Wpisy archiwalne w kategorii
Rajd
Dystans całkowity: | 11444.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 131 |
Średnio na aktywność: | 87.36 km |
Więcej statystyk |
Jurajska Jatka 2018
-
DST
120.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 października 2018 | dodano: 08.10.2018
Kolejny Jatek w kalendarzu po zeszłorocznej Jurajskiej i
tegorocznej Świętokrzyskiej, na której to premierę miał VENOM. Wracamy zatem na Jurę i do Łukasza
Jatkomistrza oraz jego wesołej ekipy, która to robi kolejną mocną
imprezę. Tym razem z bazą we Włodowicach, więc wstać musimy o 6:00 rano.
Ho, ho, dawno nie wstawaliśmy tak późno w sobotę. Godziny takie jak
2:71 (eee nie ma takiej godziny...), 3:14 (PI-ękna pora) to typowe
godziny naszych pobudek w soboty, ale 6:00?
No dobra
6:02, dwie setne (zapisane jako 6:022) też wydaje mi się znajomą
godziną, ale mimo to trzy razy przed wyjazdem sprawdzam, że wyjazd przed
7:00 nam wystarczy. Ludzki Pan! Kopnął a mógł zabić. Ludzki Pan...
Acha kto nie rozumie, o co chodzi z tymi godzinami, to niech się nie przejmuje i nadal prowadzi szczęśliwie życie... w nieświadomości :)
"Andrzeju, Ty się nie denerwuj"
Acha kto nie rozumie, o co chodzi z tymi godzinami, to niech się nie przejmuje i nadal prowadzi szczęśliwie życie... w nieświadomości :)
"Andrzeju, Ty się nie denerwuj"
Do bazy
przybywamy z dużym wyprzedzeniem, więc mamy sporo czasu na rozmowy z
innymi zawodnikami. A jest z kim, bo mam wrażenie że odbywa się tutaj
jakiś Zjazd Jurajski. Są tu niemal wszyscy i prezentują chyba wszystkie
możliwe stany świadomości. Jedni Zdezorientowani, inni Dziabnięci,
jeszcze inni zastanawiają się jak tu rozdybać Motor z Rolą. Niektórzy
lubią bardzo specyficznie spędzać Wieczorki goniąc np. Dzieworki, dla kolejnych
rodzinnym domem są Liszki, jeszcze inni zawsze wskoczą na
Br..eee...pudło..., jeszcze innych przeraża zbliżająca się Matura, są Ci gorący i Ci
Zimni, są miłośnicy przysmaku kuchni śląskiej zupy Wodzionki, są
przyjaciele Królika Stefana. No po prostu wszyscy.
No prawie wszyscy... nie ma np. Łukasza, mimo że w planie mapy znalazły się jego skały (Mirowskie Skały). Nie ma też "Tygryska" i Zbyszka, co niektórzy kwitują stwierdzeniem, że to dlatego wszyscy inni są dzisiaj obecni - zawsze to 3 miejsca do przodu na wejściu :)
Z niektórymi Lamami, nawet tymi bardzo szybkimi, to się nawet nie zobaczymy, bo startują na krótszej trasie i będą mieć odprawę, kiedy my już będziemy w terenie.
No prawie wszyscy... nie ma np. Łukasza, mimo że w planie mapy znalazły się jego skały (Mirowskie Skały). Nie ma też "Tygryska" i Zbyszka, co niektórzy kwitują stwierdzeniem, że to dlatego wszyscy inni są dzisiaj obecni - zawsze to 3 miejsca do przodu na wejściu :)
Z niektórymi Lamami, nawet tymi bardzo szybkimi, to się nawet nie zobaczymy, bo startują na krótszej trasie i będą mieć odprawę, kiedy my już będziemy w terenie.
Odwracam
wzrok i widzę... nadciąga straszliwa postać... paraliżuje mnie strach.
Stare rany krzyczą żywym bólem, jakby nadal były świeże. On się
zbliża... w rękach, tak jak wtedy, trzyma kabel od Żelazka. Na kablu
nadal widać ślady naszej zaschniętej krwi. Udaję, że Go nie widzę i chcę
się wymknąć niepostrzeżenie, ale zastawi mi drogę i nasze spojrzenie się
spotykają.
"Andrzeju, Ty się nie denerwuj", nikt nie
brał tamtej relacji z Mordownika na serio, nikt nie uwierzy przecież, że
naprawdę nas lałeś kablem... każdy sąd Cię uniewinni, prokuratura nawet
nie ma podstaw do wniesienia oskarżenia...
Andrzej od Żelazka nie odpowiada... próbuję tłumaczyć się nadal, kiedy nagle zjawia się Szkodnik: "O witaj!!! Jedziemy razem?"
Patrzę na Szkodnika z przerażeniem, przecież ta propozycja oznacza...
Andrzej od Żelazka nie odpowiada... próbuję tłumaczyć się nadal, kiedy nagle zjawia się Szkodnik: "O witaj!!! Jedziemy razem?"
Patrzę na Szkodnika z przerażeniem, przecież ta propozycja oznacza...
Szkodnik mruga zalotnie oczkami: "No co, dobra chłosta nie jest zła"
Andrzej przerywa milczenie "Zgadzam się"
W znaczeniu zalet chłosty, czy propozycji jazdy... eee... bo nie wiem. Nie podoba mi się ta konwersacja...
Andrzej przerywa milczenie "Zgadzam się"
W znaczeniu zalet chłosty, czy propozycji jazdy... eee... bo nie wiem. Nie podoba mi się ta konwersacja...
Klamka zapadła (a raczej kabel opadł... na plecy). Jedziemy razem.
Andrzej wraca naostrzyć wtyczkę, a my przygotowujemy swoje rowery.
- Słuchaj Venom... będzie powtórka z Beskidu Niskiego. Andrzej tutaj jest....
- Słuchaj Venom... będzie powtórka z Beskidu Niskiego. Andrzej tutaj jest....
- To zwiastuje ból, ale dam radę. Panie Szermierz. Co mnie nie zabije to...
- Cię okaleczy, wiem. Wiem.
- Blizny bywają sexy. Dodają powagi i laski na to lecą.
- Chyba te łęgowe...
- Łęgowe nie łęgowe, przejdziemy przez to razem. Osłonię Cię przed kablem.
- Dobry Symbiot, masz ciasteczko
"Dzień, wspomnienie lata..."(*) tylko ciśnienie jakieś wysokie :)
Single Mountain
Wyrwaliśmy się z piekła MTB i jedziemy nieortodoksyjnie na dużą górę w okolicy. Nie chodzi o to, że jest ona tutaj jedna, ale jest pełna tzw. "singli" czyli świetnych ścieżek rowerowych: wąskie, ciasne zakręty, porobione bandy - ale w pełni przejezdne, bez żadnych hardcore'owych elementów DH. Rewelacyjne miejsce na punkt, zarówno wjazd tutaj, jak i późniejszy zjazd to była przygoda, zwłaszcza że nie obyło się bez pokonywania świeżutkich wiatrołomów.




PRZEWALONE :D :D :D
Grafik płakał jak rysował...
Błędne skałki 3
Bezsenność w... Bobolicach czyli czy ktoś da nam SOG'a
Hmmm... wiecie, że na tym blogu bywa hermetycznie. Czasem nawet bardzo i taki jest właśnie ten tytuł. Słowo wprowadzenia zatem... jak to mawiają: "internet od dzieci głupieje". Było i nadal jest, takie forum jak INSOMNIA (zobaczcie dół strony - archiwum 2001 !!!). To forum, gdzie mocno udzielała się przed-gimbaza podstawowa, a potem sama gimbaza. Teksty jakie tam były/są czasami śmieszą, czasami przerażają... no królestwo internetu. Wiecie 10-latki z tekstami "piję by zapomnieć"... Co zapomnieć!? Chyba tabliczkę mnożenia...
Toksyczny mścicie
Dying light....
Zapadła noc. Widzę światło gasnące w ciemności... jeszcze tli się gdzieś na horyzoncie, blada, znikająca w mroku lampka. Jeszcze chwila i już jej nie ma. Zostaliśmy sami. Znowu sami w nocy w lesie. Szkodnik i ja. Andrzej postanowił wracać już do bazy. Mamy jeszcze 3 godziny do limitu, więc jest trochę czasu aby o coś jeszcze powalczyć. Trochę nas to dziwi, że Andrzej zjeżdża do bazy, bo na Mordowniku zrobił z nami okolo 130 km i 2800 przewyższeń - rany na plecach od kabla od Żelaska jeszcze się nie zagoiły. Niemniej i tak dziękujemy za piękny dzień i walkę razem, jednocześnie przepraszając za błędy nawigacyjne, które rzuciły nas w niejedne krzory i chaszcze.
CYTATY:
1) Anna Jantar "Tyle słońca w całym świecie"
2) Resident Evil song ("Shape of you" parody) - tekst jest boski
3) Parafraza piosenki Budki Suflera "Cień wielkiej góry"
4) Nazwa zapożyczona z książki Jarosława Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu"
- Dobry Symbiot, masz ciasteczko
"Dzień, wspomnienie lata..."(*) tylko ciśnienie jakieś wysokie :)
Dzień
dzisiaj jest naprawdę piękny. Jakby to był sierpień, a nie październik.
Ciepło, bezchmurnie, piękna pogoda. Naprawdę niesamowicie trafiło się
nam na ten rajd. Tydzień temu na Turbaczu padał śnieg
(wiem z opowieści, bo jak wiecie NIE BYŁEM !!!! wiadomo przez kogo...
kto działał na moją szkodę), a tutaj po prostu bajka. Lato w pełni, zimy
nie będzie.
Łukasz Jatkomistrz zaczyna odprawę:
dostajemy dwie mapy formatu A3 i życzenia powodzenia. Planujemy nasz
wariant, ale jak się okaże trasa nie miała zbytniej wariantowości. Mimo
tego, że była świetna pod kątem lokalizacji punktów kontrolnych i
ogólnie śliczna, to niestety większość zawodników wybrała bardzo podobny
wariant przejazdu, który narzucał się właściwie od razu.
Zaowocowało
to, że na pierwsze dwa punkty jedziemy taka wielką ekipą, że bardziej
przypomina to Tour de Jura niż rajd na orientację. Lubimy, bardzo lubimy
jeździć z ludźmi - bardzo chętnie przygarniamy do naszej patologicznej
drużyny ("my Wife cooked for hours using blood and flour and eyeballs fresh out their hole..." *) kolejne
duszyczki, ale te duszyczki muszą chcieć jechać z nami. Tak jak było to
np. na Rudawskiej Wyrypie w tym roku czy właśnie na wspomnianym już
Mordowniku. Inna sprawa, że nie przygarniemy całego rajdu przecież.
Owocuje
to, że jedziemy jako niezależne ekipy w dużym tłumie. I za tym to już
nie przepadamy, ale nie za tłumem ale za atmosferą takich przejazdów. Lubimy tych ludzi i mamy nadzieję, że
Oni nas też choć trochę, ale nie pasuje nam ten nerwowy klimat, któraysię wtedy wykształca. Oni nakręcają nas, my ich, ścigamy się o każdy
metr od samego startu. To bez sensu, skoro rajd ma 12 godzin. Samo
ściganie nam nie przeszkadza (halo, przyjechaliśmy na maraton - jakby
nam ściganie przeszkadzało i jeździlibyśmy na maratony, to byłoby w tym
coś trochę nielogicznego, prawda?), ale ścigajmy się na warianty, na nieortodoksyjne podejścia pod punkty, na
nawigacyjne pułapki i zagadki. W dużych grupach nawigacja traci na
znaczeniu, gna się za prowadzącym i albo wpadamy na punkty bez
nawigacji, albo za chwilę wszyscy wracamy bo lider pojechał źle. I znowu
jakiś lider, zwykle ten, który jeszcze chwilę temu był ostatni, prowadzi
peleton na punkt... lub znowu na manowce. Teraz powiel i zapętl :)
Wyjątkiem od tej reguły dla nas jest biathlon rowerowy, ale tam klimat jest po prostu nieziemski - właśnie przez to strzelenie.
A tutaj - na pierwszy punktach - mamy zażartą walkę. Kierownica w kierownicę. Nikt nic nie mówi, ale to widać po spojrzeniach i zachowaniach. DOŚĆ!!
Wyjątkiem od tej reguły dla nas jest biathlon rowerowy, ale tam klimat jest po prostu nieziemski - właśnie przez to strzelenie.
A tutaj - na pierwszy punktach - mamy zażartą walkę. Kierownica w kierownicę. Nikt nic nie mówi, ale to widać po spojrzeniach i zachowaniach. DOŚĆ!!
Z długo
studiowałem automatykę, aby nie wiedzieć co z tym zrobić - czaicie
aluzję, ZA DŁUGO !!! Na studiach najtrudniejsze są 4 pierwsze lata, na
drugim roku jest już łatwiej. A tak serio - to u nas był tak naprawdę
inny problem na uczelni... kiedyś przygnieciony patologią, obdarty z
beztroskich marzeń i złudzeń, zniechęcony atmosferą (co to jest okrągłe i
mnie nienawidzi - świat!), stwierdziłem chrzanić system - rzucam
papierami!! Nie muszę kończyć automatyki, zostanę Batman'em.
Idę
do dziekanatu i mówię: ODCHODZĘ. Dziekanat: NIE DA SIĘ... jak to? No
nie da się, nie ma takiej procedury, wracaj na zajęcia i nie zawracaj
du*y... i tym sposobem skończyłem automatykę :)
Wracając -
nie na zajęcia, ale do Jatki mówię do mojej drużyny, że ciśnienie robi
się krytyczne. Słowem "Andrzej, to jebnie" i trzeba przeciwdziałać
katastrofie. Proponuję uruchomić układ redukcji ciśnienia w układzie.
Rozwiązanie oparte o ZAWÓR SZYBKIEGO SPUSTU - to jest dokładnie to czego
potrzebuję.
Po drugim punkcie podejmujemy decyzję pojechać po kolejny lampion trochę nieortodoksyjnie - okrężną drogą, zwłaszcza że kusi nas pewien żółty szlak przez las. Kiedy zatem wszyscy atakują asfaltem, po optymalnym wariancie, pkt 42-gi - my znikamy na leśnym singlu. Daje nam to drobne wytchnienie od początkowego tłoku, który i tak w trakcie całego rajdu mocno się rozciągnie. Trzeba mu dać tylko trochę czasu.

Po drugim punkcie podejmujemy decyzję pojechać po kolejny lampion trochę nieortodoksyjnie - okrężną drogą, zwłaszcza że kusi nas pewien żółty szlak przez las. Kiedy zatem wszyscy atakują asfaltem, po optymalnym wariancie, pkt 42-gi - my znikamy na leśnym singlu. Daje nam to drobne wytchnienie od początkowego tłoku, który i tak w trakcie całego rajdu mocno się rozciągnie. Trzeba mu dać tylko trochę czasu.


Single Mountain
Wyrwaliśmy się z piekła MTB i jedziemy nieortodoksyjnie na dużą górę w okolicy. Nie chodzi o to, że jest ona tutaj jedna, ale jest pełna tzw. "singli" czyli świetnych ścieżek rowerowych: wąskie, ciasne zakręty, porobione bandy - ale w pełni przejezdne, bez żadnych hardcore'owych elementów DH. Rewelacyjne miejsce na punkt, zarówno wjazd tutaj, jak i późniejszy zjazd to była przygoda, zwłaszcza że nie obyło się bez pokonywania świeżutkich wiatrołomów.




PRZEWALONE :D :D :D
Grafik płakał jak rysował...
Lecimy dalej i wpadamy
na Dzieworki, bardzo sympatyczny zespół z którym już nie-na-jednym
rajdzie wspólnie walczyliśmy z trasą. Ruszamy razem w kierunku punktu
opisanego jako "rozwidlenie wąwozów". Chwilę później dogania nas Marcin
(tak, ten od Silesia Race i Rajdu Katowice) oraz Wojtek, więc punkt
atakujemy większą ekipą. Zjeżdżamy ogromną polaną do skraju lasu,
porzucamy rowery i przedzieramy się na szagę do punktu. Las okazuje się
zupełnie nieprzebieżny, więc walczymy z roślinnością jak Amerykanie w Wietnamie. Robi się coraz gęściej, a my przedzieramy
się w kierunku wąwozu.
Marcin przyjechał na rajd na
orientację, więc krzyczy "Macie może mapę?", a jak Mu ją ktoś pokaże to
pyta "a kompas?". No jaja, szewc w dziurawych butach chodzi. Gość, który
robi także rewelacyjne rajdy i punkty zawsze stoją tam gdzie mają stać,
pyta czy ktoś ma kompas na rajdzie na orientację :)
Za chwilę , gdy otrzymał już pożądane artefakty, mówi że musimy znaleźć wzgórze. Stwierdzenie to wywołuje konsternację w całej naszej ekipie. Jakie wzgórze? Wzgórze w wąwozie?
Chwila wymiany poglądów i Marcin łapie się za głowę - kropka, którą On wziął za oznaczenie wzgórza to "środek" kółka punktu. Na jego rajdach, kropek się nie stosuje, bo grafik miałby więcej roboty - każdą taką kropkę nanieść. No i zwiększone koszty druku map... jak przemnożycie taką kropkę przez wszystkie punkty kontrolne, a potem przez liczbę map potrzebnych na rajd, to dostaniecie... jakąś liczbę. Nie wiem co ona wnosi, ale na koszty na pewno wpływa więc należy ją minimalizować :)
Za chwilę , gdy otrzymał już pożądane artefakty, mówi że musimy znaleźć wzgórze. Stwierdzenie to wywołuje konsternację w całej naszej ekipie. Jakie wzgórze? Wzgórze w wąwozie?
Chwila wymiany poglądów i Marcin łapie się za głowę - kropka, którą On wziął za oznaczenie wzgórza to "środek" kółka punktu. Na jego rajdach, kropek się nie stosuje, bo grafik miałby więcej roboty - każdą taką kropkę nanieść. No i zwiększone koszty druku map... jak przemnożycie taką kropkę przez wszystkie punkty kontrolne, a potem przez liczbę map potrzebnych na rajd, to dostaniecie... jakąś liczbę. Nie wiem co ona wnosi, ale na koszty na pewno wpływa więc należy ją minimalizować :)
Uwielbiamy Marcina, mimo że groził, że jak opiszemy to zdarzenie relacji to UNFRIEND,
UNFOLLOW i wszystkie inne możliwe sankcje
Facebookowo-twitterowo-instagramowe. Skończą się like'i, tagi, followy
itp. Liczmy jednak na wyrozumiałość Złego Człowieka ze Śląska.
Finalnie
udaje się znaleźć punkt w wąwozach, a tym co nas najbardziej zaskakuje
to obecność Wojtka, Andżeliki i jeszcze kilku innych zawodnikach... na
rowerach. Jak tutaj dojechaliście, przez tą gęstwinę? Acha... tą
ścieżką... biegnie do drogi asfaltowej, tak? Acha... było by szkoda, gdybyśmy
cisnęli krzorami a ścieżką od drogi.
Sami widzicie, że mimo
tego że pojechaliśmy okrężną drogą na poprzednie punkty, to nadal mijamy
się ze sporą liczbą ekip. A niektórzy, głodni sukcesu pognali już dawno
w Jurajski Park... krajobrazowy oczywiście, a nie ten z dinozaurami.
Naszym celem jest teraz punkt żywieniowy, na którym czekają na nas ciasteczka. I od razu Jatka, stała się jeszcze lepsza :)








Błędne skałki 3
Nie, nie te w Parku Narodowym Gór
Stołowych. Po prostu jesteśmy nie na tych skałach, na których trzeba a
więc nie ma tutaj lampionu. A czemu 3? Bo 3 razy w ciągu rajdu
wpakowaliśmy się na jakieś błędne skały. Wiecie, że zwykle nie opisuję
tutaj rajdów punkt po punkcie, ale skupiam się na emocjach, wrażeniach,
przemyśleniach... no więc wrażenie jest takie, że zjebaliśmy. 3 razy, na
3 różnych punktach wydymamy sobie albo na złą skałę obok skały
właściwej, albo porzucimy rowery w krzakach i będziemy do tej właściwej
skały podchodzić przez krzory, a potem przez nie schodzić, z powrotem do
rowerów. Na szczycie okaże się oczywiście, że 100 metrów od naszego
wariantu była normalna ścieżka, ale nie dane nam było jej znaleźć.
Na jednej ze skałek, spotykamy Łukasza Jatkomistrza, który przechadza się po okolicy i ogląda zmagania na różnych punktach. Nawet nam zdjęcie zrobił - jedno z nielicznych zdjęć razem na rajdach. Święto!






Na jednej ze skałek, spotykamy Łukasza Jatkomistrza, który przechadza się po okolicy i ogląda zmagania na różnych punktach. Nawet nam zdjęcie zrobił - jedno z nielicznych zdjęć razem na rajdach. Święto!






Bezsenność w... Bobolicach czyli czy ktoś da nam SOG'a
Hmmm... wiecie, że na tym blogu bywa hermetycznie. Czasem nawet bardzo i taki jest właśnie ten tytuł. Słowo wprowadzenia zatem... jak to mawiają: "internet od dzieci głupieje". Było i nadal jest, takie forum jak INSOMNIA (zobaczcie dół strony - archiwum 2001 !!!). To forum, gdzie mocno udzielała się przed-gimbaza podstawowa, a potem sama gimbaza. Teksty jakie tam były/są czasami śmieszą, czasami przerażają... no królestwo internetu. Wiecie 10-latki z tekstami "piję by zapomnieć"... Co zapomnieć!? Chyba tabliczkę mnożenia...
Po
angielsku nazwa tego forum oznacza to bezsenność. Co ciekawe, forum to
wprowadzało także coś, co było jak przodek like'ów na FB. Był to owiany
złą sławą SOG 'a. Można było to komuś ofiarować jako wyraz uznania dla
jego posta :)
Link - jak zawsze - sprawdzacie na własną
odpowiedzialność. To miejsce gdzie dziwne rzeczy się dzieją. Nie
zdziwcie się zatem, jak ktoś zatem rzuci tam "szukam flmu porno,
niestety nie pamiętam tytułu, ale..." (i tu leci imponujący opis co jest poszukiwane), a
pierwsza odpowiedź brzmi "przeszukałem całą swoją kolekcję i niestety
nic nie pasuje do opisu... zarzućcie jednak tytuł bo zapowiada się
świetnie" :D
My właśnie wjeżdżamy do Bobolic i natykamy
się na naszego pierwszego SOG'a dzisiaj. SOG w dzisiejszym znaczeniu to
ultramaraton "Szlakiem Orlich Gniazd" czyli 161 km pieszo w limicie 44
godzin. Przestrzegano nas, że możemy się spotkać z maratończykami bo
obie imprezy (SOG i Jatka) odbywają się w ten sam weekend, no i z
oczywistych względów ich tereny zachodzą na siebie. SOG napierają od
piątku wieczora do niedzieli (no gdzieś trzeba zmieścić te 44 godziny),
więc bezsenność to ich domena w ten weekend. Już zatem znacie mój
łańcuch skojarzeniowy, który doprowadził do takiego, a nie innego tytułu
:)
Pozdrawiamy się z kolejnymi SOG po drodze i lecimy "na zamki" w Mirowie i w Bobolicach.






Pozdrawiamy się z kolejnymi SOG po drodze i lecimy "na zamki" w Mirowie i w Bobolicach.






Toksyczny mścicie
Widzieliście ten film? A 2-jkę 3-jkę i 4-rkę? Jak to "nie"? Klasyka kina!!
Jeden gość wpada do chemikaliów, mutuje i staje się postrachem złoczyńców. Mówię Wam, historia jest głęboka i zostaje długo w pamięci, czy chcecie czy nie :)
Łukasz Jatkomistrz chyba musi uwielbiać ten film, bo wśród wielu świetnych punktów całej trasy... przydarzył Mu się i taki: małe brązowe jeziorko obok oczyszczalni ścieków. Ja wiem, że "dziewczyny lubią brąz", "nie w każdej muszli słychać morze" oraz że najlepsze smakołyki pochodzą z "groty Nestle", ale nie wiem co Nim kierowało rozkładając tutaj jeden z lampionów. Może rzeczywiście liczył na to, że ktoś pośliźnie się nad brzegiem, runie w brązową otchłań i powstanie jako rajdomistrz, napieracz, iście prawdziwy Lampion-man.




Jeden gość wpada do chemikaliów, mutuje i staje się postrachem złoczyńców. Mówię Wam, historia jest głęboka i zostaje długo w pamięci, czy chcecie czy nie :)
Łukasz Jatkomistrz chyba musi uwielbiać ten film, bo wśród wielu świetnych punktów całej trasy... przydarzył Mu się i taki: małe brązowe jeziorko obok oczyszczalni ścieków. Ja wiem, że "dziewczyny lubią brąz", "nie w każdej muszli słychać morze" oraz że najlepsze smakołyki pochodzą z "groty Nestle", ale nie wiem co Nim kierowało rozkładając tutaj jeden z lampionów. Może rzeczywiście liczył na to, że ktoś pośliźnie się nad brzegiem, runie w brązową otchłań i powstanie jako rajdomistrz, napieracz, iście prawdziwy Lampion-man.




Dying light....
Zapadła noc. Widzę światło gasnące w ciemności... jeszcze tli się gdzieś na horyzoncie, blada, znikająca w mroku lampka. Jeszcze chwila i już jej nie ma. Zostaliśmy sami. Znowu sami w nocy w lesie. Szkodnik i ja. Andrzej postanowił wracać już do bazy. Mamy jeszcze 3 godziny do limitu, więc jest trochę czasu aby o coś jeszcze powalczyć. Trochę nas to dziwi, że Andrzej zjeżdża do bazy, bo na Mordowniku zrobił z nami okolo 130 km i 2800 przewyższeń - rany na plecach od kabla od Żelaska jeszcze się nie zagoiły. Niemniej i tak dziękujemy za piękny dzień i walkę razem, jednocześnie przepraszając za błędy nawigacyjne, które rzuciły nas w niejedne krzory i chaszcze.
Mówiąc o błędach.
Błędne skałki i rozbijanie się po wąwozie z Dzieworkami i Marcinem,
spowodowały że braknie nam czasu, aby zrobić cała trasą. Szkoda
strasznie, no ale 4 błędy nawigacyjne to sporo. Chociaż nawet nie chodzi
o ich ilość, ale o czas jaki przez nie straciliśmy. To nie było
przestrzelenie ścieżki i powrót 300m, to było po 20-40 minut na każdym z
nich. Dokładnie tego czasu zabraknie nam, aby zrobić całość trasy.
Decydujemy się jednak zaryzykować i mimo tego, że mamy około 3 godzin
tylko, to uderzamy po punkty najdalej na północ od bazy.
Trzeba
będzie to dobrze rozegrać, bo od bazy dzieli nas ponad 30 km obecnie i
kilka punktów w drodze powrotnej. Andrzej znikna w
ciemności, a my kierujemy się w Góry...

"Góry Gorzkowskie cóż mi z Wami walczyć każe..."
Jak to co każe walczyć? Czas!!! Czas, którego mamy coraz mniej. Góry Gorzkowskie to nazwa mikro-krainy na Jurze, którą bardzo lubię. Tu naprawdę jest stromo i te pagóry dają popalić. Zwłaszcza, jak się ma już koło 90 km w nogach.

"Góry Gorzkowskie cóż mi z Wami walczyć każe..."
Jak to co każe walczyć? Czas!!! Czas, którego mamy coraz mniej. Góry Gorzkowskie to nazwa mikro-krainy na Jurze, którą bardzo lubię. Tu naprawdę jest stromo i te pagóry dają popalić. Zwłaszcza, jak się ma już koło 90 km w nogach.
Walczyliśmy z nimi już kilka razy,
na różnych rajdach, ale nigdy jeszcze nie nocą. Jest zatem okazja
zwiedzić Gorzków po zmroku. Nadal nic tu nie ma, jak za dnia :) No,
ale to nie Gorzków jest naszym celem, a jego okoliczne Góry. A tu - jak
w prawdziwych górach - są szlaki, są punkty widokowe, miejsca
biwakowania itp. Są nawet tabliczki kierunkowe!!


Przedzieramy
się polem pod górę, po lampion wiszący na skraju łąki. Idzie to ciężko,
bo jesteśmy już naprawdę zmęczeni. Łapiemy lampion i postanawiamy
przedzierać się dalej na dziko. Zjazd z powrotem na Gorzkowa oznaczałby
forsowanie garbu raz jeszcze, tym razem drogą asfaltową. Wybieramy zatem
dość słabe ścieżki i trochę na szagę, zjeżdżamy na drugą stronę garbu.
Kiedy
wydostaniemy się do jakiś lepszych traków to czeka nas szalony zjazd
nocą aż na drugi punkt żywieniowy. Obsługi już tutaj nie ma, ale jest
woda i ciasteczka, które nadal czekają na takich jak my: "Ulf Nitj'sefni
- Nocnych Wędrowców" (*)
Analizujemy mapę, nie ma już szans
złapać pkt nr 6, mimo że jest on w miarę niedaleko. Musimy jednak
kierować się do bazy, bo z czasem już krucho a mamy jakieś 25 km
jeszcze. Plan jest prosty: zdążyć na metę i skończyć z wynikiem "bez 3
punktów" na ponad 30 dzisiaj. Lecimy na bazę - przed nami jeszcze dwa
punkty w okolicy Mirowa, a potem ostatni przelot do Włodowic.
Do
bazy docieramy na około 10 minut przed limitem. Zmęczeni ale
zadowoleni. Piękny dzień i świetna trasa. Mimo, że Jurę mamy zjeżdżaną
dość dobrze, to i tak Łukaszowi Jatkomistrzowi udało się zabrać nas w
miejsca, gdzie nas jeszcze nie było, albo byliśmy tylko raz czy dwa
razy. Super impreza.
Szkoda trochę tych błędów
nawigacyjnych, bo nie udało się przez to zrobić całej trasy, no ale cóż -
zdarza się. To jest magia tego sportu, raz jak po sznurku, raz na
manowce. Nie było punktu, którego byśmy finalnie nie odnaleźli, więc nie
ma tragedii, ale 3x błędne skały, to jest trochę za dużo :)
Zabrakło w końcówce także kogoś z kabel od żelazka w ręce, aby nas trochę zmotywować do zapieprzania :)
Po zawodach jak zawsze chwila na after-party z zacną ekipą orientalistów, wymiana doświadczeń i trochę śmiechu, zwłaszcza że mała furorę zrobiła moja relacja z Waligóry, na której to, ta ekipa też była. Ha, nie tylko była na tym rajdzie, ale była nawet powodem opisywanego zdarzenia. Zawsze (tur)bacz na swoje słowa, zwłaszcza Wieczorkiem :)
Po zawodach jak zawsze chwila na after-party z zacną ekipą orientalistów, wymiana doświadczeń i trochę śmiechu, zwłaszcza że mała furorę zrobiła moja relacja z Waligóry, na której to, ta ekipa też była. Ha, nie tylko była na tym rajdzie, ale była nawet powodem opisywanego zdarzenia. Zawsze (tur)bacz na swoje słowa, zwłaszcza Wieczorkiem :)
CYTATY:
1) Anna Jantar "Tyle słońca w całym świecie"
2) Resident Evil song ("Shape of you" parody) - tekst jest boski
3) Parafraza piosenki Budki Suflera "Cień wielkiej góry"
4) Nazwa zapożyczona z książki Jarosława Grzędowicz "Pan Lodowego Ogrodu"
Kategoria Rajd, SFA
Rajd Waligóry 2018
-
DST
103.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 września 2018 | dodano: 30.09.2018
Druga edycja Rajdu Waligóry zabiera nas na drugą stronę Gorców i wyrzuca
trochę w kierunku Podhala. Baza rajdu zlokalizowana jest Nowym Targu,
więc dojazd dla nas - jak nigdy - ekspresowy. O tyle, że start naszej
trasy jest o 7:00, odprawa o 6:45, więc bez wyruszenia z domu około 4:00
nad ranem to się nie obędzie. To już w końcu taka nasza sobotnia tradycja.
"I am not a Sir. I work for the living..."
Gdy docieram na miejsce, baza jeszcze nie jest otwarta - jest dobre opóźnienie. Nie przeszkadza nam to, bo mamy czas dopieścić rowery przed startem: posmarować łańcuchy, sprawdzić ciśnienie w oponach itp.
Chwilę później możemy się już rejestrować, a tam powitanie, jakbyśmy byli jakimiś VIP'ami. Znamy się od lat, ale wszyscy do nas przez "Pan/Pani". O chodzi? Czemu tak oficjalnie - czy wyglądamy tak źle z rana, że nas nie poznali. NIE, no poznali nas. Od razu nanoszą nas na listę, bez przedstawiania się - Pan Grzegorz, Pani Basia. No halo, co jest :D ? Jaki Pan... chyba że Pan Ciemności. No to chyba, że tak... szkoda, że czasem umysłowej, ale zawsze :)
Od razu przywołuje mi w mojej chorej głowie postać Sierżanta Dornana, które znacie z Fallout 2 lub/i z relacji z Jaszczur - Zaklęty Monastyr. Takim tekstem po Was jechał, jak się mówiło "Yes, Sir". :D
To dla mnie mistrz zjeby. Taką zjebę mógłbym dostawać codziennie.
Kryzys rodzinny czyli BACZ aby Cię TUR zaraz nie sponiewierał...

A ostateczny Przełom przynosi pewne lodowate wspomnienie
CYTATY:
1) Drobna parafraza piosenki Gun's'Roses "Don't cry"
2) Parafraza tekstu z komiksu Marvela "The infinity war", wydanego w Polsce jako" Mega Marvel 3/94" - przez TM-Semic :)
3) Piosenka: Metallica "Fixxxer"
4) Drobna parafraza piosenki Kazika "Ja tu jeszcze wrócę"
"I am not a Sir. I work for the living..."
Gdy docieram na miejsce, baza jeszcze nie jest otwarta - jest dobre opóźnienie. Nie przeszkadza nam to, bo mamy czas dopieścić rowery przed startem: posmarować łańcuchy, sprawdzić ciśnienie w oponach itp.
Chwilę później możemy się już rejestrować, a tam powitanie, jakbyśmy byli jakimiś VIP'ami. Znamy się od lat, ale wszyscy do nas przez "Pan/Pani". O chodzi? Czemu tak oficjalnie - czy wyglądamy tak źle z rana, że nas nie poznali. NIE, no poznali nas. Od razu nanoszą nas na listę, bez przedstawiania się - Pan Grzegorz, Pani Basia. No halo, co jest :D ? Jaki Pan... chyba że Pan Ciemności. No to chyba, że tak... szkoda, że czasem umysłowej, ale zawsze :)
Od razu przywołuje mi w mojej chorej głowie postać Sierżanta Dornana, które znacie z Fallout 2 lub/i z relacji z Jaszczur - Zaklęty Monastyr. Takim tekstem po Was jechał, jak się mówiło "Yes, Sir". :D
To dla mnie mistrz zjeby. Taką zjebę mógłbym dostawać codziennie.
Kryzys rodzinny czyli BACZ aby Cię TUR zaraz nie sponiewierał...
Dostajemy
mapy i co ja widzę: Gorce - w tym jeden punkt na Turbaczu. TAK, TAK,
TAK - byłem tam n razy z rowerem (o wiele częściej z rowerem niż pieszo),
ale czemu nie mam być tam n+1 razy. Rewelacja, chrzanić punkty na południe
od Nowego targu - jedziemy na Turbacz...
... i tutaj
spotykam nagły, niespodziewany opór. Basia mówi, że w masywie Turbacza mamy tylko 6 lampionów, a
ponad 15 lampionów wisi w południowych obszarach mapy i bardziej
korzystnie jest jechać właśnie na południe. Z punktu widzenia trasy (i
przy założeniu że nie zrobimy całości) ma rację, ale ciężko czasem
ocenić czy damy czy nie damy rady zrobić całej trasy przed startem. To jest właśnie
piękne w tym sporcie, że czasami trzeba bardzo elastycznie modyfikować plan i
konfrontować swoje wyobrażenia z własnymi możliwościami. Rok temu Waligóra była niesamowita. Był to, w mojej ocenie, jeden z
najpiękniejszych rajdów ever - ale nie daliśmy rady zrobić całej trasy.
To tylko 11 godzin, kiedy szczytów na mapie jest naprawdę sporo. Do tego
sporo czasu ucieka Wam czasem na szukanie lampionów, no i fakt, że nie
lecisz prosto na szczyt, ale musisz czasem specjalnie po te lampiony podjeżdżać w
inne miejsca, wcale niekoniecznie przybliżające Cię do tego szczytu.
Niemniej,
nie wiem czy zrobimy całość - bazując na zeszłorocznej edycji można
przypuszczać, że może być trudno - ale co tam. Ja chcę na Turbacz. Basia
mówi: NIE. Turbacz nie ma sensu, z punktu widzenia wyniku, jeśli nie zrobimy
całości.
Ale...ale... mnie nie interesuje, w obecnej
chwili wynik, ja chcę na Turbacz, chociaż mielibyśmy wrócić do bazy z 5 punktami
na 23. Turbacz ma swoje prawa.
Konflikt narasta.
Atmosfera robi się naprawdę napięta, już nawet inni zawodnicy zaczynają
to zauważać. Podchodzą rzucając jakieś żartobliwe uwagi, ale chwilę
później, wyczuwając że to nie jest najlepszy czas na żarty, cichutko się
wycofują - zachowując życie.
Jeździmy razem, więc rozdzielenie się raczej nie wchodzi w rachubę. Musimy zatem znaleźć rozwiązanie, zwłaszcza że zaraz start. Proponuję Szkodnikowi kompromis: jedziemy na TURBACZ i koniec :)
Jeździmy razem, więc rozdzielenie się raczej nie wchodzi w rachubę. Musimy zatem znaleźć rozwiązanie, zwłaszcza że zaraz start. Proponuję Szkodnikowi kompromis: jedziemy na TURBACZ i koniec :)
Żadne z
nas nie chce sięgnąć po sprawdzone sposoby domowej przemocy, bo oboje
mamy 15-letnie doświadczenie w walce bronią i taka eskalacja, może się
skończyć rzezią okolicznych wiosek. Basi propozycja jest
oparta na logice i faktach, moja na pasji i namiętności. Inne jednak prześwięcają nam cele.
Jestem o tyle zły, że to drugi raz kiedy Basia na rajdzie odmawia mi Turbacza. Pierwszy raz było na zimowym rajdzie ICE Adventure Race, kiedy rzeczywiście pojechanie na Turbacz mogłoby nam dać dyskwalifikację, bo mieliśmy do zdobycia konkretną, minimalną liczbę punktów aby być klasyfikowani. Tutaj jednak nie ma tego problemu... a to drugi raz kiedy odmawia mi najwyższego szczytu Gorców.
Jestem o tyle zły, że to drugi raz kiedy Basia na rajdzie odmawia mi Turbacza. Pierwszy raz było na zimowym rajdzie ICE Adventure Race, kiedy rzeczywiście pojechanie na Turbacz mogłoby nam dać dyskwalifikację, bo mieliśmy do zdobycia konkretną, minimalną liczbę punktów aby być klasyfikowani. Tutaj jednak nie ma tego problemu... a to drugi raz kiedy odmawia mi najwyższego szczytu Gorców.
Możne
ktoś zapytać: o co w sumie chodzi, skoro byłeś tam tyle razy? To prawda, ale
nigdy nie byłem tam, kiedy wisiał tam lampion!! To jest różnica!!!
Ogłaszają start, a my nadal w dwóch wrogich obozach.
Finalnie odpuszczam, ale zaistniała sytuacja będzie źródłem wielu złośliwości i docinków, przez cały nadchodzący dzień.
Ruszamy na południe, zostawiając Gorce z tyłu. Plan
Basi jest prosty: "wyczyścić" całe południe i jak starczy czasu wjechać
w Gorce. Jeśli nie starczy czasu, to wynik będzie lepszy niż gdybyśmy
pojechali po prostu w góry.


"You'll feel better with the morning light..." (*)


"You'll feel better with the morning light..." (*)
Ruszamy
ścieżkami rowerowymi przez rezerwat "Bór nad Czerwonem". Muszę
przyznać, że jest to tutaj naprawdę ładnie zorganizowane. Począwszy od
Ścieżki wokół Tatr, po inne ścieżki rowerowe - trzeba przyznać, że Nowy
Targ mocno inwestuje w infrastrukturę rowerową. Lecimy przez okoliczne
zagajniki i lasy zdobywając pierwsze punkty i podziwiając wschód słońca.
Sami popatrzcie:
Jeden z punktów jest naprawdę trudny
nawigacyjnie - znajduje się w sporym zagajniku, w którym są dziesiątki
identycznych ścieżek, a wszystkie skrzyżowania wyglądają tak samo. Do
tego musiało tutaj nieźle lać, bo trawy są niesamowicie mokre a i błota
jest sporo. To ostatnie będzie nam towarzyszyć dzisiaj naprawdę często.
Niemniej początek trasy jest tak ładny, że humor "po tym Turbaczu" mi
się znacznie poprawia.Trochę kręcimy się po lesie, ale udaje nam się złapać ukryty tutaj lampion.




A ostateczny Przełom przynosi pewne lodowate wspomnienie
Jeden
z punktów umieszczony jest na tzw. Przełomie Białki. Natychmiast
przywołuje to kolejne wspomnienia z ICE Advanture Race (luty 2017), kiedy Basia
po lampion przechodziła tędy boso na drugą stronę. To nie było zbyt
mądre, patrząc na to jak rwąca i głęboka jest tutaj rzeka. Owszem, na
ICE AR wszystko było pokryte lodem, ale nie aż takim aby skuł rwącą
rzekę. Bez wchodzenia do wody po kolana się nie obyło. Bez załamania
się pod Basią lodu także... mówię, to nie było wtedy zbyt mądre, "ale czy
Wam się to podoba, czy nie Aramisy nadal są pośród żywych" (*).
Jeśli nigdy tu nie byliście, warto się tutaj wybrać bo miejsce jest naprawdę fajne:




Objazd Wieczor(K)ową porą
Jeśli nigdy tu nie byliście, warto się tutaj wybrać bo miejsce jest naprawdę fajne:




Objazd Wieczor(K)ową porą
W sumie to przedpołudniową, ale jednakże Wieczorkową. Na
jednym, bardzo urokliwym punkcie (sosna na skale) spotkaliśmy Jarka
Wieczorka i Grześka Liszkę. Jadą oni innym wariantem niż my i nadjechali
właśnie z kierunku, w którym my chcemy zaraz jechać. Jarek doradza nam, aby na
kolejnym punkcie, nie pchać się górą - co byłoby w normalnych warunkach
optymalnym rozwiązanie: podjechać sporym podjazdem na jeden punkt i
przejechać garbem do drugiego punktu, nie tracą wysokości. Niemniej
Jarek ostrzega, że droga na szycie wiedzie przez pola, składające się ze
znienawidzonego przez nas błota - tego które się klei, zalepia i
blokuje koła. Mówi, że ciężko było tamtędy przejść. Zaleca zjechać z
punktu i objechać górę asfaltem... trzeba wtedy zrobić podjazd na garb
raz jeszcze, ale będzie to szybsze niż bawienia się w walki polowe. Zastosujemy się do tej rady... ale nim o tym napiszę, spójrzcie na wspomniany punkt: "sosna na skale"




Zdobywcy Żelaznego Krzyża




Zdobywcy Żelaznego Krzyża
Pierwszej, drugiej klasy? Nie
wiem, na pewno 13% - bo takie nachylenie ma podjazd, którym ciśniemy
tutaj pod górę. To właśnie ten objazd zalecony przez Jarka. To również
punkt, na którym byliśmy podczas ICE AR, o tyle że podjeżdżaliśmy na
niego z drugiej strony tej góry - od Gliczarowa (legendarnego podjazdu
Tour de Pologne). Tym razem jedziemy mniej stromym zboczem, ale 13% to
też daje popalić... za stary robię się już na to. Kiedyś to bym robił
zakłady, kto to podjedzie na 2-4, a dziś myślałem że jadę na 2-jce,
zrzuciłem na 1-nkę i nadal się męczę... było by przykro gdyby nie
zauważyłem, że naprawdę jechałem na trójce i jedno w dół to była dwójka.
Taka różnica, kiedyś byłbym dumny, dziś stwierdzam że "nie jestem
najostrzejszą kredką w piórniku", skoro nawet nie zauważyłem biegu na
którym jadę. Takie natarcie na podjazd, to kwalifikuje się nie na
Żelazny Krzyż, ale na "Pour le Merite"
Kto grywał za dzieciaka w "Red Barona", napierał Albatrosem D.V lub (baczność!!) Fokker'em DR.I w trybie Career", był skrzydłowym samego Manfreda von Richtofen'a, polował o świcie na Rene Foncka... ten zna to uczucie, ten wie o co chodzi.
Kto grywał za dzieciaka w "Red Barona", napierał Albatrosem D.V lub (baczność!!) Fokker'em DR.I w trybie Career", był skrzydłowym samego Manfreda von Richtofen'a, polował o świcie na Rene Foncka... ten zna to uczucie, ten wie o co chodzi.
Niemniej krzyż zdobyty. Ubieramy kurtki bo teraz
zjazd, a trochę potów wylaliśmy wjeżdżając tutaj. Ruszamy w dół. Zjazd
jest piękny bo mamy ponad 50 km/h... ale odczuwalna temperatura przy dzisiejszego pogodzie, przy takiej
prędkości, jest blisko zeru. Jesteśmy mokrzy i zaczynam
zamarzać... zjazd do Szaflar jest długi. Bardzo długi. Kiedy zaczynają
pokrywać mnie sople, a organizm walczy z hipotermiom... zaczyna padać
deszcz. Zimny, mokry deszcz. Jak zjedziemy na dół, to nas po prostu
telepie. Ale nie ma się co przejmować, zaraz znowu będzie pod górę, więc się
rozgrzejmy.
Zostawiamy Szaflary i deszcz za plecami, bo
jak tylko zaczynam cisnąć w kierunku na Bańską i Maruszynę, to na niebo zaczyna
wychodzić "gwiazda południa". Grzejemy się w słoneczku... i na nielichym podjeździe.

A tak to wyglądało w zimie, z drugiej strony:

Popieszczeni przez pastucha czyli czuję, że będzie z tego kwas...

A tak to wyglądało w zimie, z drugiej strony:

Popieszczeni przez pastucha czyli czuję, że będzie z tego kwas...
Przed nami punkt, do którego według mapy, to w sumie, nie ma żadnego dojazdu.
Postanawiamy
zatem przedrzeć się przez pole, od drogi która podchodzi - w miarę -
najbliżej lampionu. Ruszamy przez zielone pola i chwilę później musimy
przedzierać się przez ogrodzenia, które nagle wyrastają na naszej
drodze. Niektóre są pod prądem, więc robi się coraz ciekawej. Bzzz...
bzzz... bzz... co za dramat, jak na przesłuchaniach które prowadziłem.
Już wiem, czemu ludzie wtedy tak ochoczo zeznają.. auuu... BZZZZ... AUA... o to był konkretny strzał.
W jedno z takich
ogrodzeń, zapląta mi się VENOM... teraz każde dotknięcie ramy to...
BZZZ... próbuję wyplątać go trzymają za opony... ale nie idzie. BZZZ...
BZZZ... BZZZ...
Basia krzyczy: UWAŻAJ!!!.
Co BZZZZ...mów...BZZZ...isz...BZZ. Prąd...BZZZ....upoś...BZZZ...ledza...BZZZ...mi....BZZZ...zmy...BZZZZZZZZZZ...sły.
ARGH udało się. Czuję się jakbym był elektrownią i miał w plecaku z kilo waty. Dobrze, że wata nie jest ciężka.


Czuję, że jesteśmy obserwowani. Nie zdążę się nawet odwrócić, kiedy słyszę taki dialog jakiś stworów.
- Co to za barany chodzą po moim polu?
- Nie przejmuj się to jakieś głupie krowy.
Basia krzyczy: UWAŻAJ!!!.
Co BZZZZ...mów...BZZZ...isz...BZZ. Prąd...BZZZ....upoś...BZZZ...ledza...BZZZ...mi....BZZZ...zmy...BZZZZZZZZZZ...sły.
ARGH udało się. Czuję się jakbym był elektrownią i miał w plecaku z kilo waty. Dobrze, że wata nie jest ciężka.


Czuję, że jesteśmy obserwowani. Nie zdążę się nawet odwrócić, kiedy słyszę taki dialog jakiś stworów.
- Co to za barany chodzą po moim polu?
- Nie przejmuj się to jakieś głupie krowy.
- Ej pacany, deptacie moją łąkę. Zabierajcie się stąd nim zdeptam wasze marzenia.
- Zdepczę... mówi się... zdepczę
- Pokopało Was? Wynocha z naszej trawy... nim zeżremy wasze wnętrzności.
- Ej... ale my jesteśmy roślinożercami. Nie trawię mięsa!!
- Zdepczę... mówi się... zdepczę
- Pokopało Was? Wynocha z naszej trawy... nim zeżremy wasze wnętrzności.
- Ej... ale my jesteśmy roślinożercami. Nie trawię mięsa!!
- Co tam, dla tej dwójki zrobimy wyjątek! Strawimy ich szybciej niż zrobiłby to penatafluorek antymonu!!
- Pentafluorek... no tak, to magiczny kwas.
- Nie do końca, aby był magiczny musisz dodać do niego trochę kwasu fluorosulfonowego.
- Pentafluorek... no tak, to magiczny kwas.
- Nie do końca, aby był magiczny musisz dodać do niego trochę kwasu fluorosulfonowego.
Wtedy masz dopiero MAGIĘ. MAGIĘ trawiącą organiczne śmieci... (wymowny wzrok w naszym kierunku)

Staramy się zignorować agresorów i przedzieramy się dalej. Pole jest po horyzont... mijają kolejne minuty, ale finalnie docieramy do zagajnika, gdzie wisi lampionu. Nawigacyjnie wyszliśmy idealnie, ale teraz jeszcze musimy się stąd wydostać. Omijamy szerokim łukiem, zaniepokojone naszą obecnością stwory i jakoś udaj nam się wydostać do drogi. Ufff...






"...when all seems fine and I'm pain free, you jab another pin in me" (*)
Wjeżdżamy w Gorce. Wiemy już, że nie damy rady zrobić całości trasy, a co za tym idzie nie dotrzemy dziś do Turbacza. Zdobędziemy może punkty w okolicy Bukowiny Obidowskiej, ale Turbacz nam dzisiaj nie grozi. Przy jednej kapliczce spotykamy ponownie Jarka i Grześka. Wywiązuje się dialog:
- Ej, nie widziałem Was na Turbaczu!!
- Jebnąć Ci? (a nie, to tylko pomyślałem. Powiedziałem za to: No bo nas nie było)
- A wiecie jak było fajnie. Padał tam śnieg !!
- Mocno? (w znaczeniu jebnięcia - nie śniegu... ale na głos tylko: wow, ale fajnie)
No kurde jak laleczka voodoo. Kiedy się już pogodziłem się z tym Turbaczem dzisiaj, to przyszedł Jarek i napiera igłami w laleczkę. Ech, braknie nam tak z godzinę, aby zaliczyć najwyższy szczyt Gorców. Gdyby rajd miał 12-13 godzin, ale ma tylko 11... nie ma szans. Wchodzimy właśnie w Gorce, ale 18:20 musimy być na mecie, więc rzeczywistości nie oszukamy. Żegnamy się i jedziemy w swoją stronę, a dokładniej nie w swoją, ale w kierunku Koliby na Łapsowej Polanie.

"Choć raz mnie posłuchaj a sam przestań gadać. Czy idziesz tam ze mna? Musimy se pomagać..." (*)

Staramy się zignorować agresorów i przedzieramy się dalej. Pole jest po horyzont... mijają kolejne minuty, ale finalnie docieramy do zagajnika, gdzie wisi lampionu. Nawigacyjnie wyszliśmy idealnie, ale teraz jeszcze musimy się stąd wydostać. Omijamy szerokim łukiem, zaniepokojone naszą obecnością stwory i jakoś udaj nam się wydostać do drogi. Ufff...






