aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Rajd

Dystans całkowity:11444.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:131
Średnio na aktywność:87.36 km
Więcej statystyk

Rajd Hawran 2018

Sobota, 12 maja 2018 | dodano: 13.05.2018

Rajd Hawran to debiut organizacyjny Magdy i Maćka, których spotykamy regularnie na różnego rodzaju imprezach na orientację. Ich wybór jeśli chodzi o trasę padł na Beskid Niski. Odważna decyzja! My - mimo, że kochamy góry - trochę baliśmy się naszą pierwszą trasę przygotować w górach, stąd padło na Dolinki Podkrakowskie. Niemniej, za wyborem Magdy i Maćka stoi również termin zawodów: maj to nie marzec i u Nich nie był przewidywany atak zimy (w sumie u nas też nie był przewidywany...). Mówię to jedynie z formalności, bo to że rajd będzie górski, to dla nas tylko woda na młyn. Skoro góry to musimy tam być...i tutaj to prawie nam się to nie udało!!!
Okazało się, że z różnych przyczyn impreza musi być limitowana i wolnych miejsc będzie tylko 50. Zdążyliśmy zapisać się na styk, niemal na ostatnie dwa miejsce i to tylko dzięki czujności Basi, bo mi gdzieś ta informacja umknęła. Zgłoszenie zatem, tak jak zwykle finiszujemy... w ostatnich sekundach.

"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł... tylko niebo na ikonach srebrem lśni" (*)
Beskid Niski. Nasz ukochany, niesamowity i magiczny Beskid Niski. Baza rajdu jest w Nowicy czyli niedaleko Gładyszowa i Żdyni, co stanowi szeroko rozumiane okolice Wysowej (albo raczej stromo rozumiane...). Znamy dobrze te tereny. Rowerami atakowaliśmy je zarówno na dwóch dłuższych urlopach, jak i podczas jedno z naszych kochanych Jaszczurów (ale o tym parę słów później). Sam nie wiem, co kocham bardziej: Góry Izerskie, Rudawy i Kotlinę Kłodzką czy właśnie Beskid Niski. Może dobrze, że mieszkamy w Krakowie, bo to mniej więcej pośrodku i da się w miarę łatwo pojechać tu i tam :)
Budzik dzwoni nam przed 3:00 w nocy i wyruszamy z Krakowa jeszcze przed świtem, aby stawić się w Nowicy kilka minut po godzinie 7:00. Podczas jazdy robimy zakłady gdzie Magda i Maciek mogą ustawić punkty. Mamy kilka typów i okaże się, że część z nich zgadniemy np. Rotundę oraz cerkiew w Kwiatoniu :)
Kilka minut po nas dojeżdża kilka ekip, z różnych stron, ale wskazany przez Organizatorów parking P2 opanowuje właściwie sam Kraków. Wszyscy czekamy na odprawę i mapy. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień w górach... szkoda tylko, że limit jest do 18:00. Krótko... ech gdyby dali chociaż do zmroku. No, ale trudno, nie będziemy narzekać, mając sposobność pokręcić do naszych ukochanych górach. Na trasie będą na nas czekać punkty o różnych wagach, od 2 po 9 punktów przeliczeniowych, a czas rajdu to 9,5 godziny plus 30 minut limitu spóźnień (w którym, za każde rozpoczęte 5 minut odejmowany jest jeden punkt przeliczeniowy). Nim jednak ruszymy, słowo o problemach technicznych, które nas po prostu czasem uwielbiają :)



Wyrok wydał..."okrutny piąty prokurator Judei, eques Romanus, Poncjusz Piłat" (*)
W piątek przed rajdem odbieram moją Bestię po sporym remoncie (nie, nie mówię o Basi, ale o rowerze). Mam z tyłu nową kasetę - jest tak nowa, że ma przejechane około 800 metrów, może 1 kilometr po płaskim... trochę się boję, że zabieranie jej na rajd górski bez sprawdzenia czy się przyjęła, to prosta droga do problemów, zwłaszcza że łańcuch także jest nowy, a korba stara. Niemniej wiecie - u nas nie na obecnie dobrego momentu na takie remont. Mamy rajdy co tydzień, więc kiedyś musi się trafić taki "baptism of fire".
Już podczas dojazdu do bazy widzę, że "przeszczep się udał, ale pacjent zmarł", bo na środkowej tarczy, jak przyjdzie jakiekolwiek obciążenie (podjazd), to przeskakuje jak szalona - i to tak, że jechać się nie da. Kombinuję trochę, ale niestety niewiele jestem w stanie z tym zrobić. Trudno: ŁAŃCUCH MUSI ZOSTAĆ DZISIAJ UKRZYŻOWANY !!
Będę dzisiaj jechał bez dwójki, to oznacza krzyżowanie łańcucha w konfiguracjach: 1x7, 1x8, 1x9 oraz 3x2, 3x3 (staram się chociaż oszczędzić mu położeń 3x1 oraz 1x10). Muszę jednak na czymś jechać podjazdy. Przynajmniej to góry, więc na niektóre podjazdy nawet 1x1 nie pomoże - będziemy pchać :)
Łańcuch może wtedy odpocząć, my na pewno nie.


"You can hear the whistle blow a hundred miles..." (*)
Może nie mil, ale z 500 metrów to mogło być... a było to tak:
Zaraz po zaplanowaniu trasy, wszyscy wyruszają z bazy. Pierwszy punkt jest dość blisko, więc wiele ekip go atakuje i od razu pierwsze problemy. Według mapy, rzeczka przekracza drogę dwukrotnie, ale w rzeczywistości biegnie równolegle do niej. Byłoby szkoda, gdyby większość zawodników chciało się namierzyć na punkt właśnie od tego miejsca :)
Kończy się to zatem dzikim szukaniem punktu, po okolicznym wzgórzu. Coraz więcej ekip dojeżdża i za moment, wygląda to tak jakby jakaś kompania szturmowała górę. Nikt jednak nie może odnaleźć lampionu, a jest tu kilka wymiatających ekip zarówno nawigacyjnie, jak i przelotowo. Niezły początek, punkt za 2 pkt przeliczeniowe (najtańszy), a takie problemy... co będzie na 9-tkach?
Gdy ja cioram się po jakiś krzakach, aż miło, Basia wyczaja drogę wzdłuż polany... idzie nią i znajduje lampion. Jako, że ja jestem po drugiej stronie wielkiej polany, daje mi znać w nasz umówiony sposób - gwizdek. Przeszywający gwizd tego małego potwora (nie, nie chodzi o Basię, mówię o gwizdku) odbija się echem od okolicznych wzgórz i robi się akcja jak w I wojnie światowej. Gwizdek dowódcy i szarża do ataku, wszyscy biegną po lampion - tyle dobrze, że nie na karabiny maszynowe :) Chwilę później ruszamy dalej.


7 wspaniałych? Taaa.... prędzej szczęśliwa siódemka
Jedziemy większą ekipą. Trasa po części przez rozłożenie punktów, a głównie przez takie kilkusetmetrowe pagórki pomiędzy nimi, nie daje dużej możliwości zaplanowania wariantu. Nikt nie chce nic głupio zjechać, aby zaraz potem odrabiać straconą wysokość. Sprawia to, że przez połowię rajdu będziemy poruszać się - w mniejszych lub większych - odstępach z innymi ekipami. Statystycznie będzie to około 7 osób, acz czasem ta grupa będzie się zwiększać lub zmniejszać. Nie przeszkadza mi to, większość rajdów lecimy sami, a teraz drugi raz z rzędu (po Rudawskiej Wyrypie) jest okazja z kimś pogadać, pośmiać się, pokomentować trasę czy ponarzekać na parszywy los :)
Jedna z ekip rozśmiesza nas swym planem: jedziemy Wam na plecach, doprowadzacie nas na punkty, a na ostatniej prostej wbijamy Wam nóż w plecy i finiszujemy przed Wami. Brzmi jak szatański plan, ale są dwa problemy... coś przez co wszystko, może się posypać. Plan ten zakłada, że my będziemy dobrze nawigować (odważnie, chłopaki, odważnie!) oraz wyklucza, że to my chcieliśmy się wieźć na czyiś plecach. Z czasem jednak okaże się, że nawigacja dzisiaj nawet nie będzie najgorsza, ale wtedy tego jeszcze nie wiemy.
Jedziemy zatem razem i razem pchamy, gdy się zaczyna stromo. Widoki są jednak obłędne, a punkty kontrolne w bardzo fajnych miejscach:



Tropem pewnego Jaszczura
a naszym kierunkowskazem niech będzie: Złamany Krzyż. Cztery punkty Rajdu Hawran powtórzą się z punktami "Jaszczura - Złamany Krzyż" (ekipa Hawrana nie zna Jaszczura, więc to naprawdę niesamowity zbieg okoliczności). Pamiętam, że pierwszy raz poznałem te tereny właśnie na tym niesamowitym Jaszczurze, dlatego dla mnie ten fragment robi się nieźle sentymentalny (pozdrowienia dla Malo!!!).
Pierwszy punkt to Rotunda. Mimo, że prowadzi na nią czerwony szlak (główny beskidzki), to jako że mamy do niego kawałek drogi, pada pomysł: NA SZAGĘ.
Basia mówi NIE, ale szybko jest przegłosowana przez "szczęśliwą siódemkę" i chwilę później ciśniemy stromo pod górę, bez szlaku i bez drogi. Ot tak, po prostu w górę, wymijając co większe gęstwiny.



W końcu udaje nam się dotrzeć, na najsławniejszy chyba cmentarz z okresu I wojny światowej. To wspaniałe, że udało się go odnowić, bo jeszcze niedawno był on w ruinie:



Zjazd z Rotundy to bajka. Organizatorzy uprzątnęli nawet część przeszkód na szlaku, więc lecimy jak burza w kierunku Żdyni. Zjazd w klimacie "puść te klamki i ogień z dupy" A potem znowu pod górę w kierunku Radocyny. Po drodze kolejne Jaszczurowe punkty, jak na przykład stary cmentarz w Lipnej. Kilka osób mija tą nekropolię, ukrytą w zieleni, ale kiedy gnają dalej i wcale nie chcą słuchać, że to tutaj. Wzruszamy ramionami i niemal nieistniejącą ścieżką zagłębiamy się w las po kolejny punkt, kiedy reszta ciśnie... gdzieś, gdzieś indziej.  Na Jaszczurze także nie szukaliśmy tego punktu, ale tylko dzięki Sergiuszowi, który właśnie go zaliczył i mocno nas nakierunkował, gdzie wejść w las.


O suchym pysku czyli samowystarczalni...
Taaa... chyba jak Kambodża za Pol Pota (rok zerowy).
Bufet jest za całe 2 pkt przeliczeniowe... do tego jest nam zupełnie nie po drodze. Musielibyśmy zjeżdżać do niego specjalnie. Naradzamy się chwilę i postanawiamy obejść się z własnymi zapasami. Ech... tam są słodycze... a my tam nie pojedziemy. Przecież to jest definicja hybrydy porażki, piekła i koszmaru. I ja się na to godzę...
Niemniej, jakąkolwiek inną miarę by przyłożyć (poza słodyczami) to nie ma sensu jednak tracić czasu i przed wszystkim wysokości, na tak fatalnie (względem naszego obranego wariantu) położony i tak "tani" punkt. Nie po to dźwigam w plecaku 4,5 litra wody, a Basia trochę ponad 3, abyśmy musieli zjeżdżać na bufet. Postanawiamy nie zmieniać planu i nie zjeżdżać do Gładyszowa. Owszem trasa znacznie nadwyrężyła nam posiadane zapasy, ale szacujemy że powinny one starczyć do końca rajdu. Zostało nam trochę ponad 3,5 godziny do limitu czasu. Ruszamy zatem dalej w góry - kierunek Dziamera (756 m)



Wartość doświadczenia? BEZWZGLĘDNA
Dziamera okaże się naprawdę stroma. Pchamy najpierw polem w pełnym słońcu (zaraz umrę...), a potem lasem, który daje nam jakieś schronienie od spopielających nas promieni. Musimy odszukać starą studnię pasterką. Na razie jednak znalazłem tylko pionową ścianę i jakoś staram się na nią wdrapać z rowerem...
Finalnie udaje nam się namierzyć ten punkt kontrolny i trzymając się planu zaczynamy zjeżdżać na Bartne. Najpierw ciśniemy na dziko, właściwie bez ścieżki, a potem łapiemy jakiś trakt i dalej w dół. Mijamy jedną dobrą drogę idącą w poprzek naszej trajektorii ruchu i ciśniemy dalej. Zjazd, mimo osiąganych prędkości jest dużo dłuższy niż tego byśmy oczekiwali... docieramy do drugiej dobrej drogi idącej wokół góry Magurycz Duży (777 m). Z niej trzeba odbić, i nadal w dół - na Bartne. Jak nigdy ten zjazd mi się strasznie dłuży, tzn. jest fajny ale zjeżdżamy i zjeżdżamy. Bardzo tracimy wysokość... Lekkie ukłucie w duchu. Niepokój...
"Jakby z milionów gardeł wydobył się krzyk przerażenia, a potem nastała cisza" (*)
Już mamy zjechać na Bartne, gdy zadaję na głos jedno, ale to bardzo zasadnicze pytanie... Która jest godzina?
Odpowiedź to 15:48. Strasznie długo zajęło nam wytahanie się na Dziamerę. Zostalo nam 2 godziny i 12 minut plus ewentualny limit spóźnień (który już pozbawia jednak części zdobytych punktów: 1 pkt za każde rozpoczęte 5 minut spóźnienia. Max. 30 minut spóźnienia potem dyskwalifikacja)
Straciliśmy bardzo, naprawdę bardzo dużo wysokości. Gdy złapiemy punkt na dole, będziemy musieli to podchodzić. Do tego od bazy dzielą nas dwie "góry", których objechanie nie wchodzi w rachubę (kwestia dróg). Jedną jest kilku-serpentynowa Przełęcz Małastowska... Dwunastu minut nie ma co uwzględniać, tyle to nam zajmie - przy odrobienie szczęścia - reszta zjazdu. Z dwóch gór do przedymania zrobią się trzy... w 2 godziny. To niewykonalne !!!
Jeśli teraz zjedziemy to nie mamy szans zmieścić się nawet w limicie spóźnień na mecie. Jeśli zjedziemy to przegramy wszystko !!! Decyzja może być tylko jedna: ZAWRACAMY. Zawracamy i to natychmiast, nie ma innej opcji. I tak mam wrażenie, że decyzję podjęliśmy za późno. Dwie godziny na dwie duże góry i sporą odległość od bazy, a w nogach mamy już ponad 1600 przewyższenia ... no nie wiem, czy damy radę. Doświadczenie zadziałało, ale nie wiem czy nie za późno... i powiem Wam, że teraz to się zaczęła prawdziwa walka. Z górami i z lasem, ze słabością i z czasem!!!


Mój przyjaciel Wierch Wirchne
Wynosimy się ekspresem ze zbocza Maguryczy Dużej (łapiąc punkt na dawnym wyrobisku, bo był nam po drodze) i zaczynamy odwrót na bazę. Odwrót jeszcze nie paniczny, więc planowo chcemy złapać jeszcze 3 punkty, w drodze na metę, ale nie ma miejsca na obsuwy, błędy i maruderstwo. Staramy się podkręcić tempo, ale zmęczenie i niemiłosierny upał dają się we znaki.
Jesteśmy na Banickiej Górze, stąd można prosto spaść do Gładyszowa (i potem tyrać ten mega podjazd pod Przełęcz Małastowską...), ale pamięć mnie nie zawodzi. Mówię do Basi: walimy przez góry, przez Wierch Wirchne.
Basia boi się, że jeśli szlak będzie nieprzejezdny, to utkniemy. I tak by było, ale szlak będzie przejezdny i wyprowadzi nas bezpośrednio na Przełęcz. Jesteśmy wysoko i czeka nas tylko niewielki podjazd - po prostu pamiętam niebieski szlak przez Wierch. Pamiętam z naszych wycieczek po Beskidzie Niskim. Basia rzuca mi tylko: "masz chorą pamięć", ale uderzamy na niebieski szlak. Ciśniemy przez las ile sił w nogach. Szlak jest dokładnie taki jak pamiętam, ale to nie znaczy że przestało nam się spieszyć. To nadal kawał drogi. Chcielibyśmy dotrzeć na przełęcz około godziny 17:00 najpóźniej. Udaje nam się, z 7 minutowym zapasem. Mijamy znany nam, ogromny cmentarz wojenny na przełęczy i ruszamy na szczyt Magury - można by stąd zjechać do Nowicy, ale skrót przez Wierch Wirchne dał nam trochę czasu, więc można powalczyć jeszcze o dwa punkty leżące w Paśmie Magury Małastowskiej (to i tak po drodze do bazy, tyle że nie asfaltem, ale przez góry... na szczyt Magury jest koło 20 min)


"All I want to hear from you is ROGER ROGER !!!"
Ciśniemy granią, zielonym szlakiem przez Magure Małastowska. Złapaliśmy przed chwilą punkt przy cmentarzu wojennym na szczycie, a teraz musimy się dobrze odmierzyć i zjechać ze szlaku ścieżką w kierunku ostatniego punktu dzisiaj. I tak jest on po drodze do bazy, więc mimo że z czasem już bardzo krucho, to planem jest po prostu przez niego przejechać. Szczęśliwie do bazy mamy teraz już cały czas w dół. Ścieżka pojawia się dokładnie tam gdzie jej oczekujemy, więc skręcamy i ruszamy lekko błotnistym zjazdem. Zjeżdżamy, ale punktu nigdzie nie ma. Zaczynamy szukać, zegarek wskazuje 17:47... punktu nigdzie nie ma. Przeszukujemy las, ale nic to nie daje. Robi się 17:53. Dość, musimy lecieć, ale Basia chce szukać dalej - krzyczy, że sprawdzi jeszcze jedną ścieżkę i biegnie w las.
Krzyczę za Nią, że musimy jechać, ale nie słucha mnie.
Patrzę na zegarek, jest 17:57 i czuję, że czerwona poświata zalewa mi wizję...  drę ryja jak opętany: "WRACAJ !!!"
Ten punkt ma wartość tylko 3 pkt przeliczeniowych, do bazy - szacuję z mapy - zjazdem będzie jakieś 5-6 minut... wchodzimy właśnie w limit spóźnień. Przestaje się opłacać szukać tego punktu, a za moment - jeśli go nie znajdziemy, na co się zapowiada - to zaczniemy tracić nasz dzisiejszy dorobek. Każda minuta spędzona tutaj to zaniżanie naszego wyniku na własne życzenie.
Czuję, jak mnie gotuję w środku... rzucam rower i biegnę za Nią: "WRACAJ !!! NATYCHMIAST !!!" to już nie krzyk, to prawie skowyt.
...a w myślach dodaję: "zanim Cię rozszarpię." To nie prośba, to ROZKAZ !!!
Mam wrażenie, jakbym dowodził jakąś kampanią i właśnie przerwali mi linię frontu. Potrzeba natychmiastowej reakcji, skrócenia linii frontu w oparciu o nowe punkty obrony, wycofanie jednostek zagrożonych okrążeniem i przerzucenie nowych sił na skrzydła wroga wdzierającego się w naszą strukturę. Każde opóźnienie grozi coraz większym rozbiciem naszych struktur i katastrofą.
Nie chodzi tutaj o wynik na tle innych - na tym etapie nie jest przecież znany, ale na własne życzenie pomniejszamy sobie nasz wynik. To herezja, a na herezję są sposoby :) 
Nie wiem czy mnie usłyszała, bo była naprawdę daleko, ale wraca do roweru, wskakujemy w siodło i ciśniemy w dół. Jest po 18:00 - walczymy aby mieć 1 minutę spóźnienia. Wypadam z zakrętu a tam Jarek walczy z rowerem - guma. Krzyczę pytanie, ale nim zadam je w pełni, On odkrzykuje, że sobie poradzi. Lecimy zatem dalej. 
Wpadamy na metę i oddajemy karty. Dostaliśmy 2 pkt kary za spóźnienie (rozpoczęte drugie 5 minut).
Chwilę później w wynikach okazuje się, że Basia dzisiaj wygrywa - zdobywa pierwsze miejsce wśród dziewczyn. O jeden punkt. Słownie: JEDEN. Minuta, może dwie spędzone dłużej na szukaniu tego punktu i było by pozamiatane. Miałbym, po odjęciu kary tyle samo punktów co Agata, która ląduje dzisiaj na drugim miejscu, ale czas miałby gorszy!! Masakra...
Najbardziej jednak cieszy mnie nie sticte jej miejsce - przy dzisiejszych Wymiataczkach drugie czy trzecie i to tak byłby wielki sukces, ale cieszy mnie taktyczne rozegranie tej sytuacji. Mimo, że nie lubimy odpuszczać szukania punktu i zawsze staramy się na niego namierzyć drugi czy trzeci raz, to dziś najbardziej ciszy mnie dobre, taktyczne i operacyjne rozegranie tego kryzysu. Ech, w takich chwilach, żałuję trochę że nie zdecydowałem się jednak na tą propozycję kursu oficerskiego... ale to już inna historia.

"Daj mi zgodę na ten dzień, który właśnie kona. Dorzuć do ogniska drew, utul mnie w ramionach..." (*)
Po rajdzie zostajemy na after-party przy ognisku i kiełbaskach. Extra, bo naprawdę dawno nie byliśmy na ognisku - grill to nie to samo. Jest też opcja porozmawiać o trasie, o rajdzie. Okazuje się, że prawie wszystkie ekipy nadjeżdżające ten ostatni nasz punkt z góry (z Magury), a nie z dołu , go nie znalazły. Nawet Maciek powiedział, że z góry to był niemal nie do odnalezienia bo było tam dziesiątki takich samych ścieżek (na mapie jedna).
Emocje także już opadły, niemniej ostatnia akcja tego rajdu na długo zapisze mi się w pamięci. Takie wspomnienia to jest coś :)
Siedzimy przy ognisku i przy milionie gwiazd (Beskid Niski !!!!) do późnych godzin nocnych i wracamy do domu, niemal nad ranem.
To był naprawdę mocny dzień i świetny rajd. Już teraz czekamy na drugą edycję za rok :)

CYTATY:

1. Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim "Bartne"
2. Michaił Bułhakow "Mistrz i Małgorzata"
3. Piosenka zespołu The Hotters "500 miles"
4. Obi-wan Kenobi o zagładzie Alderaan "Gwiezdne Wojny IV: Nowa nadzieja"
5. Rarytasik dla Was, jeśli kochacie Star Wars i tego nie znacie to czeka Was nergasm :D

6. Urszula "Malinowy Król"


Kategoria Rajd, SFA

Rudawska Wyrypa 2018

Sobota, 5 maja 2018 | dodano: 09.05.2018

Majówkę kończymy równie mocno jak ją zaczęliśmy. Po Jaszczurze i eksploracji Mazur Północnych, nocą z czwartku na piątek lecimy do Krakowa, tylko po to aby się przepakować, przespać ze 4-5 godzin i wyruszyć (w piątek popołudniem) na kolejną edycją Rudawskiej Wyrypy. Rajdów górskich oraz rajdów z limitem 24h jest jak na lekarstwo, a tu mamy dwa w jednym, więc po prostu nie może nas zabraknąć na tej imprezie. W nogach mamy nakręcone około 400 km na rowerze w ostatnich 3 dniach, ale skoro ukochany Dolny Śląsk wzywa, to jechać trzeba :)
Jak co roku, nasza trasa rusza o godzinie 0:00 w nocy z piątku na sobotę, a teatrem działań operacyjnych są fantastyczne tereny Rudaw Janowickich. Długość rajdu szacowana jest na 200 km i parę tysięcy przewyższeń, ale już na wstępie wiemy, że nie damy rady zrobić całości – jesteśmy na to za słabi. Nasz najlepszy wynik na Rudawskiej do tej pory to około 160 km, a typowy to około 120-130 km w czasie, wspomnianych wyżej 24-rech godzin.
To co nas bardzo cieszy, to fakt że zarówno noc i dzień zapowiada się bezdeszczowo – na tydzień przed imprezą prognozy mówiły 32 mm deszczu, ale opady się przesunęły i padało tutaj w tygodniu – gdy my byliśmy na Mazurach. Na miejsce przybywamy około 23:00, ale tym razem nie sami :)

Czterej Jeźdźcy Apokalipsy… w krainie wiatrołomów
No to już prawie Drużyna Pierścienia albo – lepiej – Drużyna Lampionu (kto będzie Frodo? Ja nie chcę być Frodo!). Nie pierwszy raz zabieramy kogoś na Wyrypę i tym razem padło na Mateusza, którego poznaliście już (jak nie osobiście, to przynajmniej) w relacji z Rajdu Waligóry. To mocny zawodnik, który cisnął z nami przez Gorce tak, że nie byliśmy Go w stanie dogonić, ale tam rajd trwał 10 godzin. Tym razem po raz pierwszy zmierzy się On z 24-godzinnym rajdem – to jednak trochę co innego, dlatego nie zamierzamy forsować tempa. Poza tym forsowanie tempa nie dało by nam nic, tak zupełnie, absolutnie nic… Z dziewczyn na trasie TR200 jest tylko Basia, a w kategorii męskiej startują takie harpagany, że choćbyśmy szarpali jak Reksio szynkę i targali jak komornik telewizor, to i tak będziemy ostatni. Taki los :)
Jako czwarty dołącza do nas jeden z Organizatorów Bike Orientu Paweł Banaszkiewicz, brat Piotra (kurde zabrzmiało jak jakiś przekaz z legend niemal). Tym razem w noc wyruszymy w czwórkę. Dla mnie bomba bo zrobiła się fajna grupa uderzeniowo – szturmowa. Będziemy zatem uderzo-szturmować lampiony, a w grupie to zawsze raźniej. Jeśli jakiś punkt będzie w okolicy grupy skalnej o nazwie: Konie Apokalipsy, to się zrobi fajny klimat. Czterech jeźdźców apokalipsy odnajduje konie apokalipsy :)
Tymczasem niż wyruszymy odprawa przynosi kilka wskazówek co do trasy: będzie sporo wiatrołomów. W wielu miejscach będziemy brodzić wśród zwalonych drzew, czyniącymi drogi nieprzejezdnymi. Należy zatem zachować szczególną ostrożność – przypomną mi się te słowa później, gdy jedna gałąź wbije mi się w głowę (idealnie zmieściła się w otwór wywietrznika w kasku). Bogatsi w wiedzę o zwalonych drzewach na drodze opuszczamy bazę, mając do dyspozycji 3 mapy formatu A3 oraz dodatkowy arkusz z mapą Odcinka Specjalnego (OS).
Rajd składa się z 3 etapów: pętla po punktach nieparzystych, pętla po punktach parzystych oraz OS’a. Jedyny warunek jest taki, że OS ma być robiony jako etap drugi. Postanawiamy zatem zacząć od punktów nieparzystych, które wydają nam się korzystniej rozłożone pod kątem przewyższeń i nawigacji (co może mieć niebagatelne znaczenie nocą).


