Wpisy archiwalne w kategorii
Rajd
Dystans całkowity: | 11739.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 134 |
Średnio na aktywność: | 87.60 km |
Więcej statystyk |
Tropiciel 28
-
DST
70.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 października 2019 | dodano: 22.10.2019
Kolejny Tropiciel w naszej rajdowej karierze! Jak ktoś
nas choć trochę zna, ten wie że zawsze kombinujemy tak aby wraz z tą
(nocną w końcu imprezą) złapać jeszcze jakaś inną przygodę dnia poprzedzającego. Różne już
tworzyliśmy konfiguracje, raz z jakaś własną
wyprawą np. w Góry Opawskie czy Masyw Ślęży, innym razem jadąc za dnia na Jaszczura lub
Liczyrzepę. Owszem oznacza
to, że zawsze na ten rajd przyjeżdżamy, mając jakieś 60-90 km w nogach (i
to czasem po górach), ale po prostu żal nie
być na tak zacnych imprezach. Kiedyś się śmiałem, że sobota + noc to
mało, powinniśmy kiedyś spróbować: sobota + noc + niedziela – no bo niby
czemu się ograniczać. No i doigraliśmy się… no bo wiecie jak to mówią:
„Careful what you wish, you may regret it, careful what you wish – you may just get it” (1*)
Tym razem Tropiciel wypadł w terminie naszych zawodów szermierczych w Katowicach. Jeśli ktoś chciałby przeczytać relację z drugich zawodów Pucharu 3 Broni 2019 to znajdzie ją pod tym adresem.
Nasze zawody szermiercze to dwa dni intensywnych zmagań z bronią w ręku, gdzie sobota to pierwsza faza eliminacji a niedziela to faza druga i finały. Wciśnięcie Tropiciela pomiędzy wydaje się pomysłem „lekko” karkołomnym… acz nie niemożliwym.
Najciężej będzie z logistyką bo dzień (i noc) nie są gumy i jak dojazd na Tropiciela nie będzie żadnym problemem, bo zawody szermiercze zawsze kończymy około 18:00 w sobotę, to powrót w niedzielę do Katowic na 10:00 już taki łatwy nie będzie.
Kontaktujemy się z Organizatorami rajdu i pytamy czy byłby opcja aby wyruszyć na trasę rowerową 60km już o 22:00 (starty rowerzystów są zawsze od północy), ale niestety nie ma takiej opcji. Mogą nam jednak zaoferować pierwszą minutę startową, czyli równo północ. Bierzemy!! Zawsze coś.
W tym miejscu chcielibyśmy podziękować Organizatorom za jakże częste wychodzenie naprzeciw naszym dziwnym prośbom (ostatnia minuta startowa bo musimy dojechać Z innej imprezy, pierwsza bo musimy dojechać NA inną imprezę). Nie mają z nami lekko, dlatego tym bardziej dziękujemy Im za patrzenie na nas przychylnym okiem!
Start o północy to trochę późno w kontekście powrotu do Katowic na 10:00 w niedzielę, bo nasz limit czasowy to 8 godzin.
Pozostaje zatem nie jeździć do limitu, ale zrobić trasę w czasie krótszym. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale spróbujemy. Będziemy wytyrani po pierwszym dniu walk… no ale zawsze jesteśmy na Tropicielu po czymś wytyrani, więc to nie nowość.
Dopasowujemy nasz plan do realiów pola walki. Grunt to dobra nawigacja – nie ma tym razem miejsca na wtopę na jakiś bagnach (niezapomniany Tropiciel 19 „W bagnach rozpaczy”) czy też czasochłonną walkę z wiatrołomami, tam gdzie miała być ścieżka (równie dobry gangsterski Tropiciel 26). Nastawiamy się na ostrą walkę z czasem. Jeśli chcemy zdążyć to musimy pojechać naprawdę mocno i do tego „jak po sznurku”. Motywacja jak nigdy :)

"Sen zwiastunem jest nadziei, we śnie wszystko jest możliwe…" (2*)
Nadziei że uda nam się zrobić całą trasę. Taki jest cel, zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zdobyć kolejne miano Tropiciela. Musimy jednak to zrobić nie w tyle w limicie rajdu (8 godzin), ale jak najszybciej dzisiaj. Z Jelcza Laskowice do Katowic mamy około 2 godzin drogi… i trochę boję tego powrotu. Presja czasu, nieprzespana noc, zmęczenie po dwóch dużych imprezach sportowych… zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawi się znienawidzony przez mnie Sleepmonster to będzie słabo. Będziemy musieli się gdzieś przespać, aby nie ryzykować kraksy na autostradzie…. a wtedy nie dotrzemy na czas.
Postanawiamy zatem „uciec do przodu” – skoro nie możemy wystartować o 22:00, to wykorzystajmy ten czas na sen. Wyśpijmy się trochę na zapas! Do Jelcza wyruszamy o godzinie 20:00, a 3 km przed bazą zatrzymujemy się na leśnym parkingu i układamy do spania w aucie. W taki weekend jak ten każda godzina snu może być na wagę złota. Pamiętacie stare wojskowe przysłowie: jak możesz siedzieć to nie stój, jak możesz leżeć to nie siedź… więc jak możesz spać, to śpij. Dojdzie tutaj do zabawnego zdarzenia, bo Magda, Mateusz i ich rowerowa ekipa (link do ich rowerowego bloga jest tutaj --> Kolarska Grażyna.) też walą do Jelcza na Tropiciela i pięknie wyczają nasze auto stojące na skraju lasu. Specjalnie zawrócą aby sprawdzić czy wszystko z nami OK, bo rzeczywiście może wyglądać to dziwnie: rowery na dachu samochodu, środek nocy, a załoga pojazdu nie daje znaku życia.
Szczęśliwie wszystko jest (jeszcze…) pod kontrolą, więc nie jest tak źle. Do bazy docieramy już razem. Chwilę później meldujemy się z rowerami na starcie. Do północy zostało już tylko kilka minut.
Czy słodycze to dla Was temat TABU?
Dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Motywacja jest duża – w planie jest przecież komplet punktów w jak najkrótszym czasie. Czy to się uda? Zobaczymy. Standardowo na trasie 60 km (która ma mieć dzisiaj ponoć trochę więcej) umieszczone są dodatkowe punkty K oraz L . Postanawiamy zatem tak zaplanować nasz wariant aby w razie konieczności móc pominąć właśnie któryś z tych punktów - są one zawsze najbardziej oddalone od bazy. Nasz wybór pada na kierunek południowy, co oznacza że w pierwszej fazie rajdu uderzymy w lasy częściowo nam znane z Rajdu Liczyrzepy (luty 2019).
Zaczynamy od długiego przelotu przez Jelcz i wjeżdżamy w spowite mrokiem knieje. Mijamy ukryte w ciemności bunkry (wiemy, że tam są bo wisiał tu lampion na Liczyrzepie) i chwilę później wpadamy na nasz pierwszy punkt kontrolny. Tu od obsługi dostajemy po batonie Prince Polo i życzenia powodzenia na trasie. Obie rzeczy nam się przydadzą pod kątem realizacji naszego planu.
Zaopatrzenie w słodycze ruszamy dalej i wjeżdżamy głębiej w las.
Na kolejnym punkcie spotykamy się z pierwszym zadaniem tej nocy. To gra – tak zwane: tabu, musimy przekazać drugiej osobie pewną informację, ale mamy zakaz używanie konkretnych słów. Jednym z pierwszych haseł jakie nam się trafiło było KRWOTOK. Nie ma to jak szczęśliwa ręka w losowaniu. Drugie hasło to „reakcja alergiczna”, gdzie zakazane są takie słowo jak alergia, kichanie, pyłki itp. Jak opisać słowo reakcja? Utlenianie i redoks, synteza, analiza… zryte łby dadzą radę!


"When a blind man cries…" (3*)
A płacze dlatego, że ciągle potyka się o jakieś gałęzie plączące mu się pod nogami. A było to tak…
Docieramy przez las do kolejnego lampionu. Jest on skryty w ogromnej ruinie tzw. kulochwycie! (info także TU)
Dowiadujemy się, że musimy tutaj pomóc pokrzywdzonym w wypadku lub katastrofie. Możemy jednak wybrać sobie gdzie przeprowadzamy akcję ratunkową: Francja, Tajlandia, Ukraina czy Himalaje. Bez chwili zastanowienia podajemy Himalaje – góry mają swoje prawa oraz szczególne miejsce w naszym sercu. Ruszajmy zatem w strefę śmierci związaną z wysokością!
Naszym zadaniem jest pomóc bezpiecznie przejść przez przeszkody obie cierpiącej na ślepotę śnieżną. Osobą, która cierpi na ślepotę jest… em ja. Zawiązują mi oczy, a Basia tylko i wyłącznie głosem ma mnie bezpiecznie przeprowadzić po zadanej trasie.
Byłoby szkoda, gdyby Szkodnik czasem mylił stronę lewą z prawą. Owocuje to tym na przykład, że konar o który miałem się nie potknąć, a który miałem bezpiecznie wyminąć, właśnie znalazł się pod moimi nogami. Albo ta dziura z lewej, była tak naprawdę dziurą w prawej… niemniej jakoś udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku na koniec wyznaczonego odcinka.
Po rajdzie dowiemy się, że inne zadania też były ciekawe: Tajlandia (ratownictwo jaskiniowe: dzieci uwięzione w jaskini), Ukraina (katastrofa w Czarnobylu), Francja (Pożar w katedrze Notre Dame).


"Bad luck, why the f**k is it coming after me? Car crash in the middle of the street !" (4*)
Ruszamy po najbardziej oddalony punkt (L) na południowej części mapy. Wyjeżdżamy z lasu i wjeżdżamy do Bystrzycy.
Na skrzyżowaniu przy drodze głównej jasno od świateł policji i straży pożarnej. Dziwne… owszem, Straż Pożarna jest twarzą tej edycji Tropiciela, ale do punktu jeszcze spory kawałek. Gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to nie punkt kontrolny ale miejsce prawdziwego wypadku. Ktoś postanowił na prostej drodze wbić się autem w latarnię. Na miejscu są już służby i zabezpieczają teren… no trzeba przyznać, że ten ktoś stanie się gwiazdą dzisiejszej edycji rajdu. Wybrał sobie idealne miejsce… tędy przejadą chyba wszyscy kierujący się na punkt L, bo to najbardziej naturalny wariant dotarcia tam.
Mijamy wypadek i staramy się nie przeszkadzać pracującym służbom… niemniej będą mieli tutaj tłoczno od uczestników rajdu.
Ponownie wjeżdżamy w las w poszukiwaniu ambony.
Noc jest piękna! Nad leśnymi polanami unoszą się gęste mgły, a na niebie świeci połowa księżyca. Jest też dość ciepło, bo około 10-12 stopni. Mimo zmęczenia zawodami jedzie nam się fantastycznie. Pamiętacie klasykę?
- Piękna noc, Alfredzie?
- Tak, Panie Bruce. Noc godna prawdziwego myśliwego (5*)
Ambona w rozproszonym mgłą świetle czołówki robi niesamowite wrażenie. Robimy parę zdjęć, zbieramy punkt kontrolny i ruszamy w z powrotem. Dół mapy zaliczony, teraz środek i północ. Jest godzina 1:25 – minęło półtorej godziny od startu. To 4-ty punkt z 12. Jest dobrze! Jest świetnie – byle utrzymać takie tempo do końca!

Pewien specyficzny, karbocykliczny węglowodór aromatyczny…
Znowu mijamy służby zbierające rozbite auto, ale teraz skręcamy w prawo. Chwilę później wyjeżdżamy z Bystrzycy i czeka nas bardzo długi przelot przez las. Droga jest prosta jak strzała – suniemy zatem przez mrok ile sił w nogach. Gdzieś na jej końcu ma znajdować się mała ścieżka, która zaprowadzi nas do skrytego w gęstwinie bunkra. Odmierzamy odległość z mapy i szukamy odbicia w lewo. JEST!
Kilka chwil później docieramy do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie czeka nas zadanie chemiczne. Musimy uważać bo jest to strefa skażona… aby wydostać się z bunkra, będziemy musieli przypasować nazwy do ukrytych tam związków chemicznych.
Wchodzimy do schronu i naszym oczom ukazuje się łańcuch… zamknięty łańcuch atomów węgla i podłączone do niego atomy wodoru.
Sprawdzam kąty między wiązaniami węgla – ah, idealne 120 stopni , hybrydyzacja atomów sp2.
Dzień dobry, Panie Benzen!. Co Pan tak wisi w powietrzu? No tak, wisi i czeka na identyfikacje przez zawodników.
Obok niego, w świetle małej lampki wisi także aceton oraz dwie inne cząsteczki. Ech chemia organiczna… wiecie jak to jest być na dzieckiem Chemików? Polubienie chemii jest jedynym sposobem na przetrwanie w takim domu!
W związku (taaa… czujcie klimat? W ZWIĄZKU) z tym zadanie nie przysparza nam żadnych trudności. Gdyby zadali mi dopasować liście do gatunków drzew, to bym tam pewnie siedział do rana, ale żeby benzen nas zatrzymał to nie ma opcji!

"Look at her. That’s my Wife, God damn it" (6*)
Punkt obsługiwany przez Straż Pożarną i genialne zadanie!
Pompa, wąż i woda. Ja muszę pompować, a Basia musi poprowadzić strumień wody z węża tak, aby napełnić oddalony pojemnik. Gdy pojemnik się napełni, włączy się syrena i czerwona lampa. Wcale to nie jest takie proste, bo machać trzeba naprawdę mocno aby utrzymać ciśnienie, pozwalające na trafienie celu (nie wolno nam przekroczyć pewnej linii wyznaczającej odległość do celu). Gdy brakuje wody, muszę ją uzupełniać wiadrem. Przypominam także, że jest noc i trafienia w mały otwór oddalonego pojemnika strumieniem wody to też nie trywialna rzecz. Dymam i dymam, woda się leje, a lampa nawet nie myśli się zapalić. Uzupełniam zatem wodę i dymam dalej. Niesamowicie przypomina mi to pewną scenę z genialnego filmu „Backdraft” (pl. „Ognisty podmuch”). To chyba najlepszy film o strażakach w historii kina… pamiętacie tą scenę? Klasyka: "Look at him. That’s my brother, God Damn it”
Genialne zadanie i fantastycznie klimatyczny punkt, zwłaszcza że drużyny wieloosobowe w ramach zadania, w tym czasie transportują rannego do helikoptera. Brakuje tylko umięśnionego komandosa, postrzelonego w ramię przez kosmitę i drącego ryja „GET TO THE CHOPPA” :D


"Widziałem ludzi, którzy gołymi rękami przenosili bryły radioaktywnego grafitu..." (7*)
Ciśniemy dalej. Jest dobrze, ale staramy się utrzymać mocne tempo, zwłaszcza że jedzie nam się rewelacyjnie. Wpadamy na Lenona i jego ekipę. Chwilę pogadamy rekomendując Mu wzięcie zadania z pompą na punkcie strażackim, na który właśnie zmierzają. To ciekawe, nasi Szermierze, którzy także kochają klimat Tropiciela: jeden wybrał zawody w Katowicach (Filip), drugi wybrał Tropiciela i nie walczy w ten weekend… a my? A my jakoś nie mogliśmy się zdecydować, więc wzięliśmy wariant FULL :D
Po sporym przelocie wpadamy na punkt z radiacją. Już mi się podoba! Klimaty Fallout’a to dobre klimaty.
Będziemy musieli wejść do namiotu, który został zadymionym (sztucznym) dymem. Ha, robiłem takie akcje na szkoleniu BHP – przechodziliśmy przez taki namiot, imitujący zadymienie korytarza i potem gasiliśmy gaśnicą realny ogień (swoją drogą – naprawdę extra szkolenie BHP). Obsługa ostrzega nas, że w środku panuje wysoka radiacja. Gdy wchodzimy do namiotu jest biało od dymu… gdzieś w głębi stoi stół, a na nim klocki z gry Jenga pomalowane fluorescencyjną farbą. Pięknie świecą w dymie!
Musimy ułożyć je w 5-cio poziomową wieżę, ale nie wolno nam ich dotykać rękami. Radiacja! Musimy posłużyć się wielkimi szczypcami.
Jest klimat! Szkoda tylko, że żadne ze zdjęć ze środka namiotu nie wyszło, no ale nie było na to szans.



Wariant czarny czyli znowu wichrowały
Na kolejny punkt droga dochodzi NIE od strony od której jedziemy. Od naszej strony nie ma nawet ścieżki. Nie będziemy jednak objeżdżać punktu w kółko. Drzemy przez las bez ścieżki, to tylko 200 metrów. Basia przypomina, że nie mamy dziś czasu na żadne idiotyzmy typu utknięcie w bagnie, bo się spieszymy i nie jest przekonana do „wariantów Czarnych” tym razem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że „dzida” na rympał przez krzaki to będzie najlepszy pomysł.
Docieramy na punkt dość sprawnie, a tam zadanie z chodzeniem „po linie” (slack), czyli klasyk tego typu imprez.
Ja osobiście nie przepadam za tym, ale Szkodnik nie widzi przeszkód… więc prawie się o nie zabije :)
Gdy zaliczamy zadanie, pasuje nam przedrzeć się na północ. Ścieżka zawalona jest wiatrołomami, ale ciśniemy dalej. W sumie nawet nie wiem czy to była ścieżka czy nie – dało się iść z rowerem na ramieniu, więc było całkiem spoko. Odcinek wichrowałów okazał się jednak dłuższy niż się spodziewaliśmy i trochę nam zajęło dotrzeć do jakieś drogi, a na drodze… rozkmina gdzie jechać. Nie, nie nasza… jakiegoś innego zespołu. Pytają nas jak trafić na punkt. Pytamy czy chcą normalnie czy naszym wariantem. Twarde chłopaki! Mówię, że naszym. No więc mówimy, tędy na wprost pokazując las powalonych drzew. Trochę z wahaniem, ale poszli… czy przeżyli nie wiem. My pocisnęliśmy dalej.


π - ękna godzina :D

Odurz tym barkiem i podaj hasło?
Na kolejnym punkcie czeka nas następne fajne zadanie. Maska gazowa na ryj i trzeba się czołgać przez krzaki, podążając za poprowadzoną liną. Śmieszna sprawa wychodzi, bo niektóre ekipy nie dowierzają, że trzeba będzie się naprawdę czołgać w masce gazowej. Na piersi napisy budzące grozę: komandosi, oddziały specjalne, jednostki taktyczne… ale czołgać się przez krzaki? No bez przesady!
Ja mam trochę inne podejście… po Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie i kursie podoficerskim nauczyłem się doceniać pewne drobne rzeczy, na przykład: mogło być tu błoto, a jest jednak sucho. To naprawdę ma znaczenie jak się czołgacie. Maska na ryj i staram sobie przypomnieć, co mi mówiono w kwestii oddechu (wcale nie jest tak prosto oddychać w masce kiedy się męczycie… a uwierzcie przeczołgać się dość spory kawałek przez las Was zmęczy). Zasuwam przez krzaki pilnując oddechu. Mam dotrzeć do polowego telefonu i nawiązać kontakt z Basią, która została na punkcie i musi odczytać zaszyfrowaną wiadomość.
Trzaski w słuchawce utrudniają komunikację i słyszę "odurz" zamiast "otwórz". Odurz tym barkiem... odurz? W znaczeniu znokautuj? O co chodzi? W końcu udaje mi się domyślić, że chodzi o słowo OTWÓRZ i nie tym barkiem a TYMBARK. Mam jej podać napis pod nakrętką :)

Kto dziś w nocy leci w kulki?
Wszyscy!!! Bo na tym polega ta gra. W sumie to nawet nie wiem jak się nazywa, ale jest bardzo fajna. Chodzi o wypchnięcie kulki przeciwnika z planszy, ale trzeba trzymać się pewnych zasad. Można poruszać się jedną, dwiema lub trzema kulkami naraz przy swoim ruchu/turze (kulki muszą być jednak w jednej linii) oraz aby przepchnąć kulki przeciwnika trzeba mieć przewagę siły, czyli dwie kulki przepychają jedną, a trzy przepychają dwie. Przy równowadze sił, przepchnięcie a więc i ruch kulek jest niemożliwy. Takie trochę inne warcaby. Bardzo mi się podoba ta gra, ale jako że gram w nią pierwszy raz to po przegrywam z kretesem. Godzinę później, sunąc przez kolejny las będą lamentował jaki ruch powinienem był zrobić, aby obronić się przed wypchnięciem… bo był możliwy! BYŁ MOŻLIWY!
Przegrana owocuje zadaniem karnym - losowanie pytań do momentu, aż na któreś się odpowie. Nam trafia się oczywiście coś nie do końca normalne... Kategoria: zwierzak, pierwsza podpowiedź: długość odnóży 4 metry... k***a. 4 METRY ?!? Jakie zło...
Udaje nam się zgadnąć, ale przy takich bestiach kieruję się nieśmiertelnym podejściem z "Predatora":
- Jest jeszcze coś. Trafiliście to. Widziałam krew na drzewach.
- Skoro krwawi to da się to zabić

Urzekła mnie twoja historia :D
Przed nami północne rubieże, czyli punkt K. Ten najbardziej wysunięty względem bazy. Zaskakuje nas tutaj zadanie! Zwykle te najdalsze punkty są tylko lampionami, bo nie wszystkie trasy tu docierają. A tu taka niespodzianka. Zadanie jest nietypowe, bo mamy opisać... swoją największą przygodę w górach? Heh, a mogę podać linka do tego blog?
Przygód to my mamy czasem, aż za dużo, ale wybór pada na opis "Jaszczura - Ścieżki Muflona". Co tu dużo mówić... siła rażenia gór Masywu Śnieżnika z jaką się wtedy spotkaliśmy była niesamowita. Nawet na ponad 2000m nigdy nie spotkałem tak ciężkich warunków, jak wtedy (a przeżyliśmy już niejedno). Śnieżyce, deszcze, mgły, wiatr to wszystko znane jest ludziom włóczącym się po górach. Ale aby tak wszystko naraz i z taką siłą? Kiedy lód zamarza Wam na kurtce, sople rosą poziom i ciężko złapać oddech od wiatru uderzającego w ryj, widoczność spada do 2 metrów, a wam właśnie zamarzł płyn hamulcowy w rowerze, głęboka hipotermia i walka o życie ... tak, definitywnie to jeden z tych dni, które pamięta się do końca życia. A byliśmy naprawdę dobrze przygotowani. Nie chcę wiedzieć jak wyglądał by ten dzień, gdybyśmy zlekceważyli siłę rażenia Sudetów. Takie chwile uczą pokory, ale napawają również pewną chorą fascynacją, co do potęgi sił natury.