"...when all seems fine and I'm pain free, you jab another pin in me" (*)
Wjeżdżamy w Gorce. Wiemy już, że nie damy rady zrobić całości trasy, a co za tym idzie nie dotrzemy dziś do Turbacza. Zdobędziemy może punkty w okolicy Bukowiny Obidowskiej, ale Turbacz nam dzisiaj nie grozi. Przy jednej kapliczce spotykamy ponownie Jarka i Grześka. Wywiązuje się dialog:
- Ej, nie widziałem Was na Turbaczu!!
- Jebnąć Ci? (a nie, to tylko pomyślałem. Powiedziałem za to: No bo nas nie było)
- A wiecie jak było fajnie. Padał tam śnieg !!
- Mocno? (w znaczeniu jebnięcia - nie śniegu... ale na głos tylko: wow, ale fajnie)
No kurde jak laleczka voodoo. Kiedy się już pogodziłem się z tym Turbaczem dzisiaj, to przyszedł Jarek i napiera igłami w laleczkę. Ech, braknie nam tak z godzinę, aby zaliczyć najwyższy szczyt Gorców. Gdyby rajd miał 12-13 godzin, ale ma tylko 11... nie ma szans. Wchodzimy właśnie w Gorce, ale 18:20 musimy być na mecie, więc rzeczywistości nie oszukamy. Żegnamy się i jedziemy w swoją stronę, a dokładniej nie w swoją, ale w kierunku Koliby na Łapsowej Polanie.

"Choć raz mnie posłuchaj a sam przestań gadać. Czy idziesz tam ze mna? Musimy se pomagać..." (*)
Tarabanimy
się pod górę... jest stromo, a my już nieźle sponiewierani innymi
podjazdami dzisiaj. Wyprzedzają nas dzieci... nieważne, że na quadach,
ale jednak... chociaż jak quad utknie w koleinie, to nim się Ojciec z niej
wygramoli trochę Mu zejdzie, a dzieciaki będą z buta do góry szły.
Chwilę
później udaje nam się dotrzeć do Koliby i podbijamy kolejny punkt.
Zegarek mówi, że mamy trochę ponad 1,5 godziny. W planie Basi zatem
jeszcze jeden punkt na czarnym szlaku (w kierunku Bukowiny
Waksmundzkiej), a potem odwrót na bazę przez jeszcze jeden, ostatni punkt tuż nad Nowym Targiem - bacówka, w której zlokalizowany jest także
i bufet na trasie.
Widzicie co ja mam z tym Szkodnikiem,
nie dość że nie byliśmy na Turbaczu, to nie byliśmy także na bufecie...
Tak się nie godzi...




Czarny szlak zaskakuje nas potężnymi ilościami błota i przedzieranie się nim jest trudne. Naprawdę trudne... i czasochłonne. Czasu to akurat nie mamy za wiele, więc zaczyna się nerwówka. W pewnym momencie szlak nam gdzieś ucieka, ale szybko udaje nam się skorygować błąd... przedzierając się przez wiatrołomy...


Ostatecznie udaje nam się dotrzeć do upragnionego lampionu. Basia - zgodnie ze swoim planem - chce zjechać na bazę przez bufet. Niemniej, ja mam inny plan. Nie, nie Turbacz moi drodzy, na to naprawdę braknie nam czasu. Niemniej uważam, że zdążymy jeszcze przedrzeć się przez Bukowinę Waksmundzką i zjechać zielonym szlakiem - tym sposobem złapiemy punkt zlokalizowany na pomniku, właśnie przy tym szlaku. Basia nie jest przekonana czy zdążymy, ale ja mówię że bez problemu. Pyta mnie skąd mam taką pewność, jak będzie pod górę to nas to mocno spowolni. Jak pod górę? Byliśmy tutaj na ICEBUG Winter Trail i to dwa razy, szliśmy właśnie tędy - jak pod górę. Teraz będzie trochę w dół, a przed podejściem na Bukowinę strawersujemy sobie do zielonego szlaku drogą bez szlaku.




Czarny szlak zaskakuje nas potężnymi ilościami błota i przedzieranie się nim jest trudne. Naprawdę trudne... i czasochłonne. Czasu to akurat nie mamy za wiele, więc zaczyna się nerwówka. W pewnym momencie szlak nam gdzieś ucieka, ale szybko udaje nam się skorygować błąd... przedzierając się przez wiatrołomy...


Ostatecznie udaje nam się dotrzeć do upragnionego lampionu. Basia - zgodnie ze swoim planem - chce zjechać na bazę przez bufet. Niemniej, ja mam inny plan. Nie, nie Turbacz moi drodzy, na to naprawdę braknie nam czasu. Niemniej uważam, że zdążymy jeszcze przedrzeć się przez Bukowinę Waksmundzką i zjechać zielonym szlakiem - tym sposobem złapiemy punkt zlokalizowany na pomniku, właśnie przy tym szlaku. Basia nie jest przekonana czy zdążymy, ale ja mówię że bez problemu. Pyta mnie skąd mam taką pewność, jak będzie pod górę to nas to mocno spowolni. Jak pod górę? Byliśmy tutaj na ICEBUG Winter Trail i to dwa razy, szliśmy właśnie tędy - jak pod górę. Teraz będzie trochę w dół, a przed podejściem na Bukowinę strawersujemy sobie do zielonego szlaku drogą bez szlaku.
Basia mnie pyta jak mogę pamiętać takie rzeczy -
w sumie to nie wiem, po prostu pamiętam. To pomocne, więc czemu tego
nie robić :)
Nie chcę jednak się spierać jak rano. Mówię:
decyduj, ale jestem przekonany że zdążymy na spokojnie. Szkodnik
postanawia zaufać - ta moja pamięć do zakrętów, ścieżek i terenu już
nieraz nas uratowała. Ruszamy zatem w kierunku Bukowiny i zgodnie z
oczekiwaniem, znajdujemy drogę bez szlaku, którą skracamy sobie w
kierunku "zielonego". Chwilę później naszym łupem pada i lampion przy
pomniku. Teraz już tylko zjazd do Nowego Targu. Mamy 28 minut.

Owce, lampiony i... automobile

Owce, lampiony i... automobile
Zjazd "zielonym"
trochę nam zajmuje bo albo błoto, albo tam gdzie sucho - bardzo
kamienisto. Nie da się puścić klamek i zapomnieć, że piekła nie ma. Zbyt
szarpie i miota nami jak szatan :)
Do bacówki-bufetu musimy dodatkowo trochę nadrobić, względem najkrótszej drogi do bazy, ale ryzykujemy. Wg mnie zdążymy, Basia trochę sceptyczna ale jedziemy. Odbijamy z drogi w kierunku bacówki i przedzieramy się przez morze owiec brodzących po łąkach. Gdy dojeżdżamy do bacówki, punkt żywieniowy jest już złożony i właśnie odjeżdża !!
Do bacówki-bufetu musimy dodatkowo trochę nadrobić, względem najkrótszej drogi do bazy, ale ryzykujemy. Wg mnie zdążymy, Basia trochę sceptyczna ale jedziemy. Odbijamy z drogi w kierunku bacówki i przedzieramy się przez morze owiec brodzących po łąkach. Gdy dojeżdżamy do bacówki, punkt żywieniowy jest już złożony i właśnie odjeżdża !!
Zdążyliśmy tutaj w ostatniej chwili przed
zwinięciem się obsługi - zakładali, że o tej porze, to już nikt tutaj nie
dotrze. No bo kto by mógł? Hmmm... znam takich jednych.
Podbijamy zatem lampion z auta i teraz długa na bazę, bo zostało nam 14 minut do limitu. Włączamy tryb "NIE HAMUJEMY DLA NIKOGO".


Na metę wpadamy na 9 minut przed limitem - ostry upał na finiszu był :)
Podbijamy zatem lampion z auta i teraz długa na bazę, bo zostało nam 14 minut do limitu. Włączamy tryb "NIE HAMUJEMY DLA NIKOGO".


Na metę wpadamy na 9 minut przed limitem - ostry upał na finiszu był :)
Mówiłem, Szkodnik, że zdążymy? A teraz właź na 3-ci stopień, bo ta decyzja dała Ci właśnie takie miejsce na podium. W bazie wszyscy trochę zmarznięci, bo się zrobiło naprawdę zimno. Wieczorem jak wyjeżdżaliśmy, to temperatura była -2 stopnie.
Po
zawodach jak zawsze krótkie after-party w pobliskiej karczmie, a potem
zbieramy się do domu. Druga edycja rajdu była bardzo fajna, ale trasa
pierwszej imprezy pozostaje niedościgniona.
CYTATY:
1) Drobna parafraza piosenki Gun's'Roses "Don't cry"
2) Parafraza tekstu z komiksu Marvela "The infinity war", wydanego w Polsce jako" Mega Marvel 3/94" - przez TM-Semic :)
3) Piosenka: Metallica "Fixxxer"
4) Drobna parafraza piosenki Kazika "Ja tu jeszcze wrócę"
Kategoria Rajd, SFA
Jaszczur - Zaklęty Monastyr
-
DST
80.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 września 2018 | dodano: 18.09.2018
Widzieliście tytuł tych zawodów? Zaklęty Monastyr! Pasuje Wam - ZAKLĘTY
MONASTYR !!! Proste, że musimy tam być. Nie dość, że to kolejny Jaszczur, rajd przez wielu znienawidzony a przez nas ukochany,
to jeszcze taki tytuł !!!. Do tego Malo napisał na facebookowej
stronie Jaszczura, że to "rajd dla Szkodników, Pacanów, itp" - ciekawe
skąd czerpał inspirację, aby użyć właśnie takich słów :)
No ale skoro ktoś nas wywołał do tablicy, to znowu wstajemy o 2:45 nad ranem, aby około 4:00 w nocy wyruszyć z Krakowa. Naszym celem jest Werchrata - mała wioska nieopodal granicy z Ukrainą, bo to tam znajduje się baza, z której wyruszymy aby odnaleźć Zaklęty Monastyr!
"Pójdź chłopcze w las, w ten głuchy las!
Wesoło będzie płynąć czas.
Przedziwne czary ROZTOCZE w krąg,
Złotolitą chustkę dam ci do rąk". (*)
Roztocze - oto teatr dzisiejszych działań wojennych. To właśnie tam pójdziemy w ten głuchy las, tam wesoło będzie płynąć nam czas. Przedziwne czary też będą - w końcu mamy Zaklęty Monastyr, a jak zaklęty to muszą być czary...
Znając jednak Jaszczura obawiam się, że będzie to raczej najczarniejsza z czarnych czarna magia, bo do ręki to zamiast chustki dostaniemy kartę startową.
Musicie wiedzieć, że relacja z tego rajdu zaczęła się pisać w mojej zwichrowanej głowie na długo przed tym, nim on się tak naprawdę odbył. Wszystkiemu winny ten niesamowity tytuł. Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, od razu przypomniałem sobie, że coś podobnego już przeżyłem... dziecięciem będąc. Wyruszyłem na poszukiwanie zaginionego zwiadowcy, o imieniu Amber. Pierwszy trop prowadził do świątyni DarkMoon, gdzie miło przywitało mnie dwóch kleryków. Gdy wszystko wyglądało całkiem spoko i postanowiłem rozejrzeć się po ich świętym przybytku...no cóź, skracając opowieść: były szkieletory, lichy, gobliny, koboldy, smoki... no i beholdery. Ogólnie rozpierducha bo DarkMoon okazał się miejscem lekko nawiedzono-przeklętym, Amber nie żyła, a cała ekipa tej porytej świątyni chciała abym stamtąd nie wyszedł żywy. Na końcu, najwyższy kapłan Drag Draggore zamienił się w smoka i ział żarem, że zwiedzam jego komnaty bez pozwolenia, ale finalnie utłukłem gadzinę... nie bez wgrania na nowo któregoś tam save'a :)
Jeśli ktoś nie kojarzy o czym ja znowu piszę, to proponuję powrót do klasyki klasyków: "Eye of the Beholder 2 - Legend of the DarkMoon"
W oczekiwaniu na tego Jaszczura, dzień w dzień, w moich myślach stawały sceny z tej gry i wspomnienia tych strachów... gdy idziesz po kolejnych komnatach i wiesz, że zaraz wypadanie na Ciebie taki beholder (a wiecie, one mają niewrażliwość na magię i tłuc to trzeba ino żelazem...) jeb - jeb i masz 4 trupy w 6-cioosobowej drużynie.
Kiedyś to robili klimatyczne gry, a nie to co dzisiaj :)
Jak myślę o tym co Malo mógł wymyślić na tym Jaszczurze i patrząc na lokalizację bazy, to spodziewam się, że dzisiaj beholdery także będą (beholder po ang. oznacza obserwatora). Coś czuję, że wystąpi w tej roli Straż Graniczna, gdy będziemy wesoło hasać sobie kilka metrów od granicy Unii :)
"Welcome to Camp Navarro. So, you're a new replacement..." (*)
Odprawa... no zapowiada się ciekawie. Malo mówi, że o 7:00 rano, przed odprawą najdłuższych tras pieszych, zrobiły Mu wjazd na bazę 3 służby mundurowe: straż leśna, straż graniczna i... wojsko. Jak wojsko? Obie straże to rozumiem, ale co ma armia do tego. Okazuje się, że w środku naszej mapy, tej którą zaraz dostaniemy, znajduje się tajna baza wojskowa!! Nie jest ona zaznaczona na mapie. Wiecie dlaczego? BO JEST TAJNA!!
Niemniej Malo dogadał się z jednym Majorem, że będziemy kręcić się w pobliżu i żeby nie strzelali. Pokazuje nam, mniej więcej, gdzie baza się znajduje i radzi, aby za bardzo do niej nie podchodzić - zwłaszcza z jakich dziwnych kierunków, na przykład z krzaków. Oszalałem... był w mojej głowie "Eye of the Beholder", teraz jest "Fallout 2". Pamiętacie wbicie się do tajnej bazy Enklawy - Camp Navarro? A pamiętacie szefującego tam sierżanta Dornan'a, który w niepowtarzalny sposób potrafił Was zrugać za brak munduru. Kurde, ja też nie mam na sobie dziś munduru... od 11 lat nie miałem. Ostatnim razem mundur nosiłem w Koszalinie w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych robiąc kurs podoficerski. Ech! Kiedy to było.. niemniej to były czasy. Nasz pierwszy "Instruktor", który powitał nas słowami: "Jestem Dowódcą waszego Plutonu, nazywam się Chorąży Pokora i... pokaże Wam dlaczego".
No mogą być jaja, jeśli wpadniemy na wojskowych. Zapowiada się naprawdę ciekawie. A wracając do Sierżanta Dornan'a, (link polecam, bo teksty miażdżą - nie trzeba nawet znać gry) pamiętacie jego najlepszy tekst? (to trzeba usłyszeć, bo intonacja jest genialna):
"If I like you, you can call me Serge. But guess what? I DON'T LIKE YOU" :D :D :D
LEŚNA RAJZA I (NA) WSZELKI WYPADEK
To nie koniec rewelacji na dzisiaj.
Dostajemy do podpisu oświadczenia o starcie na własną odpowiedzialność. Niby norma, bo na każdym rajdzie są takie formalności, ale wczytuję się w treść oświadczenia:
"...nie będę miał roszczeń ZA WYPADEK, KTÓREMU ULEGNĘ na Jaszczur - Zaklęty Monastry". Jak to ulegnę? Nie któremu mogę ulec albo ewentualny wypadek, ale wypadek KTÓREMU ULEGNĘ. Zdarzenie pewne. Bosko. Szkoda, że nie ma jeszcze adnotacji typu: o 14:14. Skoro już wszystko zaplanowane to co szkodziło podać i godzinę :)
Do tego dostajemy informację, że Straż Leśna krzywo patrzy na poruszanie się nocą po lesie w tym terenie. Mieli także pewne "ale" o kilka punktów na trasie - tak około 60%. Tak więc, mamy być w bazie przed zmrokiem lub... nic nie wiemy o żadnym Monastyrze i tak sobie jeździmy po okolicznych lasach. Wiecie - leśna, nocna rajza po okolicy :)
Po niektórych twarzach zawodników, zwłaszcza tych którzy są z nami pierwszy raz, widzę drobne zaniepokojenie. Inni, Ci którzy byli już na Jaszczurach kiwają głowami ze zrozumieniem - dla Nich wszystkie te informacje nie są dziwne.
Mówiąc o zawodnikach, nie jesteśmy jedyną ekipą na rowerach!
Na przyjazd tutaj skusili się Andżelika i Wojtek, mocni zawodnicy znani nam z wielu innych rajdów. Dziś jednak jestem przekonany, że nie będziemy się z Nimi ścigać. Wszyscy będziemy starali się po prostu przeżyć :)
Gdzieś w trakcie rozmowy wychodzimy nawet z propozycją aby pojechać w czwórkę, ale mamy różne godziny startowe i tak jakoś wychodzi, że ruszymy oddzielnie.
"Zaufaj mi, nie będzie Wam potrzebna..."
Wybija nasza godzina startu. Dostajemy mapy a tam jak zawsze... kosmos. Liczba wycinków do dopasowania jest kosmiczna - wycinki lidarowe, historyczne (z przed I wojny światowej), oraz mapy wysokościowe. Jakoś dopasowujemy fragmenty do mapy i mamy nadzieję, że popełniliśmy mniej błędów niż więcej :)
Tuż przed wyruszeniem, pytam Malo czy jedna karta nam wystarczy. Na Jaszczurze - Białe Doliny, mieliśmy dwie karty startowe, a tutaj Zaklęty Monastyr ma dla nas również naprawdę wiele punktów. Nie wiem czy na jednej karcie się zmieścimy.
Malo patrzy na mnie, wyraźnie zaskoczony pytaniem. Odpowiada mi jak w tytule tego rozdziału, a ja już wiem, że nie zrobimy dzisiaj kompletu. Tak jakoś to przeczuwam.
Idziemy do rowerów, Venom (nowy rower, jeśli ktoś nie czytał wpisu ze Świętokrzyskiej Jatki) pali się do walki:
- Ruszajmy, mam ochotę zapolować na tego Jaszczura.
- Wiesz, Venom, nie wiem jak Ci to powiedzieć, ale nie nastawiaj się dzisiaj na wiele...
- Żartujesz? Jestem siłą, potęgą i pasją, jestem wolą, łowcą, koszmarem twoich wrogów! Jestem Venom.
- Ale dzisiaj nierzadko nie będziemy działać razem... będą takie miejsca, w które zmuszony będę udać się samotnie. Mimo najszczerszych chęci nie podołasz temu zadaniu, a jeśli wezmę Cię ze sobą, umrę z wyczerpania... a Ty wraz ze mną.
- To żart, prawda? Testujesz moją determinację. Nie zawiodę!
- Chciałbym Venom, chciałbym... ale zaufaj mi, tak będzie lepiej.
- Do jakiego piekła zatem mnie ciągniesz?
- Tego sam jeszcze nie wiem.
(zapada przeszywająca duszę cisza...)
- Ale wrócisz? Prawda...?
Spoglądam na złowieszczo szumiące drzewa, na niebo mającej zaraz uronić gorzkie łzy nad naszym losem.
- Nie wiem... chciałbym.
Cisza jaka zapada po tych słowach jest niemal nie do wytrzymania. Mój wzrok spotyka się ze wzrokiem Szkodnika, jego DartMoor także milczy przerażony ta krótką rozmową Z Venomem... Szkodnik pierwszy ośmiela się zmącić ciszę, ale słyszę jak walczy z łamiącym się głosem w gardle:
- Ruszamy? Czas już nastał...
- Wiem. Ruszamy. Powodzenia...
- Powodzenia - szepce Szkodnik.

"Kolekcjoner kości"

"Moczary 2: Zemsta"




Jaszczur ma ostre zęby czyli (prawie) w oponach absurdu 2
Dwa pierwsze punkty, to kapliczki w polach, które trzeba przerysować na kartę startową. Wpadają nam bez większego problemu. Basia się śmieje: "no to by było tyle na dzisiaj". Nie wie chyba jak bardzo złowieszczą przepowiednią właśnie wygłosiła. Dwa pierwsze punkty były w planie mapy, teraz wjeżdżamy w pierwszy wycinek lidarowy i historyczny (oba opisują ten sam teren i każdy z nich ma zaznaczony inny punkt kontrolny - trzeba zebrać oba). Podchodzimy pod wielkie bagno i nagle sssssssssyk... patrzymy a tutaj wentyl od tylnego koła Basi urwany!
Grrr... niezły początek. Umawiamy się, że ja pójdę i spróbuję przeprawić się przez bagno a Basia w tym czasie wymieni dętkę. Ruszam i chwilę później okazuje się, że wcale nie jest tak łatwo przeprawić się przez te mokradła. Muszę znaleźć krzyż w środku lasu oraz drugi punkt, na ruinach dawnej osady. Las jest gęsty i błotnisty, miejscami zapadam się po kostki. Znalezienie obu miejsc zajmuje mi ponad 30 min... a i tak, jeśli chodzi o punkt nie będący krzyżem zbieram stowarzysza (punkt który podszywa się pod właściwy). Gdy wracam do Szkodnika, jestem po kolana w błocie... do tego na punkcie zostawiłem futerał na apart fotograficzny. Robiłem zdjęcia kości i bagien i musiał mi wypaść. Szczęśliwie Wojtek i Andżelika go znajdują i odzyskam go w bazie po rajdzie - dziękujemy :)
Lecimy dalej, odnaleźć coś, co jak roboczo nazywamy lejem po bombie, tuż przy granicy z Ukrainą. Porzucamy rowery w gęstwinie i wchodzimy na jakieś pionowe niemal wzgórze pełne pokrzyw i ostrężyn. Tną i parzą nas niemiłosiernie, ale nie zwalniamy marszu pod górę - jeśli trzeba to na czworakach. W pewnym momencie tak utykam w ostrężynach, że dłuższą chwilę mam problem wyjść - mój schorowany umysł od razu przywołuje na myśl horror RUINY !!!
Gdy udaje nam się w końcu zdobyć lampion, wiszący około 60 metrów od granic... wracamy do rowerów. Wychodzimy na drogę, a tutaj sssssssyk... tylne koło Basi. Przebite. No nie, nie znowu. Nie teraz, nie tutaj... ile minęło od pierwszej gumy? Z godzinę... zaczyna mi to przypominać Wiosenne Korno w oponach absurdu, gdzie gumę na tylnym kole złapałem 6 razy!!! Jeśli czytaliście relację z tego bardzo pechowego dla nas rajdu, to wiecie że dwa dni potem zajadałem się rosołem. Nie mam jednak ochoty na kolejny danie z kauczukiem w tle, więc mam nadzieję że to koniec przebitych gum na dzisiaj... na szczęście będzie to koniec.
Chwilę później spotykamy piechura, który klnie na czym świat stoi. Krzyczy, że trasa jest przej****bana... Ma rację. Minęło już 5 godzin naszego czasu, a my mamy 6 punktów z około 50. Krzyczy, że te lampiony są dzisiaj nie do znalezienia i jednego szuka już ponad godzinę. Zafiksował się na lampionie, a w tym miejscu mamy punkt opisowy - policzyć sumę kaskad wodospadu. Wyprowadzamy Go nad wodospad, który nawigacyjnie wchodzi nam dość łatwo... gorsze jest dotarcie do niego, bo to chaszczowanie wyższego poziomu. Gdy Kolega orientuje się, że jest to punkt opisowy, szlag trafia Go z jeszcze większą siłą... cóż tu wiele mówić. Jaszczur potrafi sponiewierać :)

Szkodnik łatający, a dokładniej szukający na razie dziury w całym (no prawie całym :D)

Gryzonie w natarciu :)

Szkodnik sumujący wysokość kaskad wodospadu, a poniżej kilka zdjęć z naszej ROWEROWEJ trasy :D




"This is the end of days.... and I AM THE REAPER"(*)
Czyli zagłada. Coraz bliżej końca świata !!! To co się właśnie stało, przechodzi ludzkie pojęcie. Pamiętajcie co pisałem Wam w relacji z KoRNO Pucharowego w tym roku. Przestały wtedy działać dwa kompasy. Wszystkie końce świata tak się zaczynają, prawda? Jakoś udało się przeżyć, ale strach o własną egzystencję nadal trawi nasze dusze... pożera nasze serce. A dziś... KOLEJNY KOMPAS PRZESTAJE NAM DZIAŁAĆ. I to nówka, Silvy. Kupiony zaraz po KoRNO... na Mordowniku jeszcze działał bez zarzutu, a dziś znowu: północ to południe, a wschód to zachód. Co jest grane??
Możemy śmiać się z tym końcem świata, ale to że pada nam drugi kompas już nas nie śmieszy. Silva robi świetne kompasy, a ten ma ile? 3 tygodnie i umarł. Poprzednia Silva także zmarła nagle. To nie jest normalne. Jaszczur pewnie rechoce gdzieś po krzakach, ale tak łatwo się nie poddamy. Zadał nam potężny cios, ponieśliśmy niemałą stratę, ale nie poddajemy się. Napieramy dalej pomimo wszelakich przeciwności losu. Jestem VENOM "i ni Święty, ni Diabeł mi tego nie odbierze" (*).
Grajmy w twoją grę Jaszczurze. Nie powiedzieliśmy dzisiaj jeszcze ostatniego słowa.
"Cóż, czasem aby wygrać z Diabłem, należy zatańczyć pod jego melodię" (*).


"Historia O"(*)... czyli strażnicy "na granicy rękę podadzą nam, strażników na granicy ja bardzo dobrze znam"(*)
Wygramoliliśmy się z wąwozu i ciśniemy dalej. Znowu nad granicę z Ukrainą. Gdy tylko zbliżamy się na kilkaset metrów do magicznej linii granicznej, zajeżdża drogę nam terenówka. Spodziewałem się tego - prędzej czy później. Straż graniczna wypytuje nas co kombinujemy - mówimy, że poszukujemy lampionów pewnego Jaszczura. Rozmowa jest bardzo miła, ale przestrzegają nas przez przed złowieszczymi ruchomymi piaskami. No dobra, może nie ruchomymi, ale wyratrakowanymi piaskami. Wiedzą, że będziemy włóczyć się przy granicy i nie mają z tym problemu, nawet jeśli będzie to kilka metrów od!! Mamy nawet pozwolenie na robienie zdjęć!!
Stawiają jeden warunek: ani śladu na piasku (wyratrakowany pas graniczny). Jak zobaczą tam jedną odciśniętą stopę to zrobią nam wjazd na bazę i będzie śledztwo, który z zawodników dopuścił się tej zbrodni. Obiecujemy być grzeczni i nie sprawiać kłopotów. Umowa to umowa. Ostatnie na co mam ochotę, to strzelanina z kolejnymi służbami mundurowymi. To była by 4-ta w tym tygodniu, a jest dopiero poniedziałek :)
Zaliczamy punkt zadaniowy: podać szerokość ostrzału bunkra, ale kolejnego punktu jeszcze bliżej granicy (ruiny zabytkowego obiektu) już nie znajdujemy. W bazie okaże się, że był jeszcze bliżej granicy niż myśleliśmy, ale tutaj uważamy, że my mieliśmy rację. Według nas ten punkt był "przestrzelony". Zastanawialiśmy się przez chwilę, czy nie będzie on rzeczywiście bliżej granicy, ale według naszego rozumienia mapy, był on źle zaznaczony. Pomyłki zdarzają się każdemu, nic się nie dzieje - ale dla nas to Brak Punktu Kontrolnego (BPK) już wysokość = 0. I tego się będziemy trzymać.
Chwilę zajęło nam jednak szukanie tego punktu i zrobiło się już naprawdę późno. Jest po 16:00, a my jesteśmy w czarnej.... grocie Nestle. Nie mamy nawet połowy trasy... słabiutko dzisiaj, no ale jest mega ciężko: i nawigacyjnie i terenowo. Postanawiamy wprowadzić w życie plan O.
Aby go zrozumieć muszę powiedzieć słowo o mapie. Punkty O na mapie są traktowane jako obowiązkowe. W praktyce oznacza to, że za zdobycie pojedynczej sztuki otrzymujemy nie 100 pkt przeliczeniowych jak za normalny punkt kontrolny, ale aż 200. Za brak każdego "O" dostajemy -100. Opłaca się zbierać zatem "O", które Malo rozstawił jako smaczki stworzonej trasy (zarówno pod kątem historycznym np. cerkiew w Radrużu wpisana na listę UNESCO albo mega ciekawe terenowo - czytaj przejeb**e).
Co więcej, niektóre punkty mają adnotację "T" czyli "trudne" - typowo nierowerowe jak powiedział Malo. Za te też dostajemy dwukrotną wartość punktu. Jest na mapie jeden pkt. "O" z adnotacją T ---> czyli aż 400 pkt. Oczywiście, że będziemy chcieli, aby padł naszym łupem... jego cena nie będzie jednak bezpodstawna. Zapłacimy za niego dużą ilością zdrowia... ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie postanowiliśmy zaatakować wszystkie punkty O i plan ten wydaje się pozbawiony wad. Mamy rację, wydaje nam się :)


"Wspólny to skrawek zhańbiony krwią..."(*) czyli ziemie UPA-trzone
Roztocze... Mało kto wie, że to w sumie obrzeże szeroko rozumianego Wołynia. Zarówno tutaj jak i w Bieszczadach działały sotnie UPA.
Nie chcę wdawać się tutaj w żadne historyczne oceny czy komentarze, bo historia - zwłaszcza tutaj - jest nadal dla obu narodów niezabliźnioną raną. Gdy byliśmy tutaj pierwszy raz bardzo zaskoczyło nas to, co znaleźliśmy w ruinach starego monastyru - nota bene, jeden z punktów trasy jest także tutaj rozstawiony. Groby ukraińskie, groby polskie - wszystkie zniszczone. Na polskich grobach pomalowano tryzyby, a na ukraińskich pomalowano symbole Polski Walczącej. I to nie w znaczeniu, że kiedyś... gdy tam dotarliśmy, to farba właściwie dopiero schnęła. Potargane, podeptane wieńce, zarówno po jednej jak i drugiej stronie.
Można poczytać trochę lokalnych źródeł np. tutaj albo tutaj, ale ostrzegam artykuły aż ociekają emocjami.
Jaszczur zabiera nas po wielu takich miejscach.



Stromymi Wąwozami "piekło brukowane"
Zapada zmrok, a my ciśniemy przez opuszczone drogi Roztocza. Żywej duszy nie spotkaliśmy od bardzo, bardzo dawna. Zbliżamy się do punktu "O2" - tego z adnotacją T. Nie ma to jak takie punkty atakować nocą, a nie za dnia - genialny pomysł, no ale tak wyszło.
Podchodzimy stromym podejściem przez łąkę na dziko, aż do granicy lasu. W lesie czekać na na nas potężny wąwóz, zostawiamy zatem nasze maszyny, ukryte w wysokich trawach i ruszamy w z buta, z latarkami w ciemny las.
Schodzimy stromą odnogą wąwozu i z każdym krokiem ściany tego parowu robią się coraz wyższe. Gdy docieramy na samo dno, jesteśmy naprawdę zaskoczeni - przedzierałem się przez wiele wąwozów w życiu, ale ten chyba jest najbardziej stromym (nieskalnym)
jaki w życiu widziałem. Szkoda, że jest już zupełnie ciemno - bo zdjęcia nie wyszły, aby Wam go pokazać.
Idziemy dalej, a nasz wąwóz okazuje się odnogą jeszcze większego wąwozu, a ten odnogą kolejnego. Incepcja wąwozowa. Mam wrażenie, że ten wąwóz generuje się samoczynnie i wchodzimy w n-tą iterację. Za każdym razem kiedy myślimy że to już wąwóz główny, to ten okazuje się odnogą jeszcze większego wąwozu. Zaczynam mieć obawy, że może być ciężko wrócić do rowerów... ale idziemy dalej. Wąwozy są błotniste, pełne wiatrołomów, płynących strumieni... idzie się coraz ciężej. Zaczyna się z nas lać pot. W lesie, mimo tego że zapadła już noc, jest parno i wilgotno, do tego przeprawiamy się przez kolejne drzewne przeszkody. Nierzadko zjeżdżamy po stromych ścianach wąwozu, starając się nie iść strumieniem, który płynie po dnie. Z każdą minutą wąwóz ten wysysa z nas ostatnie siły. Masakra...


Robert odwołuje koniec świata
Przedzieramy się przez wąwóz... a tu nagle światło czołówki. Jesteśmy w okolicy tajnej bazy wojskowej. Jak to Spec Ops, to może być zadyma. ... ale nie, to tylko Robert, który nakur***wia... na wszystko :)
Na wąwóz, na trudność trasy, na to że zgubił czołówkę. Widać, że jego ten wąwóz też nieźle sponiewierał i wybatożył. Mówi, że ma dość i wraca do bazy (finalnie znajdzie zgubioną czołówkę i odzyska motywację do dalszej walki). Ma już pkt "O2", ale mówi, że starał się iść górą (wtedy nie widać nic w tym wąwozie, bo jest tak głęboki a mamy już noc) i się naszukał tego lampionu... nie szedł dołem, bo wiatrołomy robiły się nie do przejścia. Finalnie zjechał prawie na twarzy po stromiej ścianie.
My mówimy, że nam szlag trafił kolejny kompas.
Robert na to, że może mamy przy sobie jakiś magnes.
Jak magnes? JAK MAGNES? Na szyi, na sznurku? Kto nosi magnes przy sobie? A Szkodnik na to... MAGNES!!! MÓJ NOWY PLECAK.
Co ma nowy plecak do magnesu? Okazuje się, że nowy plecak ma magnes wszyty w pas piersiowy. Taki FICZER aby można było sobie rurkę od camelback'a przymocować, jak ktoś ma jakiś metalowy element na niej. A Szkodnik przecież nosi kompas na szyi... tuż obok pasa piersiowego. Wszystko jasne !!!
To nie armagedon, to nie zagłada... to SABOTAŻ. Ktoś nam wszył magnes w plecak... Gdyby nie sugestia Roberta to byśmy się nie zorientowali jeszcze pewnie przez 4-5 zabitych kompasów. Co za dramat... ale ważne, że udało się usunąć sabotaż. Żegnamy się z Robertem, dziękujemy za - w sumie - pomoc/wsparcie/radę (jak to nazwać?) i ruszamy dalej... nadal w głąb tego przeklętego wąwozu.

"Get up girl, get back to the game, you've got couple cuts and bruises but your beauty's the same!!!" (*)
Ten rozdział, a przede wszystkim piosenkę z której to cytat (zamieszczoną na końcu wpisu), dedykuję mojemu dzielnemu Szkodnikowi, który przedziera się ze mną przez wąwozy i chaszcze...i to już od wielu lat. Tym razem jednak wąwóz odciska piętno na psychice Szkodniczka i Basia zaczyna mieć naprawdę dość. Przy którymś kolejnym wiatrołomie, przy którymś kolejnym ześlizgnięciu się ze ściany i wpadnięciu prawie po kolana w błoto, w przemoczonych butach, pocięta gałęziami... coś w Niej pęka. Ostatnim razem miała tak dość w Bagnach Rozpaczy, parę lat temu. Zaczyna się lamet: "przesadził z tą trasą, masakra tutaj jest". Z każdym kolejnym potknięciem się na wiatrołomach, z jej ust leci coraz ciekawsza wiązanka. W pewnym momencie, w teorii - tuż przed punktem, ja utykam na ścianie wąwozu, starając się wyminąć chyba ze 30 zwalonych drzew (staram się przejść po niemal pionowej ścianie). Idzie mi bardzo wolno, bo mocno asekuruję kolano. Ono nie lubi takich przygód. Utknąłem konkretnie i trochę mi zejdzie wydostać się z tego zakleszczenia. Tymczasem Basia przedziera się dalej i idzie po lampion. Za chwilę wraca i krzyczy "NIE MA!!! A POWINIEN TU BYĆ!! TO BEZ SENSU!! MAM DOŚĆ". Proponuję abyśmy poszli raz jeszcze, już razem... jak tylko wydostanę się tych pieprzonych wiatrołomów... chwilę później, dostrzegam lampion. Teraz Basia już zalicza totalnego doła "JAK MOGŁAM GO NIE WIDZIEĆ, PRZECHODZIŁAM OBOK NIEGO". Po tonie jej głosu, słyszę że jest naprawdę źle...
Cudownie. Noc, wąwóz którym idziemy już niemal 1,5 godziny (pasuje Wam!?! półtorej godziny!!!) plus rozbity psychicznie Szkodnik. Co ja tutaj k****a robię... Potem ktoś zapyta:
- gdzie byłeś z Żoną w ostatnią sobotę?
- W wąwozie!
- A co, lubi wąwozy?
- NIE!!
- Samobójca...
Staram się pocieszyć Basię, że to się zdarza - że dokładnie to samo przydarzyło się nam obojgu niedawno na Grassorze. Szkodnik jest jednak wściekły i zniechęcony. Ech trzeba sięgnąć do drugiej linii wsparcia (chcesz ciasteczko?). Ja gdy mam doła, to wystarczy, że ktoś obieca mi kotleta lub ryż. O tak, zwłaszcza ryż. Dużo ryżu! I już, po sprawie. Pamiętam jak na jednym obozie szermierczym wpieprzałem chyba 5-tą dokładkę ryżu, ku konsternacji całej grupy. Zażerałem się aż mi się uszy trzęsły, a na pytanie czy to normalne odpowiadałem, że przecież to lepsze niż dobry seks. Jakiś Pacan rzucił mi wtedy tekstem, że chyba nie wiem co to dobry seks, skoro tak mówię. Ale ja wiem, o czym mówię - jak bywam skrajnie wyczerpany seksem, to wtedy jem ryż drugą ręką :D
Ze Szkodnikiem sprawa jest trochę bardziej skomplikowana i nie idzie tak prosto, ale mam swoje - wypracowane w bojach - sposoby.
Trochę psychoterapii i Szkodnik wraca do boju. Trochę pocięty gałęziami, umorusany błotem, ale...
"You're the breeze through the trees
They're just stuck in the mud
Never thought a girl could look so good
covered in blood..."

Czerń i biel:
Nasza przygoda w wąwozie trwała 2,5 godziny... nie wierzę. Dwie i pół godziny po pkt "O2" ... pkt "O2" z adnotacją T. Udało się jednak wrócić do rowerów. Jest ciemna, ciemna noc... właściwie to "Noc była ciemna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*). Ale jest pięknie... noce na Jaszczurach są niesamowite.
Szkodnik odzyskał kolorki i chce napierać dalej. Oto mój Szkodnik :)
Teraz czeka nas kilka niesamowitych punktów ponieważ będą to stare cmentarze leśne, pełne białych krzyży. Fakt, że krzyże te stoją chaotycznie, bez podziału na kwatery, a w lesie unosi się lekka mgła potęguje tylko uczucie niepokoju... Co tu dużo pisać. Czerń i biel, czerń i biel... przed nami jeden z piękniejszych odcinków rajdu. Sami popatrzcie:



I tak dotarliśmy do końca tej, naprawdę długiej relacji.
Do bazy docieramy kilka minut po północy. Malo jak usłyszał, że zrobiliśmy pkt "O2" rzekł tylko "SZACUN" :)
Andżelika i Wojtek również dotarli, jakieś 30 min przed nami. Twierdzą, że Im się podobało, acz widać że są równie sponiewierani przez tą trasę jak my.
My zrobiliśmy łącznie 80km, w tym tylko 50 parę na rowerze :)
Takie są Jaszczury... takie są trasy rowerowe (niepiesze) Malo. Zakończenie rajdu jest tak samo klimatyczne, jak jego początek. Po nas do bazy dociera jeszcze jedna ekipa i wtedy Malo wyciąga telefon i gdzieś dzwoni...
"Panie Majorze, melduję że wszyscy zawodnicy są już w bazie..."
Tajna baza zawiadomiona, że przestaliśmy się szwendać po okolicy.
Chwilę potem wyruszamy do domu - w niedzielę mamy szermiercze spotkanie w ramach projektu FENCE 4U i odwiedzają nas ekipy ze Szwecji i Hiszpanii. Do domu dotrzemy około 7:20, a na sali szermierczej musimy być o 10:00. Złapiemy godzinę snu... szaleństwo.
W niedzielę wieczorem jak wrócimy do domu, to padniemy tak że ledwie wstaniemy w poniedziałek do pracy. Cudowny weekend - dwie noce zarwane i moc wrażeń. Czego chcieć więcej... w sumie jest coś takiego, trochę więcej snu :)

Cytaty:
1) Wiersz Goethe'ego "Król Olch" (jedno z tłumaczeń). Można posłuchać świetnego wykonania jako poezja śpiewana
2) Gra Fallout 2 - jedna z rozmów z postacią z gry.
3) Film "Silent Hill", Dark Alessa
4) Komiks Batman "Knightfall" - pierwsza konfrontacja Bruce'a Wayne z Azraelem
5) Komiks Batman "Into the Idiot-zone"
6) Film "Historia O". Klasyka kina.
7) Piosenka z filmu "Yuma" w wykonaniu Kazika
8) Piosenka LUC "Manifest"
9) parafraza znanego powiedzenia o dobrych chęciach
10) Tomb Raider song "Looks could kill" - JT Music
12) Sergiusz Piasecki "Zapiski Oficera Armii Czerwonej"
Z dedykacją dla Szkodnika :D
No ale skoro ktoś nas wywołał do tablicy, to znowu wstajemy o 2:45 nad ranem, aby około 4:00 w nocy wyruszyć z Krakowa. Naszym celem jest Werchrata - mała wioska nieopodal granicy z Ukrainą, bo to tam znajduje się baza, z której wyruszymy aby odnaleźć Zaklęty Monastyr!
"Pójdź chłopcze w las, w ten głuchy las!
Wesoło będzie płynąć czas.
Przedziwne czary ROZTOCZE w krąg,
Złotolitą chustkę dam ci do rąk". (*)
Roztocze - oto teatr dzisiejszych działań wojennych. To właśnie tam pójdziemy w ten głuchy las, tam wesoło będzie płynąć nam czas. Przedziwne czary też będą - w końcu mamy Zaklęty Monastyr, a jak zaklęty to muszą być czary...
Znając jednak Jaszczura obawiam się, że będzie to raczej najczarniejsza z czarnych czarna magia, bo do ręki to zamiast chustki dostaniemy kartę startową.
Musicie wiedzieć, że relacja z tego rajdu zaczęła się pisać w mojej zwichrowanej głowie na długo przed tym, nim on się tak naprawdę odbył. Wszystkiemu winny ten niesamowity tytuł. Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, od razu przypomniałem sobie, że coś podobnego już przeżyłem... dziecięciem będąc. Wyruszyłem na poszukiwanie zaginionego zwiadowcy, o imieniu Amber. Pierwszy trop prowadził do świątyni DarkMoon, gdzie miło przywitało mnie dwóch kleryków. Gdy wszystko wyglądało całkiem spoko i postanowiłem rozejrzeć się po ich świętym przybytku...no cóź, skracając opowieść: były szkieletory, lichy, gobliny, koboldy, smoki... no i beholdery. Ogólnie rozpierducha bo DarkMoon okazał się miejscem lekko nawiedzono-przeklętym, Amber nie żyła, a cała ekipa tej porytej świątyni chciała abym stamtąd nie wyszedł żywy. Na końcu, najwyższy kapłan Drag Draggore zamienił się w smoka i ział żarem, że zwiedzam jego komnaty bez pozwolenia, ale finalnie utłukłem gadzinę... nie bez wgrania na nowo któregoś tam save'a :)
Jeśli ktoś nie kojarzy o czym ja znowu piszę, to proponuję powrót do klasyki klasyków: "Eye of the Beholder 2 - Legend of the DarkMoon"
W oczekiwaniu na tego Jaszczura, dzień w dzień, w moich myślach stawały sceny z tej gry i wspomnienia tych strachów... gdy idziesz po kolejnych komnatach i wiesz, że zaraz wypadanie na Ciebie taki beholder (a wiecie, one mają niewrażliwość na magię i tłuc to trzeba ino żelazem...) jeb - jeb i masz 4 trupy w 6-cioosobowej drużynie.
Kiedyś to robili klimatyczne gry, a nie to co dzisiaj :)
Jak myślę o tym co Malo mógł wymyślić na tym Jaszczurze i patrząc na lokalizację bazy, to spodziewam się, że dzisiaj beholdery także będą (beholder po ang. oznacza obserwatora). Coś czuję, że wystąpi w tej roli Straż Graniczna, gdy będziemy wesoło hasać sobie kilka metrów od granicy Unii :)
"Welcome to Camp Navarro. So, you're a new replacement..." (*)
Odprawa... no zapowiada się ciekawie. Malo mówi, że o 7:00 rano, przed odprawą najdłuższych tras pieszych, zrobiły Mu wjazd na bazę 3 służby mundurowe: straż leśna, straż graniczna i... wojsko. Jak wojsko? Obie straże to rozumiem, ale co ma armia do tego. Okazuje się, że w środku naszej mapy, tej którą zaraz dostaniemy, znajduje się tajna baza wojskowa!! Nie jest ona zaznaczona na mapie. Wiecie dlaczego? BO JEST TAJNA!!
Niemniej Malo dogadał się z jednym Majorem, że będziemy kręcić się w pobliżu i żeby nie strzelali. Pokazuje nam, mniej więcej, gdzie baza się znajduje i radzi, aby za bardzo do niej nie podchodzić - zwłaszcza z jakich dziwnych kierunków, na przykład z krzaków. Oszalałem... był w mojej głowie "Eye of the Beholder", teraz jest "Fallout 2". Pamiętacie wbicie się do tajnej bazy Enklawy - Camp Navarro? A pamiętacie szefującego tam sierżanta Dornan'a, który w niepowtarzalny sposób potrafił Was zrugać za brak munduru. Kurde, ja też nie mam na sobie dziś munduru... od 11 lat nie miałem. Ostatnim razem mundur nosiłem w Koszalinie w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych robiąc kurs podoficerski. Ech! Kiedy to było.. niemniej to były czasy. Nasz pierwszy "Instruktor", który powitał nas słowami: "Jestem Dowódcą waszego Plutonu, nazywam się Chorąży Pokora i... pokaże Wam dlaczego".
No mogą być jaja, jeśli wpadniemy na wojskowych. Zapowiada się naprawdę ciekawie. A wracając do Sierżanta Dornan'a, (link polecam, bo teksty miażdżą - nie trzeba nawet znać gry) pamiętacie jego najlepszy tekst? (to trzeba usłyszeć, bo intonacja jest genialna):
"If I like you, you can call me Serge. But guess what? I DON'T LIKE YOU" :D :D :D
LEŚNA RAJZA I (NA) WSZELKI WYPADEK
To nie koniec rewelacji na dzisiaj.
Dostajemy do podpisu oświadczenia o starcie na własną odpowiedzialność. Niby norma, bo na każdym rajdzie są takie formalności, ale wczytuję się w treść oświadczenia:
"...nie będę miał roszczeń ZA WYPADEK, KTÓREMU ULEGNĘ na Jaszczur - Zaklęty Monastry". Jak to ulegnę? Nie któremu mogę ulec albo ewentualny wypadek, ale wypadek KTÓREMU ULEGNĘ. Zdarzenie pewne. Bosko. Szkoda, że nie ma jeszcze adnotacji typu: o 14:14. Skoro już wszystko zaplanowane to co szkodziło podać i godzinę :)
Do tego dostajemy informację, że Straż Leśna krzywo patrzy na poruszanie się nocą po lesie w tym terenie. Mieli także pewne "ale" o kilka punktów na trasie - tak około 60%. Tak więc, mamy być w bazie przed zmrokiem lub... nic nie wiemy o żadnym Monastyrze i tak sobie jeździmy po okolicznych lasach. Wiecie - leśna, nocna rajza po okolicy :)
Po niektórych twarzach zawodników, zwłaszcza tych którzy są z nami pierwszy raz, widzę drobne zaniepokojenie. Inni, Ci którzy byli już na Jaszczurach kiwają głowami ze zrozumieniem - dla Nich wszystkie te informacje nie są dziwne.
Mówiąc o zawodnikach, nie jesteśmy jedyną ekipą na rowerach!
Na przyjazd tutaj skusili się Andżelika i Wojtek, mocni zawodnicy znani nam z wielu innych rajdów. Dziś jednak jestem przekonany, że nie będziemy się z Nimi ścigać. Wszyscy będziemy starali się po prostu przeżyć :)
Gdzieś w trakcie rozmowy wychodzimy nawet z propozycją aby pojechać w czwórkę, ale mamy różne godziny startowe i tak jakoś wychodzi, że ruszymy oddzielnie.
"Zaufaj mi, nie będzie Wam potrzebna..."
Wybija nasza godzina startu. Dostajemy mapy a tam jak zawsze... kosmos. Liczba wycinków do dopasowania jest kosmiczna - wycinki lidarowe, historyczne (z przed I wojny światowej), oraz mapy wysokościowe. Jakoś dopasowujemy fragmenty do mapy i mamy nadzieję, że popełniliśmy mniej błędów niż więcej :)
Tuż przed wyruszeniem, pytam Malo czy jedna karta nam wystarczy. Na Jaszczurze - Białe Doliny, mieliśmy dwie karty startowe, a tutaj Zaklęty Monastyr ma dla nas również naprawdę wiele punktów. Nie wiem czy na jednej karcie się zmieścimy.
Malo patrzy na mnie, wyraźnie zaskoczony pytaniem. Odpowiada mi jak w tytule tego rozdziału, a ja już wiem, że nie zrobimy dzisiaj kompletu. Tak jakoś to przeczuwam.
Idziemy do rowerów, Venom (nowy rower, jeśli ktoś nie czytał wpisu ze Świętokrzyskiej Jatki) pali się do walki:
- Ruszajmy, mam ochotę zapolować na tego Jaszczura.
- Wiesz, Venom, nie wiem jak Ci to powiedzieć, ale nie nastawiaj się dzisiaj na wiele...
- Żartujesz? Jestem siłą, potęgą i pasją, jestem wolą, łowcą, koszmarem twoich wrogów! Jestem Venom.
- Ale dzisiaj nierzadko nie będziemy działać razem... będą takie miejsca, w które zmuszony będę udać się samotnie. Mimo najszczerszych chęci nie podołasz temu zadaniu, a jeśli wezmę Cię ze sobą, umrę z wyczerpania... a Ty wraz ze mną.
- To żart, prawda? Testujesz moją determinację. Nie zawiodę!
- Chciałbym Venom, chciałbym... ale zaufaj mi, tak będzie lepiej.
- Do jakiego piekła zatem mnie ciągniesz?
- Tego sam jeszcze nie wiem.
(zapada przeszywająca duszę cisza...)
- Ale wrócisz? Prawda...?
Spoglądam na złowieszczo szumiące drzewa, na niebo mającej zaraz uronić gorzkie łzy nad naszym losem.
- Nie wiem... chciałbym.
Cisza jaka zapada po tych słowach jest niemal nie do wytrzymania. Mój wzrok spotyka się ze wzrokiem Szkodnika, jego DartMoor także milczy przerażony ta krótką rozmową Z Venomem... Szkodnik pierwszy ośmiela się zmącić ciszę, ale słyszę jak walczy z łamiącym się głosem w gardle:
- Ruszamy? Czas już nastał...
- Wiem. Ruszamy. Powodzenia...
- Powodzenia - szepce Szkodnik.