„Usłyszałem zawodzący, przenikliwy śmiech tej, którą nazwał Lśniącą Rosą…” (*)
Paweł narzuca tempo i ciśnie przez noc. Trzymamy się dzielnie za nim, acz przy niektórych podjazdach musi na nas trochę poczekać. Nie wiem czy to słabość po Jaszczurze i mazurskich wycieczkach, czy też to taka ogólna słabość. Niemniej, jakoś nawet nadążamy i kierujemy się w okolice naszego pierwszego dzisiaj lampionu.
Punkt ten wymaga od nas przedarcia się przez ogromną łąkę, aż do ukrytego gdzieś na jej obszarze strumienia. Wita nas „lśniąca rosą” trawa… mimo, że da się jechać, czyli nie musimy łąki pokonywać z buta, to trawa jest na tyle wysoka i na tyle mokra, że część z nas już na pierwszym punkcie (parę minut po północy) ma przemoczone buty. Cudownie… jeszcze tylko 23 godziny 45 minut w przemoczonych butach. Chociaż zawsze można przycisnąć i przejechać trasę w mniej godzin, wtedy też krócej będzie się napierać w mokrym obuwiu. Brzmi jak niezły plan, tylko góry będą złośliwie przeszkadzać w skróceniu czasu przejazdu. Wracając do „lśniącej rosą” trawy… Ci którzy przetrwali pierwszy punkt bez pełnego przemoczenia, gdyż ich buty jeszcze nie poddały się wodzie, będą mieli okazję przemoczyć je na punkcie drugim, czwartym, piątym. Pierwsze nasze lampiony to łąki – staramy się nocą łapać punkty w „niższych” częściach mapy i nie pchać od razy w góry. Nie oznacza to bynajmniej, że do niektórych łąk o których mówię, nie prowadzi stroma ścieżka. Na tej „płaskiej” części trasy, na 35-ciu kilometrach zrobimy około 500 m przewyższenia, a potem zaczną się góry :)
Ktoś uważny mógłby zauważyć, że podając (naszą) kolejność zdobywania punktów nie wymieniłem punktu trzeciego… racja, bo punkt trzeci, czyli ten oznaczony na mapie symbolem K1, nie groził przemoczeniem butów…tam czekało na nas coś zupełnie innego, ale o tym już w kolejnym rozdziale.

K1? Chyba K2 !!!
Mokrzy po buszowaniu na dwóch łąkach, lecimy asfaltowym przelotem wzdłuż Bobru. Odmierzamy się z mapy i dojeżdżamy we wskazane miejsce. Punkt jest po naszej prawej, ale z prawej jest niemal pionowa ściana. Patrzymy czy gdzieś w okolicy nie będzie lepszej drogi, ale takowej nie ma. Trzeba tą ścianą iść do góry. Asia i Robert powinni ten punkt nazwać K2 a nie K1, bo idziemy na czworakach. Niesamowite jest nachylenie tego stoku. Do tego występują tutaj powalone drzewa, gęste krzaki, kamienne półki… no bajer. Mnie się niesamowicie ten punkt podobał. Ciśniemy sobie wesoło pod górę, aż miło – sami zobaczcie. Zdjęcia nigdy nie oddają nachylenia, do tego robione są nocą, ale coś tam jednak widać: Basia i Paweł szturmują nasze rudawskie K2..eee…K1.



Jadę
"...gdy lampy półwiszące, gdy noc na czoło się przewija"
Udało nam się przetrwać wyprawę na K2 i bezpiecznie zejść do obozu nad Bobrem. Ciśniemy dalej przez noc jak potępieni.  W czwórkę to się leci, droga ucieka bardzo szybko. Mijamy miejscowości, pałac w Wojanowie i wjeżdżamy w kolejne łąki i lasy. Paweł na każdym podjeździe nas odstawia, ale potem grzecznie na nas czeka. Do tej pory idzie nam jak po sznurku, mamy nadzieję, że tak pozostanie tak już do końca rajdu. Niemniej los ma trochę inne plany...



„Cele niestety rozbieżne”
Rozłam w Drużynie Lampionu… Tracimy pierwszego towarzysza broni. Jest nad ranem (ale jeszcze ciemno), kiedy Paweł postanawia nas opuścić i zjechać z pierwszej pętli, przespać się dłuższą chwilę i z rana wyruszyć na odcinek specjalny (OS). Nasze serce krwawi, jak Boromir przebity strzałami orków, bo super jechało się w czwórkę, ale cóż zrobić… my chcemy cisnąć dalej i zjazd z obecnej lokalizacji do bazy nam zupełnie nie po drodze. Nie chcemy także kończyć już „pętli nieparzystej”, bo w naszej ocenie ma ona lepiej rozłożone punkty (lepiej w znaczeniu korzystnego wariantu przejazdu, a nie w sensie ładniejszych punktów). Nastawiamy się na dłuższą walkę tutaj, OS w środku dnia i „liźnięcie” drugiej pętli – tzn. zebranie z niej tylu punktów, na ile pozwoli resztka dostępnego czasu, po zakończonym OS’ie. Żegnamy się zatem i rozjeżdżamy w dwie różne strony. Ostatnie zdjęcie, które zrobi nam Paweł przed opuszczeniem nas na dobre:

Niedługo po rozstaniu zaczyna pomału świtać i jak to przed świtem zaczyna robić się naprawdę zimno. Licznik rowerowy pokazuje około 2-3 stopni, do tego otulają nas mgły, więc wilgotność jest spora. Jesteśmy jednak przygotowani i to na tyle, że mogę Mateuszowi nawet kurtę pożyczyć, a dla mnie i tak zostają jeszcze dwie warstwy. Gdyby zrobiło się jeszcze gorzej, to jeszcze coś by się w plecaku znalazło:) Ubieramy ciepłe rękawice i ciśniemy dalej…





Jednakże z każdą chwilą Mateusz zaczyna się coraz gorzej czuć. Widać, że sponiewierała Go ta noc, zwłaszcza że tuż przed rajdem zrobił trasę Szwajcaria – Polska za kierownicą… my zrobiliśmy trochę krótszą bo z Mazur, ale także wychodzi z nas niewyspanie (zaczyna nas „mulić”).
Mateusz chce zjeżdżać do bazy, położyć się spać, ale próbujemy Go przekonać aby został i że zrobimy sobie przerwę, na krótką drzemkę w terenie. Znajdujemy wygodne mygła (ułożone, pocięte drzewo), ale Mateusz nie jest przekonany co do tego pomysłu.
Nie wiem czemu, bo mygła są super… nieraz drzemałem w lesie na takich pokładach drewna i było dobrze. Nie zastanawiamy się długo i łapiemy 15-20 minut drzemki przytuleni do drewna.

Mnie to zawsze pomaga, oszukuje organizm i przez kilka godzin nie będzie mnie już nękał „sleepmonster”. Po 20 minutach wstaję, może nie jak nowo narodzony, ale jest lepiej… Mateusz wstaje „cały połamany” i ma jeszcze bardziej dość niż przed drzemką. Chce zjeżdżać do bazy spać… nie mamy serca dłużej Go zatrzymywać (czytaj. ogarnia mapę i nawigację… więc może nam uciec, ma wybór – nie jak Tomek na Kaczawskiej Wyrypie, gdzie naszą przygodę można scharakteryzować jako „COLD NOVEMBER RAIN”). Mamy zatem kolejny rozłam w Drużynie Lampionu. Mateusz zjeżdża do bazy (i jak zaśnie to będzie spał do 16:00…), a my jak zawsze wyruszamy samotnie dalej… prawie jak John Wayne… prawie bo jedziemy w kierunku wschodzącego, a nie zachodzącego słońca.
Rozbieżne cele rozbiły drużynę… zostawili nas dla snu. Nie dla bogactwa, żądzy czy rozpusty… ale dla kilku godzin snu. Chyba wszyscy się już starzejemy…
Ale i tak super było przejechać niemal całą noc w czwórkę. W najtrudniejszym okresie trzymaliśmy się razem – 4 jeźdźcy apokalipsy, drużyna lampionu. Być może jeszcze kiedyś się spotkamy… być może nawet szybciej niż się tego spodziewamy :)

Dobre śniadanie nie składa się z samych GRUSZKÓW

Przed nami podjazd pod Gruszków (jesteśmy w Kowarach). Stromy podjazd. To i tak nic, w porównaniu z tym co nas czeka, gdy już ten Gruszków osiągniemy i odbijemy, dalej w górę, w kierunku tzw. „Kamiennej Ławeczki” i Skalnika (944m) – najwyższego szczytu Rudaw Janowickich. Jeden z rowerzystów, którego kiedyś tutaj minęliśmy (włócząc się po Rudawach na urlopie, nie na rajdzie), nazwał ten podjazd „ścianą płaczu”. Nim jednak osiągniemy ten najbardziej stromy odcinek, musimy się do niego dostać – cisnąc tylko trochu mniej stromym fragmentem. Zbliża się już godzina dziewiąta. Słońce już wstało na dobre, robi się ciepło – ale to co nas najbardziej cieszy, to fakt że przed „ścianą płaczu” czeka na nas bufet – punkt żywieniowy :)
Idealna pora na śniadanie (po zarwanej nocy na rowerze…), a z tego co mówili w bazie na bufecie będzie coś na ciepło.
Docieramy we wskazane miejsce, a tam czekają na nas ciasteczka, owoce (GRUSZKÓW nie ma, ale są banany) oraz czeka także na nas GORĄCY KOCIOŁEK…eee…kubek. Gorący Kubek, oczywiście że kubek. (Przepraszam Asia K., ale musiałem… musiałem rzucić tym sucharem. Jak zobaczyłem Cię w obsłudze punktu, jak wydawaliście gorące kubki, to już wiedziałem że musi ten tekst polecieć w relacji. Kto miał zrozumieć, ten zrozumiał – kto musi przeprosić za głupi tekst, ten przeprasza :D :D :D).
Odżywieni, posileni atakujemy „ścianę płaczu” :)



 
Spotkanie na szczycie !!!
…albo ściana atakuje nas. Pchamy. Mijają minuty. Pchamy. Mijają godziny. Pchamy… co za góra. Znamy to podejście i za każdym razem nas ono skutecznie spowalnia – podejście pod Kamienną Ławeczkę. Stamtąd będzie już w miarę niedaleko na Skalnik. Punkt kontrolny na tegorocznej imprezie ulokowany jest prawie pod samym szczytem, na przepięknej skalnej platformie z doskonałym punktem widokowym na okolice.
Niestety nie da się zrealizować planu odwiedzenia skał o nazwie Konie Apokalipsy naszą 4-osobową drużyną, bo nasz zespół zaliczył spore straty po drodze. 50% stanu – naprawdę poważnie oberwaliśmy, bo w praktyce oznacza to, że z naszej grupy (armii) poznikały dywizje i pułki, ha może nawet całe korpusy. W sumie to zniknęły dwa korpusy… i dwie głowy.

Kawałek przed szczytem słyszę głosy (tak wiem, to się leczy…). Po chwili okazuje się, że to Magda z dziećmi (żona Mateusza). Kiedy Mateusz zapisał się a Wyrypę, Oni postanowili samodzielnie połazić po Rudawach. Jest tylko jedno ale: wczoraj byli na Kolorowych Jeziorkach, dziś na Skalniku, ale Mateusz już nie jedzie z nami. Śpi w bazie rajdu. Rudaw to w sumie nie widział, bo towarzyszył nam tylko w nocy, do tego na tej bardziej „płaskiej” części (w serce Rudaw to my właśnie wjeżdżamy). Razem z „małymi” zdobywamy kolejny punkt, chwilę rozmawiamy a potem ruszamy „w swoją drogę” – Oni w kierunku Kamiennej Ławeczki, my w stronę Skalnika. Wszyscy biegają po górach, a Ojciec rodziny śpi na dole, no jaja.

Na Skalniku obowiązkowo musimy zrobić sobie zdjęcie, a potem lecimy świetnym zjazdem na drugą stronę góry, bo kolejne szczyty już na nas czekają.


„Są Rudawy, a w nich Wołek, a ten Wołek miał wierzchołek, na wierzchołku siedział…” lampion
Parafrazując starą piosenkę o zającu. Pamiętacie ją? Było morze, w morzu kołek, a ten kołek miał wierzchołek, na wierzchołku siedział zając i nóżkami przebierając śpiewał tak: było morze, w morzu… I wtedy, gdy Tata śpiewał mi tą piosenkę, zrozumiałem magię rekurencji.
A dziś jesteśmy w Rudawach, jest tu Wołek i ten Wołek ma wierzchołek… na który dymam przez krzory bo od naszej strony droga zanikła. Przedzieram się przez coraz większą gęstwinę, ale ze szczytami jest o tyle łatwiej nawigacyjnie, że drogi nie potrzeba – póki idziesz pod górę będzie raczej dobrze.
W końcu dorywam wiszący na szczycie lampion i wracam do rowerów. Po drodze pomożemy jeszcze nadchodzącym właśnie biegaczom namierzyć ten punkt i już nas nie ma – Wołek zdobyty, ale kolejne szczyty nadal czekają.
W między czasie piszemy do Mateusza SMS z pytaniem czy żyje oraz poleceniem bycia gotowym do wyjazdu na OS, kiedy wrócimy z pierwszej pętli. Jeśli ktoś wyczuwałby pewną sprzeczność w tym stwierdzeniu, to powiem szczerze: nie ma tu nic nielogicznego. Jeśli żyje, wyrusza na OS – prosta zależność.



„Na przejażdżkę z kolegą… ot tak, po lesie”

Jesteśmy pod drugiej stronie Rudaw. Kierujemy się w stronę Kolorowych Jeziorek – pięknego miejsca, z krajobrazem trochę księżycowym (albo raczej marsjańskim). Przed nami bardzo długi zjazd do Wieściszowic. Wystarczy na 2-3 sekundy puścić klamki i na liczniku od razu wskakuje prędkość 50 km/h. Zjazd jest bardzo przyjemny, acz stracimy naprawdę dużo zdobytej wysokości i po zaliczeniu punktów na dole, czeka nas mozolne jej odzyskiwanie.

Na razie jednak rozkoszujemy się zjazdem, aż tu nagle stojący na poboczu człowiek z rowerem macha, abyśmy się zatrzymali… co z resztą czynimy. Pan ubrany jest w podkoszulek, krótkie spodnie i sandały, nie ma żadnego plecaka i telefon w ręce.
Zatrzymujemy się, a On do nas, że chciałby zapytać o drogę bo Mu bateria w telefonie pada i nie do końca wie gdzie jest. Mówi nam, że wybrał się z kolegą (który tutaj dopiero pcha rower tym cudownym – dla nas – zjazdem) pojeździć po lesie i trochę go ta góra tutaj zaskoczyła. Pytam gdzie chce się dostać, a On na to, że teraz to w okolice Kowar. Pojechali sobie na przejażdżkę i – pokazuje palcem miejsce na naszej mapie – i chcieli sobie przejechać tutaj przez las. Pytamy czy wie, że ten las, który pokazuje to góra… a dokładniej to Skalnik, najwyższy szczyt Rudaw. Pan wydaje się trochę zaskoczony tym faktem, ale teraz Mu się wszystko układa w logiczną całość, dlaczego tutaj jest tak pod górę. Pokazujemy Mu jak mniej więcej ominąć sam szczyt i dostać się do Kowar, a Pan robi sobie zdjęcie naszej mapy i dziękuję za pomoc. Właśnie doczłapał także jego kolega – ubrany identycznie, bez plecaka, ale w sandałach i pyta czy jeszcze daleko. Daleko to w sumie nie, raczej stromo… Mówimy, że mogą też zjechać i objechać asfaltem góry, gdyby mieli dość lub skończyły Im się zapasy np. wody (których w sumie nie mają). Żegnamy się i lecimy dalej… ech ja bym tak nie mógł. Mój żółty przyjaciel (ten na plecach) waży chyba tonę, ale bez niego czułbym się źle. Kto wie, może Panowie są przez to szczęśliwsi, tak luźniej podchodzą do życia… lub jego utraty w górach


"Słońce już gasło, niebo zdawało się zniżać, ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać..." (*)
Jest po 17:00 a my kończymy dopiero pierwszą pętle. Masakra. Znowu nam zeszło… chyba najdłużej w historii naszych Rudawskich Wyryp. Mamy złapanych 23 punkty, pora zatem wracać do bazy i zacząć OS. Znamy teren OS’a. Na naszej pierwszej wyrypie robiliśmy go po nocy i wiemy co to znaczy.
Chcemy zatem maksymalnie wykorzystać kończący się już dzień. Jesteśmy w trasie od 17 godzin, ale jeśli chcemy zdążyć przed zmrokiem (co uda się nam tylko częściowo), to nie ma już chwili do stracenia. Gnamy zatem do bazy.
Docieramy tam około 18:30, oddajemy kartę startową pierwszej pętli, pobieramy kartę startową OS i ponownie ruszamy w serce Rudaw. Na samą myśl o tym co nas czeka, nogi zaczynają boleć – będzie pchania… i to tak konkretnie.


Wyjeżdżamy z Janowic Wielkich i kątem oka dostrzegamy Mateusza przed sklepem. Podjeżdżamy. Mateusz mówi, że wstał o 16:00 i już z Nami dzisiaj jeździć nie będzie. Przyszedł się posilić i idzie spać dalej. No nic, trudno, szkoda… My musimy cisnąć dalej…
W promieniach zachodzącego słońca ruszamy na OS.
Niestety słońce zachodzi stanowczo zbyt szybko… już wiemy, że noc nas tutaj zastanie. Niektóre podejścia nas masakrują, zwłaszcza że w nogach mamy już naprawdę sporo… „za dnia” udaje nam się złapać 3 z 5-icu wymaganych punktów. To i tak nieźle… zwłaszcza, że w drodze na nasz 3-ci lampion spotykamy Pawła!!
Czyli drużyna ponownie w komplecie. Okazuje się, że Paweł rzeczywiście przespał się trochę, OS zrobił z rana i wyruszył na pętle parzystą. Teraz zjeżdża do bazy, trochę nieortodoksyjnie bo po terenach OS’a.
Chwilę rozmawiamy o naszych wariantach i ponownie żegnamy się.


OS po nocy i przejazd honorowy.
Zapadają ciemności. Dzień umarł… my też umieramy. W nogach prawie 130 km i prawie 3000 przewyższeń, a tu czeka nas jeszcze kilka konkretnych podejść. Robert na odprawie mówił, trasa jest tak zrobiona, aby nikt nie robił OS’a po nocy. Czegoś chyba nie zrozumieliśmy… bo jak dla mnie robimy OS po nocy.
Ostatni punkt na OS’ie łapiemy bardzo nieortodoksyjnym wariantem, ale typowym dla nas… nie udaje nam się w ciemności odszukać ścieżki prowadzącej na górę, więc lecimy na dziko – przez naprawdę gęste krzaki. W pewnym momencie Basia nie może się przez nie przepchać, tak gęsto się zrobiło, więc chce ponownie spróbować poszukać ścieżki. No bez jaj, jesteśmy w połowie drogi na górę, nie będziemy się teraz wracać. Włączam tryb walca i zaczynam torować drogę przez dżunglę… jest grubo, ale jak się ma słuszną masę to krzaki się poddają. Gorzej jak mają kolce… te podejmują walkę. Przedzieramy się na sam szczyt a tutaj… nie ma lampionu, są małe skałki. No co jest? Patrzymy kawałek dalej… obok jest druga góra. Patrz, na nią prowadzi ścieżka, widać to nawet w świetle czołówki… przetorowałem dla sportu jakoś nikomu-niepotrzebną drogę na jakaś dziką górę J
Pocieszamy się, że nie tylko my wydymaliśmy na zła górę, bo na „szczycie tych krzaków” spotkaliśmy Tomasza z trasy pieszej, który targał tutaj od drugiej strony.
Razem, już od ścieżki, łapiemy właściwy punkt, a potem my zjeżdżamy na bazę. Jest około 22:00, zaczyna się druga noc… mamy jeszcze 2 godziny czasu. W bazie jest ciepło i przytulnie, ale mobilizujemy się i wyjeżdżamy na drugą pętlę. Chcemy złapać 2-3 punkty parzyste, ale nie uda nam się to… już na pierwszym punkcie zaliczamy mega wtopę nawigacyjną i szukamy lampionu koło 40 minut. Udaje się go znaleźć, ale inne punkty są na tyle daleko, że boimy się iż braknie nam na nie czasu. Wracamy zatem do bazy z jednym punktem z drugiej pętli. Zrobił się zatem taki przejazd honorowy po jeden punkt…


Styrani, ściorani i sponiewierani… ale jednak z bananem na ryju cieszymy patelnię.
Trasa była piękna. Chyba najładniejsza ze wszystkich Rudawskich, na których byliśmy. Żałujemy, że nie udało zaliczyć się większej ilości punktów, ale byliśmy na to za słabi. Zrobiliśmy około 130 km z 200 i nabiliśmy około 3000 przewyższeń. 
W bazie złapiemy kilka godzin snu, ale zamiast wracać do domu po rajdzie, uderzamy w niedzielę na nasze kochane SigleTrck pod Smerkiem. No i browar Miedzianka, to także obowiązkowy punkt programu.
Do Krakowa dotrzemy 2:30 w nocy... majówką bardzo udana, ale niesamowicie intensywna. 560 km rowerem, 2700 autem, wyjazd w piątek 27.04 o godzinie 18:00, powrót 7 maja o 2:30 w nocy. Chyba mocniej byłoby już ciężko :)

Cytaty:

1. Jarosław Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu" - dla mnie ta książka/historia to arcydzieło.
2. Jan Twardowski "Wiersz banalny"
3. Tytuł jednego z rozdziałów kapitalnej książki "Broad Peak - Niebo i Piekło"
4. Adam Mickiewicz "Pan Tadeusz"


Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Zaginione Śluzy

Sobota, 28 kwietnia 2018 | dodano: 04.05.2018

Są takie rajdy, dla których jedzie się 615 km od domu... są takie rajdy, które można tylko kochać lub nienawidzić... są takie rajdy, z których Organizatorami negocjuje się daty imprez, aby na pewno móc w nich uczestniczyć. Jaszczur należy do każdej z w/w kategorii, więc kiedy Malo wrzuca informacje o najbliższej edycji, już wiemy że majówkę spędzimy na Mazurach. Jaszczur pogubił swe śluzy (hmm to trochę obleśne) i teraz lamentuje, że nie wie gdzie są. Postanawiamy wysłać grupę operacyjną ze Szkoły Fechtunku ARAMIS z misją ratunkowo-poszukiwawczą.

Mimo, że Jaszczur i ten jego rubaszny kolega – Muflon, nas ostatnio sponiewierali masakrycznie w Masywie Śnieżnika to nie żywimy urazy. Żywimy poczwarę, która jak urośnie to rozerwie ich obu na strzępy i pożre. Aby jednak bestia miała co rozrywać, Jaszczur musi żyć, więc musimy pomóc Mu zatem odnaleźć jego zagubione śluzy.

"Na Mazury, Mazury, Mazury, popływamy tą łajbą z tektury. Na Mazury gdzie wiatr zimny wieje , gdzie są ryby, grzyby i knieje" (*)
... o nie, na łajbach to ja umieram od słońca i z nudów. Pogniewają się na mnie teraz "jeziorni" żeglarze, ale film akcji w postaci: poruszenie koła sterowego o 2 stopnie po 5 godzinach dryfu - mnie po prostu zabija. A słońce? Ooo, to zupełnie inna bajka. Na nieskazitelnej tafli jeziora, nie ma gdzie się ukryć – i rozochocone słoneczko spopiela mnie na wiór...
Tak więc zrobimy to inaczej, sparafrazujemy piosenkę do postaci:
Na Mazury, Mazury, Mazury – rozruszamy te nasze Dartmoor'y, na Mazury gdzie wiatr mocny wieje, gdzie się puszcze i lasy i knieje. Od razu lepiej. Niemniej nie zmienia to faktu, że czeka nas bardzo długa podróż. Jakby ktoś nie ogarniał, to Dartmoor 'y to rowery, na których jeździmy. Musimy dotrzeć niemal na granicę z Okręgiem Kalinigradzkim - do Srokowa... Pakujemy zatem: odtrutki na trucizny (Fenistil), koncentraty jedzenia (żele, fruciaki), noktowizory (czołówki)...i około 18:00 ruszamy przez noc na drugi koniec Polski. Udaje nam się dotrzeć w okolice Srokowa parę minut po 3-ciej w nocy. Łapiemy ze 3 godziny snu i rano, po szybkim śniadaniu wyruszamy do bazy rajdu już na rowerach.