- A co będzie jak dojadą nas Mutasy popromienne?
- Mutanty debilu, mutanty!
Przed nami ostatni punkt dzisiaj. Strzelnica i to w podziemiach. Stanowisko ogniowe wyłożone workami z piaskiem. No klimat "Metro 2033". Musimy powstrzymać atakujące mutanty. Mamy jednak tylko 15 kul, a korytarz oświetlić może tylko mała latarka. Czuję się jak Artem na punkcie granicznym stacji WOGN-u. Strzelam, ale w tej ciemności nie widzę jak lecą kulę. Pudło... cholera nie widzę jaką korektę powinienem wprowadzić. Szkoda, że nie mam pocisków smugowych... chociaż z drugiej strony, znając wojskowe prawa Murphy'ego wiem, że pociski smogowe służą do oznaczania wrogowi twojej pozycji...
wiecie, ogień wspierający nie wspiera, ale zadaje całkiem niezłe straty...
jak macie dwie mapy, to bitwa rozegra się na terenie dokładnie między nimi...
Próbuję się wstrzelić na czuja: raz wyżej, raz niżej. Poszło 7 kul i nic. No ale w końcu JEST. Trafiam oba cele. Nie wiem czy były to head-shoty ale zadanie zaliczone. Na koniec przynosimy obsłudze punktu trochę drewna bo nie mają już czym palić w piecu i Im trochę zimno w bunkrze, a potem już dzida na bazę. Mamy komplet punktów kontrolnych! Udało się!
Zdjęcie wykonane już po zadaniu, w pełni oświetlonym korytarzu. Te światła nie paliły się w czasie wykonywania zadania, a celem nie były postacie, tylko puszki nad nimi :P



Na koniec... niby to bez znaczenia, a jednak cieszy!
Tropiciela charakteryzuje brak oficjalnego rankingu. Nie są tu przyznawane medale czy puchary, a nagrody losowane są spośród wszystkich uczestników. Najważniejsze zadanie to zdobyć miano Tropiciela czyli zaliczyć wszystkie punkty kontrolne w zadanym czasie. Niemniej, pewne końcowe zestawienie wyników drużyn jest publikowane (w celach porównawczych) i cześć ekip mocno na nie patrzy. Sami byliśmy świadkami sytuacji, jak pewna drużyna wolała karę czasową niż czekać na zwolnienie się stanowiska do zadania (strzelnica!). Woleli cisnąć na wynik, niż postrzelać! To już grubo! No ale co kto lubi – ważne aby się dobrze bawić.
My bawiliśmy się rewelacyjnie i to jest najważniejsze z naszego punktu widzenia. Mimo wszystko, wspomnę o naszym wyniku bo chociaż nie ma to żadnego znaczenia w kontekście rajdu, to udało nam się coś z czego jesteśmy dumni. Pomimo ogromnej presji czasu, a może to właśnie dzięki niej (limitem była niedziela 10:00 rano, Katowice), był to nasz najlepszy start na Tropicielu EVER!
Zamknięcie całej trasy (koło 70 km) w 5 godzin 40 min, zdobyte miano Tropiciela, pierwsze miejsce w kategorii MIX oraz szóste w OPEN! Niemal bezbłędna nawigacja i sensowne warianty bez bagien, bez wiatrołomów (no dobra, tych trochę jednak było…) – no prawie jak nie my! Widzicie co daje szermierka?
A mówiąc serio – byliśmy zmęczeni po zawodach, ale to inne zmęczenie. Profil wysiłku związany z szermierką jest bardzo różny od wysiłku na maratonach rowerowych. Na Tropiciela niemal zawsze przyjeżdżamy po jakieś innych zawodach, wiec nie robimy go „na świeżo” pod kątem roweru. Tym razem było inaczej. Tym razem motywacja też był większa, bo bardzo nie chcieliśmy się spóźnić do Katowic. Po prostu wszystko zagrało. Jak w zegarku! Ważne także aby wczuć się w klimat imprezy. Jak ktoś nie poczuje tej atmosfery, to potraktuje ten rajd jak każdy inny... ale jeśli umiecie znaleźć w sobie trochę dzikości serca i dziecięcej radości, to jest to przygoda dla Was. Można po prostu strzelać z ASG do puszek, a można drżeć ze strachu, że amunicja Wam się kończy a mutanty coraz bliżej. Wasz wybór. Z naszego punktu widzenia szkoda, że kolejna edycja dopiero w 2020 roku.
A dla ciekawych - zdążyliśmy do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych.
Jeszcze po rajdzie, złapaliśmy 45 min snu na leśnym parkingu i koło 8:00 polecieliśmy A4-rką w stronę Śląska.
Jak to my, na minuty przed limitem ale jednak na czas:
CYTATY:
1. Piosenka Metallicy "King Nothing"
2. Piosenka "Kołysanka w stylu Mango" z genialnego filmu mojego dzieciństwa "Pan Kleks w kosmosie"
3. Tytuł piosenki zespołu Deep Purple
4. Piosenka zespołu Jaya the Cat "Car crash"
5. Kultowy komiks ze stajni DC "Batman vs Predator" !!!
6. Parafraza genialnej sceny z filmu "Ognisty podmuch"
7. Książka autorstwa Igora Kostina "Czarnobyl. Spowiedź reportera"
„Careful what you wish, you may regret it, careful what you wish – you may just get it” (1*)
Tym razem Tropiciel wypadł w terminie naszych zawodów szermierczych w Katowicach. Jeśli ktoś chciałby przeczytać relację z drugich zawodów Pucharu 3 Broni 2019 to znajdzie ją pod tym adresem.
Nasze zawody szermiercze to dwa dni intensywnych zmagań z bronią w ręku, gdzie sobota to pierwsza faza eliminacji a niedziela to faza druga i finały. Wciśnięcie Tropiciela pomiędzy wydaje się pomysłem „lekko” karkołomnym… acz nie niemożliwym.
Najciężej będzie z logistyką bo dzień (i noc) nie są gumy i jak dojazd na Tropiciela nie będzie żadnym problemem, bo zawody szermiercze zawsze kończymy około 18:00 w sobotę, to powrót w niedzielę do Katowic na 10:00 już taki łatwy nie będzie.
Kontaktujemy się z Organizatorami rajdu i pytamy czy byłby opcja aby wyruszyć na trasę rowerową 60km już o 22:00 (starty rowerzystów są zawsze od północy), ale niestety nie ma takiej opcji. Mogą nam jednak zaoferować pierwszą minutę startową, czyli równo północ. Bierzemy!! Zawsze coś.
W tym miejscu chcielibyśmy podziękować Organizatorom za jakże częste wychodzenie naprzeciw naszym dziwnym prośbom (ostatnia minuta startowa bo musimy dojechać Z innej imprezy, pierwsza bo musimy dojechać NA inną imprezę). Nie mają z nami lekko, dlatego tym bardziej dziękujemy Im za patrzenie na nas przychylnym okiem!
Start o północy to trochę późno w kontekście powrotu do Katowic na 10:00 w niedzielę, bo nasz limit czasowy to 8 godzin.
Pozostaje zatem nie jeździć do limitu, ale zrobić trasę w czasie krótszym. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale spróbujemy. Będziemy wytyrani po pierwszym dniu walk… no ale zawsze jesteśmy na Tropicielu po czymś wytyrani, więc to nie nowość.
Dopasowujemy nasz plan do realiów pola walki. Grunt to dobra nawigacja – nie ma tym razem miejsca na wtopę na jakiś bagnach (niezapomniany Tropiciel 19 „W bagnach rozpaczy”) czy też czasochłonną walkę z wiatrołomami, tam gdzie miała być ścieżka (równie dobry gangsterski Tropiciel 26). Nastawiamy się na ostrą walkę z czasem. Jeśli chcemy zdążyć to musimy pojechać naprawdę mocno i do tego „jak po sznurku”. Motywacja jak nigdy :)

"Sen zwiastunem jest nadziei, we śnie wszystko jest możliwe…" (2*)
Nadziei że uda nam się zrobić całą trasę. Taki jest cel, zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zdobyć kolejne miano Tropiciela. Musimy jednak to zrobić nie w tyle w limicie rajdu (8 godzin), ale jak najszybciej dzisiaj. Z Jelcza Laskowice do Katowic mamy około 2 godzin drogi… i trochę boję tego powrotu. Presja czasu, nieprzespana noc, zmęczenie po dwóch dużych imprezach sportowych… zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawi się znienawidzony przez mnie Sleepmonster to będzie słabo. Będziemy musieli się gdzieś przespać, aby nie ryzykować kraksy na autostradzie…. a wtedy nie dotrzemy na czas.
Postanawiamy zatem „uciec do przodu” – skoro nie możemy wystartować o 22:00, to wykorzystajmy ten czas na sen. Wyśpijmy się trochę na zapas! Do Jelcza wyruszamy o godzinie 20:00, a 3 km przed bazą zatrzymujemy się na leśnym parkingu i układamy do spania w aucie. W taki weekend jak ten każda godzina snu może być na wagę złota. Pamiętacie stare wojskowe przysłowie: jak możesz siedzieć to nie stój, jak możesz leżeć to nie siedź… więc jak możesz spać, to śpij. Dojdzie tutaj do zabawnego zdarzenia, bo Magda, Mateusz i ich rowerowa ekipa (link do ich rowerowego bloga jest tutaj --> Kolarska Grażyna.) też walą do Jelcza na Tropiciela i pięknie wyczają nasze auto stojące na skraju lasu. Specjalnie zawrócą aby sprawdzić czy wszystko z nami OK, bo rzeczywiście może wyglądać to dziwnie: rowery na dachu samochodu, środek nocy, a załoga pojazdu nie daje znaku życia.
Szczęśliwie wszystko jest (jeszcze…) pod kontrolą, więc nie jest tak źle. Do bazy docieramy już razem. Chwilę później meldujemy się z rowerami na starcie. Do północy zostało już tylko kilka minut.
Czy słodycze to dla Was temat TABU?
Dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Motywacja jest duża – w planie jest przecież komplet punktów w jak najkrótszym czasie. Czy to się uda? Zobaczymy. Standardowo na trasie 60 km (która ma mieć dzisiaj ponoć trochę więcej) umieszczone są dodatkowe punkty K oraz L . Postanawiamy zatem tak zaplanować nasz wariant aby w razie konieczności móc pominąć właśnie któryś z tych punktów - są one zawsze najbardziej oddalone od bazy. Nasz wybór pada na kierunek południowy, co oznacza że w pierwszej fazie rajdu uderzymy w lasy częściowo nam znane z Rajdu Liczyrzepy (luty 2019).
Zaczynamy od długiego przelotu przez Jelcz i wjeżdżamy w spowite mrokiem knieje. Mijamy ukryte w ciemności bunkry (wiemy, że tam są bo wisiał tu lampion na Liczyrzepie) i chwilę później wpadamy na nasz pierwszy punkt kontrolny. Tu od obsługi dostajemy po batonie Prince Polo i życzenia powodzenia na trasie. Obie rzeczy nam się przydadzą pod kątem realizacji naszego planu.
Zaopatrzenie w słodycze ruszamy dalej i wjeżdżamy głębiej w las.
Na kolejnym punkcie spotykamy się z pierwszym zadaniem tej nocy. To gra – tak zwane: tabu, musimy przekazać drugiej osobie pewną informację, ale mamy zakaz używanie konkretnych słów. Jednym z pierwszych haseł jakie nam się trafiło było KRWOTOK. Nie ma to jak szczęśliwa ręka w losowaniu. Drugie hasło to „reakcja alergiczna”, gdzie zakazane są takie słowo jak alergia, kichanie, pyłki itp. Jak opisać słowo reakcja? Utlenianie i redoks, synteza, analiza… zryte łby dadzą radę!


"When a blind man cries…" (3*)
A płacze dlatego, że ciągle potyka się o jakieś gałęzie plączące mu się pod nogami. A było to tak…
Docieramy przez las do kolejnego lampionu. Jest on skryty w ogromnej ruinie tzw. kulochwycie! (info także TU)
Dowiadujemy się, że musimy tutaj pomóc pokrzywdzonym w wypadku lub katastrofie. Możemy jednak wybrać sobie gdzie przeprowadzamy akcję ratunkową: Francja, Tajlandia, Ukraina czy Himalaje. Bez chwili zastanowienia podajemy Himalaje – góry mają swoje prawa oraz szczególne miejsce w naszym sercu. Ruszajmy zatem w strefę śmierci związaną z wysokością!
Naszym zadaniem jest pomóc bezpiecznie przejść przez przeszkody obie cierpiącej na ślepotę śnieżną. Osobą, która cierpi na ślepotę jest… em ja. Zawiązują mi oczy, a Basia tylko i wyłącznie głosem ma mnie bezpiecznie przeprowadzić po zadanej trasie.
Byłoby szkoda, gdyby Szkodnik czasem mylił stronę lewą z prawą. Owocuje to tym na przykład, że konar o który miałem się nie potknąć, a który miałem bezpiecznie wyminąć, właśnie znalazł się pod moimi nogami. Albo ta dziura z lewej, była tak naprawdę dziurą w prawej… niemniej jakoś udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku na koniec wyznaczonego odcinka.
Po rajdzie dowiemy się, że inne zadania też były ciekawe: Tajlandia (ratownictwo jaskiniowe: dzieci uwięzione w jaskini), Ukraina (katastrofa w Czarnobylu), Francja (Pożar w katedrze Notre Dame).


"Bad luck, why the f**k is it coming after me? Car crash in the middle of the street !" (4*)
Ruszamy po najbardziej oddalony punkt (L) na południowej części mapy. Wyjeżdżamy z lasu i wjeżdżamy do Bystrzycy.
Na skrzyżowaniu przy drodze głównej jasno od świateł policji i straży pożarnej. Dziwne… owszem, Straż Pożarna jest twarzą tej edycji Tropiciela, ale do punktu jeszcze spory kawałek. Gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to nie punkt kontrolny ale miejsce prawdziwego wypadku. Ktoś postanowił na prostej drodze wbić się autem w latarnię. Na miejscu są już służby i zabezpieczają teren… no trzeba przyznać, że ten ktoś stanie się gwiazdą dzisiejszej edycji rajdu. Wybrał sobie idealne miejsce… tędy przejadą chyba wszyscy kierujący się na punkt L, bo to najbardziej naturalny wariant dotarcia tam.
Mijamy wypadek i staramy się nie przeszkadzać pracującym służbom… niemniej będą mieli tutaj tłoczno od uczestników rajdu.
Ponownie wjeżdżamy w las w poszukiwaniu ambony.
Noc jest piękna! Nad leśnymi polanami unoszą się gęste mgły, a na niebie świeci połowa księżyca. Jest też dość ciepło, bo około 10-12 stopni. Mimo zmęczenia zawodami jedzie nam się fantastycznie. Pamiętacie klasykę?
- Piękna noc, Alfredzie?
- Tak, Panie Bruce. Noc godna prawdziwego myśliwego (5*)
Ambona w rozproszonym mgłą świetle czołówki robi niesamowite wrażenie. Robimy parę zdjęć, zbieramy punkt kontrolny i ruszamy w z powrotem. Dół mapy zaliczony, teraz środek i północ. Jest godzina 1:25 – minęło półtorej godziny od startu. To 4-ty punkt z 12. Jest dobrze! Jest świetnie – byle utrzymać takie tempo do końca!

Pewien specyficzny, karbocykliczny węglowodór aromatyczny…
Znowu mijamy służby zbierające rozbite auto, ale teraz skręcamy w prawo. Chwilę później wyjeżdżamy z Bystrzycy i czeka nas bardzo długi przelot przez las. Droga jest prosta jak strzała – suniemy zatem przez mrok ile sił w nogach. Gdzieś na jej końcu ma znajdować się mała ścieżka, która zaprowadzi nas do skrytego w gęstwinie bunkra. Odmierzamy odległość z mapy i szukamy odbicia w lewo. JEST!
Kilka chwil później docieramy do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie czeka nas zadanie chemiczne. Musimy uważać bo jest to strefa skażona… aby wydostać się z bunkra, będziemy musieli przypasować nazwy do ukrytych tam związków chemicznych.
Wchodzimy do schronu i naszym oczom ukazuje się łańcuch… zamknięty łańcuch atomów węgla i podłączone do niego atomy wodoru.
Sprawdzam kąty między wiązaniami węgla – ah, idealne 120 stopni , hybrydyzacja atomów sp2.
Dzień dobry, Panie Benzen!. Co Pan tak wisi w powietrzu? No tak, wisi i czeka na identyfikacje przez zawodników.
Obok niego, w świetle małej lampki wisi także aceton oraz dwie inne cząsteczki. Ech chemia organiczna… wiecie jak to jest być na dzieckiem Chemików? Polubienie chemii jest jedynym sposobem na przetrwanie w takim domu!
W związku (taaa… czujcie klimat? W ZWIĄZKU) z tym zadanie nie przysparza nam żadnych trudności. Gdyby zadali mi dopasować liście do gatunków drzew, to bym tam pewnie siedział do rana, ale żeby benzen nas zatrzymał to nie ma opcji!

"Look at her. That’s my Wife, God damn it" (6*)
Punkt obsługiwany przez Straż Pożarną i genialne zadanie!
Pompa, wąż i woda. Ja muszę pompować, a Basia musi poprowadzić strumień wody z węża tak, aby napełnić oddalony pojemnik. Gdy pojemnik się napełni, włączy się syrena i czerwona lampa. Wcale to nie jest takie proste, bo machać trzeba naprawdę mocno aby utrzymać ciśnienie, pozwalające na trafienie celu (nie wolno nam przekroczyć pewnej linii wyznaczającej odległość do celu). Gdy brakuje wody, muszę ją uzupełniać wiadrem. Przypominam także, że jest noc i trafienia w mały otwór oddalonego pojemnika strumieniem wody to też nie trywialna rzecz. Dymam i dymam, woda się leje, a lampa nawet nie myśli się zapalić. Uzupełniam zatem wodę i dymam dalej. Niesamowicie przypomina mi to pewną scenę z genialnego filmu „Backdraft” (pl. „Ognisty podmuch”). To chyba najlepszy film o strażakach w historii kina… pamiętacie tą scenę? Klasyka: "Look at him. That’s my brother, God Damn it”
Genialne zadanie i fantastycznie klimatyczny punkt, zwłaszcza że drużyny wieloosobowe w ramach zadania, w tym czasie transportują rannego do helikoptera. Brakuje tylko umięśnionego komandosa, postrzelonego w ramię przez kosmitę i drącego ryja „GET TO THE CHOPPA” :D


"Widziałem ludzi, którzy gołymi rękami przenosili bryły radioaktywnego grafitu..." (7*)
Ciśniemy dalej. Jest dobrze, ale staramy się utrzymać mocne tempo, zwłaszcza że jedzie nam się rewelacyjnie. Wpadamy na Lenona i jego ekipę. Chwilę pogadamy rekomendując Mu wzięcie zadania z pompą na punkcie strażackim, na który właśnie zmierzają. To ciekawe, nasi Szermierze, którzy także kochają klimat Tropiciela: jeden wybrał zawody w Katowicach (Filip), drugi wybrał Tropiciela i nie walczy w ten weekend… a my? A my jakoś nie mogliśmy się zdecydować, więc wzięliśmy wariant FULL :D
Po sporym przelocie wpadamy na punkt z radiacją. Już mi się podoba! Klimaty Fallout’a to dobre klimaty.
Będziemy musieli wejść do namiotu, który został zadymionym (sztucznym) dymem. Ha, robiłem takie akcje na szkoleniu BHP – przechodziliśmy przez taki namiot, imitujący zadymienie korytarza i potem gasiliśmy gaśnicą realny ogień (swoją drogą – naprawdę extra szkolenie BHP). Obsługa ostrzega nas, że w środku panuje wysoka radiacja. Gdy wchodzimy do namiotu jest biało od dymu… gdzieś w głębi stoi stół, a na nim klocki z gry Jenga pomalowane fluorescencyjną farbą. Pięknie świecą w dymie!
Musimy ułożyć je w 5-cio poziomową wieżę, ale nie wolno nam ich dotykać rękami. Radiacja! Musimy posłużyć się wielkimi szczypcami.
Jest klimat! Szkoda tylko, że żadne ze zdjęć ze środka namiotu nie wyszło, no ale nie było na to szans.



Wariant czarny czyli znowu wichrowały
Na kolejny punkt droga dochodzi NIE od strony od której jedziemy. Od naszej strony nie ma nawet ścieżki. Nie będziemy jednak objeżdżać punktu w kółko. Drzemy przez las bez ścieżki, to tylko 200 metrów. Basia przypomina, że nie mamy dziś czasu na żadne idiotyzmy typu utknięcie w bagnie, bo się spieszymy i nie jest przekonana do „wariantów Czarnych” tym razem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że „dzida” na rympał przez krzaki to będzie najlepszy pomysł.
Docieramy na punkt dość sprawnie, a tam zadanie z chodzeniem „po linie” (slack), czyli klasyk tego typu imprez.
Ja osobiście nie przepadam za tym, ale Szkodnik nie widzi przeszkód… więc prawie się o nie zabije :)
Gdy zaliczamy zadanie, pasuje nam przedrzeć się na północ. Ścieżka zawalona jest wiatrołomami, ale ciśniemy dalej. W sumie nawet nie wiem czy to była ścieżka czy nie – dało się iść z rowerem na ramieniu, więc było całkiem spoko. Odcinek wichrowałów okazał się jednak dłuższy niż się spodziewaliśmy i trochę nam zajęło dotrzeć do jakieś drogi, a na drodze… rozkmina gdzie jechać. Nie, nie nasza… jakiegoś innego zespołu. Pytają nas jak trafić na punkt. Pytamy czy chcą normalnie czy naszym wariantem. Twarde chłopaki! Mówię, że naszym. No więc mówimy, tędy na wprost pokazując las powalonych drzew. Trochę z wahaniem, ale poszli… czy przeżyli nie wiem. My pocisnęliśmy dalej.


π - ękna godzina :D

Odurz tym barkiem i podaj hasło?
Na kolejnym punkcie czeka nas następne fajne zadanie. Maska gazowa na ryj i trzeba się czołgać przez krzaki, podążając za poprowadzoną liną. Śmieszna sprawa wychodzi, bo niektóre ekipy nie dowierzają, że trzeba będzie się naprawdę czołgać w masce gazowej. Na piersi napisy budzące grozę: komandosi, oddziały specjalne, jednostki taktyczne… ale czołgać się przez krzaki? No bez przesady!
Ja mam trochę inne podejście… po Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie i kursie podoficerskim nauczyłem się doceniać pewne drobne rzeczy, na przykład: mogło być tu błoto, a jest jednak sucho. To naprawdę ma znaczenie jak się czołgacie. Maska na ryj i staram sobie przypomnieć, co mi mówiono w kwestii oddechu (wcale nie jest tak prosto oddychać w masce kiedy się męczycie… a uwierzcie przeczołgać się dość spory kawałek przez las Was zmęczy). Zasuwam przez krzaki pilnując oddechu. Mam dotrzeć do polowego telefonu i nawiązać kontakt z Basią, która została na punkcie i musi odczytać zaszyfrowaną wiadomość.
Trzaski w słuchawce utrudniają komunikację i słyszę "odurz" zamiast "otwórz". Odurz tym barkiem... odurz? W znaczeniu znokautuj? O co chodzi? W końcu udaje mi się domyślić, że chodzi o słowo OTWÓRZ i nie tym barkiem a TYMBARK. Mam jej podać napis pod nakrętką :)

Kto dziś w nocy leci w kulki?
Wszyscy!!! Bo na tym polega ta gra. W sumie to nawet nie wiem jak się nazywa, ale jest bardzo fajna. Chodzi o wypchnięcie kulki przeciwnika z planszy, ale trzeba trzymać się pewnych zasad. Można poruszać się jedną, dwiema lub trzema kulkami naraz przy swoim ruchu/turze (kulki muszą być jednak w jednej linii) oraz aby przepchnąć kulki przeciwnika trzeba mieć przewagę siły, czyli dwie kulki przepychają jedną, a trzy przepychają dwie. Przy równowadze sił, przepchnięcie a więc i ruch kulek jest niemożliwy. Takie trochę inne warcaby. Bardzo mi się podoba ta gra, ale jako że gram w nią pierwszy raz to po przegrywam z kretesem. Godzinę później, sunąc przez kolejny las będą lamentował jaki ruch powinienem był zrobić, aby obronić się przed wypchnięciem… bo był możliwy! BYŁ MOŻLIWY!
Przegrana owocuje zadaniem karnym - losowanie pytań do momentu, aż na któreś się odpowie. Nam trafia się oczywiście coś nie do końca normalne... Kategoria: zwierzak, pierwsza podpowiedź: długość odnóży 4 metry... k***a. 4 METRY ?!? Jakie zło...
Udaje nam się zgadnąć, ale przy takich bestiach kieruję się nieśmiertelnym podejściem z "Predatora":
- Jest jeszcze coś. Trafiliście to. Widziałam krew na drzewach.
- Skoro krwawi to da się to zabić

Urzekła mnie twoja historia :D
Przed nami północne rubieże, czyli punkt K. Ten najbardziej wysunięty względem bazy. Zaskakuje nas tutaj zadanie! Zwykle te najdalsze punkty są tylko lampionami, bo nie wszystkie trasy tu docierają. A tu taka niespodzianka. Zadanie jest nietypowe, bo mamy opisać... swoją największą przygodę w górach? Heh, a mogę podać linka do tego blog?
Przygód to my mamy czasem, aż za dużo, ale wybór pada na opis "Jaszczura - Ścieżki Muflona". Co tu dużo mówić... siła rażenia gór Masywu Śnieżnika z jaką się wtedy spotkaliśmy była niesamowita. Nawet na ponad 2000m nigdy nie spotkałem tak ciężkich warunków, jak wtedy (a przeżyliśmy już niejedno). Śnieżyce, deszcze, mgły, wiatr to wszystko znane jest ludziom włóczącym się po górach. Ale aby tak wszystko naraz i z taką siłą? Kiedy lód zamarza Wam na kurtce, sople rosą poziom i ciężko złapać oddech od wiatru uderzającego w ryj, widoczność spada do 2 metrów, a wam właśnie zamarzł płyn hamulcowy w rowerze, głęboka hipotermia i walka o życie ... tak, definitywnie to jeden z tych dni, które pamięta się do końca życia. A byliśmy naprawdę dobrze przygotowani. Nie chcę wiedzieć jak wyglądał by ten dzień, gdybyśmy zlekceważyli siłę rażenia Sudetów. Takie chwile uczą pokory, ale napawają również pewną chorą fascynacją, co do potęgi sił natury.

