają się ilu dniowa to impreza. Widać, że to zwykli śmiertelnicy :)



Punkty na emigracji
Pora przekroczyć granicę i zaatakować słowacką część trasy Mordownika. Granicę przekraczamy na szczycie Magury i od razu wpadamy na wiatrołomy. Zaczyna się przenoszenie roweru - czyli powrót do klasyki: zdobywanie gór w stylu aramisowym :)
Zwalonych drzew jest jednak tylko kilka i potem mocno korzenista ścieżka prowadzi pięknym zjazdem przez las. Łapiemy punkt przy źródle i potem ciśniemy dalej w kierunku kolejnego szczytu. Droga zamienia się w błotne spa, dobrze że robimy ją w dół bo cisnąć nią pod górę nie byłoby fajnie. Zjeżdżamy jak dwa błotne bałwany, ale widoki są tu cudowne.




"Za horką i przez strumyczku"
Zjeżdżamy ze słowackich gór i zastanawiamy się jak będzie optymalnie dostać się do miejscowości poniżej. Nagle za naszych pleców dobywa się ryk silnika i z lasu wyjeżdża słowacka terenówka. Podbija do nas i pyta nas czego szukamy. My pokazujemy naszą mapę i jakoś tłumaczymy łamano polsko-słowackim dialektem: co my właściwie robimy. Chłopaki z jeep'a tłumaczą, że najlepiej będzie nam "za horką i pre strumyczku do cyklostrady". Ruszamy wskazaną drogą i zjeżdżamy w dół - piękny zjazd polaną. Chłopaki chyba wczuli się w przewodników, bo wyprzedzają nas na zjeździe (pocięli tak, że prawie zawieszenie zostawili) i czekają na nas na dole, aby pokazać nam "strumyczku". Strumyczku okazuje się całkiem sporą rzeką - próbujemy przejechać ją z rozpędu i powiedzmy, że jest remis. Mnie się udało, ale Szkodnik utknął na kamyczkach i się trochę skąpał :)
Udaje się jednak dostać do miejscowości, a tam już rzut beretem do "ścieżki wokół Tatr" którą wracamy do Polski, łapiąc pod drodze ostatni punkt po słowackiej stronie.

Gruz 200 czyli jesteśmy w czarnej d... DUNAJCU?
"W bagnach rozpaczy 3" czyli "los Cię w drogę pchnął"


No niestety tego testu nie przejdziemy pozytywnie. Nie dane będzie nam dane dostąpić nieśmiertelności. Jest godzina 20:00, a my mamy 17 z 20 punktów. Do tego, pierwszy z brakujących nam punktów jest naprawdę kawał drogi od nas. Drugi to jeszcze znośnie (względem pierwszego), ale trzeci to kolejny szczyt o wysokości prawie 1000 m. Nie ma opcji zrobić tego w godzinę. Co gorsza, nie złapiemy już dzisiaj ani jednego punktu - nie dalibyśmy rady wrócić do bazy w limicie, gdybyśmy pojechali choćby po jeden punkt. To koniec: 17/20, trzeba wracać do bazy. Mamy niecałą godziną, a do bazy zostało koło 12-13 km. Przegraliśmy swoją nieśmiertelność - medal Immortal na tej edycji zostaje w sferze niespełnionych marzeń.

"Bitter taste of victory"
Docieramy do bazy około 20 minut przed limitem czasu. Nasz wynik (17 z 20 punktów ) okazuje się rewelacyjnym: Basia wygrywa Mordownika w kategorii kobiet, a ja - licząc miejsca ex aequo - ląduję w pierwszej dziesiątce! Nieprawdopodobne, bo obecna była niemal cała czołówka Pucharu. Nie wierzymy w to, a tym czasem dodatkowo, aby rozbić bank, wygrywamy kategorię zespołową (MIX).
Mordownik okazał się w tym roku niesamowicie trudny. Z rowerzystów tylko 6 zawodników zdołało zdobyć Immortala.
Liczymy na to, że za rok znowu powalczymy o nieśmiertelność. I niech ponownie będzie to trasa górska!
Kategoria Rajd, SFA
Piachulec Orient 2017
-
DST
120.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dobra - dość o przeszłości, miało być w końcu o drugiej edycji, a nie o pierwszej.
Rajd Waligruchy czyli Chotowa do zabawy, Bejbe?
- Jedziecie na Rajd Waligruchy? (chodzi o Rajd Waligóry w końcu września)
Pierwsza odpowiedzieć jaka mi się ciśnie na usta, to:
"Oczywiście. Tam nareszcie to nawet będę faworytem, bo ostatnio dosypuję sobie do drinków pigułki samogwałtu" :D
Uwaga, otwieracie link na własną odpowiedzialność - powiem tylko, że Japonia to nie kraj, to stan umysłu :)

"A może by tak rzucić wszystko i wyjechać..." na południe
Siadamy do planowania wariantu. Standardowo nastawiamy się na komplet, acz życie zweryfikuje czy nasze oczekiwania nie są przesadzone (oczywiście, że są...). Kreślimy na mapie trasę, umawiając się, że zaczniemy od północy i wyrysowujemy punkt po punkcie kolejne etapy przejazdu. Gotowe, możemy lecieć, ale jednak coś nam nie pasuje z tym wariantem... może jednak na południe?
Nie, to bez sensu. Mamy gotowy wariant od północy. Wydaje się całkiem przemyślany, więc na cholerę wszystko zmieniać w przypływie... no właśnie, w przypływie czego? Oświecenia czy zaćmienia? Ruszamy na północ, postanowione.
Basia: Zaczynamy od północy, prawda?
Ja: No tak zaplanowaliśmy w ostatnich 5 minutach.
Basia: Wiem, że tak zaplanowaliśmy, ale ja się pytam czy rzeczywiście zaczynamy od północy?
Ja: A wolisz od południa?
Basia: Nie, nie. Nieważne już, skoro mamy zaplanowaną już trasę... ale Ty jak wolisz?
...i walimy na południe. Dlaczego? Nadal nie wiem, potrzeba chwili czy nagły atak głupoty, olśnienia? Ważne, że chwilę potem lecimy na południe mapy - tam są pagóry, czyli podjazdy i zjazdy. Być może to nas przyciągnęło :)

Orientacyjna mapa do orientacji jest orientacyjna
Na przykład pokazuje skrzyżowanie trzech dróg: północ, południe, zachód. W rzeczywistości są dwie drogi: północy zachód ale bardziej północ, południowy zachód ale bardziej południe... Było by szkoda, gdybyśmy potrzebowali dokładnie na zachód. Mówimy o drogach asfaltowych, a nie jakiś tam ścieżkach :)
Przykład problemów z mapą w rozdziale: "Jak trafić na cmentarz?".

Krzyki w parowie
To nasz trzeci punkt. Dymamy pod jakaś górkę z przekaźnikiem i potem środkiem łąki do zagajnika (mapa mówi, że jest tutaj całkiem fajne ścieżka). Punkt to "zbocze parowu". Włazimy między drzewa, a tam imponujące urwisko. Parów jak znalazł. Złażę w dół, Basia także... szukamy. Gęsto tutaj od gałęzi i krzorów. Szukamy... no nie ma. No dobra, parów nie może być długi, idę dnem... po tygodniu wędrówki parowem, nadal idę parowem, a przede mną jeszcze miesiąc... wędrowania parowem. Ktokolwiek projektował ten parów, miał rozmach. Punkt nie ma. Co rusz tylko krzyki potępionych:
- Nie, a Ty?
Za pięć minut powtórka dialogu. Jakiś zbierający grzyby dziadek patrzy na nas i próbuje zrozumieć, co my właściwie robimy.
"Panie, grzyby to tam dalej rosną, tu w tym rowie Pan nie znajdziesz". Nie rowie, tylko parowie, tak? A poza tym nie szukamy grzybów... tylko kartek na drzewie. Ciężko będzie Mu to wytłumaczyć.
Odmierzamy się raz jeszcze, no tak... szukamy za blisko. Trzeba zacząć szukać za jakieś 250 metrów. Przejeżdżamy wskazaną odległość i znowu "do parowu". A tam nie jeden, ale trzy parowy! Multiplikacja parowowa... no jaja.