"Przejdą wieki i lata przeminą, pozostaną ślady dawnych dni..." (*)
Tych śladów będzie dziś bardzo, bardzo wiele.
Poeta pisał, że "gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom" (*)
Ech gdyby to było takie proste – częściej gdy wieje wiatr historii, zgina i łamie wszystkie drzewa, jakie napotka na swojej drodze. Nie chciałbym aby relacja z imprezy zamieniła się w wykład historyczny, więc powiem tylko tyle, że dzisiejszy Jaszczur odkryje przed nami wiele tajemnic dawnych Prus Wschodnich i naszej niełatwej, wspólnej historii...
Zaraz pod krótkiej odprawie, dostajemy mapy, a tam oprócz klasycznych zagadek nawigacyjnych takich jak lidary i fragmenty hipsometryczne, dostajemy również fragmenty bardzo starych map niemieckich, na których zaznaczone są dawne wsie i osady Prus Wschodnich. Skąd Malo dorwał takie rzeczy?
Masakra, bo są to wycinki mapy z całymi nazwami miejscowości, rozkładem jej zabudowy i dróg... niesamowite. Nie będą one jednak łatwe do znalezienia, ponieważ już nie istnieją – czasami nie ma po nich nawet ruin, bo krowy zjadły (powstały tutaj ogromne pastwiska). Gdzieś z układu drzew, jeśli się wie, co tu było, można zidentyfikować np. stare założenie parkowe i przebieg dawnych ścieżek spacerowych...
Już wiemy, że krzaki staną się dzisiaj naszym dobrym przyjacielem, bo wiele tych miejsc – na chwilę obecną – ma pozostać zapomnianych. Nikt o nie nie dba, nikt ich nie oznaczył... przechodząc obok małego zagajnika, nigdy nie pomyślelibyście, że niecałe 100 lat temu była tutaj wioska z wielkim folwarkiem. To kawał trudnej i bolesnej historii, do której chyba żaden z narodów jeszcze nie dorósł (aby o nie rozmawiać, aby o nią zadbać). Map dla Was poniżej:


Na dopasowaniu lidarów i map historycznych schodzi nam niemal godzina i dopiero tuż przed 11:00 wyruszamy na trasę. Dopasowanie zrobiliśmy najlepiej jak umieliśmy, ale nie mamy żadnej pewności, że zrobiliśmy to dobrze. Będzie to trzeba zweryfikować w terenie. Na początek jako pierwszy punkt kontrolny idzie wieża Bismarca, urokliwa ruiny ukryta w zagajniku na obrzeżach Srokowa. Niby tu płasko, a Szkodnik po wieżę dyma całkiem konkretnie :)



LPG, LSD? A możę po prostu grzyby :)
Nie LPG, nie LSD ale LDP (grzyby też będą, ale to za chwilę). LDP to Linia Dobrowolnego Przejścia – co ciekawe, zawsze tego typu zadania nazywają się Liniami Obowiązkowego Przejścia albo Przejazdu.
Tym razem mamy linię dobrowolną, ale zadanie jest także o wiele trudniejsze, niż na innych rajdach. Wiemy tylko, że jest to obiekt liniowy (czołem automatycy!!!) o zadanym kształcie – kształt ten mamy podany: linia łamana, miejscami trochę sinusoidalna, ogólnie ciągła (pamiętamy prawda? Granica lewostrona = granica prawostrona = wartość w punkcie). Musimy jeszcze ten kształt odnaleźć w terenie. Wchodzimy głęboko w krzaki i rozglądamy się o co może chodzić. Znajdujemy wielki, ciągnący się rów – jak okop. Sprawdzamy kształt rowu z linią na mapie – zgadza się. To to!! Odnaleźliśmy nasz obiekt liniowy. Mają być na nim 3 lampiony – nie jest podane, w których dokładnie miejscach. Idziemy zatem wzdłuż – jest pierwszy!! O! Jest i drugi. Zbieramy je, a tu nagle jest i trzeci. Ha! Sukces !!!
...ale jak to czwarty ? Co tam czwarty, jest i piąty...
NIEEEE... stowarzysze. Malo... Malo! Ten pacan! Rozwiesił tu stowarzysze. Patrzymy na mapę i porównujemy z terenem, teraz już bardzo dokładnie. Pierwszy punkt jaki zebraliśmy to stowarzysz... grrr, aśmy się nacięli. Punkty 2, 3 i 4 są właściwe, punkt 5-ty to też stowarszysz.
Poprawiamy wpis w kartę, ale -10 punktów kary za poprawkę będzie.
Mówiąc o "minus" – chwilę później natykamy się na dziwne równanie:

Hmmm no jeśli to policzyć to dostaniemy -1 pieczarkę. O co chodzi?
Czemu mamy ujemne pieczarki? To mnie przerasta... Mogę chodzić po krzakach, ale mam szukać ujemnych grzybów? Co to są tak naprawdę grzyby ujemne?
Basia mówi, że to nie działanie matematyczne, tylko oznaczenie osiedla i numery domów.
No to pytam: "a jak ktoś mieszka w mrocznej pieczarze, to wtedy będzie też miał -1"
"Chyba w zimie" – słyszę w odpowiedzi i nie już pytam o nic więcej.
Ciśniemy wskazaną ścieżką, ale widzę tylko dwa domy pośrodku niczego. Żadnej pieczarki nie znalazłem. Nawet kruca-fux dodatniej...
Malo w bazie powie, że zastanawiał się czy nie dać tutaj zadania i nie kazać policzyć liczby pieczarek. HA! Czyli to jednak było to równanie, a nie numery domów! Wiedziałem – będzie mi Szkodnik wmawiał, że tak się osiedla oznakowuje. U nas spółdzielnia jakoś nie może sobie z tym poradzić 10 rok, więc to chyba musi być jednak trudne :)

W lasach pochowanych jest wiele tajemnic
Nazwisko Heinricha... taki jest opis kolejnego punktu. Szukamy zatem pomnika lub grobowca. Odmierzamy się od ścieżki, którą przyjechaliśmy i podchodzimy w miejsce, gdzie obiekt ten powinien się znajdować. Nic tu jednak nie ma. Tylko krzory i gęstwina. Zaczynamy przeszukiwać najbliższe okolice, ale nadal nic nie znajdujemy. Sprawdzamy mapę – no damy sobie głowę obciąć, że jesteśmy w dobrym miejscu.

- Głowę obciąć?

Znad mapy wyrywa nas głos z lasu. Podnosimy wzrok i widzimy... no właśnie, kogo... Pan nie wygląda... nazwijmy to... najkorzystniej. Dobra powiem szczerze, wygląda jakby właśnie pochował jedną ze swych ofiar, a my przypadkiem nakryliśmy go na tym niecnym procederze.

- Nie spodziewałem się tutaj gości. Czego szukacie w *MOIM" lesie?

Akcent na słowo "moim" prawie mnie przewrócił - był tak wyczuwalny. Próbujemy jednak nawiązać dialog:

My: Szukamy grobu...
Pan: Śmierci szukacie.
My: Wolałbym jednak określenie grobu.
Pan: W tych lasach pochowanych jest wiele tajemnic. Rozumiecie, co mam na myśli
My: Rozumiemy i chyba aż zbyt dobrze...

Pan: Zaprowadzę Was

Przybysz ręką odgarnia największe krzaki, a tam dość spory, zaniedbany cmentarz.
Nawigacyjnie byliśmy idealnie, niemal staliśmy na tych grobach, ale ich nie widzieliśmy, tak zarosły.
Idziemy za naszym przewodnikiem, nie spuszczając z Niego jednak wzroku ani na moment. Jest i grób Heinrich'a.
Spisujemy nazwisko z kamiennego nagrobka... a Pan nam się dziwnie przygląda. Przygląda i uśmiecha... nie widzieliście Go, ale uwierzcie... to nie jest osoba, którą chcielibyście spotkać w środku lasu, gdzieś na odludziu...

- Pomogłem, prawda? Gdyby nie ja, to byście nie znaleźli.

Zawiesza głos, a ja już uszami wyobrazi słysz: "Dostanę nagrodę? "
Czekam już tylko na błysk ostrza w słońcu i tekstu postaci "sam sobie ją wytnę"
Mamy punkt, pora na ewakuację. Grzecznie dziękujemy i żegnamy się.

Pan: Już uciekacie? Tych grobów jest więcej. Chodźcie ze mną głębiej w las. Pokażę Wam mój ulubiony...
My: Nie, nie... dziękujemy. Musimy, musimy... (myśl, myśl jeśli chcesz żyć!!!!)
Nagle Pan robi krok w naszą stronę
My: Musimy, musimy... SPIER*LAĆ !!!


Ciśniemy jak wściekli. Jest pod górę ale nasze tempo jest niesamowite (Pan kroczy naszym śladem, coś krzycząc).
Gdyby tak cisnął na każdym rajdzie to Jarek, Zbyszek czy Krzysiek oglądali by tylko mój tyłek.
W sumie pewnie teraz też oglądają – w końcu jest na co popatrzeć, nie?
Skoro przesłania pół horyzontu...


Nietypowy szlak rowerowy czyli impreza no security
Jaszczur jest dla ludzi, którzy chcą wejść na drzewo – tak kiedyś powiedział Malo. A czy zamiast drzewa może być śluza? W końcu takowych szukamy. Aby do niej dotrzeć musimy trzymać się... szlaku rowerowego. Jest on nietypowy... trochę specyficzny. Bo wygląda tak:


Jeśli szukacie ścieżki, którą biegnie to próżny trud. W sumie jej nie ma... miejscami gdzieś coś mignie. Aha, i są pionowe ściany. Niemniej rowerek na drzewie jest :)
Mam wrażenie jakby ten szlak wytyczali pod nas: pchanie przez chaszcze i noszenie przez wiatrołomy. Typowy szlak rowerowy. Przedzieramy się się do śluzy i teraz trzeba na nią jeszcze wleźć po drabinie. Nie ma tu żadnych asekuracji, jest drabina i kilka metrów wysokości. Włazimy z własnej woli... spadniemy z woli grawitacji :)
Oto jedna z wielu odnalezionych Jaszczurowych śluz:




"From Russia with love"

Mamy już kilka punkt złapanych, ale jest koło 16:30. Mówię do Basi, że musimy zmienić plan. Musimy pojechać nieoptymalnie, tzn. minąć kilka w miarę nieodległych punktów, bo strasznie długo schodzi z ich szukaniem. Dlaczego musimy tak zrobić? Granica...
Nie chcemy być na granicy po zmroku, bo to grozi problemami. Mówię tutaj o przypadkowym przekroczeniu granic z Rosją. Niby pilnie strzeżona, a mieliśmy akcję parę lat temu w Puszczy Romnickiej, że lecimy sobie ścieżką, pięknym szutrem i zatrzymujemy się na mygłach (jak ktoś nie wie: składowisko ściętych/pociętych drzew), a na nich leży pogięta tablica GRANICA PAŃSTWA. Gdybyśmy nie zwrócili uwagi na leżącą przy ziemi tablicy - bynajmniej nie widoczną jakoś wybitnie - to byśmy sobie wjechali w Okręg Kaliningradzki, jak gdyby nigdy nic.
Nie chcemy zatem szwędać się w takim miejscu po zmroku. Modyfikujemy nasz plan i ruszamy prosto nad granicę, aby dotrzeć tam za dnia. Jeden z punktów leży właściwie na samej granicy!!
Będziemy musieli potem wrócić po punkty, które teraz mijamy, ale to się trochę zrobiła kwestia bezpieczeństwa i przycisnęła nas konieczność. Na poniższym zdjęciu linia drzew, to już Federacja Rosyjska. Mamy trochę schiza podchodzić tak blisko i na dziko, ale jakoś się udaje :)



Biały Kieł
Udaje nam się bezpiecznie ewakuować z granicy. Uff... obyło się bez przygód, co bardzo mnie cieszy, bo bawienie się w ganianego ze strażą graniczną nie uznałbym za dobrą zabawę.
Wjeżdżamy na asfalt i kierujemy się w stronę jednego z "wycinków" czyli obszarów, w które musieliśmy wpasować w mapę – jest to stare założenie parkowe nieistniejącej już osady. Nie ma śladu po dawnym parku – no może gdzieś tam gdzie były alejki, rośnie obecnie trochę mniej drzew niż w innych miejscach. Teren jest dość spory i znaleźć tutaj lampion nie będzie prosto. Nagle!!!... z bramy po drugiej stronie ulicy wybiega duży biały pies. Zauważył nas i pędzi w naszym kierunku. Oho... znowu zadyma. Mieliśmy już zadymy z psami pasterskimi, lokalnymi burkami, psami myśliwskimi... teraz będzie z wielkim, naprawdę wielkim Białym Kłem (niektóre psy nienawidzą rowerów i zawsze są wtedy problemy...).
Podbiega do nas, ale nie wykazuje złych zamiarów. Po chwili wbiega w zagajnik (ten stary, zarośnięty park) i znowu podbiega do nas. I znowu... w zagajnik i do nas. Kurde jak w filmach, jakby chciał nas zaprowadzić. Pies biega jak szalony, ale zatrzymuje się na granicy lasu i patrzy na nas. Znowu wraca do nas i znowu do granicy lasu. Patrzymy na siebie "no bez jaj" – takie rzeczy to się nie dzieją naprawdę...
Basia patrzy na kompas i mówi: "to by się nawet zgadzało",
No dobra, to chodźmy i tak musimy spróbować odnaleźć ten lampion. Wchodzimy w zagajnik, a pies przed nami odbija w prawo – patrzę na Basię, a Ona kiwa głową, że tak. Przechodzimy rzeczkę, a pies nadal kursuje to w przód, to do nas... druga rzeczka, trochę krzaków, a Biały Kieł biega dookoła drzewa, na którym wisi lampion. No to są jaja... ciekawe ile osób nam w to uwierzy, ale na dowód poniżej zdjęcie – miał ADHD, więc ciężko było go uchwycić w kadrze.

Spisuję kod z lampionu i... psa nie ma. Rozpłynął się w powietrzu... zniknął tak szybko, jak się pojawił. Pytam Basi czy widziała gdzie pobiegł, Ona mi mówi, że nie bo się skupiła na lampionie. Heh... gdyby nie to zdjęcie, to sam miałbym problem uwierzyć w to co się właśnie wydarzyło.
Wracamy do drogi po własnych śladach. Nagle z bramy, z której wybiegł Biały Kieł wyjeżdża jeep. Gość za kierownicą rozgląda się jak dziki, babka na siedzeniu pasażera także. Nagle coś dojrzała i wskazuje palcem. Patrzę w stronę, którą wskazał – gdzieś daleko na drodze hasa znana nam bestia. Ruszają z piskiem opon w jego kierunku... i tak cała magiczna atmosfera pęka jak bajka mydlana.
Zaczyna się pościg za uciekinierem, który zbiegł z posesji pohasać po lesie :)

"Posłuchaj rzek Demon, położywszy mi rękę na głowie. Kraina, o której mówię to posępna kraina... a napis głosił: OPUSZCZENIE" (*)
Gdy zapada zmrok, świat wygląda inaczej. A może po prostu nie wygląda, bo go nie widać. Tak czy siak, gdy na rajdzie zapada noc, a nadal jesteście w trasie (po całym dniu napierania), to zaczynają nachodzić człowieka różne refleksje – przynajmniej mnie.
I nie mówię tutaj o refleksjach postaci: "zostawiłem żelazko na gazie" czy "zimny krupnikiem się nie ogolisz", ale o takich refleksjach głębokich (jak np. rosyjscy naukowcy oszacowali, że gdyby zamknąć całą wodę naszej planety w próbówce, to miałby ona wysokość, że o k***a, ja pier**** )
Innymi słowy dopada mnie melancholia i... smutek? Mam wrażenie, że tereny pod których się poruszamy, czasy swojej świetności mają już za sobą. To trochę przykre... Ja wiem, że to były Prusy Wschodnie, że historia itp, ale... no właśnie, to "ale". Nierzadko, na różnych terenach natykamy się na jakieś ruiny, opuszczone miejsca, zapomniane obiekty... ale tutaj, są ich tysiące.  Mam wrażenie, że te tereny to taki Beskid Niski 2. Największe wrażenie robią całe opuszczone posiadłości: kilka budynków, trakty między nimi... i wszytko to leży odłogiem. Ludzie żyją sobie od tych ruin czasem niecałe 20 metrów dalej. Tylko tak naprawdę jedna rzecz robi uderzające wrażenie – nie chcę oczywiście uogólniać, ale ludzie żyją tu biednie, jakby na gruzach czasów świetności. To strasznie kłuje w oczy... Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dziś żyje się tu ciężej niż te 100-150 lat temu. Zdjęcia jeszcze za dnia:




Mazurskie wtopy 2018
Nie, to nie edycja bliźniaczej imprezy do "Mazurskie Tropy"... to nasza nawigacja. Zaczynamy popełniać błędy grube... Owszem jest już noc, jesteśmy zmęczeni po zarwanej nocy w podróży i po ponad 12h rajdu, nasza mapa jest bardzo – nazwijmy to – poglądowa, ale mimo wszystko...
Co ciekawe, z trudnymi wycinkami hipsometrycznymi (mapa wysokościowa) to nawet sobie poradziliśmy, ale teraz po nocy, pokonał nas jeden z wycinków historycznych. Niby dość prosta sprawa – należało odnaleźć skrzyżowanie dróg, a potem skręcić w lewo.
Schodzi nam tutaj prawie 50 minut na bezsensownym przetrząsywaniu lasu. Nakryjemy 10 saren na nocnej kradzieży, dóbr polnych, znajdziemy ślady jakiegoś mega wielkiego stada krów (placków więcej niż gdy w restauracji zamówię potrójną porcję...), ale ruin starej wsi nigdzie nie będzie. Gdy stracimy tu prawie godzinę zorientujemy się, że szukamy za blisko – należy przejechać jeszcze 150 metrów i szukać w innym zagajniku. Wtedy punkt wejdzie nam pięknie, ale ponad godzina w plecy to jest wyczyn...  a poniżej kilka zdjęć z nocy, w tym z jednego z leśnych punktów, gdzie Szkodnik po drzewku się po lampion przeprawiał: tam i z powrotem :)




Kroczący w ciemnościach ujrzeli światło...
a było to światło wprost z latarki straży granicznej, która nas zatrzymała na obrzeżach Srokowa.
Dobrze, że nie finiszowaliśmy w znanym nam stylu, bo wtedy by nas nie zatrzymali. Co jak co, ale są pewne priorytety :)
Tym razem grzecznie zatrzymaliśmy się do kontroli i wywiązuje się następująca rozmowa:

Straż: Z biegu?
My: Jak zbiegu? Nie jesteśmy zbiegami!
Straż: No, ale czy z imprezy?
My: Nie. Trzeźwi. To znaczy - wróć: nie nietrzeźwi, no, nie pijani
Straż: Ja się pytam czy tego rajdu na orientacje?
My: Tak, tak. Tylko my na rowerach. Wracamy właśnie do bazy
Straż: A na granicy byliście?

(hmm... czy to pytanie-pułapka. Można by zyskać na czasie...)
My: Ale granicy w rozumieniu Cauche'ego czy..?
Straż: Tej z Rosją.
My: Aaa... tej granicy. No, gdzieś tam kiedyś...
Straż: Bo jeden z waszych punktów był na drzewie przy samej granicy. Tak jeszcze góra 2 metry było do tablicy "Granicy Państwa", a tu lampion wisi.
My: Czyli znaleźli Panowie lampion na drzewie. Wasz pierwszy punkt? Prawda, że wciąga? Łapiecie już o co chodzi w tej zabawie
Straż: Łapiemy tych co podeszli do niego NIEOPTYMALNYM wariantem... od strony Rosji.


No i taka gadka szmatka: czy przekroczyliśmy granicę, czy będziemy mieć wyrok w zawiasach, czy wdaliśmy się w wymianę ognia z mundurowymi z drugiej strony.
My, że nie było tak źle: że tylko na chwilę, aby zdjęcie zrobić (jak to zakaz?), że od razu wyrok – może się dogadamy, mamy pyszne jagody, może chcecie trochę, że obyło się bez wymiany ognia jako takiej, bo strzelaliśmy tylko my (wzięliśmy ich z zaskoczenia, książkowy przykład świetnie przeprowadzonego rozpoznania bojem) itp.
A tak serio – to oczywiście, że nie przekroczyliśmy granicy. I tak miałem schiza, że podchodzimy tak blisko tabliczek. To nie granica z Czechami czy Słowacją, ale granica z najbardziej zmilitaryzowanym obszarem w Europie – gdyby ktoś nie wiedział... nie chcę się tutaj wdawać w analizy strategiczne, ale niezamarzający port z wyjściem na ocean dla floty, to jest bajer, nie? Zwłaszcza jak ktoś ma tylko zamarzające porty...
Konferujemy ze 20 minut, podczas których Straż opowiada nam, że zdarza Im się spotkać ludzi, którzy trochę nie czują powagi sytuacji. Ostatnio mieli np. akcję z niemieckimi studentami, którzy poszli sobie zrobić zdjęcia po stronie rosyjskiej. Parę dni trwało wyciąganie ich z aresztu, bo chciano Im postawić zarzuty szpiegostwa. Zarzut oczywiście absurdalny, ale wiecie: świadomość, że zarzut jest absurdalny kiedy spędza się 3-cią noc w areszcie, może nie pomagać w odbudowaniu morale... w sumie to wręcz przeciwnie. Z tego co mówili, nie było ciekawie.
Żegnamy się, życzymy spokojnej służby i zjeżdżamy na bazę. Jest koło 0:30 kiedy docieramy i oddajemy karty. Część zawodników już śpi, odpoczywa po ciężkiej trasie, ale jest Malo i kilku nocnych marków, więc wdajemy się ciekawe rozmowy prawie do 3:00 nad ranem.
Malo opowiada, że wpadła Mu tutaj dwójka ze Straży, jak się ludzie zaczęli szwędać przy granicy :)
Wyszedł – chyba niezamierzenie – dobry i zły policjant, bo jeden ze strażników zachwycał się mapami, a drugi klął na czym świat stoi, że ludzi się łażą tuż przy tablicach.
Jak mówiłem Jaszczura można pokochać lub znienawidzić – innej opcji nie ma :)
Wracamy do miejsca zamieszkania znowu po 3:00 w nocy.
Trochę szkoda nam, że nie damy rady zwlec się z łóżka na oficjalne zakończenie imprezy w niedzielę o 8:00 rano, ale jesteśmy wykończeni zarwanymi dwoma (niemal w całości nocami), a poza tym w niedzielę jak trochę odeśpimy ruszamy w Puszczę Borecką... skoro już tutaj jesteśmy :)



CYTATY:
1. Piosenka "Na Mazury"
2. Pieśń wojskowa "Czerwone maki na Monte Cassino"
3. Konstanty Ildefons Gałczyński "Ballada o trzęsących się portkach"
4. Tytuł jednej z części filmu o przygodach Agenta Jej Królewskiej Mości James'a Bonda
5. Edgar Allan Poe, wiersz "Milczenie" - jedno z wielu tłumaczeń


Kategoria Rajd, SFA

IROKEZ Mielec 2018

Niedziela, 22 kwietnia 2018 | dodano: 22.04.2018

Dwa lata czekaliśmy na tą imprezę. Irokeza Compass (tak, Ci od map) organizuje tylko w lata parzyste, czym wystawia naszą cierpliwość na nielichą próbę. Pierwsza edycja w Żelazku (czasy kiedy jeszcze nie prowadziliśmy bikestats'a i kiedy dopiero zaczynaliśmy naszą przygodę z nawigacją) zabrała nas w mokre od deszczu skałki Jury, druga edycja w Miękini rzuciła nas w tereny od Bukowna po Puszczę Dulowską. Tym razem impreza jest "w lasach na wschód od Mielca". Tam nas jeszcze nie było, więc cieszymy się jak dzieci, że znowu zaatakujemy jakieś nowe tereny. Z Krakowa wyruszamy po 5:00 rano, bo odprawa ma być o godzinie 7:25. Szkoda jedynie, że nasza trasa ma limit tylko 10 godzin, bo to jednak trochę krótko - zwłaszcza na rogaining na dwóch arkuszach A3.
W bazie Compass jak zawsze rozdaje mapy - owszem może nie te najbardziej aktualne z obecnej serii wydawniczej, ale wiecie "nienajnowsze, ale nadal obowiązujące" cytując klasyka. Obłowimy się zatem w mapy okolic Rzeszowa i... Kaszub.

Jeszcze chwila przywitań w bazie ze znanymi i lubianymi mordami. Niektórych, którzy nie dotarli na nasza imprezę w marcu, gdy przychodzą się przywitać zabijamy tekstem "A witaj witaj. Znamy się, ale chyba nie kojarzę... przypomnij mi proszę jaki miałeś numer startowy na Wiosennym Czarny KoRNO" - miny bezcenne :D :D :D
Acz to oczywiście żartem, sami nie dajemy rady pojawić się u każdego na imprezie, więc może się na nas nie obrażą te drobne złośliwości. Chwilę później zaczyna się odprawa.


Niby indukcja i moc, ale w powietrzu to czuję tylko... NAPIĘCIE (?)
Dostajemy mapę, a tam zatrzęsienie punktów kontrolnych. Jest też napis LOP. Próbuję rozkminić to zadanie: L to indukcyjność, P to moc, tak? Nie mam pojęcia o co chodzi z tym "O". Chyba nie tlen bo brakuje mi jeszcze tej małej dwójki... poza tym mamy pomieszane jednostki z wielkościami. Patrzę po innych a wszyscy siedzą i coś rozwiązują, jakby dla Nich treść zadania była bardziej niż jasna. Kreślą coś na mapach, niektórzy to już pewnie kończą obliczenia... a ja nadal rozkminiam o co chodzi z mocą indukcyjności.
Z zamyślenia wyrywa mnie nikt inny jak Szkodnik.

Szkodnik: Północ czy południe?
Ja: W znaczeniu Unia czy Konfederacja? Wiesz, to złożony...
Szkodnik: NIE !! Jedziemy na północ czy południe?
Ja: Aaaa, czekaj ... myślę nad tą indukcyjnością.
Szkodnik: Jaką indukcyjnością?
Ja: No L razy O razy P. Iloczyn indukcyjności i mocy, ale to trochę to pomieszane... jeszcze ten tlen. Chyba tlen...
Szkodnik: Pacanie!! To LINIA OBOWIĄZKOWEGO PRZEJAZDU. Od tego zacząć musimy!!
Ja: Czyli, że nie indukcyjność. No to skoro tak, to w takim razie chyba na północ.

Wykreślamy nasz wariant, z dużą ilością punktów na północy i powrót do bazy przez północną część mapy południowej (tak aby coś z południowej także pochytać).
Trochę nam to zajmuje, bo w roganingu dobry wybór wariantu to podstawa. Niekoniecznie łapanie najdroższych punktów to droga do sukcesu - czasem jest to droga do spektakularnej porażki, bo kiedy ciśnie się ponad godzinę po jakaś 80-tkę, to ktoś inny w tym samym czasie zbiera: dwie 40-tki i 30-tkę.
Ruszamy ze wszystkimi LOP'ką - jej cel to przeprowadzenie nas przez obwodnicę Mielca i wyprowadzenie nas bezpiecznie do lasu. Biegacze truchtają, rowerzyście jadą niespiesznie - ale napięcie daje się wyczuć w powietrzu. Niby nikt się jeszcze nie ściga, wszyscy LOPkę biegną/jadą na luźno, ale atmosfera aż iskrzy. Nie wiem czy mój "Król Dart(h)Moor Pierwszy" to sprzęt zgodny z dyrektywą ATEX, ale dobrze by było aby był, bo zagrożenie wybuchem jest naprawdę duże. Niby ktoś tu kogoś wyprzedzi o 2 metry, ot tak aby Mu się luźniej jechało, to zaraz 2-3 osoby się z Nim zrównają, coby nie odjechał zbyt daleko. I tak w kółko, aż w końcu ktoś nie wytrzymuje napięcia i rusza z kopyta. To jest jak znak, jak sygnał do szarzy... nikt już nawet nie próbuje ukrywać swoich prawdziwych intencji. Jest ogień - wszyscy gnają :)
Tylko tak jakoś ten ogień trochę przygasa jak LOPka się kończy i trzeba zacząć nawigować. Pierwsze wątpliwości pojawiają się zaraz po wkroczeniu do lasu. Jeden z lewo, drugi prosto, ktoś zaczyna analizować mapę... klasyk zamieszanie. My uciekamy pierwszą w prawo i znikamy w lesie... ha! wyrwaliśmy się i teraz... droga się skończyła po 200 metrach krzakami.
Ha ha ha... dobry początek. Korekta na azymut i od razu ciśniemy przez gęstwinę. Sobota jak co tydzień :)

"Spaleni słońcem" czyli wiosny nie będzie (*)
Coś się stało z porami roku. Miesiąc temu na Wiosennym Czarny KORNO mieliśmy minus 12 stopni w quasi-peak'u (wiem, wiem hermetyczne, ale musiałem, naprawdę musiałem - EMC Directive bandits: Przytłumieni jak ferryt na kablu ha ha ha...). No wiec, mieliśmy -12 stopni na termoparze... eeee... termometrze, a teraz gdy toniemy w piachach lasów mieleckich, licznik rowerowy pokazał 30 stopni w słońcu.