"Kolekcjoner kości"

"Moczary 2: Zemsta"




Jaszczur ma ostre zęby czyli (prawie) w oponach absurdu 2
Dwa pierwsze punkty, to kapliczki w polach, które trzeba przerysować na kartę startową. Wpadają nam bez większego problemu. Basia się śmieje: "no to by było tyle na dzisiaj". Nie wie chyba jak bardzo złowieszczą przepowiednią właśnie wygłosiła. Dwa pierwsze punkty były w planie mapy, teraz wjeżdżamy w pierwszy wycinek lidarowy i historyczny (oba opisują ten sam teren i każdy z nich ma zaznaczony inny punkt kontrolny - trzeba zebrać oba). Podchodzimy pod wielkie bagno i nagle sssssssssyk... patrzymy a tutaj wentyl od tylnego koła Basi urwany!
Grrr... niezły początek. Umawiamy się, że ja pójdę i spróbuję przeprawić się przez bagno a Basia w tym czasie wymieni dętkę. Ruszam i chwilę później okazuje się, że wcale nie jest tak łatwo przeprawić się przez te mokradła. Muszę znaleźć krzyż w środku lasu oraz drugi punkt, na ruinach dawnej osady. Las jest gęsty i błotnisty, miejscami zapadam się po kostki. Znalezienie obu miejsc zajmuje mi ponad 30 min... a i tak, jeśli chodzi o punkt nie będący krzyżem zbieram stowarzysza (punkt który podszywa się pod właściwy). Gdy wracam do Szkodnika, jestem po kolana w błocie... do tego na punkcie zostawiłem futerał na apart fotograficzny. Robiłem zdjęcia kości i bagien i musiał mi wypaść. Szczęśliwie Wojtek i Andżelika go znajdują i odzyskam go w bazie po rajdzie - dziękujemy :)
Lecimy dalej, odnaleźć coś, co jak roboczo nazywamy lejem po bombie, tuż przy granicy z Ukrainą. Porzucamy rowery w gęstwinie i wchodzimy na jakieś pionowe niemal wzgórze pełne pokrzyw i ostrężyn. Tną i parzą nas niemiłosiernie, ale nie zwalniamy marszu pod górę - jeśli trzeba to na czworakach. W pewnym momencie tak utykam w ostrężynach, że dłuższą chwilę mam problem wyjść - mój schorowany umysł od razu przywołuje na myśl horror RUINY !!!
Gdy udaje nam się w końcu zdobyć lampion, wiszący około 60 metrów od granic... wracamy do rowerów. Wychodzimy na drogę, a tutaj sssssssyk... tylne koło Basi. Przebite. No nie, nie znowu. Nie teraz, nie tutaj... ile minęło od pierwszej gumy? Z godzinę... zaczyna mi to przypominać Wiosenne Korno w oponach absurdu, gdzie gumę na tylnym kole złapałem 6 razy!!! Jeśli czytaliście relację z tego bardzo pechowego dla nas rajdu, to wiecie że dwa dni potem zajadałem się rosołem. Nie mam jednak ochoty na kolejny danie z kauczukiem w tle, więc mam nadzieję że to koniec przebitych gum na dzisiaj... na szczęście będzie to koniec.
Chwilę później spotykamy piechura, który klnie na czym świat stoi. Krzyczy, że trasa jest przej****bana... Ma rację. Minęło już 5 godzin naszego czasu, a my mamy 6 punktów z około 50. Krzyczy, że te lampiony są dzisiaj nie do znalezienia i jednego szuka już ponad godzinę. Zafiksował się na lampionie, a w tym miejscu mamy punkt opisowy - policzyć sumę kaskad wodospadu. Wyprowadzamy Go nad wodospad, który nawigacyjnie wchodzi nam dość łatwo... gorsze jest dotarcie do niego, bo to chaszczowanie wyższego poziomu. Gdy Kolega orientuje się, że jest to punkt opisowy, szlag trafia Go z jeszcze większą siłą... cóż tu wiele mówić. Jaszczur potrafi sponiewierać :)

Szkodnik łatający, a dokładniej szukający na razie dziury w całym (no prawie całym :D)

Gryzonie w natarciu :)

Szkodnik sumujący wysokość kaskad wodospadu, a poniżej kilka zdjęć z naszej ROWEROWEJ trasy :D




"This is the end of days.... and I AM THE REAPER"(*)
Czyli zagłada. Coraz bliżej końca świata !!! To co się właśnie stało, przechodzi ludzkie pojęcie. Pamiętajcie co pisałem Wam w relacji z KoRNO Pucharowego w tym roku. Przestały wtedy działać dwa kompasy. Wszystkie końce świata tak się zaczynają, prawda? Jakoś udało się przeżyć, ale strach o własną egzystencję nadal trawi nasze dusze... pożera nasze serce. A dziś... KOLEJNY KOMPAS PRZESTAJE NAM DZIAŁAĆ. I to nówka, Silvy. Kupiony zaraz po KoRNO... na Mordowniku jeszcze działał bez zarzutu, a dziś znowu: północ to południe, a wschód to zachód. Co jest grane??
Możemy śmiać się z tym końcem świata, ale to że pada nam drugi kompas już nas nie śmieszy. Silva robi świetne kompasy, a ten ma ile? 3 tygodnie i umarł. Poprzednia Silva także zmarła nagle. To nie jest normalne. Jaszczur pewnie rechoce gdzieś po krzakach, ale tak łatwo się nie poddamy. Zadał nam potężny cios, ponieśliśmy niemałą stratę, ale nie poddajemy się. Napieramy dalej pomimo wszelakich przeciwności losu. Jestem VENOM "i ni Święty, ni Diabeł mi tego nie odbierze" (*).
Grajmy w twoją grę Jaszczurze. Nie powiedzieliśmy dzisiaj jeszcze ostatniego słowa.
"Cóż, czasem aby wygrać z Diabłem, należy zatańczyć pod jego melodię" (*).


"Historia O"(*)... czyli strażnicy "na granicy rękę podadzą nam, strażników na granicy ja bardzo dobrze znam"(*)
Wygramoliliśmy się z wąwozu i ciśniemy dalej. Znowu nad granicę z Ukrainą. Gdy tylko zbliżamy się na kilkaset metrów do magicznej linii granicznej, zajeżdża drogę nam terenówka. Spodziewałem się tego - prędzej czy później. Straż graniczna wypytuje nas co kombinujemy - mówimy, że poszukujemy lampionów pewnego Jaszczura. Rozmowa jest bardzo miła, ale przestrzegają nas przez przed złowieszczymi ruchomymi piaskami. No dobra, może nie ruchomymi, ale wyratrakowanymi piaskami. Wiedzą, że będziemy włóczyć się przy granicy i nie mają z tym problemu, nawet jeśli będzie to kilka metrów od!! Mamy nawet pozwolenie na robienie zdjęć!!
Stawiają jeden warunek: ani śladu na piasku (wyratrakowany pas graniczny). Jak zobaczą tam jedną odciśniętą stopę to zrobią nam wjazd na bazę i będzie śledztwo, który z zawodników dopuścił się tej zbrodni. Obiecujemy być grzeczni i nie sprawiać kłopotów. Umowa to umowa. Ostatnie na co mam ochotę, to strzelanina z kolejnymi służbami mundurowymi. To była by 4-ta w tym tygodniu, a jest dopiero poniedziałek :)
Zaliczamy punkt zadaniowy: podać szerokość ostrzału bunkra, ale kolejnego punktu jeszcze bliżej granicy (ruiny zabytkowego obiektu) już nie znajdujemy. W bazie okaże się, że był jeszcze bliżej granicy niż myśleliśmy, ale tutaj uważamy, że my mieliśmy rację. Według nas ten punkt był "przestrzelony". Zastanawialiśmy się przez chwilę, czy nie będzie on rzeczywiście bliżej granicy, ale według naszego rozumienia mapy, był on źle zaznaczony. Pomyłki zdarzają się każdemu, nic się nie dzieje - ale dla nas to Brak Punktu Kontrolnego (BPK) już wysokość = 0. I tego się będziemy trzymać.
Chwilę zajęło nam jednak szukanie tego punktu i zrobiło się już naprawdę późno. Jest po 16:00, a my jesteśmy w czarnej.... grocie Nestle. Nie mamy nawet połowy trasy... słabiutko dzisiaj, no ale jest mega ciężko: i nawigacyjnie i terenowo. Postanawiamy wprowadzić w życie plan O.
Aby go zrozumieć muszę powiedzieć słowo o mapie. Punkty O na mapie są traktowane jako obowiązkowe. W praktyce oznacza to, że za zdobycie pojedynczej sztuki otrzymujemy nie 100 pkt przeliczeniowych jak za normalny punkt kontrolny, ale aż 200. Za brak każdego "O" dostajemy -100. Opłaca się zbierać zatem "O", które Malo rozstawił jako smaczki stworzonej trasy (zarówno pod kątem historycznym np. cerkiew w Radrużu wpisana na listę UNESCO albo mega ciekawe terenowo - czytaj przejeb**e).
Co więcej, niektóre punkty mają adnotację "T" czyli "trudne" - typowo nierowerowe jak powiedział Malo. Za te też dostajemy dwukrotną wartość punktu. Jest na mapie jeden pkt. "O" z adnotacją T ---> czyli aż 400 pkt. Oczywiście, że będziemy chcieli, aby padł naszym łupem... jego cena nie będzie jednak bezpodstawna. Zapłacimy za niego dużą ilością zdrowia... ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie postanowiliśmy zaatakować wszystkie punkty O i plan ten wydaje się pozbawiony wad. Mamy rację, wydaje nam się :)


"Wspólny to skrawek zhańbiony krwią..."(*) czyli ziemie UPA-trzone
Roztocze... Mało kto wie, że to w sumie obrzeże szeroko rozumianego Wołynia. Zarówno tutaj jak i w Bieszczadach działały sotnie UPA.
Nie chcę wdawać się tutaj w żadne historyczne oceny czy komentarze, bo historia - zwłaszcza tutaj - jest nadal dla obu narodów niezabliźnioną raną. Gdy byliśmy tutaj pierwszy raz bardzo zaskoczyło nas to, co znaleźliśmy w ruinach starego monastyru - nota bene, jeden z punktów trasy jest także tutaj rozstawiony. Groby ukraińskie, groby polskie - wszystkie zniszczone. Na polskich grobach pomalowano tryzyby, a na ukraińskich pomalowano symbole Polski Walczącej. I to nie w znaczeniu, że kiedyś... gdy tam dotarliśmy, to farba właściwie dopiero schnęła. Potargane, podeptane wieńce, zarówno po jednej jak i drugiej stronie.
Można poczytać trochę lokalnych źródeł np. tutaj albo tutaj, ale ostrzegam artykuły aż ociekają emocjami.
Jaszczur zabiera nas po wielu takich miejscach.



Stromymi Wąwozami "piekło brukowane"
Zapada zmrok, a my ciśniemy przez opuszczone drogi Roztocza. Żywej duszy nie spotkaliśmy od bardzo, bardzo dawna. Zbliżamy się do punktu "O2" - tego z adnotacją T. Nie ma to jak takie punkty atakować nocą, a nie za dnia - genialny pomysł, no ale tak wyszło.
Podchodzimy stromym podejściem przez łąkę na dziko, aż do granicy lasu. W lesie czekać na na nas potężny wąwóz, zostawiamy zatem nasze maszyny, ukryte w wysokich trawach i ruszamy w z buta, z latarkami w ciemny las.
Schodzimy stromą odnogą wąwozu i z każdym krokiem ściany tego parowu robią się coraz wyższe. Gdy docieramy na samo dno, jesteśmy naprawdę zaskoczeni - przedzierałem się przez wiele wąwozów w życiu, ale ten chyba jest najbardziej stromym (nieskalnym)
jaki w życiu widziałem. Szkoda, że jest już zupełnie ciemno - bo zdjęcia nie wyszły, aby Wam go pokazać.
Idziemy dalej, a nasz wąwóz okazuje się odnogą jeszcze większego wąwozu, a ten odnogą kolejnego. Incepcja wąwozowa. Mam wrażenie, że ten wąwóz generuje się samoczynnie i wchodzimy w n-tą iterację. Za każdym razem kiedy myślimy że to już wąwóz główny, to ten okazuje się odnogą jeszcze większego wąwozu. Zaczynam mieć obawy, że może być ciężko wrócić do rowerów... ale idziemy dalej. Wąwozy są błotniste, pełne wiatrołomów, płynących strumieni... idzie się coraz ciężej. Zaczyna się z nas lać pot. W lesie, mimo tego że zapadła już noc, jest parno i wilgotno, do tego przeprawiamy się przez kolejne drzewne przeszkody. Nierzadko zjeżdżamy po stromych ścianach wąwozu, starając się nie iść strumieniem, który płynie po dnie. Z każdą minutą wąwóz ten wysysa z nas ostatnie siły. Masakra...


Robert odwołuje koniec świata
Przedzieramy się przez wąwóz... a tu nagle światło czołówki. Jesteśmy w okolicy tajnej bazy wojskowej. Jak to Spec Ops, to może być zadyma. ... ale nie, to tylko Robert, który nakur***wia... na wszystko :)
Na wąwóz, na trudność trasy, na to że zgubił czołówkę. Widać, że jego ten wąwóz też nieźle sponiewierał i wybatożył. Mówi, że ma dość i wraca do bazy (finalnie znajdzie zgubioną czołówkę i odzyska motywację do dalszej walki). Ma już pkt "O2", ale mówi, że starał się iść górą (wtedy nie widać nic w tym wąwozie, bo jest tak głęboki a mamy już noc) i się naszukał tego lampionu... nie szedł dołem, bo wiatrołomy robiły się nie do przejścia. Finalnie zjechał prawie na twarzy po stromiej ścianie.
My mówimy, że nam szlag trafił kolejny kompas.
Robert na to, że może mamy przy sobie jakiś magnes.
Jak magnes? JAK MAGNES? Na szyi, na sznurku? Kto nosi magnes przy sobie? A Szkodnik na to... MAGNES!!! MÓJ NOWY PLECAK.
Co ma nowy plecak do magnesu? Okazuje się, że nowy plecak ma magnes wszyty w pas piersiowy. Taki FICZER aby można było sobie rurkę od camelback'a przymocować, jak ktoś ma jakiś metalowy element na niej. A Szkodnik przecież nosi kompas na szyi... tuż obok pasa piersiowego. Wszystko jasne !!!
To nie armagedon, to nie zagłada... to SABOTAŻ. Ktoś nam wszył magnes w plecak... Gdyby nie sugestia Roberta to byśmy się nie zorientowali jeszcze pewnie przez 4-5 zabitych kompasów. Co za dramat... ale ważne, że udało się usunąć sabotaż. Żegnamy się z Robertem, dziękujemy za - w sumie - pomoc/wsparcie/radę (jak to nazwać?) i ruszamy dalej... nadal w głąb tego przeklętego wąwozu.

"Get up girl, get back to the game, you've got couple cuts and bruises but your beauty's the same!!!" (*)
Ten rozdział, a przede wszystkim piosenkę z której to cytat (zamieszczoną na końcu wpisu), dedykuję mojemu dzielnemu Szkodnikowi, który przedziera się ze mną przez wąwozy i chaszcze...i to już od wielu lat. Tym razem jednak wąwóz odciska piętno na psychice Szkodniczka i Basia zaczyna mieć naprawdę dość. Przy którymś kolejnym wiatrołomie, przy którymś kolejnym ześlizgnięciu się ze ściany i wpadnięciu prawie po kolana w błoto, w przemoczonych butach, pocięta gałęziami... coś w Niej pęka. Ostatnim razem miała tak dość w Bagnach Rozpaczy, parę lat temu. Zaczyna się lamet: "przesadził z tą trasą, masakra tutaj jest". Z każdym kolejnym potknięciem się na wiatrołomach, z jej ust leci coraz ciekawsza wiązanka. W pewnym momencie, w teorii - tuż przed punktem, ja utykam na ścianie wąwozu, starając się wyminąć chyba ze 30 zwalonych drzew (staram się przejść po niemal pionowej ścianie). Idzie mi bardzo wolno, bo mocno asekuruję kolano. Ono nie lubi takich przygód. Utknąłem konkretnie i trochę mi zejdzie wydostać się z tego zakleszczenia. Tymczasem Basia przedziera się dalej i idzie po lampion. Za chwilę wraca i krzyczy "NIE MA!!! A POWINIEN TU BYĆ!! TO BEZ SENSU!! MAM DOŚĆ". Proponuję abyśmy poszli raz jeszcze, już razem... jak tylko wydostanę się tych pieprzonych wiatrołomów... chwilę później, dostrzegam lampion. Teraz Basia już zalicza totalnego doła "JAK MOGŁAM GO NIE WIDZIEĆ, PRZECHODZIŁAM OBOK NIEGO". Po tonie jej głosu, słyszę że jest naprawdę źle...
Cudownie. Noc, wąwóz którym idziemy już niemal 1,5 godziny (pasuje Wam!?! półtorej godziny!!!) plus rozbity psychicznie Szkodnik. Co ja tutaj k****a robię... Potem ktoś zapyta:
- gdzie byłeś z Żoną w ostatnią sobotę?
- W wąwozie!
- A co, lubi wąwozy?
- NIE!!
- Samobójca...
Staram się pocieszyć Basię, że to się zdarza - że dokładnie to samo przydarzyło się nam obojgu niedawno na Grassorze. Szkodnik jest jednak wściekły i zniechęcony. Ech trzeba sięgnąć do drugiej linii wsparcia (chcesz ciasteczko?). Ja gdy mam doła, to wystarczy, że ktoś obieca mi kotleta lub ryż. O tak, zwłaszcza ryż. Dużo ryżu! I już, po sprawie. Pamiętam jak na jednym obozie szermierczym wpieprzałem chyba 5-tą dokładkę ryżu, ku konsternacji całej grupy. Zażerałem się aż mi się uszy trzęsły, a na pytanie czy to normalne odpowiadałem, że przecież to lepsze niż dobry seks. Jakiś Pacan rzucił mi wtedy tekstem, że chyba nie wiem co to dobry seks, skoro tak mówię. Ale ja wiem, o czym mówię - jak bywam skrajnie wyczerpany seksem, to wtedy jem ryż drugą ręką :D
Ze Szkodnikiem sprawa jest trochę bardziej skomplikowana i nie idzie tak prosto, ale mam swoje - wypracowane w bojach - sposoby.
Trochę psychoterapii i Szkodnik wraca do boju. Trochę pocięty gałęziami, umorusany błotem, ale...
"You're the breeze through the trees
They're just stuck in the mud
Never thought a girl could look so good
covered in blood..."

Czerń i biel:
Nasza przygoda w wąwozie trwała 2,5 godziny... nie wierzę. Dwie i pół godziny po pkt "O2" ... pkt "O2" z adnotacją T. Udało się jednak wrócić do rowerów. Jest ciemna, ciemna noc... właściwie to "Noc była ciemna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*). Ale jest pięknie... noce na Jaszczurach są niesamowite.
Szkodnik odzyskał kolorki i chce napierać dalej. Oto mój Szkodnik :)
Teraz czeka nas kilka niesamowitych punktów ponieważ będą to stare cmentarze leśne, pełne białych krzyży. Fakt, że krzyże te stoją chaotycznie, bez podziału na kwatery, a w lesie unosi się lekka mgła potęguje tylko uczucie niepokoju... Co tu dużo pisać. Czerń i biel, czerń i biel... przed nami jeden z piękniejszych odcinków rajdu. Sami popatrzcie:



I tak dotarliśmy do końca tej, naprawdę długiej relacji.
Do bazy docieramy kilka minut po północy. Malo jak usłyszał, że zrobiliśmy pkt "O2" rzekł tylko "SZACUN" :)
Andżelika i Wojtek również dotarli, jakieś 30 min przed nami. Twierdzą, że Im się podobało, acz widać że są równie sponiewierani przez tą trasę jak my.
My zrobiliśmy łącznie 80km, w tym tylko 50 parę na rowerze :)
Takie są Jaszczury... takie są trasy rowerowe (niepiesze) Malo. Zakończenie rajdu jest tak samo klimatyczne, jak jego początek. Po nas do bazy dociera jeszcze jedna ekipa i wtedy Malo wyciąga telefon i gdzieś dzwoni...
"Panie Majorze, melduję że wszyscy zawodnicy są już w bazie..."
Tajna baza zawiadomiona, że przestaliśmy się szwendać po okolicy.
Chwilę potem wyruszamy do domu - w niedzielę mamy szermiercze spotkanie w ramach projektu FENCE 4U i odwiedzają nas ekipy ze Szwecji i Hiszpanii. Do domu dotrzemy około 7:20, a na sali szermierczej musimy być o 10:00. Złapiemy godzinę snu... szaleństwo.
W niedzielę wieczorem jak wrócimy do domu, to padniemy tak że ledwie wstaniemy w poniedziałek do pracy. Cudowny weekend - dwie noce zarwane i moc wrażeń. Czego chcieć więcej... w sumie jest coś takiego, trochę więcej snu :)

Cytaty:
1) Wiersz Goethe'ego "Król Olch" (jedno z tłumaczeń). Można posłuchać świetnego wykonania jako poezja śpiewana
2) Gra Fallout 2 - jedna z rozmów z postacią z gry.
3) Film "Silent Hill", Dark Alessa
4) Komiks Batman "Knightfall" - pierwsza konfrontacja Bruce'a Wayne z Azraelem
5) Komiks Batman "Into the Idiot-zone"
6) Film "Historia O". Klasyka kina.
7) Piosenka z filmu "Yuma" w wykonaniu Kazika
8) Piosenka LUC "Manifest"
9) parafraza znanego powiedzenia o dobrych chęciach
10) Tomb Raider song "Looks could kill" - JT Music
12) Sergiusz Piasecki "Zapiski Oficera Armii Czerwonej"
Z dedykacją dla Szkodnika :D
Kategoria Rajd, SFA
Biathlon rowerowy 2018
-
DST
42.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 września 2018 | dodano: 14.09.2018
Na Biathlony Rowerowe jeździmy regularnie od kliku
lat – w tym miejscu podziękowania dla Zdezorientowanych, za to że nam je
kiedyś pokazali. Ta impreza to po prostu czysta zabawa. Upala się ile
sił w nogach na strzelnicę, oddaje 5 strzałów,
potem upala się z powrotem do mety. Za każde pudło, otrzymuje się 1
minutę kary, warto więc strzelać celnie. Jednakże jeśli dobrze upalacie to
uspokojenie oddechu przed strzałem bywa nielada wyzwaniem.

Zmordowani Mordownikiem ciśniemy DALEJ (niż zazwyczaj)
Biathlond Nowohucki zawsze wypada w drugą niedzielę września, czyli zawsze dzień po Mordowniku. W praktyce oznacza to, że w nogach mamy zawsze jakieś 110 – 140 km, nierzadko w terenie trudnym, więc nasz świeżość jeśli chodzi o Biathlond, skończył się na którymś z ostrzejszych podjazdów wymyślonych przez Janka Mordownika. Z drugiej strony narzekać nie mogę, bo po pierwsze nikt nam na Mordwnika jechać nie każe (naprawdę?), a poza tym gdyby Biathlon wypadał w sobotę, to nigdy byśmy na niego nie pojechali bo by nas nie było. Z dwojga złego zatem, lepiej że organizowany jest w niedzielę, bo dzięki temu możemy wybrać się na obie imprezy. Zawsze jednak zostają takie przemyślenia… jaki to miałbym wynik gdyby tak pocisnął na świeżo :)
Co więcej, przez ostatni lata ze względów organizacyjnych (budowy, roboty drogowe) trasa Biathlonu miała niecałe 5 km. Niby malutko, ale wiecie… UPALANIE. Ludzie na mecie spadali z rowerów ze zmęczenia. 5 km to na tyle niewielki odcinek, że można było cisnąć na FULL cały czas, bez rozkładania sił na trasę. Minuta kary za nietrafienie do celu to był kosmos. Minuta na takiej trasie to wieczność. A jak się komuś przydarzyły 2, 3 albo 4 pudła to leciał w tabeli w p**** pieron :)
Tegoroczny, jubileuszowy bo X Biathlon rowerowy, wraca do trasy dłuższej. Mamy teraz 15 km. Nadal 5 strzałów, ale przy 15 km, kara za pudło, nie jest już tak dotkliwa. To cieszy, acz te 15 km w trybie upalania to przejechać trzeba. Nogi trochę jak z waty po Mordowniku, ale co tam jedziemy. Będzie fajnie.
Z Mordownika wróciliśmy grubo po 3:00 w nocy, a o 8:40 musimy wyruszać na Biathlon. Kiedyś ten tryb życia mnie wykończy… weekend, czas relaksu…taaaa
Na starcie melduje się stała ekipa, która odwiedza tą imprezę – Zdezorientowani (także po Mordowniku, ale na trasie krótszej bo zaspali na długą :P) oraz Kamila i Filip. Jest także Wyklęty (bo przestał organizować rajdy) ale Niezapomniany Organizator takich rajdów jak Ciupaga Orient czy Galicja Orient, czy też Odyseja Miechowska.
Do 9:30 rejestrujemy się i potem w eskorcie policji odbywamy przejazd honorowy na start.
OGIEŃ Z DU*Y
Jak krzyczą na zawodach DH. Puść te klamki… tutaj jednak puszczenie klamek nie wystarczy. Tutaj trzeba jeszcze cisnąć.
Na starcie mamy dobrać się 5-tkami. Jako, że Agata i Bartek startują trochę później, to brakuje nam 5-tej osoby. Organizatorzy dołączają nam młodego chłopaka w niebieskiej koszulce – na potrzeby relacji będę nazwę Go „Niebieski”, bo nie poznałem nawet jego imienia. Określenie to powinno odczytywane być jak najbardziej pozytywnie, po prostu nie jestem w stanie w żaden inny sposób go scharakteryzować.
Jeszcze krótka odprawa: nie zderzać się, trzymać się prawej, sięgając po broń zachować rozsądek, słuchać się służb itp. i ruszamy.
Od pierwszych sekund ruszamy z kopyta i od pierwszych sekund uda krzyczą: na głowę upadłeś, nie pamiętasz co było wczoraj?
Niebieski szybko się oddala, ale nie ścigam go za wszelką cenę – może dałbym radę Go dojść, acz wątpię, bo poszedł jak burza. Na pewno nie utrzyma takiego tempa przez 15 km. Jadę własnym tempem, ale staram się aby prędkość nie spadała poniżej 30 km/h. Wszystko boli, ale trzeba zacisnąć zęby i napierać.
Wpadamy za pierwszy zakręt, Niebieski jeszcze w zasięgu wzroku, ale już naprawdę daleko przede mną. Jeśli jest tak silny aby utrzymać to tempo cały czas, to i tak nie mam z Nim szans. Kto wie jednak, może wypruje się na początku i będzie zwalniał w końcówce. Trzeba jechać swoje – mam doświadczenie z rajdów, to także nie jest mój pierwszy Biathlon, znam zatem już trochę swoje możliwości, jak i ograniczenia.
Tymczasem na drodze ogromna, głęboka kałuża. Da się ją objechać z lewej i prawej, ale inni zawodnicy, z poprzednich piątek lub już powracający blokują trochę te boczne przejazdy. Musiałbym wyhamować i czekać na swoją kolej. Trudno – idę środkiem. Jest na tyle głęboko, że fala pochodząca od przejazdu zalewa mi całe nogi, aż po kolana. Buty mam dokumentnie przemoczone w ciągu 2-3 sekund, ale co tam… ciśniemy dalej. Filip dobrze się trzyma. Próbuję przyspieszyć aby Go trochę odstawić, ale się nie daje. Bestia jest tuż za mną.
Wpadamy w część "ogródkową" trasy, raz błoto, raz płyty betonowe i szarpie na boki, ale jak tylko mogę to wyprzedzam zawodników z poprzednich grup startowych. Mam wrażenie, że zaraz umrę… na szczęście przy takich prędkościach trasa będzie się zaraz kończyć, nastąpi nawrotka, pęd na strzelnicę i do mety.
„Zrobiliśmy 3,5 km” – krzyczy z tyłu Filip. Jak 3,5 km… czyli nawet nie jestem w połowie do nawrotki. To jest cios dla psychiki… umrę zejdę na zawał. Staram się jakoś zebrać po tej radosnej nowinie i utrzymać tempo. Uda krzyczą z bólu, brakuje mi tchu, ale na tyle ile daję radę, cisnę dalej... Staram się nie myśleć o niczym, skupić się na drodze. Zamknąć ból w pudełku i odłożyć na półkę… na później. Teraz mi nie jest do niczego potrzebny.
W końcu, po minutach które wydają się wiecznością docieram do końca trasy – nawrotka. Nawrotka jest ciasna, muszę zwolnić – pozwala to jednak złapać oddech. Tlen, tlen, tlen… łapczywie i chciwie pożeram cząsteczki O2 :)
Ruszam z powrotem. Chwilę później mijaj Szkodnika, który zbliża się do nawrotki. Pięknie, różnica między nami to około 400 metrów – Szkodnik naprawdę ładnie ciśnie. Za kolejny moment mijam Kamilę. Zostało mniej niż połowa trasy, staram się zmobilizować i przyspieszyć. Na kilka chwil przed strzelnicą mijam Agatę i Bartka, który wystartowali w któreś grupie po nas. Cisną ile wejdzie – jest zabawa :)
Podnoszę wzrok – NIEBIESKI!! Ha! Teraz Cię dorwę… udaje mi się siąść Mu na ogonie. Dostrzegł mnie, przyspiesza, ale postanawiam że tym razem nie dam się odejść. "I'm like an X-wing commander cause I stay on target" :D
OGIEŃ Z LUFY
Na strzelnicę wpadamy równo. Rzucam okiem do tyłu, nie widzę Filipa. Nie ma co się jednak co zastanawiać na ile jest za mną, trzeba działać, aby Niebieski nie był przede mną. Już od startu miałem wszystko zaplanowane co i jak: rzucam rower, biegnąć na stanowisko strzeleckie ściągam prawą rękawiczkę (ciężko ładuje się śrut, w rękawiczkach rowerowych). Dopadam do broni, łamię ją, ładuję i przymierzam się do celu.
No istny tryb snajperski… ręce latają mi góra, dół, prawo, lewo. Delirium tremens. Gdy próbuję wstrzymać oddech aby je uspokoić, to płuca płoną żebrząc o tlen. Nie ma co długo celować i tak nie utrzymam długo broni stabilnie, zbyt wykończony na to jestem. Składam się do strzału i jest. Trafiony. Yeah !!! ładuję broń, składam się ponownie i bach – w cel.
Trafiłem trafiłem!! Świetnie dzieciaku. Nie daj się ponieść.– jeśli pamiętacie tą scenę? :D
Zostały jeszcze trzy. Strzelam – w celu. No to jeszcze raz – w celu. Mam 4 trafienia, Mam ochotę wyć z radości, do tej pory 3 to był mój rekord na tych Biathlonach. Został ostatni cel. Tylko tego nie sp****ol - powtarzam sobie w myślach, wstrzymuję oddech i strzelam. JEST. Komplet !!! YEAH KOMPLET.
Rzucam broń i biegnę do roweru. Niebieski właśnie rusza. Nie wiem ile ma trafień, ale jeśli także ma komplet to dzielą nas 2-3 sekundy. Włączam tryb pogoń. Będę jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", a On będzie ścigany jak doktor Kimble w "Ściganym" :D
Wyjeżdżając mijam się z Basią, czyli Filip musi już strzelać, nie widzę Go jednak. Krzyczę do Szkodnika tylko, że złapałem komplet i ruszam. Muszę dorwać dowódcę niebieskich :)
„Hamujesz, przegrywasz”
Niebieskie ucieka, ale ja właśnie dostałem zastrzyk euforii. Cisnę i Go dochodzę. Widzę po jego twarzy, że także jest wykończony – teraz jest najlepszy moment na atak psychologiczny. Zaciskam zęby z bólu i przyspieszam, mam wrażenie że zaraz mi gałki oczne eksplodują, ale przyspieszam. Zostawiam Go z tyłu kilkanaście metrów. Ciężko się czasem pozbierać kiedy jesteś już padnięty, a ktoś Cię wtedy wyprzedzi ze sporo większą prędkością od twojej. Jeśli właśnie masz kryzys, to psycha może wtedy klęknąć. No więc: ZOSTAJESZ KOLEGO.HASTA LA VISTA, MI AMIGO.
Mam nadzieję, że udało mi się Go zniszczyć w ten sposób właśnie. Teraz „wystarczy” dowieźć tą przewagę do mety… Wpadam za zakręt i muszę ostro hamować. To akurat najwęższa część trasy i zrobił się tłok. Kilka osób, jedzie bardziej rekreacyjnie tą imprezę, bez ścigania się i akurat tu taj na nich wpadłem. Nie mam jak ich wyprzedzić, bo z przeciwka napierają inni ciśnieniowcy. Klnę pod nosem, bo mijają kolejne sekundy… w końcu jest, lewa wolna. Zbieram się do wyprzedzania, a tu… NIE!!! NIE MOŻE BYĆ... Niebieski wyprzedza i ich i mnie.
K***!!! Pozbierał się, zebrał się w sobie i pocisnął. Te parę sekund przytrzymania w wąskim gardle i mnie doszedł. Walka zaczyna się na nowo. Wpadamy na szerszą drogę i od teraz będziemy się tasować, raz On pierwszy, raz ja. Planuję zaatakować w końcówce, ale zdaję sobie sprawę, że On planuje najpewniej tak samo. Finisz zapowiada się naprawdę ostro.
Przez moment jedziemy równolegle. Wymieniamy kilka zdań:
- Ale jazda?
- No jest zabawa!
- No to co? Dopalamy.
- Jasne. Tuż przed Tobą!! :D
Wpadamy na przedostatnią prostą - na jej końcu jest zakręt 90 stopni w lewo i potem ostatnia prosta do mety.
Składam się w zakręt, a ten myk-myk Niebieski pojechał po mniejszym łuku ten zakręt i wyszedł na prowadzenie.
Ah, jaki błąd!!
Trzeba było zamknąć, zastawić całym sobą tą linię. Grrr…. Ostatnia prosta, a On dopala jak poj.... eee... po jedzenie.
Przyspiesza. Ja też – teraz albo nigdy.
Patrzę na licznik 46 km/h – masakra !!! Na górskim rowerze, na oponach 2.4" po asfalcie :)
Niebieski zerka przez ramię czy Go doganiam – tak doganiam. Zerka drugi raz, trzeci. Tak, tak – zerkaj. Z każdym spojrzeniem przez ramię minimalnie zwalniasz, tracisz trochę skupienia na kręceniu. Meta jest tuż przed nami, moja kierownica jest na wysokości jego siodełka. Zostało może 20 metrów, mam wrażenie że umrę zaraz… tak, teraz nie wolno. Umrzesz za 20 metrów. Teraz kręć. Po prostu kręć!!
Na jakieś 4-5 metrów przed metą Niebieski przestaje kręcić, chyba aby rozpędem przejechać przez - dość wysoki - próg mety. Ja wtedy dokręcam i wyprzedzam Go o pół roweru. HA!!!
Dokładność pomiaru na tej imprezie jest do 1 sekundy, więc czas na 100% mamy taki sam, ale jednak – wyprzedzam Go o pół długości roweru. Jest pięknie. Nie wiem, czy ma jakąś karę za strzeleniem, ale nawet jeśli nie to udało się - o pół długości roweru. Szkoda tylko, że nie mogę oddychać i trochę ciemno mi w oczach :)
Mam problem z oceną czasu w takiem stanie... nie wiem ile po mnie przyjeżdża Filip, ile potem Basia i Kamila.
Jakby kogoś interesowało to:
WYNIKI są tutaj.
Oficjalna galeria z imprezy tutaj
Teraz to już tylko wpadamy z wizytą do Sierżanta Kantyny który rozdaje bigos, grochówę, drożdżówki, chleb ze smalcem i napoje.
Ta impreza jest lekko chora, ale genialna. Szkoda, że nie ma więcej takich rajdów bo maratony MTB to się nie umywają do klimaty Biathlonu. Gdzie indziej pot zaleje Wam wzrok podczas celowania, a ręce ledwie będą trzymały broń :D
(Liczba km na tym wyjeździe podana wraz z dojazdem i powrotem)

Zmordowani Mordownikiem ciśniemy DALEJ (niż zazwyczaj)
Biathlond Nowohucki zawsze wypada w drugą niedzielę września, czyli zawsze dzień po Mordowniku. W praktyce oznacza to, że w nogach mamy zawsze jakieś 110 – 140 km, nierzadko w terenie trudnym, więc nasz świeżość jeśli chodzi o Biathlond, skończył się na którymś z ostrzejszych podjazdów wymyślonych przez Janka Mordownika. Z drugiej strony narzekać nie mogę, bo po pierwsze nikt nam na Mordwnika jechać nie każe (naprawdę?), a poza tym gdyby Biathlon wypadał w sobotę, to nigdy byśmy na niego nie pojechali bo by nas nie było. Z dwojga złego zatem, lepiej że organizowany jest w niedzielę, bo dzięki temu możemy wybrać się na obie imprezy. Zawsze jednak zostają takie przemyślenia… jaki to miałbym wynik gdyby tak pocisnął na świeżo :)
Co więcej, przez ostatni lata ze względów organizacyjnych (budowy, roboty drogowe) trasa Biathlonu miała niecałe 5 km. Niby malutko, ale wiecie… UPALANIE. Ludzie na mecie spadali z rowerów ze zmęczenia. 5 km to na tyle niewielki odcinek, że można było cisnąć na FULL cały czas, bez rozkładania sił na trasę. Minuta kary za nietrafienie do celu to był kosmos. Minuta na takiej trasie to wieczność. A jak się komuś przydarzyły 2, 3 albo 4 pudła to leciał w tabeli w p**** pieron :)
Tegoroczny, jubileuszowy bo X Biathlon rowerowy, wraca do trasy dłuższej. Mamy teraz 15 km. Nadal 5 strzałów, ale przy 15 km, kara za pudło, nie jest już tak dotkliwa. To cieszy, acz te 15 km w trybie upalania to przejechać trzeba. Nogi trochę jak z waty po Mordowniku, ale co tam jedziemy. Będzie fajnie.
Z Mordownika wróciliśmy grubo po 3:00 w nocy, a o 8:40 musimy wyruszać na Biathlon. Kiedyś ten tryb życia mnie wykończy… weekend, czas relaksu…taaaa
Na starcie melduje się stała ekipa, która odwiedza tą imprezę – Zdezorientowani (także po Mordowniku, ale na trasie krótszej bo zaspali na długą :P) oraz Kamila i Filip. Jest także Wyklęty (bo przestał organizować rajdy) ale Niezapomniany Organizator takich rajdów jak Ciupaga Orient czy Galicja Orient, czy też Odyseja Miechowska.
Do 9:30 rejestrujemy się i potem w eskorcie policji odbywamy przejazd honorowy na start.
OGIEŃ Z DU*Y
Jak krzyczą na zawodach DH. Puść te klamki… tutaj jednak puszczenie klamek nie wystarczy. Tutaj trzeba jeszcze cisnąć.
Na starcie mamy dobrać się 5-tkami. Jako, że Agata i Bartek startują trochę później, to brakuje nam 5-tej osoby. Organizatorzy dołączają nam młodego chłopaka w niebieskiej koszulce – na potrzeby relacji będę nazwę Go „Niebieski”, bo nie poznałem nawet jego imienia. Określenie to powinno odczytywane być jak najbardziej pozytywnie, po prostu nie jestem w stanie w żaden inny sposób go scharakteryzować.
Jeszcze krótka odprawa: nie zderzać się, trzymać się prawej, sięgając po broń zachować rozsądek, słuchać się służb itp. i ruszamy.
Od pierwszych sekund ruszamy z kopyta i od pierwszych sekund uda krzyczą: na głowę upadłeś, nie pamiętasz co było wczoraj?
Niebieski szybko się oddala, ale nie ścigam go za wszelką cenę – może dałbym radę Go dojść, acz wątpię, bo poszedł jak burza. Na pewno nie utrzyma takiego tempa przez 15 km. Jadę własnym tempem, ale staram się aby prędkość nie spadała poniżej 30 km/h. Wszystko boli, ale trzeba zacisnąć zęby i napierać.
Wpadamy za pierwszy zakręt, Niebieski jeszcze w zasięgu wzroku, ale już naprawdę daleko przede mną. Jeśli jest tak silny aby utrzymać to tempo cały czas, to i tak nie mam z Nim szans. Kto wie jednak, może wypruje się na początku i będzie zwalniał w końcówce. Trzeba jechać swoje – mam doświadczenie z rajdów, to także nie jest mój pierwszy Biathlon, znam zatem już trochę swoje możliwości, jak i ograniczenia.
Tymczasem na drodze ogromna, głęboka kałuża. Da się ją objechać z lewej i prawej, ale inni zawodnicy, z poprzednich piątek lub już powracający blokują trochę te boczne przejazdy. Musiałbym wyhamować i czekać na swoją kolej. Trudno – idę środkiem. Jest na tyle głęboko, że fala pochodząca od przejazdu zalewa mi całe nogi, aż po kolana. Buty mam dokumentnie przemoczone w ciągu 2-3 sekund, ale co tam… ciśniemy dalej. Filip dobrze się trzyma. Próbuję przyspieszyć aby Go trochę odstawić, ale się nie daje. Bestia jest tuż za mną.
Wpadamy w część "ogródkową" trasy, raz błoto, raz płyty betonowe i szarpie na boki, ale jak tylko mogę to wyprzedzam zawodników z poprzednich grup startowych. Mam wrażenie, że zaraz umrę… na szczęście przy takich prędkościach trasa będzie się zaraz kończyć, nastąpi nawrotka, pęd na strzelnicę i do mety.
„Zrobiliśmy 3,5 km” – krzyczy z tyłu Filip. Jak 3,5 km… czyli nawet nie jestem w połowie do nawrotki. To jest cios dla psychiki… umrę zejdę na zawał. Staram się jakoś zebrać po tej radosnej nowinie i utrzymać tempo. Uda krzyczą z bólu, brakuje mi tchu, ale na tyle ile daję radę, cisnę dalej... Staram się nie myśleć o niczym, skupić się na drodze. Zamknąć ból w pudełku i odłożyć na półkę… na później. Teraz mi nie jest do niczego potrzebny.
W końcu, po minutach które wydają się wiecznością docieram do końca trasy – nawrotka. Nawrotka jest ciasna, muszę zwolnić – pozwala to jednak złapać oddech. Tlen, tlen, tlen… łapczywie i chciwie pożeram cząsteczki O2 :)
Ruszam z powrotem. Chwilę później mijaj Szkodnika, który zbliża się do nawrotki. Pięknie, różnica między nami to około 400 metrów – Szkodnik naprawdę ładnie ciśnie. Za kolejny moment mijam Kamilę. Zostało mniej niż połowa trasy, staram się zmobilizować i przyspieszyć. Na kilka chwil przed strzelnicą mijam Agatę i Bartka, który wystartowali w któreś grupie po nas. Cisną ile wejdzie – jest zabawa :)
Podnoszę wzrok – NIEBIESKI!! Ha! Teraz Cię dorwę… udaje mi się siąść Mu na ogonie. Dostrzegł mnie, przyspiesza, ale postanawiam że tym razem nie dam się odejść. "I'm like an X-wing commander cause I stay on target" :D
OGIEŃ Z LUFY
Na strzelnicę wpadamy równo. Rzucam okiem do tyłu, nie widzę Filipa. Nie ma co się jednak co zastanawiać na ile jest za mną, trzeba działać, aby Niebieski nie był przede mną. Już od startu miałem wszystko zaplanowane co i jak: rzucam rower, biegnąć na stanowisko strzeleckie ściągam prawą rękawiczkę (ciężko ładuje się śrut, w rękawiczkach rowerowych). Dopadam do broni, łamię ją, ładuję i przymierzam się do celu.
No istny tryb snajperski… ręce latają mi góra, dół, prawo, lewo. Delirium tremens. Gdy próbuję wstrzymać oddech aby je uspokoić, to płuca płoną żebrząc o tlen. Nie ma co długo celować i tak nie utrzymam długo broni stabilnie, zbyt wykończony na to jestem. Składam się do strzału i jest. Trafiony. Yeah !!! ładuję broń, składam się ponownie i bach – w cel.
Trafiłem trafiłem!! Świetnie dzieciaku. Nie daj się ponieść.– jeśli pamiętacie tą scenę? :D
Zostały jeszcze trzy. Strzelam – w celu. No to jeszcze raz – w celu. Mam 4 trafienia, Mam ochotę wyć z radości, do tej pory 3 to był mój rekord na tych Biathlonach. Został ostatni cel. Tylko tego nie sp****ol - powtarzam sobie w myślach, wstrzymuję oddech i strzelam. JEST. Komplet !!! YEAH KOMPLET.
Rzucam broń i biegnę do roweru. Niebieski właśnie rusza. Nie wiem ile ma trafień, ale jeśli także ma komplet to dzielą nas 2-3 sekundy. Włączam tryb pogoń. Będę jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", a On będzie ścigany jak doktor Kimble w "Ściganym" :D
Wyjeżdżając mijam się z Basią, czyli Filip musi już strzelać, nie widzę Go jednak. Krzyczę do Szkodnika tylko, że złapałem komplet i ruszam. Muszę dorwać dowódcę niebieskich :)
„Hamujesz, przegrywasz”
Niebieskie ucieka, ale ja właśnie dostałem zastrzyk euforii. Cisnę i Go dochodzę. Widzę po jego twarzy, że także jest wykończony – teraz jest najlepszy moment na atak psychologiczny. Zaciskam zęby z bólu i przyspieszam, mam wrażenie że zaraz mi gałki oczne eksplodują, ale przyspieszam. Zostawiam Go z tyłu kilkanaście metrów. Ciężko się czasem pozbierać kiedy jesteś już padnięty, a ktoś Cię wtedy wyprzedzi ze sporo większą prędkością od twojej. Jeśli właśnie masz kryzys, to psycha może wtedy klęknąć. No więc: ZOSTAJESZ KOLEGO.HASTA LA VISTA, MI AMIGO.
Mam nadzieję, że udało mi się Go zniszczyć w ten sposób właśnie. Teraz „wystarczy” dowieźć tą przewagę do mety… Wpadam za zakręt i muszę ostro hamować. To akurat najwęższa część trasy i zrobił się tłok. Kilka osób, jedzie bardziej rekreacyjnie tą imprezę, bez ścigania się i akurat tu taj na nich wpadłem. Nie mam jak ich wyprzedzić, bo z przeciwka napierają inni ciśnieniowcy. Klnę pod nosem, bo mijają kolejne sekundy… w końcu jest, lewa wolna. Zbieram się do wyprzedzania, a tu… NIE!!! NIE MOŻE BYĆ... Niebieski wyprzedza i ich i mnie.
K***!!! Pozbierał się, zebrał się w sobie i pocisnął. Te parę sekund przytrzymania w wąskim gardle i mnie doszedł. Walka zaczyna się na nowo. Wpadamy na szerszą drogę i od teraz będziemy się tasować, raz On pierwszy, raz ja. Planuję zaatakować w końcówce, ale zdaję sobie sprawę, że On planuje najpewniej tak samo. Finisz zapowiada się naprawdę ostro.
Przez moment jedziemy równolegle. Wymieniamy kilka zdań:
- Ale jazda?
- No jest zabawa!
- No to co? Dopalamy.
- Jasne. Tuż przed Tobą!! :D
Wpadamy na przedostatnią prostą - na jej końcu jest zakręt 90 stopni w lewo i potem ostatnia prosta do mety.
Składam się w zakręt, a ten myk-myk Niebieski pojechał po mniejszym łuku ten zakręt i wyszedł na prowadzenie.
Ah, jaki błąd!!
Trzeba było zamknąć, zastawić całym sobą tą linię. Grrr…. Ostatnia prosta, a On dopala jak poj.... eee... po jedzenie.
Przyspiesza. Ja też – teraz albo nigdy.
Patrzę na licznik 46 km/h – masakra !!! Na górskim rowerze, na oponach 2.4" po asfalcie :)
Niebieski zerka przez ramię czy Go doganiam – tak doganiam. Zerka drugi raz, trzeci. Tak, tak – zerkaj. Z każdym spojrzeniem przez ramię minimalnie zwalniasz, tracisz trochę skupienia na kręceniu. Meta jest tuż przed nami, moja kierownica jest na wysokości jego siodełka. Zostało może 20 metrów, mam wrażenie że umrę zaraz… tak, teraz nie wolno. Umrzesz za 20 metrów. Teraz kręć. Po prostu kręć!!
Na jakieś 4-5 metrów przed metą Niebieski przestaje kręcić, chyba aby rozpędem przejechać przez - dość wysoki - próg mety. Ja wtedy dokręcam i wyprzedzam Go o pół roweru. HA!!!
Dokładność pomiaru na tej imprezie jest do 1 sekundy, więc czas na 100% mamy taki sam, ale jednak – wyprzedzam Go o pół długości roweru. Jest pięknie. Nie wiem, czy ma jakąś karę za strzeleniem, ale nawet jeśli nie to udało się - o pół długości roweru. Szkoda tylko, że nie mogę oddychać i trochę ciemno mi w oczach :)
Mam problem z oceną czasu w takiem stanie... nie wiem ile po mnie przyjeżdża Filip, ile potem Basia i Kamila.
Jakby kogoś interesowało to:
WYNIKI są tutaj.
Oficjalna galeria z imprezy tutaj
Teraz to już tylko wpadamy z wizytą do Sierżanta Kantyny który rozdaje bigos, grochówę, drożdżówki, chleb ze smalcem i napoje.
Ta impreza jest lekko chora, ale genialna. Szkoda, że nie ma więcej takich rajdów bo maratony MTB to się nie umywają do klimaty Biathlonu. Gdzie indziej pot zaleje Wam wzrok podczas celowania, a ręce ledwie będą trzymały broń :D
(Liczba km na tym wyjeździe podana wraz z dojazdem i powrotem)
Kategoria Rajd, SFA
Mordownik 2018
-
DST
130.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 września 2018 | dodano: 11.09.2018
Mordownik to klasa sama w sobie. Na którym innym
rajdzie najwyższą nagrodą jest nieśmiertelność? Dyplomy, puchary,
uściski prezesa (czasami nawet trochę zbyt czułe :D ) ale
nieśmiertelność? TO JUŻ JEST KONKRET! Większość z Was pewnie wie
o czym mówię, ale gdyby ktoś nie wiedział, to z formalności napiszę – na
tym rajdzie, zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych w limicie czasu daje
medal „Immortala”. Jak popatrzycie w mitologię (w sumie dowolną), tych
nieśmiertelnych to wielu nie było (nie mylić
z nieumarłymi, bo tych to zawsze jest w ch**j i amunicji czasem nie
starcza)…. i tak też jest tutaj. Janko Mordownik – Organizator – czuwa
nad tym, aby po tą nieśmiertelność sięgnęli tylko nieliczni… tylko Ci,
którzy przetrwają, to co dla Nich dzisiaj zgotował
(oprócz makaronu na koniec rajdu). Wracamy zatem zarówno na Mordownika,
jak i w Beskid Niski bo tamże rozgrywać się będzie dzisiejsza batalia
śmiertelników z losem, fatum, karmą i innymi takimi…
Ostrzegam jednak, że relacja może być trochę chaotyczna, ponieważ ciężko będzie mi zachować chronologię narracji. Kilka kluczowych rzeczy działo się równolegle, a i zmieniały one obraz pola walki jak w kalejdoskopie. Dość jednak wstępu, pora zaczynać. Jedziemy:

"Obaj mając artefakty, definiujące nasz stan, łącząc fakty, uknuliśmy nasz plan..." (*)
Te artefakty to kompas i mapa, a nasz stan to trans!! (nie chodzi o to, że przyjechałem w sukience – bez jaj, przecież by się w błocie ubrudziła). Mówię o stanie naszych umysłów. Nasz plan na dzisiaj to zdobycie Immortala. Ambitnie i nie wiem czy realnie, ale to dla nas cel nadrzędny. Możemy być dzisiaj nawet ostatni, ale niech to będą ostatni, z tych którzy zdobyli ten medal :)
Artefakty w postaci mapy i kompasu mają nam w tym pomóc. Różne zawirowania i uwarunkowania organizacyjno-rodzinne sprawiły, że właściwie do tygodnia przed zawodami, nie wiedzieliśmy czy uda nam się na nich pojawić, ale kiedy sprawa się finalnie wyklarowała… myśleliśmy już tylko o jednym. O nieśmiertelności i cenie jaką przyjdzie nam za nią zapłacić…
Do tej pory na 5 startów udało nam się sięgnąć po Immortala tylko dwukrotnie.
(Nasz) Mordownik Pierwszy Jurajski, na którym nie mieliśmy szans nawet zbliżyć się do Immortala, był jednocześnie rajdem, na którym zdobyliśmy swój pierwszy punkt kontrolny po zmroku i to na jakiś starych, rowerowych lampkach, a nie na taktycznych szperaczach, którymi dysponujemy dzisiaj.
Mordownik Drugi Niski zaniósł nas w takowy Beskid, w Jaśliska i tam, na rewelacyjnie poprowadzonej trasie udało nam się zdobyć wymarzony medal. To były czasy, gdy nie prowadziliśmy jeszcze bloga, ale relacja była dostępna na stronie Mordownika w archiwum. Obecnie link ten już nie działa.
Mordownik Trzeci Dobczycki to nasz drugi Immortal – na styk, wpadliśmy na teren bazy o godzinie 21:59, ale formalnie karty oddaliśmy 22:00 czyli parę sekund po limicie. Formaliści mogą uznać ten medal za naciągany, bo godzina 21:59:59sek to jest formalny koniec limitu (z dokładnością do sekund).
Mordownik Czwarty Pilicowy to nasze rozbuchane oczekiwania, brak pokory, przesadna pewność siebie, srogie wtopy nawigacyjne, nieliche awarie roweru oraz zatrucie pokarmowe. Wszystko to zsumowało się do jednego z najsłabszych startów ever. Klasyczny koniec snów o potędze. Soczysty bitch slap :/
Mordownik Piąty Cho-Cho-cho-łowy to jeden z najwspanialszych rajdów w naszej historii. Cudowna trasa, fantastyczne tereny i Janko Mordownik w historycznej formie – tak pojechał z trasą, że naprawdę tylko nieliczni zdobyli Immortala. Jak ktoś chciałby się cofnąć w czasie, to relacja jest tutaj.
A dziś czeka nas Mordownik VI, ponownie Niski.
Czy dziś się uda? Czy sięgniemy po nieśmiertelność? Czy osiągniemy dziś Olimp (Szkodnik! jeśli tylko mają tam dzisiaj kotlety i ryż, to musimy tam dotrzeć!) Wyruszamy z Krakowa o 4:00 rano i około 7:00 meldujemy się w Uściu Gorlickim. Znamy te góry, a znajomość pola bitwy nierzadko bywa kluczowa.
W bazie ruch jak w ulu – właśnie wyrusza trasa piesza, a my spędzamy ostatni chwile (przed odprawą, nie nasze ostatnie chwile) na przygotowaniu rowerów oraz pogawędkach z innymi świrami.
Chwilę później dostajemy dwa arkusze mapy A3 i zaczynamy planować nasz dzisiejszy wariant. Nasz plan to zacząć od południa, potem przeprawić się przez granicę i łapać punkty po słowackiej stronie, następnie zaatakować Radocynę i Popowe Wierchy, a na sam koniec zostawić sobie okolice Gładyszowa i Przełęczy Małastowskiej.
Już pierwsze spojrzenie na mapę przywołuje w nas wspomnienie rajdu Jaszczur – Złamany Krzyż oraz tegoroczny Rajd Hawran.
Tak jak na Hawranie, niektóre punkty pokryły się z Jaszczurem, to tak niektóre punkty dzisiejszego Mordownika pokryją się z Hawranem.
Co ciekawe potrójnego pokrycia nie będzie. Nie ma też w planach Lackowej ani Rotundy… trochę szkoda, zwłaszcza Lackowej.W końcu to Mordownik :)
Kablem od Żelazka po plerach
Co charakteryzuje żelazko? Oczywiście kabel – jest on idealny do zastosowań takich jak przemoc domowa. Ładnie świszczy tnąc powietrze i jeszcze ładniej siada na plecach. Pręgi jakie zostawia na długo przypominają o nieposłuszeństwie i karze, jakie za nie spotkała. A jak siądzie w nery samą wtyczką! Ho ho ho, sinior nielichy. A gdyby kabel sam w sobie nie pomógł, to mamy tutaj i drugi element wywierania wpływu. Dobrze rozgrzany może sprawić, że będziecie się palić do roboty jaką Wam zlecą. Pamiętajcie: nie musicie się przejmować, sąsiedzi i tak powiedzą „To dobry chłopak był, mało pił”
I takie coś nas dzisiaj spotkało. Od czwartego punktu na trasie będzie z nami jechał Żelazny Andrzej…eee… tzn. Andrzej Żelazko. W sumie to od punktu pierwszego, acz na początku to się będziemy mijać wybierając różne warianty, a na 4-tym punkcie dołączy do nas na stałe. Aż do samej mety będziemy jechać już w trójkę.
Bardzo nas to cieszy, bo lubimy jeździć w grupie. Gdy napieraliśmy jak 4 jeźdźcy Apokalipsy na Rudawskiej Wyrypie albo jak 7 wspaniałych na Hawran’ie, było naprawdę super. Bardzo chętnie zatem przygarniamy Andrzeja pod skrzydła naszej patologicznej rodziny.
Nabytek okaże się jednak krnąbrny (krnąbrny, ale nie rozwydrzony) i narzuci nam ostre tempo od samego początku.
Gdy zaczniemy się opóźniać i zalegać z tyłu, sięgać będzie po kabel… w końcu nazwisku zobowiązuje i ten kabel znowu będzie ciął powietrze. Powietrze i skórę na naszych plecach. Smagani przez Andrzeja będziemy się starać jechać jak najszybciej, aby uniknąć kolejnego złowieszczego świstu nad głową i bólu w plecach (ach te duże niewygodne plecaki…).
Tak szczerze, Andrzej naprawdę subtelnie, ale i skutecznie narzuci nam tempo jazdy. Jednak to trochę wstyd zalegać z tyłu, kiedy ktoś na Ciebie czeka na górze. Trochę głupio cały dzień robić za ariergardę… i tak oto, od punktu czwartego jedziemy już całość razem.
Maciej to istny HAKer, Panie HAWRANek
No właśnie, co z tą chronologią? Piszę o punkcie czwartym, a nie napisałem nawet że wyjechaliśmy z bazy.
No więc, wyjechaliśmy z bazy. Na tym etapie kabel od Żelazka nie spada jeszcze wesoło na nasze plecy, ale mimo to w całkiem niezłym (jak na nas) tempie łapiemy dwa pierwsze punkty kontrolne dzisiaj. Dzień się ledwie zaczął a już zaczynamy łapać nieliche przewyższenia – tak będzie dzisiaj przez cały czas. W drodze na pkt 3-cie, na przełęczy Czerteż (na którą musimy się oczywiście najpierw wspiąć z Hańczowej) spotykamy Maćka Kota, który minął nas na drugim punkcie. Okazuje się, że zerwał hak przerzutki. Zatrzymujemy się i staramy się Mu jakoś pomóc. Niestety jednak ani Basi, ani mój hak (które tachamy ze sobą w plecakach), nie pasuje do jego ramy. Szkoda, bo to oznacza, że Organizator Rajdu Hawran, nie pojeździ dzisiaj za dużo. Wywalił przerzutkę, skrócił łańcuch i zrobił jeden bieg z tyłu, ale umówmy się – w terenie górskim, takie rozwiązanie nie pozwoli na wiele.
Szkodnik zerwał już - w obecnej ramie - hak dwukrotnie, a więc ma przykaz dźwigać zapasowy ze sobą. Ja też swój zapasowy tacham – nie znasz dnia, ani godziny jak powiadają. No trudno, pomóc nie zdołamy tym razem. Wozimy ze sobą wiele rzeczy, nawet spinki do nieposiadanych łańcuchów (np. 7-mkę czy 8-mkę), ale niepasującego do naszych ram haka nie wozimy. Szkoda, że nie są one jakoś bardziej normalizowane, bo wtedy raz-dwa byłoby po problemie, a Maciek mógłby cisnąć dalej.
Chwilę później spotykamy naszych starych przyjaciół z Jaślisk (Mordownik 2014). Wtedy ledwo uciekliśmy z życiem… no i zniszczyły mi trampolinę.