- A co będzie jak dojadą nas Mutasy popromienne?
- Mutanty debilu, mutanty!
Przed nami ostatni punkt dzisiaj. Strzelnica i to w podziemiach. Stanowisko ogniowe wyłożone workami z piaskiem. No klimat "Metro 2033". Musimy powstrzymać atakujące mutanty. Mamy jednak tylko 15 kul, a korytarz oświetlić może tylko mała latarka. Czuję się jak Artem na punkcie granicznym stacji WOGN-u. Strzelam, ale w tej ciemności nie widzę jak lecą kulę. Pudło... cholera nie widzę jaką korektę powinienem wprowadzić. Szkoda, że nie mam pocisków smugowych... chociaż z drugiej strony, znając wojskowe prawa Murphy'ego wiem, że pociski smogowe służą do oznaczania wrogowi twojej pozycji...
wiecie, ogień wspierający nie wspiera, ale zadaje całkiem niezłe straty...
jak macie dwie mapy, to bitwa rozegra się na terenie dokładnie między nimi...
Próbuję się wstrzelić na czuja: raz wyżej, raz niżej. Poszło 7 kul i nic. No ale w końcu JEST. Trafiam oba cele. Nie wiem czy były to head-shoty ale zadanie zaliczone. Na koniec przynosimy obsłudze punktu trochę drewna bo nie mają już czym palić w piecu i Im trochę zimno w bunkrze, a potem już dzida na bazę. Mamy komplet punktów kontrolnych! Udało się!
Zdjęcie wykonane już po zadaniu, w pełni oświetlonym korytarzu. Te światła nie paliły się w czasie wykonywania zadania, a celem nie były postacie, tylko puszki nad nimi :P



Na koniec... niby to bez znaczenia, a jednak cieszy!
Tropiciela charakteryzuje brak oficjalnego rankingu. Nie są tu przyznawane medale czy puchary, a nagrody losowane są spośród wszystkich uczestników. Najważniejsze zadanie to zdobyć miano Tropiciela czyli zaliczyć wszystkie punkty kontrolne w zadanym czasie. Niemniej, pewne końcowe zestawienie wyników drużyn jest publikowane (w celach porównawczych) i cześć ekip mocno na nie patrzy. Sami byliśmy świadkami sytuacji, jak pewna drużyna wolała karę czasową niż czekać na zwolnienie się stanowiska do zadania (strzelnica!). Woleli cisnąć na wynik, niż postrzelać! To już grubo! No ale co kto lubi – ważne aby się dobrze bawić.
My bawiliśmy się rewelacyjnie i to jest najważniejsze z naszego punktu widzenia. Mimo wszystko, wspomnę o naszym wyniku bo chociaż nie ma to żadnego znaczenia w kontekście rajdu, to udało nam się coś z czego jesteśmy dumni. Pomimo ogromnej presji czasu, a może to właśnie dzięki niej (limitem była niedziela 10:00 rano, Katowice), był to nasz najlepszy start na Tropicielu EVER!
Zamknięcie całej trasy (koło 70 km) w 5 godzin 40 min, zdobyte miano Tropiciela, pierwsze miejsce w kategorii MIX oraz szóste w OPEN! Niemal bezbłędna nawigacja i sensowne warianty bez bagien, bez wiatrołomów (no dobra, tych trochę jednak było…) – no prawie jak nie my! Widzicie co daje szermierka?
A mówiąc serio – byliśmy zmęczeni po zawodach, ale to inne zmęczenie. Profil wysiłku związany z szermierką jest bardzo różny od wysiłku na maratonach rowerowych. Na Tropiciela niemal zawsze przyjeżdżamy po jakieś innych zawodach, wiec nie robimy go „na świeżo” pod kątem roweru. Tym razem było inaczej. Tym razem motywacja też był większa, bo bardzo nie chcieliśmy się spóźnić do Katowic. Po prostu wszystko zagrało. Jak w zegarku! Ważne także aby wczuć się w klimat imprezy. Jak ktoś nie poczuje tej atmosfery, to potraktuje ten rajd jak każdy inny... ale jeśli umiecie znaleźć w sobie trochę dzikości serca i dziecięcej radości, to jest to przygoda dla Was. Można po prostu strzelać z ASG do puszek, a można drżeć ze strachu, że amunicja Wam się kończy a mutanty coraz bliżej. Wasz wybór. Z naszego punktu widzenia szkoda, że kolejna edycja dopiero w 2020 roku.
A dla ciekawych - zdążyliśmy do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych.
Jeszcze po rajdzie, złapaliśmy 45 min snu na leśnym parkingu i koło 8:00 polecieliśmy A4-rką w stronę Śląska.
Jak to my, na minuty przed limitem ale jednak na czas:

CYTATY:
1. Piosenka Metallicy "King Nothing"
2. Piosenka "Kołysanka w stylu Mango" z genialnego filmu mojego dzieciństwa "Pan Kleks w kosmosie"
3. Tytuł piosenki zespołu Deep Purple
4. Piosenka zespołu Jaya the Cat "Car crash"
5. Kultowy komiks ze stajni DC "Batman vs Predator" !!!
6. Parafraza genialnej sceny z filmu "Ognisty podmuch"
7. Książka autorstwa Igora Kostina "Czarnobyl. Spowiedź reportera"
Kategoria Rajd, SFA
Jaszczur - Ogniste Pogranicze
-
DST
80.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 października 2019 | dodano: 10.10.2019
Jaszczur - Rajd Szkodników, Pacanów, Zbieraczy Padliny i Przetrąconych Ambicji... jak głosi clickbait'owy tytuł. Ciekawe co inspirowało Malo, do takiego opisu rajdu. Z ręką na sercu, nie mam pojęcia. Szkodnik, też ponoć nie wie :D. Jaszczur to legenda. Rajd znienawidzony przez wielu, ukochany przez nielicznych... Gdy niektórzy uczestnicy piszą do Organizatora "mógłbyś przeprosić za...", inni w swej sadomasochistycznej słabości (z naciskiem na masochistycznej) piszą "czy mógłbyś zrobić to raz jeszcze?". Rajd na którym najlepsi piechurzy robią 50 km w 18 godzin, a rowerzyści na tym samym dystansie notują średnią prędkość 7-8 km/h (wielu w to nie wierzyło, wielu się o tym przekonało... niektórych do dziś nie udało się odnaleźć). A kto przeżył wizytę w kondominium Jaszczuro-Muflonowym w Masywie Śnieżnika ten wie czym jest Lodowe Piekło (nigdy nie lekceważyłem sobie potęgi Gór, ale wtedy Sudety pokazały nam jak wielką siłą rażenia dysponują. Wiedz że naprawdę mocno wieje, gdy sople rosną poziomo... na tobie).
W Górach, które (ponoć) nie istnieją...
Jakich? Ktoś zapyta. No właśnie, większość geografów wyróżnia w naszym kraju 28 grup górskich: od Gór Izerskich na zachodzie po Bieszczady na wschodniej granicy. Są jednak głosy, że powinno tych grup być 29, właśnie ze względu na Góry Sanocko-Turczańskie, leżące po polskiej i ukraińskiej stronie granicy. Ze względu na brak jednoznacznego wyznaczenia granic tych gór, za najwyższy szczyt uważa się Jaworniki lub Trohaniec, zwany przeze mnie żartobliwie TROHNIEC.
(Fajne słowa powstają jak wyrzucacie z normalnych słów samogłoski: MIŚK (misiek) albo zmieniacie ich rodzaj: Sarenek, salamander, faktur... - tak wiem, powiecie upośledzone, ale powiedzcie to Słowakom i Czechom: Vrch, Smrk :D :D)
Wracając do tematu, jak ktoś byłby zainteresowany tematem tych gór to odsyłam do "Gazety Górskiej", numer: wiosna 2019, gdzie popełniłem artykuł o "Górach, których ponoć nie ma"...
Kiedy zatem Malo podał, że "Jaszczur - Ogniste Pograniczne" będzie rozgrywany właśnie w Górach Sanocko-Turczańskich, od razu przypomniałem sobie naszą nierówną walkę z błotem na Jawornikach... oraz stary, zaniedbany szlak konny, który nagle zniknął w wielkim wąwozie i z którego naprawdę ciężko było się wydostać.Jak to na Jaszczurze, kolejne punkty kontrolne nie wchodzą nam zbyt szybko i to mimo całkiem niezłej nawigacji. Krzaki potrafią skutecznie spowolnić... wąwozy także. Nawet jeśli punkt jest zlokalizowany w okolicach mostku na całkiem niezłej drodze, to dostać się do niego to kilka minut walki z gęstwiną, a kiedy trafiają się potencjalne przeloty między lampionami, to oczywiście musi być ostro od górę...
Walczymy jednak z ulewą i terenem na tyle ile jesteśmy w stanie. O tej porze dnia jesteśmy już totalnie przemoczeni, bo to już kilka dobrych godzin w strugach deszczu. Zaczynamy szacować także, że nie uda nam się zrobić całej trasy, więc postanawiamy odpuścić na tym etapie jeden, bardzo leśny punkt. Ech…. Trasa szacowana na 50 km (nigdy taka nie jest…), ale na Jaszczurze tylko dwa razy udało nam się zrobić komplet – na płaskich edycjach „Graniczna Woda” w Puszczy Augustowskiej oraz „Kresowe bagna” w Poleskim Parku Narodowym. Jak się zaczynają pagóry to następuje jak u Kasprowicza „koniec snów o potędze”…


Ciężko spotkać Ryśka w lesie, a jednak się udało :D


"Celnicy na granicy, podadzą rękę nam, celników na granicy ja bardzo dobrze znam... " (2*)
Ciśniemy mocno pod górę. Jesteśmy już naprawdę niedaleko granicy ukraińskiej (a więc i granicy EU) i cały czas się do niej zbliżamy. Gdy zatrzymujemy się na mały postój, pod rozłożystym drzewem, tak aby nas choć trochę osłoniło to od deszczu dopada nas Straż Graniczna. Napisałbym, że dostaliśmy reflektorami po oczach (tak dla większego dramatyzmu opowieści), ale tak leje że te światła to są w sumie ledwo widoczne. Strażnicy są jednak bardzo mili, acz wypytują nas dość szczegółowo o nasze zamiary.
Nie wiemy do końca czy przyznawać się, że jesteśmy z rajdu, bo Malo mówił że nie zdołał poinformować Straży Granicznej o przebiegu imprezy, acz kiedy pytają nas „czy my także z tego biegu…” to domyślamy się, że i tak wiedzą wszystko.
Potwierdzamy zatem, że jesteśmy uczestnikami rajdu i obiecujemy (na tyle ile się da) nie szwendać przy granicy
Ten Jaszczur i tak nie zabiera nas tak blisko jak niegdyś "Jaszczur - Zaklęty Monastyr" gdzie w środku jakieś nieprzebieżnego lasu chodziliśmy niemal po słupkach PL - UKR. No, ale tego Im przecież nie powiemy. Obiecujemy być grzeczni...


"A myśliwemu co mnie dojrzał już się śmieją oczy..." (3*)
Pora na kolejne spotkanie. Przed chwilą była Straż Graniczna to teraz pola na myśliwych. Są lekko zaskoczeni naszą obecnością tutaj. Za moment, dosłownie za kilka minut zapadnie zmrok, deszcz wali nieprzerwanie właściwie od rana, a tu trójka rowerzystów łazi po krzakach. Basia tłumaczy Im trochę co my w zasadzie robimy, ale nadal nie mogą pojąć jak tak można w taką pogodę.
Chwilę później, jadą dalej swoim 4x4 i instalują się na pobliskiej ambonie. Kiedy będziemy tamtędy przechodzić zastanawiam się mierzą do nas z broni... ot tak dla sportu. Ja bym mierzył - Szkodnik pewnie też by mierzył bo całkiem nieźle strzela. Ciekawe czy byłby to Szkodnik "2 sekundy" albo Szkodnik - Kukuszka (wyjaśnienie w przypisach!):)
Wracając do myśliwych, mam wprawdzie nóż w plecaku jakby co, ale przychodzenie z nożem na strzelaninę to słaby pomysł.
Udaje nam się przejść obok nich bez kuli w plecach, więc ten dzień nie jest do końca taki zły - mimo że pada.
Trzeba doceniać te drobne uśmiechy losu... np. że się nie dostało postrzału.

Na granicy... błędu
Chcemy teraz zjechać na Liskowate. Droga, którą minęliśmy myśliwych nie skręca jednak tak jak byśmy chcieli (mimo, że z mapy wynika że powinna). Postanawiamy zatem skorygować kierunek na pierwszym odbiciu w prawo, ale takowych także nie ma. Mapa mówi, że powinny być 3 takie odbicia, ale nie ma ani jednego. Idziemy zatem "główną" drogą leśną, ale coś jest bardzo nie tak... zaczyna ona bowiem kierować nas coraz bardziej na północny-zachód. Kompas jest bezlitosny, a to znaczy że za moment znajdziemy się na granicy PL- UKR. Jest już ciemno i to naprawdę ciemno. Deszcz nie ustaje, niebo zasnute chmurami, więc noc jest czarna jak smoła. Mrok i ciemność... a my jesteśmy parędziesiąt METRÓW od granicy EU.
Ech... a obiecywaliśmy Straży, że nie będziemy zbliżać się do słupków. Cudownie...
Najgorzej, że nie za bardzo jest jak zmienić ten kierunek. Dobrze że się zorientowaliśmy, bo taki błąd w nawigacji (nie zauważenie że droga zmieniła kierunek) mógł nas wpakować w nieliche kłopoty.
Znowu czeka nas radykalne rozwiązanie - na dziko na południe. Przedzieramy się wiatrołomami, ale docieramy do jakiegoś starego traktu, który wyprowadza nas już w dobrym kierunku. Do tego jest tu mocno w dół, więc dzida na Liskowate :)



Hipotermia w Królestwie Kiwonów (Koników)
Gdy docieramy pod cerkiew w Liskowatem (mamy tam jedno z jaszczurowych zadań), to dotyka nas kryzys. Jesteśmy przemoczeni, tak strasznie przemoczeni... jest zimno, bardzo zimno, a woda z nieba ani myśli przestać napierać. Telepie nas z zimna... wyciągam moje ratunkowe rękawiczki CLASS 1. Przeklinam w duchu, że nie wziąłem ze sobą ratunkowych CLASS 2 - coś jak narciarskie ale lepsze, no ale przecież nie ma jeszcze zimy. CLASS 2 jest na temperaturę -20... Zapomniałem jednak, że jak leje nieprzerwanie 16 godzin i jesteś całkowicie przemoczony, to temperatura 4-5 stopni to zło. Nie czuję palców, ręce mam zgrabiałe i straszliwie bolę przy każdym ruchu... CLASS 1 to grube polarowe. Tak, przemokną... ale da się je włożyć jako trzecie (dwie pary innych mieszczą się pod nimi). Wszystkie mokre, ale to jednak 3 warstwy. W jakimś stopniu to pomaga - ręce nie bolą już kur***wsko, po prostu bolą... dobrze nie jest, ale jest jednak trochę lepiej.
Przed nami południowa część mapy - jesteśmy już na kierunku "na bazę", ale jeszcze kilka punktów przed nami jeszcze. Tako rzecze Szkodnik... trochę dzwoni zębami, ale tako rzecze. Ja jak nie mam czucia w rękach, to słabo myślę o lampionach. W sumie to i tak nie mamy zbyt dużego wyboru, bo jesteśmy spory kawałek drogi od bazy i nie da się obecnie skrócić trasy.
Ruszamy zatem przez mrok do Królestwa Kiwonów bo wjeżdżamy na roponośne obszary. Koników (kiwonów) będzie tutaj naprawdę dużo - jedno z naszych zadań to policzyć częstotliwość pracy jednej (konkretnej - to w końcu rajd na orientację) z takich maszyn.


Od bazy oddziela nas cały górski grzbiet... z każdą chwilą robi nam się jednak coraz zimniej. Nawet pchanie pod górę stromym zboczem nie jest w stanie mnie zagrzać. Jest słabo... a deszcz i dreszcze napierają nieprzerwanie.
Mam jeszcze jedną suchą warstwę w plecaku, ale jest mi tak zimno, że nie wyobrażam sobie zdjęcia teraz tak przemoczonej kurtki. Co więcej aby ręce przeszły przez rękawy musiałbym zdjąć rękawice (mam na rękach 3 pary...). Nie wyobrażam sobie ich zdjęcia i potem założenia ich z powrotem. Nie mam czucia w palcach... zdjąć zdejmę, ale to będzie kaplica. Włożenie 3 par rękawic na siebie, kiedy są suche a wasze ręce sprawne wymaga trochę gimnastyki samo w sobie... teraz nie ma takiej opcji.
Andrzej też nie jest w dużo lepszym stanie. Szkodnik jakoś tam się trzyma, ale też Mu zimno... jesteśmy niemal 16 godzin na deszczu, a jest 4 stopnie. Walczymy już chyba tylko siłą woli i wyhaczamy 3 kolejne punkty kontrolne. Myślę sobie, że na Śnieżniku 2 lata temu było gorzej (bo było), ale tam w schronisku przebraliśmy się w suche ciuchy z plecaka po sponiewieraniu. Przemokły one ekspresem, ale jednak pół godziny w schronisku pozwoliło nam się jakoś trochę zagrzać. Tutaj jesteśmy cały czas na zewnątrz i nie ma opcji aby gdzieś się schować. Jaszczur to zawsze kuźnia charakteru... jesteśmy sponiewierani i to konkretnie, a jednak kolejne wąwozy i strome podejścia padają naszym łupem. Nawet punkt po który trzeba wspiąć się po drzewie... serio. Zdjęcia nie mam, bo była noc, napierał deszcz i mimo cyknięcia fotki nic na niej nie wyszło... życie. Życie i to w ciężkiej hipotermii...


W Górach, które (ponoć) nie istnieją...
Ostatni, czwarty z tegorocznych Jaszczurów zabiera nas aż na ukraińskie pograniczne, głęboko na kresy wschodnie, z bazą w Ropieńce. Dzień przed rajdem Malo napisał: "Nie dzwonić, nie pisać bo tu nie ma zasięgu. Aby to napisać musialem przejść w bród przez rzekę i wyjść na górę". No to zapowiada się srogo...
Nie dziwi nas to jednak bo trochę znamy te tereny. Zarówno z 36-godzinnej poniewierki na Team360 w Przemyślu (niezapomniana przeprawa linowa przez San oraz Piekielne BnO w Heluszu) oraz z wypraw własnych:
a) "Wasza Wysokość, Panie Marszałku! Meldujemy rozbicie grupy Laworty"
b) Słonny smak potu... błota
kiedy to przemierzaliśmy właśnie Pasmo Gór Słonnych, zdobyliśmy Wielkiego Króla (732m), Kamienną Lawortę (769m), Pasmo Żukowa oraz Jaworniki (908m). Taaa...Jaworniki. To jeden z dwóch (obok Trohańca) szczytów typowanych jako najwyższy szczyt Gór Sanocko-Turczańskich. Nie dziwi nas to jednak bo trochę znamy te tereny. Zarówno z 36-godzinnej poniewierki na Team360 w Przemyślu (niezapomniana przeprawa linowa przez San oraz Piekielne BnO w Heluszu) oraz z wypraw własnych:
a) "Wasza Wysokość, Panie Marszałku! Meldujemy rozbicie grupy Laworty"
b) Słonny smak potu... błota
Jakich? Ktoś zapyta. No właśnie, większość geografów wyróżnia w naszym kraju 28 grup górskich: od Gór Izerskich na zachodzie po Bieszczady na wschodniej granicy. Są jednak głosy, że powinno tych grup być 29, właśnie ze względu na Góry Sanocko-Turczańskie, leżące po polskiej i ukraińskiej stronie granicy. Ze względu na brak jednoznacznego wyznaczenia granic tych gór, za najwyższy szczyt uważa się Jaworniki lub Trohaniec, zwany przeze mnie żartobliwie TROHNIEC.
(Fajne słowa powstają jak wyrzucacie z normalnych słów samogłoski: MIŚK (misiek) albo zmieniacie ich rodzaj: Sarenek, salamander, faktur... - tak wiem, powiecie upośledzone, ale powiedzcie to Słowakom i Czechom: Vrch, Smrk :D :D)
Wracając do tematu, jak ktoś byłby zainteresowany tematem tych gór to odsyłam do "Gazety Górskiej", numer: wiosna 2019, gdzie popełniłem artykuł o "Górach, których ponoć nie ma"...
Kiedy zatem Malo podał, że "Jaszczur - Ogniste Pograniczne" będzie rozgrywany właśnie w Górach Sanocko-Turczańskich, od razu przypomniałem sobie naszą nierówną walkę z błotem na Jawornikach... oraz stary, zaniedbany szlak konny, który nagle zniknął w wielkim wąwozie i z którego naprawdę ciężko było się wydostać.
Powiem Wam, że jak na Góry, których nie ma, to potrafią one nieźle sponiewierać.
Ech, coś co nie istnieje... to kojarzy mi się tylko z jednym. Pamiętacie klasykę polskiego komiksu "Throgal"? Pamiętacie epizod "Gwiezdne dziecko"? Zadanie, które wyznaczył podstępny Wąż Nidhogg Królowi Krasnoludów w zamian za zwrócenia Mu imienia było dostarczenie "metalu, który nie istniał". Krasnoludy miały na to 1000 lat...
My będziemy mieć 16 godzin, na odnalezienie lampionów rozwieszonych, nie przez Węża, ale przez jeszcze bardziej straszliwego Jaszczura. Kto wie, jak wymagająca jest nawigacja na Jaszczurze, ten jest świadom, że znalezienie "metalu, który nie istniał" byłoby prostszym zadaniem...
Ruszamy jednak o 5:00 rano z Krakowa w kierunku, Gór których (ponoć) nie ma.
My będziemy mieć 16 godzin, na odnalezienie lampionów rozwieszonych, nie przez Węża, ale przez jeszcze bardziej straszliwego Jaszczura. Kto wie, jak wymagająca jest nawigacja na Jaszczurze, ten jest świadom, że znalezienie "metalu, który nie istniał" byłoby prostszym zadaniem...
Ruszamy jednak o 5:00 rano z Krakowa w kierunku, Gór których (ponoć) nie ma.
Tym razem dołączy do nas, znany Wam z wielu poprzednich relacji, Iron Man, a dla którego będzie to pierwszy Jaszczur w jego rajdowej karierze. Dla nas to 12-sta edycja tej imprezy. To już kilka dobrych lat, ale i tak ubolewam że nie udaje nam się być zawsze na wszystkich Jaszczurach. No, ale życie...
Gdy mkniemy autostradą przez niesamowicie ciemną noc, rozmawiamy o poprzednich edycjach imprezy oraz zastanawiamy się czy znowu trafimy na audiencję u Jego Wysokości Wielkiego Króla... tzn. mówię do siebie, bo Szkodnik śpi strudzony trudami minionego tygodnia. Łapie cenne chwile tak deficytowego towaru jakim jest sen, a ja cisnę na wschód... przez ciemność i deszcz. Mrok i potop z nieba... to nas dzisiaj czeka, no ale czego spodziewać się po Górach, których (ponoć) nie ma
Nazwa dzisiejszej wyprawy kojarzy mi się także z klasyką polskiego kina i serialem "Pogranicze w ogniu"... mimo, że to nie ta granica, ale jednak :)

A jaka jest wasza ulubiona całka?