Ja się pytam gdzie jest wiosna, bo wydaje mi się że przeszliśmy z zimy w lato. Mówiłem Wam już kiedyś, że moja grupa krwi to Nutella więc takie słońce sprawia, że umieram. Masakra. Miesiące temu spotkaliśmy wesołe bałwanki:
a dziś mamy nowy globalny romans:

Nigdy nie byłem orłem z geografii, ale pamiętam, że "pogoda to chwilowy stan klimatu na danym obszarze". Na klimat nie ma co jednak narzekać, imprezę robi ekipa od map, więc nawigacja będzie wymagająca. Jak to na Irokezach, nie do każdego punktu będzie dojazd: 300-400 metrów przedzierania się przez krzaki też się zdarzy. Zaczynamy realizację naszego planu na dzisiaj: złapać zagęszczenie punktów w lasach niedaleko bazy (małe wartości przeliczeniowe, ale liczba punktów duża), a potem uderzyć na północ po 80-tki i 90-tki.

Książę Mielca(?): Piaski Czasu (*)
Czemu piaski? Bo jest ich tu wiele. Bardzo wiele.
Czemu czasu?Bo zabierają nam sporo czasu.
Czasem jest ich tak dużo, że nie da się jechać. Trzeba pchać i to nierzadko dłuższy odcinek.
Niektóre drogi to leśne autostrady i wtedy lecimy ile fabryka dała, ale odcinki zapiaszczone skutecznie nas spowalniają. Sami porównajcie:




Na otwartych przestrzeniach, gdy na takim piaseczku oprze się słoneczko, to idzie umrzeć z gorąca. Niemniej kiedy cień lasu daje nam schronienie, to w zagęszczeniu punkty wchodzą co 15-20 minut. Wody z plecaka ubywa w niepokojąco szybkim tempie, mimo że nasze wielkie plecaki to kilka litrów zapasów (tylko ja, wraz z bidonem przy ramie miałem ze sobą od startu: 4,5 litra - a trzeba by jeszcze doliczyć zapas w plecaku Basi). Dzięki temu nie dotknie nas kryzys i nie będziemy musieli zjeżdżać z trasy do jakieś miejscowości. Owszem skończymy u wodopoju (sklep) celem uzupełnienia strat, ale będzie to popołudniem i po drodze.
W niektórych miejscach trasy przedzieramy się również przez różne kanały i rzeczki. Niektóre trzeba przechodzić na dziko, ale inne mają dla nas komfortowe mostki zrobione z drabiny :




Północne rubieże mapy

Trzymamy się planu. Zebraliśmy sporo "mniejszych" punktów w - szeroko rozumianych - okolicach bazy i teraz wyruszamy na północ, po nasze najdroższe punkty.  Przed nami 80-tki i nawet 90-tka, gdzieś na końcu mapy. Piach nie odpuszcza i niektóre drogi to makabra. Są jednak i piękne trakty, po których lecimy nawet koło 30km/h. Mijamy się parę razy z ekipą z OrientAkcji, potem wpadamy na Grześka Liszkę, któremu pokazujemy, że nasze rowery nadal zdobią numery startowe z Liszkora. Powiedzieliśmy Mu, że tak nam się podobał rajd, że chcemy wozić te numery jako piękne wspomnienie... przecież nie powiemy Mu, że nie chciało nam się ich ściągać :)
Mijamy kilku piechurów - to naprawdę kawał drogi od bazy, więc jesteśmy pod wrażeniem, że zapuścili się aż tutaj. Jednak najdłuższa trasa piesza ma 24 godziny limitu, więc mogą sobie na to pozwolić. Tutaj chciałbym zapytać czemu nasza trasa nie ma 24 godzin limitu? Albo chociaż 16-stu... Ech, no szkoda.
Docieramy w piękne zakole rzeki, ale aby się do niego dostać musimy porzucić nasze rowery w gęstwinie i cisnąć na azymut przez nieliche krzory i wiatrołomy. Jest gęsto i podmokło, ale docieramy w miejsce, które naprawdę robi na nas wrażenie. No ten punkt był warty swoich 80 punktów przeliczeniowych:




"RZEŹNIK DRZEW" czyli pogoń w ramach operacji "Pustynna burza" (*)
Mamy złapane północne 80-tki. Ciśniemy bardzo długim przelotem w kierunku 90-tki. Nagle piach... znowu mnóstwo piachu. Roman, z którym przez chwilę jechaliśmy, chyba nie zauważył zmiany nawierzchni bo znika gdzieś na horyzoncie. Gna jakby nic się nie zmieniło. Walczymy z piachem, idzie nam ciężko, a tu nagle ryk piły spalinowej i silnika. Odwracamy się, a za nami napiera Rzeźnik Drzew. Zauważył nas i zaczął nas ścigać. Przyspieszamy, kręcimy ile sił w nogach... czy zdołamy Mu uciec. Co chwilę rzucamy okiem przez ramię. Traktor miażdży piach swoimi grubymi koła... za kierownicą Rzeźnik Drzew. Piła łańcuchowa w jego ręku. Na twarzy maska z ludzkiej skóry. On istnieje i nas znalazł! Walczymy już nie o punkty, ale życie. Nie pozwolimy Mu się dorwać. Nasze koła ślizgają się na piasku, ale nie poddajemy się. Przecież jak nas dojdzie... jak nas dogoni...
...to będziemy jechać cały czas w potężnej chmurze piachu. Jazda za traktorem po piaszczystych drogach, to będzie droga do Pylicy Murowanej (taka miejscowość :P). Będzie jak pod El Alamein w 1942, będzie jak zadyma w Zatoce w ramach operacji "Pustynna Burza". Robimy zatem wszystko aby utrzymać się przed jadącym traktorem. Udaje nam się to i w okolice 90-tki docieramy w takim tempie, że udaje nam się dogonić Romana :)
Sama 90-tka to istny gąszcz. Tutaj zdjęcie: w drodze na


Czasami najlepsze wyjście to... wyjście na piwo.

Chwilę po nas na 90-tce melduje się Grzesiek Liszka, którego następnym celem jest... sklep. Upał dał się we znaki wszystkim. Grzesiek obiera kierunek na miejsce, gdzie dadzą Mu zimne piwo. My mamy jeszcze trochę zapasów (niecałe 1,5 litra), ale także z chęcią uzupełnimy braki. 1,5 litra w plecaku to na moim wskaźniku "obszar alarmowy", jeśli mamy jeszcze kilka godzin napierać. Jeszcze nie krytyczny, ale uzupełnienie zapasów korzystnie wpłynie na morale :)
Ciśniemy zatem za Nim. I tak sklep, który zaznaczony jest na mapie, jest nam po drodze. Po długim asfaltowym przelocie, oczywiście pod naprawdę mocny wiatr, meldujemy się wraz z Grześkiem u wodopoju. Siadamy chwilę na asfalcie i debatujemy nad wariantami.
Grzesiek, szczęśliwy bo dostał po co przyjechał, pyta o nasze plany. My chcemy łapać kolejne 70-tki i 60-tki na obrzeżach mapy, kierując się na południe. Niemniej już po chwili rozmowy przyznajemy Mu rację, że jego wariant może być lepszy. Mówi nam, że zupełnie niepotrzebnie pojechał na północ, bo gdyby zaatakował wschodnie zagęszczenie "mniejszych" punktów to w tym samym czasie, zdobyłby więcej punktów przeliczeniowych. Weryfikujemy zatem nasz plan. Odpuszczamy 70-tki, które są dość daleko od nas i zaatakujemy 40-tki i 50-tki w lasach na południe od bazy. Jest 14:45, zostało nam 3 godziny 15 minut. Rzeczywiście oddalanie się od bazy zaowocuje złapaniem dwóch, może 3 punktów i morderczym finiszem. Południowe zagęszczenie "tańszych" punktów jest warte o wiele więcej niż 2 lub nawet 3 razy 70. Z tak zmienionym wariantem żegnamy się i ruszamy, bo czas nagli. Nie wiemy czy nasza decyzja jest dobra, ale coś trzeba było wybrać. Argumenty naszego rozmówcy nas przekonały, teraz skonfrontujemy nasz wybór z rzeczywistością. 
Tymczasem kolejne zdjęcia z trasy: 



"Noc była piękna jak sen, a Śmierć...Śmierć była jeszcze piękniejsza"
Zaczynamy realizować nasz nowy plan. Oczywiście nie obędzie się bez problemów, bo sprzęt zgłasza, że "chciałbym serwis". Pytam zatem: "kiedy?", a rower na to: "no teraz".
No kurde wymyśliłeś!! Dobrze, że były to tylko drobne przeprawy z przerzutką, które udało się ogarnąć w 10-15 minut. Zawsze to jednak starta kilku minut, a czasu nie zostało nam już wiele. Mimo przeszkód, lecimy jednak jak od linijki, punkt za punktem wpada w naszą kartę. Nie są drogie bo to 30-tki, 40-tki, jakaś 50-tka, ale wpadają co 15-20 minut. Chyba było to dobra decyzja. Co więcej, nawigacja idzie nam dzisiaj bezbłędnie i mamy nadzieję, że tak zostanie już do końca. Czas ucieka, ale punktów na karcie przybywa w bardzo szybkim tempie: mrowisko, okop, szczyt wydmy, dąb itp.

Przedostatni punkt to "Kapliczka Stachury". Tabliczka na drzewie ma niemal romantyczny klimat (romantyczny w znaczeniu Mickiewicza). To ciekawe, że tak przedstawiona historia wydaje się niemal uspokajająca. Ciekawe czy ktokolwiek wie, czy naprawdę to tak to wyglądało? Czy ten człowiek rzeczywiście siadł po drzewem i odszedł we śnie, czy też może dostał np. zawału i konał w tym miejscu przez 6 godzin albo i dłużej, nim go ktoś znalazł. To niesamowite, jak mimo wszystkich naszych osiągnięć jako ludzkość, staramy się oswoić śmierć. Takie miejsce skłaniają do refleksji.  Jak przypomnę sobie dziesiątki wspomnień wojennych jakie czytałem, to zawsze przewija się podobny motyw... ogień, wybuchy, pociski rozrywają ludzi na strzępy, ale rodzina zawsze zapyta "czy nie cierpiał przed śmiercią". Wolą usłyszeć, że ktoś odszedł nagle, ale w spokoju, niż dowiedzieć się prawdy, np. że zginął zmiażdżony gąsienicami czołgu. Zatapia się statki o wyporności XXX, a nie morduje marynarzy. Zestrzeliwuje się samoloty, a nie zabija pilotów. Niszczy dywizje i bataliony, a nie zabija ludzi w mundurach. Tak jest łatwiej - warto przeczytać tą niesamowitą książkę (analiza psychologiczna i socjologiczna).
Jesteśmy najpotężniejszą rasą na ziemi, zdolną niemal nawet do zniszczenia własnej planety, ale śmierć przeraża nas nie mniej, a może nawet bardziej niż wszystkie inne stworzenia tu mieszkające. Tak więc napis na tabliczce jest niemal błogi...



Mieleckie bagna mają... KOLCE
Ostatni punkt dzisiaj. Wisienka na torcie bo to 80-tka. Według na mapie jest ona na środku bagien. Wiecie jak kochamy bagna, moczary i mokradła. Tzn. ja kocham, Basia trochę jednak mniej :)
Zostało 35 minut, dajemy sobie góra 10 min na odnalezienie tego punktu. Trzeba przecież jeszcze do bazy dojechać, a to ponad 4 km.
Wchodzimy zatem w obszar podpisany na mapie jako podmokły, ale wszystko suche tutaj. No halo, gdzie są moje bagna... nie ma, oszukali mnie.
Nagle coś mnie HARAT po ręce i patrzę, że krwawię... odwracam się i HARAT, HARAT, HARAT. Auaaa...w co myśmy znowu wleźli? Tu wszystko ma kolce!! Wszystko się nas czepia. Masakra. Próbujemy przejść niepoharatani, ale słabo to idzie. Mijam jakieś różę, to wchodzę w ostrężyny, wymijam ostrężyny to wpadam w tarninę. Ej no co jest? Miało być tu mokro?
Będzie mokro jak utoczymy Ci krew z żył - odpowiada mi dorodny kolczasty przyjaciel.
Ja już jestem mokra, mogąc Cię kolcami haratać - odpowiada mi jego koleżanka.
No jest w tym jakaś logika... nie odzywam się już zatem, przedzieram się przez kolce w ciszy, jeszcze tylko przejście przez zbutwiałe drzewo przez rzekę... pewnie sporo osób dzisiaj tędy przeszło, więc czemu miałoby się załamać właśnie pode mną.
A słyszałeś coś o wytrzymałości zmęczeniowej i cyklach obciążenia? - pyta mnie zbutwiałe drzewo.
Jesteśmy na granicy cyklu, tak? - pytam
ychy ychy - chichocze.
Acha...
No, ale punkt zdobyty. Lecimy na bazę. Trzeba przycisnąć, ale nawet bez większego stresu wychodzi nam finisz. Wpadamy na metę na 4 minuty przed 18:00.

"I wszystko to jak krew w piach" (*)
Krew bo kolczaści nie zawiedli, a piach bo było go dziś pod dostatkiem. Poharatani i zmęczeni, ale szczęśliwi. Udało się przejechać cały rajd bez większego błędu nawigacyjnego. Nie mówię tutaj o wycofaniu się z jakieś ścieżki i starcie 2-3 minut, ale o takich wtopach co kosztują po pół godziny i dłużej, a które lubią nam się przytrafiać.
Tym razem poszło bezbłędnie z czego jesteśmy dumni, ale... co z tego, skoro klasyfikacja jest tylko OPEN :)
Z naszym wynikiem Basia miała by pierwsze miejsce w kategorii kobiet, ale takiej kategorii nie ma. Oj byłoby przykro, gdyby były to Mistrzostwa Polski w Roganingu, prawda? Dobrze, że nie są... a czekaj, wróć :)
No szkoda straszna, bo wynik byłby dziś niesamowity. Patrząc po innych Zawodniczkach, które wywalczyły 2-gie i 3-cie miejsce, to też Im przykro trochę, że nie ma odrębnej kategorii. Finalnie mamy 6-ste miejsce w OPEN, przed wieloma Zawodnikami, którzy regularnie z nami wygrywają, tak więc jesteśmy mega zadowoleni ze startu... tylko szkoda, że Mistrzynią Polski w Roganingu został Roman. Mistrzem zresztą też !!!
No ale co by nie mówić, Mistrzem to jest naprawdę. Mistrzynią to nie wiem, nie sprawdzałem :D :D :D
Wracamy do domu bardziej niż zadowoleni bo udało się zwiedzić kolejne nieznane nam tereny, acz z lekkim uczuciem niedosytu. Czemu nasz najlepszy start ever musiał wypaść podczas imprezy bez odrębnej klasyfikacji. Taki trochę cichot losu i ironia.
Pewnie jak będzie odrębna klasyfikacja to wtedy położymy rajd pokazowo, jak to czasem mamy w zwyczaju :)

Cytaty:
1) "Spaleni słońcem" - tytuł klasyki kina, opowiadających o okrutnych czasach czystek stalinowskich w ZSRR w latach trzydziestych.
2) Parafraza tytułu filmu "Książę Persji: Piaski Czasu" na podstawie kultowej gry komputerowej.
3) "Rzeźnik drzew". Tytuł książki - zbioru opowiadań Pilipiuka.
4) "Ballada o dwóch siostrach" autorstwa Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
5) Cytat z filmu "Dzień świra"


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Katowice 2018

Sobota, 14 kwietnia 2018 | dodano: 15.04.2018

To już nasz czwarty start w tej imprezie. Katowickie rajdy miejskie są naprawdę fajne: nie dość że miejskie są głównie z nazwy, bo i tak zwykle kończymy głęboko w Lesie Murckowskim, to bawią nas różnymi zadaniami specjalnymi: od torów przeszkód, przez kajaki, łamigłówki matematyczne, zadania linowe, po czasami nietypowe przygody jak: wbiegnięcie na 30-ste piętro wieżowca czy też laser-room. Nie zastanawiamy się zatem długo i gdy okazuje się, że ten weekend jednak mamy wolny (na czerwiec przesunęła się nam wizyta gości ze Szwecji i Hiszpanii, z tamtejszym szkół szermierki), to zapisujemy się na rajd "Złego człowieka ze Śląska", jak żartobliwie nazywamy Marcina.

"Na imię mi Legion bo jest nas wielu" (*)
Oj wielu. Bardzo wielu, bo na wszystkich trasach łącznie ponad 700 osób. Frekwencja jest powalająca, ale nie ma co się dziwić - Marcin organizuje rewelacyjne imprezy, więc coraz więcej osób w nich uczestniczy. Tym razem liczba uczestników przekroczyła chyba oczekiwania wszystkich - nawet samego Organizatora, bo apel o wolontariuszy odbił się szerokim echem w odmętach internetu.
W bazie dziesiątki znanych i lubianych twarzy: jest Mateusz i Magda z dziećmi na trasę rodzinną, jest Kamila i Filip na trasie pieszo-rowerowej, jest także Abu i Gienia, Magda i Wojtek, Robert i Ania, a Nataszka to nawet z nami jedzie na rajd. Lista mniej lub bardziej znanych osób jest naprawdę długa. Przepraszam zatem jeśli kogoś nie wymieniłem, ale to ma być relacja na nie spis powszechny :P
Chwilę przed odprawą udaje się nawet zamienić kilka słów z Marcinem, po którym widać że jest mega zestresowany ogromem przedsięwzięcia. My nastawiamy się dzisiaj na dobrą zabawę, bo to jak komu pójdzie może być naprawdę kwestią szczęścia lub chichotem losu. Sam Marcin apeluje "o zachowanie człowieczeństwa" w kolejkach na zadaniach, które tworzyć się będą na pewno.

Nie Orient a Kajak Express
Mamy szatański plan. Lecieć całym gazem na kajaki, bo podejrzewamy (całkiem słusznie), że ten punkt, podobnie jak rok temu, bardzo szybko się zakorkuje. Odpalamy zatem blat i lecimy przez miasto na plażę, gdzie czekają kajaki. Jak myślicie, ilu zawodników pomyślało tak samo, że trzeba zrobić korkujące się zadania przed wszystkimi? Podpowiem, że było ich trochę, a że wśród tego "trochę" było kilku weteranów najcięższych rajdów, to się zrobił trochę maraton ulicami Katowic :)
Gdy wpadamy na plażę, część osób już pływa, ale uda nam się zająć jeden z ostatnich wolnych kajaków i ruszamy. Zadanie to złapać 3 punkty kontrolne, na trzech różnych brzegach jeziora. Prawie zatapiamy jeden z kajaków, a drugi niemal nie zatapia nas - wygląda, że dzisiaj wszyscy czują się pilotami kamikadze :) Gdy dobijamy do brzegu z zaliczonym zadaniem, kolejka do kajaków jest już naprawdę duża. Uczynne ręce pomagają mi wysiąść tzn. wyciągają mnie z kajaka i rzucają o glebę, a jakieś nogi przebiegają po mnie, byle tylko wsiąść, przed innymi, na zwolnione przeze mnie miejsce. Żart oczywiście - wszytko odbywało się w sposób grzeczny i cierpliwy... cierpliwe czekano na mnie na brzegu i całkiem grzecznie rzucono o brzeg :)


"Znikający punkt" czyli "w głowie się kręci dana dana da" (*)...
...żeby to jeden. Po kajakach lecimy na pkt zlokalizowany w parku, rogu ogrodzenia (pkt 6), ale lampionu nigdzie nie ma. Szukamy, ma być 30 metrów od drogi, ale nie ma nic. Zaczyna dojeżdżać coraz więcej zespołów i zaczyna się zbiorowe przeszukiwanie parku. Po około 15 minutach wpisujemy w kartę BPK (brak punktu kontrolnego) i ciśniemy dalej. Finalnie okaże się, że naprawdę go tam nie było - nie wiem czy ktoś zajumał czy też go nie rozwieszono. Zdarza się, szkoda tylko że zjadło nam to trochę czasu i wokół nas coraz więcej dojeżdżających zawodników. Finalnie 6-stka się pojawi po jakimś czasie (zostanie rozwieszona na nowo), ale zapis BPK także będą zaliczać. Lecimy dalej. Teraz czeka nas zadanie niespodzianka po górką w głębi parku... jest górka i niespodzianka. Nikogo nie ma. Ani obsługi, ani lampionu. Zaczyna mnie brać głupawka, będzie dzisiaj ostro - dosłownie w pogoni za duchem. Parę zespołów lekko zdezorientowanych odjeżdża, my także zaczynamy się zbierać z tego miejsca, gdy nagle widzimy dwie dziewczyny, które tachają całą masę dziwnego sprzętu. Przeczucie nas nie zawodzi i zagadujemy:

- Wy z Rajdu Katowice, prawda?
- Tak, przepraszamy. Stałyśmy pod nie tą górką, którą trzeba. Już rozkładamy zadanie.


Hahaha będzie dzisiaj wesoło. To nie pierwszy rajd z taką akcją - na największych (pod kątem trasy) rajdach tak się czasem dzieje, że zawodnicy meldują się na punkcie o wiele wcześniej niż spodziewał się Organizator. Taka międzynarodowa akcja na przykład to był bieg na Elbrus w 2010, gdy meta nie była jeszcze w pełni rozłożona, kiedy Andrzej Bargiel ustanawiał nowy rekord biegu.
Zadnie to tzw. pijany miecz. Kij jednym końcem do ziemi, drugim do czoła, a następnie 30 obrotów wokół kija (czoło cały czas na kiju powinno być). Po 30 obrotach biegniemy do przodu... tzn. próbujemy, tylko uważajcie aby się nie zabić. Świat lekko wariuje. Po tej obrotowej kuracji stać stałem, niezachwianie nawet, ale każdy krok w przód był bardziej krokiem w bok niż w przód... niebezpiecznie coraz bliżej krzaków :)

Parszywa jedenastka (?), kolejka jak do dziekanatu oraz sokole oko.
Gdy kręcenie w głowie ustało, patrzymy na kartę i coś nam się nie zgadza. PKT 11 czyli kajaki. Na karcie mamy Pkt 11, 11a, 11b, 11c. Podbite mamy a, b oraz c. Samej 11-tki nie mamy podbitej. Te punkty a, b, c to były lampiony na brzegach jeziora, ale po wyjściu (wywleczeniu przez pomocnych zawodników) z kajaku nie daliśmy karty obsłudze punktu, aby podbić 11-tkę jako taką. Ech, pacany z nas. Wracamy na kajaki. Nie mamy bardzo daleko, ale to kolejne minuty w plecy, z własnej nieuwagi i głupoty. Wpadamy na plażę, podbijamy zaległy punkt i jedziemy w kierunku dawnego nasypu kolejowego i mostu załapać kolejne punkty. Teraz na na zadanie linowe. No właśnie... samo zadanie jest super - przejście na linię nad rzeką. Nieraz już to robiliśmy, ale tym razem rzeki to nawet nie widać. Nie dlatego że jest mała, ale po prostu zasłania ją tłum stojący w kolejce. Podjeżdżamy do obsługi i bierzemy karę za niewykonanie zadania (30 min). Szkoda, bo takie przeprawy są fajne, ale kolejka już zbyt duża aby stać. Bardziej opłaca się kara, bo czas oczekiwania i wykonanie zadania szacujemy na grubo ponad 30 minut. No szkoda, ale liczyliśmy się z tym w dniu dzisiejszym. Ciśniemy na kolejne zadania: cross-fit (tor przeszkód) oraz rzucenie do celu. Cross-fit idzie od kopa, bo od torów przeszkód to w SFA mamy ekspertów (zapraszamy na treningi, to się przekonacie), a na rzucaniu do celu osiągamy zawrotny wynik 2/10. Obsługa nam mówi, że to jeden z lepszych wyników dzisiaj (do tej pory). Hmmm... śmiać się czy płakać. Zawsze wiedziałem, że powinienem zostać snajperem albo artylerzystą. Budziłbym grozę... po obu stronach frontu :)



Kolej na imprezę z dużą ilością SOKu
Kolejne punkty są w okolicy kopalni Staszic. Kopalnia leży na obrzeżach Giszowca i wchodzi już w Lasy Murckowskie. Ciśniemy wzdłuż torów, ale droga urywa się w bagnie. I to takim konkretnym. Nie ma jak przejść.

Jako, że średnio wierzę w BHP (autem jeździ się zgodnie z przepisami, ale rowerem czerwone oznacza "zachowaj szczególną ostrożność") wbijamy na nasyp kolejowy przecież tu na pewno nic nie jeździ. Tutaj chciałbym podziękować jednej zawodniczce za pomoc w wyciągnięciu roweru na prawie pionowy nasyp kolejowy (tak, tak... nie tylko my cisnęliśmy torami)
Nic nie jeździ, tak?

Nic nie jeździ 2:

Z tego co rozmawialiśmy w bazie dowiemy się, gdy na torach zaczęło pojawiać się coraz więcej osób (zaznaczam, że wariant między punktami wybierają zawodnicy - to ich decyzja, a nie że Organizator kazał), pojawił się również oddział Służby Ochrony Kolei z nurtującym pytaniem: "O tu się, k****a odwala?"
My jakoś przemknęliśmy niezauważenie, no prawie... dobrze, że przez las to cisnę jak dzik i Panowie zostali trochę z tylu. Umówmy się, że uznaliśmy że, chcą przyłączyć się do rajdu i też cisną na punkt, albo było to po prostu jedno z zadań: "ucieczka przez las", a nie że nas po prostu gonili :)
Marcin i ten jego pociąg do pociągów, On ma jednak czasem trochę nie po kolei, ale i tak Go uwielbiamy :)

Kolej na... BAGNO
Gdy już zostawiliśmy z tyłu pociągi, służby mundurowe i inne atrakcje weszliśmy znowu w bagno... co się dziwicie, w końcu to rajd miejski, tak? Bagna muszą być!! Pkt 18 - widoczny na zdjęciu, to mój ulubiony punkt z tej imprezy. Rewelacja :)
Jak ja kocham takie miejsca. Lekko stresujący spacerek po zwalonym drzewie nad mętną wodą, co szepce "przyjdź do mnie" i już podbijam kartę startową.