Mały Szkodnik, wielki Demon
Szkodniku, gdybym mógł to bym przyspieszył :P

Pan poda pomocny... kolec :)
Nagle: ARGHHHH... znowu kolce... soczyście wbite w udo. Znowu wlazłem na Kolczastego Przyjaciela.
Wyciągam kolce z nogi, a Kolczasty mlaszcze: "Ooo, 0Rh+, moja ulubiona. Jeszcze kropelkę dobrze?".
Zabieraj te kolce Pacanie... chociaż, czekaj. Kolce tak?
Kolczasty patrzy na mnie ze zdziwieniem: "No co? Kropelkę, nie zbiedniejesz a ja mam na utrzymaniu rodzinę."
Łapiemy punkt z młodnika i ruszamy dalej. Ogólnie coś gęsto się tutaj zrobiło:

- Czemu tędy jedziecie? Dlaczego tak wybraliście?
Hmmm... nie jest to standardowe pytanie, zaczynam wyczuwać ukryte ostrzeżenie.
- A to spoko, to jedźcie, jedźcie... uda się Wam. Oj uda HAHAHAHA
- AAA tak się dostać...a to nie jedźcie tędy. Tędy drogę zabrało, drzewa połamało. Drogi tam dalej nie ma. Zginiecie tam z tymi rowerami. Jedźcie tamtędy

Pan Tadeusz: W obronie absolutu
Na środku drogi, leży przewrócony rower i rozbita butelka absolutu. Wygląda na to, że "Pan Tadeusz" i "Soplica" nie mogą się pogodzić z tym, że "ideał sięgnął bruku". Niby to tylko rozbita butelka wódki, ale przecież chłopaki kochali ją jak "Finlandię" :)
Panowie starają się nie poddawać, acz z każdym kolejnym wygenerowanym równaniem ruchu, coraz bardziej skłaniają się ku zawieszeniu broni i drzemce w rowie lub na chodniku. Coś czuję, że ciężko będzie Im pomścić utraconą flaszkę... lecimy zatem dalej. Widać, że konflikt wygaśnie sam, bo wszystkim stronom kończą się zasoby do prowadzenia wojny.

Punkt (S)CHRON-iony
Mówiąc o wojnie, jeden z punktów znajduje się w bardzo ciekawym miejscu. Sami popatrzcie:



Przez rzekę boso punkty na drugim brzegu :D
Nieraz już przeprawialiśmy się przez rzekę, ale nienawidzę mieć przemoczonych butów. Może mnie całego przemoczyć, ale przemoczone buty to dramat. Dno rzeki jest bardzo spoko bo to piaseczek, planuję rzucić buty na plecak i przejść boso.
Fakt, zostało 1,5 godziny do limitu, a jest jeszcze kilka punktów do zebrania, no ale bez przesady...
Próbuję się bronić, ale Szkodnik wpycha mnie do wody i gna mnie na drugi brzeg, a potem z powrotem. Tyle w temacie suchych butów...
Mózg: ...to częstotliwość drgań własnych
Ja: no i co z nią?
Mózg: taka sama jak częstotliwość wymuszenia... rezonans, rozpadam się.
Ja: Mózg? MÓZG? Mów do mnie, Mózg! Nie zostawiaj mnie...
Ogólnie: przerypana ścieżka :)


Ogrodzenie zwróciło błąd 404... not found
Mija 8 minut... no dramat. Jeszcze raz: do mapy. Mapa, mów do mnie i mów do mnie dobrze!
No tak, nasz duży błąd nawigacyjny. Punkt nie jest przy ścieżce, ale ze 100 metrów w głąb lasu, a my szukamy przy ogrodzeniu, które znajduje się tuż przy ścieżce. To nie jest właściwe ogrodzenie. Wbijamy na azymut przez krzory - i jest! Drugie ogrodzenie, teraz południowy róg i jest także punkt. Mamy zdobycz, ale kosztowało nas to 13 minut. Za dużo...
Ostatnie sekundy...
Szkodnik krzyczy: "punkt to schron, szukaj, szukaj, szukaj".
Szkodnik biega między drzewami jak opętany i krzyczy coś o schronie. Jest trochę jak w transie, trochę mnie to przeraża. Dać jej tylko siekierę i można kręcić niezły leśny horror. Wiecie grupa głupiej młodzieży, budzi starożytnego Szkodnika i ten biega z Nimi z tasakiem krzycząc "schron, oddajcie mój schron". Wyczuwam Oscara - chyba znowu się nie umył :)
Kategoria Rajd, SFA
KORNO 2017 Rogaining
-
DST
135.00km
Bazą imprezy mieściła się tym razem w Koszęcinie, czyli kawałek drogi za Miasteczkiem Śląskim, które wspominamy bardzo miło po "toksycznej" edycji Tropiciela w zeszłym roku. Edycję tę charakteryzowało jeden aspekt: las non-stop, więc jak dla mnie bomba. Budzik dzwoni jak zawsze na 4:00 rano (w końcu to sobota) i parę minut po 5-tej wyruszamy. Ponownie nie sami, ale z Kamilą i Filipem, którzy lecą pieszą 50-tkę. Na miejscu klasyk: czyli znajome twarze, wspominanie poprzednich imprez, rejestracja, a potem idziemy na odprawę.
No cóż, pogoda nie po raz pierwszy zamierza włączyć się do gry. Przynajmniej jak zawsze, dowali wszystkim po równo i nie będzie dla nikogo taryfy ulgowej. Jak to było w "Drakuli" ? - WICHRY, WICHRY, WICHRY !!!
ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE!!! czyli "When the stakes are high
...best to play the clown" i nie wychylać się ze swoim planem. Mówiąc inaczej, są tylko dwa warunki sukcesu, po pierwsze "nie mów wszystkiego co wiesz". Po drugie, patrz punkt pierwszy. Część zawodników porywa mapy i w tej samej sekundzie wyjeżdża z bazy, inni debatują nad kolejnymi wariantami, my siadamy i w ciszy analizujemy mapę. Postanawiamy dzisiaj zagrać o wysokie stawki czyli nasz plan to zgarnąć wszystkie 90-tki i jak najwięcej 80-tek i 70-tek. Oznacza to wyprawę naprawdę daleko od bazy, gdzieś na zewnętrzne rubieże... na wschód i na północ, aż po kres drugiej mapy (dostaliśmy dwa arkusze formatu A3). Trochę się tego obawiamy, bo nauczyłem się już, że gdzie "kończy się mapa... tam są potwory", ale postanawiamy spróbować. Będzie to wymagało nie tylko sporej pary w nogach, ale i samodyscypliny - o czym trochę później. Na razie najważniejsze jest to, że mamy opracowany wariant i możemy ruszać. Zewnętrzne rubieże - podoba mi się ten pomysł. Czujemy się jak eskadra łotrów :)
"I'm gonna let myself get wet...absolutely soaking wet"
Wyruszamy z bazy jako jedni z ostatnich. Cóż mój stary wysłużony "pentium 2" nie planuje wariantów tak szybko jak te wszystkie (Hard)iCore i Terminatory :P, które wyleciały już parę minut temu. Mam zaplanowany wariant, ale zajęło to trochę czasu. Wiecie, problemy typu: Proces "mapa" przestał odpowiadać itp. Nieważne, ruszamy.
Jednak nim dojedziemy na pierwszy punkt, zaczyna się... Najpierw jedna-dwie krople, potem 10, a parę sekund później jakby ktoś lał z wiader. Zdążyliśmy jedynie ubrać rain-cover'y na plecaki i już byliśmy cali przemoczeni. Leje nieprzeciętnie, ale przynajmniej jest ciepło. Postanawiamy nie wkładać kurtek, bo się w nich ugotujemy. I tak napiera tak mocno, że te parę sekund na zabezpieczenie plecaków zaowocowało tym, że jesteśmy przemoczeni do suchej nitki - buty, gacie, na po prostu wszystko. Jedziemy zatem dalej na harcore'a.
Uwaga zdjęcia są mokre! No i jak zawsze, jakieś krzory na przełaj muszą się znaleźć.