A jaka jest wasza ulubiona całka?
Około 9:00 docieramy do małej szkoły w Ropieńce, która jest bazą dzisiejszego Jaszczura. W bazie sporo znajomych twarzy - to Ci nieliczni, którzy tak jak my darzą Jaszczura ślepą masochistyczną miłością, zaprzeczając zjawisku zwanemu "syndrom sztokholmski".
Malo prowadzi odprawę. Okazuje się że wyruszamy w tereny nam jednak nie znane - jesteśmy spory kawałek od Pasma Kamiennej Laworty, Wielkiego Króla czy Jaworników, a do tego trasa wyrzuci nas jeszcze dalej bo (w dużej mierze) na północ.
Mapa jak zawsze jaszczurowa, chociaż lepszym stwierdzeniem jest słowo "zabytkowa" - nie mam pojęcia ile ma lat, ale będzie to liczone w dziesiątkach. Do tego jest ona, jak zawsze, pocięta na odcinki lidarowe (laserowy skan terenu), a także na wycinki hipsometryczne (wysokościowe). Musimy to sobie samodzielnie złożyć w jakaś mniej lub bardziej logiczną całość.
Czekając na naszą minutę startową przechadzam się po szkole i w jednej z klas znajduję pustą tablicę. Biorę więc kredę i piszę na niej:
Najpiękniejszy wzór matematyki:

Czemu najpiękniejszy? Bo łączy ze sobą liczbę e, liczbę PI, liczbę "i" (pierwiastek z minus 1, jak ktoś nie zna) w jednym wzorze. Gdyby ktoś nie wierzył, że to naprawdę równa się "minus jeden", to zapraszam na TEN FILM - uwielbiam tego gościa! Tłumaczy On matematykę jak dzieciom, nie potrzeba znać zawiłych definicji aby zrozumieć.
Czemu akurat ta jest moją ulubioną? Bo są tam fajne funkcje takie jak logarytm naturalny oraz arcus tangens. Do tego trzeba ją rozwalać najpierw przez podstawienie a potem przez części (zakładając, że nie znacie całki bezpośredniej z logarytmu naturalnego) czyli łączy dwa sposoby rozwiązywania. A jaka jest wasza ulubiona całka?
Tylko nie mówcie mi, że nie macie takiej! Jak można nie mieć swojej ulubionej całki?
Nie uwierzę, że nie macie. Zrozumiem, że możecie nie chcieć się nią z kimś podzielić, bo to trochę intymne jednak jest, ale że nie macie to nie uwierzę.
Z innych rzeczy, chwile później ruszamy już w trasę...
Jednak nie całki, a procenty i hektolitry...
Mapa jak zawsze jaszczurowa, chociaż lepszym stwierdzeniem jest słowo "zabytkowa" - nie mam pojęcia ile ma lat, ale będzie to liczone w dziesiątkach. Do tego jest ona, jak zawsze, pocięta na odcinki lidarowe (laserowy skan terenu), a także na wycinki hipsometryczne (wysokościowe). Musimy to sobie samodzielnie złożyć w jakaś mniej lub bardziej logiczną całość.
Czekając na naszą minutę startową przechadzam się po szkole i w jednej z klas znajduję pustą tablicę. Biorę więc kredę i piszę na niej:
Najpiękniejszy wzór matematyki:

Czemu najpiękniejszy? Bo łączy ze sobą liczbę e, liczbę PI, liczbę "i" (pierwiastek z minus 1, jak ktoś nie zna) w jednym wzorze. Gdyby ktoś nie wierzył, że to naprawdę równa się "minus jeden", to zapraszam na TEN FILM - uwielbiam tego gościa! Tłumaczy On matematykę jak dzieciom, nie potrzeba znać zawiłych definicji aby zrozumieć.
Drugą rzeczą jaką napiszę na tablicy to moja ulubiona całka.

Czemu akurat ta jest moją ulubioną? Bo są tam fajne funkcje takie jak logarytm naturalny oraz arcus tangens. Do tego trzeba ją rozwalać najpierw przez podstawienie a potem przez części (zakładając, że nie znacie całki bezpośredniej z logarytmu naturalnego) czyli łączy dwa sposoby rozwiązywania. A jaka jest wasza ulubiona całka?
Tylko nie mówcie mi, że nie macie takiej! Jak można nie mieć swojej ulubionej całki?
Nie uwierzę, że nie macie. Zrozumiem, że możecie nie chcieć się nią z kimś podzielić, bo to trochę intymne jednak jest, ale że nie macie to nie uwierzę.
Z innych rzeczy, chwile później ruszamy już w trasę...
Jednak nie całki, a procenty i hektolitry...
Na początek wybieramy kierunek północno wschodni, tak aby robić lidary za dnia (i tak będą trudne), a punkty opisowe i te klasyczne "w planie mapy" po nocy. Dopasowywanie skanu terenu do okolicy czy też nawigacja tylko po wysokościach elementów na danym obszarze, gdy wokół jest ciemno to sport ekstremalny. Oczywiście nie unikniemy tego dzisiaj, ale lepiej większość tych trudniejszych punktów zrobić za dnia - stąd kierunek północ.
Zaczynamy jednak od procentów - podjazd 12%, tak na rozgrzewkę... jesteśmy na obrzeżach Góra Sanocko-Turczańskich, więc trochę pagórów dzisiaj do zrobienia też będzie. Na granicy lasu odbijamy z utwardzonej drogi i wjeżdżamy w teren. Po ostatnich deszczach, lasy po prostu płyną... na ścieżkach jedno błoto. Do tego według prognoz, ma nam zacząć padać za jakąś godzinę i... nie skończyć do rana. Zapowiada się zatem, że dziś zmokniemy...
... i powiem Wam, że było zgodnie z prognozami. Zaraz po pierwszym punkcie jak zaczęło padać to nie skończyło do rana. Cały dzień i połowę nocy w deszczu.
Jak to mawiał dowódca mojego plutonu, kiedy robiłem kurs podoficerski w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie: "pogoda taktyczna - łatwo się okopać"
Deszcz deszczem, ale jest październik i jest zimno: koło południa 7-8 stopni, a wieczorem i w nocy będzie to około 4. Kiedy jesteście totalnie przemoczeni, to robi się naprawdę zimno. Niby mamy wodoodporny sprzęt, ale nic nie wytrzyma 16 godzin ciągłego deszczu, chyba że jest to zadaszenie... choć też nie zawsze. Na dach nad głową nie możemy jednak dziś liczyć, więc będziemy cisnąć przez deszcze, ulewę, mżawkę, potop z nieba przez cały dzień. Nie wiem ile hektolitrów wody na nas spadło, ale dawno nam tak nie dolało. Ostatnim razem to chyba na Liszkorze w kwietniu, acz tam przynajmniej przez kilka pierwszych punktów kontrolnych nam nie padało. Tutaj zaczęło dosłownie 10 minut po zdobyciu pierwszego.



Góry, których (ponoć) nie ma, mają drogi, których (naprawdę) nie ma
Z pierwszego punktu na sporej polanie (nr 16) staramy się przebić do 15-tki. Według mapy trzeba zjechać ze wzgórza jedną z dwóch dróg. Obu w terenie nie będzie...
To znaczy niby coś na kształt drogi jest i to nawet tam, gdzie ma to być według mapy, ale po kilkudziesięciu metrach ścieżka zaniknie i będziemy musieli przedzierać się na dziko... czyli Jaszczurowy klasyk.


No i wspomniany już deszcz. Właśnie wtedy się zacznie. Próbujemy przedrzeć się przez las, ale to wcale nie jest proste bo robi się gęsto i są wiatrołomy... kto się z rowerem kiedyś przeprawiał przez takie przeszkody, ten wie że to czasem wcale nie jest takie proste, jak dziesiątki gałęzi próbują Was zatrzymać.



Góry, których (ponoć) nie ma, mają drogi, których (naprawdę) nie ma
Z pierwszego punktu na sporej polanie (nr 16) staramy się przebić do 15-tki. Według mapy trzeba zjechać ze wzgórza jedną z dwóch dróg. Obu w terenie nie będzie...
To znaczy niby coś na kształt drogi jest i to nawet tam, gdzie ma to być według mapy, ale po kilkudziesięciu metrach ścieżka zaniknie i będziemy musieli przedzierać się na dziko... czyli Jaszczurowy klasyk.


No i wspomniany już deszcz. Właśnie wtedy się zacznie. Próbujemy przedrzeć się przez las, ale to wcale nie jest proste bo robi się gęsto i są wiatrołomy... kto się z rowerem kiedyś przeprawiał przez takie przeszkody, ten wie że to czasem wcale nie jest takie proste, jak dziesiątki gałęzi próbują Was zatrzymać.
Schodząc w dół przez gęstwinę zaliczam glebę na śliskim błocie... ale nie taką normalną, taką pokazową. Artystyczną, dystyngowaną. Idę w dół i nagle czuję że prawa noga zaczyna mi zjeżdżać po błocie i za nic nie mogę złapać na niej oparcia. Przenoszę zatem ciężar ciała na lewą nogę, ale wtedy ona zaczyna także jechać w drugą stronę... po prostu nogi mi się rozjeżdżają jak galeriance na widok sponsora w garniturze. Jako, że sprowadzałem rower, trzymając go za kierownicę, to postanawiam - nim nogi mi się do końca rozjadą - oprzeć się na nim, złapać punkt podparcia aby zatrzymać poślizg. Jak tylko przykładam siłę do kierownicy oba koła mojej maszyny zaczynają jechać na błocie w bok... cudownie teraz każda kończyna rozjeżdża mi się w inną stronę. Pozostaje rzec tylko nieśmiertelne "K***a" i glebnąć ryjem w błoto.
Tak też czynię... pomału, niemal z gracją, rozjeżdżam się do końca i ... plask. Aż mlasło...


W końcu udaje nam się dotrzeć do jakieś (nawet dobrej) drogi, z której powinniśmy odbić po 15-tkę. Odbicia jednak nie ma. Jest ściana lasu i nawet ślad po dawnej ścieżce.


Postanawiamy namierzyć się od wąwozu, który przecina naszą drogę. Targamy zatem wzdłuż wąwozu, a że jest zarośnięty to raz idziemy jego dołem, a raz brzegiem (dołem, kiedy zbocza pokryte są gęstwiną "choinek"). Gdy docieramy do końca jaru, powinniśmy trafić na ścieżkę która zaprowadzi nas na 15-tke od drugiej strony. Ścieżki brak... jest stare i zniszczone ogrodzenie młodnika. Próbujemy poruszać się wzdłuż niego, ale jest ciężko bo znowu wiatrołomy, pokrzywy po szyję (aua..) i ogólnie gęsto. Finalnie namierzamy lampion, ale wyprawa po niego i powrót będzie kosztować nas sporo czasu. Od podbicia pierwszego punktu minęło 1,5 godziny... czyli jesteśmy w trasie już ponad 2 godziny a mamy całe dwa punkty i niecałe 5 km na liczniku. Typowe dla Jaszczura, acz to zawsze strasznie frustrujące, bo wywołuje dysonans poznawczy. Na innych rajdach czasem wchodzą 2-3 punkty na godzinę, tu "przejechanie" od 16 do 15-tki zajęło półtorej godziny.




"To polana w groźnym barszczu schowana..." (1*)
Tak też czynię... pomału, niemal z gracją, rozjeżdżam się do końca i ... plask. Aż mlasło...


W końcu udaje nam się dotrzeć do jakieś (nawet dobrej) drogi, z której powinniśmy odbić po 15-tkę. Odbicia jednak nie ma. Jest ściana lasu i nawet ślad po dawnej ścieżce.


Postanawiamy namierzyć się od wąwozu, który przecina naszą drogę. Targamy zatem wzdłuż wąwozu, a że jest zarośnięty to raz idziemy jego dołem, a raz brzegiem (dołem, kiedy zbocza pokryte są gęstwiną "choinek"). Gdy docieramy do końca jaru, powinniśmy trafić na ścieżkę która zaprowadzi nas na 15-tke od drugiej strony. Ścieżki brak... jest stare i zniszczone ogrodzenie młodnika. Próbujemy poruszać się wzdłuż niego, ale jest ciężko bo znowu wiatrołomy, pokrzywy po szyję (aua..) i ogólnie gęsto. Finalnie namierzamy lampion, ale wyprawa po niego i powrót będzie kosztować nas sporo czasu. Od podbicia pierwszego punktu minęło 1,5 godziny... czyli jesteśmy w trasie już ponad 2 godziny a mamy całe dwa punkty i niecałe 5 km na liczniku. Typowe dla Jaszczura, acz to zawsze strasznie frustrujące, bo wywołuje dysonans poznawczy. Na innych rajdach czasem wchodzą 2-3 punkty na godzinę, tu "przejechanie" od 16 do 15-tki zajęło półtorej godziny.




"To polana w groźnym barszczu schowana..." (1*)
Ruszamy dalej i chwilę później wjeżdżamy na tereny starego PGR. A cóżże innego możemy tam znaleźć jak nie znienawidzony przeze mnie Barszcz Sosnowskiego, Przy okazji relacji z Silesia Race pisałem Wam, że jak uwielbiam niebezpieczne rośliny a POISON GARDEN to najwspanialszy ogród na świecie, to tego k****stwa po prostu nienawidzę. A tutaj obrodziło... niektóre z okazów są sporo wyższe od nas. Jest ich też tutaj od groma.
Muszę jednak przyznać, że ilość tego świństwa jak i jego rozmiary naprawdę robią niesamowite, acz złowieszcze wrażenie. Dobrze, że draństwo już nie kwitnie, ale wiem, że tylko udaje martwe... nie dajcie się zwieść, odrośnie. Zawsze odrasta... Tu pomogłyby tylko egzorcyzmy i napalm. Z naciskiem na NAPALM.
Przedzieramy się niemal przez barszczową dżunglę. Nie dziwię się, że Malo dał tu punkt kontrolny. Gdybym to ja robił trasę, to sam dałbym tu takowy aby pokazać ludziom ogrom inwazji tego syfu... zwłaszcza, że teraz - w październiku - można tędy bezpiecznie przejść. Takie punkty kontrolne pamięta się latami...



Zostawiamy barszcze i ruszamy dalej. Przed nami kilka lidarów, czyli wąwozy i chaszczownie. Deszcz napiera jak Ruscy na Berlin w 45-tym... jesteśmy przemoczeni, ale nie wygląda jakby go to obchodziło. Nawet jak robimy popas, to nie na długo bo zatrzymanie się na dłużej niż chwilę owocuje tym, że zaczyna nam się robić nie najlepiej pod kątem termicznym (czytaj k****wsko zimno). A będzie tylko gorzej, gdy zapadnie noc. Na razie jednak jeszcze jest jasno, choć błękitu nieba próżno szukać na nieboskłonie. Kilka zdjęć dla Was z tej części rajdu.








Zostawiamy barszcze i ruszamy dalej. Przed nami kilka lidarów, czyli wąwozy i chaszczownie. Deszcz napiera jak Ruscy na Berlin w 45-tym... jesteśmy przemoczeni, ale nie wygląda jakby go to obchodziło. Nawet jak robimy popas, to nie na długo bo zatrzymanie się na dłużej niż chwilę owocuje tym, że zaczyna nam się robić nie najlepiej pod kątem termicznym (czytaj k****wsko zimno). A będzie tylko gorzej, gdy zapadnie noc. Na razie jednak jeszcze jest jasno, choć błękitu nieba próżno szukać na nieboskłonie. Kilka zdjęć dla Was z tej części rajdu.





Walczymy jednak z ulewą i terenem na tyle ile jesteśmy w stanie. O tej porze dnia jesteśmy już totalnie przemoczeni, bo to już kilka dobrych godzin w strugach deszczu. Zaczynamy szacować także, że nie uda nam się zrobić całej trasy, więc postanawiamy odpuścić na tym etapie jeden, bardzo leśny punkt. Ech…. Trasa szacowana na 50 km (nigdy taka nie jest…), ale na Jaszczurze tylko dwa razy udało nam się zrobić komplet – na płaskich edycjach „Graniczna Woda” w Puszczy Augustowskiej oraz „Kresowe bagna” w Poleskim Parku Narodowym. Jak się zaczynają pagóry to następuje jak u Kasprowicza „koniec snów o potędze”…


Ciężko spotkać Ryśka w lesie, a jednak się udało :D


"Celnicy na granicy, podadzą rękę nam, celników na granicy ja bardzo dobrze znam... " (2*)
Ciśniemy mocno pod górę. Jesteśmy już naprawdę niedaleko granicy ukraińskiej (a więc i granicy EU) i cały czas się do niej zbliżamy. Gdy zatrzymujemy się na mały postój, pod rozłożystym drzewem, tak aby nas choć trochę osłoniło to od deszczu dopada nas Straż Graniczna. Napisałbym, że dostaliśmy reflektorami po oczach (tak dla większego dramatyzmu opowieści), ale tak leje że te światła to są w sumie ledwo widoczne. Strażnicy są jednak bardzo mili, acz wypytują nas dość szczegółowo o nasze zamiary.
Nie wiemy do końca czy przyznawać się, że jesteśmy z rajdu, bo Malo mówił że nie zdołał poinformować Straży Granicznej o przebiegu imprezy, acz kiedy pytają nas „czy my także z tego biegu…” to domyślamy się, że i tak wiedzą wszystko.
Potwierdzamy zatem, że jesteśmy uczestnikami rajdu i obiecujemy (na tyle ile się da) nie szwendać przy granicy
Ten Jaszczur i tak nie zabiera nas tak blisko jak niegdyś "Jaszczur - Zaklęty Monastyr" gdzie w środku jakieś nieprzebieżnego lasu chodziliśmy niemal po słupkach PL - UKR. No, ale tego Im przecież nie powiemy. Obiecujemy być grzeczni...


"A myśliwemu co mnie dojrzał już się śmieją oczy..." (3*)
Pora na kolejne spotkanie. Przed chwilą była Straż Graniczna to teraz pola na myśliwych. Są lekko zaskoczeni naszą obecnością tutaj. Za moment, dosłownie za kilka minut zapadnie zmrok, deszcz wali nieprzerwanie właściwie od rana, a tu trójka rowerzystów łazi po krzakach. Basia tłumaczy Im trochę co my w zasadzie robimy, ale nadal nie mogą pojąć jak tak można w taką pogodę.
Chwilę później, jadą dalej swoim 4x4 i instalują się na pobliskiej ambonie. Kiedy będziemy tamtędy przechodzić zastanawiam się mierzą do nas z broni... ot tak dla sportu. Ja bym mierzył - Szkodnik pewnie też by mierzył bo całkiem nieźle strzela. Ciekawe czy byłby to Szkodnik "2 sekundy" albo Szkodnik - Kukuszka (wyjaśnienie w przypisach!):)
Wracając do myśliwych, mam wprawdzie nóż w plecaku jakby co, ale przychodzenie z nożem na strzelaninę to słaby pomysł.
Udaje nam się przejść obok nich bez kuli w plecach, więc ten dzień nie jest do końca taki zły - mimo że pada.
Trzeba doceniać te drobne uśmiechy losu... np. że się nie dostało postrzału.

Na granicy... błędu
Chcemy teraz zjechać na Liskowate. Droga, którą minęliśmy myśliwych nie skręca jednak tak jak byśmy chcieli (mimo, że z mapy wynika że powinna). Postanawiamy zatem skorygować kierunek na pierwszym odbiciu w prawo, ale takowych także nie ma. Mapa mówi, że powinny być 3 takie odbicia, ale nie ma ani jednego. Idziemy zatem "główną" drogą leśną, ale coś jest bardzo nie tak... zaczyna ona bowiem kierować nas coraz bardziej na północny-zachód. Kompas jest bezlitosny, a to znaczy że za moment znajdziemy się na granicy PL- UKR. Jest już ciemno i to naprawdę ciemno. Deszcz nie ustaje, niebo zasnute chmurami, więc noc jest czarna jak smoła. Mrok i ciemność... a my jesteśmy parędziesiąt METRÓW od granicy EU.
Ech... a obiecywaliśmy Straży, że nie będziemy zbliżać się do słupków. Cudownie...
Najgorzej, że nie za bardzo jest jak zmienić ten kierunek. Dobrze że się zorientowaliśmy, bo taki błąd w nawigacji (nie zauważenie że droga zmieniła kierunek) mógł nas wpakować w nieliche kłopoty.
Znowu czeka nas radykalne rozwiązanie - na dziko na południe. Przedzieramy się wiatrołomami, ale docieramy do jakiegoś starego traktu, który wyprowadza nas już w dobrym kierunku. Do tego jest tu mocno w dół, więc dzida na Liskowate :)



Hipotermia w Królestwie Kiwonów (Koników)
Gdy docieramy pod cerkiew w Liskowatem (mamy tam jedno z jaszczurowych zadań), to dotyka nas kryzys. Jesteśmy przemoczeni, tak strasznie przemoczeni... jest zimno, bardzo zimno, a woda z nieba ani myśli przestać napierać. Telepie nas z zimna... wyciągam moje ratunkowe rękawiczki CLASS 1. Przeklinam w duchu, że nie wziąłem ze sobą ratunkowych CLASS 2 - coś jak narciarskie ale lepsze, no ale przecież nie ma jeszcze zimy. CLASS 2 jest na temperaturę -20... Zapomniałem jednak, że jak leje nieprzerwanie 16 godzin i jesteś całkowicie przemoczony, to temperatura 4-5 stopni to zło. Nie czuję palców, ręce mam zgrabiałe i straszliwie bolę przy każdym ruchu... CLASS 1 to grube polarowe. Tak, przemokną... ale da się je włożyć jako trzecie (dwie pary innych mieszczą się pod nimi). Wszystkie mokre, ale to jednak 3 warstwy. W jakimś stopniu to pomaga - ręce nie bolą już kur***wsko, po prostu bolą... dobrze nie jest, ale jest jednak trochę lepiej.
Przed nami południowa część mapy - jesteśmy już na kierunku "na bazę", ale jeszcze kilka punktów przed nami jeszcze. Tako rzecze Szkodnik... trochę dzwoni zębami, ale tako rzecze. Ja jak nie mam czucia w rękach, to słabo myślę o lampionach. W sumie to i tak nie mamy zbyt dużego wyboru, bo jesteśmy spory kawałek drogi od bazy i nie da się obecnie skrócić trasy.
Ruszamy zatem przez mrok do Królestwa Kiwonów bo wjeżdżamy na roponośne obszary. Koników (kiwonów) będzie tutaj naprawdę dużo - jedno z naszych zadań to policzyć częstotliwość pracy jednej (konkretnej - to w końcu rajd na orientację) z takich maszyn.