A tu nagle ktoś mi ląduje na plecach, to Łukasz który także tutaj dotarł. No fajnie, ale jak się teraz miniemy?  Mój zmysł równowagi nie jest jakiś wybity, ale jakoś uda mi się nawet z Nim minąć.
Będzie mnie potem przepraszał w bazie za stresową sytuację... jaką stresową, był na tyle blisko,że gdybym runął do bagien, to miałbym się czego chwycić. Na przykład jego :)
On i Asia to jedna z najmocniejszych par zawodniczych, więc na pewno utrzymał by mnie nad tym mokradłem... na pewno. Albo Basia i Asia wyciągałby nas obu z tego bagna, bo nie puścił bym Go do samego końca. W sumie mogłyby mieć niezły ubaw gdybyśmy runęli razem do otchłani tych moczarów :)

Finalnie jednak udało się dostać na suchy ląd, tylko po jednak, aby zaraz się skoczył i teraz jak spider-man, po siatce przeprawiamy się przez kolejne podmokłe tereny.
Aśka i Łukasz pocisnęli w drugą stronę, bo jadą inny wariant trasy. Znowu jesteśmy sami na bagnach :)

Chwilę później seria spotkań w Lasach Murckowskich:


Z lasów mamy już wszystko, a więc robimy nawrót na bazę, ale najpierw:

Jak się masz, Kostuchna?
Hałda Kostuchna, którą znamy już z kilku rajdów. Jest Śląsk, to muszą być hałdy. Rok temu też były i wyglądało to tak:

W tym roku nie jest inaczej.
Oczywiście atakujemy hałdę nie od drogi, ale lekko na azymut od małych ścieżek. Podejście jest nieliche, a zadanie na szczycie to zrobić sobie zdjęcie z rowerami, z widokiem na kopalnie, czyli nie ma że rowery w krzaki i ciśniesz na lekko. Rowery mają być na szczycie - uwielbiamy Marcina :)


Z hałdy widok jest niesamowity, zwłaszcza że widać dzisiaj Babią Górę i Pilsko. Na szczycie korzystamy z uprzejmości przypadkowo spotykanych ludzi, którzy robią nam zdjęcie. Zjazd z hałdy jest niczym dobry górski zjazd. Wprawdzie krótki, ale naprawdę stromy. Dobra techniczna ścianka :)
Teraz wbijamy na ścieżki rowerowe i lecimy w kierunku bazy.


"Przypomnij sobie swój upadek w... " (*) parku
Zostały nam już ostatnie punkty do zdobycia. Wpadamy do znanego nam już parku. Oj znanego... dwa lata temu daliśmy tutaj "wyjątkowy przykład grupowej i indywidualnej głupoty" (*). Inżynierowie z wykształcenia, a nie przewidzieli, że duża prędkość, śliska nawierzchnia, skręt 90 stopni, połączone w jednym równaniu, mogą przekroczyć pewien próg np. próg bólu. Mijamy z szacunkiem zakręt, na którym dwa lata temu tak pokazowo się rozbiliśmy i łapiemy ostatnie punkty dzisiaj. Jeden z nich to zadanie z obszaru królowej nauk - dzielimy się zgodnie z naszymi matematycznymi preferencjami. Basia bierze zadanie z zapałkami, ja zabieram się za zależności między liczbami. Chwilę później jesteśmy już w bazie z kompletem punktów.

Bawiliśmy się świetnie, acz dzisiejszy rajd to był sprint po Śląsku. Sam sprint nam nie przeszkadza, ale było ZA KRÓTKO!!! Po 14:00 jesteśmy już w bazie z kompletem punktów. Szkoda, że trasa nie była dłuższa. Zdajemy sobie sprawę, że są tu rodziny z dziećmi, normalni ludzi, których napieranie 24h co najmniej dziwi, ale jednak było trochę za krótko. Odbijamy sobie to siedząc z innymi zawodnikami i rozwijając nasze życie społeczne :)
Finalnie skończymy u Mateusza i Magdy na grillu w Rudzie Śląskiej. Jeśli chodzi o wyniki, to zajmujemy 4-te miejsce w kategorii MIX, tracąc do "pudła" kilka minut. Magda i Wojtek którzy zdobyli 3-cie rozegrali to lepiej taktycznie" podobnie jak my zaczęli od kajaków, ale potem od razu - kiedy my szukaliśmy 6-stki - uderzyli na zadanie linowe. Zdążyli przed kolejkami, nie musieli brać kary i objechali nas o kilka minut. Well played :)

Cytaty:
1) Nowy Testament; demonologia. Takie tak demoniczne sprawy :) 
2) "Znikający punkt" - klasyka kina z 1971.
3) Fragment piosenki "Requiem nad ranem", w wykonaniu Budki Suflera
4) Yoda do Luke'a na planecie Degobach, po stwierdzeniu "Jestem gotów". "Gwiezdne Wojny: Imperium kontratakuje"
5) Horror "Wzgórza mają oczy 2"


Kategoria Rajd, SFA

Nadwiślański LISZKOR

Sobota, 7 kwietnia 2018 | dodano: 08.04.2018

Nadwiślański Liszkor to impreza, która jest następcą Nadwiślańskiego Maratonu na Orientację. Nazwa jest hybrydą nazwiska budowniczego trasy oraz nazwy KORNO, a narodziła się podczas "kryzysu nadwiślańskiego". Finalnie padło na Liszkor, choć my osobiście namawialiśmy na nazwę Rajd KORNOliszka. Zwał jak zwał, zapisaliśmy się na trasę 160 km i nawet o ludzkiej porze (bo 6:30) wyruszyliśmy w sobotę do Tenczynka.Jedyny mankament długich tras jest taki, że startujemy nim większość znajomych dociera do bazy na swoje starty (trasy krótkie), a kończymy rajd kiedy Oni już dawno zwinęli się do domu... no cóż zrobić.


Stwory cyfrowo wykluczone 2: CAT-egoryczne NIE :)
Podobnie jak rok temu, na trasie długiej potwierdzenie punktu odbywa się cyfrowo czyli poprzez przyłożenie smartfona do lampionu (odczyt kodu QR przez aplikację CheckPoint lub przez NFC). Na poprzedniej edycji byliśmy nielicznymi cyfrowo wykluczonymi ze społeczeństwa osobnikami bo nie mieliśmy smartfon'ów. Dziś jest inaczej... tzn miało być inaczej. Samsung Basi bez problemu obsługuje apke CheckPoint, ale mój niezniszczalny, pancerny, zabunkrowany CAT odmawia współpracy.
Niby wszystko jest OK, kod QR widziany jest poprawnie, ale aplikacja wysyłając sms z potwierdzeniem "podbicia" punktu po prostu się wiesza. W piątek wieczór walczę z tym 2 godziny, do nocy... i daję spokój. Nie działa. Zgłaszam to obecnemu w bazie Administratorowi systemu, ale po 30 min walki, także i On się poddaje. No nie zmusisz "kotka" do współpracy.
Aplikacja ma nadane wszystkie możliwe uprawnienia, ale działa to dziwacznie:
- próba wysyłki sms kończy się "zwisem" apki
- muszę zrobić reset aplikacji
- po resecie wejść do historii (ale nie dawać "wyślij ponownie" bo znowu zwis)
- wybrać opcję "przejdź do skrzynki nadawczej", co otwiera normalne sms
- teraz da się wysłać wiadomość poprawnie, bez żadnych błędów
Jest tylko jeden problem: QR nie kopiuje się do skrzynki sms automatycznie i muszę wpisać wtedy kod pkt ręcznie.
No dramat... robić reset na każdym punkcie (tak aby zapisał się w historii jako niewysłany), chwilę potem otwierać go i przepisywać kod ręcznie... to może ja zostanę w bazie, życie zachowam... bo mnie na 3-cim punkcie najdalej trafi szlag !!!

Po typowych informatycznych przepychankach:
- Masz za starego Androida!!
- Jak? To jest 7.0 !!
- No to za nowego, niekompatybilny!

- Brak uprawnień
- Za dużo uprawnień
- Wina systemu
- Wina użytkownika

itp. itp

Koniec końców, korzystam z opcji wypożyczenia telefonu w bazie (co jest świetną opcją i tu duże brawa dla Organizatorów - bo finalnie okaże się, że nie tylko mój CAT miewa problemy, a dodatkowo niektórzy zawodnicy, tak jak my rok temu, nie posiadają smartfonów). Teraz jestem gotowy do podbijania punktów... pozostaje je tylko znaleźć.

Liszkor Galicyjski... galicyjski ale też trochę CZARNY :)
Ruszamy, ale mam uczucie deja vu. Nie dość, że znam te tereny bardzo dobrze, to przecież dwa tygodnie temu to my wysłaliśmy tutaj legiony piechurów i rowerzystów, a teraz ciśniemy niemal własną trasą.
Pkt z widokiem na zamek w Rudnie, to przecież  był nasz pkt 96 :)
Chwilę później wpadamy w Puszczę Dulowską i przelatujemy ścieżką obok miejsca naszego pierwszego rozłożonego punktu kontrolnego. Wiecie, takiego pierwszego ever - nasz pierwszy powieszony lampion. To niesamowicie cieszy. Lecimy jednak dalej... do źródeł. Deja Vu się tylko nasila, bo w 2014 niedaleko stąd rozgrywana była genialna Galicja Orient. Jeden z punktów kontrolnych, to było właśnie to źródło. Każda z tych imprez była przesunięta względem siebie:
- Grzesiek z trasą zszedł na południe,
- Galicja była bardziej na zachodzie,
- a my weszliśmy głęboko w Dolinki.
Jednakże, Puszcza Dulowska to część wspólna wszystkich 3 imprez, tak więcej początek rajdu to Czarny Galicyjski Liszkor uczesany na Irokeza (bo Irokez w Miękkini w 2016 także zahaczył o Puszczę z kilkoma punktami).

Wioska pod skałą
Lecimy dalej i wpadamy do Bolęcina. No to teraz robi się mega galicyjsko bo Galicja miała tu swoją bazę. Bolęcin zawsze chwali się swoją skałą - nota bene to wspaniały pomnik przyrody - i mówi o sobie "Wioska pod skałą". Sami zobaczcie:


Jak wspomniałem, Liszkor jest przesunięty na południe względem Galicji i naszej imprezy, więc taki jest nasz plan na dzisiaj. Niezależnie od rozmieszczania innych punktów, lecimy najdalej jak się da na południe: w kierunku rezerwatu Kajasówka i Czernichowa. Tam bardzo rzadko bywaliśmy na rowerach, więc super będzie odświeżyć sobie te tereny. Niby trochę dalsze okolice Krakowa, ale zawsze wali się na zachód (Dolinki, Krzeszowice) lub a południe (Myślenice, Beskid Makowski), a na południowy zachód... no, biała plama na mapie niemal. Lecimy zatem odkrywać to nieznane lub bardzo mało znane!

Nie znasz dnia ani godziny...
a może jednak znasz. Zegar Ci to powie:

Lekko schizujący tekst jak na ryneczek małej miejscowości.
Byliśmy tu kiedyś - raz w życiu. Autem. Nasz pierwszy wyjazd na Dolny Śląsk,.
Rok 2008. A4-rka była zakorkowana na amen - jakieś wypadki, katastrofy itp. Nie dało się opuścić Krakowa bez 3h w korku. Wyjeżdżaliśmy zatem wioskami. To były czasy kiedy nie mieliśmy jeszcze nawigacji samochodowej. Basia z mapą na kolanach na przednim siedzeniu i kombinujemy jak objechać "stojące" drogi główne. Zgubiliśmy się i tacy zagubieniu wjeżdżamy na ten ryneczek. Podnosisz wzrok i czytasz taki tekst. Mocne :)
Wyobraźcie sobie jak tu się chowają dzieci:

- Mamo, co to znaczy moja ostatnia godzina
- To znaczy, ze umrzesz
- Mamo ale ja nie chcę!
- I tak umrzesz HA HA HA...
- Mamo !!
- Przepraszam, zapomniałam się...


Tymczasem łapiemy punkt w dawnym wyrobisku:


WmordęWind status: ON
Wbijamy na bulwary wiślane i spotykamy się z typowym dla tego obszaru zjawiskiem: WmordęWindem, czyli wiatrem który wieje w ryj. Zawsze. Od dziecka znam to zjawisko: jedziesz na zachód - wieje w ryj, odwracasz rower i jedziesz na wschód - wieje w ryj. Tak, wiem że to niemożliwe - widocznie bulwary o tym jednak nie wiedzą. Ciśniemy zatem pod wiatr, ale wieje tak że łeb chce urwać. Kręcimy dzielnie, ale więcej niż 18-19 km/h nie idzie rozwinąć. Raz w życiu miałem wiatr w plecy na bulwarze, raz w życiu! Z 15 lat temu... pod 50 km/h dało się rozpędzić. Do odcięcia! Najwyższe przełożenia się kończyły i korba zaczynała kręcić się luźno. Dziś jednak, jak zawsze wieje w ryj. Dlaczego? Bo może :)


Po mozolnej walce z wichrem zbieramy kapitalny punkt na ruinach dawnej strażnicy kolejowej. Fantastyczne miejsce:


Zdezorientowani amplitudą i odległością.
Lecimy dalej w poszukiwaniu dawnego nasypu kolejowego, szukamy skrętu w lewo z małej drogi. A tu jak na wezwanie wyjeżdżają Zdezorientowi - ha, czyli to ta ścieżka. Chwilę rozmawiamy, śmiejąc się że względem naszej imprezy i dzisiejszego Liszkora jest 30 stopni różnicy temperatur. Dwa tygodnie temu -12, dziś koło 20 na plusie w południe.
Gdy tak sobie konferujemy nagle pojawia się Paweł - jak zawsze kandydat do pudła. Pamiętacie? To ten sam, który nie doczytał że na Liczyrzepie był roganing. Zarówno my jak i Agata i Bartek mamy zrobione koło 50-60 km, a ten zapytany jak idzie, krzyczy że właśnie stuknęło Mu 120 km. CO????
STO DWADZIEŚCIA... jest 15:00, a start był o 8:00. Niech ktoś Mu w końcu powie, że tak się nie da. 3/4 trasy za Nim... a my nie wjechaliśmy jeszcze nawet na północną mapę. Chwilę gadamy, ale musi lecieć bo Zbigniew depcze Mu po piętach. Oczywiście moglibyśmy porozmawiać dłużej... wystarczyłoby jedynie utrzymać się z Nim. Chyba jednak nikt Mu nie powiedział (ponownie), że strasznie dzisiaj wieje, bo nie zwolnił mimo, że na otwartych przestrzeniach łeb chce urwać. Masakra...




"Czy te oczy mogą kłamać, chyba nie..."
Chyba jednak tak i to jak z nut... Następny punkt to "oczko wodne". Przebijamy się las i znajdujemy urokliwe i nie małe jeziorko w dawnym kamieniołomie. Ładnie to wygląda: kamienna ściana, tafla wody, drzewa dookoła... ale lampionu nigdzie nie ma. Obchodzimy jezioro w koło, zjeżdżamy na tyłku po stromych ścianach tuż nad wodę (prawie do...), obszukujemy wszystkie drzewa w okolicy. No nie ma.
No nic... telefon do Grześka Budowniczego i nawiązuje się ciekawe rozmowa:

- Jeziorko w dawnym kamieniołomie, punkt na dużym drzewie obok.
- No jest jeziorko, są drzewa, ale nie ma lampionu.
- To jeziorko ze skałą
- Tak, dużą skała na jeden ścianie jeziora.
- Jest obok linia energetyczna, słup.
- No jest, jest... może 30-40 metrów.
- W stromym zagłębieniu, tak.
- Dokładnie.
- A od której ścieżki szliście?
- Z lasu przyszliśmy.
- No tak ale od której ścieżki?
- Nie od ścieżki... z lasu. No wiesz, to my.
- No chyba nie od południa.
- Od południa.
- Jak od południa, przecież tam nie ma drogi?
- A musi być? Przecież mówię, że z lasu...
- Ożesz... no dobra, wyślij mi zdjęcie tego oczka.
(wysyłamy)
- To nie to oczko wodne!!
- Jak to nie to oczko. Skała jest, JEST. Zagłębienie terenu jest, JEST. Linia energetyczna tuż obok jest, JEST. Jak nie to?
- No nie to...

Szukamy i bach (tzn. bach że tak nagle, a nie Jan Sebastian) jest drugie oczko wodne. No identyczne, ze skałą i w zagłębieniu. No z 70-80 metrów od nas było. Po drugiej stronie drogi na mapie było. Punkt zdobyty, ale ponad 40 minut w plecy stracone na obieganiu "nie tego" oczka wodnego, co trzeba.
Nasze oczko wodne:

Widok z drugiej strony (jest skała? JEST!):

Właściwe oczko wodne (po drugiej stronie drogi !!!):


Zryte łby w zrytych lasach
Dorywamy kolejny punkt na dawnym wyrobisku, po naprawdę długim podjeździe. Lato w pełni, jest gorąco i słonecznie, a miało być 10 stopni wg. prognoz. Jak nie hipotermia to udar, nie może być normalnie prawda :)
Teraz chcielibyśmy spaść drogą na północ, ale las jest zryty. Przeorany wzdłuż i posadzony młodnik. Jest opcja zjazdu na wschód i objechania na północ asfaltem, ale... no właśnie, nie lubię tak. Na północ to na północ, a nie kombinowanie ze wschodem.
Dawaj Szkodnik, nie może być zaorana przecież cała góra. Przebijamy się przez powalone drzewa... robi się gęściej.
Do głosu zaczyna dochodzić doświadczenie: "może to jednak objedziecie?".
No dobra wygrałeś, jedziemy na wschód, a tu młodnik się kończy. HA, no to druga próba na północ.
Doświadczenie: "Ale, ale..."
Wbijamy na północ, obok młodnika i wpadamy na 3 dziki. Zaskoczone uciekają, no to my dawaj za nimi. One wskażą nam drogę na północ. Znowu wpadamy w młodnik. No "Młodnik 2: Zemsta". Utknęliśmy. No dobra wracamy do drogi, niech będzie ten wschód. Jedziemy drogą, nagle na północ znowu przejezdnie.
Trzecia próba!! Doświadczenie: "No żesz k****, gdzieże jedziesz poryty łbie?"
Zdrążyliśmy na premierę "Młodnik 3: Zło nie umiera nigdy". No, ale przecież nie może być długi, dawaj do przodu. Krzory, wiatrołomy. Znowu utknęliśmy.

Basia: "Wiesz, że jadąc na wschód objechalibyśmy to już dawno".


Zjeżdżamy na wschód. Nagle na północ przejezdnie.
Basia: "Nawet nie próbuj !!!"

Zjeżdżamy na wschód do asfaltu. Asfat jest w dół, objeżdżamy górę w 2 minuty. 2 minuty.... a walcząc z młodnikiem i dzikami straciliśmy jakieś 30 min. Ech my zawsze od dupy strony.

Zamiast młodnika zarzucam unikalne zdjęcie Króla Dart(h) Moor'a Pierwszego wygrzewającego się w słońcu:

Plus kilka innych z trasy:





Wszyscy lubimy BRZOSKWINIE czyli definiując standardy wąwozowe
Uderzamy przez mój ukochany Wąwóz Półrzeczki wprost do Doliny Brzoskwini. Tam będziemy atakować grab Bukowej Góry i jaskinię Pańskie Kąty. Nie ma to jak wrócić na znane tereny. Dolinki rulez !!! Nawet jak w nogach już prawie 140 km i cały dzień napierania za nami.
Zapada noc. Wyciągamy lampki i standardowo - jak my - lecimy na szagę do Jaskini. Złazimy jakimś stromym wąwozem a potem wyłazimy nim na drugą stronę. Przebijemy się do zielonego szlaku i dalej w górę. Jest już totalnie ciemno, więc chwilę zajmuje nam namierzenie jaskini. Jest i punkt. Teraz możemy zjechać szlakiem do Nielepic i objechać górę asfaltem, albo wrócić na szagę przez wąwóz. Basia patrzy na ściany wąwozu i mówi: "nie jest aż tak stromy jak się wydawało"
No tak... jak na standardy wąwozowe to całkiem przebieżny jest. Ciśniemy zatem z powrotem przez wąwóz do drogi, z której przyszliśmy.


Kapitanie! Na radarze... ROSOCHATE DRZEWO
Atakujemy Dolinę Aleksandrowicką i Las Zabierzowski. Jeden z punktów to rosochate drzewo. Czyli jakie, ktoś wie? Mamy jednak większy problem, bo skręcamy ścieżkę za wcześniej i wbijamy na... teren wojskowy.

- Panie Kapitanie, puść nas Pan, bo tam czeka na nas rosochate drzewo.
- Państwo nie w pełni normalni, prawda? To teren zamknięty
- Jak zamknięty? A rosochate... ha wiem, wiem! To kryptonim. Coś się tu odwala nielegalnego!
- Sierżancie, odprowadzisz Państwa do bramy.
- Czyli przejrzałem Was...
- Pójdą Państwo ze mną.
- Nie ukryjecie tego. Nie uda Wam się...
- Tędy proszę!

No dobra. Wywali nas za bramę. Obok nas ogromny radar. Prawie taki jak "zapałka" w Zabierzowie, ale bez nóżki. Tylko główka. Okaleczyli radar... pewnie też się dowiedział o rosochatym.
Basia: "Mógłbyś się skupić na szukaniu drzewa"
No mógłbym...

- Panie drzewo, Pan jesteś rosochaty?
- Ja, nie. Absolutnie.
- A On?
- Ja nie wiem, zapytaj go.
- Ej jesteś rosochaty
- Jebnąć Ci?
- Oj...chyba nie.

Czego my tak w ogóle szukamy?
Najważniejsze, że w końcu się udało :)

"Bunkrów nie ma..." więc nie ŻABAwimy tu długo.
Przeprawiamy się przez szosę na Krzeszowice i lecimy na Rudawę. Chcemy złapać punkt na tamtejszych bunkrach, ale patrzymy na zegarek. Ten punkt wart jest tylko 30 pkt przeliczeniowych, a "czasu coraz mniej zostało mi". I to tak naprawdę, coraz mniej... jest 22:30 czyli mamy jeszcze pół godziny czasu podstawowego (no 40 min bo start był 8:10) oraz 1 godzinę opłacalnych spóźnień. W drugiej godzinie spóźnień kary są takie, że można stracić cały urobek dnia dzisiejszego. Odpuszczamy bunkry na rzecz, dwóch innych bardziej drogich punktów. Lecimy w kierunku na Czatkowice i nagle taka akcja: cała droga zawalona żabami. Dużymi. Jak mawiają "są ich tysiące, a nawet setki". Nie ma co się dziwić, to drogą na Czatkowice - prosto do ich Pramatki, PRAŻABY z Czatkowic, którą poznaliście na Wiosennym CZARNY KoRNO.
Omijamy zwierzaki, nie chcemy ich rozjeżdżać... poza tym wyciąganie ich z bieżnika będzie naprawdę czasochłonne i upierdliwe. Udaje się przeprawić bez ofiar z zielonych ludzikach (na Krymie byliby dumni :P ). Łapiemy ostatni punkt i zawracamy na bazę. Przez tory przeprawiamy się kładką do pieszych w Krzeszowicach:



Dzisiaj Krystyna wygląda nie przez szyby ale przez Bramę...
...Zwierzyniecką, która wygląda pięknie nocą. Jak ja kocham to miejsce. Jesteśmy już w limicie spóźnień i liczy się każda minuta, ale muszę mieć zdjęcie bramy nocą. Nie ma opcji, abym przejechał tędy bez zdjęcia. Chwilę później ciśniemy w stronę dawnej kopalni "Krystyna", gdzie był punkt na naszym Wiosennym CZARNYM KoRNO. Punkt Liszkora jest trochę dalej - w wielkim wyrobisku. Jest ogromne, a my totalnie po ciemku, tylko z czołówkami bo rowery ukryte w dole zostały. Dajemy sobie kilka minut na szukanie, bo czas mocno nas już ciśnie. Chwilę szukamy lampionu, ale udaje się. Teraz już pełen gaz, ponownie przez Bramę i do Tenczynka. Wpadamy do bazy kilka minut przed północą i oddajemy kartę... a nie chwila, to nie ten rajd - zdajemy telefony :)


Finalnie Basia ląduje na 2-gim miejscu i to naprawdę nas dziwi, bo konkurencja była dzisiaj bardzo silna. I przez silna, mam na myśli zawodników, z którymi normalnie nie mamy szans bo jest przepaść między nimi a nami. Ale tym razem wygląda, że nie było normalnie... nie wiemy jak to się stało, ale nie będziemy robić nad tym doktoratów. Protestować też nie będziemy :)
Resztę nocy spędzamy na after-party i wracamy do domu po 4:00 rano. To był naprawdę dobry rajd. No ale jak mógł taki nie być przy takiej ekipie organizacyjnej.

Cytaty dzisiaj chyba nie wymagają tłumaczenia, prawda?
Piosenki "Czy te oczy mogą kłamać" w wykonaniu...hmmm róznym oraz Firebirds "Harry"
plus film "Chłopaki nie płaczą".


Kategoria SFA, Rajd

Wiosenne CZARNE KoRNO - relacja !!!

Poniedziałek, 19 marca 2018 | dodano: 02.04.2018

To ostatni wpis dedykowany naszej tegorocznej imprezie, a jednocześnie tak naprawdę pierwsza prawdziwa relacja. Poprzednie wpisy miały na celu przybliżyć Wam trasę jako taką – nasze miejsca w Dolinkach Podkrakowskich, które chcieliśmy Wam pokazać. Miejsca które miały Was albo zachwycić albo styrać niemiłosiernie. Albo jedno i drugie.
Dziś prawdziwa opowieść „od kuchni” o tym jak to się wszystko zaczęło, jak kształtowało i jak nabierało swojej finalnej formy... bo jak się skończyło to już sami wiecie. Jeśli zatem ktoś chciałbym poznać Lorda SFAROCa od tyłu tzn. od kuchni to zapraszamy :)

CZARNE KORNO: Geneza
Pomysł przygotowania własnego rajdu pojawił się już "dawno, dawno temu w odległej galaktyce". Następnie rozbił się jak Superniszczyciel o drugą Gwiazdę Śmierci... jak ktoś jest heretykiem i nie zna Gwiezdnych Wojen to chodzi o to, że rozbił się, tak? Bardzo !! 
Pełni młodzieńczego zapału i naiwności zagadaliśmy do Kosmy – a było to gdzieś w drodze do Ogrodzieńca na Rajdzie Gwieździstym – aby powiedziała nam co i jak z takim rajdem. Co trzeba zrobić, co załatwić, ile to jest roboty itp.
No i dowiedzieliśmy się… wniosek był jeden, NIE MA BATA. Nie uciągniemy tego. Nie damy rady załatwić tego sami. Nie bez poświęcania połowy urlopu. Nadleśnictwa, gmina, rezerwaty, baza, catering, numery startowe, karty, trasa…. kaplica.
Pomysł umarł i został pochowany głęboko pod ziemią. Przykryty setkami łopat sypkiej rzeczywistości. Po kilku miesiącach nawet przestaliśmy zapalać znicze na jego grobie, a sama mogiła zarosła chaszczami w zapomnieniu…
…aż nastał rok 2017. Jak co roku jeździliśmy na rajdy i tak od słowa do słowa, gawędząc wesoło z innymi zawodnikami przed i po różnych imprezach… słyszeliśmy coraz częściej słowa „gdybyście zrobili rajd to byłaby psychodela”, „wasz rajd to byłby hardcore’owy”.
Nie pamiętam czy na tamtym etapie zgadzaliśmy się z tymi opiniami, ale ważniejsze były te dwa słowa, te na które czeka się całe życie i te, o których śni się po nocach: WASZ RAJD.
No i wtedy, wróciłem do pasji z młodości - medycyny alternatywnej wg Doktora Frankensteina. Poczekaliśmy na burzę, podłączyliśmy się do pioruna i zaczęliśmył napierać błyskawicami w martwe zwłoki.
Grom za gromem, błyskawica za błyskawicą… "Hej Onufry, więcej ognia. Niechaj zło nabierze mocy" (*). Swąd spalonego mięsa wypełnił noc, a z gardeł dobył się wrzask... krzyk, który niósł się echem po uśpionym mieście „ŻYJ, ŻYJ, ŻYJ !!!”