"Dobrze dobrze Panie Bracie, przewyborny taki plan..."
Ah jak kusi... to ta samodyscyplina, o której wspominałem. Kusi odbić po, w miarę niedaleką, 60-tkę, albo tą 50-tkę, która także nieodległa... ale to będzie kosztować nas czas. Niby tylko 10-20, może 30 min, ale jedno, drugie, trzecie takie odbicie i nie zbierzemy wszystkich 90-tek, bo braknie nam czasu. Trzymamy się planu mimo, że kusi i na zmianę namawiamy się wzajemnie (ale nie w tym samym czasie!): "tylko jedna, drobna modyfikacja" planu. Udaje się jednak zwalczyć pokusę i gnamy dalej... wiecie, to nie takie proste, nikt nam nie zagwarantował, że nasza taktyka jest dobra - to okaże się na mecie. Być może nasz wybór to był jeden z gorszych, głupszych wariantów. Musimy decydować nie znając całościowego wyniku - to cholernie trudne, zwłaszcza, jeśli jakaś 60-tka jest w miarę blisko... ale nie do końca po drodze (jak dwa pierwsze punkty) i trzeba by specjalnie na nią odbić i potem wracać. Nikt też nie zagwarantuje, że 90-tkę uda się odnaleźć albo nie spędzimy w jej okolicy 40 minut przeszukując kolejne kwartały lasu. 90-tka ma tyle punktów przeliczeniowych, ze względu nie tylko na odległość od bazy ale i swoją trudność (stopień ukrycia, trudne do zdobycia miejsce itp). Decyzje w ciemno nie przychodzą łatwo... no dobra są cholernie trudne, ale za to właśnie kochamy rogaining. Kochamy lub nienawidzimy, jeśli po rajdzie okaże się, że w naszej zbrojowni mieliśmy dzisiaj na wyposażeniu tylko "helmet of stupidity", "fool's jacket" i "ring of disorientation" :)
Przynajmniej koło 11:00 przestaje padać i wychodzi słońce. Robi się całkiem ładny dzień i tak będzie już do końca.
Znowu w bagnie... Psia mać!
A dokładniej to w bagnie, w młodniku, krzorach i wiatrołomach. A było to tak... mamy już kilka punktów na karcie i następnym miał do nich dołączyć bez większych problemów. Nic z tego jednak... lecimy przelotem przez jakąś wieś, a tu wielki pies. Bynajmniej nie ułomek, do tego zwierz nielubiący rowerów i luzem puszczony po drodze. Oczywiście musiał się przypieprzyć do nas i się zrobiła zadyma. Chciał moją nogę na pamiątkę i piszczel od Basi...
Po wielu <<------ ------>> <<------ ------>> udało się go jakoś minąć. Zbieramy punkt na dość sporej górze i mamy teraz dwie opcje: "trasowo" lepszą: wrócić do drogi, gdzie hasała poczciwa psina (obyś sczezł! zadław się ludzką kością, pacanie) i wjechać z niej na niebieski szlak lub cisnąć "słabą" ścieżką, do "słabej" przecinki, która doprowadzi do niebieskiego szlaku. Wybieramy opcję drugą i wjeżdżamy w dość dziki kawałek lasu. Słaba scieżka jest słaba (tutaj chciałbym pozdrowić miłośników tautologii, którzy są miłośnikami tautologii) i chwilę potem gubimy ją gdzieś między drzewami. Kolejną chwilę później pchamy rowery, a dwie chwilę później jesteśmy w środku słabo przebieżnego młodnika. Do tego teren jest podmokły. Nie uśmiecha się nam jednak teraz zawracać (nie dość że czeka tam ta kochana poczciwina, to zrobi się jeszcze większa strata czasowa bo już chwilę jedziemy tą słabą ścieżką). Pchamy się zatem dalej. Robi się coraz ciekawiej, gęsto, ostro (znowu coś drapie), podmokło i jakoś mocno pofałdowany teren. Rower haczy o wszystko, idzie się naprawdę ciężko... jeśli słowa mogą ranić... to niech poharatają to głupie bydle i pogrzebią w niepoświęconej ziemi. To paranoja, abym przez jakiegoś pchlarza cisnął przez bagna. Co to? Wiatrołomy tak? Duże wiatrołomy. W pyteczkę... Rower muszę podnosić ponad głowę aby przez nie przejść, bo pień leżącego drzewa sięga mi do pasa, ale gałęzie znacznie wyżej. Idzie się fatalnie i bardzo wolno... do tego, naprawdę daje nam ten kawał w kość fizycznie. Finalnie docieramy do niebieskiego szlaku. Pocięci, poharatani, umorusani, wściekli i ze stratą około 40 min na zabawy z wiatrołomami i bagnami.
Hałda i niekręcące się koła...
Cudowny punkt. Fantastyczny widok bo to niezły kawałek górki, ale wyjść tutaj było ciężko. Zwłaszcza po tej burzy, co przeszła tu rano. Hałda zbudowana jest z mojego "ulubionego" błota - tego co się lepi do wszystkiego i po chwili rower waży chyba tyle ile mój plecak, bo jest jedną wielką górą błota. W parę chwil korona amortyzatora znika w pod gliną, a koła przestają się kręcić. Nawet zjechać z tej hałdy nie jest prosto, bo koła zablokowała glina. Puszczam hamulec, nachylenie jest znaczne a ja stoję w miejscu... koła ani drgną. Basia zalicza pokazową glebę kontrolną, gdy próbuje okiełznać hałdę. Finalnie sprowadzamy rowery, podobnie jak kilku innych zawodników, którzy także atakuję ten punkt. Na dole dochodzi do śmiesznej sytuacji: stoi parę osób i wszyscy patykami oskubują maszyny z błota, które wcale nie chce zjeść. Co chwilę dołącza do naszej grupki ktoś nowy: "przepraszam, mogę poskrobać z Wami?" "Pewnie co tak będziesz stał, masz tu patyk i dawaj" :)
W bazie okaże się, że 2-3 godziny potem błotko przeschło już na tyle, że dało się nawet podjechać na hałdę. Cóż, my zawsze uprawiamy perfect timming :)


Jedziemy odwiedzić Lisy nad górną Laswartą...
...tzn. zwiedzić lasy nad górną Liswartą.Rewelacja! Jakoś nigdy nie było okazji odwiedzić tego Parku Krajobrazowego, a od zawsze chciałem tutaj pojeździć. Kilka punktów wisi dokładnie w centrum tego niemałego z resztą leśnego kompleksu, więc z bananem na ryju (lub jak kto woli, ciesząc patelnię) ruszamy na eksplorację. Fantastyczne ścieżki i super rozstawione punkty: jeden przy pomniku leśniczego, inny przy jeziorze z oznaczonymi stanowiskami do połowu ryb. Jakaś norka na szczycie górki także się znajdzie, więc jest jednak szans odwiedzić jakieś lisy :) Chciałoby się tutaj dłużej pojeździć, ale zaczyna być mocno koło 17:00, a jesteśmy naprawdę kawał drogi od bazy. Przechodzimy do realizacji planu B, czyli robimy zwrot na południe i staramy się lecieć w kierunku mety po najdroższych punktach ze środka mapy: 60-tkach i 50-tkach.


A tutaj przyczajony Tomasz wygląda jakby mnie zaraz chciał pchnąć nożem :D

Spóźnieni na metę i... na cmentarz :)
Jest 18:00, mamy 15 minut do podstawowego limitu, ale regulamin mówi, że przez godzinę (to tzw. limit spóźnień) za każdą minutę traci się tylko jeden punkt przeliczeniowy. Postanawiamy zatem zebrać jeszcze 3 punkty, których suma będzie znacznie większa niż nasze spóźnienie na metę - byle nie przekroczyć limitu spóźnień, bo wtedy leci już dyskwalifikacja. Pierwszy punkt to niesamowity stary cmentarz żydowskich z pięknym starodrzewiem. Naprawdę robi wrażenie... w sumie to dobrze spóźnić się na cmentarz, bo zawsze to więcej czasu w drodze :)
Chwilę potem atakujemy dwa pozostałe punkty i w drodze na nie mijamy niemal całą elitę zawodników. Wszyscy "z górnej półki" wykorzystują czas do maksimum i walczą do końca limitu spóźnień. Pod sam koniec zgarniamy z trasy także Dominika i razem ciśniemy do bazy. Na mecie oczywiście pytania od innych zawodników "jak Wam poszło?" - jak to rogainingu: nie mam pojęcia dopóki nie podliczą punktów :)
Finalnie okazuje się, że Basia zdobywa drugie miejsce w kategorii kobiet na trasie 150 km. Rewelacyjny wynik bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. Jesteśmy styrani, umorusani, pocięci przez wiatrołomy i różne kolczaste rośliny, ale mega zadowoleni. Niesamowita trasa, pięknie położone punkty i doskonała zabawa. Podziękowania dla całej ekipy organizatorów za zacną i sytą zabawą :D

Kategoria Rajd, SFA
IT Orient - Zalew Jeziorsko
-
DST
110.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rower wraca do Łask
A nawet dalej, bo za Łaskiem przejeżdżamy jeszcze ponad 50 km, aż do Pęczniewa. Jest to kawał drogi od domu, więc znowu czekał nas wyjazd o 5:00 rano, czyli pobudka koło 4:00. Coś ostatnio to nasza ulubiona godzina w soboty... Za Częstochową złapał nas korek ze względu na roboty drogowe, co sprawiło że dotarliśmy niemal na styk - parę minut przed startem (4 godziny drogi w jedną stronę) Towarzyszy nam Filip, który startuje z nami na trasie Giga. Na szybko rejestrujemy się, przypinamy numery startowe i idziemy na odprawę. No dobra, ale dość już tych smutów organizacyjnych, jedziemy z relacją z imprezy!
ITIL'e jest punktów na trasie, że potrzeba iście "zwinnych" rowerzystów
Jak ktoś nie ogarnia o co chodzi z ITIL'em i byciem zwinnym, to niech się nie przejmuje, bo to oznacza, że ma jeszcze jakieś życie i nie jest NOlife'em. Ci, którzy wiedzą o co chodzi, są pewnie pewni że kilometr to ma 1024 metry - w końcu to taka okrągła liczba :)
Na niektórych punktach będą zagadki i mają być one w jakimś stopniu związane z IT. Jestem zachwycony takim pomysłem. Rewelacja! Do tego, w drużynie mamy Filipa, czyli Naczelnego Informatyka Szkoły Fechtunku ARAMIS, który napisał nam aplikację do rozgrywania zawodów szermierczych. Jesteśmy więc bardziej niż gotowi "stanąć do walki". Nazwa rajdu trochę przypomina mi jedną ze skrytek geocache'owych "Informatycy do lasu" .
Dodatkowo, numery startowe Filipa i moje to czysta binarna masakra: 101 oraz 111. Tylko Basia wypadła poza ten schemat bo Ona ma 121. No ale, to kwadrat jedenastki więc od bidy można by podciągnąć pod schemat :)
A tutaj dwóch zwinnych rowerzystów w lesie:

8 km przelotu po pierwszy punkt - tak na rozgrzewkę, a potem eksploracja KLIFU! Dobrze, że to klif, a nie na przykład Cliff Richard bo zrobiłoby się muzycznie. A wiecie jak jest u mnie z muzyką? Kocham śpiewać, ale mi zabraniają. Ponoć wstyd... Może repertuar im się nie podoba... choć Basia zawsze mi powtarza, że repertuar TEŻ i że nam nie przynosić wstydu. Ech, ciężko żyć z założonym ogranicznikiem...
Wracając do klifu - punktu pilnują kolczaści przyjaciele. Pierwszy punkt i już pierwsze sznity na rękach i nogach. Potem mnie znowu będę pytać o te cięcia na rękach czy to oznaka przynależnosci do Mary Slavatruchy czy po prostu siedziałem w CARCEL MODELO w Panamie. I tak nie uwierzą, jak powiem że zrobili mi to przyjaciele... kolczaści przyjaciele :)
Niemniej udaje się wyrywać nasz pierwszy punkt dzisiaj.