Od bazy oddziela nas cały górski grzbiet... z każdą chwilą robi nam się jednak coraz zimniej. Nawet pchanie pod górę stromym zboczem nie jest w stanie mnie zagrzać. Jest słabo... a deszcz i dreszcze napierają nieprzerwanie.
Mam jeszcze jedną suchą warstwę w plecaku, ale jest mi tak zimno, że nie wyobrażam sobie zdjęcia teraz tak przemoczonej kurtki. Co więcej aby ręce przeszły przez rękawy musiałbym zdjąć rękawice (mam na rękach 3 pary...). Nie wyobrażam sobie ich zdjęcia i potem założenia ich z powrotem. Nie mam czucia w palcach... zdjąć zdejmę, ale to będzie kaplica. Włożenie 3 par rękawic na siebie, kiedy są suche a wasze ręce sprawne wymaga trochę gimnastyki samo w sobie... teraz nie ma takiej opcji.
Andrzej też nie jest w dużo lepszym stanie. Szkodnik jakoś tam się trzyma, ale też Mu zimno... jesteśmy niemal 16 godzin na deszczu, a jest 4 stopnie. Walczymy już chyba tylko siłą woli i wyhaczamy 3 kolejne punkty kontrolne. Myślę sobie, że na Śnieżniku 2 lata temu było gorzej (bo było), ale tam w schronisku przebraliśmy się w suche ciuchy z plecaka po sponiewieraniu. Przemokły one ekspresem, ale jednak pół godziny w schronisku pozwoliło nam się jakoś trochę zagrzać. Tutaj jesteśmy cały czas na zewnątrz i nie ma opcji aby gdzieś się schować. Jaszczur to zawsze kuźnia charakteru... jesteśmy sponiewierani i to konkretnie, a jednak kolejne wąwozy i strome podejścia padają naszym łupem. Nawet punkt po który trzeba wspiąć się po drzewie... serio. Zdjęcia nie mam, bo była noc, napierał deszcz i mimo cyknięcia fotki nic na niej nie wyszło... życie. Życie i to w ciężkiej hipotermii...


"I umieć nie spaść, kiedy piersi pęd rozpiera, a spadłszy szepnąć jeszcze..." (5*)
K***A!! Aua...to bolało. Ca za gleba... chwilę zbieram się z ziemi, bo spadłem jak upośledzony kot... na wszystkie 4, ale nie łapy. Spadłem na 4 stawy. Łokieć, łokieć, kolano, kolano - zacne combo niczym Noob Saibotem w Mortal Kombat Trilogy.
Oba kolana i oba łokcie o ziemię. Gleba jak nigdy, ale to wina hipotermii. Zgrabiałe palce, mało sprawne z bólu dłonie... wjechałem w dziurę, taką którą normalnie bym nie zauważył, bo amor by wybrał... no ale amor zapchany jest tak błotem, że wszedł prawie cały i wyjść z powrotem to już nie chce. Szarpnęło mi kołem i nie dałem rady takimi rękami utrzymać kierownicy. Rzuciło mną o glebę... i to prawie na ostatniej prostej do bazy. Mimo potężnej gleby jakoś dotaczam się do bazy. Andrzej też ma już dość... tylko Szkodnik jest zdania, że Mu się drużyna posypała, a można było jeszcze ze dwa punkty zrobić. Kochany Szkodnik... już wiem czemu nie umarłem dzisiaj z zimna. Żona mi zabroniła...
Nie będzie dziś dla Was nawet zdjęcia kary jaszczurowej, a jak pewnie pamiętacie robimy jej zdjęcie zawsze... no ale tym razem to spłynęła cała. W bazie musieliśmy odszyfrowywać Malo co na niej kiedyś było, bo ją totalnie zalało (mimo że cały czas jeździła w worku i wyciągana była tylko czasem do wpisywania kodów z lampionów... i tak szlag ją trafił).
CAŁKIEM DOBRZE !!!
W bazie kiedy przebierzemy się w suche ciuchy i zjemy coś ciepłego, zrobi nam się trochę lepiej. Masakra warunki dziś był... naprawdę nam dowaliło deszczem i zimnem. No, ale kolejny Jaszczur zrobiony i to w nieznanym nam terenie. To cieszy!
W bazie dostrzegam także, że ktoś rozwiązał zostawioną przeze mną całkę. I to rozwiązał ją dobrze, poprawnie wykonując podstawienie i przekształcenie dx względem dt. Mam swój typ kto to mógł być. Mam swój typ, ale nie powiem...
No ale z drugiej strony, na jakim innym rajdzie ktoś by w ogóle zwrócił uwagę na tą tablicę, a co dopiero rozwiązał taką całkę.
Takie rzeczy tylko na Jaszczurze... i za to też kochamy Jaszczury. Nawet mimo tego, że znowu nas mocno przetyrał...
Pamiętajcie" co Was nie zabije to... Was okaleczy, ale także może i czegoś nauczy :)
Droga do domu zajmuje nam długo... Do bazy zjechaliśmy po północy. Potem kilka chwil na zjedzenia i ogarnięcie się. Wyjazd do Krakowa było po 2-giej w nocy, ale jako że jesteśmy wykończeniu, to śpimy po drodze w aucie... około 3 godzin.
Nim zatem dotachamy się z Przemyśla do Krakowa to robi się 11:00.
Idziemy spać niemal natychmiast... i znowu z niedzieli nic nie ma pamiętam.
Masakra, nie pijemy, a dni nam giną jak w jakimś alkoholowym transie.

CYTATY:
1) Parafraza piosenki Manam "Kocham Cię kochanie moje"
2) Piosenka tytułowa z filmu "Yuma"
3) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Obława"
4) FIlmy wojenne o snajperach:
- jeden to "Bitwa o Sevastopol" czyli fabularyzowana historia dość kontrowersyjnej postaci
- drugi to "Frontline" - bardzo dobry film wojenny o wojnie w Korei (jest tam snajper zwany "2 sekundy")
Jak już jesteśmy w temacie wojny w Korei to KONIECZNIE OGLĄDNĄĆ "BRATERSTWO BRONI" - według mnie to jeden z najlepszych filmów wojennych EVER!!! Link prowadzi do filmu online.
5) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Z XVI-wiecznym portretem trumiennym"
K***A!! Aua...to bolało. Ca za gleba... chwilę zbieram się z ziemi, bo spadłem jak upośledzony kot... na wszystkie 4, ale nie łapy. Spadłem na 4 stawy. Łokieć, łokieć, kolano, kolano - zacne combo niczym Noob Saibotem w Mortal Kombat Trilogy.
Oba kolana i oba łokcie o ziemię. Gleba jak nigdy, ale to wina hipotermii. Zgrabiałe palce, mało sprawne z bólu dłonie... wjechałem w dziurę, taką którą normalnie bym nie zauważył, bo amor by wybrał... no ale amor zapchany jest tak błotem, że wszedł prawie cały i wyjść z powrotem to już nie chce. Szarpnęło mi kołem i nie dałem rady takimi rękami utrzymać kierownicy. Rzuciło mną o glebę... i to prawie na ostatniej prostej do bazy. Mimo potężnej gleby jakoś dotaczam się do bazy. Andrzej też ma już dość... tylko Szkodnik jest zdania, że Mu się drużyna posypała, a można było jeszcze ze dwa punkty zrobić. Kochany Szkodnik... już wiem czemu nie umarłem dzisiaj z zimna. Żona mi zabroniła...
Nie będzie dziś dla Was nawet zdjęcia kary jaszczurowej, a jak pewnie pamiętacie robimy jej zdjęcie zawsze... no ale tym razem to spłynęła cała. W bazie musieliśmy odszyfrowywać Malo co na niej kiedyś było, bo ją totalnie zalało (mimo że cały czas jeździła w worku i wyciągana była tylko czasem do wpisywania kodów z lampionów... i tak szlag ją trafił).
CAŁKIEM DOBRZE !!!
W bazie kiedy przebierzemy się w suche ciuchy i zjemy coś ciepłego, zrobi nam się trochę lepiej. Masakra warunki dziś był... naprawdę nam dowaliło deszczem i zimnem. No, ale kolejny Jaszczur zrobiony i to w nieznanym nam terenie. To cieszy!
W bazie dostrzegam także, że ktoś rozwiązał zostawioną przeze mną całkę. I to rozwiązał ją dobrze, poprawnie wykonując podstawienie i przekształcenie dx względem dt. Mam swój typ kto to mógł być. Mam swój typ, ale nie powiem...
No ale z drugiej strony, na jakim innym rajdzie ktoś by w ogóle zwrócił uwagę na tą tablicę, a co dopiero rozwiązał taką całkę.
Takie rzeczy tylko na Jaszczurze... i za to też kochamy Jaszczury. Nawet mimo tego, że znowu nas mocno przetyrał...
Pamiętajcie" co Was nie zabije to... Was okaleczy, ale także może i czegoś nauczy :)
Droga do domu zajmuje nam długo... Do bazy zjechaliśmy po północy. Potem kilka chwil na zjedzenia i ogarnięcie się. Wyjazd do Krakowa było po 2-giej w nocy, ale jako że jesteśmy wykończeniu, to śpimy po drodze w aucie... około 3 godzin.
Nim zatem dotachamy się z Przemyśla do Krakowa to robi się 11:00.
Idziemy spać niemal natychmiast... i znowu z niedzieli nic nie ma pamiętam.
Masakra, nie pijemy, a dni nam giną jak w jakimś alkoholowym transie.

CYTATY:
1) Parafraza piosenki Manam "Kocham Cię kochanie moje"
2) Piosenka tytułowa z filmu "Yuma"
3) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Obława"
4) FIlmy wojenne o snajperach:
- jeden to "Bitwa o Sevastopol" czyli fabularyzowana historia dość kontrowersyjnej postaci
- drugi to "Frontline" - bardzo dobry film wojenny o wojnie w Korei (jest tam snajper zwany "2 sekundy")
Jak już jesteśmy w temacie wojny w Korei to KONIECZNIE OGLĄDNĄĆ "BRATERSTWO BRONI" - według mnie to jeden z najlepszych filmów wojennych EVER!!! Link prowadzi do filmu online.
5) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Z XVI-wiecznym portretem trumiennym"
Kategoria Rajd, SFA
Silesia Race - jesień 2019
-
DST
120.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 września 2019 | dodano: 29.09.2019
Jesienna Silesia Race… rarytas! Kolejny górski rajd w tym roku, co nas
niesamowicie cieszy bo zawsze mamy tak że „gór mi mało i trzeba mi
więcej, aby przetrwać od zimy do zimy” (1*). Czemu jednak to Silesia jest dla nas „prawdziwym rarytasikiem”?
Wynika to z faktu, że ostatnio na jesiennej edycji byliśmy w Tworogu czyli lata temu bo w… 2015 roku. Na zimowych edycjach w lutym jesteśmy zawsze, ale termin jesiennych imprez zawsze koliduje nam z początkiem sezonu zawodów szermierczych i nigdy nie było pola manewru. Nawet nasza obecność w Tworogu wynikła z jednorazowej dezercji z wyprawy do Trójmiasta… co się jednak trochę nie godzi...
Jak zatem udało się nam w tym roku to wszystko pogodzić? Przekonajcie się sami...
Tutaj drobna uwaga. Jak komuś nie paszą moje obszerne dygresje (które są solą tej ziemi), to proszę wykonać instrukcję JUMP do kolejnych akapitów. Tam gdzie zaczynają pojawiać się zdjęcia, tam zaczyna się "czysta" relacja z imprezy. Wszystkich innych, którym offtop nie przeszkadza, a może nawet go lubią, zapraszam na opowieść o dyplomacji i dezercji :)
"Czy Paryż płonie?" czyli D jak Dyplomacja…
To jedno z najbardziej znanych pytań, jakie kiedykolwiek zostało zadane podczas II wojny światowej.
Zaraz Wam wyjaśnię o co chodzi, ale najpierw słowo wprowadzenia.
Jak wspomniałem, nasze pierwsze zawody szermierze w danym roku, zawsze wypadały w weekend koło 20 września. Silesia również, więc sytuacja była patowa. Niemniej tym razem, z kilku względów, nasze zawody czyli Puchar Torunia miały odbyć się 28-29 września. Idealnie bo oznaczało to, że nie zbiegną się z Silesią Race i uda nam się być na obu imprezach. Byliśmy zachwyceni takim obrotem sprawy… do czasu.
Pamiętam jak dziś pewną rozmowę w środku nocy… gdzieś nad brzegiem Zalewu (które) Chechło (śmiechem)...
Było to na imprezie, która nosiła miano Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych. Obok nas międzynarodowe ekipy, korzystające z przepaku i my – ostatni na trasie krótkiej, którzy w końcu tu dotarliśmy. Komendant SAS’u Marcin F. (nie podaje się nazwisk oficerów operacyjnych) był w obsłudze tego punktu (przepaku) i już „martwić się zaczyna, coś nie widać sk***…” (2*) ARAMISÓW… nawet próbował do nas dzwonić czy żyjemy i czy nie zaginęliśmy gdzieś po drodze. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Dzwoniłem do Was. Dlaczego macie wyłączone telefony?
- Bo taki jest wymóg regulaminu! Komisyjnie nam je wyłączono!
- No tak… martwiłem się o Was. Wszystkie ekipy już DAWNO tutaj były
- Wiemy, że już były… dzięki za troskę, Marcin.
- Naprawdę się martwiłem. Nie wiedziałem czy dacie radę tu dotrzeć
- Dzięki za wiarę…
(dłuższa chwila ciszy)
- … ale mamy też dobrą wiadomość. Będziemy w tym roku na Silesia Race bo nam nie pokrywa się z zawodami szermierczymi
- Super. To widzimy się 28 września
- Jak to 28 września? Przecież zawsze Silesia było koło 20-stego września.
- Tak, ale w tym roku przeniosłem rajd o tydzień, bo jest festiwal biegowy w Lądku-Zdroju tydzień wcześniej i nie chciałem się pokryć.
GRRRRRR… no co za dramat! Tu poleciała naprawdę soczysta wiązanka, z której jeśli wycięlibyście słowa powszechnie uważane za wulgarne, to z wielokrotnie złożonego zdania, otrzymalibyście frazę wyrażającą zniechęcenie: „ECH”.
A już tak bardzo nastawiliśmy się na tą edycję (górską!) Silesii…
Nie mogąc pogodzić się z zaistniałą sytuacją postanawiamy działać. Aby cokolwiek ugrać musimy wspiąć się na wyżyny naszej dyplomacji, jak niegdyś sam Raoul’a Nordling’a. Parę słów offtopu o powyższej postaci i tytułu tego rozdziału, abyście wiedzieli o co chodzi i jak wygląda twarda dyplomacja:
Gdy wojska alianckie stały na przedpolach Paryża w 1944 roku, Hitler wydał rozkaz Komendantowi Paryża (Generał Dietrich von Choltitz) zrównania miasta z ziemią. Jeśli Wehrmacht miał się wycofać, to wojskom sprzymierzonych miasto miało być oddane jako gruzowisko. Wiedząc o niemieckiej polityce spalonej ziemi, szwedzki dyplomata Raoul Nordling odwiedził osobiście komendanta miasta aby negocjować los Paryża i warunki wyjścia wojsk Osi ze stolicy Francji…
To słynne pytanie „Czy Paryż płonie?” zostało zadane w rozmowie telefonicznej przez samego Adolfa Hitlera, gdy dzwonił on do von Choltitz’a celem upewnienia się czy wykonał wydany rozkaz. Generał za niewykonanie rozkazu zniszczenia miasta został skazany in absentia na karę śmierci.
Jak było naprawdę? Czyją zasługą jest ocalenie stolicy Francji? Ciężko powiedzieć – wiadomo tylko, że rozmowa między dyplomatą a komendantem miasta rzeczywiście się odbyła. To wiemy na pewno.
Francuzi utrzymują że Rzesza nie miała zasobów (sprzętowych i ludzkich) do wykonania tego rozkazu. Generał von Choltizt do końca życia utrzymywał, że to właśnie jego sprzeciwienie się rozkazowi uratowało Paryż, ale siłą rzeczy zarzuca się Mu wybielanie własnej postaci. Poza tym szala zwycięstwa przechylała się już na korzyść Sprzymierzonych, więc wielu nazistowskich prominentów zaczynało już bardziej myśleć o sobie i konsekwencji swoich dzialań niż o Rzeszy… Z drugiej strony wiemy jak wyglądała Warszawa czy Budapeszt, gdzie rozkazy wykonywane były do samego końca. Z trzeciej strony Nordling został odznaczony jednym z najwyższych francuskich odznaczeniem wojskowym Cruix de Guerre… Zostawiam Wam to do oceny, ale pamiętajcie że dyplomacja to zawsze gra kłamstw. Po prostu dym i lustra.
Warto jednak zobaczyć fabularyzowaną wersję powyższych wydarzeń w filmie z 2014 roku: „DYPLOMACJA”.
(film dostępny on-line TUTAJ)
Wracając do relacji, bo się przydługi offtop zrobił. Musimy być jak Nordling… musimy załatwić niemożliwe.
Tak bardzo nastawiliśmy się, że w tym roku pojedziemy na Silesię, że musimy to wynegocjować.
Uderzamy w kilku miejscach naraz. Do Maćka czy da się zawody w Toruniu zorganizować tydzień wcześniej i tworzymy ruch oporu do daty 28 września, podżegając do buntu „ej.. zawsze przecież było koło 20-stego!”
Trochę żartuję oczywiście z tym ruchem oporu, ale uwierzcie na słowo… nie było łatwo. Po długich wielostronnych negocjacjach, okazuje się że Puchar Torunia może się odbyć 21-22 września. Czyli udało się! Zaliczymy w tym roku obie imprezy!
…i D jak dezercja
Skoro jesteśmy już przy słowach na literkę „D”, to oprócz dyplomacji pokusiliśmy się także o dezercję.
Kiedy już okazało się, że możemy jechać na Silesię („Czy Węgierska Górka płonie?”) pokusiliśmy się o kolejne negocjacje – tym razem z Komendatem SAS’u. To nasz mały osobisty dramat – krótkie trasy na przygodówkach są dla nas za krótkie (chcemy WINCYJ), ale długie nas masakrują etapami pieszymi… dlatego negocjujemy trasę 24h, trasę PROFI, ale całą rowerem. Poza klasyfikacją i tak bylibyśmy ostatni bo to Adventure Race… a tak przynajmniej sobie porządnie pojeździmy.
Mało jest rajdów 24-rogodzinnych, więc trzeba korzystać!
Marcin wyraża zgodę!! Robimy zatem trasę PROFI rowerem!
W piątek o 20:30 odpalamy nasz SFA-Panzerkampfwagen i ruszamy do Węgierskiej Górki, nie wiedząc jeszcze co nas czeka na tegorocznej Silesii Race. A uwierzcie na słowo, tym razem Marcin przeszedł samego siebie.
Na odprawie, dzięki temu że lecimy poza klasyfikacją, dostajemy od razu wszystkie karty startowe i mapy. Mamy też pełną dowolność jeśli chodzi o kolejność punktów kontrolnych. Rewelacja. Na rajd przyjechała elita polskiego AR, więc postanawiamy że odpuścimy prolog - czyli punkty w okolicy bazy (z wyjątkiem dwóch, które już wiszą na okolicznych pagórach), aby nie przeszkadzać rajdowym ekipom, które jeszcze w pełni sił, po prostu przez nie przebiegną. Postanawiamy ruszyć od razu na etap rowerowy, a prolog robić jako epilog czy na końcu. Gdy pada hasło start - punktualnie o północy, zgodnie z oczekiwaniem, biegacze ruszają niemal sprintem, a my chwilę później znikamy w mroku, jadąc w inną stronę. I tak większość z Nich nas dogoni, bo są to ekipy o wiele silniejsze od nas.
Jedźmy no około, Boracze(j) będzie hardcore na wprost...
Na pierwszy ogień lecimy po punkty w Grupie Lipowskiego Wierchu i Romanki. Grupa Lipowskiego znana nam jest choćby z Jesiennego Beskidzkiego KoRNO ale na Górze Prusów (1010m) nas jeszcze nie było. Dziś nadrobimy te zaległości, bo tam ulokowany jest jeden z punktów kontrolnych. Patrząc jednak po poziomicach jakie otaczają Prusowa, stwierdzamy że nie będziemy atakować go od Węgierskiej Górki, ale nadłożymy drogi i to nawet dość sporo, ale wytyramy na niego od Schroniska na Hali Boraczej. Tamtędy da się wjechać. Nie jest to formalność bo to potężny i długi podjazd, ale da się go łyknąć. Ruszamy zatem w kierunku Żabnicy, a po drodze łapiemy punkt z prologu (skoro nam po drodze, to grzech nie wziąć) ulokowany na bunkrach w Węgierskiej Górce, czyli jest to punkt kontrolny o sporej sile ognia. YEAH !!!

Gdy czarny szlak odchodzi od drogi w prawo, zaczynamy mozolny podjazd na Halę Boraczą. To początek rajdu, więc na razie jesteśmy w pełni sił... ale i tak czuć w nogach łapane przewyższenia. Delikatna mżawka (które za kilka chwil ustanie) delikatnie stuka w nasze kaski, a my ciśniemy pod górę przez mrok. Gdy asfalt się kończy, przeskakujemy na niebieski szlak i ruszamy granią, aby dojechać na Prusów "od tyłu". Droga miejscami jest bardzo kamienista, jak to w Beskidach ale prawie wszędzie da się jechać. Otwierają się też niesamowite widoki i to mimo tego, że jest noc. Zdjęcie tego nie odda, ale jest pięknie, gdy tysiące światełek świeci w ciemnościach.
Chwilę później łapiemy punkt (tablica) na szczycie i kierujemy się po inny punkt prologu, gdzieś w lasach poniżej wierzchołka.


Zgodnie z oczekiwaniami wynikających z odczytania poziomic, z Prusowa ciężko jest nawet miejscami zjechać. Miejscami sprowadzamy rowery, bo nachylenie jest niesamowite. Ściana. Po prostu ściana. Nadchodzi jesień więc noce nie są już najcieplejsze, więc jak komuś zimno, to może dotknąć się moich rozgrzanych do białości tarcz hamulcowych. Nawigujemy się na punkt z prologu, a potem kierujemy z powrotem z powrotem do Żabnicy. W każdej sekundzie zjazdu dziękuję sobie w duchu, że wybraliśmy drogę na około. Pchać tutaj pod górę to była by rzeź. Potężna góra.
Na dole przecinamy szosę i łapiemy czerwony szlak. Atakujemy kolejne pasmo - tym razem Abrahamów. Niby trochę niżej bo "tylko" 800m, ale bez pchania się nie obędzie. I znowu mrok, kamienie i stromizna... a my szukamy kapliczki zrobionej z rury PCV (taka lokalna osobliwość), a potem krzyża na Magurze (891m).
Może jak się to opowiada, to brzmi prosto i przyjemnie, ale najpierw niebieski szlak, a teraz czerwony zabierają nam długie godziny.