CZARNE KORNO: Przymierze
Targane błyskawicami zwłoki jakoś dotoczyły się do bazy „Jesiennego BESKIDZKIEGO KoRNO” w październiku 2017. Styrane piękną trasą, przeszczęśliwe po górskiej przygodzie, nadpalone kolejnymi piorunami poczekały aż prawie wszyscy opuszczą bazę i gdy zapadła cisza, zadaliśmy znamienne pytanie. Pytanie, które miało zmienić nadchodzące miesiące (w niekończącą się orkę i wyścig z czasem). Pytanie: „Monika, masz chwilę?”
Miała…
Rozmowa była bardziej tajna niż konferencja w Wansee. Żadnych papierów, dokumentów, żadnych oficjalnych oświadczeń – tylko i wyłącznie zakulisowe ustalenia, knucie, knowania i spiski. I tak doktor Frankenstein dopiął swego, tchnął życie w coś było martwe.
Krwią podpisaliśmy nowo stworzony cyrograf. Powołaliśmy sojusz, syndykat, kartel, konglomerat - zawarliśmy przymierze i ustaliliśmy podział: Monika organizuje bazę i formalności, my zajmujemy się MIĘSEM.
Dostaliśmy wolną rękę pod kątem projektu i budowy trasy. Mieliśmy jedynie podać gdzie chcemy bazę i do końca stycznia listę punktów w terenie (przypomnę: mamy drugą połowę października).
I wtedy ponownie uderzyła w nas rzeczywistość. Wypłaciła nam plaszczaka aż mlasło, założyła nelsona i sponiewierała po glebie… mamy wolną rękę, możemy wszystko. Czyli tak naprawdę co? Co to znaczy? Od czego zacząć? Co robić? Jak żyć?
Pomysł na Dolinki Podkrakowskie był od dawna, bo kochamy te tereny i znamy je bardzo dobrze… no ale zaprojektować tam trasę: zarówno tą długą jak i tą rodzinną, tak aby miało to ręce i nogi… no nieliche przedsięwzięcie. Problem nieułomek….

ROZDARCI JAK... wredny bachor w zabawkowym
To z czym borykamy się właściwie od samego początku to pytanie jak trasa ma wyglądać – jaki ma być jej profil. Chcemy aby Wiosenne CZARNE KoRNO było trochę hardcore’owe, tak bardziej niż mniej, ale ma się też podobać. Ma być atrakcyjne, intrygujące, urzekające i ogólnie CACY. Ogólnie dobre W HUK, ale jak to uzyskać...?

a) Zrobimy punkty na szczytach skał – będzie komentarz: same szczyty skał, dymanie i dymanie, sztuczne utrudnianie.
b) Zrobimy prostą trasę – sprint po dolinkach a miło być wyzwanie
c) Zrobimy punkty ukryte – poukrywali, punkty po chaszczach, bez sensu
d) Zrobimy punkty widoczne – prosta nawigacja, żadne wyzwanie, a miało być trudno.
e) Zrobimy proste zagadki – banalne, dziecięce zagadki, przedszkole
f) Zrobimy trudne zagadki – niewiadomo o co chodzi, zamotane, udziwniane, to rajd na nie lekcja matematyki / historii / itp

Normalnie miałbym wyj*** tzn. nie interesowałoby mnie to za nadto, ale nie robimy trasy dla siebie. Robimy trasę dla ludzi. Dla gawiedzi, … to Oni mają być zadowoleni. Jak zrobić zagadki/zadania, które będą łatwe i jednoznaczne, ale ludziom wydadzą się trudne i poczują się kozakami, że sobie z nimi radzą?
Ale i tak, to co przeraża nas najbardziej to fakt, że podpinamy się pod KoRNO. Nam jest przez to łatwiej, ale Monika przez lata zbudowała sobie tą markę. Zrobić trasę, którą wszyscy będą hejtować byłoby dużym osłabieniem pozycji KoRNO.
Było by to anty-reklamą imprezy, która od dawna broni się sama – zarówno jakością, jak i klimatem.
Z drugiej strony, jaramy się jak Londyn w 1666 że robimy nasz rajd… cieszy nas to niezmiernie, ale wszystkie powyższe aspekty pokazują nam – już na wstępie, że oprócz dobrej zabawy z przygotowaniem trasy, zaciągamy bardzo duży kredyt zaufania zwłaszcza pod kątem KoRNO.
Nie ma zatem innej opcji jak CLOCKWORK – wszystko musi zagrać „jak w zegarku”. I to nie takim zwykłym zegarku, ale musi chodzić jak szwajcarski albo nawet szybciej !!!

TOMEK NA SKALE SS… widziany przez SZYBY KYSTYNY na DRODZE DO KRYMINAŁU
Wypisuję sobie wszystkie fajne miejsca, które znam a potem lecimy w teren: na eksplorację. Wiedzy nigdy nie ma się za dużo, a więc uruchamiamy wszystkie możliwe kanały informacyjnie o terenie. Szukamy ruin, kapliczek, starych cmentarzy, znaków historii, pomników przyrody, miejsce nietypowych.
Instruktor grupy dziecięcej na szermierce – Lenon oferuje, że nam pomoże i dołącza do budowania trasy. Decyzji żałować nie będzie, ale czasami gdy zastanie nas brzask przy pracach nad mapami, to skomentuje sytuacje słowami: „k***a, gdyby wiedział…” 
Listopad, grudzień to operacja „intensyfikacja dolinek”. Włóczymy się z Garminem i spisujemy koordynaty fajnych miejsc. Na pewno chcemy aby część punktów była opisowych, a więc szukamy miejsc, nadających się na zagadki.
Z drugiej strony myślimy o rowerowych harpaganach – chcemy aby impreza była rogaining’iem, a znając możliwości niektórych zawodników (i to, że nie ogarniają co to jest roganing robiąc całość, bo nie wiedzą że się nie da) obszar eksploracji poszerza się prawie pod Olkusz i Trzebinię. Na Rajdzie Liczyrzepy w 9h zrobili pod 130 km, więc trzeba naprawdę dużą trasę przygotować.
Liczba waypoint’ów w Garminie przekracza 200, aby się w nich nie pogubić nadaję im charakterystyczne nazwy – coś co kojarzy się z danym miejscem.
Brama Zwierzyniecka czy Szczyt Sokolicy - tu sprawa jest jasna, skały też mają swoje nazwy ale rozwidlenie strumieni, róg lasu, ścieżki. Takich punktów mamy dziesiątki – jak je rozróżnić po nazwach? Łapiemy się wszystkich możliwych skojarzeń.
Jedną ze skał, jakieś upośledzone kretyny pomalowały w sigruny SS oraz swastyki – zostaje zatem roboczo nazwana SKAŁĄ SS. Gdy będziemy rozkładać punkty (a Tomek od Kosmy będzie nam w tył mocno pomagał) i będziemy sobie z Moniką wysyłać sms z informacjami jak nam idzie – wiecie takie informacyjne postaci „23 wisi” „jaskinia Gorenicka gotowa” itp, to nagle otrzymamy wiadomość: „TOMEK NA SKALE SS”.
Myślałem, że padnę. To byłby dobry tytuł na niskobudżetowy horror. Pamiętacie cykl powieści o Tomku?…. Kontynuacja napisana w 2018: „Tomek na skale SS” :D
Chcemy także aby opisu punktów były czasami nietypowe i tak gdy odnajdujemy kawałek lasu, który ktoś nazwał kryminał to punkt otrzymuje nazwę „Droga do kryminału”. Gdy znajdujemy starą kopalnię „Krystyna”, to punkt musi otrzymać nazwę „Szyby Krystyny”. 

Narodziny Mrocznego Lorda…
Mamy styczeń 2018. Prace idą pełną parą. Roboty jest dużo więcej niż myśleliśmy… Nasze oszacowanie czasowe prac było mocno optymistyczne. Coś co miało zająć 2-3 dni zajmuje tydzień i zaczyna się nerwówka czy ze wszystkim zdążymy.
Bardzo zależy nam na promocji wydarzenia – na reklamie rajdu. Potrzeba czegoś co zniszczy system. A co lepiej niszczy systemy jak nie DEMONY? No dobra… informatycy powiedzą mi, że co najwyżej obciążają systemy (bo działają w tle), a nie niszczą, ale na nasze potrzeby wystarczy. I tak rodzi się Mroczny Lord SFAROC. Demon, który stanie się twarzą naszego rajdu.

Mówię zatem: „Droga Żono,
Zróbmy sobie sesje promo !!

Pomysł się podoba…
… ale oczywiście cały śnieg stopniał. Będzie brzydko, szaro-buro… ech. Szkoda, bo marzyła nam się sesja w zimowym klimacie.
Umawiamy się z naszymi Szermierzami na niedzielę po Rajdzie 4 Żywiołów. Gdy napieramy na rajdzie dostaję telefon od Marcina
„Ty to chyba zamówiłeś – w Krakowie tak sypie, że wszystko białe”
Ha ha ha doskonale SFAROC będzie jednak zimowy !!

Lordzie, ręka wyżej… bo sobie ryj zasłaniasz
Sesja promo i te głupie pytania… czy mam brać widły? Co za pytanie… A CZEMU MIAŁBYŚ NIE BRAĆ?
Idziemy na sesję foto, a Ty bez wideł? Widłów? Widełów? Jak to się kurde odmienia?
Śniegu dosypało zdrowo, a my ruszamy na podbój Uroczyska Skotniki i Górki Pychowickiej.
Rozkładamy się z całym sprzejem: ubrania, broń, rekwizyty i zaczynamy trzaskać głupie kadry.
Zabawa jest przednia, ale zrobić akceptowalne zdjęcie to nie takie hop siup. To na drugim planie w kadr wejdzie śmietnik, to ktoś sobie ręką ryj zasłoni, to ktoś w ostatniej chwili zmieni pozycję na głupią. Niemniej jakoś idzie – dobrze, że moja znajomość profesjonalnej fotografii sprowadza się do „ej, zasłaniasz sobie ryj” bo gdyby każde zdjęcie robić z 1000 ustawień, to by nas noc zastała…
Ktoś czasem idzie na spacer i dziwnie przyspiesza kroku, jak nas tylko zobaczy - zupełnie nie wiem czemu :)
W pewnym momencie sesji kiedy ustawimy kolejny kadr, Basia zwraca uwagę że zamarzły nam 3 osoby. Upss… zapomniałem, że część z naszych szermierzy nieźle szermierzy, ale zimy to jednak unika.
Nie ma nawet jak ich zakopać, bo ziemia zmarznięta. Zbieramy zatem ciała i wracamy do domu. Udało się zrobić ponad 10 dziwnych kadrów, ale nie tyle ile byśmy chcieli… Niektóre kadry zupełnie nie wychodzą np. totalnie nie wychodzi stylizacja „Lord of the Rings”. Oko obiektywu nie jest w stanie udźwignąć mojej chorej wyobraźni :)

Szkolny problem czyli „KOBYLANY PANY” (*)
Promo zaczyna napierać na FB i chyba zaczyna nam się robić z góry. Trasa także prawie gotowa… ale wtedy dzwoni Monika. Co z tego że mamy patronat gminy Zabierzów, co z tego że mamy zgodę Nadleśnictw, kiedy szkoła w Bolechowicach odmawia nam bazy. Ich zgoda i patronat gminy nie dotyczy. Jest końcówka stycznia, a właśnie wypadła nam baza. Jupi… k****a…
JUPI… i to z naciskiem na k***a.
Gmina Zabierzów może nam udostępnić halę sportową w Zabierzowie – rewelacyjna propozycja (serio i bez ironii). W każdej normalnej sytuacji skakalibyśmy z radości, ale trasa jest zaprojektowana po Dolinkach. Z Zabierzowa do pierwszych punktów trasy będzie z 10 km (to w kontekście trasy rodzinnej). Owszem wchodzimy w Las Zabierzowski z punktami, ale to dla tras długich… trasy krótkie i rodzinna mają odwiedzić Kobylańską i Będkowską. Hala w Zabierzowie nie daje nam zupełnie nic – mimo, że propozycja jest fantastyczna, jeśli chodzi o gest ze strony gminy.
Monika atakuje zatem Kobylany i wiecie co, Pany? Baza to Kobylany. Normalni ludzie, miła atmosfera… Kobylany. Udało się… kryzys zażegnany. 

Co robisz w Walentynki?
Biceps i klatę? Nie, nie! Szóstą – odpowiedź? To ale to od 18:30 – 20:00. Pytanie jednak brzmi co robisz potem. Potem to eksploruję kawerny i walczę na płonące szable. A to spoko !!!
Promo na FB idzie pełną parą ale zaczynają nam się kończyć kadry… wincyj!!! Potrzeba wincyj!!
Umawiamy się zatem w Walentynki, że po treningu ciśniemy nocą do kawern w Uroczysku Skotniki i robimy drugą część sesji.
Ruszamy w noc, w las z czołówkami i pochodniami.
Zdjęcia nocą…. Taaaa…. Jeden kadr ustawiamy 40 minut… drugi kolejne 40.
Za dużo światła, za mało światła, w sam raz światła ale drgnąłeś – nie drżyj, stoję tak 40 minut nie mogę już. ANI DRGNIJ… baterie padły…. więcej światła…. ale k***a nie w obiektyw. Mamy to?... Tak, mamy, ale do poprawki…. Złap refleks świetlny na rapierze…. Ruszyłeś rapierem. Nie ruszyłem! RUSZYŁEŚ !!
Uważaj z tą benzyną… aua poparzyłem się…. Wow ale odjazd, pięknie płoną… duszę się, dym, za dużo dymu… TLENU…
I tak upłynęła nam noc…. Długa walentynkowa noc.
Ale wracamy z kolejnymi kadrami. Filip w roli HERO, eksplorujący kawerny z rapierem i pochodnią. To się musi spodobać.

Kryzys nadwiślański czyli dobry kradziony kamieniołom
Dzwoni Monika: wiecie bo dzwonił Grzesiek L. też robi rajd, tyle że w kwietniu.
Nadwiślański maraton na orientacje!! To super, my się wybieramy na niego, bo rok temu było super.
No, ale robi tam gdzie Wy… baza w Tenczynku i wiecie, trzeba się spotkać aby punkty się nie pokrywały
Gnamy przez noc do Dąbrowy.
Wchodzimy do pokoju. W świetle świec (brzmi ładniej niż „przy zapalonym świetle”) spotykamy dwie osoby ślęczące nad mapą. Gęsty dym z cygar spowija całe wnętrze pomieszczenia (no co? buduję klimat – tak naprawdę nikt z nas nie pali), rozgarniamy go ręką i dzwoniąc ostrogami, ciężkim krokiem po drewnianej podłodze kierujemy się wprost do stołu.
W mroku lśnią oczy prawdziwego Nawigatora, spoglądamy w nie jednak bez strachu. Napięcie sięga zenitu (albo canona… mówiłem, że nie znam się na fotografii)
- Pokażcie mi swoje towary… eee… punkty

Zrzucamy mapę na stół… uffff, no nie jest tak źle. Coś się pokrywa ale Grzesiek przesunął się z imprezą na południe więc damy radę.
Ustalamy co kto bierze. W negocjacjach zostaje mi odebrany świetny, bo dziki kamieniołom. Protestuję, żądam satysfakcji, przynosząc z auta Szpady, ale to wszystko na nic. Musimy pójść na jakieś ustępstwa… nadal uważam jednak, że kamieniołom został mi odebrany podstępem.
Jak będziecie dymać w środku lasu pod nielichą górę na Liszkorze, tam gdzie na wielkiej skale rośnie wielkie drzewo, a kamienie będą usuwać Wam się z pod stóp – to tak, to właśnie tam. Wspomnijcie wtedy los ukradzionego mi kamieniołomu i pomyślcie, że mógł to być kolejny punkt Wiosennego CZARNEGO KoRNO.

Kryzys rodzinny czyli „5-ta rano, zabawa skończona, różowieje już słońce na wschodzie” (*)
Tydzień do rajdu. Mapy gotowe… patrzymy na trasę rodzinną/rekreacyjną. Patrzymy na siebie, patrzymy na mapę, znowu na siebie i znowu na mapę… no dobra ktoś to musi powiedzie na głos. Wariant optymalny na rodzinnej to 45 km? Trochę chyba przeszacowana. Jak ktoś podejdzie ambicjonalnie to zrobi się dziecięcy marsz śmierci…
Przepraszamy na chwilę Monikę i wychodzimy na chwilę poważnej rozmowy. Wiecie, takiej która może zadecydować o naszej przyszłości.

- Co robimy?
- No projektujemy trasę od nowa.
- No ale kiedy, jest niedziela… 6 dni do rajdu.
- No, teraz
- Co masz na myśli teraz?
- No, teraz, teraz
- Jest 22:30, a ja idę jutro do pracy.
- Ja też... na którą idziesz?
- Na 8:00
- To mamy 7,5 godziny…
- Minus dojazd
- Minus dojazd. Cieszę się, że zaczynasz rozumieć
- Nienawidzę Cię
- Wiem
(parafrazując dialog z "Imperium Kontratakuje"... jej oczy były zimniejsze niż karbonit Hana Solo)
Resztę tej historii dopowiada tytuł….

Gdzie strumyk płynie z wolna…a czas zapierdala
Czwartek i piątek przed rajdem to rozkładanie trasy. Część trasy rozłoży Tomek – głównie północno zachodnią część mapy zachodniej (Bukowno, Witeradów, Lgota i Filipowice). Resztę musimy my.
Tytuł tego rozdziału to sms jaki otrzymujemy od Moniki w trakcie rozwieszania punktów. Wysyłamy jej zdjęcie strumyczka zasilającego Czarny Staw (PKT 74), a dostajemy powyższy tekst w odpowiedzi. Monika też walczy: z bloczkami na jedzenie, z numerami startowymi, z kartami startowymi, z domykaniem wszystkich tych małych prac, z których każda zajmuje około godziny a jest ich tylko jakiś milion.
Nasz plan operacyjny jest dopracowany we wszystkich szczegółach. Pierwszy dzień to auto + rower, drugi dzień to auto + z buta. W pierwszy dzień lecimy zatem tam gdzie między punktami potrzebne są leśne przeloty (Puszcza Dulowska, Garb Tenczyński, dol. Brzoskwini, Kobylańska czy Wąwóz Półrzeczki). Drugi dzień ciśniemy tam gdzie z rowerem byłoby wolniej: Dolina Racławki, szczyty skał itp.

Czwartek: Wyruszamy z Krakowa o 5:00 rano w trójkę (z Lenonem). Na pierwszy ogień idzie Puszcza Dulowska i już wiemy, że będzie to bardzo błotnisty dzień. Wszędzie zalegają niesamowite ilości błota – o tyle, że pogoda jest piękna. W piątek ma lać cały dzień, więc chcemy dzisiaj rozłożyć jak najwięcej punktów. Lenon opracował FORMUŁĘ (dostałem zjebę, że nazwałem to algorytmem – mam się nauczyć czym różni się formuła od algorytmu…), która powie nam ile czasu zajmie nam rozkładanie całej trasy. Magiczny wzór uśrednia czas na podstawie aktualizacji danych: wystarczy wpisać Mu ile punktów rozłożyliśmy, a on „patrzy” na wprowadzoną godzinę startu, godzinę obecnie i podaje ile czasu zajmie nam rozłożenie całości.
Na razie wychodzi nam, że około 40 godzin. Lenon jest trochę niepocieszony tym faktem, próbuję Go pocieszać, że nie ma się czym martwić bo mamy 48 godzin czyli 8 godzin zapasu. Niestety nie łapie On żartu… tzn. nie łapie On, że ja mówię poważnie i to nie jest do końca żart. Punkty mają wisieć w sobotę rano i będą wisieć… choćbyśmy mieli być 48 godzin w trasie, to wisieć będą. Powiesimy je na chwałę Lorda SFAROCa.
W trasie jesteśmy do 4:30 nad ranem w piątek. Prawie 24 godzin, ale 2/3 naszej części trasy wisi. Nie widać nas pod błotem jakie mamy na sobie, ale napieramy nieprzerwanie. Ogólnie dzień w oparach absurdu bo my się cieszymy, że kolejny punkt wisi a Lenon w tle:
- wzrosło do 42 godzin, musimy przyspieszyć
- spadło do 33 godzin, jest postęp, ale dopiero jak zejdziemy poniżej 30 będzie akceptowalnie
Do domu wracamy mocno przed 6:00 rano (o 4:30 to pakujemy rowery na auto gdzieś za Krzeszowicami), łapiemy prysznic, jakieś 3 godziny snu i…

Piątek: Wyruszamy przed 10:00. Zgodnie z prognozami leje… i to tak konkretnie. Wielkie błota zamieniają się w bagna, a my napieramy z kolejnymi lampionami. My z lampionami, a Lenon w tle: „spadło, musimy utrzymać to tempo”; „rośnie, musimy przyspieszyć”, a deszcz na to KAP, KAP, KAP.
Od 18:00 to już nawet nie deszcz, ale zaczynają się śnieżyce. Prognozy są bezlitosne: Wiosenne CZARNE KoRNO stanie się Zimowym BIAŁYM i to z konkretnymi temperaturami na minusie.
Dla ciekawych: wzór prawdę powiedział. Mówił, że skończymy rozkładać trasę koło 21:00, a skończyliśmy po 20:00 więc naprawdę algo... aaa formuła była poprawna. 

Tomek S. i zagadka punktu X91

Przed 21:00 jesteśmy w bazie, Monika też już jest – są też pierwsi zawodnicy i to sama ekstraklasa.
Dopada mnie Tomek Sojka i niszczy mi system. Pyta mnie czy punkt X91 to będzie „ten grób pod Chrosną”.
Próbuję zgrywać głupa, bo mi kopara do ziemi opadła. Pytam wymijająco: jaki grób?
Tomasz: No, Medwieckiego, pierwszego polskiego pilota zestrzelonego podczas II wojny światowej.
Dalsze zgrywanie głupa nie ma sensu, odpowiadam: Tak, to to miejsce.
Jestem w szoku. W komunikacie startowy napisaliśmy, że będą występowały grupy tematyczne punktów. Tomasz w ręku miał kartę startową, na której w polu X91 miał narysowany samolot, krzyż i kość. Tylko na tej podstawie rozszyfrował gdzie będzie umiejscowiony punkt X91. Szacun…. Naprawdę szacun. Nie mogę wyjść z podziwu.
Owszem Tomek mieszkał tutaj za młodu, ale ciekaw jestem ilu rdzennych mieszkańców Krakowa, takich co mieszkają tutaj lata, wie o tym grobie, wie gdzie on jest… nie wydaje mi się aby była to duża liczba. Tym bardziej, akcja jaką odwalił Tomek wbija mnie w ziemię do dziś.

MALO NAS NIE BĘDZIE choć zapowiada prawdziwa WYRYPA

Po zarwaniu nocy z czwartku na piątek, planujemy przespać się choć trochę przed rozpoczęciem rajdu, ale życie zmienia nasze plany.
Monika podaje mi numer, „który pisał” do Niej z drogi, że warunki są fatalne, wszędzie korki i paraliż i zamiast być na 21:00 w Krakowie będzie około północy. Wbijam ten numer na swoją komórkę i dzwonię do zawodnika. Jak tylko wybieram opcję zadzwoń, numer mi się identyfikuje – czyli mam go w swojej książce telefonicznej! To MALO !!! Organizator naszych ukochanych Jaszczurów. Wali do nas ze Stargardu, specjalnie na naszą imprezę, zobaczyć nasz debiut w roli budowniczych trasy. Niesamowite!!
Umawiamy się, że odbierzemy Go z dworca i zawieziemy do bazy. Ma być po północ, a więc sen poszedł się właśnie paść, ale są priorytety jak ktoś jedzie z drugiego krańca Polski specjalnie do nas. Po północy zgarniamy Go w z dworca i odwozimy do Kobylan.
W bazie są także już Aśka i Robert – organizatorzy Rudawskiej Wyrypy. Niesamowicie nam miło, że także do nas przyjechali zobaczyć naszą pierwszą trasę. Rudawska Wyrypa to także fantastyczna, trudna, górska impreza, jakich zawsze mało. Rewelacja, że Oni także wystartują na naszej imprezie.
Do domu wracamy (bo musimy - choćby po sprzęt szermierczy na warsztaty) koło 3:10 rano, a o 5:00 będziemy już wyjeżdżać. Udaje się złapać około godziny snu.

Chałwa na wysokości… nad ranem

Jest 5:30 rano kiedy przedzieramy się przez śnieg na polach w Będkowicach. Docieramy do szczytu Sokolicy i rozkładamy 120 batonów chałwy.
Zejdą wszystkie :)
Tutaj ciekawostka: Chałwa miała być w Dolinie Racławki, ale rezerwaty nie zgodziły się na punkt "Zamczysko" - taka wielka, stroma góra nad Wąwozem Zbrza. Nawet pieszego nie mogliśmy go zrobić. Nie jednak ma tego złego jak mawiają, bo dzięki temu Chałwa na wysokości była bardzo blisko bazy i dotarła do niej także trasa rodzinna. Niby powinien być to oczywisty wybór, ale gdyby nie rezerwaty, to dalibyśmy ten punkt gdzieś indziej – tam gdzie trasa rodzinna raczej nie dotarła. Wnioski wyciągnięte, doświadczenie nabyte – prawdziwe, książkowe „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Docieramy do bazy około godziny 6:00. O 7:15 mamy przeprowadzić odprawę, więc ruch w bazie już duży bo zaczynają docierać zawodnicy, a Ci którzy nocowali przygotowują się do startu.
Nie ma już czasu na nic. Nic nie poprawimy, nic nie zmienimy… wszystko będzie tak jak udało nam się to przygotować. Nie ma już opcji nic ulepszyć. Stres nas po prostu pożera. Zgodnie z tekstem z promo, „ten dzień miał się zapisać w pamięci pokoleń” (*). Pytanie brzmi jednak „JAK”… jak się on zapisze.
Zaczynamy odprawę… na chwałę Lorda SFAROCa !!!
W tym miejscu zaczynają się już jednak wasze historie - wasze relacje z Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Udostępniam je tutaj, tak aby wszystkie pozostały zebrane w jednym miejscu. To Wy napisaliście kolejny rozdział tej opowieści:

Relacja Agaty

Relacja Ani (FB)

Relacja Marcina

Relacja Tomka

Relacja Bartka

Relacja Rowerowego Wielunia


Podsumowanie:

Cóż mogę powiedzieć… dziękujemy za frekwencję, która dopisała pomimo warunków. Dziękujemy za wszystkie ciepłe słowa dotyczące trasy. Dziękujemy za walkę na tejże trasie. Patrząc po waszych opiniach udało nam się podołać zadaniu, a tego baliśmy się najbardziej – czy nie zawiedziemy.
Wasz odzew jest jednak na tyle pozytywny, że wiemy już że Lord SFAROC powróci. Mimo klęski pod Kobylanami, nie został ostatecznie pokonany. Jeszcze przyjdzie Wam się z Nim zmierzyć. Pomysł na klimat kolejnej imprezy ze SFAROC’em mamy już od dawna. Narodził się jeszcze w styczniu… ale nie było wiadomo czy nie trafi on po prostu do szuflady.
Skoro jednak rajd Wam się podobał, to pomysł trafia na warsztat i będzie przekuwany w kolejną imprezę, na którą już teraz serdecznie zapraszamy !!!