"Naprzód Aramisy, naprzód"
Głos sumienia? Nie, sumienie to taki cichy głos, który mówi że ktoś patrzy. To zatem nie sumienie, głos jest głośny. To Łukasz, który zapieprza jak opętany. Mija nas na pełnym pędzie, no ale skoro krzyczał "naprzód", to mi pozostaje jedynie odpowiedzieć "Yes, Sir" i ruszyć z kopyta. Basia i Filip zostają z tyłu a jak ruszam w pościg. Pewnie potem znowu będzie o to chryja, ale cóż nie pierwsza i nie ostatnia - Basia znika za horyzontem, a ja odpalam tryb pościg.
Czuję się jak "X-wing commander cause I stay on target" i caly czas utrzymuję kontakt wzrokowy z uciekinierem. Przelotowa jest imponująca, bo koło 35 km/h. Lecimy przez las a potem przez łąkę. Koleiny, garby, gałęzie - szarpie niemiłosiernie bo ścieżka zaczyna zanikać, ale amor radzi sobie całkiem dobrze. Siedzę Mu na ogonie i nie dam się zgubić/odstawić. Na punkt wpadam kilka sekund po Nim. Jest moc!!
Jest też jeden mały szkopuł - ja utrzymałbym taką prędkość przelotową przez 3, może 4 punkty a On trzaśnie cały rajd (22 punkty) w takim tempie. Wot taki niuansik :)
Łukasz odjeżdża a ja czekam na Basię...chyba znowu to zrobiłem, chyba znowu goniłem króliczka, a Szkodnik musiał gonić mnie. Chyba znowu będzie zjeba... o chyba coś widzę na horyzoncie, chyba już jedzie... chyba powinienem zacząć budować palisadę :)

"Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście"
W sumie to są i to kilka. A w jednym z nich ukryto kolejny punkt kontrolny. Byłoby prościej gdyby do gry nie włączył się lokalny Rolnik, który ma +4 do walki w polu i umiejętność "cichy chód na wsi". Iście zaorał przeciwników... a potem to zasadził 3 kopy i kilka hektarów pola. Pola, przez które właśnie się przedzieramy. Bunkr zarósł. Pamiętacie tą scenę z "Gladiatora", no właśnie - to coś podobnego uskuteczniamy w drodze do bukru. Bunkr jest ciasny i mam problem się z niego potem wygramolić, ale jakoś się to udaje. Mamy kolejny punkt i lecimy dalej.

Szkodnik mały "chciał przejść przez rzeczkę. Nie wiedział jak, znalazł kładeczkę, kładka była zła..." POKRZYWA!!!
Kładka jak kładka. Raczej drzewo z poręczą. Do tego tysiące pokrzyw, ale bardzo fajne miejsce, gdzieś w środku lasu.


Zażarcie wyznaczamy azymut
Wpadamy na punkt żywieniowy, a tam woda, owoce, soki i ciasto!! CIASTO! No rewelacja, ja się nigdzie nie ruszam, ja tu zostaję. Oczywiście, nie ma takiej opcji bo mnie zaraz popędza jakiś zły, niespokojny duch. Ja tu się opycham ciastem, a ten pogania. Co więcej mamy tutaj zadanie nawigacyjne - jest podana odległość do kolejnego punktu oraz azymut. Trzeba go sobie samodzielnie wyznaczyć - rewelacja. Uwielbiam takie zagadki - zajmę się nią zaraz jak tylko skończę ciasto.
Jak w prawdziwym małżeństwie: On Ją kocha za żarcie, Ona Jego ze wzięcie :)
Nie dane mi jest jednak opychać się w spokoju, bo zły duch znowu uderza i znowu popędza. Udało mi się go jednak złapać na zdjęciu. Zdjęcie będzie dowodem, że potrzebne są egzorcyzmy.

Pierwsze liczby pierwsze
Kierujemy się wyznaczonym azymutem i bez trudu odnajdujemy punkt, a tam zagadka. "Która z liczb jest najmniejszą liczbą pierwszą: 0, 1, 2? Zagadka prościutka, ale część z Was wie jak kocham matematykę, dlatego jestem zachwycony tym pytaniem. Biedna dwójka, jedna, jedyna parzysta w nieskończonym zbiorze liczb pierwszych. Chociaż może powinienem popatrzyć na to z innej strony - może to Królowa liczb pierwszych?
Mówiąc o liczbach pierwszych, bardzo ale to bardzo polecam Wam ten film - prosto, przystępnie i fascynująco o przekleństwie liczb pierwszych oraz ich znaczeniu w naszym życiu. Naprawdę warto poświęcić chwilę i go zobaczyć. Pewnie część z Was nawet nie odpali tego linka - niemniej mam nadzieję, że będą i tacy, z którymi - na kolejnym rajdzie - pokonferujemy o funkcji Dzeta Riemann'a i pewnej hipotezie. W końcu to jeden z problemów milenijnych :)

Basia także liczbą pierwszą!
Nie , nic z tego - nie tym razem. Poza tym jedynka nie jest liczbą pierwszą :P.
Tym raz Basia ląduje na miejscu trzecim, co jest i tak świetnym wynikiem - w końcu to "pudło".
Zrobiliśmy 17 z 22 punktów kontrolnych i 110 km po pięknych terenach, acz po takich płaskich - co oznacza niesamowicie szybkich rajdach - brakuje mi zjazdów i pagórów. Pagóry są fajne.
Na koniec sporo rozmów w bazie z różnymi ekipami a potem jak John Wayne "odjeżdżamy w promieniach zachodzącego słońca", uwieczniając ten widok na fotkach. IT orient zaliczony - było świetnie i na pewno tu wrócimy. Już indoktrynowaliśmy Organizatorów o trudniejsze zagadki z IT - tak aby zmiażdżyli system pytaniami następnym razem. Wiecie, coś w stylu:
- Jak zdobywasz kobiety?
- Prawy przycisk i "zapisz jako"


Dla ciekawskich: zagadki i mapy
Kategoria Rajd, SFA
Adventure Trophy Kraków
-
DST
218.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zapowiadało się cudownie...a teraz? Co my teraz poczniemy?
Jak to co? ANTYCHRYSTA !!!
SFA Dezerterzy
W tym miejscu chcieliśmy bardzo, ale to bardzo, podziękować Organizatorom za taką możliwość. Zdajemy sobie sprawę, że zespół, który działa na innych zasadach niż wszystkie inne to jest problem organizacyjny, dlatego jesteśmy niesamowicie wdzięczni za ten gest z ich strony.
Info dla wszystkich ciekawych treści korespondencji i znających reputację Szkoły Fechtunku ARAMIS:
NIE - nie groziliśmy Im,
NIE - nie używaliśmy żadnych technik wywierania nacis...eee...wpływ...eee wróć technik negocjacji
Nagłe zaginięcia członków rodzin zdarzają wszędzie. Nie mamy z tym nic wspólnego :P
Organizatorzy sami się zgodzili na te rowery, BA, sami je nam zaproponowali...niesamowita propozycja a i krewnym udało Im się odnaleźć. No sytuacja win-win.
Mówiąc mniej oficjalnie: zdezerterowaliśmy z etapów pieszych i rolkowych. Rower Power!
"Bez przesady...to nie jest rajd na orientację"
Plan jest mocny: nasz dotychczasowy rekord to niecałe 160 km (na jednej edycji Rudawskiej Wyrypie), a teraz chcemy powalczyć o pełne 200 km. To byłby już konkret, przekroczyć 200 km podczas jednej wyprawy - z rozmysłem piszę jednej, a nie jednodniowej bo przy czterocyfrowych przewyższeniach to działa jednak trochę inaczej :P
Sobota. 22 lipca, 7:00 rano wyruszamy z domu. Start jest wprawdzie o 10:00, ale o 8:30 będzie odprawa. Morale mamy dość wysokie, ale znowu weekend będzie miał jeden dzień - jedną długą sobotę, bo do domu wrócimy w niedzielę wieczór. Limit na zrobienie całej trasy wynosi 32 godziny. Szybka rejestracja w bazie, numery startowe do kierownicy i idziemy na odprawę. Rajd składa się z kilku etapów, pomiędzy którymi są przepaki (strefy zmian), a więc i pytań jest mnóstwo. Tym bardziej, że frekwencja dopisały - dojechały najmocniejsze ekipy rajdowe z całego kraju. Jest cała elita AR'ów - nie będę wymieniał z nazwiska, bo ktoś się potem obrazi, że nie jego dałem Go jako przykład elity :)
Jesteśmy i my oraz Kamila i Filip, którzy wybierają się na trasę 80 km. Słuchamy odprawy, a tam kupa śmiechu i ostry rajdowy klimat:
- Obowiązkowe wyposażenie masz mieć zawsze przy sobie, nawet na etapie pływackim.
- Apteczkę mam mieć zawsze przy sobie, nawet pływając?
- A jak złamiesz nogę?
- W wodzie?
Nie ma co dyskutować regulamin jest regulamin - mnie się to podoba. Ekipy mają nosić duże plecaki. Jak my :D
- Czy będą punkty stowarzyszone?
- Bez przesady...to nie jest rajd na orientację
No tak...tu się napiera. 200 km się samo nie zrobi. Trzeba cisną i to szybko :)
BnO na rowerze
Start rajdu odbywa się w Forcie Winnica - a tam wielki transparent z piktogramami. Kilka ujęło mnie za serce. Jakby te dodatkowe, czerwone informacje były napisane specjalnie dla nas. Każdy zrozumie, że "nie do przejścia" oznacza, "nie do przejścia", ale Szkole Fechtunku ARAMIS należy pewne komunikaty podawać wprost :)