Maskara, jeszcze nawet nie świta a my mamy już zrobionych 1000m przewyższenia.
Jest przed 5:00, trasę dopiero "liznęliśmy" a tu już taka suma podejść.
Z mapy i odprawy wiemy, że trasa zahacza także o Beskid Mały (obecnie jesteśmy w Żywieckim), więc zapowiada się dziś srogo.
Co by jednak nie mówić - kochamy góry i kochamy rajdy górskie. Potrafią ostro sponiewierać, ale i tak jest pięknie. Dzień i noc na szlaku (albo poza nim), to można kochać albo... leczyć. Kolejki na NFZ są jednak duże, a prywatnie to spore koszty, postanowiliśmy to zatem pokochać.


Kolej na śniadanie i... Proces (parzenia) Kawki :)
Gdy zjeżdżamy z grzbietu Abrahamowa, zaczyna już świtać. Zbieramy punkt kontrolny na 600-letni cisie, budząc przy tym całą wieś dookoła, bo jazgot okolicznych psów jest ogromny i zatrzymujemy się na bardzo ładnie odnowionej stacji kolejowej w Cięcinie.
Wypaśny, zadaszony peron to doskonałe miejsce na śniadanie. Wyciągamy z plecaka bułki, kabanosy, chałki, a zaspani ludzi którzy przychodzą na pociąg patrzą na nas lekko zdziwieni. Mina maszynisty, z pociągu który nadjeżdża kilka chwil później, też wyraża zaskoczenie. To nie jest miejsce, gdzie do wyboru macie 20 różnych linii i przewoźników. Wszyscy wsiadają, a my zostajemy rozłożeni ze śniadaniem na peronie, kompletnie ignorując odjeżdżający skład.
Po śniadaniu kierujemy się w stronę Jeziora Żywieckiego. Ekipy AR mają tam zadanie kajakowe, ale my jadąc całą trasę na rowerze nie będziemy pływać. Podjedziemy sobie do punktów wzdłuż linii brzegowej. Zarwaliśmy noc, więc nas trochę muli ale nie jest to jeszcze znienawidzony sleepmonster. Niemniej jak na naszej drodze pojawia się stacja benzynowa, to Szkodnik nie omieszka pochwycić poranną kawę. Mamy zatem poranny proces parzenia kawki i delektowania się nią w promieniach wschodzącego słońca.
Zapowiada się piękny pogodowo dzień... i nie wiemy jeszcze, że już niedługo trafimy do piekła. Te 1000m przewyższenia nocą to dopiero przedsmak tego co przyniosą nam kolejne części rajdu. Na razie jednak sielanka o poranku.

Podsiębierna - zasięrzutna?
Na Jeziorem Żywieckim ulokowane są dwa punkty kontrolne. Jeden to lampion, a drugi to zadanie: zrobić zdjęcie żółtej koparki, porzuconej gdzieś na brzegu. Czy na pewno takiej porzuconej, to się niedługo okaże...
Marcin wprawdzie pokazywał zdjęcie koparki na odprawie, ale cholera nie zwróciliśmy uwagi jaka to była koparka. Przedsiębierna, podsiębierna, zasięrzutna, chwytakowa, zbierakowa ? DAMN! Nie pamiętam. A jeśli na brzegu będzie więcej koparek? Jak ja wtedy zrobię zdjęcie tej właściwej? No problem to jest, prawda?
Niedługo przekonamy się jednak, że problem ten rozwiąże się sam - koparka odjechała i jej tu po prostu nie ma. Nim jednak zorientujemy się, że koparkę trafił szlag (amba fatima - było i ni ma. Amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze), to naszukamy się jej po nadbrzeżnych krzorach. Oczywiście pokrzyw będzie tu morze, Szkodnik nawet wpadnie w wielką, zarośniętą trawą dziurę... i to tak po pas, a mnie potną jakieś kolczaste krzaki.
Jeśli zastanawiacie się czy na takich nadbrzeżnych terenach, mogą znajdować się obszary podmokłe, to powiem Wam, że TAK!!!
Mogą, więc się znajdują, a jako, że chodzenie pod bagnach wciąga, utknęliśmy tutaj na trochę.
Kiedy wszystko zawodzi, przechodzimy do obserwacji pola walki z góry i stwierdzamy, że żadnej maszyny tu nie ma. Jest ona za duża, aby nie było jej widać, zwłaszcza że krzaki przeszukaliśmy już osobiście.
W bazie okazało się, że nikt jej nie znalazł, bo porzucona koparka nie była wcale tak porzucona i odjechała przed rajdem :)

...a może tu?

...albo tu?

"The way is made clear when viewed from above" (3*) - cytując klasykę klasyk

Jako, że my kajaków dzisiaj nie tykamy - to zarówno koparki i jak lampionu szukaliśmy wzdłuż linii brzegowej.
Okazało się, że zrobiono tutaj super fajną ścieżkę rowerową, z której chętnie skorzystaliśmy.
Postanawiamy nie wjeżdżać na punkt nr 7 - to tam ekipy AR mają przepak i przesiadają się na kajaki. .
Na przepak wysłaliśmy wprawdzie nasze zapasy jedzenia, ale nie cierpimy jeszcze deficytu, więc postanawiamy zrobić najpierw cześć górską w Beskidzie Mały. 7-mkę zaliczymy na powrocie z etapu, który dla wszystkich innych będzie etapem pieszym po kajakach.
Objeżdżamy zatem Jezioro Żywieckie (wyjeżdżając trochę poza mapę) i atakujemy etap BnO od północnego wschodu.



Rzeź na BnO...
I tak oto wkroczyliśmy do piekła... Beskid Mały jest nam znany, ale BnO zabierze nas daleko poza główne jego szlaki. Pokaże nam stromizny i gęstwiny, jakich spotkać nam się tutaj nie śniło. Zniszczy też nasza marzenia o zrobieniu kompletu dzisiaj. A było to tak...
Na wejściu powitały nas stromizny i potężne podejścia. Jeśli ktoś nie zna, to poniżej cały Beskid Mały w 3 obrazkach:



Ta część rajdu nie zapewniała dokładnej mapy. Część trasy przedstawiona była starą, małą aktualną mapą z geoportalu a część prezentowała się na lidarze (laserowy skan terenu). Klasa mapy i lidar bardziej przypominała Jaszczury, a nie rajdu robione przez Marcina. Było to zatem dla nas niemałe zaskoczenie. Wiecie jednak, że lubimy Jaszczury więc nie byliśmy o to źle - wręcz przeciwnie.
Wpłynęło to jednak znacznie na szybkość i trudność zdobywania punktów kontrolnych.
Bardzo spadła nam przelotowa prędkość. Z małej (bo noc w górach to też nie była prędkość światła), do bardzo małej :)



Kilka (znacznie mniejsza część BnO) to były punkty zlokalizowana w okolicy głównych traktów.
Na przykład jednym z punktów był Diabli Kamień - bardzo urokliwa skałka, przy czerwonym szlaku.
Możecie zobaczyć go na jednym z zdjęć. Tutaj główną trudnością były stromizny Beskidu Małego.
Jednakże większość punktów były to wąwozy i gęstwiny, do których ciężko było nawet dotrzeć. Nasza, mało aktualna mapa oraz lidar nie pokazywały istniejących w terenie dróg. Nierzadko zatem darliśmy na azymut, co w tym - jakże stromym terenie - robiło się masakrą.
A jak się już do takiego wąwozu dotarło, to przeprawić się przez niego z rowerem to zupełnie inna historia.

To już potok czy jeszcze ścieżka?

Diabli Kamień... przeklęty kur. Znowu zapiał i tyle by było z EVIL MASTERPLAN'u (jeśli kojarzycie legendy o takich kamieniach)

I którędy teraz?


W tej drugiej części BnO zaczęliśmy poruszać się z dala od od głównych szlaków. Tam gdzie napotykaliśmy wąwozy czy młodniki to robiło się piekło. Czytaliście kiedyś Cypriana Norwida?
Ja w liceum byłem wybitnym interpretatorem poezji norwidowskiej, za co dostałem pytę jak stąd do Warszawy :)
Do dziś więc pamiętam, co pisał człowiek, co miał "klaskaniem mając obrzękłe prawice" (tak to jest, jak się klaszcze u Rubika?)
W jednym ze swych wierszy pisał: "Cóż wiesz o Pięknem? - Kształtem jest Miłości"
Ja dodałbym drugą strofę:
Cóż wiesz o Piekle? - Beskidem Małym na azymut z rowerem jest...
Jako, że obraz wyraża więcej niż 1000 słów... seria zdjęć z naszego rzeźnickiego BnO

Jak drogi już były, to takie średnio-przejezdne...

Na azymut, skarpą do góry...

Przenoszenie roweru przez wąwozy...

Przynajmniej znaleźliśmy koparkę zastępczą! Marcin zaliczysz nam ten punkt?

Kiedy zaczynacie się przedzierać tak jak na zdjęciu poniżej, to czas przejścia między punktami rośnie do 40 min, a czasem nawet godziny. I to tylko wtedy, jak nawigacja jest perfekcyjna. Jak Wam azymut nie pyknie albo zrobicie jakiś inny błąd, to czas ten tylko rośnie...
Mapa była w skali 1:18 000 a nam zaczynało dnia brakować aby przez nią przebrnąć. Istna masakra. No i zmęczenie... takie darcie z rowerem przez krzaki wykańcza... emocjonalnie też :)
Nie narzekamy, sami chcieliśmy całość robić rowerem. Nie spodziewaliśmy się jednak aż tak trudnego etapu BnO...

I znowu wąwóz... ciężko było zejść bez gleby. Wyjść będzie jeszcze ciężej...

Na jednym z punktów spotykamy Aśkę i Grześka, którzy cisną BnO zgodnie z tytułem tego etapu czyli "z buta".
Mają jednak inny problem. Grzesiek mówi, ze przy kajakach (zgodnie z poleceniem regulaminu) spięli razem rowery.
Sęk w tym, że nie wie gdzie jest klucz do zapięcia. Boi się, że go zgubił.
No grubo... jak go nie znajdą, to nie dość że mają po rajdzie (a cisną ostro), to stają przed niemałym problemem powrotu do bazy, a także zabraniem rowerów do domu. Owszem takie zabezpieczenia da się przeciąć, ale może to być (co najmniej) trudne w terenie, bez narzędzi podczas rajdu. Po coś są one robione, prawda?
W bazie dowiemy się, że poszukiwanie klucza zjadło Im sporo czasu, ale finalnie go znaleźli - leżał w trawie, obok rowerów.
Czyli udany rzut na szczęście - jeśli ktoś kojarzy zasady rozgrywania RPG'ów.
Gdy Oni mają iście kluczowy problem, my ciśniemy dalej przez krzaki. Już wiemy, niestety że BnO na tyle skutecznie zjadło nam dostępny czas, że całości trasy na pewno dziś nie zrobimy. Zwłaszcza, że Beskid Mały to nie koniec gór, bo czeka nas jeszcze Pasmo Baraniej Góry z Beskidu Ślaskiego (owszem, może nie sama Barania, ale Magura Radziechowska już tak, czyli wierzchołek należący do tego pasma). Wiecie co to oznacza oprócz przewyższeń?
Silesia Race 2019 - Węgierska Górka to Rajd 3 Beskidów (Żywiecki, Mały i Śląski).
Pasuje Wam? Marcin - ten spokojny człowiek ze Śląska - zrobił istną rzeź na tej edycji.
Marcin, kochamy Cię !!!
Tymczasem...
Dajesz Szkodnik, jeszcze tylko 250 metrów do punktu...

Na spalonej ziemi czyli "Fire doesn't cleanse, it blackens..." (4*)
Nie, tym razem nie chodzi o upał, ale o rzeczywiste spalone ziemie. Niemniej o tym zaraz.
Zjeżdżamy z BnO na przepak. Odpuszczamy cześć punktów z BnO, bo nie ma szans w czasie zrobić wszystkiego. 24 godziny to dla nas za mało na taką trasę. Zostało nam jeszcze około 8h (haha, czyli tyle ile trwa cały np. Bike Orient), więc musimy ruszać dalej.
Odpoczywamy chwilę i uzupełniamy zapasy wody i prowiantu. Jest też chwila pogadać z Nataszką i Łukaszem, którzy pomagają w organizacji tego punktu. Mają co robić, bo spotykają się tu wszystkie trasy, a zawodnicy z AR stąd ruszają na zadania kajakowe/pływackie.
Ruszamy dalej wzdłuż Jeziora Żywieckiego... trochę przygnębieni, że nie będzie dziś kompletu i trochę wytyrani bo mamy już jakieś 2500 przewyższeń w nogach... przed nami kilka punktów na mniej więcej płaskim terenie (nim znowu wjedziemy w gór - trzeba jakoś przejechać między jednym a drugim Beskidem).


Gdy jedziemy przez pola, wzrok nasz przykuwa spalona ziemia... i to dość duże obszary.
Bliższa obserwacja przynosi odpowiedź... no tak, Barszcz Sosnowskiego. Przeklęta i niebezpieczna, inwazyjna roślina, której ciężko się pozbyć. Niektóre pola tutaj obrośnięte są (spalonym przez ludzi) barszczem.
Jak lubię rośliny niebezpieczne i moim marzeniem jest zwiedzić kiedyś POISON GARDEN to barszczu nie znoszę.
Nie ma w sobie nic z magii trucizny... do tego jest naprawdę niebezpieczny. Wiedzieliście, że on tak naprawdę nie parzy, ale zmienia strukturę skóry, która ulega oparzeniom ponieważ traci ona zupełnie odporność na promienie słońca?
Wiedzieliście, że może "poparzyć" Was nawet bez bezpośredniego kontaktu? Wydziela bowiem (zwłaszcza podczas upałów) olejki eteryczne, które mogą osadzić się na skórze. Do tego wygląda paskudnie... i jest mega inwazyjny. Pozbyć się odrostów to naprawdę wielkie przedsięwzięcie. Obchodziliśmy go kiedyś szerokim łukiem w Beskidzie Niskim podczas wycieczki Piotruś wie "Gdzie spadł samolot"
Jako że ta roślina niebezpieczna, ale też (niestety) występująca u nas - to jak ktoś niewiele o nim wie, to polecam edukacyjnie ten materiał. "Wiedza to władza sama w sobie" jak mawiał Bacon... a prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.

Kierunek Góra Kalwaria
Ale nie ta pod Warszawą. Musimy zdobyć tzw. Kalwarię Beskidów czyli Gorę Matyskę. Kalwaria robi niesamowite wrażenie, chociaż jest lekko psychodeliczna (choć może dlatego mi się aż tak podoba). Gwardzista z czaszką w miejscu twarzy przywołuje skojarzenia z piosenką Pearl Jam "Do the evolution" , a dokładniej z pilotami myśliwców z genialnego teledysku do niej (około 2:50).
Podjechać tą górę to jest wyzwanie po tym, co już dzisiaj mamy w nogach. Zwłaszcza, psycha lekko klęka gdy myślę że jesteśmy prawie na szczycie, wjeżdżam na polanę (która miała być szczytem) a niej góra!!! To nawet nie przedwierzchołek... masakra.
Piękne miejsce - super, że Marcin dał tu punkt kontrolny. To kocham w rajdach na orientację.
Na szczycie musimy wrzucić na grzbiet kurtki, bo robi się zimno - słońce zachodzi. Za moment zacznie się noc. Czasu zostało nam coraz mniej, a drogi jeszcze w cholerę...



"Ideał sięgnął bruku..." (5*) czyli facing our Demons one more time...
czyli mój kochany Szkodnik zalicza groźną glebę. Zjeżdżamy z Kalwarii i... czy to zmęczenie, czy brak koncentracji, pech? A może wszystkiego po trochu. Zjeżdżamy w inną stronę niż wszyscy bo nas nie trzyma kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Postanawiamy zatem uderzyć na PKT 13 i być może to kuszenie pecha... Chwilę po stromym zjeździe na płytach, gdy wpadamy już na asfalt (nadal stromy) Szkodnik ląduje na glebie. Nie jest to jednak normalny upadek bo skręca sobie swoje uszkodzone kolano i to dość poważnie. Przez chwilę nie jest w stanie wyprostować nogi i nie chodzi tu o ból ale o mechaniczną możliwość... nie jest dobrze, kolano wypadło ze stawu. Znana nam (niestety obojgu) przypadłość...
Znoszę Basię z drogi i siadamy na poboczu. Zapowiada się, że to koniec na dzisiaj... a być może i sezonu. W planach Jaszczur za tydzień, zawody szermiercze za pasem, eksploracja trasy pod kątem naszej Siły KORNOlisa (marzec 2020)... a tu taka akcja.
Zaczynam planować akcję transportową ale Basi udaje się wyprostować nogę i kolano wskakuje na miejsce. Jest to słyszalne...
Znam z autopsji tą falę bólu, która wtedy nadchodzi... aua...
Chwilę później odzyskuje pełne zgięcie i wyprost nogi. Jako, że czasem na szermierce jej się działo podobnie, z doświadczenia wiemy kiedy będzie potrzebna rehabilitacja, a kiedy nie. Tym NIE... udało się. Szczęście w nieszczęściu.
Kamień spada mi z serca, ale siedzimy z 15 minut na poboczu drogi. Zapada zmrok, a my siedzimy na poboczu...
Chwila odpoczynku i Basia mówi, że może jechać dalej. Nie jestem przekonany, czy nie powinniśmy zjeżdżać do bazy, ale wiem znam z autopsji problemy z kolanem i wiem zatem, że nikt z zewnątrz nie oceni tego lepiej od samego siebie. Widząc, że ma pełen zakres ruchu, którego uwierzcie nie byłoby gdyby wypadła nam opcja w której potrzeba rehabilitacji... zgadzam się, ale pod warunkiem że jedziemy co się da, ale jakby bolało, to zjeżdżamy od razu do bazy.
Zrobimy zatem jeszcze mniej punktów niż planowaliśmy, ale to już nie ma większego znaczenia - ważne, że nie poszliśmy w "worst case scenario". Ruszamy w kierunku Magury Radziechowskiej, kręcąc wolno i spokojnie...
"...z wolna zapada nade mną mrok, więc biesów szpaler szlak mi oświetla" (6*)
Zaczęła się druga noc rajdu. Dopełnienie 24 godzin. Mamy czas do północy, czyli jeszcze około 3 godzin.
Szlak mi oświetlają 3 latarki a nie biesy. Jedna na głowie, dwie na kierownicy. Szkodnik ma 2 (bo nie chce trzech), więc pięć źródeł światła sunie przez nocny las. Szkodnik czuje się nawet dobrze (o ile nie kłamie), więc ciśniemy dalej - acz zgodnie z umową, bez forsowania tempa (tak jakbyśmy mieli na to siłę, zwłaszcza że znowu zaczęły się góry).
Przed nami kolejne podejścia i podpychy. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, bo licznik przewyższeń przekroczył 3000 i niebezpiecznie zbliża się do 3500... jest jednak pięknie. Ten rajd to naprawdę ogromna wyrypa. Kolejna górska wyprawa w tym roku.
Zaliczamy 3 kolejne punkty kontrolne to podchodząc jakimś koszmarnym podejściem, albo zjeżdżając prawie pionowymi ścianami.
Spotykamy kilka ekip, które też jeszcze walczą. Chociaż jeszcze to złe słowo, bo spotykamy np. zwycięski zespół MIX'ów: Izę i Pawła, pod 22:00 jadą na ostatni punkt. Skoro zwycięzcy zjadą do bazy niewiele przed limitem, to jest to chyba najlepsze potwierdzenie jak ciężko dziś było.
My zjedziemy kilkanaście minut pod 23:00, odpuszczając prolog - epilog. Nie ma sensu go robić, lepiej niech kolano szkodnicze odpoczenie - i tak po kraksie jeszcze z 600m przewyższenia łyknęło. Góry to góry, mają swoje prawa i tych żal było odpuścić (Szkodnik się upierał, że skoro daje radę i jest w miarę OK, to mamy je zrobić). Punkty dookoła bazy, możemy sobie darować. I tak jedziemy poza klasyfikacją, więc to tyle na dzisiaj.
Marcin!!
Niesamowita trasa, prawdziwa wyrypa, 3500 przewyższeń i 120 km. Rzeźnickie BnO w stylu Jaszczurowym.
Dziękujemy jeszcze raz za opcję "ROWER ONLY". Warto było wspiąć się na wyżyny dyplomacji aby być na tym rajdzie.
Silesia Trzech Beskidów. Jedna z najlepszych twoich imprez. Było epicko !!!