Na koniec - zgodnie z obietnicą cytaty, a potem kilka zdjęć BEHIND THE SCENES :)
1) Bajka dla dzieci "Przygody Osła Teofila". Mało kto zna te schizofreniczne bajki, a warto bo za młodego to mnie przerażały. Zawłaszcza LEPIBRODA :)

2) Nazwa wycieczki po Dolince Kobylańskiej - przewodnik rowerowy z dawnych lat. Jeden z moich pierwszych :)

3) Piosenka "Na całość" zespołu POD BUDĄ

4) Wolne tłumaczenie sceny "It will be a day long remembered". Darth Vader i Wielki Moff Tarkin "Gwiezdne Wojny".











Kategoria SFA, Rajd

Wiosenne CZARNE KoRNO - "O trasie" CZĘŚĆ II

Niedziela, 18 marca 2018 | dodano: 28.03.2018

Zgodnie z obietnicą przedstawiamy drugą część naszego mini-przewodnika po trasie Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Poprzednio opowiedzieliśmy Wam o wielkich niewiadomych czyli o IKS’ach (X) na mapie. Tym razem zabieramy Was w podróż po niektórych 90-tkach oraz kilku dodatkowych punktach, które nie zostały dziewięćdziesiątkami. Nie zostały nimi - w jakimś stopniu z przyczyn organizacyjnych: mocno by zasugerowało to konkretny wariant zawodnikom, a chcieliśmy aby to jednak był roganing, a w jakimś stopniu z przyczyn formalnych: brakło nam dziewięćdziesiątek :)

Pamiętajcie jednak, że fakt iż zaprezentujemy Wam „tłuste” punkty, nie oznacza że 40-tki czy 50-tki nie są warte odwiedzin. Bardzo zachęcamy do przejechania trasy Wiosennego CZARNEGO KoRNO w lepszą pogodę i na spokojnie, a przekonacie się jak wiele ciekawych miejsc skrywają Dolinki Podkrakowskie.
Gotowi? No to jedziemy

DRESSED TO THE NINES czyli 90-tki

To angielskie powiedzenie znaczy, że ktoś jest bardzo elegancko ubrany. Takie też są to punkty - eleganckie. To eleganckie punkty na mniej mroźne czasy. Każda 90-tka także do Was przemówiła. Niektóre z tych punktów służyły Lordowi SFAROC’owi, niektóre chciały uciec z pod jego władzy, a jeszcze inne opowiadały Wam swoja historię.

PKT 90 Dąb w ruinach zamku

Ruiny zamku w Dolince Kluczwody. Z samego zamku niewiele zostało, ale skała na której stał nadal tu jest i nadal jest stroma. To też miejsce gdzie oświadczyłem się Basi – nie ma to jak zaczynać nowe życie na ruinach życia kogoś innego :)

Niegdyś dom mój oparty na skale,
wysoko nad potokiem kluczącym w dolinie
dziś mego zamku, nie ma już wcale
a serce w niewoli, po trochu wciąż ginie...

Dziś mówisz, że wolność jest blisko
Ciężko mi jednak wziąć to na wiarę,
ale czoło pochylę przed Tobą tak nisko,
gdy SFAROC z twej ręki poniesie karę

Pomścij krzywdy mi wyrządzone
siłą męstwa czy też oręża
oddam pół królestwa - córkę za żonę
albo - jeśli tak wolisz - syna za męża...

Nie za bardzo jest jak objąć obiektywem to miejsce - poniżej widok ze szczytu skały, na której znajdują się resztki zamku:


PKT 91 Grodzisko 502
Jeden z najwyżej (obok Zamku Ogrodzieniec) położonych punktów na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. W czasie II wojny światowej stała tutaj wieżą radiolokacyjna Luftwaffe – polecam przeczytać o tym tutaj.

W słup na skale przemieniony
SFAROC klątwą mnie obłożył
trwam tu lata niezmieniony
obym jutra już nie dożył...

Widzę lasy, ptaki, drogę
wiatr mnie chłosta bezlitośnie
ruszyć jednak się nie mogę
i tak cierpię tu bezgłośnie

Niemym świadkiem losów świata
wielu z Nich ja nie rozumiem
czemu strzelał brat do brata
dziś powiedzieć już nie umiem

Wielka wojna kiedyś trwała
do niej zawsze człowiek skory
wtedy wieża tutaj stała
dziś zostały z niej podpory

Tyś rycerzem, wybawieniem
za swą chwałą - w biegu zwolnij
bądź mi moim wyzwoleniem
bierz mój lampion - mnie uwolnij




PKT 92 -  Szczyt Sokolicy
CHAŁWA NA WYSOKOŚCI. Wielu myślało, że to literówka a tu niespodzianka. Rozeszło się tutaj 120 batonów chałwy!!
Przepiękny punkt widokowy na Dolinę Będkowską. Kto z Was zobaczył kapliczkę na środku pionowej ściany tej skały?

Chwała Lordowi Dezorientu
albo chałwa, co osłodą koszmaru
na talię popatrzcie bez sentymentu
częstujcie się dzisiaj i bez umiaru

Na szczycie tej skały umieściliśmy chałwę :)




PKT 93 - Skała „Dupnik”
Skała z fantastyczną pieczarą, gdzie jest przygotowane miejsce na ognisko :)
Można grillować w skale, a do tego wnęka gdzie był lampion, łączy się pieczarą – czyli mamy tajne wyjście z pieczary :)
Nikt niestety nie zdołał odwiedzić Dupnika.

SFAROC nazwał tą skałę DUPNIKIEM
uwięził mnie potem w jej bocznej wnęce
żeś mnie uwolnij - toś twardym zawodnikiem
więc dziurki w swą kartę otrzymasz w podzience




PKT 94 - Krzyż morowy
No perełka w koronie naszej trasy. Krzyż upamiętniający epidemię cholery w Filipowicach. Niegdyś stał przy drodze, ale obecnie droga biegnie inaczej i krzyż stoi pośrodku mrocznego lasu. Robi niesamowite wrażenie. Nieopodal, po drugiej stronie drogi znajdują się również mogiły choleryczne.

Wygnany na miasta rubieże,
przy drodze, co w lesie zanikła
czekamy aby - Orientu Rycerze
krew z ran waszych dziś sikła

Weź mnie i przyłóż do ciała
pozwól musnąć twoje krwotoki
aby bakteria co dotąd spała
cichutko przenikła do twojej posoki

Zanieś do studni ją potem
tam, gdzie woda w słońcu się mieni
i niczym diamentem lub złotem
raduj - mego Pana - zarazą na ziemi...




PKT 95 - Wąwóz Karniowicki
Ogromny, ale to naprawdę ogromny i stromy wąwóz. Punkt oczywiście na dnie, przy rozwidleniu strumieni – tak aby trzeba było wytyrać z powrotem pod górę, tą pionową ścianą :)

Otoczony tym wąwozem
trwam tu lata uwięziony
raz upałem, a raz mrozem
często bywam kaleczony...

Strome ściany - me przekleństwo
żyję tutaj więc bez słońca
z każdym dniem, wciąż w szaleństwo
spadam głębiej i bez końca...

Nim w mroku zgaśnie twój głos
i postać twoja mnie tu zostawi
zadaj w me serce ostatni cios
niech śmierć mnie z koszmaru wybawi...

I ponownie nie da się objąć tego wąwozu, tak aby było go widać. Tutaj samo jego dno, a w to, że jego ściany są strome musicie uwierzyc na słowo. Ci, którzy tam byli powiedzieli mi, że powinien być za 190 pkt a nie za 90 :)



PKT 96 - Zagajnik
Punkt widokowy na Zamek TENCZYN w Rudnie
Sam nie wiem kiedy kochałem ten zamek bardziej: czy wtedy gdy był ruiną i chodziliśmy nocą z pochodniami po murach i wieży, czy teraz gdy już tak chodzić nie można, ale jest przepiękny i majestatyczny.

Witaj w Zamku - Królu Złoty
To teraz SFAROC'a twierdza
choć do punktów masz ciągoty
na twej karcie będzie nędza

SFAROC zamku już nie zwróci
sił Ci na to nie wystarczy
a do bazy sam nie wrócisz
lecz zaniosą Cię na tarczy...




PKT 97 - Stara Tama na Kozim Brodzie
O Kozim Brodzie to Wam kiedyś muszę opowiedzieć w osobnym wpisie. Na razie niech niech wystarczy Wam informacja, że szlak wzdłuż Koziego Brodu jest niesamowity. To już ziemie pod Bukownem, a one skrywają wiele tajemnic.

Kozi Bród tutaj wpływa
do jeziorka pośród drzew
usłysz jak Cię tutaj wzywa
piękny ptaków dzisiaj śpiew

Westchnij tutaj parę razy
czasu dość jest jeszcze przecie
po co spieszyć się do bazy
zostań z nami, w naszym świecie

Tu zapomnisz swe zmartwienia
Kim jest SFAROC? O kim mowa?
oto szczypta zapomnienia
i twa dusza już gotowa...

tu nie zaznasz nigdy łez
daj omamić się błogości
zostań z nami aż do kres
NIECH TU ZGNIJĄ TWOJE KOŚCI...




Inne perełki w ARAMIS’owej koronie.

PKT 72 Awen – Przesmyk skalny
Jaskinia Awen (studnia) w Dolinie Szklarki. Awen to nazwa samej jaskini, a właściwie dwóch Szeroki Awen oraz Głęboki Awen. Ja roboczo całą górę/garb tak nazywam.
Niesamowicie strome podejście pod wielki krzyż na szczycie, a tam wąski przesmyk skalny z kolejną skrytą kapliczką pośrodku.
Punkt dla wielu trudny bo szukaliście w szerokim przejściu między skałami sporo poniżej szczytu i krzyża, a trzeba było iść wyżej. Aż pod sam krzyż i tam był właściwy, wąziutki przesmyk skalny. Cieszę się jednak, że wiele osób odwiedziło to nietypowe miejsce. Jest ono „lekko creepy” czyl dokładnie takie jak lubię.



PKT 81 Cebulowa – wielka skała w Dolinie Będkowskiej.
Mega stromy niebieski szlak z charakterystycznym zygzakiem. Tyrać to pod górę to naprawdę fajna zabawa, a i jakie widoki ze szczytu.
Jak zjeżdżacie niebieskim do Doliny (nie w stronę Lidaru), to w gęstym lesie są ruiny ogromnej tamy!! Ogólnie ta ścieżka przez las jest dzika – wąska i bardzo mroczna.




PKT 84 - Wąwóz Zbrza
Potężny i stromy wąwóz w Dolinie Racławki. Naprawdę można się poczuć jak w górach, zarówno na podejściu jak i na zejściu.
Cieszę się, że tak wielu zawodników dotarł do mojej ukochanej Dolinki :)



Questy (zadania) dodatkowe – nikt nie zdobył Korony Królów ani tytułu Jurnego Oblatywacza.
(Jurny od Jury a nie od chuci!!).
Przyznaliśmy jednak kilka tytułów Kolekcjonera Kości oraz nowy dyplom za ROZDZIEWICZENIE KRYSTYNY, dla ekipy Rowerowego Wielunia, która pierwsza dotarła na ten punkt (PKT 66 - Szyby Krystyny) czyli w miejsce dawnej kopalni.

Jedno jest jednak pewne. W postanowieniach końcowych regulaminu napisaliśmy, że „Rajd Was sponiewiera” i chyba pogoda wzięła sobie do serca te słowa. Wydaje mi się zatem, że dotrzymaliśmy słowa: rajd Was sponiewierał.

Na koniec mały Bonus. Jest jeszcze jedna dolinka, która nie zmieściła się na nasze mapy. Dolinka Mnikowska. Jeśli spodobały Wam się Dolinki Podkrakowskie koniecznie odwiedźcie i tą. Trzy tygodnie godziłem się z myślą, że Mnikowska nam nie wejdzie na mapę. Zapytajcie Basi i Moniki jaki odchodził lament za Mnikowską. Nawet wierszyk dla niej był gotowy.

Malowidło na skalnej ścianie,
piękne że nie oderwiesz oczu
czeka Cię tutaj małe zadanie
ile krzyży znajdziesz na zboczu?



To tyle na dziś. Ten wpis zamyka podsumowanie trasy jako takiej, ale nie ma jeszcze relacji z samego rajdu i przygotowań - okiem organizatora. Bądźcie czujni. Może i takie coś się pojawi, a jeśli tak to uwierzcie, że niektóre akcje to była kupa śmiechu... czasem z przewagą kupy, ale nadal śmiechu :)


Kategoria SFA, Rajd

Wiosenne CZARNE KoRNO - "O trasie" CZĘŚĆ 1

Sobota, 17 marca 2018 | dodano: 20.03.2018

No i po Wiosennym CZARNY KoRNO. Mógłbym tutaj opisać z jakimi problemami się borykaliśmy, ile przeżyliśmy kryzysów (np. trasę rodzinną zmienialiśmy w 100% na tydzień przed rajdem – a przez 100% mam na myśli 100% !! Chyba nie chcecie wiedzieć jak wyglądała trasa rodzinna na początku...).

To jednak temat na oddzielny wpis – może się o niego pokusimy, ale nie obiecuję. Dziś chciałbym Wam jednak opowiedzieć trochę o trasie jako takiej.

Niestety warunki jakie przyszły na pewno skróciły warianty wszystkich zawodników. Innymi słowy zrobilibyście więcej kilometrów, gdyby nie nagły atak zimy. Z drugiej strony, to niesamowite błoto w którym tonęliśmy w czwartek i piątek rozkładając trasę, choć trochę stwardniało, a dodatkowo klimat rajdu zrobił się jeszcze bardziej SFAROC’owy. Mroczny Lord nie pozwolił łatwo wydrzeć sobie swoich ukochanych lampionów.
Jakąkolwiek by przyjąć interpretację, fakt pozostaje faktem – nie zobaczyliście tyle trasy, ile byśmy sobie życzyli.
Nie opiszę tutaj każdego punktu, bo była ich ponad 100 ale wiedzcie, że:
Pkt X (obiekty) – to były miejsce które bardzo chcieliśmy Wam pokazać
PKT 90 i 80 – to także miejsca, które bardzo chcieliśmy abyście odwiedzili
Waga punktu nie zawsze oznaczała jego trudność, ale miała Was tam przyciągnąć.

Kocham Dolinki Podkrakowskie – w końcu wychowałem się w tych lasach i na tych skałkach. Przetyrałem je tysiące razy z rowerem, gubiłem się tam dziesiątki razy, przedzierałem na szagę i na rympał, a mimo wszystko nadal odkrywam w nich nowe miejsca i obiekty – takie moje IKSy na mapie.
Pozwólcie zatem, że w przybliżę Wam kilka – najważniejszych dla mnie – punktów z trasy.
Część z nich, wielu z Was odwiedziło – na części były 2-3 osoby tylko, a części nie odwiedził nikt.
Wyjaśnię także kilka rzeczy, które wzbudziły zdziwienie czy kontrowersje. Gotowi? To zaczynamy. Zapraszam Was w podróż po skarbach tej ziemi, którą ukochałem.

Dzisiaj punkty X, a w drugiej części opowiem Wam o 90-tkach :)

WIELKIE NIEWIADOME czyli CZYM BYŁ X W RÓWNANIU
X91 – Krzyż Kapitana Medwickiego.

Pierwszy polski pilot zestrzelony w II wojnie światowej – 1 września 1939. Krzyż stoi w miejscu, w którym spadł jego samolot.
Jeśli macie w swoim mieście ulicę jego imienia, to już wiecie kim On był.

Gdy Kraków ogarnęła trwoga,
na pełnym ciągu opuścił lotnisko.
Dosięgły go tutaj pociski wroga...
Jaki nosił stopień, jak miał na nazwisko




X92 - Pomnik w Żuradzie.
Wraz z Kpt Medweckim w powietrze wyszedł również inny pilot – Władysław Gnyś. Jemu udało się uniknąć zestrzelenia i chwilę po potyczce nad Chrosną/Morawicą, w której to zginął kpt. Medwecki, dopadł On nad Żuradą 2 niemieckie Dorniery. Resztę dopowiada Wam wierszyk. Jest to także pierwsze polskie zestrzelenie niemieckich maszyn w II wojnie światowej.

Gdy wojnę przyniósł nam los i czas,
tutaj zdobyliśmy pierwsze zestrzelenie
powie Ci o tym pamiątkowy głaz
ile Dornierów strącono wtedy na ziemię...




X84 – Pomnik Lotnika
Domknięcie Tryptyku Lotniczego naszej trasy. Pomnik upamiętniający Stanisława Chałupę – asa lotnictwa polskiego, który brał udział w walkach na zachodzie i zestrzelił kilka maszyn wroga. Pochodził z małej miejscowości Zalas.

ZALASem - mały pomnik stoi
lotnika co przestworza zdobywał
Rycerza, co śmierci się nie boi
wspomnij proszę: jak się nazywał...




X83 – Ruiny Owczarni
Urokliwe ruiny, o których można poczytać więcej tutaj

Owczy lament po utraconym domu,
słychać tutaj już zawsze będzie
żałować ich - nie ma już jednak komu
przeto policz otwory w ściany górnym rzędzie...




X82 – Brama Siedlecka
Zabytkowa brama, która prowadziła do Klasztoru w Czernej. Chwilę później ruiny Diabelskiego Mostu, przy którym trzeba przejść kierując się tutaj.

Uciekając z tych lasów upiornych,
na ledwie żywych ze strachu koniach
znajdź bramę dóbr przyklasztornych
co dzierżą postacie w swych dłoniach?




X81 - Kapliczka Boża Męka
Piękna, bardzo stara (1659), ale i lekko upiorna kapliczka pośrodku bezkresnych pól. W dniu Czarnego Korno, gdy wszystko przykrył śnieg, wyglądała niesamowicie. Przejeżdżałem tam zwożąc z trasy Jarka, który poprosił o transport i taki obrazek: Biel, nieskazitelnie biały horyzont i smukły kształt kapliczki wysokiej niemal do nieba… i nagle! ciemno ubrana postać sunąca przez zamieć śnieżną. Od kapliczki w moją stronę. To Bart ze Zdezorientowanych walczący ze śnieżycą. Niesamowity obrazek w niesamowitym miejscu.

Boża Męka - kapliczki tej imię,
wyniesionej wysoko pod chmury
odczytaj jaka - i w lecie, i w zimie
najstarsza data zdobi marmury




X80 – Bukowe Schodki
Dzika i ukochana przez mnie Dolinka Szklarki. Strome zbocza i wysokie skałki… drogi wspinaczkowe z nazwami z Muminków.

Oto przed Tobą kolejne zadanie
Znowu w kartę wpisać coś trzeba
Kto schody wziął w posiadanie
Odpowiedzi szukaj przy kikucie drzewa




X74 – Brama Zwierzyniecka
Do podkrakowskich lasów wchodzi się po królewsku, przez Bramę Zwierzyniecką

Ptaki, harty i jelenie
Przelicz rzeźby - INO sprawnie
potem przez sumę LUB mnożenie
ułóż równanie - byle poprawnie

Przypominamy niektórym, że równanie charakteryzuje znak "=" i odpowiedź 2+2+4 nie jest równaniem :P



X73 - Pomnik bitwy pod Szklarami podczas Powstania Styczniowego.
Ten punkt wywołał trochę konsternacji, bo rzeczywiście mogłem napisać nie pomnik, ale TABLICA INFORMACYJNA. Byli jednak tacy, co natychmiast wiedzieli co zrobić. Byli jednak i tacy, co wsłuchiwali się w wicher i odgłosy doliny (np. piła spalinowa sąsiada). Wiersz na tablicy informacyjnej zdradza, że w ciemnościach nie usłyszysz nic innego jak „syk węży”.

Niegdyś krwią te zbocza splamione
stąpaj ostrożnie po czaszkach i kościach
zamknij na chwilę swe oczy strudzone
jaki dźwięk usłyszysz w ciemnościach?





X72 – Kapliczka skalna w Dolinie Kobylańskiej
Kapliczka ta powstała na pamiątkę objawień jakie ponoć miały tutaj miejsce. Nie są one wprawdzie uznawane przez Kościół, ale lokalna społeczność wierzyła, że miały miejsce i kapliczka jest upamiętnieniem tych wydarzeń.

Całkiem serio i bez ściemy,
a tacy będziemy okropni,
że przeliczyć Wam każemy
ile tu prowadzi stopni...




X71 – dawna granica zaborów w Dolinie Kluczwody

Tutaj przebiegała granica zaborów rosyjskiego i austriackiego, czego upamiętnieniem jest pamiątkowa tablica. Miałem dwa wierszyki o tym miejscu i dwa różne zadania. Finalnie wygrał w głosowaniu ten z głowami orłów, bo ja wołem inną zagadkę – postaci:

Granice to aspekt niestety niestały
i nie ma za bardzo na to lekarstwa,
powiedz w jakich latach tutaj one przebiegały
oraz jakie dzieliły mocarstwa?


Pojawił się jednak ten:
Nie wyrazi 1000 słów,
bólu tamtych dni i czasów
podaj liczbę orlich głów
nad wodami, pośród lasów...




X70 – Skała Kmity
Potężna skała w Lesie Zabierzowskim, z którą związana jest legenda o Rycerzu Kmicie i Księżniczce Bonerównie (skałki jej imienia także znajdziecie i to niedaleko stąd).
Wiecie jak jest: złamane serce, skalne urwisko, Newton F=m*a, spadek swobodny v = pierwiastek z (2*g*h)…
ech ten romantyzm… nie potrzeba „mędrca i szkiełka”, aby stwierdzić co tu się stało.
Wystarczą słowa Juliusza C „kości zostały rzucone”. Ja dodam, że z wysoka

Jesteś doprawdy niczym Kmita mężny,
skoro dotrzeć tutaj nie brakło Ci pary,
powiedz CZYM był ten rycerz potężny
i czymże On gromił Tatary




X62 – Cmentarz leśny w Dębniku
Leśny cmentarz choleryczny z mogiłami także i z I wojny światowej. Dziś oznaczony i w miarę zadbany, niegdyś bardzo złowieszcze miejsce na żółtym szlaku pomiędzy Dolinką Eliaszówki oraz Dolinką Racławki. Kiedyś do ostatniej chwili nie był widoczny wśród drzew i krzaków i wchodziło się na niego nagle… można było naprawdę się przestraszyć.

Spójrz na żniwo wojny i zarazy,
co przerwały niejednego życia bieg
licz uważnie, jeśli trzeba dwa razy
ile krzyży, co zimę, pokrywa śnieg...




X61 – Pomnik zamordowanych w Radwanowicach
Wieś odznaczona Krzyżem Walecznych. O historii tego zdarzenia można przeczytać tutaj.

Błyskawice i czaszki zdobiły mundury,
a po ich rękach niewinna krew spływa,
ile istnień postawili pod mury,
rozstrzeliwując wieś, co była szczęśliwa...




X60 – Krzyż Milenijny
Świetny punkt widokowy na Kopalnie w Dubiu. Dobre, strome podejście aby przetyrać zawodników, a i ciekawe miejsce z industrialną panoramą.

Noc i dzień kamień kruszy,
tak Go skazał los mizerny,
krzyż Mu pocieszeniem duszy
napisz jak jest stary głaz węgielny...




X53 – pomnik PRA Żaby w Czatkowicach.
Czatkobatrach Polonicus – najstarszy opisany płaz bezogonowy półkuli północnej. Nazwa pochodzi o miejsca znalezienia – kamieniołomy nieopodal Krzeszowic. Co tam łacińska nazwa i nauka, mamy tutaj strasznie fajny pomnik sympatycznej ŻABY siedzącej na kamieniu. Ja się już dawno w nim zakochałem :)

Mała osada, pośród leśnych zboczy
Nawet czas tutaj niczego nie zmienia,
Wyostrz teraz swe zmęczone oczy
jaki Zwierz strzeże kamienia?





X52 – Źródło Św. Eliasza

Niesamowite Źródło w Dolinie Eliaszówki.

Aspiracje masz do pudła?
Ale czy historia Ciebie wspomni?
Szkicuj prędko kształt więc źródła
lecz o schodach nie zapomnij



X51 - Kopiec Bzowskich
Pomnik właścicieli wsi Będkowice w XVII i XIX wieku – Ojca i Syna. Ojciec był burgrabią krakowskim, a syn oficerem w armii Księstwa Warszawskiego, adiutantem samego księcia Józefa Poniatowskiego. Imię starszego z rodu brzmiało HIACYNT. Już chyba wszystko jasne, jeśli chodzi o zagadkę.

Oto mogiła co o wspomnienie prosi,
tych, którzy mieli tutaj swój świat
A Ty powiedz - jakież imię nosił
Ojciec z Będkowic - ziemi tej kwiat



X50 – Skała przy Jaskini Łabajowej
Kultowe miejsce wspinaczy w Dolinkach Podrakowskich. Na tych skałach wznaczono około 100 różnych dróg wspinaczkowych. Ta z zagadki ma nazwę ”Jęki Królika”

Ranią palce szukając uchwytu,
wciąż wyżej i wyżej, niemal do Boga
Nowe trasy - ich powód zachwytu
jaką nazwę nosi 53-cia droga?



X41 – Kolumna w Nowej Górze
Nowa Góra to niewielka ale dość stara miejscowość. Jej historię opowiada nasza zagadka – a krzywdy, o których mowa to szkody górnicze poczynione w tej okolicy. Kolumna stanęła tutaj z woli króla Jana Kazimierza.

Za swe krzywdy - prawo jarmarku
otrzymała ta miejscowość dumna
Przeto powiedz z czyjej to woli w tym parku
stanęła ta oto kolumna...




X40 – Kruk na fontannie w Czerne

Klasztor w Czernej. Rzeźba kruka na fontannie. 

Na laurach nigdy nie siadaj,
chcąc skończyć z dobrym wynikiem
prędko mi więc odpowiadaj
kto jest źródła strażnikiem...