Dziś znowu je spotykamy… ten sam wzrok co ostatnio. Zdjęcie zrobione na ostatnią chwilę przed zadymą. Zaczęło się oczywiście, jak 4 lata temu od niewinnych słów: gdzie Wy się znowu pchacie z tą trampoliną. Niestety kawałek jej wystawał mi z plecaka i się stwory pokapowały, że ją mam.
Znowu cudem uszliśmy śmierci.

Kozich Żeberek na obiad dzisiaj nie będzie
Zjeżdżamy z naszego trzeciego punktu, z przełęczy Czerteż. Spotkaliśmy się na tam z Andrzejem, ale On na kolejny punkt – na zboczu Koziego Żebra chce podjechać od Wysowej. My do Wysowej planujemy zjechać, więc pod Kozie Żebro kierujemy się z Hańczowej. Nasz wybór wynika z faktu, że na jednych wakacjach byliśmy na Kozim Żebrze rowerami i właśnie do Wysowej z niego zjeżdżaliśmy. Znamy zatem tą drogę, wiemy że ten odcinek, który prowadzi na punkt jest w pełni przejezdny. Poza tym atak od Wysowej oznacza podjazd i zjazd tą samą drogą – taki wypad po punkt. Nie przepadamy za tym, owszem czasem inaczej się nie da, albo jest to najkorzystniejsze rozwiązanie, ale tym razem uważamy że wariant z Hańczowej jest lepszy.
Andrzej pojechał od Wysowej i… spotykamy się właściwie w tej samej minucie na punkcie. Tyle by było z tego, który wariant był bardziej korzystny. Wtedy też zapada decyzja, że dalej jedziemy już wspólnie… wtedy też pojawi się znany Wam już kabel, który będzie gorąco zachęcał nas do wysiłku i parcia naprzód.
Jestem zdruzgotany, że przejeżdżamy przez Wysową i nie zatrzymamy się w naszej ulubionej restauracji. Taki wiem, że jest dopiero parę minut po 10:00 rano, ale za każdym razem kiedy zjeżdżaliśmy z gór do Wysowej, to właśnie na obiad. A dziś nie… czuję się oszukany i pokrzywdzony. Wiem, że nieśmiertelność tania nie jest, ale kurcze bez przesady… gdy mówiłem, że godzę się na wszystko w walce o nią, to nie miałem na myśli braku obiadu w Wysowej. No bez przesady!



Słowacka masakra szlakiem niebieskawym
O suchym pysku wspinamy się do granicy. Musimy wjechać na Słowację, bo część punktów kontrolnych ukryło się poza granicami naszego kraju.
Tuż za granicą witają nas niesamowite widoki i cudowny zjazd do miejscowości u podnóża gór. Gorzej, że po odnalezieniu tych lampionów, będziemy musieli cała straconą wysokość odrabiać. Trzymamy się niebieskiego szlaku, nawet nie z wyboru, bo wielkiego wyboru nie ma. Nie ma tutaj po prostu dróg, oprócz wspomnianego szlaku. Tzn. tego szlaku też właściwie nie ma w terenie… najpierw nabijamy się na potrójny drut kolczasty. Na drzewie znak szlaku niby jest, ale drut też jest. Bawiąc się w komandosów przeprawiamy się na drugą stronę ogrodzenia i ciśniemy coraz bardziej stromą polaną. Dogania nas Paweł Brudło, który chwile z nami konferuje, ale w pewnym momencie ciężko się rozmawia bo trzeba krzyczeć… My ledwie co pchamy pod górę, po trawie bez ścieżki, a On to podjeżdża z siodła. Masakra…




Po kilku minutach tracimy Go z oczu, ale pchamy dalej. Liczymy na to, że gdzieś na tej polanie pojawi się droga w lewo, która wprowadzi nas z powrotem w stronę granicy, gdzie wisi kolejny lampion… ale „daremne żale, próżny trud” (*). Pchamy i pchamy, ale polana ciągle po horyzont. Ze wskazań licznika wynika że powinniśmy skręcać w lewo już teraz. Postanawiamy zatem przebić się na dziko. Plan był dobry, ale góry nie współpracują… tu gdzieś powinien być niebieski szlak. Zamiast niego jest pionowa ściana do zrobienia. Bierzemy rowery na plecy i staramy się ją podejść, trawersując trochę jej strome zbocze.
Nachylenie jest takie, że czasem zjeżdżamy niemal na twarzy… do tego liście i gałęzie uciekające nam z pod nóg. Nim dotrzemy z powrotem do granicy, minie godzina… masakra nas ten punkt przytrzymał. To spora strata czasowa. Nie ma jeszcze tragedii, ale pojawia się pierwszy niepokój…


Przynajmniej wróciliśmy z (nie)dalekiej podróży i jesteśmy z powrotem w kraju bogatsi o dwa kolejne punkty.
To nie koniec naszej słowackiej przygody, bo będziemy musieli pojechać po jeszcze jeden lampion na słowackiej ziemi, ale o tym już w innym rozdziale.
„Wielka Sława to żart” (*)
No jak ostatnio widziałem Sławę, to rzeczywiście była wielka… no ale cóż zrobić, skoro tak lubi pączki.
A tak serio, to śmieszna akcja się odwala bo gdy już wygramolimy się do tego parszywego niebieskiego szlaku.
Docieramy na punkt, gdzie stacjonuje chwilowo ekipa Gorlice Bike, która kręci się po okolicy i kręci filmy. Zdjęcia też robią – ogólnie zbierają materiały foto-filmowe na potrzeby relacji z Mordownika oraz na potrzeby własne, bo – z tego co zrozumiałem – przygotowywać będą również jakiś rajd.
W normalnych okolicznościach nie byłoby w tym nic dziwnego, nic nadzwyczajnego bo przecież wielu Organizatorów robi zdjęcia i filmy… ale jedzie Szkoła Fechtunku ARAMIS, więc takie spotkanie nie może skończyć się bez przygód :)
Od tego momentu w czasie, od tego punktu kontrolnego będziemy spotykać ich ciągle. Jedziemy na jeden punkt – Bike Gorlice tam są, jedziemy na kolejny punkt – Bike Gorlice mijają nas w drodze, jedziemy na trzeci punkt – znowu Bike Gorlice. Tutaj dodam, że chłopaki poruszają się autem i rowerem (podjeżdżają gdzie się da autem, a potem cisną dalej na rowerze), a więc wcale nie jest tak że jedziemy tym samym wariantem po punktach.
Co więcej, chłopaki chciałby zebrać materiał na których mają różne ekipy, a ciągle trafiają na nas, zwykle w takich momentach, gdzie nikt lub prawie nikt inny na ten punkt nie dociera.
W pewnym momencie przy 5 czy 6 spotkaniu, rozwija się mniej więcej taka rozmowa:
- To znowu Wy? Co Wy tu robicie – specjalnie wybraliśmy nieortodoksyjny wariant aby Was więcej nie spotkać!
- Czy my wyglądamy na ekipę, która wybiera ortodoksyjne warianty? Przyjrzeliście się nam? Goni nas facet z kablem od Żelazka… już jakiś 70-ty kilometr.
- OOO… to może o tym zrobimy film!
- Już zrobili… ale facet miał nie kabel a łyżkę
- Jak to łyżkę?
- No łyżkę bo to najważniejszy element jesienią – dlaczego? Bo je się nią.
A film możecie zobaczyć tutaj – ostrzegam jednak, że what was seen cannot be unseen, pamiętajcie tym.
I tak niemal do końca rajdu, chłopaki z aparatem z Gorlic będą dla nas niczym pepporoni czy jak tak :)


Parszywa 12
Iście parszywa.. bo ten punkt pokazał nam, że nasz EVIL plan stał się BAD planem (Niby to samo, ale jakże inne… tak przy okazji, zauważyliście że w jeśli poprzestawiacie litery w słowie EVIL [zły] to otrzymacie słowo VILE [nikczemny] – złe słowo tworzące inne złe słowo! Przypadek? Nie sądzę!! Takie rzeczy nie dzieją się same - dokładnie tak samo samo jest z nazwą Polsat – jak poprzestawiacie kilka liter, kilka dodacie, kilka wyrzucicie to wyjdzie Wam słowo SZATAN !!!
Wracając do Parszywej 12. Tu też się trochę chronologia opowieści zaburzy, ale to dość ważny element równania.
Punkt 12 ulokowany jest… parszywie, względem nasze trasy. Jesteśmy na granicznym szlaku i nie za bardzo wiemy jak ugryźć 12-stkę. Trzeba się po nią wrócić do Żdyni, czyli zjechać z gór. Mamy jednak jeszcze jeden punkt po słowackiej stronie i potem punkty w okolicy Radocyny. No 12-stka jest nam nijak po drodze. Opcji jest kilka, ale każda oznacza specjalną wycieczkę pod 12-stkę i powrót. Zastanawiamy się, z którego punktu ta wycieczka będzie „boleć” najmniej – starta wysokości do Żdyni będzie znaczna, trzeba będzie to potem wszystko odrobić na nowo.
Opcji było kilka, oczywiście wybraliśmy tą najlepszą lokalnie!... i najgorszą globalnie. Wiecie,
- „widzenie tunelowe”
- nieznajomość kultury pracy Kaizen,
- brak zrównoleglania procesów,
- błędne zastosowanie metody 5S,
- brak dobrych praktyk nawigacyjnych,
- złamanie 14 zasad Deminga,
- błędna analiza FMEA poprzednich rajdów,
- zgubienie tablicy kaban,
- nieznajomość metody 5Why,
- zastosowanie 6 PI zamiast 6 sigma
czyli ogólnie jak się nachapać w krótkim okresie czasu bez myślenia o przyszłości, hulanki i swawole za bieżące zyski bez perspektywy przyszłych inwestycji, ograniczona perspektywa, brak szerszego kontekstu – słowem: parszywa 12-stka.
Decyzja jaką podejmujemy to atak na Słowację, potem pkt żywieniowy w Radocynie, potem Popowe Wierchy i z nich spadniemy zjazdem do Żdyni. Od wyjścia czerwonego szlaku (schodzącego z Popowych) do pkt nr 12 jest najkrótszy kawałek ze wszystkich opcji. Brzmi nieźle, prawda?
I rzeczywiście wypad od czerwonego szlaku do 12-stki to będzie niecałe 10 minut…. Ale kolejny punkt jest PO DRUGIEJ STRONIE Popowych Wierchów.
Gdybyśmy 12-stkę zrobili od asfaltu wcześniej (acz dłuższą drogą) to nie musielibyśmy raz jeszcze podchodzić na Popowe lub ich specjalnie objeżdżać. A tym sposobem zjeżdżamy na jedną stronę góry, tylko po to aby zaraz próbować dostać się na jej drugą stronę. Tak wybrany wariant da nam ponad godzinę straty… i extra długi podjazd gratis.
A sama dwunastka wyglądała tak:

GRANICE wytrzymałości czyli „Każdy umiera w samotności”(*)
Na razie jednak, zgodnie z podjętą decyzją atakujemy ostatni słowacki punkt – nadal dumni, z tego jaki to sobie fantastyczny wariant wybraliśmy. Jak to sobie taktycznie wykombinowaliśmy – winszuje Szkodnik, winszuję. No, no, Andrzej nawet na kilka minut zaprzestał chłosty kablem od Żelazka, tak zadowolony jest tego wariantu…
Punkt łapiemy szybko, ale podjazd ze słowackiej strony… z powrotem do granicy jest masakra. Niby asfalt, niby dobra droga… a nas masakruje. Ciśniemy z wolna do góry…. do tego pod mocny wiatr. Prędzej dotrę do granic wytrzymałości, niż granic Polski… gdy w końcu osiągniemy granicę (w sumie nie wiem którą…), musimy zrobić kolejny podjazd przez garb przed Radocyną.
Gdzieś na tym podjeździe spotykamy Marcina i Wojtka. Chwila rozmowy i wiemy, że mają już zrobione 1200m przewyższenia, my 1600m. Jadą odwrotnie do nas, więc te 1200 nas jeszcze czeka… plus pewien (de)motywacyjny dodatek za wariant z Popowymi.
Gdy docieramy na pkt żywieniowy w Radocynie, robimy krótką przerwę. Opycham się pierniczkami ile tylko mogę… bo zaraz czeka nas kolejny podjazd. Tym razem właśnie pod Popowe. Na tym podjeździe… gdzie każde z nas będzie jechało same (spore odległości się między nami zrobią), dojdzie do mnie jak wieki błąd uczyniliśmy. Jak to powiedział Andrzej, to dobry podjazd na rachunek sumienia. Jedziesz a on się nie kończy, mijają kilometry a on trwa i trwa… myślisz o swoich grzechach, złych uczynkach i błędach. Tak, błędach… zwłaszcza tym jednym malutkim błędzie, dzięki któremu będziesz ten podjazd robił drugi raz. Parszywa 12….
To co mnie cieszy, to same Popowe. Leżą one na czerwonym szlaku – głównym szlaku beskidzkim. Mamy zrobiony rowerami kawał tego szlaku, ale ten fragment z Popowymi zawsze jakoś tak nam uciekał. Fajnie było wypełnić tą nieciągłość w naszym „czerwonym” przejeździe. Szkoda, że dwa razy…


Dobrze Cię znowu widzieć, Wier(ch)ny Przyjacielu
Zjeżdżamy (i trochę sprowadzamy rowery) z Popowych, bo końcówka do Żdyni to naprawdę spora ściana. Łapiemy parszywą 12-stkę… pozdrawiamy naszych fotografów, bierzemy głęboki oddech i ciśniemy z powrotem pod górę. Korekta błędu, jaką udało nam się zrobić, sprawa że nie musimy wracać pionową ścianą pod górę na Popowe, ale musimy je objechać przez Gładyszów, a pod koniec wydymać na znany nam już Wierch Wirchne. W Gładyszowie dostaję kryzysu i sunę z wolna za pozostałą częścią mojej drużyny. Gdy dymamy łąką pod górę, pod starym wyciągiem w kierunku Wirchnego, to mam ochotę położyć się na trawie i umrzeć. Nawet kabel od Żelazka nie motywuje tak jak kiedyś….
Jakoś jednak udaje mi się wdrapać na górę.

W relacji z Hawrana pisałem Wam dlaczego Wierch Wirchne to nasz Przyjaciel i jak nas wtedy uratował. Dobrze tu znowu być, lubię ten niebieski szlak. Ponownie, jak kiedyś na wakacjach i jak na Hawranie, wyprowadza nas w miarę bezboleśnie na Przełęcz Małastowską. Stąd już prosta droga do Nowicy i na kolejny punkt przy cerkwi.
Zapada pomału zmrok, trzeba założyć lampki. Jest godzina 19:45… mamy dwie godziny 15 minut do limit i dwa ostatnie punkty do zrobienia. Nie jest źle! Nie wiem czy to perspektywa, że może się dzisiaj udać, czy też po prostu mi przeszło, ale kryzys odpuszcza. Mimo ponad 2500 przewyższeń w nogach, znowu zacznie mi się całkiem nieźle jechać. Dobra, dawać te punkty!!
Pierwszy z lampionów to zakole mocno meandrującej rzeki – Basia wymierza się na niego idealnie i punkt szybko wpada w nasze ręce. Po ostatni lampion czeka nas jeszcze jedna wspinaczka. Tego trochę szukamy, nawet z dobre 10 minut, ale gdy zostaje odnaleziony jest godzina 20:48. Mamy komplet na godzinę i 12 minut przed limitem. Pozostała tylko powrót do bazy.

„Droga stąd już tylko w dół…”(*) czyli wspominając Królika (Polskiego)
Mimo tego, że jesteśmy naprawdę wykończeni wpadamy w euforię. Udało się. Szkodnik, udało się!!!
Owszem, trzeba jeszcze wrócić do bazy, ale mamy godzinę 12 minut do limitu. Nie 12 minut, GODZINĘ 12 minut!!
A do tego przed nami, głównie zjazd. Szalony zjazd nocą do samego Uścia Gorlickiego.
Nie chcę zapeszać, ale nawet jakbym teraz, w tej właśnie chwili, urwał oba koła, to i tak zdążymy.
Nic już nie może nas zatrzymać – przełamaliśmy klątwę ostatnich dwóch lat.
Zjeżdżamy przez las, aż do drogi asfaltowej, a ja mam uczucie deja vu.
Piekielnie ciemna noc, my wyjeżdżamy na asfalt z kompletem punktów… z kompletem punktów na Mordowniku! Przed nami krótki, ostatni podjazd pod przekaźnik – ogromny, świecący czerwonym, migającym światłem. Już gdzieś to widziałem. Znam ten obrazek.
4 lata temu – w Jaśliskach. Dokładnie taki sam kadr stanął mi przed oczami. Było to w Króliku Polskim nad Rymanowem. Tam także migał nam na czerwono przekaźnik, noc była równie ciemna, bezksiężycowa jak dzisiaj i także gnaliśmy do bazy po Immortala. Wtedy wpadliśmy na metę na 3-4 minuty przed limitem. Dziś chcemy zdążyć przed 21:00, tak aby udowodnić SOBIE że 13 godzin wystarczyło by nam na tą trasę. Dlatego również gnamy, sprawdzając co chwilę zegarek - tym samym nawet bardziej nasila się uczucie mojego deja vu. Chce mi się śmiać, Szkodnikowi także banan z twarzy nie schodzi, nawet Andrzej schował zakrwawiony kabel od Żelazka.
To, że „scena tego finiszu” jest niemal identyczna jak ta 4 lata temu, ma dla mnie wymiar co najmniej symboliczny..
Lecimy zjazdem do Uścia Gorlickiego ponad 50 km/h – suniemy przez noc z czołówkami na kasku i szperaczami na kierownicach… zmęczeni, styrani, sponiewierani, ale szczęśliwi i… nieśmiertelni.
Do bazy wpadamy o 20:58. 13 godzin, 130 km, 2850 przewyższeń… taka jest cena nieśmiertelności.
Basia ląduje na 3-cim miejscu w kategorii kobiet i otrzymuje kolejny w swojej karierze nagrobek (takie są tutaj trofea).
3-cie, 7-me, 20-ste… dzisiaj liczby nie mają znaczenia. Dziś jesteśmy nieśmiertelni !!!

CYTATY:
1. Pisenka Wojtka Szumańskiego "Zegarek". Wg mnie arcydzieło i majstersztyk jeśli chodzi o tekst i opowiedzianą historię.
Inna sprawa, że ja też kiedyś taki zegarek dostałem w prezencie, ale to już inna historia.
2. Wiersz Adama Asnyka "Daremne żale"
3. Strauss "Baron Cygański - Wielka sława to żart"
4. Tytuł książki Hansa Fallady "Każdy umiera w samotności"
5. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Mury"
Ostrzegam jednak, że relacja może być trochę chaotyczna, ponieważ ciężko będzie mi zachować chronologię narracji. Kilka kluczowych rzeczy działo się równolegle, a i zmieniały one obraz pola walki jak w kalejdoskopie. Dość jednak wstępu, pora zaczynać. Jedziemy:

"Obaj mając artefakty, definiujące nasz stan, łącząc fakty, uknuliśmy nasz plan..." (*)
Te artefakty to kompas i mapa, a nasz stan to trans!! (nie chodzi o to, że przyjechałem w sukience – bez jaj, przecież by się w błocie ubrudziła). Mówię o stanie naszych umysłów. Nasz plan na dzisiaj to zdobycie Immortala. Ambitnie i nie wiem czy realnie, ale to dla nas cel nadrzędny. Możemy być dzisiaj nawet ostatni, ale niech to będą ostatni, z tych którzy zdobyli ten medal :)
Artefakty w postaci mapy i kompasu mają nam w tym pomóc. Różne zawirowania i uwarunkowania organizacyjno-rodzinne sprawiły, że właściwie do tygodnia przed zawodami, nie wiedzieliśmy czy uda nam się na nich pojawić, ale kiedy sprawa się finalnie wyklarowała… myśleliśmy już tylko o jednym. O nieśmiertelności i cenie jaką przyjdzie nam za nią zapłacić…
Do tej pory na 5 startów udało nam się sięgnąć po Immortala tylko dwukrotnie.
(Nasz) Mordownik Pierwszy Jurajski, na którym nie mieliśmy szans nawet zbliżyć się do Immortala, był jednocześnie rajdem, na którym zdobyliśmy swój pierwszy punkt kontrolny po zmroku i to na jakiś starych, rowerowych lampkach, a nie na taktycznych szperaczach, którymi dysponujemy dzisiaj.
Mordownik Drugi Niski zaniósł nas w takowy Beskid, w Jaśliska i tam, na rewelacyjnie poprowadzonej trasie udało nam się zdobyć wymarzony medal. To były czasy, gdy nie prowadziliśmy jeszcze bloga, ale relacja była dostępna na stronie Mordownika w archiwum. Obecnie link ten już nie działa.
Mordownik Trzeci Dobczycki to nasz drugi Immortal – na styk, wpadliśmy na teren bazy o godzinie 21:59, ale formalnie karty oddaliśmy 22:00 czyli parę sekund po limicie. Formaliści mogą uznać ten medal za naciągany, bo godzina 21:59:59sek to jest formalny koniec limitu (z dokładnością do sekund).
Mordownik Czwarty Pilicowy to nasze rozbuchane oczekiwania, brak pokory, przesadna pewność siebie, srogie wtopy nawigacyjne, nieliche awarie roweru oraz zatrucie pokarmowe. Wszystko to zsumowało się do jednego z najsłabszych startów ever. Klasyczny koniec snów o potędze. Soczysty bitch slap :/
Mordownik Piąty Cho-Cho-cho-łowy to jeden z najwspanialszych rajdów w naszej historii. Cudowna trasa, fantastyczne tereny i Janko Mordownik w historycznej formie – tak pojechał z trasą, że naprawdę tylko nieliczni zdobyli Immortala. Jak ktoś chciałby się cofnąć w czasie, to relacja jest tutaj.
A dziś czeka nas Mordownik VI, ponownie Niski.
Czy dziś się uda? Czy sięgniemy po nieśmiertelność? Czy osiągniemy dziś Olimp (Szkodnik! jeśli tylko mają tam dzisiaj kotlety i ryż, to musimy tam dotrzeć!) Wyruszamy z Krakowa o 4:00 rano i około 7:00 meldujemy się w Uściu Gorlickim. Znamy te góry, a znajomość pola bitwy nierzadko bywa kluczowa.
W bazie ruch jak w ulu – właśnie wyrusza trasa piesza, a my spędzamy ostatni chwile (przed odprawą, nie nasze ostatnie chwile) na przygotowaniu rowerów oraz pogawędkach z innymi świrami.
Chwilę później dostajemy dwa arkusze mapy A3 i zaczynamy planować nasz dzisiejszy wariant. Nasz plan to zacząć od południa, potem przeprawić się przez granicę i łapać punkty po słowackiej stronie, następnie zaatakować Radocynę i Popowe Wierchy, a na sam koniec zostawić sobie okolice Gładyszowa i Przełęczy Małastowskiej.
Już pierwsze spojrzenie na mapę przywołuje w nas wspomnienie rajdu Jaszczur – Złamany Krzyż oraz tegoroczny Rajd Hawran.
Tak jak na Hawranie, niektóre punkty pokryły się z Jaszczurem, to tak niektóre punkty dzisiejszego Mordownika pokryją się z Hawranem.
Co ciekawe potrójnego pokrycia nie będzie. Nie ma też w planach Lackowej ani Rotundy… trochę szkoda, zwłaszcza Lackowej.W końcu to Mordownik :)
Kablem od Żelazka po plerach
Co charakteryzuje żelazko? Oczywiście kabel – jest on idealny do zastosowań takich jak przemoc domowa. Ładnie świszczy tnąc powietrze i jeszcze ładniej siada na plecach. Pręgi jakie zostawia na długo przypominają o nieposłuszeństwie i karze, jakie za nie spotkała. A jak siądzie w nery samą wtyczką! Ho ho ho, sinior nielichy. A gdyby kabel sam w sobie nie pomógł, to mamy tutaj i drugi element wywierania wpływu. Dobrze rozgrzany może sprawić, że będziecie się palić do roboty jaką Wam zlecą. Pamiętajcie: nie musicie się przejmować, sąsiedzi i tak powiedzą „To dobry chłopak był, mało pił”
I takie coś nas dzisiaj spotkało. Od czwartego punktu na trasie będzie z nami jechał Żelazny Andrzej…eee… tzn. Andrzej Żelazko. W sumie to od punktu pierwszego, acz na początku to się będziemy mijać wybierając różne warianty, a na 4-tym punkcie dołączy do nas na stałe. Aż do samej mety będziemy jechać już w trójkę.
Bardzo nas to cieszy, bo lubimy jeździć w grupie. Gdy napieraliśmy jak 4 jeźdźcy Apokalipsy na Rudawskiej Wyrypie albo jak 7 wspaniałych na Hawran’ie, było naprawdę super. Bardzo chętnie zatem przygarniamy Andrzeja pod skrzydła naszej patologicznej rodziny.
Nabytek okaże się jednak krnąbrny (krnąbrny, ale nie rozwydrzony) i narzuci nam ostre tempo od samego początku.
Gdy zaczniemy się opóźniać i zalegać z tyłu, sięgać będzie po kabel… w końcu nazwisku zobowiązuje i ten kabel znowu będzie ciął powietrze. Powietrze i skórę na naszych plecach. Smagani przez Andrzeja będziemy się starać jechać jak najszybciej, aby uniknąć kolejnego złowieszczego świstu nad głową i bólu w plecach (ach te duże niewygodne plecaki…).
Tak szczerze, Andrzej naprawdę subtelnie, ale i skutecznie narzuci nam tempo jazdy. Jednak to trochę wstyd zalegać z tyłu, kiedy ktoś na Ciebie czeka na górze. Trochę głupio cały dzień robić za ariergardę… i tak oto, od punktu czwartego jedziemy już całość razem.
Maciej to istny HAKer, Panie HAWRANek
No właśnie, co z tą chronologią? Piszę o punkcie czwartym, a nie napisałem nawet że wyjechaliśmy z bazy.
No więc, wyjechaliśmy z bazy. Na tym etapie kabel od Żelazka nie spada jeszcze wesoło na nasze plecy, ale mimo to w całkiem niezłym (jak na nas) tempie łapiemy dwa pierwsze punkty kontrolne dzisiaj. Dzień się ledwie zaczął a już zaczynamy łapać nieliche przewyższenia – tak będzie dzisiaj przez cały czas. W drodze na pkt 3-cie, na przełęczy Czerteż (na którą musimy się oczywiście najpierw wspiąć z Hańczowej) spotykamy Maćka Kota, który minął nas na drugim punkcie. Okazuje się, że zerwał hak przerzutki. Zatrzymujemy się i staramy się Mu jakoś pomóc. Niestety jednak ani Basi, ani mój hak (które tachamy ze sobą w plecakach), nie pasuje do jego ramy. Szkoda, bo to oznacza, że Organizator Rajdu Hawran, nie pojeździ dzisiaj za dużo. Wywalił przerzutkę, skrócił łańcuch i zrobił jeden bieg z tyłu, ale umówmy się – w terenie górskim, takie rozwiązanie nie pozwoli na wiele.
Szkodnik zerwał już - w obecnej ramie - hak dwukrotnie, a więc ma przykaz dźwigać zapasowy ze sobą. Ja też swój zapasowy tacham – nie znasz dnia, ani godziny jak powiadają. No trudno, pomóc nie zdołamy tym razem. Wozimy ze sobą wiele rzeczy, nawet spinki do nieposiadanych łańcuchów (np. 7-mkę czy 8-mkę), ale niepasującego do naszych ram haka nie wozimy. Szkoda, że nie są one jakoś bardziej normalizowane, bo wtedy raz-dwa byłoby po problemie, a Maciek mógłby cisnąć dalej.
Chwilę później spotykamy naszych starych przyjaciół z Jaślisk (Mordownik 2014). Wtedy ledwo uciekliśmy z życiem… no i zniszczyły mi trampolinę.

Dziś znowu je spotykamy… ten sam wzrok co ostatnio. Zdjęcie zrobione na ostatnią chwilę przed zadymą. Zaczęło się oczywiście, jak 4 lata temu od niewinnych słów: gdzie Wy się znowu pchacie z tą trampoliną. Niestety kawałek jej wystawał mi z plecaka i się stwory pokapowały, że ją mam.
Znowu cudem uszliśmy śmierci.

Kozich Żeberek na obiad dzisiaj nie będzie
Zjeżdżamy z naszego trzeciego punktu, z przełęczy Czerteż. Spotkaliśmy się na tam z Andrzejem, ale On na kolejny punkt – na zboczu Koziego Żebra chce podjechać od Wysowej. My do Wysowej planujemy zjechać, więc pod Kozie Żebro kierujemy się z Hańczowej. Nasz wybór wynika z faktu, że na jednych wakacjach byliśmy na Kozim Żebrze rowerami i właśnie do Wysowej z niego zjeżdżaliśmy. Znamy zatem tą drogę, wiemy że ten odcinek, który prowadzi na punkt jest w pełni przejezdny. Poza tym atak od Wysowej oznacza podjazd i zjazd tą samą drogą – taki wypad po punkt. Nie przepadamy za tym, owszem czasem inaczej się nie da, albo jest to najkorzystniejsze rozwiązanie, ale tym razem uważamy że wariant z Hańczowej jest lepszy.
Andrzej pojechał od Wysowej i… spotykamy się właściwie w tej samej minucie na punkcie. Tyle by było z tego, który wariant był bardziej korzystny. Wtedy też zapada decyzja, że dalej jedziemy już wspólnie… wtedy też pojawi się znany Wam już kabel, który będzie gorąco zachęcał nas do wysiłku i parcia naprzód.
Jestem zdruzgotany, że przejeżdżamy przez Wysową i nie zatrzymamy się w naszej ulubionej restauracji. Taki wiem, że jest dopiero parę minut po 10:00 rano, ale za każdym razem kiedy zjeżdżaliśmy z gór do Wysowej, to właśnie na obiad. A dziś nie… czuję się oszukany i pokrzywdzony. Wiem, że nieśmiertelność tania nie jest, ale kurcze bez przesady… gdy mówiłem, że godzę się na wszystko w walce o nią, to nie miałem na myśli braku obiadu w Wysowej. No bez przesady!



Słowacka masakra szlakiem niebieskawym
O suchym pysku wspinamy się do granicy. Musimy wjechać na Słowację, bo część punktów kontrolnych ukryło się poza granicami naszego kraju.
Tuż za granicą witają nas niesamowite widoki i cudowny zjazd do miejscowości u podnóża gór. Gorzej, że po odnalezieniu tych lampionów, będziemy musieli cała straconą wysokość odrabiać. Trzymamy się niebieskiego szlaku, nawet nie z wyboru, bo wielkiego wyboru nie ma. Nie ma tutaj po prostu dróg, oprócz wspomnianego szlaku. Tzn. tego szlaku też właściwie nie ma w terenie… najpierw nabijamy się na potrójny drut kolczasty. Na drzewie znak szlaku niby jest, ale drut też jest. Bawiąc się w komandosów przeprawiamy się na drugą stronę ogrodzenia i ciśniemy coraz bardziej stromą polaną. Dogania nas Paweł Brudło, który chwile z nami konferuje, ale w pewnym momencie ciężko się rozmawia bo trzeba krzyczeć… My ledwie co pchamy pod górę, po trawie bez ścieżki, a On to podjeżdża z siodła. Masakra…




Po kilku minutach tracimy Go z oczu, ale pchamy dalej. Liczymy na to, że gdzieś na tej polanie pojawi się droga w lewo, która wprowadzi nas z powrotem w stronę granicy, gdzie wisi kolejny lampion… ale „daremne żale, próżny trud” (*). Pchamy i pchamy, ale polana ciągle po horyzont. Ze wskazań licznika wynika że powinniśmy skręcać w lewo już teraz. Postanawiamy zatem przebić się na dziko. Plan był dobry, ale góry nie współpracują… tu gdzieś powinien być niebieski szlak. Zamiast niego jest pionowa ściana do zrobienia. Bierzemy rowery na plecy i staramy się ją podejść, trawersując trochę jej strome zbocze.
Nachylenie jest takie, że czasem zjeżdżamy niemal na twarzy… do tego liście i gałęzie uciekające nam z pod nóg. Nim dotrzemy z powrotem do granicy, minie godzina… masakra nas ten punkt przytrzymał. To spora strata czasowa. Nie ma jeszcze tragedii, ale pojawia się pierwszy niepokój…


Przynajmniej wróciliśmy z (nie)dalekiej podróży i jesteśmy z powrotem w kraju bogatsi o dwa kolejne punkty.
To nie koniec naszej słowackiej przygody, bo będziemy musieli pojechać po jeszcze jeden lampion na słowackiej ziemi, ale o tym już w innym rozdziale.
„Wielka Sława to żart” (*)
No jak ostatnio widziałem Sławę, to rzeczywiście była wielka… no ale cóż zrobić, skoro tak lubi pączki.
A tak serio, to śmieszna akcja się odwala bo gdy już wygramolimy się do tego parszywego niebieskiego szlaku.
Docieramy na punkt, gdzie stacjonuje chwilowo ekipa Gorlice Bike, która kręci się po okolicy i kręci filmy. Zdjęcia też robią – ogólnie zbierają materiały foto-filmowe na potrzeby relacji z Mordownika oraz na potrzeby własne, bo – z tego co zrozumiałem – przygotowywać będą również jakiś rajd.
W normalnych okolicznościach nie byłoby w tym nic dziwnego, nic nadzwyczajnego bo przecież wielu Organizatorów robi zdjęcia i filmy… ale jedzie Szkoła Fechtunku ARAMIS, więc takie spotkanie nie może skończyć się bez przygód :)
Od tego momentu w czasie, od tego punktu kontrolnego będziemy spotykać ich ciągle. Jedziemy na jeden punkt – Bike Gorlice tam są, jedziemy na kolejny punkt – Bike Gorlice mijają nas w drodze, jedziemy na trzeci punkt – znowu Bike Gorlice. Tutaj dodam, że chłopaki poruszają się autem i rowerem (podjeżdżają gdzie się da autem, a potem cisną dalej na rowerze), a więc wcale nie jest tak że jedziemy tym samym wariantem po punktach.
Co więcej, chłopaki chciałby zebrać materiał na których mają różne ekipy, a ciągle trafiają na nas, zwykle w takich momentach, gdzie nikt lub prawie nikt inny na ten punkt nie dociera.
W pewnym momencie przy 5 czy 6 spotkaniu, rozwija się mniej więcej taka rozmowa:
- To znowu Wy? Co Wy tu robicie – specjalnie wybraliśmy nieortodoksyjny wariant aby Was więcej nie spotkać!
- Czy my wyglądamy na ekipę, która wybiera ortodoksyjne warianty? Przyjrzeliście się nam? Goni nas facet z kablem od Żelazka… już jakiś 70-ty kilometr.
- OOO… to może o tym zrobimy film!
- Już zrobili… ale facet miał nie kabel a łyżkę
- Jak to łyżkę?
- No łyżkę bo to najważniejszy element jesienią – dlaczego? Bo je się nią.
A film możecie zobaczyć tutaj – ostrzegam jednak, że what was seen cannot be unseen, pamiętajcie tym.
I tak niemal do końca rajdu, chłopaki z aparatem z Gorlic będą dla nas niczym pepporoni czy jak tak :)


Parszywa 12
Iście parszywa.. bo ten punkt pokazał nam, że nasz EVIL plan stał się BAD planem (Niby to samo, ale jakże inne… tak przy okazji, zauważyliście że w jeśli poprzestawiacie litery w słowie EVIL [zły] to otrzymacie słowo VILE [nikczemny] – złe słowo tworzące inne złe słowo! Przypadek? Nie sądzę!! Takie rzeczy nie dzieją się same - dokładnie tak samo samo jest z nazwą Polsat – jak poprzestawiacie kilka liter, kilka dodacie, kilka wyrzucicie to wyjdzie Wam słowo SZATAN !!!
Wracając do Parszywej 12. Tu też się trochę chronologia opowieści zaburzy, ale to dość ważny element równania.
Punkt 12 ulokowany jest… parszywie, względem nasze trasy. Jesteśmy na granicznym szlaku i nie za bardzo wiemy jak ugryźć 12-stkę. Trzeba się po nią wrócić do Żdyni, czyli zjechać z gór. Mamy jednak jeszcze jeden punkt po słowackiej stronie i potem punkty w okolicy Radocyny. No 12-stka jest nam nijak po drodze. Opcji jest kilka, ale każda oznacza specjalną wycieczkę pod 12-stkę i powrót. Zastanawiamy się, z którego punktu ta wycieczka będzie „boleć” najmniej – starta wysokości do Żdyni będzie znaczna, trzeba będzie to potem wszystko odrobić na nowo.
Opcji było kilka, oczywiście wybraliśmy tą najlepszą lokalnie!... i najgorszą globalnie. Wiecie,
- „widzenie tunelowe”
- nieznajomość kultury pracy Kaizen,
- brak zrównoleglania procesów,
- błędne zastosowanie metody 5S,
- brak dobrych praktyk nawigacyjnych,
- złamanie 14 zasad Deminga,
- błędna analiza FMEA poprzednich rajdów,
- zgubienie tablicy kaban,
- nieznajomość metody 5Why,
- zastosowanie 6 PI zamiast 6 sigma
czyli ogólnie jak się nachapać w krótkim okresie czasu bez myślenia o przyszłości, hulanki i swawole za bieżące zyski bez perspektywy przyszłych inwestycji, ograniczona perspektywa, brak szerszego kontekstu – słowem: parszywa 12-stka.
Decyzja jaką podejmujemy to atak na Słowację, potem pkt żywieniowy w Radocynie, potem Popowe Wierchy i z nich spadniemy zjazdem do Żdyni. Od wyjścia czerwonego szlaku (schodzącego z Popowych) do pkt nr 12 jest najkrótszy kawałek ze wszystkich opcji. Brzmi nieźle, prawda?
I rzeczywiście wypad od czerwonego szlaku do 12-stki to będzie niecałe 10 minut…. Ale kolejny punkt jest PO DRUGIEJ STRONIE Popowych Wierchów.
Gdybyśmy 12-stkę zrobili od asfaltu wcześniej (acz dłuższą drogą) to nie musielibyśmy raz jeszcze podchodzić na Popowe lub ich specjalnie objeżdżać. A tym sposobem zjeżdżamy na jedną stronę góry, tylko po to aby zaraz próbować dostać się na jej drugą stronę. Tak wybrany wariant da nam ponad godzinę straty… i extra długi podjazd gratis.
A sama dwunastka wyglądała tak:

GRANICE wytrzymałości czyli „Każdy umiera w samotności”(*)
Na razie jednak, zgodnie z podjętą decyzją atakujemy ostatni słowacki punkt – nadal dumni, z tego jaki to sobie fantastyczny wariant wybraliśmy. Jak to sobie taktycznie wykombinowaliśmy – winszuje Szkodnik, winszuję. No, no, Andrzej nawet na kilka minut zaprzestał chłosty kablem od Żelazka, tak zadowolony jest tego wariantu…
Punkt łapiemy szybko, ale podjazd ze słowackiej strony… z powrotem do granicy jest masakra. Niby asfalt, niby dobra droga… a nas masakruje. Ciśniemy z wolna do góry…. do tego pod mocny wiatr. Prędzej dotrę do granic wytrzymałości, niż granic Polski… gdy w końcu osiągniemy granicę (w sumie nie wiem którą…), musimy zrobić kolejny podjazd przez garb przed Radocyną.
Gdzieś na tym podjeździe spotykamy Marcina i Wojtka. Chwila rozmowy i wiemy, że mają już zrobione 1200m przewyższenia, my 1600m. Jadą odwrotnie do nas, więc te 1200 nas jeszcze czeka… plus pewien (de)motywacyjny dodatek za wariant z Popowymi.
Gdy docieramy na pkt żywieniowy w Radocynie, robimy krótką przerwę. Opycham się pierniczkami ile tylko mogę… bo zaraz czeka nas kolejny podjazd. Tym razem właśnie pod Popowe. Na tym podjeździe… gdzie każde z nas będzie jechało same (spore odległości się między nami zrobią), dojdzie do mnie jak wieki błąd uczyniliśmy. Jak to powiedział Andrzej, to dobry podjazd na rachunek sumienia. Jedziesz a on się nie kończy, mijają kilometry a on trwa i trwa… myślisz o swoich grzechach, złych uczynkach i błędach. Tak, błędach… zwłaszcza tym jednym malutkim błędzie, dzięki któremu będziesz ten podjazd robił drugi raz. Parszywa 12….
To co mnie cieszy, to same Popowe. Leżą one na czerwonym szlaku – głównym szlaku beskidzkim. Mamy zrobiony rowerami kawał tego szlaku, ale ten fragment z Popowymi zawsze jakoś tak nam uciekał. Fajnie było wypełnić tą nieciągłość w naszym „czerwonym” przejeździe. Szkoda, że dwa razy…


Dobrze Cię znowu widzieć, Wier(ch)ny Przyjacielu
Zjeżdżamy (i trochę sprowadzamy rowery) z Popowych, bo końcówka do Żdyni to naprawdę spora ściana. Łapiemy parszywą 12-stkę… pozdrawiamy naszych fotografów, bierzemy głęboki oddech i ciśniemy z powrotem pod górę. Korekta błędu, jaką udało nam się zrobić, sprawa że nie musimy wracać pionową ścianą pod górę na Popowe, ale musimy je objechać przez Gładyszów, a pod koniec wydymać na znany nam już Wierch Wirchne. W Gładyszowie dostaję kryzysu i sunę z wolna za pozostałą częścią mojej drużyny. Gdy dymamy łąką pod górę, pod starym wyciągiem w kierunku Wirchnego, to mam ochotę położyć się na trawie i umrzeć. Nawet kabel od Żelazka nie motywuje tak jak kiedyś….
Jakoś jednak udaje mi się wdrapać na górę.

W relacji z Hawrana pisałem Wam dlaczego Wierch Wirchne to nasz Przyjaciel i jak nas wtedy uratował. Dobrze tu znowu być, lubię ten niebieski szlak. Ponownie, jak kiedyś na wakacjach i jak na Hawranie, wyprowadza nas w miarę bezboleśnie na Przełęcz Małastowską. Stąd już prosta droga do Nowicy i na kolejny punkt przy cerkwi.
Zapada pomału zmrok, trzeba założyć lampki. Jest godzina 19:45… mamy dwie godziny 15 minut do limit i dwa ostatnie punkty do zrobienia. Nie jest źle! Nie wiem czy to perspektywa, że może się dzisiaj udać, czy też po prostu mi przeszło, ale kryzys odpuszcza. Mimo ponad 2500 przewyższeń w nogach, znowu zacznie mi się całkiem nieźle jechać. Dobra, dawać te punkty!!
Pierwszy z lampionów to zakole mocno meandrującej rzeki – Basia wymierza się na niego idealnie i punkt szybko wpada w nasze ręce. Po ostatni lampion czeka nas jeszcze jedna wspinaczka. Tego trochę szukamy, nawet z dobre 10 minut, ale gdy zostaje odnaleziony jest godzina 20:48. Mamy komplet na godzinę i 12 minut przed limitem. Pozostała tylko powrót do bazy.

„Droga stąd już tylko w dół…”(*) czyli wspominając Królika (Polskiego)
Mimo tego, że jesteśmy naprawdę wykończeni wpadamy w euforię. Udało się. Szkodnik, udało się!!!
Owszem, trzeba jeszcze wrócić do bazy, ale mamy godzinę 12 minut do limitu. Nie 12 minut, GODZINĘ 12 minut!!
A do tego przed nami, głównie zjazd. Szalony zjazd nocą do samego Uścia Gorlickiego.
Nie chcę zapeszać, ale nawet jakbym teraz, w tej właśnie chwili, urwał oba koła, to i tak zdążymy.
Nic już nie może nas zatrzymać – przełamaliśmy klątwę ostatnich dwóch lat.
Zjeżdżamy przez las, aż do drogi asfaltowej, a ja mam uczucie deja vu.
Piekielnie ciemna noc, my wyjeżdżamy na asfalt z kompletem punktów… z kompletem punktów na Mordowniku! Przed nami krótki, ostatni podjazd pod przekaźnik – ogromny, świecący czerwonym, migającym światłem. Już gdzieś to widziałem. Znam ten obrazek.
4 lata temu – w Jaśliskach. Dokładnie taki sam kadr stanął mi przed oczami. Było to w Króliku Polskim nad Rymanowem. Tam także migał nam na czerwono przekaźnik, noc była równie ciemna, bezksiężycowa jak dzisiaj i także gnaliśmy do bazy po Immortala. Wtedy wpadliśmy na metę na 3-4 minuty przed limitem. Dziś chcemy zdążyć przed 21:00, tak aby udowodnić SOBIE że 13 godzin wystarczyło by nam na tą trasę. Dlatego również gnamy, sprawdzając co chwilę zegarek - tym samym nawet bardziej nasila się uczucie mojego deja vu. Chce mi się śmiać, Szkodnikowi także banan z twarzy nie schodzi, nawet Andrzej schował zakrwawiony kabel od Żelazka.
To, że „scena tego finiszu” jest niemal identyczna jak ta 4 lata temu, ma dla mnie wymiar co najmniej symboliczny..
Lecimy zjazdem do Uścia Gorlickiego ponad 50 km/h – suniemy przez noc z czołówkami na kasku i szperaczami na kierownicach… zmęczeni, styrani, sponiewierani, ale szczęśliwi i… nieśmiertelni.
Do bazy wpadamy o 20:58. 13 godzin, 130 km, 2850 przewyższeń… taka jest cena nieśmiertelności.
Basia ląduje na 3-cim miejscu w kategorii kobiet i otrzymuje kolejny w swojej karierze nagrobek (takie są tutaj trofea).
3-cie, 7-me, 20-ste… dzisiaj liczby nie mają znaczenia. Dziś jesteśmy nieśmiertelni !!!