CYTATY:
1. Piosenka Domu o Zielonych Progach "Gór mi mało"
2. Baśń o Królewnie
3. Kapliczka z mojej ukochanej gry "Diablo", która odsłaniania cała mapę.
4. Film (horror) "Silent Hill"
5. Wiersz Cypriana Kamila Norwida "Fortepian Chopina"
6. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"
Wynika to z faktu, że ostatnio na jesiennej edycji byliśmy w Tworogu czyli lata temu bo w… 2015 roku. Na zimowych edycjach w lutym jesteśmy zawsze, ale termin jesiennych imprez zawsze koliduje nam z początkiem sezonu zawodów szermierczych i nigdy nie było pola manewru. Nawet nasza obecność w Tworogu wynikła z jednorazowej dezercji z wyprawy do Trójmiasta… co się jednak trochę nie godzi...
Jak zatem udało się nam w tym roku to wszystko pogodzić? Przekonajcie się sami...
Tutaj drobna uwaga. Jak komuś nie paszą moje obszerne dygresje (które są solą tej ziemi), to proszę wykonać instrukcję JUMP do kolejnych akapitów. Tam gdzie zaczynają pojawiać się zdjęcia, tam zaczyna się "czysta" relacja z imprezy. Wszystkich innych, którym offtop nie przeszkadza, a może nawet go lubią, zapraszam na opowieść o dyplomacji i dezercji :)
"Czy Paryż płonie?" czyli D jak Dyplomacja…
To jedno z najbardziej znanych pytań, jakie kiedykolwiek zostało zadane podczas II wojny światowej.
Zaraz Wam wyjaśnię o co chodzi, ale najpierw słowo wprowadzenia.
Jak wspomniałem, nasze pierwsze zawody szermierze w danym roku, zawsze wypadały w weekend koło 20 września. Silesia również, więc sytuacja była patowa. Niemniej tym razem, z kilku względów, nasze zawody czyli Puchar Torunia miały odbyć się 28-29 września. Idealnie bo oznaczało to, że nie zbiegną się z Silesią Race i uda nam się być na obu imprezach. Byliśmy zachwyceni takim obrotem sprawy… do czasu.
Pamiętam jak dziś pewną rozmowę w środku nocy… gdzieś nad brzegiem Zalewu (które) Chechło (śmiechem)...
Było to na imprezie, która nosiła miano Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych. Obok nas międzynarodowe ekipy, korzystające z przepaku i my – ostatni na trasie krótkiej, którzy w końcu tu dotarliśmy. Komendant SAS’u Marcin F. (nie podaje się nazwisk oficerów operacyjnych) był w obsłudze tego punktu (przepaku) i już „martwić się zaczyna, coś nie widać sk***…” (2*) ARAMISÓW… nawet próbował do nas dzwonić czy żyjemy i czy nie zaginęliśmy gdzieś po drodze. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Dzwoniłem do Was. Dlaczego macie wyłączone telefony?
- Bo taki jest wymóg regulaminu! Komisyjnie nam je wyłączono!
- No tak… martwiłem się o Was. Wszystkie ekipy już DAWNO tutaj były
- Wiemy, że już były… dzięki za troskę, Marcin.
- Naprawdę się martwiłem. Nie wiedziałem czy dacie radę tu dotrzeć
- Dzięki za wiarę…
(dłuższa chwila ciszy)
- … ale mamy też dobrą wiadomość. Będziemy w tym roku na Silesia Race bo nam nie pokrywa się z zawodami szermierczymi
- Super. To widzimy się 28 września
- Jak to 28 września? Przecież zawsze Silesia było koło 20-stego września.
- Tak, ale w tym roku przeniosłem rajd o tydzień, bo jest festiwal biegowy w Lądku-Zdroju tydzień wcześniej i nie chciałem się pokryć.
GRRRRRR… no co za dramat! Tu poleciała naprawdę soczysta wiązanka, z której jeśli wycięlibyście słowa powszechnie uważane za wulgarne, to z wielokrotnie złożonego zdania, otrzymalibyście frazę wyrażającą zniechęcenie: „ECH”.
A już tak bardzo nastawiliśmy się na tą edycję (górską!) Silesii…
Nie mogąc pogodzić się z zaistniałą sytuacją postanawiamy działać. Aby cokolwiek ugrać musimy wspiąć się na wyżyny naszej dyplomacji, jak niegdyś sam Raoul’a Nordling’a. Parę słów offtopu o powyższej postaci i tytułu tego rozdziału, abyście wiedzieli o co chodzi i jak wygląda twarda dyplomacja:
Gdy wojska alianckie stały na przedpolach Paryża w 1944 roku, Hitler wydał rozkaz Komendantowi Paryża (Generał Dietrich von Choltitz) zrównania miasta z ziemią. Jeśli Wehrmacht miał się wycofać, to wojskom sprzymierzonych miasto miało być oddane jako gruzowisko. Wiedząc o niemieckiej polityce spalonej ziemi, szwedzki dyplomata Raoul Nordling odwiedził osobiście komendanta miasta aby negocjować los Paryża i warunki wyjścia wojsk Osi ze stolicy Francji…
To słynne pytanie „Czy Paryż płonie?” zostało zadane w rozmowie telefonicznej przez samego Adolfa Hitlera, gdy dzwonił on do von Choltitz’a celem upewnienia się czy wykonał wydany rozkaz. Generał za niewykonanie rozkazu zniszczenia miasta został skazany in absentia na karę śmierci.
Jak było naprawdę? Czyją zasługą jest ocalenie stolicy Francji? Ciężko powiedzieć – wiadomo tylko, że rozmowa między dyplomatą a komendantem miasta rzeczywiście się odbyła. To wiemy na pewno.
Francuzi utrzymują że Rzesza nie miała zasobów (sprzętowych i ludzkich) do wykonania tego rozkazu. Generał von Choltizt do końca życia utrzymywał, że to właśnie jego sprzeciwienie się rozkazowi uratowało Paryż, ale siłą rzeczy zarzuca się Mu wybielanie własnej postaci. Poza tym szala zwycięstwa przechylała się już na korzyść Sprzymierzonych, więc wielu nazistowskich prominentów zaczynało już bardziej myśleć o sobie i konsekwencji swoich dzialań niż o Rzeszy… Z drugiej strony wiemy jak wyglądała Warszawa czy Budapeszt, gdzie rozkazy wykonywane były do samego końca. Z trzeciej strony Nordling został odznaczony jednym z najwyższych francuskich odznaczeniem wojskowym Cruix de Guerre… Zostawiam Wam to do oceny, ale pamiętajcie że dyplomacja to zawsze gra kłamstw. Po prostu dym i lustra.
Warto jednak zobaczyć fabularyzowaną wersję powyższych wydarzeń w filmie z 2014 roku: „DYPLOMACJA”.
(film dostępny on-line TUTAJ)
Wracając do relacji, bo się przydługi offtop zrobił. Musimy być jak Nordling… musimy załatwić niemożliwe.
Tak bardzo nastawiliśmy się, że w tym roku pojedziemy na Silesię, że musimy to wynegocjować.
Uderzamy w kilku miejscach naraz. Do Maćka czy da się zawody w Toruniu zorganizować tydzień wcześniej i tworzymy ruch oporu do daty 28 września, podżegając do buntu „ej.. zawsze przecież było koło 20-stego!”
Trochę żartuję oczywiście z tym ruchem oporu, ale uwierzcie na słowo… nie było łatwo. Po długich wielostronnych negocjacjach, okazuje się że Puchar Torunia może się odbyć 21-22 września. Czyli udało się! Zaliczymy w tym roku obie imprezy!
…i D jak dezercja
Skoro jesteśmy już przy słowach na literkę „D”, to oprócz dyplomacji pokusiliśmy się także o dezercję.
Kiedy już okazało się, że możemy jechać na Silesię („Czy Węgierska Górka płonie?”) pokusiliśmy się o kolejne negocjacje – tym razem z Komendatem SAS’u. To nasz mały osobisty dramat – krótkie trasy na przygodówkach są dla nas za krótkie (chcemy WINCYJ), ale długie nas masakrują etapami pieszymi… dlatego negocjujemy trasę 24h, trasę PROFI, ale całą rowerem. Poza klasyfikacją i tak bylibyśmy ostatni bo to Adventure Race… a tak przynajmniej sobie porządnie pojeździmy.
Mało jest rajdów 24-rogodzinnych, więc trzeba korzystać!
Marcin wyraża zgodę!! Robimy zatem trasę PROFI rowerem!
W piątek o 20:30 odpalamy nasz SFA-Panzerkampfwagen i ruszamy do Węgierskiej Górki, nie wiedząc jeszcze co nas czeka na tegorocznej Silesii Race. A uwierzcie na słowo, tym razem Marcin przeszedł samego siebie.
Na odprawie, dzięki temu że lecimy poza klasyfikacją, dostajemy od razu wszystkie karty startowe i mapy. Mamy też pełną dowolność jeśli chodzi o kolejność punktów kontrolnych. Rewelacja. Na rajd przyjechała elita polskiego AR, więc postanawiamy że odpuścimy prolog - czyli punkty w okolicy bazy (z wyjątkiem dwóch, które już wiszą na okolicznych pagórach), aby nie przeszkadzać rajdowym ekipom, które jeszcze w pełni sił, po prostu przez nie przebiegną. Postanawiamy ruszyć od razu na etap rowerowy, a prolog robić jako epilog czy na końcu. Gdy pada hasło start - punktualnie o północy, zgodnie z oczekiwaniem, biegacze ruszają niemal sprintem, a my chwilę później znikamy w mroku, jadąc w inną stronę. I tak większość z Nich nas dogoni, bo są to ekipy o wiele silniejsze od nas.
Jedźmy no około, Boracze(j) będzie hardcore na wprost...
Na pierwszy ogień lecimy po punkty w Grupie Lipowskiego Wierchu i Romanki. Grupa Lipowskiego znana nam jest choćby z Jesiennego Beskidzkiego KoRNO ale na Górze Prusów (1010m) nas jeszcze nie było. Dziś nadrobimy te zaległości, bo tam ulokowany jest jeden z punktów kontrolnych. Patrząc jednak po poziomicach jakie otaczają Prusowa, stwierdzamy że nie będziemy atakować go od Węgierskiej Górki, ale nadłożymy drogi i to nawet dość sporo, ale wytyramy na niego od Schroniska na Hali Boraczej. Tamtędy da się wjechać. Nie jest to formalność bo to potężny i długi podjazd, ale da się go łyknąć. Ruszamy zatem w kierunku Żabnicy, a po drodze łapiemy punkt z prologu (skoro nam po drodze, to grzech nie wziąć) ulokowany na bunkrach w Węgierskiej Górce, czyli jest to punkt kontrolny o sporej sile ognia. YEAH !!!

Gdy czarny szlak odchodzi od drogi w prawo, zaczynamy mozolny podjazd na Halę Boraczą. To początek rajdu, więc na razie jesteśmy w pełni sił... ale i tak czuć w nogach łapane przewyższenia. Delikatna mżawka (które za kilka chwil ustanie) delikatnie stuka w nasze kaski, a my ciśniemy pod górę przez mrok. Gdy asfalt się kończy, przeskakujemy na niebieski szlak i ruszamy granią, aby dojechać na Prusów "od tyłu". Droga miejscami jest bardzo kamienista, jak to w Beskidach ale prawie wszędzie da się jechać. Otwierają się też niesamowite widoki i to mimo tego, że jest noc. Zdjęcie tego nie odda, ale jest pięknie, gdy tysiące światełek świeci w ciemnościach.
Chwilę później łapiemy punkt (tablica) na szczycie i kierujemy się po inny punkt prologu, gdzieś w lasach poniżej wierzchołka.


Zgodnie z oczekiwaniami wynikających z odczytania poziomic, z Prusowa ciężko jest nawet miejscami zjechać. Miejscami sprowadzamy rowery, bo nachylenie jest niesamowite. Ściana. Po prostu ściana. Nadchodzi jesień więc noce nie są już najcieplejsze, więc jak komuś zimno, to może dotknąć się moich rozgrzanych do białości tarcz hamulcowych. Nawigujemy się na punkt z prologu, a potem kierujemy z powrotem z powrotem do Żabnicy. W każdej sekundzie zjazdu dziękuję sobie w duchu, że wybraliśmy drogę na około. Pchać tutaj pod górę to była by rzeź. Potężna góra.
Na dole przecinamy szosę i łapiemy czerwony szlak. Atakujemy kolejne pasmo - tym razem Abrahamów. Niby trochę niżej bo "tylko" 800m, ale bez pchania się nie obędzie. I znowu mrok, kamienie i stromizna... a my szukamy kapliczki zrobionej z rury PCV (taka lokalna osobliwość), a potem krzyża na Magurze (891m).
Może jak się to opowiada, to brzmi prosto i przyjemnie, ale najpierw niebieski szlak, a teraz czerwony zabierają nam długie godziny.


Maskara, jeszcze nawet nie świta a my mamy już zrobionych 1000m przewyższenia.
Jest przed 5:00, trasę dopiero "liznęliśmy" a tu już taka suma podejść.
Z mapy i odprawy wiemy, że trasa zahacza także o Beskid Mały (obecnie jesteśmy w Żywieckim), więc zapowiada się dziś srogo.
Co by jednak nie mówić - kochamy góry i kochamy rajdy górskie. Potrafią ostro sponiewierać, ale i tak jest pięknie. Dzień i noc na szlaku (albo poza nim), to można kochać albo... leczyć. Kolejki na NFZ są jednak duże, a prywatnie to spore koszty, postanowiliśmy to zatem pokochać.


Kolej na śniadanie i... Proces (parzenia) Kawki :)
Gdy zjeżdżamy z grzbietu Abrahamowa, zaczyna już świtać. Zbieramy punkt kontrolny na 600-letni cisie, budząc przy tym całą wieś dookoła, bo jazgot okolicznych psów jest ogromny i zatrzymujemy się na bardzo ładnie odnowionej stacji kolejowej w Cięcinie.
Wypaśny, zadaszony peron to doskonałe miejsce na śniadanie. Wyciągamy z plecaka bułki, kabanosy, chałki, a zaspani ludzi którzy przychodzą na pociąg patrzą na nas lekko zdziwieni. Mina maszynisty, z pociągu który nadjeżdża kilka chwil później, też wyraża zaskoczenie. To nie jest miejsce, gdzie do wyboru macie 20 różnych linii i przewoźników. Wszyscy wsiadają, a my zostajemy rozłożeni ze śniadaniem na peronie, kompletnie ignorując odjeżdżający skład.
Po śniadaniu kierujemy się w stronę Jeziora Żywieckiego. Ekipy AR mają tam zadanie kajakowe, ale my jadąc całą trasę na rowerze nie będziemy pływać. Podjedziemy sobie do punktów wzdłuż linii brzegowej. Zarwaliśmy noc, więc nas trochę muli ale nie jest to jeszcze znienawidzony sleepmonster. Niemniej jak na naszej drodze pojawia się stacja benzynowa, to Szkodnik nie omieszka pochwycić poranną kawę. Mamy zatem poranny proces parzenia kawki i delektowania się nią w promieniach wschodzącego słońca.
Zapowiada się piękny pogodowo dzień... i nie wiemy jeszcze, że już niedługo trafimy do piekła. Te 1000m przewyższenia nocą to dopiero przedsmak tego co przyniosą nam kolejne części rajdu. Na razie jednak sielanka o poranku.

Podsiębierna - zasięrzutna?
Na Jeziorem Żywieckim ulokowane są dwa punkty kontrolne. Jeden to lampion, a drugi to zadanie: zrobić zdjęcie żółtej koparki, porzuconej gdzieś na brzegu. Czy na pewno takiej porzuconej, to się niedługo okaże...
Marcin wprawdzie pokazywał zdjęcie koparki na odprawie, ale cholera nie zwróciliśmy uwagi jaka to była koparka. Przedsiębierna, podsiębierna, zasięrzutna, chwytakowa, zbierakowa ? DAMN! Nie pamiętam. A jeśli na brzegu będzie więcej koparek? Jak ja wtedy zrobię zdjęcie tej właściwej? No problem to jest, prawda?
Niedługo przekonamy się jednak, że problem ten rozwiąże się sam - koparka odjechała i jej tu po prostu nie ma. Nim jednak zorientujemy się, że koparkę trafił szlag (amba fatima - było i ni ma. Amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze), to naszukamy się jej po nadbrzeżnych krzorach. Oczywiście pokrzyw będzie tu morze, Szkodnik nawet wpadnie w wielką, zarośniętą trawą dziurę... i to tak po pas, a mnie potną jakieś kolczaste krzaki.
Jeśli zastanawiacie się czy na takich nadbrzeżnych terenach, mogą znajdować się obszary podmokłe, to powiem Wam, że TAK!!!
Mogą, więc się znajdują, a jako, że chodzenie pod bagnach wciąga, utknęliśmy tutaj na trochę.
Kiedy wszystko zawodzi, przechodzimy do obserwacji pola walki z góry i stwierdzamy, że żadnej maszyny tu nie ma. Jest ona za duża, aby nie było jej widać, zwłaszcza że krzaki przeszukaliśmy już osobiście.
W bazie okazało się, że nikt jej nie znalazł, bo porzucona koparka nie była wcale tak porzucona i odjechała przed rajdem :)

...a może tu?

...albo tu?

"The way is made clear when viewed from above" (3*) - cytując klasykę klasyk

Jako, że my kajaków dzisiaj nie tykamy - to zarówno koparki i jak lampionu szukaliśmy wzdłuż linii brzegowej.
Okazało się, że zrobiono tutaj super fajną ścieżkę rowerową, z której chętnie skorzystaliśmy.
Postanawiamy nie wjeżdżać na punkt nr 7 - to tam ekipy AR mają przepak i przesiadają się na kajaki. .
Na przepak wysłaliśmy wprawdzie nasze zapasy jedzenia, ale nie cierpimy jeszcze deficytu, więc postanawiamy zrobić najpierw cześć górską w Beskidzie Mały. 7-mkę zaliczymy na powrocie z etapu, który dla wszystkich innych będzie etapem pieszym po kajakach.
Objeżdżamy zatem Jezioro Żywieckie (wyjeżdżając trochę poza mapę) i atakujemy etap BnO od północnego wschodu.



Rzeź na BnO...
I tak oto wkroczyliśmy do piekła... Beskid Mały jest nam znany, ale BnO zabierze nas daleko poza główne jego szlaki. Pokaże nam stromizny i gęstwiny, jakich spotkać nam się tutaj nie śniło. Zniszczy też nasza marzenia o zrobieniu kompletu dzisiaj. A było to tak...
Na wejściu powitały nas stromizny i potężne podejścia. Jeśli ktoś nie zna, to poniżej cały Beskid Mały w 3 obrazkach:



Ta część rajdu nie zapewniała dokładnej mapy. Część trasy przedstawiona była starą, małą aktualną mapą z geoportalu a część prezentowała się na lidarze (laserowy skan terenu). Klasa mapy i lidar bardziej przypominała Jaszczury, a nie rajdu robione przez Marcina. Było to zatem dla nas niemałe zaskoczenie. Wiecie jednak, że lubimy Jaszczury więc nie byliśmy o to źle - wręcz przeciwnie.
Wpłynęło to jednak znacznie na szybkość i trudność zdobywania punktów kontrolnych.
Bardzo spadła nam przelotowa prędkość. Z małej (bo noc w górach to też nie była prędkość światła), do bardzo małej :)



Kilka (znacznie mniejsza część BnO) to były punkty zlokalizowana w okolicy głównych traktów.
Na przykład jednym z punktów był Diabli Kamień - bardzo urokliwa skałka, przy czerwonym szlaku.
Możecie zobaczyć go na jednym z zdjęć. Tutaj główną trudnością były stromizny Beskidu Małego.
Jednakże większość punktów były to wąwozy i gęstwiny, do których ciężko było nawet dotrzeć. Nasza, mało aktualna mapa oraz lidar nie pokazywały istniejących w terenie dróg. Nierzadko zatem darliśmy na azymut, co w tym - jakże stromym terenie - robiło się masakrą.
A jak się już do takiego wąwozu dotarło, to przeprawić się przez niego z rowerem to zupełnie inna historia.

To już potok czy jeszcze ścieżka?

Diabli Kamień... przeklęty kur. Znowu zapiał i tyle by było z EVIL MASTERPLAN'u (jeśli kojarzycie legendy o takich kamieniach)

I którędy teraz?


W tej drugiej części BnO zaczęliśmy poruszać się z dala od od głównych szlaków. Tam gdzie napotykaliśmy wąwozy czy młodniki to robiło się piekło. Czytaliście kiedyś Cypriana Norwida?
Ja w liceum byłem wybitnym interpretatorem poezji norwidowskiej, za co dostałem pytę jak stąd do Warszawy :)
Do dziś więc pamiętam, co pisał człowiek, co miał "klaskaniem mając obrzękłe prawice" (tak to jest, jak się klaszcze u Rubika?)
W jednym ze swych wierszy pisał: "Cóż wiesz o Pięknem? - Kształtem jest Miłości"
Ja dodałbym drugą strofę:
Cóż wiesz o Piekle? - Beskidem Małym na azymut z rowerem jest...
Jako, że obraz wyraża więcej niż 1000 słów... seria zdjęć z naszego rzeźnickiego BnO

Jak drogi już były, to takie średnio-przejezdne...

Na azymut, skarpą do góry...

Przenoszenie roweru przez wąwozy...

Przynajmniej znaleźliśmy koparkę zastępczą! Marcin zaliczysz nam ten punkt?

Kiedy zaczynacie się przedzierać tak jak na zdjęciu poniżej, to czas przejścia między punktami rośnie do 40 min, a czasem nawet godziny. I to tylko wtedy, jak nawigacja jest perfekcyjna. Jak Wam azymut nie pyknie albo zrobicie jakiś inny błąd, to czas ten tylko rośnie...
Mapa była w skali 1:18 000 a nam zaczynało dnia brakować aby przez nią przebrnąć. Istna masakra. No i zmęczenie... takie darcie z rowerem przez krzaki wykańcza... emocjonalnie też :)
Nie narzekamy, sami chcieliśmy całość robić rowerem. Nie spodziewaliśmy się jednak aż tak trudnego etapu BnO...

I znowu wąwóz... ciężko było zejść bez gleby. Wyjść będzie jeszcze ciężej...

Na jednym z punktów spotykamy Aśkę i Grześka, którzy cisną BnO zgodnie z tytułem tego etapu czyli "z buta".
Mają jednak inny problem. Grzesiek mówi, ze przy kajakach (zgodnie z poleceniem regulaminu) spięli razem rowery.
Sęk w tym, że nie wie gdzie jest klucz do zapięcia. Boi się, że go zgubił.
No grubo... jak go nie znajdą, to nie dość że mają po rajdzie (a cisną ostro), to stają przed niemałym problemem powrotu do bazy, a także zabraniem rowerów do domu. Owszem takie zabezpieczenia da się przeciąć, ale może to być (co najmniej) trudne w terenie, bez narzędzi podczas rajdu. Po coś są one robione, prawda?
W bazie dowiemy się, że poszukiwanie klucza zjadło Im sporo czasu, ale finalnie go znaleźli - leżał w trawie, obok rowerów.
Czyli udany rzut na szczęście - jeśli ktoś kojarzy zasady rozgrywania RPG'ów.
Gdy Oni mają iście kluczowy problem, my ciśniemy dalej przez krzaki. Już wiemy, niestety że BnO na tyle skutecznie zjadło nam dostępny czas, że całości trasy na pewno dziś nie zrobimy. Zwłaszcza, że Beskid Mały to nie koniec gór, bo czeka nas jeszcze Pasmo Baraniej Góry z Beskidu Ślaskiego (owszem, może nie sama Barania, ale Magura Radziechowska już tak, czyli wierzchołek należący do tego pasma). Wiecie co to oznacza oprócz przewyższeń?
Silesia Race 2019 - Węgierska Górka to Rajd 3 Beskidów (Żywiecki, Mały i Śląski).
Pasuje Wam? Marcin - ten spokojny człowiek ze Śląska - zrobił istną rzeź na tej edycji.
Marcin, kochamy Cię !!!
Tymczasem...
Dajesz Szkodnik, jeszcze tylko 250 metrów do punktu...

Na spalonej ziemi czyli "Fire doesn't cleanse, it blackens..." (4*)
Nie, tym razem nie chodzi o upał, ale o rzeczywiste spalone ziemie. Niemniej o tym zaraz.
Zjeżdżamy z BnO na przepak. Odpuszczamy cześć punktów z BnO, bo nie ma szans w czasie zrobić wszystkiego. 24 godziny to dla nas za mało na taką trasę. Zostało nam jeszcze około 8h (haha, czyli tyle ile trwa cały np. Bike Orient), więc musimy ruszać dalej.
Odpoczywamy chwilę i uzupełniamy zapasy wody i prowiantu. Jest też chwila pogadać z Nataszką i Łukaszem, którzy pomagają w organizacji tego punktu. Mają co robić, bo spotykają się tu wszystkie trasy, a zawodnicy z AR stąd ruszają na zadania kajakowe/pływackie.
Ruszamy dalej wzdłuż Jeziora Żywieckiego... trochę przygnębieni, że nie będzie dziś kompletu i trochę wytyrani bo mamy już jakieś 2500 przewyższeń w nogach... przed nami kilka punktów na mniej więcej płaskim terenie (nim znowu wjedziemy w gór - trzeba jakoś przejechać między jednym a drugim Beskidem).


Gdy jedziemy przez pola, wzrok nasz przykuwa spalona ziemia... i to dość duże obszary.
Bliższa obserwacja przynosi odpowiedź... no tak, Barszcz Sosnowskiego. Przeklęta i niebezpieczna, inwazyjna roślina, której ciężko się pozbyć. Niektóre pola tutaj obrośnięte są (spalonym przez ludzi) barszczem.
Jak lubię rośliny niebezpieczne i moim marzeniem jest zwiedzić kiedyś POISON GARDEN to barszczu nie znoszę.
Nie ma w sobie nic z magii trucizny... do tego jest naprawdę niebezpieczny. Wiedzieliście, że on tak naprawdę nie parzy, ale zmienia strukturę skóry, która ulega oparzeniom ponieważ traci ona zupełnie odporność na promienie słońca?
Wiedzieliście, że może "poparzyć" Was nawet bez bezpośredniego kontaktu? Wydziela bowiem (zwłaszcza podczas upałów) olejki eteryczne, które mogą osadzić się na skórze. Do tego wygląda paskudnie... i jest mega inwazyjny. Pozbyć się odrostów to naprawdę wielkie przedsięwzięcie. Obchodziliśmy go kiedyś szerokim łukiem w Beskidzie Niskim podczas wycieczki Piotruś wie "Gdzie spadł samolot"
Jako że ta roślina niebezpieczna, ale też (niestety) występująca u nas - to jak ktoś niewiele o nim wie, to polecam edukacyjnie ten materiał. "Wiedza to władza sama w sobie" jak mawiał Bacon... a prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.