Leonhard Euler coś uparcie liczy. Wyszło Mu 2,71...patrzy na to ze zdziwieniem i mówi "eeee"?

Istny kanał, Panie...czyli brak widoku na punkt
Trasa iście nierowerowa bo Skałki Twardowskiego i Zakrzówek - raczej bez ścieżek i krzaki, ale co tam - tego chcieliśmy! Targamy rowery ze sobą na każdy punkt. Budzimy konsternację u niektórych zawodników: "WY JUŻ NA ETAPIE ROWEROWYM?" Ha, jest ciśnienie, co? A tak serio, to tłumaczymy, że jesteśmy zespołem specjalnym...albo specjalnej troski. W sumie to tak - specjalnej troski, bo "zadbali o nas" Organizatorzy aby nam się podobało :)
Wracając do nierowerowej trasy. Krzory mi nie przeszkadzają...acz pogoda jest mordercza. Żar leje się z nieba - w lesie jest ciężko, ale na łąkach i polanach jest piekło. Praży niemiłosiernie...

Docieramy nad kanał (uwaga na zdjęciu jest inny kanał - z opisywanego kanału nie mamy zdjęcia :P)

No nic, trudno - zdarza się, nie ma co rozpaczać, lecimy dalej. Wąwóz też mogliśmy przeszukać bo w końcu to bliskie okolice punktu były, ale zbyt mocno zasugerowaliśmy się punktem widokowym i stwierdziliśmy, że ktoś mógł zabrać lampion bo to miejsce spacerowe.
Bez łańcuchów ale z uprzężą czyli zadanie linowe. Zdjęcie ze strony Organizatora, bo szliśmy jedno po drugim i nie było jak trzymać aparatu. Świetne zadanie przeprawowe - poniżej unikalne zdjęcie ARAMIS Wisznu :D
Trochę przypomina mi to "hanging out" nad Sanem, ale tym razem było trochę łatwiej.

Następne zadanie to eksploracja podziemi fortu - należy znaleźć wejście do fosy i wydostać się z fosy. Wpadamy z latarkami do podziemi, a tam labirynt korytarzy. Nie ma co błądzić jak Tezeusz (jeszcze natkniesz się jak On, na jakąś brzydką Pannę co Ojciec zamknął w piwnicy aby nie straszyła gości. Wiecie jak bywa, całe lata piwnicznej izolacji to wywołują taką chcice, że potem biedny delikwent może nie przeżyć zabaw i uciech cielesnych)...no więc, nie ma co, błądzić jak Tezeusz, skoro jest otwarte okno, to wyskakujemy przez nie do fosy. Zadanie brzmiało: znaleźć się w fosie, nikt nie mówił jak :D
Kryzys WAMPIRniczy w Mogilanach
Ruszamy na kolejny etap - dla wszystkich uczestników rowerowy. Ty patrz, jaja - dla nas też :)
Na południe...słońce nadal grzeje jak opętane. Wykańcza mnie taka pogoda...a zaczynają się coraz mocniejsze podjazdy. Nie ma litości...w jakimś sklepie wlewam w siebie litr napojów z lodówki, ale nadal mam wrażenie jakbym promieniował gorącem. Łeb boli niemiłosiernie, w kasku jest ciężko (acz bez niego byłoby gorzej - bo On jednak chroni przed bezpośrednim słońcem)...dopada mnie kryzys. Zwłaszcza, że patrzę na mapę a tam punkty: Lanckorona, Sucha Beskidzka, gdzieś pod Zawoją prawie... masakra. Może dojadę, ale nie wrócę... będę mnie ściągać jakaś akcją ratunkową lub zostawiam aby umarł.
Basia oczywiście powtarza nieśmiertelne "nie pi****ol głupot, po prostu jedź".
Taaa...też Cię kocham, Skarbie. Jesteś jak "do rany przyłóż" - pakiet dla sędziów śledczych, w ramach szkolenia z zaawansowanych technik przesłuchań :P
Unikam słońca jak mogę... próbuję jechać cieniem, gdzie tylko się da.
Czekam na zmierzch... nie wierzę, że to napisałem. To już udar, że takie rzeczy piszę. Zawsze byłem zdania, że
"In my times, vampires sucked blood...not cocks"
ale tym razem czekam jak Bella na Edwarda... istny kryzys w Mogilanach.
Tak btw, widzicie punkt na zdjęciu?

DZIKI Las Bronaczewa
Docieramy do przepaku, stąd inne zespoły zaczynają 10km BnO. My oczywiście z rowerami. Straszyli nas, że ten BnO to będzie rzeźnia. Nigdy nie bylem z udarem w rzeźni... super. Bardzo lubię ten kompleks leśny i niektóre punkty rzeczywiście poukrywane w wąwozach, ale w naszej ocenie HELUSZ był gorszy na Team 360. Owszem, Helusz szliśmy cały na azymut - byliśmy już tak zmęczeni, że chcieliśmy zrobić jak najmniej kilometrów na nogach, ale tam było gęsto, bardzo gęsto.
Tutaj są wąwozy, tereny podmokłe, ale las jest do przejścia. Sorry Orgi zatem, w rankingu najbardziej nieprzebieżnych BnO nadal prowadzi Igor (z Team'u 360) i jego BnO w Heluszu - liczę jednak, że na kolejnej edycji: się odkujecie :)
Uwaga: w ścisłej czołówce jest także KrakINO, więc rywalizacja może być zażarta.
Zapada już zmrok, a las się z nas śmieje:

Do tego wpadamy na lochę z młodymi. Chciałbym złapać jedno młode i powiedzieć Mu prosto w ryj:
"twoja stara jeździ windą po lesie", a potem pobawić się w "berek, Ty gonisz", ale Basia mówi że chyba mi dogrzało za mocno słońce i wycofujemy się grzecznie w las. Złapiemy ten punkt od innej ścieżki.
Przystanek skrzyżowanie udarowej z hipotermiczną...
Kończymy BnO w Lesie Bronaczewa. Jest 22:00 i zaczyna się burza. Po takim przegrzaniu słońcem, wiatr i krople deszczu są mega zimne. Chwilę potem telepie nas jakby to była późna jesień. Miałem udar, teraz hipotermia...doskonale. Tego mi brakowało.
Wpadamy na przystanek z wiatą i bunkrujemy się tam, aby przeczekać najgorsze. Dziesiątki razy jeździliśmy w deszczu, ale po dzisiejszej słonecznej kuracji oraz z perspektywą 18 godzin w mokrych ciuchach, nie jest to najprzyjemniejsze doznania. Dajemy sobie 20 min i jak nie przestanie padać ruszamy dalej.
...nie przestało. Ruszamy dalej... para, która zbunkrowała się z nami, zostaje jeszcze na przystanku. My musi cisnąć...tako rzecze Basia. Zdążyłem tylko spałaszować dwa krokiety (ha, zaskoczyłem Was co? lubię dogadzać sobie na rajdach - mogę cisnąć przez bagna i krzory ale wyżywienie musi być na poziomie!)
Nocny Lans z koroną
No dobra, nie z koroną, a z kaskiem na głowie. Lecimy po okolicach Lanckorony i szukamy kolejnych punktów. Musimy wyglądać źle, bardzo źle...bo nawet sarny się nas nie boją. Wpieprzają zboże aż im się oczy świecą (w świetle naszych latarek). Przejeżdżamy 4 metry obok jednej, a ta nic...stoi jak wryta, ruszając żuchwą. Oświetlam ją czołówką, a ta patrzy na mnie i niemal słyszę ten sarni wyrzut
"No i co teraz? No złapałeś mnie, że podjadam nocą...i wiesz co? I CH*J. Moje życie, moja tusza!"
Przynajmniej przestał padać deszcz... wchodzimy w jakieś łopiany, zjeżdżam prawie na ryju, ale łapiemy kolejny punkt.
Postanawiamy odpuścić jednak 3 bardzo daleko wystawione punkty, bo widzimy już, że nie ma szans zrobienia całej trasy. Ścinamy trasę w kierunku Suchej. Tak ,to ta Sucha...Sucha Bez Kicka (jak ktoś zna legendę to wie o czym mówię). Bez Kicka, ale z punktami, więc trzeba tam jechać.
Jednak zaczyna nas mulić i sen i zmęczenie (zawsze obiecujemy sobie, że przed 24 godzinnym lub dłuższym rajdem wyśpimy się porządnie i zawsze noc przed imprezą mamy 4-5 godzin snu...). Lokujemy się zatem pośrodku niczego i łapiemy 20 minut snu. To zawsze pomaga... odżywamy. Może nie z jakimś mega wigorem, ale odżywamy.
"Poranek, jasny świt, głowy leciutki, bo to przecież góry. Na niebie słońce lśni, Ty jesteś dzisiaj nim, przeganiasz chmury"
Wstaje nowy dzień, a my szwendamy się po ścieżkach Beskidu Makowskiego. Niby nie wysokie tu są szczyty, ale po całym dniu i nocy napierania, po słonecznym armagedonie w dniu poprzednim i zarwanej nocy...nie lecą one od kopa. Co nie zmienia sytuacji, że jest tu pięknie, zwłaszcza w promieniach wschodzącego słońca i porannych mgłach. A będę pisał - sami popatrzcie:





Czytacie i czytacie, a tu słowa nie ma o tym, że się zgubiliśmy i weszliśmy w bagno, co? Już myśleliście, że tym razem bez takiego epizodu się obyło? Już straciliście na niego nadzieję, co? A tu taka gratka, rarytas...specjalnie dla Was.
Wzgórza nad Suchą Beskidzką... mapa zaczyna się mieć nijak do rzeczywistości. Włazimy na jakąś górę i chcemy z niej zleźć po drugiej stronie, a tu każda ścieżka, ba szutrowa droga (z których żadnej nie ma na mapie), chwilę idzie dobrze i nagle pełen zwrot i obchodzi górę w kółko.
No maskara, chcemy iść na północ, a każdy trakt po chwili skręca na zachód i potem, jak tylko obejdzie szczyt, zakręca na południe. Nie ma innych dróg...azymut? Kurde, strome wąwozy a za nimi gęstwina. Trochę nam się to nie uśmiecha. Może bagna i nie ma, ale utykamy na tej górze - z resztą nie sami. Inne ekipy też walczą, aby zejść z tego wzgórza w kierunku północnym.
W końcu udaje się nam się wydostać...nie do końca wiemy jak, ale zjeżdżamy na punkt przepakowy. Tam dowiadujemy się, że niestety przeprawa pontonowa (po Świnnej Porębie) jest odwołana. Miał być kajak ciągnący ponton z rowerem, ale coś się posypało - szkoda straszna, bo nastawiłem się na "do abordażu" i zatapianie innych ekip, a tu takie klocki.
Miałem być piratem, a tak..."Opaska na nodze i oko drewniane. Znów oszukali mnie"

Nowy dzień już w pełni wstał...a z nim moje, cudowne, kochane słoneczko. Oparło się i grzeje. Grzeje aż skóra odchodzi od kości. Fajnie mieć znowu udar...przecież dawno nie miałem.
Masakra. Objeżdżamy zbiornik w Świnnej Porębie i walimy na bazę. Pomału trzeba wracać bo limit jest do 18:00 w niedzielę. Dobrze by było nie finiszować "Aramis style" po takiej wyrypie i z udarem :)
Łapiemy po drodze wszystkie punkty, jakie jeszcze zostały i próbujemy przeżyć na patelni - są miejsca, gdzie jak słońce się oprze to czuję, że mi krew wysycha. A przypomnę, że kocham słodycze tak bardzo, iż moja grupa krwi to Nutella, tak?

Dobrze, że miejscami jedziemy po lasach bo było by źle, acz bywają to czasem lasy jak z horroru - popatrzcie sami:

To dopiero DISCOVERY - prom!!
Ostatni etap dla zawodników to etap kajakowy. Organizatorzy zwożą rowery do bazy - moglibyśmy go spokojnie zrobić, ale jak całość rowerem to całość rowerem. Wiemy już, że przekroczymy 200 km więc lecimy na rekord. W jednym miejscu nie ma mostu, ale jest prom - nasze Bestyjki są przewożone przez dobrych Charon'ów na drugi brzeg, a potem już tylko długa do bazy - jakieś 20 km przelotu.

Adventure Trophy w liczbach
Jesteśmy niesamowicie zadowoleni, zwłaszcza z ustanowienia naszego nowego rekordu. Pękło 200 km - jesteśmy przeszczęśliwi, mimo że mamy mieć NKL'a od startu. W końcu lecieliśmy trasę niezgodnie z regulaminem. To nie ma jednak znaczenia, liczy się ustanowienie nowej granicy, super zabawa i świetna przygoda.
Patrzcie inni Organizatorzy: ile jest hate'u za NKL bo ktoś się nie stosował do regulaminu, a my dostaliśmy NKL (za niestosowanie się) już na początku i co? I jesteśmy zadowoleni... wystarczy nas puścić na dowolną trasę rowerem.
Raz jeszcze dziękujemy organizatorom za zgodę na "bike only" trasę. Polecamy się na przyszłość ;]
Kategoria Rajd, SFA
Jaszczur - Kresowe Bagna
-
DST
70.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Z własnej inicjatywy: zwód natarcia w linii ósmej
...więc sami widzicie, że to naprawdę fascynujące złożenia. A jak nie widzicie, to kiedy w końcu zaczniecie uczyć się szermierki, Stwory, błądzące w ciemnościach życia pozbawionego fechtunku? :P

Jaszczur przyciąga siłą WOLI...
...Wereszczyńskiej w gminie Urszulin. Tam jest baza rajdu...czyli jak zawsze, gdzieś na końcu świata. Diabeł nie mówi tu dobranoc, bo nigdy tu nie dotarł...zgubił się po drodze. Pobudka o 3:10 - ech coś ostatnio często ta godzina nas zwala z łóżka. O 4:00 wyruszamy w trasę. Tym razem aż w 5 osób. Towarzyszą nam Kamila, Filip i Lenon, którzy atakują trasę pieszą 50 km. Gnamy przez noc w kierunku wschodzącego słońca...
"Polesia czar, to dzikie knieje, moczary
Polesia czar, to dziwny wichru jęk
Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
Słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar..."
Oto nowy początek...nowy rozdział w naszej nawigacyjnej sadze.
Dobrze być znowu gdzieś na końcu świata...dobrze być znowu na Jaszczurze, a oto nasza mapa:

Wszystkich punktów kontrolnych jest 42 - potężna liczba. Dla trasy rowerowej komplet to 39 z tych 42 punktów, ale nastawiamy się, że jeśli tylko czas pozwoli, to spróbujemy zrobić wszystkie.
Ruszamy zatem na eksplorację!
"Jedźmy, nikt nie woła"
Nie przeraża mnie jednak ta leśna przestrzeń kosmiczna bo wiecie umiem wyrywać różne ssaki leśne:
Baby, there will be only 7 planets left after I destroy URANUS :D :D :D

Po kolcach ich poznacie...czyli kolczaści przyjaciele rosną w siłę


Leśna makarena czyli "koszmar minionego lata"
A tak naprawdę to koszmar lata 2014, kiedy na naszym pierwszym Bike Oriencie komary chciały nas pożreć żywcem. Tutaj także gryzą i to jak! Miliony komarów. Jak się tylko zatrzymamy to obsiadają nas dziesiątkami...masakra. Nie sposób nawet potwierdzić punktu kontrolnego...sekund zatrzymania i 7-8 nowych ugryzień. Tańczymy makarenę na każdym punkcie kontrolnym okładając się rękami po całym ciele. Nic nie pomaga, za każdy punkt płacimy daninę krwi... I tak będzie przez cały dzień...bez przerwy, bez litości, bez wytchnienia. Gryzą jak pojeb**ne.

Pkt zadaniowy: oszacuj szerokość "łąki"

Punkt zadaniowy: policz białe krzyże

Punkt zadaniowy: oszacuj wysokość kopczyk. Taaaak kopczyka, tutejsze mrówki mają dobrych konstruktorów

Prawie złapałem SNAKE'a !!!