CYTATY:
1. Pisenka Wojtka Szumańskiego "Zegarek". Wg mnie arcydzieło i majstersztyk jeśli chodzi o tekst i opowiedzianą historię.
Inna sprawa, że ja też kiedyś taki zegarek dostałem w prezencie, ale to już inna historia.
2. Wiersz Adama Asnyka "Daremne żale"
3. Strauss "Baron Cygański - Wielka sława to żart"
4. Tytuł książki Hansa Fallady "Każdy umiera w samotności"
5. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Mury"
Kategoria Rajd, SFA
KoRNO 2018
-
DST
153.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 sierpnia 2018 | dodano: 29.08.2018
Końcówka sierpnia to stały termin Pucharowego
KoRNO. Walimy zatem do Sośnicowic bo skoro mamy „…zaproszenie na
herbatkę (to) nieładnie jest się spóźnić” (*). Znowu walimy mocną ekipą bo
mamy komplet w aucie. Aż musieliśmy odmawiać niektórym Zawodnikom, tyle osób chciało z nami jechać na imprezę – to bardzo
miłe, bo w końcu to „miło gdy ktoś Cię pożąda” (*) :D
Niemniej pierwsi zgłosili się do nas członkowie SFA albo/i ich bliscy. Regularnie ćwiczą czas reakcji z bronią w ręku, więc kiedy się tylko zapisaliśmy, to nie dziwota że Was uprzedzili. Przykro nam, ale nie mogliśmy pomóc wszystkim.
Budzik jak zawsze w sobotę, odpalił o chorzej porze nad ranem, a godzinę później mknęliśmy już przez A4, aby niedługo potem gubić się w ogromnych lasach obok Kuźni Raciborskiej.
PANDA tu punkt…
Trasę przygotowuję niestrudzony Grzegorz Liszka i jego nieustraszona Panda, która wjedzie wszędzie aby rozstawić lampiony. Dziury, koleiny, nieprzejezdne drogi, krzaki – Panda takie rzeczy zjada na śniadanie. Ba! Posiada nawet "klucz do lasu" (zapytajcie Grześka o co chodzi), więc można się spodziewać że impreza będzie zacna i sroga, zwłaszcza że na obu mapach (formatu A3) przeważa kolor zielony – lasu będzie dzisiaj sporo. Cieszy mnie to niezmiernie, bo nieprzebyte knieje traktuję czasem jako drugi dom. A jakby ktoś nie wiedział, jestem domatorem, więc czasami mam ochotę z lasu po prostu nie wychodzić.
Uprzedzając trochę relację, powiem że Panda się spisała, bo wiele punkcików w bardzo fajnych ciekawych, leśnych miejscach wisiało.
Szkoda tylko, że pogoda się trochę popsuła, ale nie było tragicznie. Trochę nam dolało, ale patrząc po tym jak się zapowiadał dzień (zaczęło już nieźle napierać na odprawie), to finalnie dolało nam symbolicznie – większość dnia jednak nie padało. Mocno pochmurny dzień to także była bardziej zaleta niż wada, bo jak przypomnę sobie Świętokrzyskie Piekło to… powiem tyle symbiot nie lubi ognia.
Trasa podobnie jak Rajd KORNOLISZKA (no dobra, Liszkor :P :P :P) ułożona została w formie rogainingu, więc trzeba coś sensownie zaplanować. No dobra… nie rozpędzałbym się z tym sensownie, ale coś tam zaplanowaliśmy :)
Ruszamy!
Pierwsze punkty wchodzą nam bardzo sprawnie. Większy problem sprawia nam tylko jeden bunkier. Obchodzimy go dookoła, włazimy do środka, spacerujemy po dachu, nie widząc że lampion wisi na drzewie u naszych stóp. Przez chwilę boję się powtórki z Grassora... ale szczęśliwie tylko ten jeden punkt trochę się przed nami chowa (a szukamy go w 4 osoby), a z resztą nie ma już takiego problemu. Są zatem fajne miejsca: stary wojskowy rozkładany most, hołdy, ścieżka dydaktyczna pełna klimatycznych mostków - super.
Wybaczcie, że nie wrzucam zdjęć tych miejsc, ale jako że opisywałem ostatnio nasze wakacje (a było tego sporo, co pewnie zauważyliście) skończył mi się transfer na bikestats na sierpień :P
Wybrałem tyle zdjęć ile mogłem... kolejne zdjęcia od września. Peszek :)

„Syn Skywalkera nie może zostać Jedi…” (*)
No nie może!! Pewnie przepisy zabraniają, albo jakie normy rolnicze. Zostanie zatem FIZYKIEM. Pewnie część z Was właśnie się zastanawia, co znowu za pierdoły wypisuje tutaj mój lekko schorowany umysł. Cóż pytanie powinno raczej brzmieć, co kierowało człowiekiem który nadawał nazwy kukurydzy! Tak! Znowu kukurydzy – szczęśliwie jednak, nie musimy dymać przez nią jak na Świętokrzyskiej Jatce, bo są tu drogi. Niemniej każde pole ma swoją tablicę i mamy ciekawe podpisy, jeśli chodzi o odmianę kukurydzy.
Pierwsze pole które mijamy, zaraz po przejechaniu nad A4 to odmiana SKYWALKER :D :D :D
Chwile później kolejne to FARADAY. Nie wiem kto tworzył nomenklaturę, ale "man of my own heart" (*).
To takie trochę nerdowskie: np. Russel w klatce na ciepło :D
Poniżej macie zdjęcie z kukurydzą w tle i Szkodnikiem, jakież wygodnie (tym razem) przez nią przejeżdżającym.

2012-sty w 2018-stym?
Czyli nadchodzi spóźniona zagłada i armagedon. Oglądaliście ten (jakże słaby…) film „2012”, o końcu świata?
Jak oglądałem go w 2010 roku to myślałem, że to film oparty na faktach! Potem przyszedł 2012 i okazało się, że końca świata jednak nie będzie. Odwołali albo przełożyli na inny termin. Pamiętacie jednak od czego wszystko takie apokaliptyczne filmy się zaczynają?
Nie, nie chodzi mi o to, że kosmici, kataklizmy czy inne siły wyższe atakują zawsze USA, Ci jednak dzielnie sobie radzą, a potem udostępniają to rozwiązanie (aż dziw, że bez opłat licencyjnych) całemu światu.
Chodzi mi o ten techniczny początek – pola magnetyczne ziemi zaczyna się zmieniać. Zaczynają się dziać dziwne rzeczy, a kompasy szaleją…
Jeszcze na odprawie Organizatorzy apelowali o pożyczenie kompasu jednej Zawodnicze, bo jej własny się rozmagnesował. Można powiedzieć "zdarza się", ale kiedy nasz kompas (SILVA!!) też ulega rozmagnesowaniu… to wiedz, że coś się dzieje!! Może Szatan się nim interesuje ("Ty patrz, jaki ładny kompas" – Szatan)
Przypadek? Nie sądzę!
A było to tak… wypadamy z lasu do jakiegoś miasteczka, mijamy park i wpadamy na roboty drogowe (po ang. Street robots :D ).
Jakiś oficer w żółtym uniformie zatrzymuje nas i pyta o przepustkę. My, że nie mamy bo my z misją – tajną, więc aby nikomu nie mówił.
Aż Mu kask na oczy opadł, tak się przejął powagą tej informacji. Mówi: dacie radę przedrzeć się przez zrytą ziemię, ale strzeżcie się wielkich młotów: pneumatycznego, ręcznego i Andrzeja, bo to największy młot. Mijamy zatem wszystkie młoty (w tym Andrzeja) i przez ogródki, zjeżdżamy nad coś, co ma ponoć ma być stawem… ma być, ale to właśnie odpompowują. Stoi wielka pompa, silnik wyje a jacyś kolesie kradną wodę. Chyba kręcą tutaj kontynuację Hydrozagadki (uwaga link ryje banię), albo ktoś uznał część pierwszą za film instruktażowy.
Łapiemy lampion i debatujemy, czy pojechać bardzo dobrą szutrową drogą, której nie ma na mapie. Idzie w kierunku zachodnim i skoro wjeżdżają tutaj maszyny do robót rzecznych, to musi się ona połączyć z drogą do której chcemy się dostać – nie trzeba będzie wracać przez ogródki. Jeszcze spojrzenie na kompas czy to na pewno zachód…. A tu niespodzianka: to wschód. No to byśmy pojechali! Aby nas oszukało.
Patrzymy jednak na mapę… i zaraz zaraz, zgodnie z mapą ze wschodu to my przyjechaliśmy, czyli to musi być zachód. Kompas raz jeszcze – wschód jak byk.
Konsternacja. Mapa… no nie ma opcji, przyjechaliśmy drogą idącą na mapie z prawej do lewej, czyli ze wschodu. Droga którą sprawdzamy, to jej przedłużenie więc jadać z prawej na lewą stronę mapy, jadę na zachód. Kompas po raz kolejny – droga idzie na wschód. O co chodzi….? Jak na wschód?
Z zamyślenia wyrywa nas buczenie. Patrzymy na ten wielki silnik napędzający pompę – buczy jakby nigdy nie słyszał o dyrektywie EMC, a normy zharmonizowane postaci EN-PN 13766 (lub przynajmniej o EN-PN 55022 jeśli nie chce być maszyną) były mu zupełnie obce.
Pytam się koleżki, czy jest zgodny z wymaganiami zasadniczymi dla urządzeń elektrycznych.
On: BUU… nie jestem.
Pytam dalej: czy mógłby zredukować trochę zaburzenia promieniowe, bo nam kompas głupieje. Na nic jednak prośby i groźby… koleżka będzie dzisiaj siał... ferment w polu magnetycznym.
Zostawiamy zatem Buczącego Nocą (i dniem) i oddalamy się – wiecie, „z kwadratem odległości pole maleje” i te sprawy.
Oddalamy się naprawdę daleko, ale kompas nadal uparcie mówi że to wschód. Chwilę późnień docieramy do drogi… tak jak podejrzewaliśmy, na zachodzie. Orientujemy się względem szosy i cóż… kompas oszalał. Północ to południe, wschód to zachód. Przynajmniej konsekwentnie się przy tym upiera, ale wolimy mu dzisiaj do końca nie wierzyć…
Dobrze, że mamy drugi, no ale dwa kompasy rozmagnesowane tego samego dnia – naprawdę zastanawiamy się czy nie idzie (spóźniony od 2012 roku) koniec świata
"The Bridge of Khazad-dûm" (*)
Docieramy do rzeki, oczywiście nie od strony punktu... nawet jest to działanie planowe, bo tak nas "wystawiają" poprzednie punkty.
Tak jak sądziliśmy, nie znajdziemy tutaj mostu. Nastawiałem się na przeprawę wpław - rower nad głowę i dawaj przez wodę. Niemniej leży tutaj pewne zwalone drzewo. Patrząc na konstrukcję tej przeprawy, brakuje mi tutaj tylko Barloga, Gandalfa i tego ich sławnego "You shall not pass". (Gandalf approves - kolejny chory link...).
Ja dostaję od Basi bana na przeprawę - mówi, że pójdzie sama. Protestuję, ale wiecie Żona...
Ledwo co zakończyłem rehabilitację kolana, jeszcze nie do końca wiadomo jak będzie z nim dalej... no nieważne, mam na razie nie włazić na to drzewo, bo jakbym się poślizgnął czy coś, to powrót na rehabilitację i kolejne kilka tygodni z życia "w plecy" mam niemal gwarantowane. Nie lubię tak, ale cóż... zostaję na brzegu a Basia napiera po drzewie.
Sami zobaczcie, że była to naprawdę "mocna" przeprawa, bo drzewo wisiało na dość sporej wysokości nad lustrem wody.
Jak to potem Basia skomentowała, dobrze że drzewo miało sporo "chwytaków".
Niektórzy jednak woleli mniej subtelne rozwiązania i przechodzili "na dziko". Z jeden strony szacun, z drugiej zdziwko: czemu w najgłębszym miejscu? :D :D :D
Niemniej pierwsi zgłosili się do nas członkowie SFA albo/i ich bliscy. Regularnie ćwiczą czas reakcji z bronią w ręku, więc kiedy się tylko zapisaliśmy, to nie dziwota że Was uprzedzili. Przykro nam, ale nie mogliśmy pomóc wszystkim.
Budzik jak zawsze w sobotę, odpalił o chorzej porze nad ranem, a godzinę później mknęliśmy już przez A4, aby niedługo potem gubić się w ogromnych lasach obok Kuźni Raciborskiej.
PANDA tu punkt…
Trasę przygotowuję niestrudzony Grzegorz Liszka i jego nieustraszona Panda, która wjedzie wszędzie aby rozstawić lampiony. Dziury, koleiny, nieprzejezdne drogi, krzaki – Panda takie rzeczy zjada na śniadanie. Ba! Posiada nawet "klucz do lasu" (zapytajcie Grześka o co chodzi), więc można się spodziewać że impreza będzie zacna i sroga, zwłaszcza że na obu mapach (formatu A3) przeważa kolor zielony – lasu będzie dzisiaj sporo. Cieszy mnie to niezmiernie, bo nieprzebyte knieje traktuję czasem jako drugi dom. A jakby ktoś nie wiedział, jestem domatorem, więc czasami mam ochotę z lasu po prostu nie wychodzić.
Uprzedzając trochę relację, powiem że Panda się spisała, bo wiele punkcików w bardzo fajnych ciekawych, leśnych miejscach wisiało.
Szkoda tylko, że pogoda się trochę popsuła, ale nie było tragicznie. Trochę nam dolało, ale patrząc po tym jak się zapowiadał dzień (zaczęło już nieźle napierać na odprawie), to finalnie dolało nam symbolicznie – większość dnia jednak nie padało. Mocno pochmurny dzień to także była bardziej zaleta niż wada, bo jak przypomnę sobie Świętokrzyskie Piekło to… powiem tyle symbiot nie lubi ognia.
Trasa podobnie jak Rajd KORNOLISZKA (no dobra, Liszkor :P :P :P) ułożona została w formie rogainingu, więc trzeba coś sensownie zaplanować. No dobra… nie rozpędzałbym się z tym sensownie, ale coś tam zaplanowaliśmy :)
Ruszamy!
Pierwsze punkty wchodzą nam bardzo sprawnie. Większy problem sprawia nam tylko jeden bunkier. Obchodzimy go dookoła, włazimy do środka, spacerujemy po dachu, nie widząc że lampion wisi na drzewie u naszych stóp. Przez chwilę boję się powtórki z Grassora... ale szczęśliwie tylko ten jeden punkt trochę się przed nami chowa (a szukamy go w 4 osoby), a z resztą nie ma już takiego problemu. Są zatem fajne miejsca: stary wojskowy rozkładany most, hołdy, ścieżka dydaktyczna pełna klimatycznych mostków - super.
Wybaczcie, że nie wrzucam zdjęć tych miejsc, ale jako że opisywałem ostatnio nasze wakacje (a było tego sporo, co pewnie zauważyliście) skończył mi się transfer na bikestats na sierpień :P
Wybrałem tyle zdjęć ile mogłem... kolejne zdjęcia od września. Peszek :)

„Syn Skywalkera nie może zostać Jedi…” (*)
No nie może!! Pewnie przepisy zabraniają, albo jakie normy rolnicze. Zostanie zatem FIZYKIEM. Pewnie część z Was właśnie się zastanawia, co znowu za pierdoły wypisuje tutaj mój lekko schorowany umysł. Cóż pytanie powinno raczej brzmieć, co kierowało człowiekiem który nadawał nazwy kukurydzy! Tak! Znowu kukurydzy – szczęśliwie jednak, nie musimy dymać przez nią jak na Świętokrzyskiej Jatce, bo są tu drogi. Niemniej każde pole ma swoją tablicę i mamy ciekawe podpisy, jeśli chodzi o odmianę kukurydzy.
Pierwsze pole które mijamy, zaraz po przejechaniu nad A4 to odmiana SKYWALKER :D :D :D
Chwile później kolejne to FARADAY. Nie wiem kto tworzył nomenklaturę, ale "man of my own heart" (*).
To takie trochę nerdowskie: np. Russel w klatce na ciepło :D
Poniżej macie zdjęcie z kukurydzą w tle i Szkodnikiem, jakież wygodnie (tym razem) przez nią przejeżdżającym.

2012-sty w 2018-stym?
Czyli nadchodzi spóźniona zagłada i armagedon. Oglądaliście ten (jakże słaby…) film „2012”, o końcu świata?
Jak oglądałem go w 2010 roku to myślałem, że to film oparty na faktach! Potem przyszedł 2012 i okazało się, że końca świata jednak nie będzie. Odwołali albo przełożyli na inny termin. Pamiętacie jednak od czego wszystko takie apokaliptyczne filmy się zaczynają?
Nie, nie chodzi mi o to, że kosmici, kataklizmy czy inne siły wyższe atakują zawsze USA, Ci jednak dzielnie sobie radzą, a potem udostępniają to rozwiązanie (aż dziw, że bez opłat licencyjnych) całemu światu.
Chodzi mi o ten techniczny początek – pola magnetyczne ziemi zaczyna się zmieniać. Zaczynają się dziać dziwne rzeczy, a kompasy szaleją…
Jeszcze na odprawie Organizatorzy apelowali o pożyczenie kompasu jednej Zawodnicze, bo jej własny się rozmagnesował. Można powiedzieć "zdarza się", ale kiedy nasz kompas (SILVA!!) też ulega rozmagnesowaniu… to wiedz, że coś się dzieje!! Może Szatan się nim interesuje ("Ty patrz, jaki ładny kompas" – Szatan)
Przypadek? Nie sądzę!
A było to tak… wypadamy z lasu do jakiegoś miasteczka, mijamy park i wpadamy na roboty drogowe (po ang. Street robots :D ).
Jakiś oficer w żółtym uniformie zatrzymuje nas i pyta o przepustkę. My, że nie mamy bo my z misją – tajną, więc aby nikomu nie mówił.
Aż Mu kask na oczy opadł, tak się przejął powagą tej informacji. Mówi: dacie radę przedrzeć się przez zrytą ziemię, ale strzeżcie się wielkich młotów: pneumatycznego, ręcznego i Andrzeja, bo to największy młot. Mijamy zatem wszystkie młoty (w tym Andrzeja) i przez ogródki, zjeżdżamy nad coś, co ma ponoć ma być stawem… ma być, ale to właśnie odpompowują. Stoi wielka pompa, silnik wyje a jacyś kolesie kradną wodę. Chyba kręcą tutaj kontynuację Hydrozagadki (uwaga link ryje banię), albo ktoś uznał część pierwszą za film instruktażowy.
Łapiemy lampion i debatujemy, czy pojechać bardzo dobrą szutrową drogą, której nie ma na mapie. Idzie w kierunku zachodnim i skoro wjeżdżają tutaj maszyny do robót rzecznych, to musi się ona połączyć z drogą do której chcemy się dostać – nie trzeba będzie wracać przez ogródki. Jeszcze spojrzenie na kompas czy to na pewno zachód…. A tu niespodzianka: to wschód. No to byśmy pojechali! Aby nas oszukało.
Patrzymy jednak na mapę… i zaraz zaraz, zgodnie z mapą ze wschodu to my przyjechaliśmy, czyli to musi być zachód. Kompas raz jeszcze – wschód jak byk.
Konsternacja. Mapa… no nie ma opcji, przyjechaliśmy drogą idącą na mapie z prawej do lewej, czyli ze wschodu. Droga którą sprawdzamy, to jej przedłużenie więc jadać z prawej na lewą stronę mapy, jadę na zachód. Kompas po raz kolejny – droga idzie na wschód. O co chodzi….? Jak na wschód?
Z zamyślenia wyrywa nas buczenie. Patrzymy na ten wielki silnik napędzający pompę – buczy jakby nigdy nie słyszał o dyrektywie EMC, a normy zharmonizowane postaci EN-PN 13766 (lub przynajmniej o EN-PN 55022 jeśli nie chce być maszyną) były mu zupełnie obce.
Pytam się koleżki, czy jest zgodny z wymaganiami zasadniczymi dla urządzeń elektrycznych.
On: BUU… nie jestem.
Pytam dalej: czy mógłby zredukować trochę zaburzenia promieniowe, bo nam kompas głupieje. Na nic jednak prośby i groźby… koleżka będzie dzisiaj siał... ferment w polu magnetycznym.
Zostawiamy zatem Buczącego Nocą (i dniem) i oddalamy się – wiecie, „z kwadratem odległości pole maleje” i te sprawy.
Oddalamy się naprawdę daleko, ale kompas nadal uparcie mówi że to wschód. Chwilę późnień docieramy do drogi… tak jak podejrzewaliśmy, na zachodzie. Orientujemy się względem szosy i cóż… kompas oszalał. Północ to południe, wschód to zachód. Przynajmniej konsekwentnie się przy tym upiera, ale wolimy mu dzisiaj do końca nie wierzyć…
Dobrze, że mamy drugi, no ale dwa kompasy rozmagnesowane tego samego dnia – naprawdę zastanawiamy się czy nie idzie (spóźniony od 2012 roku) koniec świata
"The Bridge of Khazad-dûm" (*)
Docieramy do rzeki, oczywiście nie od strony punktu... nawet jest to działanie planowe, bo tak nas "wystawiają" poprzednie punkty.
Tak jak sądziliśmy, nie znajdziemy tutaj mostu. Nastawiałem się na przeprawę wpław - rower nad głowę i dawaj przez wodę. Niemniej leży tutaj pewne zwalone drzewo. Patrząc na konstrukcję tej przeprawy, brakuje mi tutaj tylko Barloga, Gandalfa i tego ich sławnego "You shall not pass". (Gandalf approves - kolejny chory link...).
Ja dostaję od Basi bana na przeprawę - mówi, że pójdzie sama. Protestuję, ale wiecie Żona...
Ledwo co zakończyłem rehabilitację kolana, jeszcze nie do końca wiadomo jak będzie z nim dalej... no nieważne, mam na razie nie włazić na to drzewo, bo jakbym się poślizgnął czy coś, to powrót na rehabilitację i kolejne kilka tygodni z życia "w plecy" mam niemal gwarantowane. Nie lubię tak, ale cóż... zostaję na brzegu a Basia napiera po drzewie.
Sami zobaczcie, że była to naprawdę "mocna" przeprawa, bo drzewo wisiało na dość sporej wysokości nad lustrem wody.
Jak to potem Basia skomentowała, dobrze że drzewo miało sporo "chwytaków".
Niektórzy jednak woleli mniej subtelne rozwiązania i przechodzili "na dziko". Z jeden strony szacun, z drugiej zdziwko: czemu w najgłębszym miejscu? :D :D :D


Jeleń się w grobie przewraca
Wjeżdżamy w zagęszczenie punktów na zachodniej mapie. Lasy, lasy, lasy... dobrze, że ten wielki kompleks leśny "pozbierał się" po największym w historii Polski pożarze lasów. Pisałem Wam kiedyś o pożarze w Puszczy Noteckiej - podobnie jak wtedy, przyczyną najprawdopodobniej były iskry z zapieczonych hamulców pociągu.
No są jaja... jest tu kamień upamiętniający osiągnięcia myśliwych - miejsce gdzie upolowano ostatniego jelenia w tych lasach. W wielu miejscach znajdziemy takie pamiątki.... ale, ale, ale... tuż obok jest grób jelenia!!
Wygląda jakby zamiast zjeść zdobycz, to ją pochowali obok. Nie rozumiem, bo przecież gdyby Bóg nie chciał abyśmy jedli zwierzęta, to nie zrobiłby ich z mięsa!!
(No ładnie. VEGE siepacze mają mnie pewnie po takim tekście już na swojej liście śmierci... pora chyba zacząć się ukrywać :D )
A tak serio, to uwielbiam takie nietypowe leśne miejsca.


Leśne upalanie
Niech o poziomie zawodów najlepiej świadczy fakt,
że był to jeden z naszych najlepszych przejazdów. Bez błędów
nawigacyjnych (nie licząc tej wtopy z bunkrem, ale w świetle tego co
czasem odwalamy, to nie było to nic wielkiego), nowy rekord
średniej 19,6 km/h na 153 km (wiem, wiem, dla niektórych jest to słaba
średnia, ale przypominam, że o kadencję to ja się mogę co najwyżej
ubiegać, a w planie treningowym mam zapisaną suplementację ciastkami i nutellą) i
ogólnie rewelacyjny przejazd, a mimo to nie wystarczył to
Basi nawet na pierwszą piątkę.
Nie brakło może wiele, bo przekroczyliśmy magiczną liczbę 2000 pkt przeliczeniowych (minus 50 parę za wykorzystywanie limitu spóźnień), ale jednak – jeśli jedziemy na 100% swoich możliwości i właściwie bezbłędnie – a mimo to Basia ląduje dopiero w połowie drugiej piątki zawodów, to znaczy że nieliche harpagany tutaj dopalały!!!
Jakoś tak te Pucharowe KoRNA zawsze mają wyśrubowane wyniki – był kiedyś „sprint na Jurze” (wtedy ustanowiliśmy nasz prywatny rekord na 100 km) , teraz mieliśmy „Leśne upalanie”. Nie mówię, że to źle, ale że to już pewnego rodzaju tradycja. Pucharowe to wszyscy cisną, a i Ci wszyscy to zawsze mocniejsza ekipa niż na wielu innych zawodach.
Innymi słowy leśna część zachodniej mapy to były przeloty i łapanie nawet po 4-5 punktów na godzinę!!!
(punkty kontrolne bardzo blisko siebie, świetne drogi, płasko jak pewna 13-stka - mówię oczywiście kluczach :P)
Nie brakło może wiele, bo przekroczyliśmy magiczną liczbę 2000 pkt przeliczeniowych (minus 50 parę za wykorzystywanie limitu spóźnień), ale jednak – jeśli jedziemy na 100% swoich możliwości i właściwie bezbłędnie – a mimo to Basia ląduje dopiero w połowie drugiej piątki zawodów, to znaczy że nieliche harpagany tutaj dopalały!!!
Jakoś tak te Pucharowe KoRNA zawsze mają wyśrubowane wyniki – był kiedyś „sprint na Jurze” (wtedy ustanowiliśmy nasz prywatny rekord na 100 km) , teraz mieliśmy „Leśne upalanie”. Nie mówię, że to źle, ale że to już pewnego rodzaju tradycja. Pucharowe to wszyscy cisną, a i Ci wszyscy to zawsze mocniejsza ekipa niż na wielu innych zawodach.
Innymi słowy leśna część zachodniej mapy to były przeloty i łapanie nawet po 4-5 punktów na godzinę!!!
(punkty kontrolne bardzo blisko siebie, świetne drogi, płasko jak pewna 13-stka - mówię oczywiście kluczach :P)




Co się tutaj posila? Jaki to ma rozmiar :D
Cóż tu dużo mówić. Świetny rajd, piękna trasa - niemal non-stop las (YEAH !!!) i after party w bazie.
Nie mogliśmy zostać bardzo długo, bo w niedzielę rano zbieraliśmy się do Radomia na AirShow - od dziecka znam na pamięć biografie asów lotnictwa I wojny światowej, różne dziwne lotnicze opowieści i nigdy nie wyrosłem z pewnego rodzaju marzeń, takich jak:
"jak ostatnio byłem nad Frankfurtem, to nie lądowałem" (*) :D :D :D
Cytaty
1) Batman Knightfall, jedna z części - ta, w której pojawiał się Szalony Kapelusznik. Tytuł rozdziału "Zaproszenie na herbatkę"
2) "Szklana Pułapka 3" - John McClane o tym, że pewien terrorysta się na Niego uparł :)
3) "V jak Vendetta". V do Evey słysząc opowieść o jej ojcu.
4) "Gwiezdne Wojny V: Imperium kontratakuje"
5) "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia". Most na którym doszło do zatargu między Szarym (Gandalf) a Rogatym (Barlog)
6) Ponoć prawdziwy test pilota do wieży, kiedy się wkurzył że ciągle przekierowują go na kolejne pasy :D
Kategoria Rajd, SFA
Świętokrzyska Jatka
-
DST
130.00km
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 lipca 2018 | dodano: 29.07.2018
Po tym jak odnowiłem kontuzję kolana na początku lipca - na naszym obozie szermierczym, nasz przyjazd na Świętokrzyską Jatkę stanął pod
dużym znakiem zapytania. Jako, że jurajska edycja w październiku 2017
bardzo nam się podobała, (zwłaszcza pod kątem wielu bardzo ładnie
umieszczonych punktów kontrolnych), widmo nie uczestniczenia w
Świętokrzyskiej edycji mocno psuło nam humor.
Postanowiliśmy
jednak spróbować, o ile to będzie możliwe, przejechać te zawody bez
tzw. spiny i ścigania się - na luzie. Plan był prosty, startujemy i
sprawdzamy czy kolano pozwoli mi w ogóle jechać. Nie pozwoli to
zjeżdżamy do bazy, pozwoli to jedziemy ile się da, bez szarżowania. Ktoś
by mógł powiedzieć, że nie jest to zbyt mądre i pewnie miał by rację,
ale sprawa leczenia tej kontuzji ma kilka wątków i... kilka lat, więc to wszystko
naprawdę nie takie proste.
Decyzja zapadła i jedziemy, HA! no ale na czym skoro Król Dart(h)Moor Pierwszy poległ w boju... Tu uwaga, jeśli kogoś interesuje stricte relacja z imprezy, to niech przeskoczy następny rozdział. Tym, którzy zostaną obiecuję srogą pscyhodelę i bardzo, ale to bardzo hermetyczną i niepokojącą opowieść.
Obcy Symbiot czyli "WE ARE VENOM"
Król Dart(h)Moor nie żyje... hordy ciemności wdarły się do - niegdyś - szczęśliwego królestwa, niosąc pożogę i spustoszenie. Mrok spowił krainę, która bez swego władcy nie była w stanie stawić Mu czoła. O ironio... w najkrótszą noc w roku (no prawie - bo Grassor 300 wypadł dosłownie chwilę później), gdy Światło święci tryumf nad Ciemnością, nagle i niespodziewanie odszedł, ukochany przez lud swój, monarcha. To było jak znak, jak sygnał... nie! To było pozwolenie. Demony Ciemności, niemal całkowicie już zapomniane, zbudziły się ze swojego przeklętego snu i ruszyły do ataku. Każdy promyk światła, każdy szept nadziei dławiony był przez "Rozpacz - najstraszniejszy w lęków" (*)
"Ciemność jest szczodra i cierpliwa.
To ona sieje ziarno okrucieństwa w gruncie sprawiedliwości, ona sączy pogardę we współczucie, ona zatruwa miłość drobinami zwątpienia.
Ciemność pozwala sobie na cierpliwość, ponieważ najmniejsza kropla deszczu wystarczy, by ziarna te zaczęły kiełkować.
Cierpliwość ciemności jest nieskończona.
Wcześniej czy później nawet gwiazdy muszą się wypalić." (*)
Decyzja zapadła i jedziemy, HA! no ale na czym skoro Król Dart(h)Moor Pierwszy poległ w boju... Tu uwaga, jeśli kogoś interesuje stricte relacja z imprezy, to niech przeskoczy następny rozdział. Tym, którzy zostaną obiecuję srogą pscyhodelę i bardzo, ale to bardzo hermetyczną i niepokojącą opowieść.
Obcy Symbiot czyli "WE ARE VENOM"
Król Dart(h)Moor nie żyje... hordy ciemności wdarły się do - niegdyś - szczęśliwego królestwa, niosąc pożogę i spustoszenie. Mrok spowił krainę, która bez swego władcy nie była w stanie stawić Mu czoła. O ironio... w najkrótszą noc w roku (no prawie - bo Grassor 300 wypadł dosłownie chwilę później), gdy Światło święci tryumf nad Ciemnością, nagle i niespodziewanie odszedł, ukochany przez lud swój, monarcha. To było jak znak, jak sygnał... nie! To było pozwolenie. Demony Ciemności, niemal całkowicie już zapomniane, zbudziły się ze swojego przeklętego snu i ruszyły do ataku. Każdy promyk światła, każdy szept nadziei dławiony był przez "Rozpacz - najstraszniejszy w lęków" (*)
"Ciemność jest szczodra i cierpliwa.
To ona sieje ziarno okrucieństwa w gruncie sprawiedliwości, ona sączy pogardę we współczucie, ona zatruwa miłość drobinami zwątpienia.
Ciemność pozwala sobie na cierpliwość, ponieważ najmniejsza kropla deszczu wystarczy, by ziarna te zaczęły kiełkować.
Cierpliwość ciemności jest nieskończona.
Wcześniej czy później nawet gwiazdy muszą się wypalić." (*)
Wierny zmarłemu Królowi i Świętemu Krzyżowi szermierz w czerwonej zbroi, ukrywał się przed mackami Rozpaczy
na obrzeżach Królestwa. Mijały dni, ale jego nadzieja gasła, gdyż nic nie
zapowiadało, aby los miał się odwrócić. Mrok stał się niemal
namacalnie gęsty i odciskał niezmazywalne piętno na jego duszy. Ostatkiem sił broniąc się przed pustką, odzierającą go z niemal z reszty człowieczeństwa szermierz w czerwonej zbroi, udał się do
sanktuarium... miejsca, koronacji Króla Dart(h)moora Pierwszego. Chciał
pomodlić o szybką i cichą śmierć, które pozwoliła by Mu po prostu
zamknąć oczy... ciemność za zamkniętymi powiekami, była bardziej znośna
niż ta trawiąca Królestwo. Nie była tak zimna i pusta... niemal przynosiła ukojenie.
Drzwi sanktuarium zaskrzypiały złowieszczo... szermierz w czerwonej zbroi przekroczył próg świętego przybytku i spoczął w ostatniej ławie. Gdy skrył swą utrudzoną twarz w dłoniach, widział już że popełnił błąd. Chwila słabości i Rozpacz uderzyła w Niego niczym wicher, wdzierając się w najgłębsze zakamarki jego duszy:
Drzwi sanktuarium zaskrzypiały złowieszczo... szermierz w czerwonej zbroi przekroczył próg świętego przybytku i spoczął w ostatniej ławie. Gdy skrył swą utrudzoną twarz w dłoniach, widział już że popełnił błąd. Chwila słabości i Rozpacz uderzyła w Niego niczym wicher, wdzierając się w najgłębsze zakamarki jego duszy:
"Way past saving, can't be help
just a Shadow of myself
feel your darkness cascade over me
just a Shadow of myself
feel your darkness cascade over me
make me evil, feed me Hell
I am a Shadow of myself
swallow my soul, take control over me..." (*)
I am a Shadow of myself
swallow my soul, take control over me..." (*)
Walcząc o zachowanie kontroli nad ciałem i umysłem, walcząc z nieczystą chorobą duszy jaką jest smutek... dziękował Niebiosom, że
nikt Go nie widzi w takim stanie. Był przecież sam... a przynajmniej tak Mu się
wydawało.
Pierwszej z kropel, która spadła Mu na ramię nie zauważył. Drugą i trzecią, które chwilę później poszły w jej ślady, już dostrzegł. Szermierz w czerwonej zbroi przesunął palcami po lepkiej mazi, która skapywała z góry. Było w niej coś złowieszczego, coś co go przeraziło, ale i zaintrygowało... to nie była ciecz. To była istota. Obca, myśląca. To był Symbiot! Im więcej kropel pokrywało niegdyś czerwoną zbroję, tworząc na niej coraz większe czarne plamy... tym lepiej słyszał głos, który zdawał się należeć do tej płynnej czerni:
Pierwszej z kropel, która spadła Mu na ramię nie zauważył. Drugą i trzecią, które chwilę później poszły w jej ślady, już dostrzegł. Szermierz w czerwonej zbroi przesunął palcami po lepkiej mazi, która skapywała z góry. Było w niej coś złowieszczego, coś co go przeraziło, ale i zaintrygowało... to nie była ciecz. To była istota. Obca, myśląca. To był Symbiot! Im więcej kropel pokrywało niegdyś czerwoną zbroję, tworząc na niej coraz większe czarne plamy... tym lepiej słyszał głos, który zdawał się należeć do tej płynnej czerni:
"Listen to us... we can help you fight
Let us take you, expand your mind
WE ARE VENOM together, now paths aligned
You and I, we can take vengeance
I know you have anger, now you need presence
I'm the Executioner who carries out the sentence
you can be my vessel... WE ARE VENOM" (*)
Let us take you, expand your mind
WE ARE VENOM together, now paths aligned
You and I, we can take vengeance
I know you have anger, now you need presence
I'm the Executioner who carries out the sentence
you can be my vessel... WE ARE VENOM" (*)
Symbiot szukał nosiciela. Organizmu, z którym mógłby wejść w symbiozę.
Oferował potęgę, o której się nie śniło najstarszym Mędrcom ze Wschodu, a w zamian żądał żywiciela, z którym stworzył by nową istotę... hybrydę człowieka i obcej formy życia.
Czerwień zbroi Szermierza znikała pomału pod czarnym jak noc kostiumem.
Symbiot
kusił kolejnym obietnicami: pomożemy Ci rozszarpać wrogów, odnaleźć
lampiony skryte w lasach, górach i na mokradłach, damy Ci siłę, potrzebną aby
przetrwać najdłuższy wyprawy... tylko nas przyjmij. WE ARE VENOM.
Z
czerwonej zbroi nie pozostało już niemal nic, pokusa była zbyt wielka
aby się jej oprzeć.
Zgadzam się - odrzekł Szermierz odziany w zbroję w kolorze Ciemności...
W skrócie, dla tych co nie ogarniają opowieści (inspirowanej oczywiście postacią VENOM'a ze Spiderman'a): Dartmoor uznał gwarancję, ale nie było opcji wymiany ramy na taki sam model, bo nie był już on dostępny. Dostałem, nową CZARNĄ ramę. Z czerwonej Bestii zostało tylko kilka dodatków. Nie obyło się bez problemów, bo oczywiście nowa rama była pod inną piastę... ale po długiej walce, udało się w końcu złożyć nową, symbiotyczną (czarną!) Bestię :)

To tyle. Teraz już jedziemy z relacją:
Świętokrzyskie piekło...
Oj piekło, piekło i paliło. Dzień przed jatką słucham prognozy pogody: nie wychodzić, ukryć się domu, sobota to będzie jeden z najgorętszych dni w roku, słońce będzie napierać jak opętane... Chwilę później czytam wrzucony przez Organizatorów krótki opis trasy: "Teren pagórkowaty, w większości odkryty, krajobraz rolniczy, głównie ścieżki polne... lasy 10%"
Zgadzam się - odrzekł Szermierz odziany w zbroję w kolorze Ciemności...
W skrócie, dla tych co nie ogarniają opowieści (inspirowanej oczywiście postacią VENOM'a ze Spiderman'a): Dartmoor uznał gwarancję, ale nie było opcji wymiany ramy na taki sam model, bo nie był już on dostępny. Dostałem, nową CZARNĄ ramę. Z czerwonej Bestii zostało tylko kilka dodatków. Nie obyło się bez problemów, bo oczywiście nowa rama była pod inną piastę... ale po długiej walce, udało się w końcu złożyć nową, symbiotyczną (czarną!) Bestię :)

To tyle. Teraz już jedziemy z relacją:
Świętokrzyskie piekło...
Oj piekło, piekło i paliło. Dzień przed jatką słucham prognozy pogody: nie wychodzić, ukryć się domu, sobota to będzie jeden z najgorętszych dni w roku, słońce będzie napierać jak opętane... Chwilę później czytam wrzucony przez Organizatorów krótki opis trasy: "Teren pagórkowaty, w większości odkryty, krajobraz rolniczy, głównie ścieżki polne... lasy 10%"
K*** zginiemy. Po prostu zginiemy, "spaleni słońcem" (*)
Kocham
lasy, a takowych po prostu nie będzie. Będą pola, czyli albo będą nas gonić
wściekłe rolniki w kosą, bo im Szkodnik wejdzie w szkodę, albo nasze
truchła wyschną na wiór, gdzieś pośrodku zbóż. Zapowiada się gorąca
impreza...
Gdy docieramy do bazy i kierujemy się na
odprawę (o 8:30) temperatura już jest masakra. "Obezwładniające gorąco.
Wysysa ostanie zapasy mojej siły. Ale nie palę się. Piętnaście warstw
nomexu i maska chronią mnie przed najgorszym. Lecz gorąco dosięga mnie.
Kradnie moją energię. Nie mam żadnej w zapasie..." (*)
No
dobra, tak naprawdę jedna warstwa lycry (spodnie rowerowe) i kask a nie maska, no i
oczywiście blocker 50-tka. Niemniej ale ten fragment o energii jest prawdziwy. W
taką pogodę ja po prostu umieram, poza tym na rowerze byliśmy ostatnio
ponad miesiąc temu - na Grassorze. Od odnowienia kontuzji nie byłem w
stanie nawet do pracy rowerem dojeżdżać, więc nasz kondycja pozostawia
wiele do życzenia. Cały dzień będzie naprawdę ostro
grzało, nawet o 18:00 jak nas słońce dopadnie (spoiler alert) w polu
kukurydzy, to niemal zostaniemy tam... spopieleni.



Słoma Ci z amortyzatora wystaje... czyli nie ma to jak kosa z rana :)
Ruszamy. Zgodnie z planem, pomału i testowo. Będziemy starać się trzymać asfaltów, bo wtedy najmniej obciążam nogę (nie trzeba mocno kręcić). Na razie jest OK, więc ruszamy na południe po 3 pierwsze punkty. No i już na drugim spotykamy się z nieogarniętym... jest ponad 30 stopni upału, ale błoto nie wysycha nigdy. Już na drugim punkcie utykamy w naszym ulubionym typie błota, który zapycha wszystko tak, że koła przestają się kręcić. Zaraz jeszcze trochę zboża i chwilę później nie jestem w stanie ruszyć roweru ani w przód ani w tył. Masakra...
Nowy rower, miał mieć sesję zdjęciową na pierwszych (ładnych) punktach, a już jest cały umorusany w błocie. No co jest, Symbiot? Miałeś cisnąć a już Cię błoto zadławiło? DO PRZODU... udrożniamy patykami miejsca newralgicznie (w rowerze, Pacany!! w rowerze!) i jedziemy dalej.



Słoma Ci z amortyzatora wystaje... czyli nie ma to jak kosa z rana :)
Ruszamy. Zgodnie z planem, pomału i testowo. Będziemy starać się trzymać asfaltów, bo wtedy najmniej obciążam nogę (nie trzeba mocno kręcić). Na razie jest OK, więc ruszamy na południe po 3 pierwsze punkty. No i już na drugim spotykamy się z nieogarniętym... jest ponad 30 stopni upału, ale błoto nie wysycha nigdy. Już na drugim punkcie utykamy w naszym ulubionym typie błota, który zapycha wszystko tak, że koła przestają się kręcić. Zaraz jeszcze trochę zboża i chwilę później nie jestem w stanie ruszyć roweru ani w przód ani w tył. Masakra...
Nowy rower, miał mieć sesję zdjęciową na pierwszych (ładnych) punktach, a już jest cały umorusany w błocie. No co jest, Symbiot? Miałeś cisnąć a już Cię błoto zadławiło? DO PRZODU... udrożniamy patykami miejsca newralgicznie (w rowerze, Pacany!! w rowerze!) i jedziemy dalej.
W
Szkodniku obudził się wojownik i... pojawia się między nami mała kosa.
Mówię Basi, że jak chce się ścigać o wynik, to żeby jechała, a ja sobie
pojadę w własnym tempie. Basia nie chce mnie jednak zostawiać, co jest
bardzo miłe, ale musi się w takim razie dostosować do - o wiele -
wolniejszego tempa niż zawsze. Wyjdzie to śmiesznie, bo wiedząc że nie
powinna mnie podczas jazdy popędzać, będzie mnie popędzać wszędzie
indziej: szybciej przekładaj mapę, szybciej podbijaj kartę :)
Po pewnym czasie pogodzi się jednak z tym, że my dzisiaj rekreacyjnie i z kosą, to będą nas gonić już tylko lokalni rolnicy, że Im jeździmy po polach.

Szkodnik rzeczno-wąwozowy
Normalnie jest tak, że na punkty podchodzimy razem, ale dzisiaj jak trzeba włazić do wąwozów czy podchodzić w trudniejsze (strome) miejsca, Szkodnik musi iść sam. Wiem, że dzisiaj jestem pod ochroną, ale kurcze w sumie to wygodne, stać i patrzeć jak Szkodnik dyma wąwozem po lampion, a ja z góry pokazuję "trochę w lewo, trochę w lewo" (NIE BIJ !!! - mówiłem, że jestem pod ochroną)
Podobnie jest ze strumieniami, jeśli nie da się go normalnie przekroczyć, ale trzeba naprawdę daleko skakać. Dziś tylko Basia ma dziś uprawnienia do prac rzecznych :)
Po pewnym czasie pogodzi się jednak z tym, że my dzisiaj rekreacyjnie i z kosą, to będą nas gonić już tylko lokalni rolnicy, że Im jeździmy po polach.

Szkodnik rzeczno-wąwozowy
Normalnie jest tak, że na punkty podchodzimy razem, ale dzisiaj jak trzeba włazić do wąwozów czy podchodzić w trudniejsze (strome) miejsca, Szkodnik musi iść sam. Wiem, że dzisiaj jestem pod ochroną, ale kurcze w sumie to wygodne, stać i patrzeć jak Szkodnik dyma wąwozem po lampion, a ja z góry pokazuję "trochę w lewo, trochę w lewo" (NIE BIJ !!! - mówiłem, że jestem pod ochroną)
Podobnie jest ze strumieniami, jeśli nie da się go normalnie przekroczyć, ale trzeba naprawdę daleko skakać. Dziś tylko Basia ma dziś uprawnienia do prac rzecznych :)
Zaraz za
pierwszym punktem żywieniowym spotykamy Kamilę i Filipa, którzy walczą z
trasą pieszą 50 km. Nie wyobrażam sobie... na rowerze jest jeszcze jakiś
"przewiew" jak się jedzie, ale iść w takim upale szutrem czy asfaltem to
makabra.
Spotkamy Ich później raz jeszcze, w dalszej
części trasy. Będą wyglądać jakby przeszli ponad 30 km w słońcu po
otwartej przestrzeni :)


Złapać stowarzysza na rajdzie, na którym nie ma stowarzyszy. A niby to ELITA :D :D :D
To jest wyczyn i to hahah... NIE NASZ. Walimy jakąś ścieżką, oczywiście w słońcu i upale. Lampion ma wisieć we wnęce, w ścianie wąwozu. Nasz ścieżka zanika, zaczynają się krzaczory. Przedzieramy się dalej i nagle wypada na nas jeden z piechurów i mówi, że to tutaj. Podchodzimy we wskazane miejsce i rzeczywiście jest tutaj lampion... ale jest to bardziej szczyt górki, niż wnęka w wąwozie. Nie zastanawiamy się długo i idziemy szukać naszego lampionu. Co ciekawe, część z elity która tutaj już dzisiaj przeleciała, zebrała ten punkt i poleciała dalej. Może i jeżdżą szybko i ostro, ale dzisiaj to Im trochę nie poszło :)
O jeden most za... mało, czyli więcej się dzisiaj NIDA
Na naszej mapie mamy zaznaczone są 2 mosty na Nidzie. Są one bardzo blisko siebie, a potem nie ma nic, gdzie dało by się przekroczyć rzekę. Definiuje to wariant przejazdu, tak że trzeba wrócić do raz przekroczonego mostu. Sprawia to, że przy dzisiejszym tempie przejazdu musimy odpuścić kilka punktów, po tamtej stronie rzeki. Łapiemy zatem tylko dwa takie punkty, w tym jeden żywieniowy - takich punktów się nie odpuszcza, jeśli tylko jest cień szansy by je złapać. Potem jednak musimy już zacząć wracać na bazę, bo czas goni nas nieubłaganie.


Złapać stowarzysza na rajdzie, na którym nie ma stowarzyszy. A niby to ELITA :D :D :D
To jest wyczyn i to hahah... NIE NASZ. Walimy jakąś ścieżką, oczywiście w słońcu i upale. Lampion ma wisieć we wnęce, w ścianie wąwozu. Nasz ścieżka zanika, zaczynają się krzaczory. Przedzieramy się dalej i nagle wypada na nas jeden z piechurów i mówi, że to tutaj. Podchodzimy we wskazane miejsce i rzeczywiście jest tutaj lampion... ale jest to bardziej szczyt górki, niż wnęka w wąwozie. Nie zastanawiamy się długo i idziemy szukać naszego lampionu. Co ciekawe, część z elity która tutaj już dzisiaj przeleciała, zebrała ten punkt i poleciała dalej. Może i jeżdżą szybko i ostro, ale dzisiaj to Im trochę nie poszło :)
Śmiać mi się chce z tych poczciwych Pacanów, bo wtopili dziś... bardziej niż my nasze opony w rozgrzany w asfalt.
A
co do samych Pacanów, to niedawno większość z Nich jechała rajd Wisła 1200 km, czyli od Baraniej Góry (źródła Wisły), aż po jej ujście (Wisły, nie Baraniej Góry, Baranie Łby!).
Abstrahując, że przejechali to całe w limicie, a niektórzy to nawet w
czasie po prostu niemożliwym, to miałem w robocie fajną akcję. Ktoś
wkleił w maila "grupy rowerowej" informację, że właśnie trwa taki rajd i
komentarz postaci "patrzcie jaki dystans, jakie wyzwanie, to muszą być
komandosi, herosi, terminatory lub olimpijczycy". Nie, to był Jarek,
Zbigniew, Grzesiek, Daniel - bez kitu, znamy około 3/4 uczestników.
Znamy bo razem z Nimi gonimy za lampionami po lasach... lub jak dzisiaj,
po polach spalonych słońcem...