To tyle. To wszystkie X na trasie.
Niedługo zabiorę Was na wycieczkę po 90-tkach, które jak pewnie zauważyliście mówiły do Was :)


Kategoria SFA, Rajd

Rajd Wilczy 2018

Sobota, 10 marca 2018 | dodano: 12.03.2018

Czwarta edycja Rajdu Wilczego i czwarta, na której jesteśmy. Czyli jakiś komplet zaliczyliśmy już na wejściu. Standardowo wyruszamy w piątek wprost z treningu szermierczego do Żor, bo o 23:00 odprawa naszej trasy. Godzinę później będzie start. Przeskakujemy do Żor szybciej niż się spodziewaliśmy i sporo przed 23:00 meldujemy się w bazie.... nieświadomi jak bardzo szalona noc (i dzień po niej) nas czeka. No ale nie uprzedzajmy faktów.

KLĘSKA URODZAJU
O klęsce to będzie później i to całkiem sporo, ale na razie o urodzaju.
W bazie jak okiem rzucić okiem po zawodnikach to ekstraklasa przygodówek. Naprawdę na placach można policzyć kogo z elity brakuje. Z jednej strony to cieszy, że mamy tyle tak mocnych ekip, z drugiej podium już dawno obsadzone, z trzeciej fajnie siedzieć na odprawie między najmocniejszymi zespołami i także startować na trasach, które Oni atakują. Plan na dziś: nie być po prostu ostatni. 
Mówiąc o urodzaju, nie tylko frekwencja dopisała, ale także ilość map. Dostajemy ich aż 7 na zespół. To naprawdę potężna ilość. Schemat trasy także bogaty. Oprócz roweru czekają nas 3 etapy piesze, 1 kajakowy oraz zadanie specjalne.


Do tego wszystkiego dojdzie jeszcze króciutki prolog biegowy na rozbicie stawki. Zdajemy nasze przepaki, witamy się ze znajomymi ekipami... jeszcze pamiątkowe grupowe zdjęcie i ruszamy w noc, bo właśnie wybiła północ.

WYWIEDZENI W POLE PRZEZ PANA PORAŻKĘ
Prolog robimy od kopa, wskakujemy na rowery i ruszamy w mrok. Żory właśnie kładą się do snu, a my zaczynamy naszą nocną przygodę.
Niestety zaczynamy od sporej wtopy nawigacyjnej, bo zjeżdżamy w jakieś pola, które toną w błocie ( w końcu właśnie wiosna przyszła). Co ciekawe, kilka ekip wjeżdża tak samo i razem taplamy się w glinie. Nagle dostrzegam sympatycznego Pan w płaszczu i kapeluszu.
Nawiązuję się rozmowa:

- Co Pan tu robi po nocy?
- Przechadzam się głupimi wariantami
- A jak się Pan nazywa?
- Mów mi Pan Porażka. Jeszcze się spotkamy, ale teraz wracaj do drogi, bo tędy to się zajedziecie przedzierając przez to błoto..

Wracamy na drogę... dramat. Jak można było przegapić skręt głównej drogi i wjechać radośnie w pola. No nic, zdarza się. Atakujemy punkt, ale znowu coś nam nie idzie. Najeżdżamy go od od północy, od wschodu, od południa i od zachodu... masakra, od każdej strony "przestrzeliwujemy go". Poruszamy się w kółko po okolicach punktu.Otaczamy ofiarę jak rasowa wataha wilków (chociaż rasowy w dziesiejszych czasach, nie jest chyba najtrafniejszym przymiotnikiem, acz wataha to akurat pasuje do nazwy rajdu...). W końcu udaje się go jakoś dorwać.Szkodnik musimy się skupić, bo jest fatalnie. Tak to jeszcze nie było, aby jeździć dookoła punktu.

SIEKIERA W RYBNIKU I PIERWSZE ZNAKI KLĘSKI
Jedziemy w kierunku Rybnika. Musimy przejechać całe miasto ze wschodu na zachód. Średnio podoba mi się ten pomysł - naprawdę nie można było poprowadzić tras dookoła miasta? Do tego powietrza nie da się kroić nożem, trzeba je rąbać siekierą - taki tutaj mamy smog. Kraków to są tężnie przy tym co tutaj zalega. Jedzie się koszmarnie. Naprawdę nie rozumiem dlaczego ciśniemy po Rybniku a nie gdzieś po lasach.
W pewnym momencie ciśniemy czymś na kształt głównej na mapie i nagle znak "ślepy zaułek za 400m". Sprawdzamy na mapie: no nie, tu powinien być przelot główną na wprost. Żadnej info, że roboty czy remont: po znak prostu ślepy zaułek. Spędzamy chyba z 5 minut na debacie, co robić. Pchać się w ślepy (rowerem może da się przejechać) czy też wybrać objazd. W bazie mówili coś o jakiś robotach i braku przejścia nawet dla pieszych - nie wiemy czy to o tym miejscu mówili, czy nie, ale wybieramy objazd. Okaże się to dużym błędem. Wszystkie inne ekipy przelecą tędy, a my pojedziemy na około. Do tego zgubimy się w uliczkach osiedlowych, potem ucieknie nam skręt w lewo, który powinien być normalnym skrzyżowaniem, a będzie ścieżką między płotem a murem. Tym sposobem, nasz dojazd na drugi punkt to jakaś spektakularna porażka... pół godziny w plecy na bidę. Albo i więcej. No nie idzie nam dzisiaj...
Nie spotykamy żadnych ekip na punkcie, a przecież to dopiero początek trasy i zawsze na pierwszych punktach ktoś się napatoczy, nim rozciągną się marszruty. Żadnych świateł, żadnych ekip. Jesteśmy ostatni. Dzięki naszym dwóch super wariantów jesteśmy ostatni. Fantastycznie... po prostu fantastycznie. A wszystko przez jeden znak na drodze... przez jeden cholerny znak.

KAJAKIEM PO RYBNIKU CZYLI TRYB LODOŁAMACZ
Docieramy nad Zalew Rybnicki. To przepak przed/po kajakowy. Rowerów tutaj dziesiątki... wszyscy dawno popłynęli, a obsługa punktu potwierdza nam, że jesteśmy jedną z ostatnich ekip. Ech...
Nagle ktoś dopływa. To hardcore'y z AR Team Polska - właśnie skończyli etap kajakowy (który nam zajmie ponad za moment 2h). Oni są niesamowici...
Jest noc, temperatura spadała do około 0 stopni - to jednak bardzo wczesna wiosna. Włazimy do kajaków i ruszamy w noc. To nie nasz pierwszy raz nocą na kajakach, ale pierwszy raz "w śniegu" i w lodzie. Mamy tutaj 4 punkty do zebrania: jeden "zwisa" z mostu, drugi umiejscowiony jest na wale, dwa ostatnie na brzegach.

Nad niektórymi częściami jeziora zapadła gęsta mgła, bardzo gęsta - widoczność spada do około 3-4 metrów. Płyniemy w bieli, którą intensyfikuje promień czołówki. Jest niesamowicie, ale przez totalny brak widoczności, płyniemy trochę zygzakiem, ciągle musząc korygować kierunek z kompasem. Bez punktu odniesienia nawigacja jest hardcore'owa. Nagle huk, wbiliśmy się w lód. Ostro, jest go tutaj nadal sporo. Nie dość, że pływają kry, zalegają duże rozłożyste połacie lodu na niektórych partiach jeziora. Musimy przebijać się przez niego. Niektóre kawałki ustępują pod wiosłem i pod dziobem, ale niektóre są bardzo grube i trzeba je wymijać. To bardzo ciekawe doświadczenie posługiwać się kajakiem jako lodołamaczem.

Zbieramy wszystkie punkty, co okaże się kolejnym błędem z punktu widzenia całego rajdu - przygoda na kajakach była super, ale należało zebrać dwa punkty i wracać, bo zebranie wszystkich czterech kosztowało nas bardzo wiele czasu. Mówimy oczywiście, o założeniu że nie zrobimy całej trasy.
Wracamy i obsługa nas informuje, że ekipy za nami zebrały dwa punkty i wróciły. Teraz jesteśmy naprawdę ostatni. Owszem, mamy dwa punkty więcej, ale przed nami cały dzień jeszcze, a na etapach biegowych, których my na pewno nie zrobimy w całości, jest po nawet po 8 punktów. W dwie godziny, które zjadły nam kajaki, tam można szybko złapać więcej punktów niż 2. Super przygoda w trybie lodołamacza, ale taktycznie to polegliśmy... teraz to już naprawdę jesteśmy ostatni. No nie idzie nam dzisiaj... tak cholernie nie idzie. Pan Porażka macha nam z kajaka obok.

"3 KOLORY: NIEBIESKI" CZYLI RYBNIK DA SIĘ LUBIĆ
Od tego momentu trasa rajdu Wilczego zmienia się o 180 stopni. Z fatalnej rybnickiej miejskiej części wyprowadzi nas w piękne lasy i naprawdę fajne miejsca.
Nie mówię o etapie kajakowym bo ten był super - mówię o trasie rowerowej. Po skończonych kajakach mamy do przejechania odcinek specjalny. Wiemy, że będą na nim dwa punkty, które jednak nie są zaznaczone na mapie. Mamy odnaleźć niebieski szlak rowerowy i trzymać się go aż zaprowadzi nas na drugą część mapy, do kolejnego etapu. Lecimy przez chwilę trzema szlakami rowerowymi i na skrzyżowaniu wybieramy, zgodnie z zaleceniami, niebieski. Szlak jest niesamowity, piękny - zwłaszcza teraz, w promieniach wschodzącego słońca. Szlak prowadzi przez parki, zagajniki, wzdłuż kanałów, bulwarami, nad jeziorami aż do lasów za Rybnikiem. Jest także świetnie oznakowane. Jesteśmy zaskoczeni, jak rajd zmienił oblicze. Zrobiło się naprawdę pięknie mimo, że nadal jesteśmy w Rybniku :)





KAMIEŃ PRZYJACIELA (ZAMARZNIĘTEGO) LASU
Niebieski szlak wprowadza nas w etap RJnO – głęboko do lasu. Jest tuż po świcie słońca i zrobiło się naprawdę pięknie. Las jeszcze nie poczuł wiosny, bo zarówno drogi jak i jezioro skute są lodem. Zamarznięte drzewa wyglądają niesamowicie.


A do tego cisza, jest koło 5:00 rano – nikogo. Punkty etapu RJnO są świetne bo zabierają nas w podróż po tym skutym lodem lesie. Odwiedzamy takie miejsce jak Kamień Przyjaciela Lasy – leśnika, zasłużonego dla tego obszaru. Lubię takie miejsca. Potem polana z tablicami informacyjnymi kim było, co zrobił, potem skrzyżowanie zamarzniętych strumieni, a ostatni z punktów to nie-do-końca zamarznięte bagno. Bardzo nas cieszy, że po fatalnej części w Rybniku, rajd zabrał nas w tak fajne miejsca.
Aż żal opuszczać ten las, ale trzeba jechać dalej – kierujemy się na kolejny odcinek specjalny: pierwsze BnO



PAN PORAŻKA LUBI WĄWOZY

Zostawiamy rowery i plecaki obsłudze punktu, bierzemy mapę i idziemy. Zaczynamy atak tego etapu od eksploracji ogromnych wąwozów. Włazimy głęboko i szukamy ukrytego tam punktu – gdzieś w jednej z dziesiątek odnóg. Robi się tutaj istna wąwioziada.
Odmierzamy się z mapy, nawigujemy po rzeźbie terenu i wpadamy… na Pana Porażkę. Siedzi przy lampionie i nam macha.

- Co Pan tu robi?
- Lampion znalazłem.
- No my też, zgodnie z mapą, zgodnie ze sztuką.
- No ale ja go podbiję, a Wy nie,
- Czemu?
- A na czym?


K***A !!!!! Straszliwa inkantacja przewraca drzewa, kruszy skały i kamienie. Karty startowe... Karty startowe zostały przy plecakach. Postanowiliśmy zostawić plecaki i iść na lekko ten kawałek. Wiedziałem, że to zły pomysł – zostawiłem mojego żółtego przyjaciela, to mam teraz co chciałem. Tak to się wybrać do lasu bez plecaka. Wracamy z buta na punkt przepaku, do rowerów.
Nadróbmy trochę, przyspieszmy, poprawmy nasz wynik. TAAA… tośmy nadrobili ale kilometrów i przyspieszyli, ale nasz upadek.

Wracamy na przepak – w ciszy. Bierzemy karty startowe – w ciszy. Wracamy do lasu – w ciszy.
Obsługa punktu dobrze odczytał naszą mowę ciała. Zadanie pytanie postaci „czego szukacie w plecaku” mogłoby ich kosztować życie. Ich i dwóch wiosek nieopodal. Dostrzegli jednak, że bierzemy karty i wracamy w las. Nasz wzrok się spotkał – rozumiemy się bez słów. Wracamy do wąwozów w ciszy. Pana Porażki już tam nie ma. Polazł gdzieś dalej. Zbieramy punkt i idziemy dalej. Reszta punktów nawigacyjnie nam poszła już od kopa, acz nie zrobiliśmy całego etapu – robi się coraz bardziej krucho z czasem bo jest południe, a przed nami jeszcze kawał drogi. Albo z 6 kawałów, jak odwalimy podobne numer. Cała przygoda kosztowała nas kolejne, niemałe już straty czasowe. Niemniej swojskie klimaty bo prawie jak Zabierzów:



Gdy wracamy z BnO, jesteśmy ostatni. Tylko nasze rowery leżą na punkcie przepakowym. Nikogo oprócz obsługi punktu. Fakt ten dobija nas psychicznie, ale wskakujemy w siodła i ruszamy w pościg.

„…CIĘŻKO BYŁO ZNALEŹĆ W SOBIE SIŁĘ, WBREW PRZECIWNOŚCIOM, BEZ SŁOWA ZACHĘTY” (b)
Jest piękny słoneczny dzień. Zrobiło się naprawdę ciepło. Zimowe rękawiczki i buffy lądują w plecaku. W nocy było zimno, ale teraz w południe to jest bajka. Piękny dzień… na klęskę. Lepszego nie znajdziecie.
Od zalewu Rybnickiego rajd prowadzi przez bardzo ładne miejsca, tylko czemu jesteśmy ostatni...
„Jesteś ranny, Mistrzu Yoda? -Tylko moje ego, tylko moje ego” (c)
Tyle popełnionych błędów, jak jakaś przedszkolna ekipa… błędów zarówno tych głupich jak i tych, z których ciężko wyciągnąć sensowne wnioski – bo co, czy mamy teraz ignorować wszystkie znaki typu ślepy zaułek? To ma być rozwiązanie?
Dopada nas też zmęczenie – zarwana noc, poprzednie przespane pod 3-5 godzin (domykamy prace nad Wiosennym CZARNYM KoRNO, więc naprawdę mało śpimy). Nie skarżę się – bawimy się świetnie robiąc trasę KoRNO, rzekłbym że fantastycznie. Ja się jaram jak Londyn w 1666, że robimy ten rajd, ale także stwierdzam fakt – śpimy mało, bo jest to niemałe przedsięwzięcie. Teraz wychodzi zmęczenie, dopada nas kryzys, a liczba popełnionych błędów bynajmniej nie poprawia naszego samopoczucia.
- Ech, Szkodnik, jest dziś fatalnie.
- jedź, k***a i cisza!
No dobra, słowo zachęty jednak się znalazło. Kochany Szkodnik. O wiem, włączę sobie wiesz poleceń – tam znajdę znak zachęty. Moją duszę uleczy DR. DOS :)

"PAN Z WAMI! I OGRÓD JEGO. MROCZNY, BUJNY OKRUCIEŃSTWEM" (d)
Docieramy do kolejnego przepaku – tym razem w ogrodzie botanicznym. To jeden z największych ogrodów botanicznych w Polsce – świetna sprawa, tutaj punkt przepakowy. Tutaj także spotykamy wielu zawodników trasy OPEN, który mają tutaj kilka zadań do wykonania. Ruszamy na eksplorację zakamarków ogrodu i niemal natychmiast spotykamy Kamilę i Filipa, którzy startują dzisiaj właśnie na trasie OPEN. Częstują nas cukierkami (mieszanka krakowska !! ROAR !!! ), co dobrze wpływa na nasze morale – a to dość ważne dzisiaj, o czym już chyba wiecie.
Zbieramy wszystkie punkty w ogrodzie i lecimy na zadanie specjalne – tyrolka. Trzeba na linach przeprawić się na drugą stronę przepaści. Super sprawa – obsługa zapina nas w uprzęże, karabinki i zrzuca w przepaść. Połowę trasy pokonujemy dzięki grawitacji, a potem trzeba już wyleźć w górę samemu.



Obsługa jest genialna: żywiołowa, pełna pasji, widać, że Ich cieszy to co robią.
Nawiązuję się nawet dialog:

Instruktor: Wiecie, to strasznie fajne. Mógłbym to robić cały dzień
Basia: Zrzucać ludzi w przepaść, tak? Rozumiem. Naprawdę Pana rozumiem.


Łącznie łapiemy 5 z 8 punktów na tym etapie i wracamy na przepak. Czas zaczyna nas coraz mocniej gonić.

POWRÓT PANA PORAŻKI
Wyjeżdżamy z ogrodu i ruszamy w kierunku bazy. Mamy do złapania jeszcze kilka punktów rowerowo oraz jeszcze jeden etap pieszy do zrobienia. Na etap pieszy poświęcamy 20 min, łapiąc dość szybko 4 punkty – cisnąc przez las totalnie na azymut. Chwilę potem uciekamy bo zostało nam niewiele ponad godzinę i trzeba kierować się do bazy.
Jako, że przyspieszyliśmy na ostatnich etapach, to wyprzedzamy kilka drużyn i nie jedziemy ostatni. Niemniej, uznajemy że jest to bez większego znaczenia ponieważ inne ekipy NA PEWNO mają komplet punktów na etapach pieszych, a tym samym mają większą od naszej sumę punktów. Czemu tak założyliśmy – ba czemu byliśmy tego tak straszliwie pewnie? W sumie to nie wiem tak naprawdę…

Atakujemy dwa ostatnie punkty – na pierwszym mamy pecha: to co na mapie jest fajną ścieżką, w rzeczywistości urywa się nagle w jakimś młodniku i zaczynamy przedzierać się na dziko przez krzory. Nawigacyjnie jesteśmy idealnie, ale przedzieranie się na dziko kosztuje nas prawie 20 minut walki z wiatrołomami. Finalnie docieramy na punkt i lecimy dalej… droga na kolejny to jedno błoto. Gęste i lepkie. Kawałek, który normalnie pokonalibyśmy w 5-7 minut zjada nam kolejne 20. Robi się naprawdę kiepsko z czasem, ale zdążymy. Mamy doświadczenie w ostrych finiszach, znamy się na tym… Wbijamy na drogę wzdłuż jezior, która biegnie lasem do Żor, a tutaj…. Pan Porażka, wyciera sobie buty z błota.

- O witajcie! Dawno Was nie widziałem. Jak Wam się podoba ta droga?
- ***idź stąd*** (cenzurowana wersja prawdziwych słów, które wtedy padły)

Droga to jeszcze większe błoto niż to co prowadziło na punkt. Jest lepkie i grząskie. Jedziemy z prędkością 5-6 km/h, a uda zdają się krzyczeć niemym krzykiem, tak bolą. Masakra, nie przejedziemy tego. Próbujemy prowadzić, ale toniemy po kostki. Czarna maź oblepia koła, buty, zasysa nas… masakra (OSA Opole w bazie nam powie, że Oni nastawiali się, że będą w bazie godzinę przed limitem i też pojechali właśnie tędy… dotarli 8 minut przed końcem czasu). Walczymy, im dalej tym gorzej plus wykańcza nas ten kawałek fizycznie. Patrzymy na mapę, nie ma opcji tędy zdążyć… zawracamy. Pojedziemy na około – o wiele dłuższą drogą, ale utwardzoną aż do głównej i potem już prosto do Żor. Powrót na drogę utwardzoną kosztuje nas niemal 7 minut, zostaje 13… masakra. Ciśniemy ile fabryka dała, mimo że w nogach już ponad 120 km na rowerze i sporo z buta.
Byle do głównej. Byle do głównej… nagle z prawej odchodzi nam całkiem niezła ścieżka w prawo. Rzut oka na mapę, dochodzi do głównej szybciej – jest jak przeciwprostokątną trójkąta. Ryzykujemy? NIE – jeśli dobra ścieżka za 200 metrów stanie się takim samym błotem jak poprzednia to będzie kaplica. Jakiekolwiek szansę aby zdążyć przepadną. Trzymamy się planu… nie mogliśmy o tym wiedzieć, ale ta ścieżka była w pełni przejezdna (inne ekipy nam to w bazie powiedziały). Nie mogliśmy wiedzieć, ale z punktu widzenia rajdu jest to kolejny błąd. Zostało 10 minut a my jedziemy dłuższą, okrężną drogą…

KOLEJ NA PANA PORAŻKĘ CZYLI "KLĘSKI NAWET W PÓŹNYM WIEKU, NAUCZĄ CIĘ ROZUMU CZŁOWIEKU" (e)
Gnamy przez Żory jakby piekła nie było. Piesi i samochody uciekają nam z pod kół - nie hamujemy dla nikogo dziś. No prawie dla nikogo... dojeżdżamy do przejazdu kolejowego. Na naszych oczach zamykają się rogatki. NIEEEEEE !!!
PKP - no ja Cię proszę !!! Akurat dziś musisz być na czas? Nie mogliście się spóźnić, dwie minuty, kurde jedną!
Nie, dziś są punktualnie: mają być o 16:00 w Żorach to będą. Jest 15:56 a my wisimy na zamkniętym szlabanie. 4 minuty, gdyby ten pociąg przemknął jak błyskawica to może... ale nie, ALE NIE !!! Wyjeżdża coś żółtego, z prędkością 15-20 km/h. Za sterami nikt inny jak sam Pan Porażka - macha do nas: "patrzcie jaką gablotę sobie sprawiłem"

Ludzi patrzą na nas dziwnie. Wszyscy stoją grzecznie przed przejazdem, a dwójka umorusanych błotem pacanów na rowerach, skacze i rozpacza, klnie i złorzeczy...Pociąg toczy się wolna i słychać tylko stuk literki PI (PI to 3 z haczykiem, i jak się koło obraca to ten haczyk się tłucze...).

Patrzymy na wyniki… nasz ugrany wynik dałbym nam 4 miejsce. Chyba nie takie złe, jak na rajd gdzie były bardzo silne zespoły, a my zupełnie nie radzimy sobie na częściach biegowych… Dałby gdybyśmy zdążyli na metę w limicie. A tak lądujemy na przedostatnim miejscu w tabeli (nie tylko my się spóźniliśmy).

Czy zdążylibyśmy gdyby nie pociąg? - Nie wiem. Jakaś szansa pewnie była, ale ciężko gdybać. Nie odważę się stwierdzić, że to pociąg był przyczyną klęski. Spóźniliśmy się 9 minut. Akcja z pociągiem to góra 4-5 minut, więc bardzo prawdopodobne, że i tak nie zdołalibyśmy dotrzeć do bazy w czasie. To nie pociąg, to nie Pan Porażka, to nie błoto... to my i tylko my położyliśmy ten rajd pokazowo.
Wystarczyło:
- popełnić jeden błąd nawigacyjny mniej
- odpuścić część etapu kajakowego (bardzo czasochłonnego)
- nie musieć wracać się po kartę na jednym BnO
- zaufać dobrej drodze w lesie i skrócić przelot do głównej na ostatnim finiszu
- nie wmówić sobie, że jesteśmy ostatni i nasz wynik to wstyd na tle innych zespołów.
Wtedy odpuścilibyśmy jeden punkt i przyjechali do bazy z 38 z 50 punktów. A tak mamy NKL'a.
Pierwszego w życiu na naszych rajdach. Kary za spóźnienia (odejmowanie punktów, kary czasowe) to zaliczyliśmy już nie raz, ale NKL'a to się jeszcze nie zdarzyło.

"WHY DO WE FALL, BRUCE? SO WE CAN LEARN TO PICK OURSELVES UP" (f)
To trochę chichot losu, bo na drugiej edycji rajdu wpadnięcie na metę 4 sekundy przed końcem czasu dało nam 3-ciej miejsce na podium. Wiele zespołów nie zmieściło się w czasie i poleciały NKL'a. A dziś ten sam paragraf regulaminu, co wtedy dał nam podium, teraz wyekspediował nas... nazwijmy to roboczo "w pizdu" z klasyfikacji. Trzeba jednak pozbierać się psychicznie i to ekspresem. Za tydzień Wiosenne CZARNE KoRNO - nasza impreza. W czwartek i piątek rozkładamy trasy. Musimy zatem zebrać się w sobie i stanąć na nogi. Pamiętajcie "co Was nie zabije" to Was okaleczy... ale blizny bywają sexy, więc napieramy dalej. Jeszcze dorwiemy nasze K2 zimą, może nie dziś ale dorwiemy :)

Ostanie dwa słowa o rajdzie, takie wprost do Organizatorów: nadal druga edycja Wilczego z Czantorią nad ranem i finiszem na 4... sekundy zostaje nie pobita, ale wczoraj też było fajnie. Od etapu kajakowego to trasa fantastyczna. Ale te 30 km po Rybniku to, powiem Wam, że CZAD...  z opony od traktora w piecu.  Ten kawałek trasy to projektowaliście chyba po jakiś srogich pigułach :)

A gdyby ktoś chciał wiedzieć jak wczoraj czuliśmy się po tak, spektakularnie położonym rajdzie to odpowiem Leśmianem (g)

"...Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!
Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!
Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną...
I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną...

...I nigdy dość, i nigdy tak, jak pragnie tego ów, co kona!...
I znikła treść - i zginął ślad - i powieść o nich już skończona!...

...Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?...

...Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów,
Potężne młoty legły w rząd, na znak spełnionych godnie trudów.
I była zgroza nagłych cisz. I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?"



Dziś już nam lepiej :P
"Lecz napisano, że lepiej spalić jedno miasto, niż złorzeczyć ciemnościom. Corgo nie złorzeczył... wiele razy" h). Ja tez nie zamierzam.

Aha, no i zgodnie z obietnicą podaje cytaty i nawiązania.
a) Film "Krzysztofa Kieślowskiego"
b) Kaczmarski "1788"
c) Książka "Gwiezdne Wojny: Zemsta Sithów"  - polecam przeczytać. Genialnie uzupełnia film i jest pełna kozackich tekstów !!!
d) Opis na tyle książki Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu, tom 2"
e) Sofokles "Antygona"
f) Film "Batman Begins"
g) Bolesław Leśmian "Dziewczyna" - polecam, jak ktoś nie zna wiersza. Poniżej wykonanie śpiewane
h) to jest dobre pytanie. Usłyszałem i zapamiętałem... coś kojarzę "Żelazny Roger", ale czytać nie czytałem.


Kategoria SFA, Rajd