Chodzenie po bagnach wciąga
Punkt w zagłębieniu między dwoma "wzgórzami"...tyle, że wzgórza są zrobione "z roślinności" bagiennej. Idę po punkt mijając stowarzysza...zapada już zmrok. Wchodzę między wzgórza, trawa sięga po pas. Krok w przód, roślinność po szyję... krok w przód, zakrywa mnie, krok w przód...lecę na ryj...ouch...spadłem z pół metra. Jakiś uskok, którego nie miałem szans zobaczyć. Roślinność mnie już kryje, krok w przód, zapadam się za kostkę w bagno, próbuję wytargać nogę...próbuję odbić się z drugiej nogi, ale ta przy nacisku na podłoże, także się zapada.
No dobra, sprawa się rypła ale mam plan awaryjny...SPIERD***M STAD...stowarzysz to 60 pkt. 60 punktów i zachowanie życia zamiast 100 pkt i utonięcia to dobry deal. Trzeba tylko przekonać Basię, że stowarzysz jest spoko.
Wygrzebuję się z bagna, mówię do Basi: "zapadłem się, nie wchodzę tam dalej"......mówię do Basi, hmm...do Basi? Pusto...Basia?
Coś się rusza w krzakach obok, Basia wygrzebuje się z trudem:
"Masakra, zapadłam się i miałam problem wyjść. Nie wchodzę tam...bierzemy stowarzysza!"
Dla mnie spoko - łatwo poszło z tym przekonywaniem :)
(Zdjęcie nie jest z tego zdarzenia - ale poglądowo, aby zobaczyć jak wyglądała roślinność)

Poleskie Northshore'y :D

Lepiej nie spaść z tego kołem, bo bagno nie jest najpłytsze :)

WINCYJ PUNKTÓW... NIŻ TRZEBA
Zaliczamy wszystkie punkty. Wszystkie 42 punkty!! Zajmuje nam to koło 13 godzin, ale zbieramy wszystko. Drugi raz w życiu robimy komplet na Jaszczurze (pierwszy komplet był w Puszczy Augustowskiej na "Granicznych Wodach"). Mamy jednak świadomość, że udało się tylko dlatego, że:
- płaskie tereny, znikome przewyższenia (nie trzeba było nosić, tachać na rympał i po wąwozach)
- Malo nie mógł w 100% rozwinąć swoich skrzydeł bo część trasy biegła przez Poleski Park Narodowy, co oznaczało że część punktów była przy ścieżkach i drogach (totalnie nie Jaszczurowo). Nie narzekamy - wręcz przeciwnie, dzięki temu zwiedziliśmy kolejny Park Narodowy. Mamy jednak świadomość, że regulamin spowodował, że była to jedna z najłatwiejszych nawigacyjnie edycji Jaszczura.
Do bazy docieramy koło 23:00. Zebraliśmy wszystko - jest dobrze. Na trasie spotkaliśmy Sergiusza, Darka i Jacka - to już się robi niemal jak "zdarzenie pewne" :D To też bardzo cieszy.
Kilka minut po nas do bazy docierają także Kamila, Filip i Lenon. Chwila odpoczynku w bazie i wracamy na Kraków - do domu docieramy około 9:00. Dwie noce zerwane, tydzień treningów dzień w dzień na obozie i rajd na dokładkę...bosko. Niedzielę przesypiamy całą.
Niemniej jesteśmy przeszczęśliwi - komplet na Jaszczurze plus pierwszy start Króla Dart(h)Moor'a Pierwszego :D
Zaczęliśmy nowy rozdział naszej nawigacyjnej opowieści z naprawdę mocnym akcentem.
Pozdrawiamy także spotkanych strażników parku - miło się gawędziło, a i wpuścili nas do parku bez opłat, no bo rajd!
Kategoria Rajd, SFA
Pożegnanie z SANTĄ
-
DST
1.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Obiecałem Wam niedawno wyjaśnienie, co oznacza stwierdzenie "koniec pewnego rozdziału". Pora zatem na uchylenie rąbka tajemnicy...sami zobaczcie, a potem posłuchajcie "historii jednej znajomości". W sumie to nie znajomości, ale naprawdę pięknej przyjaźni...zakończonej przedwcześnie.
EPITAFIUM DLA SANTA CRUZA
W piekielnej kuźni wykuty
a "Święty" na imię Mu dano
z płomieni diabelskiej huty
choć Krzyża otrzymał miano...
Nieświadom prawdziwej natury
spacerował po wiślanym bulwarze
nie znając słowa: "GÓRY"
czekał, aż ktoś Mu je kiedyś pokaże...
Aż spotkał pewnego Szermierza,
co po lasach poszukiwał lampionów
i w ramach złowieszczego przymierza
przy obecności piekielnych demonów...
Stworzyli duet, co silny jak skała
hybryda człowieka oraz maszyny
i nowe życie Bestia dostała
w szeregach diabelskiej rodziny...
Poznał strome alpejskie zbocza
bieszczadzkie łąki, Mazur mokradła
piachy Jury i puszcze Roztocza
beskidzkie lasy, biebrzańskie bagna
A i przewyższeń słodkiego smaku
który nam dają górskie szczyty
na Główny Sudeckim czy Beskidzkim szlaku
na plecach targany pod nieba błękity
Turbacz, Skalnik czy też Lackowa
Rudawiec, Gorc oraz Mogielica
Wysoka, Czupel i Radziejowa
zdobyte za dnia lub w blasku księżyca...
Skrzyczne, Ślęża i Wielka Sowa
Jagodna, Śnieżnik i Waligóra
Wysoka Kopa, Wielka Rycerzowa
Czantoria, Jasło, no i Magura
Otryt, Kudłoń, także Kowadło
Jaworzyny, co różnie mają na imię
tysiące Wierchów pod kołami padło
najczęściej latem, nierzadko w zimie...
Kompas i mapa - niełatwa to sztuka
zwłaszcza gdy plan niepełny w swej treści
bagna, bezdroża...On punktu tam szuka
bo ktoś tam lampion celowo umieścił...
Najpierw był Giant, potem DartMoor
kompan w najcięższych trasach
nieraz znikali gdzieś pośród chmur
lub w gąszczach i nieprzebytych lasach...
JASZCZURY gonił, ze 360 razy
KOSMAte lampiony na SILESI zbierał
w WILCZYM pędzie gnając do bazy
na sekundy przed końcem docierał
Przetrwał MORDOWNIK czy też PIACHULEC
a także WYRYPY dzięki swym grubym kołom
na GALICJI to nawet spalił hamulec
ostatni punkt w życiu wyrwał ŻYWIOŁOM
Los jednak bywa zdradziecki
nie będzie więcej już BIKE ORIENTU
zabrał mi Santę, Beskid Sądecki
gdzieś w drodze do Słońca i Firmamentu
ORIENTAKCJA także już nie jest dla niego
pękła konstrukcja, choć był pancerny
żegnaj zatem, Mój Drogi Kolego
wspomnieniem zawsze ja będę Ci wierny
Kochałem Go szczerze, kochałem Go wielce
lecz dziś czarna rozpacz duszę mą ścięła
i była jak Szpada w szermiercze serce
gdy Bestia na wieki, na szlaku, zasnęła...
Śpij Bestio, w ciszy swej mogiły
pokochałeś góry... i one Cię zabiły
SANTA CRUZ CHAMELEON 2014 - 2017
Życie toczy się jednak nadal...a każdy koniec bywa początkiem czegoś nowego.
A zatem, Panie i Panowie...pozwólcie, że przedstawię...
"Umarł Król, niech żyje Król" Król DART(H)MOOR Primal
W tym kontekście Primal brzmi jakby pochodziło od słowa PRIME - bardzo luźno bawiąc się słowami, wychodziło by:
Król DartMoor Pierwszy :D
Znając moje uwielbienie dla marki Santa Cruz, zapytacie pewnie dlaczego nie: Król - Santa BLUR.
Powiem tak...no ja chciałem, ale Basia....
Basia stwierdziła:
1) że nie chce przechodzić na dietę...ja uważam, że wstrzemięźliwość od jadła i napoju do końca roku by nam wyszła na zdrowie.
2) że nie chce poznawać nowych ludzi...ja uważam, że Pan Komornik mógłby okazać się bardzo miłym człowiekiem
3) że to ja mam szukać firm, a nie one mnie...ja uważam, że firmy zaczęły by się o mnie same dopytywać. Na przykład: gazownia, elektrownia, wodociągi :)
Kategoria SFA
Rajd IV Żywiołów - lato 2017
-
DST
110.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
1) Jubileuszowa 10-ta edycja imprezy (bardzo lubimy organizatorów, więc cieszymy się z ich święta - kawał dobrej roboty uskuteczniacie!)
2) Trasa stricte rowerowa oprócz dwóch tras przygodowych. Nasze namowy i nagabywania zostały wysłuchane. Mamy wrażenie jakby zrobili ją specjalnie dla nas. DZIĘKUJEMY !!!
3) Zakończenie naszego 2-tygodniowego urlopu. Wracamy specjalnie na na tej rajd. Wiecie jak bywa w Gotha...eee...Kraków City "Światło wzywa, Mrok musi odpowiedzieć".
4) Jest to dla nas pewnego rodzaju pożegnanie. Koniec pewnego rozdziału. Nie, spokojnie...nie planujemy przestać jeździć w rajdach na orientację. Wszystko wyjaśni się jednak w swoim czasie - niedługo dedykowanym wpisem na ten temat. Niemniej skoro mowa o szczególności rajdu, to nie mogę o tym nie wspomnieć. Wróćmy jednak do samej imprezy - jedziemy z relacją!!!
KLUCZE i kluczę w tym....deszczu
Kluczymy po Kluczach (pod Olkuszem) w poszukiwaniu bazy. Pada deszcz i jest 10 stopni. "Pogoda iście taktyczna, można się łatwo okopać" - jak mawiał mój chorąży (dowódca naszego plutonu) w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie. Do dziś wspominam z łezką w oku nasz kurs podoficerski:
"Czołem Podchorążowie, jestem dowódcą waszego plutonu. Nazywam się chorąży Janusz Pokora...i pokaże Wam dlaczego" :D
Zaczyna padać gdy ściągamy rowery. Cały urlop mieliśmy piękną pogodę, a więc teraz przyszła pora na karę. Deszcz, mokry piach i błoto...to będzie na nas czekać na trasie. Na naszej trasie (rowerowej) nie ma tłumów - jest kilku zawodników, większy tłok jest na trasach pieszych oraz przygodowych (krótkiej i długiej). Filip i Kamila (znacie Ich już z kilku relacji lub bezpośrednio z rajdów) atakują tym razem trasę przygodową - szacun :)
Odprawa, rozdanie map i ruszamy w teren. Oto nasza mapa:

Jury mokre pagóry
Fajnie być znowu na Jurze, ale po 2 tygodniach w górach i zrobieniu około 15 tys przewyższeń (non-stop góry rowerem lub pieszo), nie czujemy się w jakieś mega wielkiej formie. No dobra, nogi bolą tak, że nie wiem czy dojadę do pierwszego punktu. Nie narzekamy, sami tego chcieliśmy, sami się doprowadziliśmy do tego stanu - wiecie, łykanie przewyższeń wciąga jak chodzenie po bagnach.
Dziś chcemy po prostu przejechać całą trasę. Mamy przecież 12 godzin....to sporo, sporo godzin w deszczu :)
Zaczynamy od punktów 15 i 16. W lesie jest fajnie i... mokro. Zaczynamy łapać pierwsze przewyższenia, od razu robi się człowiekowi raźniej, kiedy może popchać rower błotnistą ścieżką. Trzeba jednak uważać na zjazdach, bo mokre liście i korzenie są bardzo śliskie.

"Wiatr buszujący w jęczmieniu"
Nie wiatr tylko Santa i Szkodnik. I nie w jęczmieniu ale w pszenicy. Po pierwszych pagórach zostajemy wyprowadzeni w pole (przez mapę oczywiście). A właściwie to w pola. Nazwy na mapie mnie bawią: np. WYŻGÓRA - brzmi groźnie. Pola rozciągają się po horyzont. Punkt 13 stanie się moim ulubionym punktem na tej trasie, ponieważ drogi istnieją tylko na mapie. W rzeczywistości nie ma do niego dojścia od żadnej strony. Typowa przełajówka - przy dzisiejszej pogodzie, mamy jezioro w butach po kilku sekundach marszu (tak marszu, bo ciężko przez to jechać). Punkt to skała, jedna jedyna skała wśród pól. Sami popatrzcie (droga do oraz sam punkt):




Unikalne zdjęcie: Szkodnik skalisto-polny - pożeracz lampionów, który dorwał swoją ofiarę.

Misiek chłoszcze złem
Jedziemy dalej i spotykamy Miska, który wydaje się być przyjazny, ale tak naprawdę to strażnik punktu, ukrytego na wzgórzu. Nawiązuje się ciekawy dialog:
Misiek: "Nie ruszać punktu, Pacany".
Aramisy: "Ha, nie boimy się Ciebie - punkt jest nasz."
Misiek: "Na wzgórzu jest krzyż...na mogile, tych którzy myśleli tak jak Wy"
Aramisy: "No to dawaj...give us your best shot".
To był błąd, duży błąd....na zjeździe jak nie walnie ulewą i zimnem. Głęboka hipotermia w parę sekund. Zjeżdżamy jako dwie bryły lodu. Misiek dowalił nam porządnie. Cudem przetrwaliśmy...jednak "po raz kolejny udało się przeżyć". Nie wiem czy się cieszyć z tego faktu, bo następy punkt to....ziemny grób w lesie. Pewnie Miśkowi skończyło się miejsce pod krzyżem i zaczyna chować ludzi w głębi lasu.
Basia: "Ostro, co teraz? Jaki jest plan?"
Ja: "Tu nie trzeba planu. Tu trzeba spierd***ć" :D

Rowery...błotem malowane
Ostatnim razem tak wyglądały na Jaszczurze w Paśmie Otrytu. Wszystko rzęzi, chrupie i płacze. Jestem pewien podziwu dla naszych bestyjek, płaczą straszliwym dźwiękiem, ale cisną przez kolejne leśne ostępy. Przerzutki działają jakby nic się nie stało.


Monsieur Kolec spisał się na 6-stkę.
Punkt numer 6 kosztował nas ponad godzinę. Moi ukochani kolczaści przyjaciele także tu dotarli. Jest ich tu pełno, rosną sobie zdrowo, ostrząc sobie na nas kolce. Droga znika w krzorach, buszujemy zatem w poszukiwaniu punktu numer 6. Nie możemy go znaleźć, mijają minuty a my przeczesujemy okolice. Btw, znajdziecie mnie na zdjęciu poniżej? - jak się przyjrzycie to widać kawałek kasku :)

Przedzieramy się przez coraz gęstszy gąszcz. Kolczaści nie są tym zachwyceni, że zakłócamy ich spokój - czepiają się nas dosłownie o wszystko. W pewnym momencie naprawdę utykamy w ramionach jednego z nich, próbuję jakoś przepchać rower przez gałęzie i nagle ssssyk. Ale to nie wąż, to kolczasty zrobił psikusa...fajne miałeś powietrze w oponie, Pacanie. Byłoby szkoda gdyby uciekło (przebijam oponę takim konkretnym kolcem, wiecie takim dobrze odżywionym Monsieur Kolcem).

No nic, trzeba załatać, co zjada nam trochę czasu, bo ciężko się łata w środku kolczastych krzewów. Niemniej ja łatam, a Basia znajduje punkt. Przynajmniej tyle. Zbieramy go i lecimy dalej.
"100 lat samotności"
No dobra, nie 100 lat a 12 godzin, ale naprawdę zastanawiamy się czy nie odwołali rajdu, a do nas ta wiadomość jakoś nie dotarła. Nikogo, od wielu godzin nie mijamy absolutnie nikogo. Ani piechurów, ani "przygodowców". Pusto. Mieszkańcy okolicznych wiosek również nie wystawiają w taką pogodę nosa z domu. No wymarłe tereny. Nawet psy na nas nie szczekają. Pustka. Nie przeszkadza nam to, ale trochę martwi - albo wszyscy już w bazie albo jedziemy naprawdę jakimś chorym wariantem :)


...aż tu nagle, na jednym punkcie spotykamy Sergiusza i Ewę. Zawsze miło Ich widzieć i dobrze wiedzieć, że jeszcze ktoś jest w trasie. To oznacza, że nie odwołali rajdu w międzyczasie gdy walczyliśmy z kolczastymi przyjaciółmi. :)

Nasz ostatni punkt
Jest kilka minut przed 20:00 gdy zaliczamy nasz ostatni punkt. Koniec. Koniec rajdu i pewnego rozdziału w naszej rajdowej historii....to nasz ostatni punkt. Pozostał już dojazd do bazy. W bazie okaże się, że zajmiemy drugie miejsce w kategorii OPEN. Niesamowicie cieszymy się z tego faktu, zwłaszcza że rajd był na dobitkę po eskapadach górskich. Genialny rajd. Piękne zakończenie.

Kategoria Rajd, SFA
Beskid Niski oraz Beskid Sądecki
-
DST
70.00km
-
Sprzęt SANTA
-
Aktywność Jazda na rowerze
Łabowa - Kotów - Kopiec (864 m) - Czerszla (877 m) - Kozie Żebro (888 m) - Sąpalska Góra (831 m) - Margoń Wyżna - Frycowa - Homrzyska - Zadanie Góry (921 m) - Jaworzyna Kokuszczańska (966 m) - Hala Pisana (1044 m) - Wierch nad Kamieniem (1083 m) - Hala Łabowa (1064 m) - Rozdroże Feleczyńskie (995 m) - Łabowa
Beskid (nie taki) Niski
a stromy...
...i pusty. Nikogo, absolutnie nikogo przez cały dzień.
Wracamy w Beskid Sądecki...tylko coś nam się kończy droga
Wąwoziada 2017 :)
Nadal pusto...
Nadal stromo...
Otwiera się widok...
"Czasem kiedyś już zmęczona, w chwili krótkiej przyjemności, w złotych słońca stu ramionach, Ty wygrzewasz stare kości"
Hala Pisana...z dużej litery :)
"Gdy wieczór zapada i dnia ucichł ruch..."
Kategoria SFA, Wycieczka