Dzieci kukurydzy...
Pamiętacie ten horror? Część trzecia miała podtytuł "Miejscowy żniwiarz", a część piąta "Pola grozy". W sumie to nie wiem, co pasuje do nas dziś bardziej, bo horror to przeżyliśmy na pewno. Naszym planem było przejechać polną ścieżką około 2 km - objazd pola kosztowałby nas bardzo dużo czasu, bo nie-polem naprawdę sporo kilometrów trzeba by nadrobić. Ruszamy zatem ścieżką, która wyłożona jest betonowymi płytami. Trochę baliśmy się, że ścieżka może być nieprzejezdna, a tutaj klasa - płyty. Chwilę później jednak płyty się kończą, acz ścieżka biegnie dalej... tylko po to aby zniknąć w polach. Teraz idziemy na dziko, przez cały świętokrzyski przegląd upraw: tytoń, ziemniaki, cebula(!), różne zboża i nagle pach kukurydza. Jak przez wszystkie poprzednie uprawy prowadziła - wątpliwej jakości, ale jednak - ścieżka, to przez kukurydzę nie ma nic. Zarosło wszystko. Przedrzeć się przez to z rowerem, to jest tragedia. Tracimy tam w cholerę czasu walcząc, aby się wyrwać z tej kukurydzianej pułapki. Rower utyka przy każdym kroku, niesamowicie trudno jest go wyrwać z pędów, które łapią się właściwie wszystkich wystających elementów - wykańcza nas to. Gdy w końcu dotrzemy do drogi, jesteśmy tak styrani, że ciężko nam złapać oddech. Do tego spoceni, ubrudzeni zbożem, pyłem, kukurydzą... mam ochotę zerwać z siebie skórę i drapać ją piłą, tak wszystko swędzi. Sami popatrzcie jak to wyglądało:


Dzieci kukurydzy...
Pamiętacie ten horror? Część trzecia miała podtytuł "Miejscowy żniwiarz", a część piąta "Pola grozy". W sumie to nie wiem, co pasuje do nas dziś bardziej, bo horror to przeżyliśmy na pewno. Naszym planem było przejechać polną ścieżką około 2 km - objazd pola kosztowałby nas bardzo dużo czasu, bo nie-polem naprawdę sporo kilometrów trzeba by nadrobić. Ruszamy zatem ścieżką, która wyłożona jest betonowymi płytami. Trochę baliśmy się, że ścieżka może być nieprzejezdna, a tutaj klasa - płyty. Chwilę później jednak płyty się kończą, acz ścieżka biegnie dalej... tylko po to aby zniknąć w polach. Teraz idziemy na dziko, przez cały świętokrzyski przegląd upraw: tytoń, ziemniaki, cebula(!), różne zboża i nagle pach kukurydza. Jak przez wszystkie poprzednie uprawy prowadziła - wątpliwej jakości, ale jednak - ścieżka, to przez kukurydzę nie ma nic. Zarosło wszystko. Przedrzeć się przez to z rowerem, to jest tragedia. Tracimy tam w cholerę czasu walcząc, aby się wyrwać z tej kukurydzianej pułapki. Rower utyka przy każdym kroku, niesamowicie trudno jest go wyrwać z pędów, które łapią się właściwie wszystkich wystających elementów - wykańcza nas to. Gdy w końcu dotrzemy do drogi, jesteśmy tak styrani, że ciężko nam złapać oddech. Do tego spoceni, ubrudzeni zbożem, pyłem, kukurydzą... mam ochotę zerwać z siebie skórę i drapać ją piłą, tak wszystko swędzi. Sami popatrzcie jak to wyglądało:


O jeden most za... mało, czyli więcej się dzisiaj NIDA
Na naszej mapie mamy zaznaczone są 2 mosty na Nidzie. Są one bardzo blisko siebie, a potem nie ma nic, gdzie dało by się przekroczyć rzekę. Definiuje to wariant przejazdu, tak że trzeba wrócić do raz przekroczonego mostu. Sprawia to, że przy dzisiejszym tempie przejazdu musimy odpuścić kilka punktów, po tamtej stronie rzeki. Łapiemy zatem tylko dwa takie punkty, w tym jeden żywieniowy - takich punktów się nie odpuszcza, jeśli tylko jest cień szansy by je złapać. Potem jednak musimy już zacząć wracać na bazę, bo czas goni nas nieubłaganie.
Ostatnie
punkty Jatki trochę nam jeszcze dowalą, bo najpierw trafimy na sforę
burków, które chcą rozszarpać nas tu i teraz, potem wpakujemy się w róże
i inne kolczaste przyjemności, które potną nas naprawdę obficie, a na
koniec klasyk - las z którego nie ma wyjścia, bo każda droga kończyć się
domem i ogrodzeniem... tak że drogę widać, ale nie ma jak do niej
dojechać.
Finalnie dotrzemy do bazy z wynikiem 20 na 25 punktów.




Co tu się właściwe wydarzyło?... czyli "ideał sięgnął bruku"
Finalnie dotrzemy do bazy z wynikiem 20 na 25 punktów.




Co tu się właściwe wydarzyło?... czyli "ideał sięgnął bruku"
Na
mecie witamy się z tymi, którzy od dawna już w bazie. Dostajemy
pamiątkowe medale za uczestnictwo, a ja - pierwsze co z nim robię - to
upuszczam. Rozpada się on na tysiąc kawałków... roztrzaskał jak nasze
marzenia o rzeczywistość :)
Zacieram wszystkie możliwe ślady, aby mój ortopeda się nie dowiedział, że tu byłem... a tak serio, to nie zauważyłem, że położyłem go na plecaku. Potem plecak zarzuciłem na plecy, resztę sobie dopowiedzcie.
Co ciekawe, tak bardzo nie pamiętałem że medal leży na plecaku, że jak coś walnęło na ziemię, to się zastanawiałem co to mogło być. Wyszła śmieszna sytuacja, bo jedna z Zawodniczek zaczęła zbierać kawałki medalu z ziemi... myślę: kurcze, zahaczyłem ją plecakiem? Wytrąciłem jej medal z ręki? Głupio by było... zbieram się by powiedzieć przepraszam, a ta wręcza mi kawałki medalu i mówi, że szkoda trochę, że nie będę miał pamiątki bo to mój. No jaja...
Niemniej czekają nas większe jaja, bo właśnie ogłaszają, że ... BASIA WYGRAŁA JATKĘ w kategorii kobiet. Co???
O co chodzi... przecież było trochę zawodniczek i to naprawdę dobrych. Co się dzisiaj stało to ja nie wiem... czy wykończył ludzi upał, czy coś innego. Naprawdę nie wiem. Cieszyć się cieszymy - to jasne, ale traktujemy ten wynik jako naprawdę przypadek. Więcej szczęścia niż rozumu - ten rozdział miał mieć nawet tytuł "Wynik KALEKI od ideału", ale los chciał inaczej :)
CYTATY:
1. Mortal Kombat (film) Rayden do Liu Kanga, o wyzwaniu na pojedynek Shang Tsunga
Zacieram wszystkie możliwe ślady, aby mój ortopeda się nie dowiedział, że tu byłem... a tak serio, to nie zauważyłem, że położyłem go na plecaku. Potem plecak zarzuciłem na plecy, resztę sobie dopowiedzcie.
Co ciekawe, tak bardzo nie pamiętałem że medal leży na plecaku, że jak coś walnęło na ziemię, to się zastanawiałem co to mogło być. Wyszła śmieszna sytuacja, bo jedna z Zawodniczek zaczęła zbierać kawałki medalu z ziemi... myślę: kurcze, zahaczyłem ją plecakiem? Wytrąciłem jej medal z ręki? Głupio by było... zbieram się by powiedzieć przepraszam, a ta wręcza mi kawałki medalu i mówi, że szkoda trochę, że nie będę miał pamiątki bo to mój. No jaja...
Niemniej czekają nas większe jaja, bo właśnie ogłaszają, że ... BASIA WYGRAŁA JATKĘ w kategorii kobiet. Co???
O co chodzi... przecież było trochę zawodniczek i to naprawdę dobrych. Co się dzisiaj stało to ja nie wiem... czy wykończył ludzi upał, czy coś innego. Naprawdę nie wiem. Cieszyć się cieszymy - to jasne, ale traktujemy ten wynik jako naprawdę przypadek. Więcej szczęścia niż rozumu - ten rozdział miał mieć nawet tytuł "Wynik KALEKI od ideału", ale los chciał inaczej :)
CYTATY:
1. Mortal Kombat (film) Rayden do Liu Kanga, o wyzwaniu na pojedynek Shang Tsunga
2. "Gwiezdne Wojny: Zemsta Sith'ów" (książka) - niesamowicie uzupełniająca film i pełna fantastycznych cytatów.
3. JT Music "Resident Evil Rap" - ryje psychę
4. "We are VENOM" - nawet bardziej ryje psychę
3. JT Music "Resident Evil Rap" - ryje psychę
4. "We are VENOM" - nawet bardziej ryje psychę
5. Tytuł rosyjskiej klasyki filmowej. Stalin nazywany był Słońcem Narodu, a naród został tym słońcem spalony...
6. Komiks "Batman: Knightfall" jedna z części,
7. Cyprian Kamil Norwid, wiersz "Fortepian Chopin'a"
7. Cyprian Kamil Norwid, wiersz "Fortepian Chopin'a"
Kategoria Rajd, SFA
GRASSOR 300
-
DST
176.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 czerwca 2018 | dodano: 26.06.2018
Opowieść o tym jak pewna nasza wyprawa
przemieniła się w morderczą walkę o…. i to walkę ze wszystkim!
Próba bicia pewnego rekordu, skończyła się wprawdzie biciem i nawet ciężkim
pobiciem, ale nas przez trasę, okoliczności i kilka innych rzeczy. Nie
uprzedzajmy jednak faktów – aby zrozumieć uwarunkowania o których mówię, musimy
zachować pewną chronologię narracji.
„Nie bój się, nie zabraknie to krajowa czysta…” (*)
Na Grassor’a nigdy wcześniej nie udało nam się dotrzeć. Impreza owiana jest legendą: długie trasy, trudne nawigacyjnie punkty (poukrywane) oraz odkrywająca się stopniowo mapa. Na podstawowej mapie zaznaczonych jest tylko kilka początkowych punktów kontrolnych, reszta zostaje ujawniona dopiero w trakcie, czyli w miarę zdobywania kolejnych lampionów (namalowane na nich są małe mapki i trzeba sobie nanieść te dodatkowe punkty na swoją mapę). Brzmi rewelacyjnie, prawda? Czemu zatem nigdy wcześniej tam nie dotarliśmy… bo Zachodniopomorskie. W huk daleko.
Dlatego też, gdy okazało się, że w tym roku oprócz Grassora będzie rozgrywana jeszcze specjalna edycja GRASSOR 300… to bardzo przykuło to naszą uwagę. Południe Wielkopolski, więc dojazd realny - tylko około 3,5 godziny.
Kilometrów do zrobienia także nie zabraknie bo trasa to 300 km rowerem!!! Słownie: trzysta. Słownie, dużymi literami TRZYSTA.
Limit czasu: 24h + 1h czasu stop (na bufet).
Do tego zaproszenie na tą imprezę dostaliśmy osobiście od Pawła-zawsze-Pudło eee Brudło, czyli zwycięzcy poprzedniej edycji.
Taką formę ma właśnie mieć ten rajd, zwycięzca poprzedniej edycji buduje trasę kolejnej. Rewelacyjny pomysł.
Powiem szczerze, że przykuło to naszą uwagę tak bardzo, że czerwcowy klasyk w postaci Rajdu IV Żywiołów, tym razem musiał odbyć się bez nas.
Na GRASSOR 300 stawiamy sobie dość ambitny, ale realny cel – pobić nasz rekord kilometrów. Na razie nasza najdłuższa wyrypa to 218 km na Adventure Trophy Kraków w 2017. Grassor 300 to idealna okazja aby spróbować poprawić ten wynik.
„Nie bój się nie zabraknie, to krajowa czysta, widzisz przed wojną ja byłem….” ROWERZYSTA !!! :)
Ucieszeni jak dzieci, że mamy plan nie wiemy jeszcze, że nic - absolutnie nic - nie pójdzie według niego.
„Nie mamy z nimi szans, rozwalą szybko nas, to wrogich statków las, a nam już padł nasz...” rower
Na Grassor’a 300 przybywa właściwie sama elita. Wyrypiarze, Harpagany, Nocne Masakry, Piachulce, Liczyrzepy… no nie ma tu nikogo z przypadku. Widać, że jest to impreza dla najmocniejszych zawodników - nie jest tutaj rozgrywana trasa krótka. Owszem ile zrobisz tyle zrobisz w limicie, ale zapisać się dało tylko na 300 km.
Z jeden strony zastanawiam się co ja tu robię… wśród ludzi, którzy nas po prostu miażdżą osiąganymi wynikami. Jeśli znajdą się tutaj jednak osoby z przypadku – to będziemy to właśnie my. Z drugiej strony, start ma imprezie gdzie, jest tylu tak mocnych zawodników to także cieszy. Nie tak dawno temu, nawet nie wiedzieli by kim jesteśmy, a dziś startujemy razem na hardcore’owym rajdzie. Jako jedna z najsłabszych ekip w tym gronie, ale jednak w tym gronie :)
Elita elitą, ale mimo że tak bardzo nastawialiśmy się na tą imprezę, to dotarcie na nią stanęło – na tydzień przed – pod dużym znakiem zapytania.
Dwa pierwsze tygodnie czerwca to nasz dwutygodniowy urlop i około 10 rowerowych wyryp górskich, zarówno w Sudetach jak i Karpatach (niedługo planuję wrzucić kilka relacji i zdjęć z tych wypraw, ale opornie mi to idzie bo czasem ciężko z czasem…).
Na ostatniej z wycieczek zabijam rower – ŁAMIĘ RAMĘ !!!
Masakra… rok temu w czerwcu, w Beskidzie Sądeckim zginał Santa (epitafium dla tej kochanej Bestii znajdziecie TUTAJ). Teraz w boju padł Król Dart(h)Moor Pierwszy… co za dramat. To jakieś fatum… znowu czerwiec i znowu pęknięcie pod rurą podsiodłową. Czy ja naprawdę jestem aż taki gruby i ciężki?
Rama jest wprawdzie na gwarancji jeszcze, ale rozłożenie roweru, wysyłka, rozpatrzenie reklamacji i złożenie roweru z powrotem… no nie ma opcji tego załatwić w 5 dni. Wyjazd na Grassor’a staje pod dużym znakiem zapytania, bo w sumie nie mam roweru.
Jesteśmy wściekli, bo bardzo nastawialiśmy się na walkę o nowy rekord… Postanawiamy zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę: spróbuję pojechać na pękniętej ramie. Chałupniczym sposobem usztywniam miejsce pęknięcia, na tyle ile się da (nie pytajcie jak, powiem tylko, że nieśmiertelna taśma naprawcza także była w użyciu). Zdaję sobie sprawę, że nie zda to egzaminu na oczekiwanym poziomie, ale może chociaż wytrzyma ten rajd. Jeden wyjazd… tyle wystarczy.
Pamiętacie tą scenę z Gwiezdnych Wojen? (Spokojnie. Wytrzyma... słyszałaś? Masz wytrzymać!)
W bazie nie mówię o tym nikomu przed rajdem – nie chcę wywoływać niepotrzebnych dyskusji. Jak się okaże, że rura z siodłem złamie się do końca po 5 km, to będzie tyle z walki o nowy rekord. Rower do startu trzymam na uboczu, aby nikt nie zauważył pękniętej ramy. Postaram się jak najwięcej jechać w pozycji stojącej, aby jak najmniej obciążać rurę… tak bardzo nie chcemy się wycofywać.

Co tam GRASSOwało w Wielkopolsce w ostatnią sobotę?
Może jeszcze słowo o mapach i trasie jako takiej. Dostaliśmy 3 arkusze mapy: 2 x A3 plus jeden A4.
Pierwsza A3 ma skalę 1:50 000, jest mapą charakterystyczną dla geoportalu i zaznaczono na niej ponad 30 punktów kontrolnych. Jest kilka przelotów, ale występują tutaj zagęszczenia/zgrupowania lampionów. Każdy z nich wart jest 30 punktów przeliczeniowych.
Arkusz A4 to jej zachodnia kontynuacja.
Druga A3 ma skalę 1:100 000 (ho, ho, ho…), jest mapą z lat 30-tych (sic!) i zaznaczono na niej tylko kilka punktów kontrolnych. Jest tzw. WIG’ówka (Wojskowy Instytut Geograficzny). Charakteryzuje się grassor’owym klimatem, czyli na punktach kontrolnych znajdują się małe mapki, odkrywające kolejne punkt kontrolne – niezaznaczone na arkuszu podstawowym. Każdy lampion na tej mapie ma wartość 50 punktów przeliczeniowych.
Paweł na odprawie mówi, że sumaryczne wartości map są do siebie zbliżone, czyli nic nie sugeruje od której mapy korzystniej zacząć.
W praktyce okaże się jeszcze, że punkty na mapie 1:50 000, mimo że rozstawione gęściej, będą trudniejsze zarówno nawigacyjnie jak i terenowo. Spore chaszczownie, piachy, trochę pagórów, królestwo pokrzyw oraz poukrywane lampiony. Punkt na WIG’ówce łatwiejsze nawigacyjne i terenowo, ale o wiele rzadziej rozstawione, co wymusi długie przeloty między nimi.
Postanawiamy zacząć od mapy 1:50 000 i spróbować „wyczyścić” ją całą lub niemal całą, a z WIG’ówki zrobić tyle, na ile pozwoli pozostały czas.
Wiemy, że nie damy rady zrobić całości – po pierwsze: 300 km w 24h to kosmos. Nawet jeśli uda nam się pobić nasz obecny rekord, to wcale nie znaczy że przejdziemy od razu 300 km. Między 300 a 218 jest ponad 8- innych liczby naturalnych, które też są fajne, a jak rozszerzymy dziedzinę na rzeczywiste to dostaniemy ich sporo więcej :P
Po drugie: jadę na połamany rowerze, tak? To taki trochę konkret argument, prawda?

Na dobry początek Kobyła w koronie :)
Wyruszamy ostrożnie, próbując rozeznać jakie obciążenie może wytrzymać pęknięta rura podsiodłowa. Wygląda na to, że na razie moje prowizorycznie usztywnienie trzyma i nawet nie skrzypi, więc odżywa nadzieja że wytrzyma cały rajd. Przyspieszamy zatem i trzymając się ekipy Roberta suniemy razem w „góry” :)
Może jest tutaj w miarę płasko (w dalszej części rajdu przekonamy się, że nie tak do końca…), ale jak każde województwo ma swój najwyższy szczyt. Jest nim tzw. Kobyla Góra (284 m) w paśmie Wzgórz Ostrzeszowskich. Jako jeden z pierwszych punktów zdobywamy zatem najwyższy szczyt województwa Wielkopolskiego !!!
Skoro można ponoć zdobyć Koronę Warszawy (najwyższe „szczyty” stolicy… zastanawiam się czy zalicza się do niej także szczyt głupoty), to czemu nie zacząć zdobywać Korony Wielkopolski. Zwłaszcza, że oprócz Kobylej Góry lampiony znajdują się na kilku innych lokalnych pagórach.
Pogoda znośna: według prognoz miało lać cały dzień, a leje co 1,5 godziny przez 15 minut, potem przestaje i cykl powtarza. Jest więc nawet spoko. Nie ma też upałów po 30 stopni, acz w przerwach między deszczami robi się dość parno.
Poniżej kilka zdjęć z eksploracji południowo-zachodnich okolic bazy.



Piaski (zjadają dużo) Czasu… a my nie zjadamy za wiele :P
Punkty niby gęsto, ale drogi są tutaj bardzo zapiaszczone. Czasami toniemy głęboko w piachu i jedzie się bardzo trudno. Do tego za niektórymi punktami trzeba mocno chaszczować, co także nie wpływa na przyspieszenie tempa. Staram się także na bieżąco kontrolować stan ramy, bo w ciężkim terenie, gdy trzeba mocno depnąć na pedał siedząc na siodełku, słyszę skrzypienie. Mam schiza, że zaraz się złamie… czasem jednak nie mogę pojechać na stojąco, bo tylne koło buksuje w piachu. W takim klimacie punkty idą nam dużo wolniej niż zakładaliśmy.
Planowaliśmy „wyczyścić” tą mapę do wczesnego wieczora i jeszcze przed zmrokiem wyjechać na WIG’ówkę. Teren jednak skutecznie nas opóźnia.
Zaczyna się także oddalać nam perspektywa pobicia rekordu, bo licznik nie chce przekroczyć 60 km. Kręcimy i kręcimy w piachu, a drogi jakoś nie ubywa.
Widzę już także, że nie dotrzemy na bufet – jest on najdalej położonym punktem od bazy. Północny skraj WIG’ówki. Nie grozi nam to jednak, skoro WIG’ówki nawet jeszcze nie zaczęliśmy, a przypominam że do przejechania jest arkusz A3 w pionie (w skali 1:100 000). Do zmroku jeszcze trochę, ale jest już popołudnie, a przed nami nadal ponad 1/3 mapy 1:50 000 do zrobienia.
Decydujemy się jednak pozostać przy pierwotnym planie i nadal czyścić naszą mapę, a nie przeskakiwać na WIG’ówkę bez ładu i składu, w nagłym przypływie żalu… Trzeba się z tym pogodzić, bufet (a na nim czas stop i godzinna wyżerka z dziczyzną!!) nam dzisiaj niepisany.
I znowu Leśmian w mojej głowie, jak na Wilczym:
...Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?...

Popijawa u Leśnika i Wzgórze po ZBÓJU (w huk strome)
Jest 17:57 gdy wyjeżdżamy z lasu i ciśniemy przez jakąś miejscowość.
Mimo że nasze plecaki dźwigały (na początku rajdu) po 3-4 litry picia na głowę, wypatrujemy sklepu aby zapasy uzupełnić. Jesteśmy w trasie od kilku godzin, zapasów jeszcze niby sporo acz są już widocznie nadszarpnięte, a do tej pory nie widzieliśmy nigdzie ani jednego sklepu.
Pogoda jest dzisiaj co najmniej dziwna. Jak się słońce oprze na grzbiecie to robi się ciepło i bardzo parno, duchota - za chwilę przez 10-15 minut dość intensywnie pada deszcz. I tak w kółko, więc zapasy wody schodzą nam w dość szybkim tempie.
Wolelibyśmy zatem wspomóc się jakimiś lokalnymi dobrami. Wpadamy do zajazdu LEŚNIK – jeden z zawodników pomyślał o tym samym co my. Udało Mu się zatrzymać obsługę, która właśnie zamykała już lokal. Dzięki temu załapaliśmy się jeszcze w ostatniej chwili na uzupełnienie zapasów. Do zmroku ponad 3 godziny jeszcze, ale nasza pięćdziesiątka (mapa 1:50 000) ma jeszcze ponad 10 punktów do zrobienia… a piachów nie ubywa.
Nie wiem jak tu przeleciała elita tego rajdu… Albo my mamy jakiś dziwny wariant (acz staramy się trzymać dobrych dróg leśnych) ale po prostu są tak dobrzy… lub my tak słabi. Ech trzeba było u Leśnia kupić jakiś mocny bimber i schlać się jak świnia… przynajmniej mielibyśmy coś z życia.
Tymczasem docieramy do kolejnej "wielkiej" góry Wielkopolski - Wzgórze Zbójnik. Bardzo fajny to punkt, z którego decydujemy się zjechać na szagę - nie ścieżką, którą tu przyjechaliśmy, ale na skróty. Wpakowujemy się na chyba lokalną trasę DH, bo stromizna jest kosmiczna. Niby niewielka góra, a niemal pionowa ściana zjazdu i zaraz potem krzory, chaszcze i wiatrołomy...

KOSZMAR NOCY LETNIEJ : Nadziany Pan Kierownik, jakże bliski memu sercu…
Do tej pory nie szło nam rewelacyjnie, ale nawet znośnie – zwłaszcza, jak na jazdę na połamanym rowerze... Jednakże, teraz wraz z zapadnięciem nocy, pech postanowił dać o sobie znać i przywalił nam z pełną siłą. Tak jakby noc była jego sojusznikiem, a my ofiarami nieświadomie wchodzącymi w sidła. Póki ochraniały nas ostatnie promienie słońca, ostatnie światło dnia, było ciężko ale konsekwentnie parliśmy do przodu. Wraz z nastaniem ciemności zaczął się horror…
Namierzamy się na punkt pośrodku gęstego lasu. Nie ma do niego dobrego, sensowego dojazdu – najlepszym wariatem wydaje się być przecinka od małej ścieżki. Jak to z przecinkami bywa po kilku metrach, najpierw dziczeje a potem niemal znika. Kompas pomaga utrzymać kierunek, ale jedzie się fatalnie. Garby, koleiny (coś tu dawno temu jechało i zryło ziemię), trawy po kolana, połamane gałęzie. Światło czołówki oświetla „drogę”, jechać się da bo trasa prowadzi w dół, ale wysokie trawy maskują niemal wszystkie przeszkody… i jednej z takich pułapek nie zdołałem wypatrzyć. Coś uderza mi w koło od boku i spycha je do dużej, głębokiej koleiny. Siła nagłego zatrzymania koła wyrywa mi z rąk kierownicę i skręca ją, wraz z przednim kołem o 90 stopni. Nagłe zatrzymanie przodu na zjeździe powoduje, że tył staje dęba i wyrzuca mnie przez z siodełka… tak niefortunnie, że nabijam się klatką piersiową o skręconą właśnie kierownicę… Nabijam się tak mocno, że siła uderzenia przekręcę cały mostek wraz z kierownicą do pozycji domyślnej (koło pozostaje nadal skręcone o 90 stopni, bo jest zablokowane w dziurze).
Au…. To bolało. Naprawdę bolało. Przez moment nie mogę wstać z ziemi… niby jestem przyzwyczajony do pchnięć metalowymi przedmiotami w korpus, ale od lat staram się te pchnięcia raczej zadać niż przyjmować. To teraz siadło naprawdę soczyście, Pan Kierownik sięgnął niemal serca. I tak szczęście, że nie było to uderzenie bezpośrednio w splot słoneczny, bo nie wiem czy bym wtedy wstał… Robimy dłuższą przerwę bo trochę mnie to poturbowało. Sinior będzie kosmiczny.
KOSZMAR NOCY LETNIEJ 2: „… zamku, którego nie było” (*)
Jakoś pozbierałem się po kraksie i jedziemy dalej. Boli jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu… ale „walkę trzeba prowadzić do końca” (*) więc jakoś tam jadę. Przed nami punkt opisany jako „Zamek”, a dokładniej mają to być dwie brzozy w ruinach. Wjeżdżamy zgodnie z mapą w miejsce, gdzie te ruiny mają się znajdować i zaczyna się, coś czego do dziś nie potrafię wyjaśnić…Szukamy lampionu. Nigdzie go nie ma, mijają kolejne minuty a my szukamy i szukamy. Łazimy w kółko po lesie… wracamy do mapy. No to musi być tutaj. Jeszcze raz… szukamy i szukamy. Nic. Ponownie wracamy do mapy i ponownie przeczesujemy las z latarkami. Po prostu nie ma. Nie ma co jednak zgłaszać Braku Punktu Kontrolnego (BPK), że lampion zaginął czy ukradziony, bo drzewa z punktami były dodatkowo oznaczane ekologiczną, zmywalną farbą fluorescencyjną. Powinniśmy zatem znaleźć drzewo z zielonym napisem na pniu… ale jego też nie ma. Pada pomysł odpuszczenia tego punktu, ale patrzymy w mapę raz jeszcze. TO MUSI BYĆ TUTAJ. Namierzamy się chyba po raz czwarty i nadal nic… właśnie minęła godzina. Słownie: GODZINA, a my nadal siedzimy w ruinach, których nie ma. Zaczyna mnie brać złość… nie, nie ta sportowa. Tajki czysty wk***w…
Klnę tak, że dziki uciekają po krzakach. Wszystko się zgadza: ścieżki, ukształtowanie terenu, odległość od skrzyżowania… to jest niemożliwe i niedorzeczne, niedopuszczalne i niepoważne. TO JEST PORAŻKA !!!
I nagle jest…. Jest lampion. Obok nas… 50 metrów od miejsca zaparkowania rowerów. Ile razy przeszliśmy obok niego? 10? 15… może więcej. To jest niemożliwe, że go nie widzieliśmy… a jednak stało się. Takie rzeczy się nie dzieją, a jednak się wydarzyły. Choćby wracając do mapy, po raz drugi, po raz trzeci, PO RAZ CZWARTY musieliśmy przechodzić obok tego lampionu. Godzina w plecy, mimo że nawigacyjnie wymierzyliśmy się idealnie… Jesteśmy wściekli. Złamana rama (ciągły stres czy wytrzyma), kraksa z niemal przebiciem płuca, teraz jeszcze taka niedorzeczność… mamy dość. Naprawdę dość.

NOCNA MASAKRA 3: "Zmierzch męskości – penis w rowiu" (*)
Zmierzch już był i to dawno. Teraz to już ciemna noc… jedziemy na punkt, który ma być rowem przeciwczołgowym. Nadal mnie trzęsie z wściekłości o ten zamek. To nie jest gniew na Organizatora czy trasę. W sumie ciężko mi go jednoznacznie ukierunkować. Nie popełniliśmy błędu nawigacyjnego – weszliśmy w niego z dokładnością do 50 metrów, punkt nie był w jakimś dziwnym miejscu bez sensu… dlaczego zatem stojąc obok niego go nie widzieliśmy? Nie wiem… po prostu nie wiem, ale jestem na to mega zdenerwowany… do tego zaczął nam padać deszcz.
Dojeżdżamy do wielkiego rowu, zsiadam z roweru, idę po lampion… i ch**a !! Nie ma.
Zaczynam obszukiwać okolice, ale mamy powtórkę z zamku… obchodzimy rów w kółko, idziemy brzegiem, idziemy dołem. Raz Basia góra, a ja dołem, to ja górą, a Basia dołem.
No nie ma lampionu… Mam drgawki z wściekłości…. „STÓJ, TO NIE TAK! KUMULUJE WE MNIE MAGMA !!!” (*)
Jestem o krok od wybuchu, Basia także jest mega zniechęcona.
Ponownie wracamy do mapy. I znowu mamy pewność, że nawigacyjnie jesteśmy perfekcyjnie. Przechodzimy przez rów po raz kolejny. Ni ch**… w rowie nic nie ma. Deszcz leje nam na głowy, siadamy w trawie przy rowerach… tak na mokrym, tak na błocie, tak w strugach deszczu. Właśnie zestarzałem się o jakieś 100 lat… gniję sobie w grobie, mięso na mych kościach obgryzają szczury. Jest środek nocy, a my siedzimy na mokrej trawie. To jest to miejsce na pewno – ogromny stromy rów. Jedyny w tej okolicy. Głowę sobie daję obciąć, że to to miejsce… ale lampionu tutaj nie ma.
Deszcz nadal dzwoni nam o kaski… po prostu niebo śmieje się do łez nad naszym losem.
Tak źle to jeszcze nie było, co nie Mała? Gubiliśmy się, podejmowaliśmy złe decyzje, głupie warianty… ale takiej akcji jeszcze nie było. Czuję się jak ślepiec… jak mogliśmy nie widzieć tego lampionu na zamku stojąc przy nim… jakim cudem nie możemy znaleźć lampionu tutaj skoro wiemy, że na pewno tu jest…
Podejmujemy decyzję – zjeżdżamy do bazy. To nie ma sensu. Dziś los na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani. Złamany rower, kierownicą w bebechy, katastrofa na zamku… i teraz ten rów. Podejmujemy decyzję o powrocie do bazy… ale mimo to nadal siedzimy dalej na mokrym. Zaczynamy prowadzić upośledzoną konwersację:
- Zjeżdżamy, tak?
- No chyba tak.
- Dalsza walka nie ma sensu, prawda?
- No nie ma.
- Czyli do bazy.
- No do bazy, zjeżdżamy.
- Tak na serio?
- A Ty co myślisz?
- A Ty?
- No, zjeżdżamy.
- No dobra… szkoda trochę, ale zjeżdżamy.
- No to szkoda, czy zjeżdżamy
- No chyba podjęliśmy już decyzję
- No podjęliśmy, ale jak ma być szkoda to nie musimy…
- A jest sens?
- No nie ma.
- No to zjeżdżamy
- Dobrze, skoro chcesz…
- A Ty nie chcesz
- Tak, mam dość
- No to do bazy
- Chyba tak…
- No to chyba czy do bazy
- A Ty co sądzisz…
DOŚĆ !!! TO JEST BARDZIEJ JAŁOWE NIŻ... NIŻ... NIŻ JAŁOWIEC !!!
Basia idzie do swojego roweru, ja do swojego. Idę i widzę… błysk zielonej farby na drzewie w świetle czołówki. Patrzę… lampion! To już jest kpina losu. Teraz się znalazł – teraz gdy przemoczyłem dupsko siedząc na mokrym. Robię krok w bok i już go nie widzę – znika w zieleni… ale nie muszę go już widzieć. Wiem, że tam jest.
Wołam Basię. Pytam czy go widzi. Ona mówi, że NIE. Nakierowuję ją na miejsce, w którym mi on mignął i pytam raz jeszcze „widzisz?”. Ona, że nie. Są jaja – ja też go teraz nie widzę, ale wiem że tam jest.
Podchodzimy bliżej i jest… Basia pyta: wiesz, że przechodziliśmy tędy ze 3 razy?
Może Ty… ja to chyba z 5 razy tędy przechodziłem… jest mi niemal niedobrze z wściekłości, która rozsadza mnie od środka.
Przypominam sobie, że "lepiej spalić jedno miasto niż złorzeczyć ciemnościom" (*).
Niestety nie mogę zachować się odwalić akcji jak Ra's Al Ghul w Batmanie
"Now if you excuse me, I have a city to destroy"
...bo do najbliżej cywilizacji mamy 6-7 km przez las. Do miast będzie w huk więcej…

NOCNA MASAKRA 4: Nie lubię piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska (*)
Finalnie decydujemy się wracać jednak do bazy… ale przez kilka, może kilkanaście punktów, bo jesteśmy naprawdę daleko od niej.
Deszcz zamienia się w ulewę, bardzo intensywną. Drogi, które tutaj wyłożone są piaskiem… stają się lepką mazią. Byliście nad morzem, na plaży i widzieliście ten piasek, który fale ciągle obmywają?
Fajnie się lepi i można stawiać zamki (NIE MÓW MI O ZAMKU – Basia)… fajnie też zapycha łożyska, hamulce, piasty i oblepia opony. Przedarcie się przez ten syf to makabra. Rowery rzężą i wydają niemiłosierne dźwięki. Próbuję swój przenosić nad tą masakrą, ale korpus boli mnie zbyt bardzo aby dało się wygodnie nieść maszynę. Poza tym, nawet bez kontuzji to niesienie roweru przez 6-7 km, byłoby niewykonane.
Piach, a właściwie maź oparta na piachu i wodzie dostaje się wszędzie. Chwilę później nie mam już przedniego hamulca wcale – klocki po cyklu ostatnich wypraw górskich, były już na wykończeniu i w obecnych warunkach po prostu zniknęły. Słyszę jak metal trze o metal… po rajdzie okaże się, że tarcza hamulcowa też będzie do wymiany. Cytat z serwisu „klocki skończyły Ci się już dawno, teraz to skończyła Ci się już stal na tarczy…”
Na liczniku jest 115 km dopiero, a niedługo będzie świtać… nowy rekord to popłynął w piz***
Katastrofą jest to, że ostatnie 15 km robimy już 3,5 godziny. TRZY I PÓŁ GODZINY !!!
Gdy finalnie docieramy do jakiegoś asfaltu, to jesteśmy przemoczeni, umorusani a sprzęt jest w katastrofalnym stanie (jakby nie był przed rajdem…). Hamulca z przodu nie ma, naciśnięcie klamki budzi ludzi w promieniu 2 kilometrów… i ten dźwięk… metal trący o metal, a między nimi ziarenka piasku. Ma wrażenie, że ten odgłos zostawia szramy na mej duszy.
Akurat dzisiaj także musiała nie wytrzymać mi kurta przeciwdeszczowa. Wiem, że jest styrana na wielu rajdach, ale zawsze przed deszczem chroniła… dziś przemokła na amen. Jestem jakby wyszedł z pod prysznica i zaraz potem wytarzał się w piachu.
Zaczynamy wracać do bazy, ale jakoś dziwnie nas znosi na mapę WIG’ówkę. Trzeba nadrobić tylko koło 5 km względem najprostszego wariantu „na bazę”, no i jakoś tak nas tam zaniosło na kolejny punkt.
WIG poszedł w górę… a my w kimę
W górę czyli na północ, bo tak się ta mapa układa względem naszej mapy 50-tki. Ten punkt wchodzi nam bez problemów i odkrywa nam lokalizację kolejnego punktu. Pierwszy grassor’owy klasyk łapiemy zatem niemal przed świtem, a planowo mieliśmy tu być o 18:00… potem liczyliśmy na 23:00, ale nam zeszło na zabawie w wodzie i piasku, a zamek nie był błyskawiczny, jeśli łapiecie aluzję...
Ta mapa ma skalę 1:100 000, a bufet jest na końcu arkusza w pionie (my jesteśmy idealni na samym dole). Tyle by było z jedzenia… ech niemal jak Wielkanoc w domu „Z okazji świąt dostaniecie po jajku… TYM PRĘTEM !!!”
Pożywiam się zatem krokietami (znowu!) z plecaka i ruszamy na kolejne punkty. Każdy ma być tym ostatnim na drodze do bazy… przecież się wycofaliśmy, prawda? I tak sobie wpada, ostatni za ostatnim i jeszcze jednym ostatnim...
Koło 5:30 telepie mnie z zimna, bo przemokłem nocą. Wkładam na siebie wszystko co mam…. Masakra, jest czerwiec na nizinach, a ja wkładam wszystko co mam w plecaku (5 warstw !!!). Ostatni raz wykorzystałem wszystko z plecaka w Aplach, wieczorem na wysokości około 2500m, kiedy tunel Hochtor na drodze Hochalpenstrasse stał się bramą do Krainy Zła (wjeżdżaliśmy w tunel przy pięknym zachodzie słońca i temperaturze koło 24 stopni, w wyjechaliśmy w mgłę, deszcz i krainę zimna).
Zaczyna nas też bardzo mulić sen… tyle razy, tyle razy obiecujemy sobie porządnie wyspać się przed maratonami, które powodują zarwanie nocy. Raz! Raz się udało i było to genialne posunięcie! Czemu je zatem powtarzać, skoro można nie… lepiej przespać się 4 godziny z czwartku na piątek, niecałe 4 z piątku na sobotę, potem trzasnąć nockę na rowerze i zdychać nad ranem. Znajdujemy zatem wiatę przystankową i śpimy koło 30 minut. Budzi nas zimno i trzeba zacząć się ruszać, jeśli chcemy żyć.
Wracamy do naszego planu – wycofania się i zjechania do bazy, ale znowu nas znosi po kolejne punkty. W piaszczystych lasach niewiele się zmieniło, więc ponownie utykamy w lepkiej mazi, gdzieś w środku lasu.
Udaje nam się dotrzeć na punkt opisany jako grobla, ale tutaj to my się gubimy i popełniamy błędy (jesteśmy 200 metrów od niego na wschód, aby po 5 minutach pchania rowerów znaleźć się 200 metrów od niego na południe, a po kolejnym pchaniu przez piaski – jakieś 200 od niego na zachód…). Gdy finalnie uda nam się namierzyć go poprawnie, nie ma problemu z jego odnalezieniem.
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno… to nie tak nam miało być
Chcieliśmy razem iść na wino bo się nam zachciało pić
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno, nasze plany wzięły w łeb
Bo gdy pobiegłem po wino... wtedy mi zamknęli sklep (*)
W planie są jeszcze 4 pkt - wszystkie ostanie bo przecież się wycofaliśmy. Wszystkie na szeroko rozumianej najprostszej drodze do bazy, wymagające nadłożenie tylko około 30 km w sumie, ale los stwierdza, że skoro ignorujemy jego dyskretne sygnały postaci: kierownicą w bebechy, utknięcie na zamku itp, to musi nam bardziej dobitnie pokazać, że mamy się zbierać do bazy.
Na jednej zapiaszczonej ścieżce, gdy naciskam mocniej na pedały, starając się zmielić pod kołami mokry piach, słyszę chrupnięcie. Oj… chyba nie jest dobrze. Patrzę na ramę… pęknięcie jest już niemal na cały obwodzie. Zaraz odpadnie górna część rury z siodłem. To już nie jest dyskretny sygnał od losu… teraz to boję się już siadać na siodełku (z plecakiem przecież ja ważę ponad 100 kg!!!). Muszę stać na pedałach całą drogę powrotną. Definitywnie zatem koniec na dziś… trzeba się przestać oszukiwać. Docieramy do bazy kilka minut po 8:00 rano, mając jeszcze niecałe 3 godziny zapasu czasu do limitu.
Jesteśmy sponiewierani, umorusani i trochę jednak zniechęceni, ze dziś było „wszystko jest krew w piach” (*). Dosłownie… w piach.
Nie wiemy czy dzisiejsze przygody wynikają z przemęczenia, z pecha czy po prostu tak położyliśmy ten rajd sami z siebie.
Nie wiemy do dziś. Może wszystkiego było po trochu.
My wykręciliśmy dzisiaj 176 km czyli nawet nie zbliżyliśmy się do naszego rekordu (218 km)
To, że w takich warunkach Basia ląduje na 4 miejscu w kategorii kobiet, a nasz wynik przeliczeniowy przekroczył 1000 punktów jest, co najmniej, zadziwiające.
Ciekawe jakby to wyglądało gdybyśmy dali radę pojeździć jeszcze te 3 ostatnie godziny….
Zbieramy się do domu nim najlepsi zawodnicy dotrą na metę.
Tak będzie lepiej… Dziś nie jesteśmy w nastroju na rozmowy „jak poszło?” czy „co się stało?”
Teraz pora leczyć rany… pora naprawiać sprzęt (a będzie trochę zachodu z taką awarią – nawet nie wiem jeszcze, czy Dart(h)Moor powróci czy osiodłam coś innego. Czas pokaże…)
Mamy tylko nadzieję, że limit pech na najbliższe lata został już wykorzystany

CYTATY:
1) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Opowieść pewnego emigranta"
2) Piosenka-tribute dla gry Cookie M "World of Warships" - uwielbiam takie głupotki :)
3) Piosenka Tanclem "Księżycowa Pani" (niesamowita ballada, ale dziś nie do odnalezienia na google'ach :P
"...gdy ją zobaczysz, uciekaj idź precz. Niech Cię piękno jej nie zachwyca, bo ciało jej dawno na dnie morza jest i śmierć niesie światło księżyca... gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale... zamku, którego nie ma już wcale"
4) L.U.C Zrozumieć Polskę - "Tribute to Stefan Starzyński". Frag. radiowego komunikat o wybuchu II wojny światowej.
5) Prześmiewcza parafraza tytuły dramatycznie słabej serii "Zmierzch". Księżyc w nowiu taaaaa...
6) Piosenka Łydki Grubasa "Półka"
7) To już kiedyś padło na tym blogu - poszukajcie w historii :P
8) Gwiezdne Wojny. Epizod II "Atak Klonów". Kultowy już tekst Anakina, będący przedmiotem wielu żartów.
9) Piosenka T-raperzy znad Wisły "Nie tak, nie tak, nie tak"
10) Kultowy tekst z filmu "Dzień świra"
„Nie bój się, nie zabraknie to krajowa czysta…” (*)
Na Grassor’a nigdy wcześniej nie udało nam się dotrzeć. Impreza owiana jest legendą: długie trasy, trudne nawigacyjnie punkty (poukrywane) oraz odkrywająca się stopniowo mapa. Na podstawowej mapie zaznaczonych jest tylko kilka początkowych punktów kontrolnych, reszta zostaje ujawniona dopiero w trakcie, czyli w miarę zdobywania kolejnych lampionów (namalowane na nich są małe mapki i trzeba sobie nanieść te dodatkowe punkty na swoją mapę). Brzmi rewelacyjnie, prawda? Czemu zatem nigdy wcześniej tam nie dotarliśmy… bo Zachodniopomorskie. W huk daleko.
Dlatego też, gdy okazało się, że w tym roku oprócz Grassora będzie rozgrywana jeszcze specjalna edycja GRASSOR 300… to bardzo przykuło to naszą uwagę. Południe Wielkopolski, więc dojazd realny - tylko około 3,5 godziny.
Kilometrów do zrobienia także nie zabraknie bo trasa to 300 km rowerem!!! Słownie: trzysta. Słownie, dużymi literami TRZYSTA.
Limit czasu: 24h + 1h czasu stop (na bufet).
Do tego zaproszenie na tą imprezę dostaliśmy osobiście od Pawła-zawsze-Pudło eee Brudło, czyli zwycięzcy poprzedniej edycji.
Taką formę ma właśnie mieć ten rajd, zwycięzca poprzedniej edycji buduje trasę kolejnej. Rewelacyjny pomysł.
Powiem szczerze, że przykuło to naszą uwagę tak bardzo, że czerwcowy klasyk w postaci Rajdu IV Żywiołów, tym razem musiał odbyć się bez nas.
Na GRASSOR 300 stawiamy sobie dość ambitny, ale realny cel – pobić nasz rekord kilometrów. Na razie nasza najdłuższa wyrypa to 218 km na Adventure Trophy Kraków w 2017. Grassor 300 to idealna okazja aby spróbować poprawić ten wynik.
„Nie bój się nie zabraknie, to krajowa czysta, widzisz przed wojną ja byłem….” ROWERZYSTA !!! :)
Ucieszeni jak dzieci, że mamy plan nie wiemy jeszcze, że nic - absolutnie nic - nie pójdzie według niego.
„Nie mamy z nimi szans, rozwalą szybko nas, to wrogich statków las, a nam już padł nasz...” rower
Na Grassor’a 300 przybywa właściwie sama elita. Wyrypiarze, Harpagany, Nocne Masakry, Piachulce, Liczyrzepy… no nie ma tu nikogo z przypadku. Widać, że jest to impreza dla najmocniejszych zawodników - nie jest tutaj rozgrywana trasa krótka. Owszem ile zrobisz tyle zrobisz w limicie, ale zapisać się dało tylko na 300 km.
Z jeden strony zastanawiam się co ja tu robię… wśród ludzi, którzy nas po prostu miażdżą osiąganymi wynikami. Jeśli znajdą się tutaj jednak osoby z przypadku – to będziemy to właśnie my. Z drugiej strony, start ma imprezie gdzie, jest tylu tak mocnych zawodników to także cieszy. Nie tak dawno temu, nawet nie wiedzieli by kim jesteśmy, a dziś startujemy razem na hardcore’owym rajdzie. Jako jedna z najsłabszych ekip w tym gronie, ale jednak w tym gronie :)
Elita elitą, ale mimo że tak bardzo nastawialiśmy się na tą imprezę, to dotarcie na nią stanęło – na tydzień przed – pod dużym znakiem zapytania.
Dwa pierwsze tygodnie czerwca to nasz dwutygodniowy urlop i około 10 rowerowych wyryp górskich, zarówno w Sudetach jak i Karpatach (niedługo planuję wrzucić kilka relacji i zdjęć z tych wypraw, ale opornie mi to idzie bo czasem ciężko z czasem…).
Na ostatniej z wycieczek zabijam rower – ŁAMIĘ RAMĘ !!!
Masakra… rok temu w czerwcu, w Beskidzie Sądeckim zginał Santa (epitafium dla tej kochanej Bestii znajdziecie TUTAJ). Teraz w boju padł Król Dart(h)Moor Pierwszy… co za dramat. To jakieś fatum… znowu czerwiec i znowu pęknięcie pod rurą podsiodłową. Czy ja naprawdę jestem aż taki gruby i ciężki?
Rama jest wprawdzie na gwarancji jeszcze, ale rozłożenie roweru, wysyłka, rozpatrzenie reklamacji i złożenie roweru z powrotem… no nie ma opcji tego załatwić w 5 dni. Wyjazd na Grassor’a staje pod dużym znakiem zapytania, bo w sumie nie mam roweru.
Jesteśmy wściekli, bo bardzo nastawialiśmy się na walkę o nowy rekord… Postanawiamy zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę: spróbuję pojechać na pękniętej ramie. Chałupniczym sposobem usztywniam miejsce pęknięcia, na tyle ile się da (nie pytajcie jak, powiem tylko, że nieśmiertelna taśma naprawcza także była w użyciu). Zdaję sobie sprawę, że nie zda to egzaminu na oczekiwanym poziomie, ale może chociaż wytrzyma ten rajd. Jeden wyjazd… tyle wystarczy.
Pamiętacie tą scenę z Gwiezdnych Wojen? (Spokojnie. Wytrzyma... słyszałaś? Masz wytrzymać!)
W bazie nie mówię o tym nikomu przed rajdem – nie chcę wywoływać niepotrzebnych dyskusji. Jak się okaże, że rura z siodłem złamie się do końca po 5 km, to będzie tyle z walki o nowy rekord. Rower do startu trzymam na uboczu, aby nikt nie zauważył pękniętej ramy. Postaram się jak najwięcej jechać w pozycji stojącej, aby jak najmniej obciążać rurę… tak bardzo nie chcemy się wycofywać.

Co tam GRASSOwało w Wielkopolsce w ostatnią sobotę?
Może jeszcze słowo o mapach i trasie jako takiej. Dostaliśmy 3 arkusze mapy: 2 x A3 plus jeden A4.
Pierwsza A3 ma skalę 1:50 000, jest mapą charakterystyczną dla geoportalu i zaznaczono na niej ponad 30 punktów kontrolnych. Jest kilka przelotów, ale występują tutaj zagęszczenia/zgrupowania lampionów. Każdy z nich wart jest 30 punktów przeliczeniowych.
Arkusz A4 to jej zachodnia kontynuacja.
Druga A3 ma skalę 1:100 000 (ho, ho, ho…), jest mapą z lat 30-tych (sic!) i zaznaczono na niej tylko kilka punktów kontrolnych. Jest tzw. WIG’ówka (Wojskowy Instytut Geograficzny). Charakteryzuje się grassor’owym klimatem, czyli na punktach kontrolnych znajdują się małe mapki, odkrywające kolejne punkt kontrolne – niezaznaczone na arkuszu podstawowym. Każdy lampion na tej mapie ma wartość 50 punktów przeliczeniowych.
Paweł na odprawie mówi, że sumaryczne wartości map są do siebie zbliżone, czyli nic nie sugeruje od której mapy korzystniej zacząć.
W praktyce okaże się jeszcze, że punkty na mapie 1:50 000, mimo że rozstawione gęściej, będą trudniejsze zarówno nawigacyjnie jak i terenowo. Spore chaszczownie, piachy, trochę pagórów, królestwo pokrzyw oraz poukrywane lampiony. Punkt na WIG’ówce łatwiejsze nawigacyjne i terenowo, ale o wiele rzadziej rozstawione, co wymusi długie przeloty między nimi.
Postanawiamy zacząć od mapy 1:50 000 i spróbować „wyczyścić” ją całą lub niemal całą, a z WIG’ówki zrobić tyle, na ile pozwoli pozostały czas.
Wiemy, że nie damy rady zrobić całości – po pierwsze: 300 km w 24h to kosmos. Nawet jeśli uda nam się pobić nasz obecny rekord, to wcale nie znaczy że przejdziemy od razu 300 km. Między 300 a 218 jest ponad 8- innych liczby naturalnych, które też są fajne, a jak rozszerzymy dziedzinę na rzeczywiste to dostaniemy ich sporo więcej :P
Po drugie: jadę na połamany rowerze, tak? To taki trochę konkret argument, prawda?

Na dobry początek Kobyła w koronie :)
Wyruszamy ostrożnie, próbując rozeznać jakie obciążenie może wytrzymać pęknięta rura podsiodłowa. Wygląda na to, że na razie moje prowizorycznie usztywnienie trzyma i nawet nie skrzypi, więc odżywa nadzieja że wytrzyma cały rajd. Przyspieszamy zatem i trzymając się ekipy Roberta suniemy razem w „góry” :)
Może jest tutaj w miarę płasko (w dalszej części rajdu przekonamy się, że nie tak do końca…), ale jak każde województwo ma swój najwyższy szczyt. Jest nim tzw. Kobyla Góra (284 m) w paśmie Wzgórz Ostrzeszowskich. Jako jeden z pierwszych punktów zdobywamy zatem najwyższy szczyt województwa Wielkopolskiego !!!
Skoro można ponoć zdobyć Koronę Warszawy (najwyższe „szczyty” stolicy… zastanawiam się czy zalicza się do niej także szczyt głupoty), to czemu nie zacząć zdobywać Korony Wielkopolski. Zwłaszcza, że oprócz Kobylej Góry lampiony znajdują się na kilku innych lokalnych pagórach.
Pogoda znośna: według prognoz miało lać cały dzień, a leje co 1,5 godziny przez 15 minut, potem przestaje i cykl powtarza. Jest więc nawet spoko. Nie ma też upałów po 30 stopni, acz w przerwach między deszczami robi się dość parno.
Poniżej kilka zdjęć z eksploracji południowo-zachodnich okolic bazy.



Piaski (zjadają dużo) Czasu… a my nie zjadamy za wiele :P
Punkty niby gęsto, ale drogi są tutaj bardzo zapiaszczone. Czasami toniemy głęboko w piachu i jedzie się bardzo trudno. Do tego za niektórymi punktami trzeba mocno chaszczować, co także nie wpływa na przyspieszenie tempa. Staram się także na bieżąco kontrolować stan ramy, bo w ciężkim terenie, gdy trzeba mocno depnąć na pedał siedząc na siodełku, słyszę skrzypienie. Mam schiza, że zaraz się złamie… czasem jednak nie mogę pojechać na stojąco, bo tylne koło buksuje w piachu. W takim klimacie punkty idą nam dużo wolniej niż zakładaliśmy.
Planowaliśmy „wyczyścić” tą mapę do wczesnego wieczora i jeszcze przed zmrokiem wyjechać na WIG’ówkę. Teren jednak skutecznie nas opóźnia.
Zaczyna się także oddalać nam perspektywa pobicia rekordu, bo licznik nie chce przekroczyć 60 km. Kręcimy i kręcimy w piachu, a drogi jakoś nie ubywa.
Widzę już także, że nie dotrzemy na bufet – jest on najdalej położonym punktem od bazy. Północny skraj WIG’ówki. Nie grozi nam to jednak, skoro WIG’ówki nawet jeszcze nie zaczęliśmy, a przypominam że do przejechania jest arkusz A3 w pionie (w skali 1:100 000). Do zmroku jeszcze trochę, ale jest już popołudnie, a przed nami nadal ponad 1/3 mapy 1:50 000 do zrobienia.
Decydujemy się jednak pozostać przy pierwotnym planie i nadal czyścić naszą mapę, a nie przeskakiwać na WIG’ówkę bez ładu i składu, w nagłym przypływie żalu… Trzeba się z tym pogodzić, bufet (a na nim czas stop i godzinna wyżerka z dziczyzną!!) nam dzisiaj niepisany.
I znowu Leśmian w mojej głowie, jak na Wilczym:
...Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?...

Popijawa u Leśnika i Wzgórze po ZBÓJU (w huk strome)
Jest 17:57 gdy wyjeżdżamy z lasu i ciśniemy przez jakąś miejscowość.
Mimo że nasze plecaki dźwigały (na początku rajdu) po 3-4 litry picia na głowę, wypatrujemy sklepu aby zapasy uzupełnić. Jesteśmy w trasie od kilku godzin, zapasów jeszcze niby sporo acz są już widocznie nadszarpnięte, a do tej pory nie widzieliśmy nigdzie ani jednego sklepu.
Pogoda jest dzisiaj co najmniej dziwna. Jak się słońce oprze na grzbiecie to robi się ciepło i bardzo parno, duchota - za chwilę przez 10-15 minut dość intensywnie pada deszcz. I tak w kółko, więc zapasy wody schodzą nam w dość szybkim tempie.
Wolelibyśmy zatem wspomóc się jakimiś lokalnymi dobrami. Wpadamy do zajazdu LEŚNIK – jeden z zawodników pomyślał o tym samym co my. Udało Mu się zatrzymać obsługę, która właśnie zamykała już lokal. Dzięki temu załapaliśmy się jeszcze w ostatniej chwili na uzupełnienie zapasów. Do zmroku ponad 3 godziny jeszcze, ale nasza pięćdziesiątka (mapa 1:50 000) ma jeszcze ponad 10 punktów do zrobienia… a piachów nie ubywa.
Nie wiem jak tu przeleciała elita tego rajdu… Albo my mamy jakiś dziwny wariant (acz staramy się trzymać dobrych dróg leśnych) ale po prostu są tak dobrzy… lub my tak słabi. Ech trzeba było u Leśnia kupić jakiś mocny bimber i schlać się jak świnia… przynajmniej mielibyśmy coś z życia.
Tymczasem docieramy do kolejnej "wielkiej" góry Wielkopolski - Wzgórze Zbójnik. Bardzo fajny to punkt, z którego decydujemy się zjechać na szagę - nie ścieżką, którą tu przyjechaliśmy, ale na skróty. Wpakowujemy się na chyba lokalną trasę DH, bo stromizna jest kosmiczna. Niby niewielka góra, a niemal pionowa ściana zjazdu i zaraz potem krzory, chaszcze i wiatrołomy...

KOSZMAR NOCY LETNIEJ : Nadziany Pan Kierownik, jakże bliski memu sercu…
Do tej pory nie szło nam rewelacyjnie, ale nawet znośnie – zwłaszcza, jak na jazdę na połamanym rowerze... Jednakże, teraz wraz z zapadnięciem nocy, pech postanowił dać o sobie znać i przywalił nam z pełną siłą. Tak jakby noc była jego sojusznikiem, a my ofiarami nieświadomie wchodzącymi w sidła. Póki ochraniały nas ostatnie promienie słońca, ostatnie światło dnia, było ciężko ale konsekwentnie parliśmy do przodu. Wraz z nastaniem ciemności zaczął się horror…
Namierzamy się na punkt pośrodku gęstego lasu. Nie ma do niego dobrego, sensowego dojazdu – najlepszym wariatem wydaje się być przecinka od małej ścieżki. Jak to z przecinkami bywa po kilku metrach, najpierw dziczeje a potem niemal znika. Kompas pomaga utrzymać kierunek, ale jedzie się fatalnie. Garby, koleiny (coś tu dawno temu jechało i zryło ziemię), trawy po kolana, połamane gałęzie. Światło czołówki oświetla „drogę”, jechać się da bo trasa prowadzi w dół, ale wysokie trawy maskują niemal wszystkie przeszkody… i jednej z takich pułapek nie zdołałem wypatrzyć. Coś uderza mi w koło od boku i spycha je do dużej, głębokiej koleiny. Siła nagłego zatrzymania koła wyrywa mi z rąk kierownicę i skręca ją, wraz z przednim kołem o 90 stopni. Nagłe zatrzymanie przodu na zjeździe powoduje, że tył staje dęba i wyrzuca mnie przez z siodełka… tak niefortunnie, że nabijam się klatką piersiową o skręconą właśnie kierownicę… Nabijam się tak mocno, że siła uderzenia przekręcę cały mostek wraz z kierownicą do pozycji domyślnej (koło pozostaje nadal skręcone o 90 stopni, bo jest zablokowane w dziurze).
Au…. To bolało. Naprawdę bolało. Przez moment nie mogę wstać z ziemi… niby jestem przyzwyczajony do pchnięć metalowymi przedmiotami w korpus, ale od lat staram się te pchnięcia raczej zadać niż przyjmować. To teraz siadło naprawdę soczyście, Pan Kierownik sięgnął niemal serca. I tak szczęście, że nie było to uderzenie bezpośrednio w splot słoneczny, bo nie wiem czy bym wtedy wstał… Robimy dłuższą przerwę bo trochę mnie to poturbowało. Sinior będzie kosmiczny.
KOSZMAR NOCY LETNIEJ 2: „… zamku, którego nie było” (*)
Jakoś pozbierałem się po kraksie i jedziemy dalej. Boli jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu… ale „walkę trzeba prowadzić do końca” (*) więc jakoś tam jadę. Przed nami punkt opisany jako „Zamek”, a dokładniej mają to być dwie brzozy w ruinach. Wjeżdżamy zgodnie z mapą w miejsce, gdzie te ruiny mają się znajdować i zaczyna się, coś czego do dziś nie potrafię wyjaśnić…Szukamy lampionu. Nigdzie go nie ma, mijają kolejne minuty a my szukamy i szukamy. Łazimy w kółko po lesie… wracamy do mapy. No to musi być tutaj. Jeszcze raz… szukamy i szukamy. Nic. Ponownie wracamy do mapy i ponownie przeczesujemy las z latarkami. Po prostu nie ma. Nie ma co jednak zgłaszać Braku Punktu Kontrolnego (BPK), że lampion zaginął czy ukradziony, bo drzewa z punktami były dodatkowo oznaczane ekologiczną, zmywalną farbą fluorescencyjną. Powinniśmy zatem znaleźć drzewo z zielonym napisem na pniu… ale jego też nie ma. Pada pomysł odpuszczenia tego punktu, ale patrzymy w mapę raz jeszcze. TO MUSI BYĆ TUTAJ. Namierzamy się chyba po raz czwarty i nadal nic… właśnie minęła godzina. Słownie: GODZINA, a my nadal siedzimy w ruinach, których nie ma. Zaczyna mnie brać złość… nie, nie ta sportowa. Tajki czysty wk***w…
Klnę tak, że dziki uciekają po krzakach. Wszystko się zgadza: ścieżki, ukształtowanie terenu, odległość od skrzyżowania… to jest niemożliwe i niedorzeczne, niedopuszczalne i niepoważne. TO JEST PORAŻKA !!!
I nagle jest…. Jest lampion. Obok nas… 50 metrów od miejsca zaparkowania rowerów. Ile razy przeszliśmy obok niego? 10? 15… może więcej. To jest niemożliwe, że go nie widzieliśmy… a jednak stało się. Takie rzeczy się nie dzieją, a jednak się wydarzyły. Choćby wracając do mapy, po raz drugi, po raz trzeci, PO RAZ CZWARTY musieliśmy przechodzić obok tego lampionu. Godzina w plecy, mimo że nawigacyjnie wymierzyliśmy się idealnie… Jesteśmy wściekli. Złamana rama (ciągły stres czy wytrzyma), kraksa z niemal przebiciem płuca, teraz jeszcze taka niedorzeczność… mamy dość. Naprawdę dość.

NOCNA MASAKRA 3: "Zmierzch męskości – penis w rowiu" (*)
Zmierzch już był i to dawno. Teraz to już ciemna noc… jedziemy na punkt, który ma być rowem przeciwczołgowym. Nadal mnie trzęsie z wściekłości o ten zamek. To nie jest gniew na Organizatora czy trasę. W sumie ciężko mi go jednoznacznie ukierunkować. Nie popełniliśmy błędu nawigacyjnego – weszliśmy w niego z dokładnością do 50 metrów, punkt nie był w jakimś dziwnym miejscu bez sensu… dlaczego zatem stojąc obok niego go nie widzieliśmy? Nie wiem… po prostu nie wiem, ale jestem na to mega zdenerwowany… do tego zaczął nam padać deszcz.
Dojeżdżamy do wielkiego rowu, zsiadam z roweru, idę po lampion… i ch**a !! Nie ma.
Zaczynam obszukiwać okolice, ale mamy powtórkę z zamku… obchodzimy rów w kółko, idziemy brzegiem, idziemy dołem. Raz Basia góra, a ja dołem, to ja górą, a Basia dołem.
No nie ma lampionu… Mam drgawki z wściekłości…. „STÓJ, TO NIE TAK! KUMULUJE WE MNIE MAGMA !!!” (*)
Jestem o krok od wybuchu, Basia także jest mega zniechęcona.
Ponownie wracamy do mapy. I znowu mamy pewność, że nawigacyjnie jesteśmy perfekcyjnie. Przechodzimy przez rów po raz kolejny. Ni ch**… w rowie nic nie ma. Deszcz leje nam na głowy, siadamy w trawie przy rowerach… tak na mokrym, tak na błocie, tak w strugach deszczu. Właśnie zestarzałem się o jakieś 100 lat… gniję sobie w grobie, mięso na mych kościach obgryzają szczury. Jest środek nocy, a my siedzimy na mokrej trawie. To jest to miejsce na pewno – ogromny stromy rów. Jedyny w tej okolicy. Głowę sobie daję obciąć, że to to miejsce… ale lampionu tutaj nie ma.
Deszcz nadal dzwoni nam o kaski… po prostu niebo śmieje się do łez nad naszym losem.
Tak źle to jeszcze nie było, co nie Mała? Gubiliśmy się, podejmowaliśmy złe decyzje, głupie warianty… ale takiej akcji jeszcze nie było. Czuję się jak ślepiec… jak mogliśmy nie widzieć tego lampionu na zamku stojąc przy nim… jakim cudem nie możemy znaleźć lampionu tutaj skoro wiemy, że na pewno tu jest…
Podejmujemy decyzję – zjeżdżamy do bazy. To nie ma sensu. Dziś los na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani. Złamany rower, kierownicą w bebechy, katastrofa na zamku… i teraz ten rów. Podejmujemy decyzję o powrocie do bazy… ale mimo to nadal siedzimy dalej na mokrym. Zaczynamy prowadzić upośledzoną konwersację:
- Zjeżdżamy, tak?
- No chyba tak.
- Dalsza walka nie ma sensu, prawda?
- No nie ma.
- Czyli do bazy.
- No do bazy, zjeżdżamy.
- Tak na serio?
- A Ty co myślisz?
- A Ty?
- No, zjeżdżamy.
- No dobra… szkoda trochę, ale zjeżdżamy.
- No to szkoda, czy zjeżdżamy
- No chyba podjęliśmy już decyzję
- No podjęliśmy, ale jak ma być szkoda to nie musimy…
- A jest sens?
- No nie ma.
- No to zjeżdżamy
- Dobrze, skoro chcesz…
- A Ty nie chcesz
- Tak, mam dość
- No to do bazy
- Chyba tak…
- No to chyba czy do bazy
- A Ty co sądzisz…
DOŚĆ !!! TO JEST BARDZIEJ JAŁOWE NIŻ... NIŻ... NIŻ JAŁOWIEC !!!
Basia idzie do swojego roweru, ja do swojego. Idę i widzę… błysk zielonej farby na drzewie w świetle czołówki. Patrzę… lampion! To już jest kpina losu. Teraz się znalazł – teraz gdy przemoczyłem dupsko siedząc na mokrym. Robię krok w bok i już go nie widzę – znika w zieleni… ale nie muszę go już widzieć. Wiem, że tam jest.
Wołam Basię. Pytam czy go widzi. Ona mówi, że NIE. Nakierowuję ją na miejsce, w którym mi on mignął i pytam raz jeszcze „widzisz?”. Ona, że nie. Są jaja – ja też go teraz nie widzę, ale wiem że tam jest.
Podchodzimy bliżej i jest… Basia pyta: wiesz, że przechodziliśmy tędy ze 3 razy?
Może Ty… ja to chyba z 5 razy tędy przechodziłem… jest mi niemal niedobrze z wściekłości, która rozsadza mnie od środka.
Przypominam sobie, że "lepiej spalić jedno miasto niż złorzeczyć ciemnościom" (*).
Niestety nie mogę zachować się odwalić akcji jak Ra's Al Ghul w Batmanie
"Now if you excuse me, I have a city to destroy"
...bo do najbliżej cywilizacji mamy 6-7 km przez las. Do miast będzie w huk więcej…

NOCNA MASAKRA 4: Nie lubię piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska (*)
Finalnie decydujemy się wracać jednak do bazy… ale przez kilka, może kilkanaście punktów, bo jesteśmy naprawdę daleko od niej.
Deszcz zamienia się w ulewę, bardzo intensywną. Drogi, które tutaj wyłożone są piaskiem… stają się lepką mazią. Byliście nad morzem, na plaży i widzieliście ten piasek, który fale ciągle obmywają?
Fajnie się lepi i można stawiać zamki (NIE MÓW MI O ZAMKU – Basia)… fajnie też zapycha łożyska, hamulce, piasty i oblepia opony. Przedarcie się przez ten syf to makabra. Rowery rzężą i wydają niemiłosierne dźwięki. Próbuję swój przenosić nad tą masakrą, ale korpus boli mnie zbyt bardzo aby dało się wygodnie nieść maszynę. Poza tym, nawet bez kontuzji to niesienie roweru przez 6-7 km, byłoby niewykonane.
Piach, a właściwie maź oparta na piachu i wodzie dostaje się wszędzie. Chwilę później nie mam już przedniego hamulca wcale – klocki po cyklu ostatnich wypraw górskich, były już na wykończeniu i w obecnych warunkach po prostu zniknęły. Słyszę jak metal trze o metal… po rajdzie okaże się, że tarcza hamulcowa też będzie do wymiany. Cytat z serwisu „klocki skończyły Ci się już dawno, teraz to skończyła Ci się już stal na tarczy…”
Na liczniku jest 115 km dopiero, a niedługo będzie świtać… nowy rekord to popłynął w piz***
Katastrofą jest to, że ostatnie 15 km robimy już 3,5 godziny. TRZY I PÓŁ GODZINY !!!
Gdy finalnie docieramy do jakiegoś asfaltu, to jesteśmy przemoczeni, umorusani a sprzęt jest w katastrofalnym stanie (jakby nie był przed rajdem…). Hamulca z przodu nie ma, naciśnięcie klamki budzi ludzi w promieniu 2 kilometrów… i ten dźwięk… metal trący o metal, a między nimi ziarenka piasku. Ma wrażenie, że ten odgłos zostawia szramy na mej duszy.
Akurat dzisiaj także musiała nie wytrzymać mi kurta przeciwdeszczowa. Wiem, że jest styrana na wielu rajdach, ale zawsze przed deszczem chroniła… dziś przemokła na amen. Jestem jakby wyszedł z pod prysznica i zaraz potem wytarzał się w piachu.
Zaczynamy wracać do bazy, ale jakoś dziwnie nas znosi na mapę WIG’ówkę. Trzeba nadrobić tylko koło 5 km względem najprostszego wariantu „na bazę”, no i jakoś tak nas tam zaniosło na kolejny punkt.
WIG poszedł w górę… a my w kimę
W górę czyli na północ, bo tak się ta mapa układa względem naszej mapy 50-tki. Ten punkt wchodzi nam bez problemów i odkrywa nam lokalizację kolejnego punktu. Pierwszy grassor’owy klasyk łapiemy zatem niemal przed świtem, a planowo mieliśmy tu być o 18:00… potem liczyliśmy na 23:00, ale nam zeszło na zabawie w wodzie i piasku, a zamek nie był błyskawiczny, jeśli łapiecie aluzję...
Ta mapa ma skalę 1:100 000, a bufet jest na końcu arkusza w pionie (my jesteśmy idealni na samym dole). Tyle by było z jedzenia… ech niemal jak Wielkanoc w domu „Z okazji świąt dostaniecie po jajku… TYM PRĘTEM !!!”
Pożywiam się zatem krokietami (znowu!) z plecaka i ruszamy na kolejne punkty. Każdy ma być tym ostatnim na drodze do bazy… przecież się wycofaliśmy, prawda? I tak sobie wpada, ostatni za ostatnim i jeszcze jednym ostatnim...
Koło 5:30 telepie mnie z zimna, bo przemokłem nocą. Wkładam na siebie wszystko co mam…. Masakra, jest czerwiec na nizinach, a ja wkładam wszystko co mam w plecaku (5 warstw !!!). Ostatni raz wykorzystałem wszystko z plecaka w Aplach, wieczorem na wysokości około 2500m, kiedy tunel Hochtor na drodze Hochalpenstrasse stał się bramą do Krainy Zła (wjeżdżaliśmy w tunel przy pięknym zachodzie słońca i temperaturze koło 24 stopni, w wyjechaliśmy w mgłę, deszcz i krainę zimna).
Zaczyna nas też bardzo mulić sen… tyle razy, tyle razy obiecujemy sobie porządnie wyspać się przed maratonami, które powodują zarwanie nocy. Raz! Raz się udało i było to genialne posunięcie! Czemu je zatem powtarzać, skoro można nie… lepiej przespać się 4 godziny z czwartku na piątek, niecałe 4 z piątku na sobotę, potem trzasnąć nockę na rowerze i zdychać nad ranem. Znajdujemy zatem wiatę przystankową i śpimy koło 30 minut. Budzi nas zimno i trzeba zacząć się ruszać, jeśli chcemy żyć.
Wracamy do naszego planu – wycofania się i zjechania do bazy, ale znowu nas znosi po kolejne punkty. W piaszczystych lasach niewiele się zmieniło, więc ponownie utykamy w lepkiej mazi, gdzieś w środku lasu.
Udaje nam się dotrzeć na punkt opisany jako grobla, ale tutaj to my się gubimy i popełniamy błędy (jesteśmy 200 metrów od niego na wschód, aby po 5 minutach pchania rowerów znaleźć się 200 metrów od niego na południe, a po kolejnym pchaniu przez piaski – jakieś 200 od niego na zachód…). Gdy finalnie uda nam się namierzyć go poprawnie, nie ma problemu z jego odnalezieniem.
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno… to nie tak nam miało być
Chcieliśmy razem iść na wino bo się nam zachciało pić
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno, nasze plany wzięły w łeb
Bo gdy pobiegłem po wino... wtedy mi zamknęli sklep (*)
W planie są jeszcze 4 pkt - wszystkie ostanie bo przecież się wycofaliśmy. Wszystkie na szeroko rozumianej najprostszej drodze do bazy, wymagające nadłożenie tylko około 30 km w sumie, ale los stwierdza, że skoro ignorujemy jego dyskretne sygnały postaci: kierownicą w bebechy, utknięcie na zamku itp, to musi nam bardziej dobitnie pokazać, że mamy się zbierać do bazy.
Na jednej zapiaszczonej ścieżce, gdy naciskam mocniej na pedały, starając się zmielić pod kołami mokry piach, słyszę chrupnięcie. Oj… chyba nie jest dobrze. Patrzę na ramę… pęknięcie jest już niemal na cały obwodzie. Zaraz odpadnie górna część rury z siodłem. To już nie jest dyskretny sygnał od losu… teraz to boję się już siadać na siodełku (z plecakiem przecież ja ważę ponad 100 kg!!!). Muszę stać na pedałach całą drogę powrotną. Definitywnie zatem koniec na dziś… trzeba się przestać oszukiwać. Docieramy do bazy kilka minut po 8:00 rano, mając jeszcze niecałe 3 godziny zapasu czasu do limitu.
Jesteśmy sponiewierani, umorusani i trochę jednak zniechęceni, ze dziś było „wszystko jest krew w piach” (*). Dosłownie… w piach.
Nie wiemy czy dzisiejsze przygody wynikają z przemęczenia, z pecha czy po prostu tak położyliśmy ten rajd sami z siebie.
Nie wiemy do dziś. Może wszystkiego było po trochu.
My wykręciliśmy dzisiaj 176 km czyli nawet nie zbliżyliśmy się do naszego rekordu (218 km)
To, że w takich warunkach Basia ląduje na 4 miejscu w kategorii kobiet, a nasz wynik przeliczeniowy przekroczył 1000 punktów jest, co najmniej, zadziwiające.
Ciekawe jakby to wyglądało gdybyśmy dali radę pojeździć jeszcze te 3 ostatnie godziny….
Zbieramy się do domu nim najlepsi zawodnicy dotrą na metę.
Tak będzie lepiej… Dziś nie jesteśmy w nastroju na rozmowy „jak poszło?” czy „co się stało?”
Teraz pora leczyć rany… pora naprawiać sprzęt (a będzie trochę zachodu z taką awarią – nawet nie wiem jeszcze, czy Dart(h)Moor powróci czy osiodłam coś innego. Czas pokaże…)
Mamy tylko nadzieję, że limit pech na najbliższe lata został już wykorzystany

CYTATY:
1) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Opowieść pewnego emigranta"
2) Piosenka-tribute dla gry Cookie M "World of Warships" - uwielbiam takie głupotki :)
3) Piosenka Tanclem "Księżycowa Pani" (niesamowita ballada, ale dziś nie do odnalezienia na google'ach :P
"...gdy ją zobaczysz, uciekaj idź precz. Niech Cię piękno jej nie zachwyca, bo ciało jej dawno na dnie morza jest i śmierć niesie światło księżyca... gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale... zamku, którego nie ma już wcale"
4) L.U.C Zrozumieć Polskę - "Tribute to Stefan Starzyński". Frag. radiowego komunikat o wybuchu II wojny światowej.
5) Prześmiewcza parafraza tytuły dramatycznie słabej serii "Zmierzch". Księżyc w nowiu taaaaa...
6) Piosenka Łydki Grubasa "Półka"
7) To już kiedyś padło na tym blogu - poszukajcie w historii :P
8) Gwiezdne Wojny. Epizod II "Atak Klonów". Kultowy już tekst Anakina, będący przedmiotem wielu żartów.
9) Piosenka T-raperzy znad Wisły "Nie tak, nie tak, nie tak"
10) Kultowy tekst z filmu "Dzień świra"
Kategoria Rajd, SFA
TROPICIEL 25
-
DST
78.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 maja 2018 | dodano: 24.05.2018
Tropiciel to rajd przygodowy, który charakteryzuje się niesamowitym
klimatem, dlatego też kombinowaliśmy jak Tour de Pologne pod Gliczarów,
aby uchwycić oba rajdy w jeden dzień (Rajd Liczyrzepy za dnia, oraz
Tropiciel 25 nocą). Na wstępie
chcielibyśmy bardzo podziękować Organizatorom za przychylenie się do
naszej nie-pierwszej-już-takiej prośby i przesunięcie naszego startu na
najpóźniejszą możliwą godzinę. Dało nam to możliwość dotarcia na imprezę
zaraz po wyrypie w Górach Bystrzyckich. Dziękujemy,
przepraszamy za kłopot i obiecujemy że nie będzie to ostatni raz, bo niezbadane są plany i warianty
Aramisów :)
Wesoły Rowerzysta i Demony Przeszłości
Wyjeżdżamy ze Spalonej około 21:30. Trochę późno, ale fajnie się siedziało w schronisku oraz ciężko było się zebrać po całym dniu dymania po górach. Ciśniemy przez noc z gazem w podłodze, aby dotrzeć do Miękini na czas. Nasz start to godzina 0:25, ale musimy się przecież jeszcze zarejestrować, odebrać pakiet startowy… ba, zaparkować i ściągnąć rowery z dachu. Rajd się jeszcze nie zaczął, a my już jesteśmy na styk z czasem.
Miękinia… miejsce, które budzi wspomnienia, a właściwie Demony Przeszłości.
„Zdarzyło się to wiele lat temu, ale widzę to za każdym razem kiedy tylko zamknę oczy” (*). Jeśli ktoś nie zna, jednej z naszej najbardziej hardcorowej przygody to można o niej poczytać tutaj: Tropiciel czyli w Bagnach Rozpaczy.
Niedaleko starej piaskowni znajduje się Rozlewisko Moczarki, miejsce gdzie utknęliśmy w bagnach na ponad 2 godziny. Miejsce, z którego naprawdę nie mogliśmy się wydostać, brodząc czasem po kolana w bagnie. Tam zrozumiałem, że możliwe jest chodzie w kółku po mokradłach, nie dlatego że nie wie się gdzie się idzie, ale dlatego że teren nie pozwala iść inaczej. Z perspektywy czasu była to cenna lekcja, ale raz wystarczy… nie chciałbym jej powtarzać, choć może ciężko w to uwierzyć, to naprawdę długo nie mogliśmy wydostać się z tej bagiennej pułapki. Plan na dziś: cokolwiek na nas czeka na Tropicielu, będziemy unikać Rozlewiska Moczarki.
Dojeżdżamy na styk, kilka minut po północy. Gdy ściągamy rowery z auta, podjeżdża do nas Krzysiek Wesoły – notoryczny zwycięzca rowerowych Tropicieli. Ten sam, który na Rudawskiej Wyrypie w 24 godziny zrobił koło 230 km, kiedy my 160. Fajnie się znowu zobaczyć. Jego ekipa także zaraz staruje, więc zdążymy wymienić tylko kilka zdań, acz jedno zapadnie nam w pamięć „zawsze jak widzę wasze rowery, to serce rośnie”. Dawno nikt nas aż tak miło nie przywitał. Dziękujemy !!!
Wpadamy do bazy i ekspresem się rejestrujemy. Kiedy na punkcie startowym wyczytują naszą ekipę: „Zapraszam kapitanów z 0:25”, to ja dopiero montuję numer startowy. Przelotem mijamy się także z Mateuszem, który także zaraz wyruszy (na trasę 40 km – my ciśniemy na 60). Nie ma jednak czasu teraz rozmawiać, konwersacje muszą poczekać na koniec rajdu, bo właśnie wybija nasza minuta startowa, a my jesteśmy… prawie gotowi.
Droga jest odpowiedzią
Od kilku edycji Tropiciela, jeden z punktów rajdu jest specyficzny. Zwykle trzeba go sobie samodzielnie wyznaczyć, na podstawie rozwiązania jakieś zagadki nawigacyjnej (np. podane azymuty i odległości, wykreślanie okręgów, których środkiem są punkty kontrolne i szukanie przecięć tychże okręgów itp. itd.) Tym razem jednak na mapie jest informacja, że punktu nie trzeba dodatkowo wyznaczać, ale jeden z punktów (nie wiadomo który) jest zaznaczony źle – tzn. nie znajduje się on tam, gdzie jest on zaznaczony na mapie. Trzeba przyjrzeć się mapie, zwrócić uwagę na wszelakie szczegóły bo „droga jest odpowiedzią”. Jak kochamy takie zagadki, ślęczymy nad mapą i totalnie nie mamy pojęcia co to może znaczyć. Owszem na mapie są pewne niestandardowe elementy: specjalnie zaznaczone bezpieczne przeprawy przez rzekę, ale jest ich kilka i odległość między pierwszą a ostatnią jest niemała. Niewiele nam to jednak daje pod kątem wyznaczenie dokładnej lokalizacji źle zaznaczonego punktu – nie wiemy także, który to punkt.
Postanawiamy zatem ruszyć w trasę na żywioł, może coś się wyklaruje po drodze – skoro droga ma być odpowiedzią.
Jak dany punkt będzie, gdzie ma być to go po prostu zbierzemy, a jak go tam nie będzie, to będziemy wiedzieć, że to właśnie ten był źle zaznaczony i wtedy będziemy się martwić.
Poniższe zdjęcie pochodzi z oficjalnej galerii Tropiciela i jest autorstwa: Mariusza Kieslicha. Pożyczamy je sobie na potrzeby realacji :)

"Welcome to my Apocalypse" (*)
Mięknia nocą… jesteśmy tutaj drugi raz, ale jako że mam całkiem niezłą pamięć do miejsc, od razu poznaję niektóre skrzyżowania czy fragmenty dróg. Chwilę po opuszczeniu granic miasteczka odbijamy w polną drogę i kierujemy się na północ, po nasz pierwszy punkt tej nocy. Błota jest tutaj zdecydowanie więcej niż w górach, musiało więcej padać… ale jedzie się nieźle. Dojeżdżamy do dużego ogniska, wydaje nam się że punkt ten jest o wiele za wcześnie niż wynikałoby to z mapy…. Kiedy podjedziemy bliżej okaże się, że to miejscowi zrobili sobie tutaj dzisiaj imprezę. Krzyczą do nas tylko „Dalej, dalej” Hahaha, ostro… zaszyć się w polach na popijawę, a tutaj 500 osób przez całą noc Im tędy przewali. Peszek :)
Chwilę później dojeżdżamy do właściwego punktu – jako, że udało nam się wyprzedzić kilka pieszych ekip, trafiamy na punkt gdy nie ma na nim prawie nikogo (żadnej kolejki, możemy zaatakować zadanie z biegu). Wjeżdżamy, a punkt ocieka demonicznością: ołtarz, posępna muzyka, świece i kapłan w szatach kapłana :D
„Czytujesz Bibilę?”
- Nieregularnie?
- Znam jeden fragment na pamięć... (*)
Po tym kultowym, iście filmowym początku, odczytany zostaje nam PO ŁACINIE fragment Apokalipsy Św Jana. Z łaciny znam jedynie "VEXILLA REGIS PRODEUNT INFERNI" (*), więc niewiele zrozumiałem z odczytanego tekstu, a tu pada zadanie „PRZETŁUMACZCIE”. Żebyśmy mieli jakąkolwiek szansę, po okolicznych krzakach ukryte są słoiki (SIC!) ze słowami po polsku – mają one nam pomóc w tłumaczeniu. Biegamy zatem „po gęstwinie” i szukamy słoików.
Chwilę później tłumaczymy tekst Apokalipsy. Pokrzepieni słowem o upadku świata, ruszamy dalej :)

Czekam NA RURZE… dobrze, że nie w grocie Nestle :)
Ciśniemy dalej przez noc. Na jednej z leśnych ścieżek odnajdujemy kartkę na drzewie z napisem „po nitce do kłębka” i linę... Jedziemy zatem za rozciągniętą liną. Docieramy do punktu obstawionego przez sekcję grotołazów. Zadanie jakie nas czeka sprawdzi nasze przygotowanie się na podstawie „przecieków”, jakie były udostępnione na stronie Tropiciela. Udostępniony został cały filmik o wyposażeniu alpinistycznym – nazwy tych elementów to jeszcze pamiętamy, ale nasze zadanie to dobrać co do czego pasuje.
Dobrze, że zajmujemy się szermierką, a nie asekuracją wspinaczkową bo wszystko dobraliśmy źle. A zatem kara!!! Jak Banda Drombo w Yattamanie (pasuje Wam że Japończycy zrobili na podstawie tej bajki film z aktorami – widziałem, srogo ryje psyche. Polecam).
Naszą karą są opony i rury, a dokładnie tor przeszkód z nich zbudowany. Niech zdjęcia wystarczą za słowa – cierpienia małego Szkodnika, ukaranego za braki wiedzy :)



Kolekcjoner lampionów
Dojeżdżamy na kolejny punkt. A tam kolejne zadanie sprawnościowe, ja wybieram spacer farmera i zapycham z walizkami po polu, a Szkodnik [mający słabość do Misia :D :D :D ] wybiera zadanie niedźwiedzie!! Kończy się to trzymanie wiadra wody na wyprostowanych rękach przed sobą, kiedy ja latam z ciężarami. Chwilę później mój wzrok przykuwa jednak zawartość stolika: leżą tam same produkty kolekcjonerskie. I to te najwyższej klasy!!
Jest i Mocarz, jest Klexodron i - muszę przyznać, że chłopaki zrobili mocny klimat. Kolekcjonował bym !!!

A tak serio: sam klimat tego punktu był niesamowity właśnie przez te białe pojemniki, ale w prawdziwym życiu to nie bierzcie tego gów***a.
Jak chcecie mocne doznania to zapraszam na jakieś dobre party w klimacie BDSM, tam przynajmniej macie słowo bezpieczeństwa (obiecuję je uszanować, najpóźniej godzinę po jego wypowiedzeniu) – w przypadku produktów kolekcjonerskich takiego słowa niestety nie ma. Wiem, że wpływ takich środków na ludzki organizm może być w jakimś stopniu fascynujący, bo „czy pewne formy zła nie mają w sobie jakiegoś dziwnego, perwersyjnego piękna?” (*)
Jeśli zatem kogoś ten temat interesuje to można poczytać o tym co ludzie przeżywają podczas mocnych tripów (czyli odjazdów) na tym oto forum.
Inny link, gdzie znajdziecie również odnośniki do opracowań naukowych w temacie, możecie znaleźć na głównym polskim forum dotyczącym dopalaczy. Poczytać można, dokształcić się warto, zażywać już nie.



„Czy to są krokiety?” czyli ostatni posiłek na Wzgórzu Szubienicznym
Teraz czeka na nas - jak w tytule – Wzgórze Szubieniczne. A tam zostaniemy poddani próbie odwagi. Należy włożyć rękę do dużego, zakrytego pudła i odszukać w nim klucze potrzebne do otworzenia leżących nieopodal skrzyń.
W pudle – zgodnie z instrukcjami otrzymanymi od Obsługi Punktu – czaić się może zło. Nie lękamy się jednak, bo wiecie jak to czasem bywa w życiu:
"Pnie się w górę ścieżką kamienistą
Wśród upiorów, widm, bezgłowych ciał,
Ale nie przeraża go to wszystko
Bo nie takie baki z domu znał." (*)
W pudełku nie jest zło, ale lód. Grzebię i grzebię… i nie mogę tych kluczy znaleźć. Finalnie jednak się udaje i chwilę później otwieramy skrzynię, a potem znajdującą się wewnątrz kolejną skrzynię i jeszcze jedną w tej drugiej. Taka przyskrzyniona incepcja :)
Jedna z ekip rowerowych, która także właśnie tu dotarła prosi nas o pożyczeniu skuwacza do łańcucha. Mamy takie narzędzie, więc kiedy Oni naprawiają swoje rowery, to mamy czas się posilić. Wyciągam moją wałówkę i słyszę głos Obsługi „Czy to są krokiety?” Oczywiście, że to są krokiety – napieramy od ponad 24h bez przerwy, do mety nadal daleko, to trzeba się wspomóc jakimś prawdziwym dopalaczem !!!
Szkoda tylko, że to mój ostatni posiłek… w znaczeniu ostatni krokiet. Dwa zjadłem na Rajdzie Liczyrzepy, jeden w drodze na Tropiciela i teraz został mi już ostatni. Widziałem aby kupić 8… wiedziałem. Obsługa jest trochę zaskoczona, że wożę krokiety w plecaku ale przecież coś muszę w nim wozić. Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty, prawda?
Stara Piaskowania czyli niebezpiecznie blisko Rozlewiska Moczarki
Następny punkt jest w Starej Piaskowni. To tam był jeden z ukrytych punktów, na tym znamiennym Tropicielu, na którym niczym Artax (ten koń z „Niekończącej się opowieści”) tonęliśmy w Bagnach Rozpaczy. Piaskownia jest naprawdę rzut beretem od Rozlewiska Moczarki… wystarczy wyjść z niej ścieżką przez pole w stronę starej przepompowni i już można nieopatrznie wejść w straszliwą pułapkę, zostawioną przez moczary. Trzymamy się zatem głównej drogi przez łąkę i ani myślimy skracać sobie przez łąkę (to nie jest łąka!!!). Piaskownia robi niesamowite wrażenie, a my zjeżdżamy piaszczystą drogą na sam dół.


Tam czeka nas zadanie sprawnościowe czyli poranny fitness. Losujemy minutę napierania pajacyków. W sumie to dobrze, jest nad ranem, czyli najzimniej, wilgotność jest duża – jak się trochę poruszamy to się zagrzejemy. Lecimy zatem z pajacykami i chwilę późnień wyjeżdżamy na kolejny punkt – najbliżej byłoby skrócić sobie przez łąkę. NIE !!!! Mówiłem już, to nie jest łąka. Nie ma takiej opcji, objazd na około to całkiem niezły wariant. Zostawiamy za sobą „zakazane obszary” i lecimy dalej… kolejny punkt zdobyty, ale nadal nie mamy pomysłu ani który z pozostałych punktów jest zły, ani gdzie tak naprawdę się on znajduje. Tymczasem świta nad pewnym Rozlewiskiem.
Tak niewinnie wygląda teraz to miejsce. Niemal przyjaźnie… taki dolnośląski, złowieszczy Żleb Dergde’a

Jak to miło móc w tułowiu, umieścić komuś funt ołowiu :)
Kolejne zadanie to ASG – klasyk Tropiciela. Dojeżdżamy do punkty i chwytamy za broń. Jeden z wojskowych zachwyca się moim plecakiem. Pyta czy to kultowy Osprey Escapist. Ha, wiedziałem że armia doceni to co dobre. Potwierdzam, że jest to kultowy model i to co on już przeżył, to ciężko opisać.
Nie ma jednak dużo czasu na pogawędki. Chwytam za karabin i wchodzę w korytarze (zrobione strech'em), gdzie eliminuję kolejnych przeciwników. Gdy padnie pytanie "ubiłeś na pewno wszystkich?", poślę jeszcze jedną serię do celu, którego nie byłem pewien. Okazało się, że rozwalam go drugi raz. Nie można być jednak zbyt pewnym, prawda? :)
„Rzu Ć-MA gazynek” … czyli "Kapitan Hak 3: Klątwa zza grobu"
Pamiętacie tą scenę z „Drużyny A” – serialu, który oglądało się za młodego na TV Krater (Polonia 1 była później, najpierw był Krater – swoją drogą, co kierowało człowiekiem, który wybrał taką nazwę?) Wracając do tematu: B.A. bał się latać, więc Go zahipnotyzowali. Miał zapadać w sen po usłyszeniu odpowiedniej komendy. Wybrano słowo „ćma”, bo przecież tego słowa prawie nigdy się nie używa. Podczas pierwszej strzelaniny, ktoś do Niego krzyknął: „RZU-ĆMA-GAZYNEK”. Można się domyśleć co się dalej stało :)
Jedno z naszych zadań także związane jest z magazynkami. Wpadamy na małą polanę w środku lasu, tuż obok Grobu Nieznanego Żołnierza a tam całkiem sporo ludzi w mundurach. Prowadzą nas do dość dużej wystawy broni, wskazują jeden z karabinów, a my musimy dobrać do niego magazynek.
Dobrze, że wybraliśmy grupę „łatwe” bo niektóre sprzęty to widzę pierwszy raz w życiu O_o
Chwilę później, gdy ciśniemy przez gęsty las atakuje nas Kapitan Hak. Po raz trzeci w tym roku Szkodnik niszczy hak przerzutki – tym razem nie urwał go całkowicie, jak poprzednimi razy, ale mocno wygiął. Masakra. Mamy zapasowy hak w naszych plecakach, ale udaje się ten stary naprostować. Będzie do wymiany bo widać po nim, że jest mocno nadwyrężony ale przynajmniej nie tracimy czasu na serwis w trasie. Wymienimy go już w domu wraz z tą cholerną przerzutką. Kiedyś jakiś konar mocno rozgiął jej wózek i teraz czasem łańcuch spada z kółeczka – jeśli wtedy naciśnie się mocniej na pedały, na haku powstaje moment gnący – łańcuch nie idzie do przodu, ale ciągnięty jest w bok. To już 3-cia taka akcja i 3-ci hak… trzeba tą przerzutkę w końcu wywalić, mimo że nie jest bardzo stara. Doginałem ją już z 5 razy, ale wózek przy mocnym obciążeniu ma tendencje do gięcia się się w stronę, w którą wykrzywił go konar i wtedy łańcuch spada z kółeczka. A wtedy jak tego natychmiast nie zauważysz, to jeden obrót pedałami i haka nie ma.
Do końca rajdu jednak wytrzyma – pęknie dopiero pod domem. Szkolony :)

J jak JAK ŻYĆ… albo raczej jak JA PIE****
Wszystkie punkty, które odwiedziliśmy do tej pory stały tam, gdzie były zaznaczone na mapie. Zostały nam dwa ostatnie. Oznacza to, że to jeden z nich będzie tym błędnie zaznaczonym. Drogą eliminacji przyjmujemy, że będzie to pkt J, ponieważ to właśnie przy nim znajdują się te dodatkowo zaznaczone, bezpieczne przeprawy przez rzekę. Nadal jednak nie daje nam to żadnych wskazówek gdzie ten punkt może się znajdować. Rozsiadamy się na jakieś wiacie przystankowej i kminimy co z tym punktem. Mija ze 20 minut, a mi głowa paruje – o co może chodzić. Droga jest odpowiedzią – dróg tu sporo, jest też wał, ale mega długi – przecież nie będziemy go całego jechać na ślepo bo to (chyba?) bez sensu.
Nie mam pojęcia co robić… jak żyć.
Z oddali idzie jedna z ekip z trasy pieszej, nawiązujemy rozmowę. Mówią nam gdzie ten punkt się znajduje – Im także ktoś go wskazał. Wszyscy są zdania, że ta zagadka niestety Tropicielowi się nie do końca udała – z mapy nie dało się wyczytać poprawnego położenia punktu J.
Co więcej, nie do końca jasna była także instrukcja, bo na przykład ja mając napisane że punkt J NIE JEST tam gdzie go zaznaczono, uważałem za bezcelowe jechać w tamto miejsce. Basia chciała – w ostateczności, gdybyś na nic innego nie wpadli - tam pojechać, "bo może będzie tam jakaś wskazówka". Ekipa z pieszej poinformowała nas, że była tam Obsługa Punktu, która przyznawała się, że są punktem fałszywym (udzielali także wskazówek, gdzie jest punkt prawdziwy).
Ja jakoś intuicyjnie wyszedłem z założenia, że skoro J ma być gdzieś indziej, to w miejscu gdzie jest zaznaczony na mapie, nie będzie niczego. Dopuszczałem nawet opcję, że niekoniecznie będzie on w okolicy fałszywego punktu, ale na przykład w zupełnie innym miejscu mapy. Gdy rozmawialiśmy w bazie z różnymi ekipami, właściwie wszyscy mówili nam że ten punkt nie Organizatorom nie wyszedł i nie dało się, tylko na podstawie danych na mapie go znaleźć.
Nie wpływa to jednak na mój odbiór rajdu. Wszystkie poprzednie zagadki i ukryte punkty na Tropicielu były super, zadania są zawsze rewelacyjne, organizacja stoi na najwyższym poziomie, zwłaszcza że mają tylu uczestników. Traktuję ten punkt J jako pomysł który nie do końca wypalił organizacyjnie, bo sam w sobie (że jeden punkt jest źle oznaczony) – to była ekstra idea!!.
Jedziemy za wskazówkami naszych Towarzyszy i udaje nam się zleźć zaginiony punkt. Cieszy nas on mniej niż inne, bo to nie jest nasza zasługa. Gdyby nie informacje od piechurów, to najpewniej nie odnaleźlibyśmy tego punktu wcale.
Z drugiej strony, czasem element szczęścia w życiu, bywa kluczowy. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło, że Ich spotkaliśmy.
Pompki są dobre na wszystko
Lecimy na nasz ostatni punkt. Jesteśmy już wykończeni i trochę rozbici po punkcie „J”. Zarwana noc z piątku na sobotę (dojazd na Liczyrzepę), 80 km i 2200 przewyższeń na sobotnim rajdzie, zarwana noc na Tropicielu… sleepmonster nas masakruje. Oczy same się zamykają. Jedziemy szeroką szutrową drogą przez las, ale mam wrażenie że poruszam się jak we śnie… walczę aby nie zasnąć. Przegrywam. Budzi mnie uderzenie w drzewo… Takie karłowate, przydrożne drzewo, ale mimo wszystko wjechanie w nie trochę boli… Zasnąłem i zjechałem z drogi… Sponiewierało mnie trochę, ale sleepmonster nadal trzyma. Widocznie za mało mnie sponiewierało… Dojeżdżamy na ostatni punkt. Tutaj dostajemy wybór: albo zagadka kryminalna do rozwiązania albo 50 pompek na drużynę.
Wybór jest oczywisty, choćbyśmy byli w pełni sił na umyśle, wyspani i wypoczęci to pompek przecież nie odmówimy.
Obsługa zwraca się do Basi „Pani może przysiady zamiast pompek”. No, proszę Cię!!! Ona jest z Aramisa !!!
Padamy na glebę i lecimy: Basia trzaska 20, ja 30. Punkt zaliczony. Trochę szkoda zagadki, bo mogła być ciekawa, ale przecież nie dali nam właściwie, żadnego sensownego wyboru. Równie dobrze mogli zapytać: „chcesz ciastko, czy nie”. :D :D :D
Po trzaśnięciu pompeczek sleepmonster znika – wiedziałem, że pompki to lekarstwo na wszystko!!!
Mamy komplet punktów i niecałe pół godziny aby dojechać do mety. To już formalność. Po raz kolejny udaje nam się zdobyć miano Tropiciela (zaliczenie wszystkich punktów w limicie czasu).
Jesteśmy przeszczęśliwi, że udało się złapać oba rajdy i do tego ukończyć je z takim wynikiem. W bazie spotykamy Kamilę, Filipa, Lenona i Krzyśka, którzy atakowali trasę pieszą i którym też udało się zdobyć miano Tropiciela. Chwilę późnień wpadamy również na Mateusza, z którym nie zdołaliśmy porozmawiać przed naszym startem. Jest teraz czas wspólnie trochę odpocząć i przespać się na sali. Do domu wyruszymy dopiero koło południa. To był dobrze spędzony weekend, acz jesteśmy trochę sponiewierani i wybatożeni przez los :)
P.S. Trasa 60 km, my zrobiliśmy prawie 80... a wszystko przez strach. Jeden z zawodników nastraszył nas, że jedna z łąk to woda, koleiny, dziury i totalna nieprzejezdność. Pojechaliśmy zatem mocno na około i potem okazało się, że tej łąki było 300 m... czasem ciśniemy przez krzaki kilometrami, a tutaj strach, lęk, panika. Chyba zadziałała na nas klątwa ROZLEWISKA MOCZARKI :D
Cytaty:
1) Komiks "Batman: Venom". Jeden z prologów opowieści "Knightfall", opowiadający o narkotyku VENOM.
2) Utwór "Welcome to my Apocalypse". Kolejna gratka dla nerdów, bo piosenka to ukłon dla kultowej gry FALLOUT. Właściwie każdy wers jest jakimś smaczkiem lub nawiązaniem.
3) Kultowa scena z filmu "Pulp Fiction"
4) Łac. "Nadciągają sztandary Króla Piekieł" - fragment "Boskiej Komedii" Dantego. Oczywiście część dotycząca Piekła.
5) Komiks Batman, jeden z odcinków "Knightsquest" będącego kontynuacją serii
6) Jacek Kaczmarski "Głupi Jasio"
Wesoły Rowerzysta i Demony Przeszłości
Wyjeżdżamy ze Spalonej około 21:30. Trochę późno, ale fajnie się siedziało w schronisku oraz ciężko było się zebrać po całym dniu dymania po górach. Ciśniemy przez noc z gazem w podłodze, aby dotrzeć do Miękini na czas. Nasz start to godzina 0:25, ale musimy się przecież jeszcze zarejestrować, odebrać pakiet startowy… ba, zaparkować i ściągnąć rowery z dachu. Rajd się jeszcze nie zaczął, a my już jesteśmy na styk z czasem.
Miękinia… miejsce, które budzi wspomnienia, a właściwie Demony Przeszłości.
„Zdarzyło się to wiele lat temu, ale widzę to za każdym razem kiedy tylko zamknę oczy” (*). Jeśli ktoś nie zna, jednej z naszej najbardziej hardcorowej przygody to można o niej poczytać tutaj: Tropiciel czyli w Bagnach Rozpaczy.
Niedaleko starej piaskowni znajduje się Rozlewisko Moczarki, miejsce gdzie utknęliśmy w bagnach na ponad 2 godziny. Miejsce, z którego naprawdę nie mogliśmy się wydostać, brodząc czasem po kolana w bagnie. Tam zrozumiałem, że możliwe jest chodzie w kółku po mokradłach, nie dlatego że nie wie się gdzie się idzie, ale dlatego że teren nie pozwala iść inaczej. Z perspektywy czasu była to cenna lekcja, ale raz wystarczy… nie chciałbym jej powtarzać, choć może ciężko w to uwierzyć, to naprawdę długo nie mogliśmy wydostać się z tej bagiennej pułapki. Plan na dziś: cokolwiek na nas czeka na Tropicielu, będziemy unikać Rozlewiska Moczarki.
Dojeżdżamy na styk, kilka minut po północy. Gdy ściągamy rowery z auta, podjeżdża do nas Krzysiek Wesoły – notoryczny zwycięzca rowerowych Tropicieli. Ten sam, który na Rudawskiej Wyrypie w 24 godziny zrobił koło 230 km, kiedy my 160. Fajnie się znowu zobaczyć. Jego ekipa także zaraz staruje, więc zdążymy wymienić tylko kilka zdań, acz jedno zapadnie nam w pamięć „zawsze jak widzę wasze rowery, to serce rośnie”. Dawno nikt nas aż tak miło nie przywitał. Dziękujemy !!!
Wpadamy do bazy i ekspresem się rejestrujemy. Kiedy na punkcie startowym wyczytują naszą ekipę: „Zapraszam kapitanów z 0:25”, to ja dopiero montuję numer startowy. Przelotem mijamy się także z Mateuszem, który także zaraz wyruszy (na trasę 40 km – my ciśniemy na 60). Nie ma jednak czasu teraz rozmawiać, konwersacje muszą poczekać na koniec rajdu, bo właśnie wybija nasza minuta startowa, a my jesteśmy… prawie gotowi.
Droga jest odpowiedzią
Od kilku edycji Tropiciela, jeden z punktów rajdu jest specyficzny. Zwykle trzeba go sobie samodzielnie wyznaczyć, na podstawie rozwiązania jakieś zagadki nawigacyjnej (np. podane azymuty i odległości, wykreślanie okręgów, których środkiem są punkty kontrolne i szukanie przecięć tychże okręgów itp. itd.) Tym razem jednak na mapie jest informacja, że punktu nie trzeba dodatkowo wyznaczać, ale jeden z punktów (nie wiadomo który) jest zaznaczony źle – tzn. nie znajduje się on tam, gdzie jest on zaznaczony na mapie. Trzeba przyjrzeć się mapie, zwrócić uwagę na wszelakie szczegóły bo „droga jest odpowiedzią”. Jak kochamy takie zagadki, ślęczymy nad mapą i totalnie nie mamy pojęcia co to może znaczyć. Owszem na mapie są pewne niestandardowe elementy: specjalnie zaznaczone bezpieczne przeprawy przez rzekę, ale jest ich kilka i odległość między pierwszą a ostatnią jest niemała. Niewiele nam to jednak daje pod kątem wyznaczenie dokładnej lokalizacji źle zaznaczonego punktu – nie wiemy także, który to punkt.
Postanawiamy zatem ruszyć w trasę na żywioł, może coś się wyklaruje po drodze – skoro droga ma być odpowiedzią.
Jak dany punkt będzie, gdzie ma być to go po prostu zbierzemy, a jak go tam nie będzie, to będziemy wiedzieć, że to właśnie ten był źle zaznaczony i wtedy będziemy się martwić.
Poniższe zdjęcie pochodzi z oficjalnej galerii Tropiciela i jest autorstwa: Mariusza Kieslicha. Pożyczamy je sobie na potrzeby realacji :)

"Welcome to my Apocalypse" (*)
Mięknia nocą… jesteśmy tutaj drugi raz, ale jako że mam całkiem niezłą pamięć do miejsc, od razu poznaję niektóre skrzyżowania czy fragmenty dróg. Chwilę po opuszczeniu granic miasteczka odbijamy w polną drogę i kierujemy się na północ, po nasz pierwszy punkt tej nocy. Błota jest tutaj zdecydowanie więcej niż w górach, musiało więcej padać… ale jedzie się nieźle. Dojeżdżamy do dużego ogniska, wydaje nam się że punkt ten jest o wiele za wcześnie niż wynikałoby to z mapy…. Kiedy podjedziemy bliżej okaże się, że to miejscowi zrobili sobie tutaj dzisiaj imprezę. Krzyczą do nas tylko „Dalej, dalej” Hahaha, ostro… zaszyć się w polach na popijawę, a tutaj 500 osób przez całą noc Im tędy przewali. Peszek :)
Chwilę później dojeżdżamy do właściwego punktu – jako, że udało nam się wyprzedzić kilka pieszych ekip, trafiamy na punkt gdy nie ma na nim prawie nikogo (żadnej kolejki, możemy zaatakować zadanie z biegu). Wjeżdżamy, a punkt ocieka demonicznością: ołtarz, posępna muzyka, świece i kapłan w szatach kapłana :D
„Czytujesz Bibilę?”
- Nieregularnie?
- Znam jeden fragment na pamięć... (*)
Po tym kultowym, iście filmowym początku, odczytany zostaje nam PO ŁACINIE fragment Apokalipsy Św Jana. Z łaciny znam jedynie "VEXILLA REGIS PRODEUNT INFERNI" (*), więc niewiele zrozumiałem z odczytanego tekstu, a tu pada zadanie „PRZETŁUMACZCIE”. Żebyśmy mieli jakąkolwiek szansę, po okolicznych krzakach ukryte są słoiki (SIC!) ze słowami po polsku – mają one nam pomóc w tłumaczeniu. Biegamy zatem „po gęstwinie” i szukamy słoików.
Chwilę później tłumaczymy tekst Apokalipsy. Pokrzepieni słowem o upadku świata, ruszamy dalej :)

Czekam NA RURZE… dobrze, że nie w grocie Nestle :)
Ciśniemy dalej przez noc. Na jednej z leśnych ścieżek odnajdujemy kartkę na drzewie z napisem „po nitce do kłębka” i linę... Jedziemy zatem za rozciągniętą liną. Docieramy do punktu obstawionego przez sekcję grotołazów. Zadanie jakie nas czeka sprawdzi nasze przygotowanie się na podstawie „przecieków”, jakie były udostępnione na stronie Tropiciela. Udostępniony został cały filmik o wyposażeniu alpinistycznym – nazwy tych elementów to jeszcze pamiętamy, ale nasze zadanie to dobrać co do czego pasuje.
Dobrze, że zajmujemy się szermierką, a nie asekuracją wspinaczkową bo wszystko dobraliśmy źle. A zatem kara!!! Jak Banda Drombo w Yattamanie (pasuje Wam że Japończycy zrobili na podstawie tej bajki film z aktorami – widziałem, srogo ryje psyche. Polecam).
Naszą karą są opony i rury, a dokładnie tor przeszkód z nich zbudowany. Niech zdjęcia wystarczą za słowa – cierpienia małego Szkodnika, ukaranego za braki wiedzy :)



Kolekcjoner lampionów
Dojeżdżamy na kolejny punkt. A tam kolejne zadanie sprawnościowe, ja wybieram spacer farmera i zapycham z walizkami po polu, a Szkodnik [mający słabość do Misia :D :D :D ] wybiera zadanie niedźwiedzie!! Kończy się to trzymanie wiadra wody na wyprostowanych rękach przed sobą, kiedy ja latam z ciężarami. Chwilę później mój wzrok przykuwa jednak zawartość stolika: leżą tam same produkty kolekcjonerskie. I to te najwyższej klasy!!
Jest i Mocarz, jest Klexodron i - muszę przyznać, że chłopaki zrobili mocny klimat. Kolekcjonował bym !!!

A tak serio: sam klimat tego punktu był niesamowity właśnie przez te białe pojemniki, ale w prawdziwym życiu to nie bierzcie tego gów***a.
Jak chcecie mocne doznania to zapraszam na jakieś dobre party w klimacie BDSM, tam przynajmniej macie słowo bezpieczeństwa (obiecuję je uszanować, najpóźniej godzinę po jego wypowiedzeniu) – w przypadku produktów kolekcjonerskich takiego słowa niestety nie ma. Wiem, że wpływ takich środków na ludzki organizm może być w jakimś stopniu fascynujący, bo „czy pewne formy zła nie mają w sobie jakiegoś dziwnego, perwersyjnego piękna?” (*)
Jeśli zatem kogoś ten temat interesuje to można poczytać o tym co ludzie przeżywają podczas mocnych tripów (czyli odjazdów) na tym oto forum.
Inny link, gdzie znajdziecie również odnośniki do opracowań naukowych w temacie, możecie znaleźć na głównym polskim forum dotyczącym dopalaczy. Poczytać można, dokształcić się warto, zażywać już nie.



„Czy to są krokiety?” czyli ostatni posiłek na Wzgórzu Szubienicznym
Teraz czeka na nas - jak w tytule – Wzgórze Szubieniczne. A tam zostaniemy poddani próbie odwagi. Należy włożyć rękę do dużego, zakrytego pudła i odszukać w nim klucze potrzebne do otworzenia leżących nieopodal skrzyń.
W pudle – zgodnie z instrukcjami otrzymanymi od Obsługi Punktu – czaić się może zło. Nie lękamy się jednak, bo wiecie jak to czasem bywa w życiu:
"Pnie się w górę ścieżką kamienistą
Wśród upiorów, widm, bezgłowych ciał,
Ale nie przeraża go to wszystko
Bo nie takie baki z domu znał." (*)
W pudełku nie jest zło, ale lód. Grzebię i grzebię… i nie mogę tych kluczy znaleźć. Finalnie jednak się udaje i chwilę później otwieramy skrzynię, a potem znajdującą się wewnątrz kolejną skrzynię i jeszcze jedną w tej drugiej. Taka przyskrzyniona incepcja :)
Jedna z ekip rowerowych, która także właśnie tu dotarła prosi nas o pożyczeniu skuwacza do łańcucha. Mamy takie narzędzie, więc kiedy Oni naprawiają swoje rowery, to mamy czas się posilić. Wyciągam moją wałówkę i słyszę głos Obsługi „Czy to są krokiety?” Oczywiście, że to są krokiety – napieramy od ponad 24h bez przerwy, do mety nadal daleko, to trzeba się wspomóc jakimś prawdziwym dopalaczem !!!
Szkoda tylko, że to mój ostatni posiłek… w znaczeniu ostatni krokiet. Dwa zjadłem na Rajdzie Liczyrzepy, jeden w drodze na Tropiciela i teraz został mi już ostatni. Widziałem aby kupić 8… wiedziałem. Obsługa jest trochę zaskoczona, że wożę krokiety w plecaku ale przecież coś muszę w nim wozić. Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty, prawda?
Stara Piaskowania czyli niebezpiecznie blisko Rozlewiska Moczarki
Następny punkt jest w Starej Piaskowni. To tam był jeden z ukrytych punktów, na tym znamiennym Tropicielu, na którym niczym Artax (ten koń z „Niekończącej się opowieści”) tonęliśmy w Bagnach Rozpaczy. Piaskownia jest naprawdę rzut beretem od Rozlewiska Moczarki… wystarczy wyjść z niej ścieżką przez pole w stronę starej przepompowni i już można nieopatrznie wejść w straszliwą pułapkę, zostawioną przez moczary. Trzymamy się zatem głównej drogi przez łąkę i ani myślimy skracać sobie przez łąkę (to nie jest łąka!!!). Piaskownia robi niesamowite wrażenie, a my zjeżdżamy piaszczystą drogą na sam dół.


Tam czeka nas zadanie sprawnościowe czyli poranny fitness. Losujemy minutę napierania pajacyków. W sumie to dobrze, jest nad ranem, czyli najzimniej, wilgotność jest duża – jak się trochę poruszamy to się zagrzejemy. Lecimy zatem z pajacykami i chwilę późnień wyjeżdżamy na kolejny punkt – najbliżej byłoby skrócić sobie przez łąkę. NIE !!!! Mówiłem już, to nie jest łąka. Nie ma takiej opcji, objazd na około to całkiem niezły wariant. Zostawiamy za sobą „zakazane obszary” i lecimy dalej… kolejny punkt zdobyty, ale nadal nie mamy pomysłu ani który z pozostałych punktów jest zły, ani gdzie tak naprawdę się on znajduje. Tymczasem świta nad pewnym Rozlewiskiem.
Tak niewinnie wygląda teraz to miejsce. Niemal przyjaźnie… taki dolnośląski, złowieszczy Żleb Dergde’a

Jak to miło móc w tułowiu, umieścić komuś funt ołowiu :)
Kolejne zadanie to ASG – klasyk Tropiciela. Dojeżdżamy do punkty i chwytamy za broń. Jeden z wojskowych zachwyca się moim plecakiem. Pyta czy to kultowy Osprey Escapist. Ha, wiedziałem że armia doceni to co dobre. Potwierdzam, że jest to kultowy model i to co on już przeżył, to ciężko opisać.
Nie ma jednak dużo czasu na pogawędki. Chwytam za karabin i wchodzę w korytarze (zrobione strech'em), gdzie eliminuję kolejnych przeciwników. Gdy padnie pytanie "ubiłeś na pewno wszystkich?", poślę jeszcze jedną serię do celu, którego nie byłem pewien. Okazało się, że rozwalam go drugi raz. Nie można być jednak zbyt pewnym, prawda? :)
„Rzu Ć-MA gazynek” … czyli "Kapitan Hak 3: Klątwa zza grobu"
Pamiętacie tą scenę z „Drużyny A” – serialu, który oglądało się za młodego na TV Krater (Polonia 1 była później, najpierw był Krater – swoją drogą, co kierowało człowiekiem, który wybrał taką nazwę?) Wracając do tematu: B.A. bał się latać, więc Go zahipnotyzowali. Miał zapadać w sen po usłyszeniu odpowiedniej komendy. Wybrano słowo „ćma”, bo przecież tego słowa prawie nigdy się nie używa. Podczas pierwszej strzelaniny, ktoś do Niego krzyknął: „RZU-ĆMA-GAZYNEK”. Można się domyśleć co się dalej stało :)
Jedno z naszych zadań także związane jest z magazynkami. Wpadamy na małą polanę w środku lasu, tuż obok Grobu Nieznanego Żołnierza a tam całkiem sporo ludzi w mundurach. Prowadzą nas do dość dużej wystawy broni, wskazują jeden z karabinów, a my musimy dobrać do niego magazynek.
Dobrze, że wybraliśmy grupę „łatwe” bo niektóre sprzęty to widzę pierwszy raz w życiu O_o
Chwilę później, gdy ciśniemy przez gęsty las atakuje nas Kapitan Hak. Po raz trzeci w tym roku Szkodnik niszczy hak przerzutki – tym razem nie urwał go całkowicie, jak poprzednimi razy, ale mocno wygiął. Masakra. Mamy zapasowy hak w naszych plecakach, ale udaje się ten stary naprostować. Będzie do wymiany bo widać po nim, że jest mocno nadwyrężony ale przynajmniej nie tracimy czasu na serwis w trasie. Wymienimy go już w domu wraz z tą cholerną przerzutką. Kiedyś jakiś konar mocno rozgiął jej wózek i teraz czasem łańcuch spada z kółeczka – jeśli wtedy naciśnie się mocniej na pedały, na haku powstaje moment gnący – łańcuch nie idzie do przodu, ale ciągnięty jest w bok. To już 3-cia taka akcja i 3-ci hak… trzeba tą przerzutkę w końcu wywalić, mimo że nie jest bardzo stara. Doginałem ją już z 5 razy, ale wózek przy mocnym obciążeniu ma tendencje do gięcia się się w stronę, w którą wykrzywił go konar i wtedy łańcuch spada z kółeczka. A wtedy jak tego natychmiast nie zauważysz, to jeden obrót pedałami i haka nie ma.
Do końca rajdu jednak wytrzyma – pęknie dopiero pod domem. Szkolony :)

J jak JAK ŻYĆ… albo raczej jak JA PIE****
Wszystkie punkty, które odwiedziliśmy do tej pory stały tam, gdzie były zaznaczone na mapie. Zostały nam dwa ostatnie. Oznacza to, że to jeden z nich będzie tym błędnie zaznaczonym. Drogą eliminacji przyjmujemy, że będzie to pkt J, ponieważ to właśnie przy nim znajdują się te dodatkowo zaznaczone, bezpieczne przeprawy przez rzekę. Nadal jednak nie daje nam to żadnych wskazówek gdzie ten punkt może się znajdować. Rozsiadamy się na jakieś wiacie przystankowej i kminimy co z tym punktem. Mija ze 20 minut, a mi głowa paruje – o co może chodzić. Droga jest odpowiedzią – dróg tu sporo, jest też wał, ale mega długi – przecież nie będziemy go całego jechać na ślepo bo to (chyba?) bez sensu.
Nie mam pojęcia co robić… jak żyć.
Z oddali idzie jedna z ekip z trasy pieszej, nawiązujemy rozmowę. Mówią nam gdzie ten punkt się znajduje – Im także ktoś go wskazał. Wszyscy są zdania, że ta zagadka niestety Tropicielowi się nie do końca udała – z mapy nie dało się wyczytać poprawnego położenia punktu J.
Co więcej, nie do końca jasna była także instrukcja, bo na przykład ja mając napisane że punkt J NIE JEST tam gdzie go zaznaczono, uważałem za bezcelowe jechać w tamto miejsce. Basia chciała – w ostateczności, gdybyś na nic innego nie wpadli - tam pojechać, "bo może będzie tam jakaś wskazówka". Ekipa z pieszej poinformowała nas, że była tam Obsługa Punktu, która przyznawała się, że są punktem fałszywym (udzielali także wskazówek, gdzie jest punkt prawdziwy).
Ja jakoś intuicyjnie wyszedłem z założenia, że skoro J ma być gdzieś indziej, to w miejscu gdzie jest zaznaczony na mapie, nie będzie niczego. Dopuszczałem nawet opcję, że niekoniecznie będzie on w okolicy fałszywego punktu, ale na przykład w zupełnie innym miejscu mapy. Gdy rozmawialiśmy w bazie z różnymi ekipami, właściwie wszyscy mówili nam że ten punkt nie Organizatorom nie wyszedł i nie dało się, tylko na podstawie danych na mapie go znaleźć.
Nie wpływa to jednak na mój odbiór rajdu. Wszystkie poprzednie zagadki i ukryte punkty na Tropicielu były super, zadania są zawsze rewelacyjne, organizacja stoi na najwyższym poziomie, zwłaszcza że mają tylu uczestników. Traktuję ten punkt J jako pomysł który nie do końca wypalił organizacyjnie, bo sam w sobie (że jeden punkt jest źle oznaczony) – to była ekstra idea!!.
Jedziemy za wskazówkami naszych Towarzyszy i udaje nam się zleźć zaginiony punkt. Cieszy nas on mniej niż inne, bo to nie jest nasza zasługa. Gdyby nie informacje od piechurów, to najpewniej nie odnaleźlibyśmy tego punktu wcale.
Z drugiej strony, czasem element szczęścia w życiu, bywa kluczowy. Tym razem szczęście się do nas uśmiechnęło, że Ich spotkaliśmy.
Pompki są dobre na wszystko
Lecimy na nasz ostatni punkt. Jesteśmy już wykończeni i trochę rozbici po punkcie „J”. Zarwana noc z piątku na sobotę (dojazd na Liczyrzepę), 80 km i 2200 przewyższeń na sobotnim rajdzie, zarwana noc na Tropicielu… sleepmonster nas masakruje. Oczy same się zamykają. Jedziemy szeroką szutrową drogą przez las, ale mam wrażenie że poruszam się jak we śnie… walczę aby nie zasnąć. Przegrywam. Budzi mnie uderzenie w drzewo… Takie karłowate, przydrożne drzewo, ale mimo wszystko wjechanie w nie trochę boli… Zasnąłem i zjechałem z drogi… Sponiewierało mnie trochę, ale sleepmonster nadal trzyma. Widocznie za mało mnie sponiewierało… Dojeżdżamy na ostatni punkt. Tutaj dostajemy wybór: albo zagadka kryminalna do rozwiązania albo 50 pompek na drużynę.
Wybór jest oczywisty, choćbyśmy byli w pełni sił na umyśle, wyspani i wypoczęci to pompek przecież nie odmówimy.
Obsługa zwraca się do Basi „Pani może przysiady zamiast pompek”. No, proszę Cię!!! Ona jest z Aramisa !!!
Padamy na glebę i lecimy: Basia trzaska 20, ja 30. Punkt zaliczony. Trochę szkoda zagadki, bo mogła być ciekawa, ale przecież nie dali nam właściwie, żadnego sensownego wyboru. Równie dobrze mogli zapytać: „chcesz ciastko, czy nie”. :D :D :D
Po trzaśnięciu pompeczek sleepmonster znika – wiedziałem, że pompki to lekarstwo na wszystko!!!
Mamy komplet punktów i niecałe pół godziny aby dojechać do mety. To już formalność. Po raz kolejny udaje nam się zdobyć miano Tropiciela (zaliczenie wszystkich punktów w limicie czasu).
Jesteśmy przeszczęśliwi, że udało się złapać oba rajdy i do tego ukończyć je z takim wynikiem. W bazie spotykamy Kamilę, Filipa, Lenona i Krzyśka, którzy atakowali trasę pieszą i którym też udało się zdobyć miano Tropiciela. Chwilę późnień wpadamy również na Mateusza, z którym nie zdołaliśmy porozmawiać przed naszym startem. Jest teraz czas wspólnie trochę odpocząć i przespać się na sali. Do domu wyruszymy dopiero koło południa. To był dobrze spędzony weekend, acz jesteśmy trochę sponiewierani i wybatożeni przez los :)
P.S. Trasa 60 km, my zrobiliśmy prawie 80... a wszystko przez strach. Jeden z zawodników nastraszył nas, że jedna z łąk to woda, koleiny, dziury i totalna nieprzejezdność. Pojechaliśmy zatem mocno na około i potem okazało się, że tej łąki było 300 m... czasem ciśniemy przez krzaki kilometrami, a tutaj strach, lęk, panika. Chyba zadziałała na nas klątwa ROZLEWISKA MOCZARKI :D
Cytaty:
1) Komiks "Batman: Venom". Jeden z prologów opowieści "Knightfall", opowiadający o narkotyku VENOM.
2) Utwór "Welcome to my Apocalypse". Kolejna gratka dla nerdów, bo piosenka to ukłon dla kultowej gry FALLOUT. Właściwie każdy wers jest jakimś smaczkiem lub nawiązaniem.
3) Kultowa scena z filmu "Pulp Fiction"
4) Łac. "Nadciągają sztandary Króla Piekieł" - fragment "Boskiej Komedii" Dantego. Oczywiście część dotycząca Piekła.
5) Komiks Batman, jeden z odcinków "Knightsquest" będącego kontynuacją serii
6) Jacek Kaczmarski "Głupi Jasio"
Kategoria Rajd, SFA
Rajd Liczyrzepy - wiosna 2018
-
DST
90.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 19 maja 2018 | dodano: 23.05.2018
Letnia edycja Rajdu Liczyrzepy zabiera nas w Kotlinę Kłodzką - a dokładniej w Góry Bystrzyckie. To, że kochamy góry to wiecie od dawna, ale część z Was może nie wiedzieć, że uwielbiamy drogi o nietypowych nazwach. Góry Bystrzyckie mają takich dróg bardzo wiele: Wieczność, Ścieżka Wielkiego Strachu, Droga Zbłąkanych Wędrowców (o, to chyba o nas). Owszem wspomniane góry znajdują się niebezpiecznie blisko kryjówek przeklętego Muflona, który całkiem niedawno (październik 2017) mocno nas sponiewierał w Masywie Śnieżnika. Wracamy jednak stawić czoła naszym Demonom i... lampionom punktów kontrolnych :)
Impreza na 102 czyli rzeczywistości jednak nie oszukamy
Na samym początku zapisaliśmy się na TR200, czyli na trasę 200-stu kilometrową z limitem czasu 15 godzin (plus dwie dopuszczalne godziny spóźnień). Rzeczywistość postanowiła jednak zweryfikować nasze plany.
Jako wskaźnik weryfikacji dobrała ona czas i odległość. Jako, że planowaliśmy wystartować na Rajdzie Liczyrzepy w dzień, a na Tropicielu w nocy, to trzeba było uwzględnić jeszcze czas dojazdu między imprezami. Tropiciel, na naszą prośbę (nie pierwszą tego typu…) ustawił naszą godzinę startową najpóźniej jak się dało, ale i tak wypadła ona wcześniej niż się spodziewaliśmy czyli 25 minut po północy. Zdefiniowało to konieczność opuszczenia bazy Rajdu Liczyrzepy NAJPÓŹNIEJ o 21:30 – tak aby przeskoczyć z Gór Bystrzyckich za Wrocław, do Miękini (około 2,5 godz. samej drogi: a przecież trzeba jeszcze przebrać się, zjeść, zarejestrować itp.).
Po długiej, naprawdę długiej dyskusji podjęliśmy – łamiącą nam serce decyzję – przepisania się na TR100 czyli trasę 100-stu kilometrową. Jakbyśmy nie liczyli i nie kombinowali, odległości i czasu dojazdu nie dało się przeskoczyć.
Chcąc wystartować na dwóch imprezach w ten weekend, bez sensu było zatem startować na TR200, której limit spóźnień wypadał na północ, kiedy limit spóźnień TR100 to była 20:00. Do tego start TR100 był o 9:00, co oznaczało w miarę ludzki wyjazd z Krakowa, około 4:00 w nocy. Do tego trasa Wrocław – Kraków, w niedzielę rano po dwóch rajdach i dwóch nieprzespanych nocach… no nie byłoby to zbyt mądre. Na 3 dni przed rajdem, wykazaliśmy się resztkami rozsądku i przepisaliśmy się na „trasę setkę”.
Co poniektóre Pacany, których nie wymienię z imienia, nabijali się z nas, że zapisaliśmy się na trasę dla emerytów, no ale cóż było robić… zostało jedynie pokazać, że Ci emeryci to nie tacy najsłabsi są :)
Ja godna odwiedzenia !!!
No pewnie, że jesteś godna. Jesteś najwyższym szczytem Gór Bystrzyckich – Jagodna (977 m)!!!
Mamy do niej rzut beretem, bo baza rajdu jest w schronisku na przełęczy Spalona. To definiuje, że będzie powtórka z akcji z dwóch Jaszczurów (Otryt – baza w schronisku Chata Socjologa oraz Masyw Śnieżnika – baza w schronisku Stodoła), gdzie po całej górskiej trasie, na sam koniec trzeba jeszcze wydymać z powrotem do bazy. Na Jagodną mamy ze Spalonej około 4-5 km, ale inne punkty kontrolne porozrzucane są po całych Górach Bystrzyckich, w tym także po ich czeskiej części, a to oznacza że dymania na Spaloną na koniec rajdu nie unikniemy. Na samej Jagodnej także wisi jeden z naszych lampionów, ale to akurat bardzo nas cieszy, bo liczyliśmy po cichu, że Jarek rozłoży lampiony właśnie w takich miejscach.
Chwilkę przed 9:00 dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Postanawiamy zacząć właśnie od Jagodnej, skoro jesteśmy już tak wysoko. Potem planujrmy skierować się dalej na południe, czyli stosunkowo szybko wkroczyć na Czechy (może nie tak szybko jak Wehrmacht w 1939, ale szybko!), a na koniec dnia zostawić sobie punkty znowu w granicach naszego kraju, ale te na północy.
Ruszamy! Wskakujemy na ścieżkę Nordic Walking’ową biegnącą na sam szczyt… i zaczyna wychodzić z nas słabość. To tylko 4 km… ale kręci się ciężko. Nie wiem czy to niewyspanie (wstaliśmy w końcu o 2:30 w nocy), ale jeśli tak, to słabo widzę Liczyrzepę i Tropiciela dzisiaj… no chyba, że to ogólnie słabość. Taka normalna, a nie z braku snu…. to wtedy spoko. Kręcimy i kręcimy, a szczyt zdaje się nie zbliżać. Mija nas Lukasz, który jedzie najpierw po inny punkt gdzieś na zboczu Jagodnej, a potem i tak dorwie nas na szczycie (masakra…).
W końcu resztkami sił docieramy na szczyt. Nie ma to jak dobry początek. Już czuć, że będzie dzisiaj ciężko.


Co Szkodnik robi na drutach?
Z Jagodnej ruszamy w dół – zjazd jest cudowny. Od razu podnosi nam to morale, bo kończy się dymanie pod górkę. Kilka punktów pochowanych jest na zboczach Jagodnej i przez to, że lecimy w dół wchodzą nam one jak złoto – zwłaszcza, że nawigacyjnie udaje się je namierzyć bez większych wtop.
Po 1,5 godziny mamy zatem już 4 zdobyte punkty i to na rajdzie górskim… i na tym kończy się dobre. Teraz znowu będzie pod górkę. Docieramy do Autostrady Sudeckiej – pięknej drogi idącej wzdłuż Gór Kotliny Kłodzkiej i znowu zaczynamy się wspinać. Ciśniemy najpierw polem, obok opuszczonych domów, potem przez las bardzo zrytą drogą. Zaczynamy spotykać hardcore’ów z TR200, którzy śmieją się z nas – jak pisałem wcześniej, że „wybraliśmy trasę dla emerytów”.
Potem udzielają nam złotych rad: „jedziecie na ten punkt? To najbliżej będzie Wam przez rzekę. Jest płytka.”
No tak… Aramisy rzadko wybierają normalne warianty, jak np. podjechanie do mostu. A może my chcemy mostem, co? Tylko, że nie zawsze nam to wychodzi…




Chwilę później, na zjeździe gubimy szlak na bardzo wielkiej polanie i ciśniemy trochę na szagę. Zgubienie szlaku było bardzo proste: polana jest ogromna i nie było na niej ani drzew, ani głazów…. NIC. Ostatni znak czarnego szlaku widzieliśmy zatem przy wjeździe na nią, a po horyzont nie było widać żadnych elementów „pionowych”, gdzie szlak mógłby być oznaczony. Zjeżdżamy zatem na czuja w stronę drogi, która znajduje się w dolinie i nagle DRUT KOLCZASTY oraz ELEKTRYCZNY PASTUCH.
Przecież nie będziemy się wracać pod górkę cały zjazd. Bawimy się zatem w komandosów i przeprawiamy przez druty (bzzzz…. bzzzz…. bzzzzz)
Bardziej uważamy jednak na drut kolczasty bo z prądem to jesteśmy oswojeni. Znowu łezka się oku kręci:
Ameryka Południowa…. Lubiłem ten mundur. Dobrze na mnie leżał, a Pułkownik zawsze mnie chwalił za wyniki. Ech młody byłem to się chciałem wykazać. Gdy podłączaliśmy prąd, wszyscy nagle stawali się bardzo rozmowni. Tylko czasem głowa bolała od tych wrzasków. No i te stare instalacje… nierzadko nie wytrzymywały przeciążeń i godzinami czekaliśmy, aż elektrownia przywróci zasilanie, bo bez tego nie mieliśmy narzędzi do pracy. Potem mnie ciągali po jakiś salach, pełnych ludzi w togach, którzy coś mówili o jakieś konferencji w Genewie czy coś takiego… do dziś nie wiem, o co chodziło. Dobrze, że któreś nocy koledzy zabrali mnie stamtąd, bo już mnie zaczynały drażnić te posiedzenia… a teraz to mam nowe imię, nowy domek i dużo jeżdżę na rowerze...
Druty zostają za nami… ciśniemy dalej w dół. Jesteśmy już prawie przy drodze, a tam potrójny drut kolczasty (nisko, średnio, wysoko).
No przez to, to już się nie przeprawimy. Musimy zawrócić i dymać pod górkę polaną… cudownie.
Szczęśliwie znajdujemy miejsce gdzie drut z lewej strony nie jest równy drutowi z prawej strony, ani też nie jest równy wartości drutu w tym punkcie (jak ktoś nie czai, to odsyłam do definicji ciągłości funkcji), więc dajemy rady się przemknąć


Je tu mezi vámi nějaký šermíř, který hledá lampiony? :D
No proste, że są tutaj szermierze szukający lampionów. Nawet dwójka i wkraczają właśnie na Czechy :)
Przekraczamy granicę, a czeska strona wita nas kilkukilometrowym podjazdem. Wspinamy się zatem najpierw asfaltem, a potem przez las aż do jakiegoś rezerwatu.

Najpierw odnajdujemy starą kapliczkę (lampion jest na drzewie obok).


Potem droga widzie raz w górę, raz w dół przy linii bunkrów. Jest ich tutaj naprawdę dużo. To pozostałości dawnych czasów, kiedy Czechosłowacja graniczyła z III Rzeszą. Bunkry te zostały zbudowane jako linia fortyfikacji, mająca bronić kraj przed potencjalną agresją. Rozbudowa tych umocnień trwała w latach 1935 – 1938, ale została zatrzymana przez tzw. Układ Monachijski, na podstawie którego część Czechosłowacji została przyłączona do Rzeszy.
Oprócz bunkrów, to co nas cieszy, to fakt że utrzymuje się piękna pogoda – właściwie z każdą godziną robi się coraz ładniej. Wstępne prognoz mówiły o 32 mm deszczu, a tutaj nie dość że jest ładnie, to nawet nie ma dużej ilości błota (w Krakowie cały ten tydzień napierało jak alianci na Drezno w 45-tym i naprawdę spodziewaliśmy się, że utoniemy w błocie).



87 punktów doświadczenia
Jeśli za każdy rajd dostawało by się punkty doświadczenia (w skrócie: expiło by się) to za Rajd Liczyrzepy powinniśmy dostać ich dokładnie 87. A było to tak:
Zaliczamy pkt nr 55, zawieszony na dość dobrze zakamuflowanym (w iglakach) bunkrze - zdjęcie powyżej. Nadchodzi dla nas czas decyzji. Mamy jeszcze około 5 godzin, ale już teraz zaczynamy szacować co się bardziej opłaca. Czy atakować 87-mkę (wartą 80 pkt przeliczeniowych), ale znajdującą się na górze Velky Desna (1115 m), która jest dość daleko od nas czy też wracać na polską stronę i zacząć zbierać 40-tki i 50-tki. 87-mka bardzo kusi, bo to najwyższy szczyt czeskich Gór Orlickich, ale mimo że mamy jeszcze spory zapas czasu, zaczynamy obawiać się, że wyprawa po nią spowoduje, że nie zdobędziemy 2-óch lub nawet 3-ech punktów „u nas”. Po prostu braknie nam na to czasu. Do tego trzeba uwzględnić podjazd na Spaloną, który zajmie nam na pewno ponad godzinę – zwłaszcza, że na zboczach spalonej ulokowane są 2 punkty, które także ten czas uszczuplą.
Z drugiej strony 5 godzin to naprawdę dużo… debatujemy i nie możemy się zdecydować. Siedzimy przy bunkrze i myślimy co zrobić. Myślimy naprawdę długo, co kosztuje nas kolejne minuty…
Finalnie decydujemy się odpuścić 87-mkę i zjeżdżamy do Polski. Przez najbliższe 3 godziny będę miał kaca moralnego, że nie pojechaliśmy na Velką. Będzie mi się wydawało, że mamy teraz taki zapas czasu, że na mecie będziemy z pół godzinnym zapasem (do limitu spóźnień). Będę miał rację – będzie mi się wydawało…
Kaca pogłębia fakt, że dwa pierwsze punkty po powrocie na stronę polską, wchodzą nam ekspresem (nic dziwnego, skoro są w dolinie). Chwilę potem nasza prędkość przelotowa jednak znacznie spadnie, bo ponownie wjeżdżamy w Góry Bystrzyckie. Cały plan nie wchodzenia w limit spóźnień, skończy się walką o to aby go nie przekroczyć.
Patrzcie - Szkodnik znalazł wielki znak Mercedesa !!!


"Stąd do Wieczności"
„Wieczność” to droga w Górach Bystrzyckich, która ma około 6 km długości i jest prosta jak strzała. Nie ma na niej żadnych zakrętów, jest prawie cała schowana w lesie, więc przebycie jej „z buta” trwa naprawdę długo. Na jej końcu stoi kamienna figura, zwana Strażnikiem Wieczności.
Nie będę tutaj opisywał historii tej postaci i legend z nią związanych, ale jeśli kogoś to interesuje to polecam poniższe źródła. Więcej o Strażniku możecie poczytać tutaj, tutaj oraz przede wszystkim tutaj.
Znamy Strażnika Wieczności. Gdy spotkaliśmy go pierwszy raz, zrobił na nas niesamowite wrażenie. Na szyi miał zawieszony kompas, ale baliśmy się Mu go zabrać – kto wie, jaką klątwą moglibyśmy oderwać. Co więcej, nic w tym dziwnego że się baliśmy, skoro to bardzo odludny teren, a tuż obok „Wieczności” biegnie „Ścieżka Wielkiego Strachu” (w powyższych linkach, także znajdziecie trochę informacji na jej temat). Uwielbiam takie miejsca i chociaż ten punkt był warty tylko 10 pkt przeliczeniowych, to musieliśmy Strażnika po prostu odwiedzić. Aby się jednak do Niego dostać, trzeba było ponownie odzyskać straconą wysokość, co zajęło nam dużo więcej czasu niż planowaliśmy. Nasze „stąd” było doliną, fragmentem Autostrady Sudeckiej tuż przy granicy z Czechami. W praktyce zatem nasze „stąd do Wieczności” to mozolne drapanie się pod nielichą górkę…

Bystrzyckie srebro albo srebro (s)palone :)
Niestety, tym razem nie było nam dane wyruszyć wzdłuż „Wieczności” ponieważ ostatnie nasze punkty nie leżały przy tej drodze. Znajdowały się one na wschód i południe od niej, a na sam koniec pozostał jeszcze uroczy i morderczy podjazd pod Spaloną. Łapiąc lampiony w dawnych wyrobiskach, na forcie Wilhelma oraz na potężnych skałach, zauważyliśmy że nasz plan przybycia do bazy, przed końcem czasu podstawowego właśnie przestał być realny. Zaczęliśmy właśnie wchodzić w limit spóźnień i cały kac moralny związany z niepojechaniem na Velką Desną zniknął. Znowu zaowocowało doświadczenie – gdybyśmy nie odpuścili 87, to po stronie polskiej chwycilibyśmy dwa, trzy punkty tylko. Jadąc tak jak pojechaliśmy, zebraliśmy o wiele więcej punktów, owszem „tańszych” niż 87, ale przecież liczy się suma, która znacznie przewyższyła liczbę 87.


Przytrzymani trochę przez podjazd na Spaloną, docieramy do bazy kilka minut po czasie podstawowym – na początku limitu spóźnieni.
Nasz wynik daje nam dzisiaj MIEJSCE 2 (DRUGIE) W OPEN, co jest dla nas bardzo dużym zaskoczeniem. Owszem, największe harpagany pocisnęły na TR200, ale na TR100 ułomków to przecież nie było.
Lądujemy na drugim miejscu podium, objechani przez Łukasza, który odstawił nas już na Jagodnej (na samym początku rajdu).
W schronisku na Spalonej zostajemy na after-party do około 21:30, a potem wyruszamy do Miękini na Tropiciela.
„Tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy” – teraz czekała na nas noc. Może to nie jest do końca mądre łapać dwa rajdy w jeden dzień (noc?), ale cieszy to niesamowicie. Żal tylko, że musimy opuścić imprezę zbyt wcześniej, bo niektóre harpagany z TR200 to jeszcze walczyły w trasie i się z Nimi nie widzieliśmy. Nie dane nam było jednak na nich poczekać, bo po raz kolejny wzywał nas Tropiciel… oraz Demony Przeszłości, ale to już inna historia.
Cytaty:
1) Tytuł klasyki kina z 1953 roku,
2) Biblia. Księga rodzaju
Impreza na 102 czyli rzeczywistości jednak nie oszukamy
Na samym początku zapisaliśmy się na TR200, czyli na trasę 200-stu kilometrową z limitem czasu 15 godzin (plus dwie dopuszczalne godziny spóźnień). Rzeczywistość postanowiła jednak zweryfikować nasze plany.
Jako wskaźnik weryfikacji dobrała ona czas i odległość. Jako, że planowaliśmy wystartować na Rajdzie Liczyrzepy w dzień, a na Tropicielu w nocy, to trzeba było uwzględnić jeszcze czas dojazdu między imprezami. Tropiciel, na naszą prośbę (nie pierwszą tego typu…) ustawił naszą godzinę startową najpóźniej jak się dało, ale i tak wypadła ona wcześniej niż się spodziewaliśmy czyli 25 minut po północy. Zdefiniowało to konieczność opuszczenia bazy Rajdu Liczyrzepy NAJPÓŹNIEJ o 21:30 – tak aby przeskoczyć z Gór Bystrzyckich za Wrocław, do Miękini (około 2,5 godz. samej drogi: a przecież trzeba jeszcze przebrać się, zjeść, zarejestrować itp.).
Po długiej, naprawdę długiej dyskusji podjęliśmy – łamiącą nam serce decyzję – przepisania się na TR100 czyli trasę 100-stu kilometrową. Jakbyśmy nie liczyli i nie kombinowali, odległości i czasu dojazdu nie dało się przeskoczyć.
Chcąc wystartować na dwóch imprezach w ten weekend, bez sensu było zatem startować na TR200, której limit spóźnień wypadał na północ, kiedy limit spóźnień TR100 to była 20:00. Do tego start TR100 był o 9:00, co oznaczało w miarę ludzki wyjazd z Krakowa, około 4:00 w nocy. Do tego trasa Wrocław – Kraków, w niedzielę rano po dwóch rajdach i dwóch nieprzespanych nocach… no nie byłoby to zbyt mądre. Na 3 dni przed rajdem, wykazaliśmy się resztkami rozsądku i przepisaliśmy się na „trasę setkę”.
Co poniektóre Pacany, których nie wymienię z imienia, nabijali się z nas, że zapisaliśmy się na trasę dla emerytów, no ale cóż było robić… zostało jedynie pokazać, że Ci emeryci to nie tacy najsłabsi są :)
Ja godna odwiedzenia !!!
No pewnie, że jesteś godna. Jesteś najwyższym szczytem Gór Bystrzyckich – Jagodna (977 m)!!!
Mamy do niej rzut beretem, bo baza rajdu jest w schronisku na przełęczy Spalona. To definiuje, że będzie powtórka z akcji z dwóch Jaszczurów (Otryt – baza w schronisku Chata Socjologa oraz Masyw Śnieżnika – baza w schronisku Stodoła), gdzie po całej górskiej trasie, na sam koniec trzeba jeszcze wydymać z powrotem do bazy. Na Jagodną mamy ze Spalonej około 4-5 km, ale inne punkty kontrolne porozrzucane są po całych Górach Bystrzyckich, w tym także po ich czeskiej części, a to oznacza że dymania na Spaloną na koniec rajdu nie unikniemy. Na samej Jagodnej także wisi jeden z naszych lampionów, ale to akurat bardzo nas cieszy, bo liczyliśmy po cichu, że Jarek rozłoży lampiony właśnie w takich miejscach.
Chwilkę przed 9:00 dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Postanawiamy zacząć właśnie od Jagodnej, skoro jesteśmy już tak wysoko. Potem planujrmy skierować się dalej na południe, czyli stosunkowo szybko wkroczyć na Czechy (może nie tak szybko jak Wehrmacht w 1939, ale szybko!), a na koniec dnia zostawić sobie punkty znowu w granicach naszego kraju, ale te na północy.
Ruszamy! Wskakujemy na ścieżkę Nordic Walking’ową biegnącą na sam szczyt… i zaczyna wychodzić z nas słabość. To tylko 4 km… ale kręci się ciężko. Nie wiem czy to niewyspanie (wstaliśmy w końcu o 2:30 w nocy), ale jeśli tak, to słabo widzę Liczyrzepę i Tropiciela dzisiaj… no chyba, że to ogólnie słabość. Taka normalna, a nie z braku snu…. to wtedy spoko. Kręcimy i kręcimy, a szczyt zdaje się nie zbliżać. Mija nas Lukasz, który jedzie najpierw po inny punkt gdzieś na zboczu Jagodnej, a potem i tak dorwie nas na szczycie (masakra…).
W końcu resztkami sił docieramy na szczyt. Nie ma to jak dobry początek. Już czuć, że będzie dzisiaj ciężko.


Co Szkodnik robi na drutach?
Z Jagodnej ruszamy w dół – zjazd jest cudowny. Od razu podnosi nam to morale, bo kończy się dymanie pod górkę. Kilka punktów pochowanych jest na zboczach Jagodnej i przez to, że lecimy w dół wchodzą nam one jak złoto – zwłaszcza, że nawigacyjnie udaje się je namierzyć bez większych wtop.
Po 1,5 godziny mamy zatem już 4 zdobyte punkty i to na rajdzie górskim… i na tym kończy się dobre. Teraz znowu będzie pod górkę. Docieramy do Autostrady Sudeckiej – pięknej drogi idącej wzdłuż Gór Kotliny Kłodzkiej i znowu zaczynamy się wspinać. Ciśniemy najpierw polem, obok opuszczonych domów, potem przez las bardzo zrytą drogą. Zaczynamy spotykać hardcore’ów z TR200, którzy śmieją się z nas – jak pisałem wcześniej, że „wybraliśmy trasę dla emerytów”.
Potem udzielają nam złotych rad: „jedziecie na ten punkt? To najbliżej będzie Wam przez rzekę. Jest płytka.”
No tak… Aramisy rzadko wybierają normalne warianty, jak np. podjechanie do mostu. A może my chcemy mostem, co? Tylko, że nie zawsze nam to wychodzi…




Chwilę później, na zjeździe gubimy szlak na bardzo wielkiej polanie i ciśniemy trochę na szagę. Zgubienie szlaku było bardzo proste: polana jest ogromna i nie było na niej ani drzew, ani głazów…. NIC. Ostatni znak czarnego szlaku widzieliśmy zatem przy wjeździe na nią, a po horyzont nie było widać żadnych elementów „pionowych”, gdzie szlak mógłby być oznaczony. Zjeżdżamy zatem na czuja w stronę drogi, która znajduje się w dolinie i nagle DRUT KOLCZASTY oraz ELEKTRYCZNY PASTUCH.
Przecież nie będziemy się wracać pod górkę cały zjazd. Bawimy się zatem w komandosów i przeprawiamy przez druty (bzzzz…. bzzzz…. bzzzzz)
Bardziej uważamy jednak na drut kolczasty bo z prądem to jesteśmy oswojeni. Znowu łezka się oku kręci:
Ameryka Południowa…. Lubiłem ten mundur. Dobrze na mnie leżał, a Pułkownik zawsze mnie chwalił za wyniki. Ech młody byłem to się chciałem wykazać. Gdy podłączaliśmy prąd, wszyscy nagle stawali się bardzo rozmowni. Tylko czasem głowa bolała od tych wrzasków. No i te stare instalacje… nierzadko nie wytrzymywały przeciążeń i godzinami czekaliśmy, aż elektrownia przywróci zasilanie, bo bez tego nie mieliśmy narzędzi do pracy. Potem mnie ciągali po jakiś salach, pełnych ludzi w togach, którzy coś mówili o jakieś konferencji w Genewie czy coś takiego… do dziś nie wiem, o co chodziło. Dobrze, że któreś nocy koledzy zabrali mnie stamtąd, bo już mnie zaczynały drażnić te posiedzenia… a teraz to mam nowe imię, nowy domek i dużo jeżdżę na rowerze...
Druty zostają za nami… ciśniemy dalej w dół. Jesteśmy już prawie przy drodze, a tam potrójny drut kolczasty (nisko, średnio, wysoko).
No przez to, to już się nie przeprawimy. Musimy zawrócić i dymać pod górkę polaną… cudownie.
Szczęśliwie znajdujemy miejsce gdzie drut z lewej strony nie jest równy drutowi z prawej strony, ani też nie jest równy wartości drutu w tym punkcie (jak ktoś nie czai, to odsyłam do definicji ciągłości funkcji), więc dajemy rady się przemknąć


Je tu mezi vámi nějaký šermíř, který hledá lampiony? :D
No proste, że są tutaj szermierze szukający lampionów. Nawet dwójka i wkraczają właśnie na Czechy :)
Przekraczamy granicę, a czeska strona wita nas kilkukilometrowym podjazdem. Wspinamy się zatem najpierw asfaltem, a potem przez las aż do jakiegoś rezerwatu.

Najpierw odnajdujemy starą kapliczkę (lampion jest na drzewie obok).


Potem droga widzie raz w górę, raz w dół przy linii bunkrów. Jest ich tutaj naprawdę dużo. To pozostałości dawnych czasów, kiedy Czechosłowacja graniczyła z III Rzeszą. Bunkry te zostały zbudowane jako linia fortyfikacji, mająca bronić kraj przed potencjalną agresją. Rozbudowa tych umocnień trwała w latach 1935 – 1938, ale została zatrzymana przez tzw. Układ Monachijski, na podstawie którego część Czechosłowacji została przyłączona do Rzeszy.
Oprócz bunkrów, to co nas cieszy, to fakt że utrzymuje się piękna pogoda – właściwie z każdą godziną robi się coraz ładniej. Wstępne prognoz mówiły o 32 mm deszczu, a tutaj nie dość że jest ładnie, to nawet nie ma dużej ilości błota (w Krakowie cały ten tydzień napierało jak alianci na Drezno w 45-tym i naprawdę spodziewaliśmy się, że utoniemy w błocie).



87 punktów doświadczenia
Jeśli za każdy rajd dostawało by się punkty doświadczenia (w skrócie: expiło by się) to za Rajd Liczyrzepy powinniśmy dostać ich dokładnie 87. A było to tak:
Zaliczamy pkt nr 55, zawieszony na dość dobrze zakamuflowanym (w iglakach) bunkrze - zdjęcie powyżej. Nadchodzi dla nas czas decyzji. Mamy jeszcze około 5 godzin, ale już teraz zaczynamy szacować co się bardziej opłaca. Czy atakować 87-mkę (wartą 80 pkt przeliczeniowych), ale znajdującą się na górze Velky Desna (1115 m), która jest dość daleko od nas czy też wracać na polską stronę i zacząć zbierać 40-tki i 50-tki. 87-mka bardzo kusi, bo to najwyższy szczyt czeskich Gór Orlickich, ale mimo że mamy jeszcze spory zapas czasu, zaczynamy obawiać się, że wyprawa po nią spowoduje, że nie zdobędziemy 2-óch lub nawet 3-ech punktów „u nas”. Po prostu braknie nam na to czasu. Do tego trzeba uwzględnić podjazd na Spaloną, który zajmie nam na pewno ponad godzinę – zwłaszcza, że na zboczach spalonej ulokowane są 2 punkty, które także ten czas uszczuplą.
Z drugiej strony 5 godzin to naprawdę dużo… debatujemy i nie możemy się zdecydować. Siedzimy przy bunkrze i myślimy co zrobić. Myślimy naprawdę długo, co kosztuje nas kolejne minuty…
Finalnie decydujemy się odpuścić 87-mkę i zjeżdżamy do Polski. Przez najbliższe 3 godziny będę miał kaca moralnego, że nie pojechaliśmy na Velką. Będzie mi się wydawało, że mamy teraz taki zapas czasu, że na mecie będziemy z pół godzinnym zapasem (do limitu spóźnień). Będę miał rację – będzie mi się wydawało…
Kaca pogłębia fakt, że dwa pierwsze punkty po powrocie na stronę polską, wchodzą nam ekspresem (nic dziwnego, skoro są w dolinie). Chwilę potem nasza prędkość przelotowa jednak znacznie spadnie, bo ponownie wjeżdżamy w Góry Bystrzyckie. Cały plan nie wchodzenia w limit spóźnień, skończy się walką o to aby go nie przekroczyć.
Patrzcie - Szkodnik znalazł wielki znak Mercedesa !!!


"Stąd do Wieczności"
„Wieczność” to droga w Górach Bystrzyckich, która ma około 6 km długości i jest prosta jak strzała. Nie ma na niej żadnych zakrętów, jest prawie cała schowana w lesie, więc przebycie jej „z buta” trwa naprawdę długo. Na jej końcu stoi kamienna figura, zwana Strażnikiem Wieczności.
Nie będę tutaj opisywał historii tej postaci i legend z nią związanych, ale jeśli kogoś to interesuje to polecam poniższe źródła. Więcej o Strażniku możecie poczytać tutaj, tutaj oraz przede wszystkim tutaj.
Znamy Strażnika Wieczności. Gdy spotkaliśmy go pierwszy raz, zrobił na nas niesamowite wrażenie. Na szyi miał zawieszony kompas, ale baliśmy się Mu go zabrać – kto wie, jaką klątwą moglibyśmy oderwać. Co więcej, nic w tym dziwnego że się baliśmy, skoro to bardzo odludny teren, a tuż obok „Wieczności” biegnie „Ścieżka Wielkiego Strachu” (w powyższych linkach, także znajdziecie trochę informacji na jej temat). Uwielbiam takie miejsca i chociaż ten punkt był warty tylko 10 pkt przeliczeniowych, to musieliśmy Strażnika po prostu odwiedzić. Aby się jednak do Niego dostać, trzeba było ponownie odzyskać straconą wysokość, co zajęło nam dużo więcej czasu niż planowaliśmy. Nasze „stąd” było doliną, fragmentem Autostrady Sudeckiej tuż przy granicy z Czechami. W praktyce zatem nasze „stąd do Wieczności” to mozolne drapanie się pod nielichą górkę…

Bystrzyckie srebro albo srebro (s)palone :)
Niestety, tym razem nie było nam dane wyruszyć wzdłuż „Wieczności” ponieważ ostatnie nasze punkty nie leżały przy tej drodze. Znajdowały się one na wschód i południe od niej, a na sam koniec pozostał jeszcze uroczy i morderczy podjazd pod Spaloną. Łapiąc lampiony w dawnych wyrobiskach, na forcie Wilhelma oraz na potężnych skałach, zauważyliśmy że nasz plan przybycia do bazy, przed końcem czasu podstawowego właśnie przestał być realny. Zaczęliśmy właśnie wchodzić w limit spóźnień i cały kac moralny związany z niepojechaniem na Velką Desną zniknął. Znowu zaowocowało doświadczenie – gdybyśmy nie odpuścili 87, to po stronie polskiej chwycilibyśmy dwa, trzy punkty tylko. Jadąc tak jak pojechaliśmy, zebraliśmy o wiele więcej punktów, owszem „tańszych” niż 87, ale przecież liczy się suma, która znacznie przewyższyła liczbę 87.


Przytrzymani trochę przez podjazd na Spaloną, docieramy do bazy kilka minut po czasie podstawowym – na początku limitu spóźnieni.
Nasz wynik daje nam dzisiaj MIEJSCE 2 (DRUGIE) W OPEN, co jest dla nas bardzo dużym zaskoczeniem. Owszem, największe harpagany pocisnęły na TR200, ale na TR100 ułomków to przecież nie było.
Lądujemy na drugim miejscu podium, objechani przez Łukasza, który odstawił nas już na Jagodnej (na samym początku rajdu).
W schronisku na Spalonej zostajemy na after-party do około 21:30, a potem wyruszamy do Miękini na Tropiciela.
„Tak upłynął wieczór i poranek, dzień pierwszy” – teraz czekała na nas noc. Może to nie jest do końca mądre łapać dwa rajdy w jeden dzień (noc?), ale cieszy to niesamowicie. Żal tylko, że musimy opuścić imprezę zbyt wcześniej, bo niektóre harpagany z TR200 to jeszcze walczyły w trasie i się z Nimi nie widzieliśmy. Nie dane nam było jednak na nich poczekać, bo po raz kolejny wzywał nas Tropiciel… oraz Demony Przeszłości, ale to już inna historia.
Cytaty:
1) Tytuł klasyki kina z 1953 roku,
2) Biblia. Księga rodzaju
Kategoria Rajd, SFA