Kierunek Góra Kalwaria
Ale nie ta pod Warszawą. Musimy zdobyć tzw. Kalwarię Beskidów czyli Gorę Matyskę. Kalwaria robi niesamowite wrażenie, chociaż jest lekko psychodeliczna (choć może dlatego mi się aż tak podoba). Gwardzista z czaszką w miejscu twarzy przywołuje skojarzenia z piosenką Pearl Jam "Do the evolution" , a dokładniej z pilotami myśliwców z genialnego teledysku do niej (około 2:50).
Podjechać tą górę to jest wyzwanie po tym, co już dzisiaj mamy w nogach. Zwłaszcza, psycha lekko klęka gdy myślę że jesteśmy prawie na szczycie, wjeżdżam na polanę (która miała być szczytem) a niej góra!!! To nawet nie przedwierzchołek... masakra.
Piękne miejsce - super, że Marcin dał tu punkt kontrolny. To kocham w rajdach na orientację.
Na szczycie musimy wrzucić na grzbiet kurtki, bo robi się zimno - słońce zachodzi. Za moment zacznie się noc. Czasu zostało nam coraz mniej, a drogi jeszcze w cholerę...



"Ideał sięgnął bruku..." (5*) czyli facing our Demons one more time...
czyli mój kochany Szkodnik zalicza groźną glebę. Zjeżdżamy z Kalwarii i... czy to zmęczenie, czy brak koncentracji, pech? A może wszystkiego po trochu. Zjeżdżamy w inną stronę niż wszyscy bo nas nie trzyma kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Postanawiamy zatem uderzyć na PKT 13 i być może to kuszenie pecha... Chwilę po stromym zjeździe na płytach, gdy wpadamy już na asfalt (nadal stromy) Szkodnik ląduje na glebie. Nie jest to jednak normalny upadek bo skręca sobie swoje uszkodzone kolano i to dość poważnie. Przez chwilę nie jest w stanie wyprostować nogi i nie chodzi tu o ból ale o mechaniczną możliwość... nie jest dobrze, kolano wypadło ze stawu. Znana nam (niestety obojgu) przypadłość...
Znoszę Basię z drogi i siadamy na poboczu. Zapowiada się, że to koniec na dzisiaj... a być może i sezonu. W planach Jaszczur za tydzień, zawody szermiercze za pasem, eksploracja trasy pod kątem naszej Siły KORNOlisa (marzec 2020)... a tu taka akcja.
Zaczynam planować akcję transportową ale Basi udaje się wyprostować nogę i kolano wskakuje na miejsce. Jest to słyszalne...
Znam z autopsji tą falę bólu, która wtedy nadchodzi... aua...
Chwilę później odzyskuje pełne zgięcie i wyprost nogi. Jako, że czasem na szermierce jej się działo podobnie, z doświadczenia wiemy kiedy będzie potrzebna rehabilitacja, a kiedy nie. Tym NIE... udało się. Szczęście w nieszczęściu.
Kamień spada mi z serca, ale siedzimy z 15 minut na poboczu drogi. Zapada zmrok, a my siedzimy na poboczu...
Chwila odpoczynku i Basia mówi, że może jechać dalej. Nie jestem przekonany, czy nie powinniśmy zjeżdżać do bazy, ale wiem znam z autopsji problemy z kolanem i wiem zatem, że nikt z zewnątrz nie oceni tego lepiej od samego siebie. Widząc, że ma pełen zakres ruchu, którego uwierzcie nie byłoby gdyby wypadła nam opcja w której potrzeba rehabilitacji... zgadzam się, ale pod warunkiem że jedziemy co się da, ale jakby bolało, to zjeżdżamy od razu do bazy.
Zrobimy zatem jeszcze mniej punktów niż planowaliśmy, ale to już nie ma większego znaczenia - ważne, że nie poszliśmy w "worst case scenario". Ruszamy w kierunku Magury Radziechowskiej, kręcąc wolno i spokojnie...
"...z wolna zapada nade mną mrok, więc biesów szpaler szlak mi oświetla" (6*)
Zaczęła się druga noc rajdu. Dopełnienie 24 godzin. Mamy czas do północy, czyli jeszcze około 3 godzin.
Szlak mi oświetlają 3 latarki a nie biesy. Jedna na głowie, dwie na kierownicy. Szkodnik ma 2 (bo nie chce trzech), więc pięć źródeł światła sunie przez nocny las. Szkodnik czuje się nawet dobrze (o ile nie kłamie), więc ciśniemy dalej - acz zgodnie z umową, bez forsowania tempa (tak jakbyśmy mieli na to siłę, zwłaszcza że znowu zaczęły się góry).
Przed nami kolejne podejścia i podpychy. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, bo licznik przewyższeń przekroczył 3000 i niebezpiecznie zbliża się do 3500... jest jednak pięknie. Ten rajd to naprawdę ogromna wyrypa. Kolejna górska wyprawa w tym roku.
Zaliczamy 3 kolejne punkty kontrolne to podchodząc jakimś koszmarnym podejściem, albo zjeżdżając prawie pionowymi ścianami.
Spotykamy kilka ekip, które też jeszcze walczą. Chociaż jeszcze to złe słowo, bo spotykamy np. zwycięski zespół MIX'ów: Izę i Pawła, pod 22:00 jadą na ostatni punkt. Skoro zwycięzcy zjadą do bazy niewiele przed limitem, to jest to chyba najlepsze potwierdzenie jak ciężko dziś było.
My zjedziemy kilkanaście minut pod 23:00, odpuszczając prolog - epilog. Nie ma sensu go robić, lepiej niech kolano szkodnicze odpoczenie - i tak po kraksie jeszcze z 600m przewyższenia łyknęło. Góry to góry, mają swoje prawa i tych żal było odpuścić (Szkodnik się upierał, że skoro daje radę i jest w miarę OK, to mamy je zrobić). Punkty dookoła bazy, możemy sobie darować. I tak jedziemy poza klasyfikacją, więc to tyle na dzisiaj.
Marcin!!
Niesamowita trasa, prawdziwa wyrypa, 3500 przewyższeń i 120 km. Rzeźnickie BnO w stylu Jaszczurowym.
Dziękujemy jeszcze raz za opcję "ROWER ONLY". Warto było wspiąć się na wyżyny dyplomacji aby być na tym rajdzie.
Silesia Trzech Beskidów. Jedna z najlepszych twoich imprez. Było epicko !!!



CYTATY:
1. Piosenka Domu o Zielonych Progach "Gór mi mało"
2. Baśń o Królewnie
3. Kapliczka z mojej ukochanej gry "Diablo", która odsłaniania cała mapę.
4. Film (horror) "Silent Hill"
5. Wiersz Cypriana Kamila Norwida "Fortepian Chopina"
6. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"
Kategoria Rajd, SFA
Mordownik 2019
-
DST
96.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019
Kilka miesięcy wcześniej... lodowa pustynia gdzieś około 7000 m npm.
Noc nie przynosi ukojenia... gdy umiera ostatnie światło dnia, ciemność staje się tak gęsta, że jest niemal namacalna. Można powiedzieć, że przelewa się przez palce, jeżeli spróbować dotknąć ją wyciągniętą dłonią. Otula i spowija wszystko, ale to wcale nie ciemność jest najgorsza. Jest ciemno, to fakt... ale nie cicho. Wichry wyją jak opętane, a każdy kto postanowi stawić im czoła, ryzykuje upadek w jeszcze większy mrok niż ten, który kłuje rozszerzone źrenice. Upadek w ciemność z której już nie ma powrotu. Jest także przenikliwie zimno. Wiatr odbiera ostatnie siły... zabija ciepło, nadal tlące się w nadwyrężonych i zmęczonych ciałach. Gdy inni uczestnicy wyprawy łapią krótkie chwile niespokojnego snu przed ostatecznym atakiem szczytowym, jedna z Dramatis Personae tej wyprawy układa swój iście szatański plan...
Nie śpi, bo knuje... Zgrabiałym od zimna placami, wsłuchany w przeraźliwe wycie wiatru, nadgryzany kłami mrozu, JANKO MORDOWNIK przelewa na papier szalone pomysły, które pomogą Mu wysłać uczestników tegorocznej edycji Mordownika do piekła i z powrotem. Albo i nie... być może będzie to bilet tylko w jedną stronę.
Nie śpi, bo knuje... Zgrabiałym od zimna placami, wsłuchany w przeraźliwe wycie wiatru, nadgryzany kłami mrozu, JANKO MORDOWNIK przelewa na papier szalone pomysły, które pomogą Mu wysłać uczestników tegorocznej edycji Mordownika do piekła i z powrotem. Albo i nie... być może będzie to bilet tylko w jedną stronę.
"When you enter HELL, I'll hold the door..." (1*)
Demoniczny śmiech niemal rozrywa Mu trzewia. Echo odbija się od lodowych ścian, wypełnia szczeliny lodowca i powoduje drżenie seraków... taaak, ten dzień zapamiętają na długo.
Demoniczny śmiech niemal rozrywa Mu trzewia. Echo odbija się od lodowych ścian, wypełnia szczeliny lodowca i powoduje drżenie seraków... taaak, ten dzień zapamiętają na długo.
Gdy opuści indyjskie śniegi na 7000 tysiącach metrów, gdy wróci niemal ze strefy śmierci, będzie już innym człowiekiem. Trochę tej śmierci przyniesie nam ze sobą... tym razem będzie miała ona postać mapy, którą - nieświadomi zgotowanego nam losu - ufnie przypniemy do naszych mapników na VIII edycji Mordownika... gdzieś Pod Słońcem To...karni
14 września, godzina 7:04 rano. Tokarnia.
Koła naszego niestrudzonego SFA-Panzerkampfwagen zatrzymują się na tokarskiej ziemi. Jest chłodno i mokro, bo okoliczne góry Beskidu Makowskiego otulają jeszcze poranne mgły. Termometr wskazuje około 10 stopni.
Pomału, ale ewidentnie idzie już jesień. Wczoraj był Piątek 13-stego, ulubiony dzień Jason'a Voorhees'a - niestrudzonego "opiekuna" obozu Crystal Lake... dziś jest dzień innego Oprawcy: JANKO MORDOWNIKA.
14 września, godzina 7:04 rano. Tokarnia.
Koła naszego niestrudzonego SFA-Panzerkampfwagen zatrzymują się na tokarskiej ziemi. Jest chłodno i mokro, bo okoliczne góry Beskidu Makowskiego otulają jeszcze poranne mgły. Termometr wskazuje około 10 stopni.
Pomału, ale ewidentnie idzie już jesień. Wczoraj był Piątek 13-stego, ulubiony dzień Jason'a Voorhees'a - niestrudzonego "opiekuna" obozu Crystal Lake... dziś jest dzień innego Oprawcy: JANKO MORDOWNIKA.
Dobrze, że nie będziemy walczyć z Nim sami. Pomoże nam sam Iron Man, który górskie podjazdy łyka łakomie jak młody pelikan. Andrzeju witaj w drużynie, acz nie wiem czy zdołam Wam dziś towarzyszyć bo ...
Bang, bang, he shot me down
Bang , bang, I hit the ground
Bang, bang, that awful sound
BANG, BANG, my baby shot me down... (2*)
...w piątek wieczorem dostaję postrzał, gdzieś w okolicy biodra. Nie mówię o broni służbowej, bo tam postrzały otrzymuje się zwykle między oczy lub w tył głowy, ale o tym dziwnym krótkoterminowym, acz intensywnym bólu. W sobotę rano wstaję "tak połamany", że mam problem się schylić aby zawiązać buty. Cudownie, k***a,... w dzień jednych z ważniejszych zawodów w roku, kiedy mamy powalczyć ze Szkodnikiem o nieśmiertelność (medal Immortal), ja jestem jak tak żaba z tego kawału:
- Panie doktorze, coś mnie jebie w krzyżu
- To pewnie rak!
Jest to na tyle mocne, że nie wiem czy dam radę dziś pojechać.. Mimo to walimy do Tokarni z samego rana. Zapodaję sobie plaster rozgrzewający na plery, co by - jak to robili w średniowieczu - wypalić zarazę żywym ogniem i ruszamy w drogę. Nie ma co siedzieć w domu - w najgorszym wypadku Basia pojedzie sama z Andrzejem, a ja zjadę do bazy. Wybiegając trochę w przyszłość, powiem tylko, że finalnie po 2-gim punkcie, po mocnym kamienistym zjeździe - gdzie wytrzepało mnie zdrowo na wielkich kamerdolcach dolegliwość przejdzie mi zupełnie. Jedynym, co nadal będzie mi przeszkadzać w dalszej jeździe będzie po prostu... słabość.
Nie ma to jak masaż kamerdolcami...


Zasada superpozycji beskidzkej... z krokodylami w tle
Bang, bang, he shot me down
Bang , bang, I hit the ground
Bang, bang, that awful sound
BANG, BANG, my baby shot me down... (2*)
...w piątek wieczorem dostaję postrzał, gdzieś w okolicy biodra. Nie mówię o broni służbowej, bo tam postrzały otrzymuje się zwykle między oczy lub w tył głowy, ale o tym dziwnym krótkoterminowym, acz intensywnym bólu. W sobotę rano wstaję "tak połamany", że mam problem się schylić aby zawiązać buty. Cudownie, k***a,... w dzień jednych z ważniejszych zawodów w roku, kiedy mamy powalczyć ze Szkodnikiem o nieśmiertelność (medal Immortal), ja jestem jak tak żaba z tego kawału:
- Panie doktorze, coś mnie jebie w krzyżu
- To pewnie rak!
Jest to na tyle mocne, że nie wiem czy dam radę dziś pojechać.. Mimo to walimy do Tokarni z samego rana. Zapodaję sobie plaster rozgrzewający na plery, co by - jak to robili w średniowieczu - wypalić zarazę żywym ogniem i ruszamy w drogę. Nie ma co siedzieć w domu - w najgorszym wypadku Basia pojedzie sama z Andrzejem, a ja zjadę do bazy. Wybiegając trochę w przyszłość, powiem tylko, że finalnie po 2-gim punkcie, po mocnym kamienistym zjeździe - gdzie wytrzepało mnie zdrowo na wielkich kamerdolcach dolegliwość przejdzie mi zupełnie. Jedynym, co nadal będzie mi przeszkadzać w dalszej jeździe będzie po prostu... słabość.
Nie ma to jak masaż kamerdolcami...



Zasada superpozycji beskidzkej... z krokodylami w tle
14 września, godzina 7:53. Tokarnia.
Siedzimy na ziemi przed szkołą i planujemy wariant przejazdu, na właśnie otrzymanej mapie. Janko Mordownik skończył właśnie omawiać trasę. Plany knute pod Nanda Devi (7816m) skrystalizowały się w postaci naszej dzisiejszej mapy. Niedobory tlenu na 7 tysiącach, mogą prowadzić do obrzęku mózgu... niektórzy wtedy po prostu umierają, inni zaś tworzą mapy koszmarów, takich jak ten co nas dziś czeka.
Gdyby ktoś nie widział o czym mówię, to już tłumaczę: Janko Mordownik należał do polskiej ekipy, która w tym roku w czerwcu zdobyła Nanda Devi. Na pewno słyszeliście o tym w wiadomościach, bo było o tym głośno - wiedzcie zatem, że był tam także i On!
Siedzimy na ziemi przed szkołą i planujemy wariant przejazdu, na właśnie otrzymanej mapie. Janko Mordownik skończył właśnie omawiać trasę. Plany knute pod Nanda Devi (7816m) skrystalizowały się w postaci naszej dzisiejszej mapy. Niedobory tlenu na 7 tysiącach, mogą prowadzić do obrzęku mózgu... niektórzy wtedy po prostu umierają, inni zaś tworzą mapy koszmarów, takich jak ten co nas dziś czeka.
Gdyby ktoś nie widział o czym mówię, to już tłumaczę: Janko Mordownik należał do polskiej ekipy, która w tym roku w czerwcu zdobyła Nanda Devi. Na pewno słyszeliście o tym w wiadomościach, bo było o tym głośno - wiedzcie zatem, że był tam także i On!
O samej wyprawie można poczytać TUTAJ.
Niemniej, prawdziwie arcy-ciekawy link o Janku Mordowniku znajduje się TUTAJ. Wiedzieliście, że ten gość gołymi rekami łapał krokodyle... no dobra kajmany, ale krokodyle brzmi lepiej. Jakie trasy może układać gość co łapie gołymi rękami krokodyle? No jakie?
Niemniej, prawdziwie arcy-ciekawy link o Janku Mordowniku znajduje się TUTAJ. Wiedzieliście, że ten gość gołymi rekami łapał krokodyle... no dobra kajmany, ale krokodyle brzmi lepiej. Jakie trasy może układać gość co łapie gołymi rękami krokodyle? No jakie?
W tym roku siedział sobie w Indiach, w strefie wiecznego śniegu, tylko trochę niżej niż "strefa śmierci" i pewnie ubolewał, że Mordownik będzie rozgrywany w tak niskim terenie (w porównaniu z tymi 7000 metrami). Wtedy z pomocą przyszła Mu sama Królowa... nie, nie brytyjska (kolonializm się już skończył, gdyby ktoś nie zauważył). Mówię o Królowej Nauk, która czasem jest trochę niewyżyta i lubi ostre superpozycje! Przynajmniej ja ją tak zapamiętałem... wiecie, Pan Trójkąt i Wasza Wysokość, oznaczona jako "h".
Podpowiedziała Mu, że gdyby tak zsumować wszystkie góry Beskidu Makowskiego, to dostaniemy naprawdę hardcore'ową trasę. Podatny na wdzięki Królowej, Janko zrobił jak kusiła i tak oto dostaliśmy dzisiejszą mapę. Właściwie cały Beskid Makowski do przejechania. Trasa szacowana jest na ponad 3000 metrów przewyższenia i około 130 km. Zębalowa, Lubomir, Kotoń, Groń, Koskowa Góra. No będzie się gdzie dziś styrać i zeszmacić...
"Budzę się rano swym własnym krzykiem
Sen miałem taki - jestem niewolnikiem
Na galerze napierdalam - tempo 40
Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje
Że srając pod siebie wydajnie..." pedałuje (3*)
Ruszamy. Naszym celem jest oczywiście upragniony medal z napisem " Audentes fortuna iuvat", czyli IMMORTAL (medal przyznawany za zrobienie całej trasy w regulaminowym czasie - czytaj, trzeba ostro zadupcać i nie trwonić czasu na błędy nawigacyjne). Statystyka oprócz tego, że jest jak zepsuta latarnia (niczego nie rozjaśnia, ale zawsze można się o nią oprzeć), jest dziś przeciwko nam. To nasz 7-my start na Mordowniku, co oznacza że do tej pory startowaliśmy 6 razy (Wow, to było naprawdę odkrywcze - Szkodnik) ... no i na te sześć startów, przywieźliśmy tylko trzy Immortale (między innymi ze wspaniałej edycji w Jaśliskach - era przedblogowa). Jak widać nie jest to takie łatwe, bo na przykład z fantastycznej edycji w Chochołowie, mimo zwycięstwa Basi w zawodach, nie dane nam było dostąpić nieśmiertelności.
Podpowiedziała Mu, że gdyby tak zsumować wszystkie góry Beskidu Makowskiego, to dostaniemy naprawdę hardcore'ową trasę. Podatny na wdzięki Królowej, Janko zrobił jak kusiła i tak oto dostaliśmy dzisiejszą mapę. Właściwie cały Beskid Makowski do przejechania. Trasa szacowana jest na ponad 3000 metrów przewyższenia i około 130 km. Zębalowa, Lubomir, Kotoń, Groń, Koskowa Góra. No będzie się gdzie dziś styrać i zeszmacić...
"Budzę się rano swym własnym krzykiem
Sen miałem taki - jestem niewolnikiem
Na galerze napierdalam - tempo 40
Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje
Że srając pod siebie wydajnie..." pedałuje (3*)
Ruszamy. Naszym celem jest oczywiście upragniony medal z napisem " Audentes fortuna iuvat", czyli IMMORTAL (medal przyznawany za zrobienie całej trasy w regulaminowym czasie - czytaj, trzeba ostro zadupcać i nie trwonić czasu na błędy nawigacyjne). Statystyka oprócz tego, że jest jak zepsuta latarnia (niczego nie rozjaśnia, ale zawsze można się o nią oprzeć), jest dziś przeciwko nam. To nasz 7-my start na Mordowniku, co oznacza że do tej pory startowaliśmy 6 razy (Wow, to było naprawdę odkrywcze - Szkodnik) ... no i na te sześć startów, przywieźliśmy tylko trzy Immortale (między innymi ze wspaniałej edycji w Jaśliskach - era przedblogowa). Jak widać nie jest to takie łatwe, bo na przykład z fantastycznej edycji w Chochołowie, mimo zwycięstwa Basi w zawodach, nie dane nam było dostąpić nieśmiertelności.
Szybko przeliczyliśmy całą trasę i wyszło nam, że aby sięgnąć dziś po nieśmiertelność trzeba będzie zdobywać 1 punkt na około 30 min. Wtedy zmieścimy się w czasie z zapasem jeden godziny - czyli niewielkim, bo cały rajd trwa 13 godzin, a czasem przyjdzie się zatrzymać, zjeść, złapać oddech...
Jeden punkt na 30 min, w ternie górskim, gdzie lampiony umieszczone są także na szczytach... oj, będzie ciężko. Ale walczymy i to od pierwszej minuty. Na rozgrzewkę planujemy złapać dwa punkty, na które nie czeka nas mordercze podejście z rowerami po kamieniach (taki to teren...). Ciśniemy, ale już na pierwszych kilometrach mija nas Bronek, który gna jak… po nieśmiertelność.
Przez chwilę próbujemy utrzymać jego tempo, ale nie ma bata. Nie wiem czy musiałby nawalać nam po plerach wspomniany we wstępie spocony grubas, abyśmy utrzymali się z Bronkiem, bo tu nawet kabel od Żelazka nie pomoże.
Postanawiamy zatem jechać swoje z nadzieją, że uzyskiwane dzisiaj prędkości pozwolą nam zbliżyć się do upragnionego medalu.
Pierwsze dwa punkty wchodzą zgodnie z planem. Jeden lampion na 30 minut. Yeah!
Jest dobrze!

Tokarnia 2.0 czyli nowa lepsza Tokarnia:

Przykra sprawa…
… no to by było na tyle, jeśli chodzi o „jest dobrze”. Na trzeci punkt tracimy godzinę i to wychodząc na niego idealnie. Nawigacja jest bezbłędna, ale samo podejście nam tyle zajmuje. Mamy zatem 30 minut opóźnienia względem planu, co oznacza że już na 3-cim punkcie roztrwoniliśmy połowę naszego „zapasowego” czasu. A gdzie tam Lubomir, Kotoń czy Koskowa?
Po dwóch godzinach rajdu wiemy zatem już, że raczej tego Immortala to dzisiaj nie będzie.
Jest nam przykro… górze też jest przykro, bo to Przykra Góra. Tak naprawdę to jest to Góra Stołowa (841m), ale przez Przykrą Górę będziemy za moment jechać. Jesteśmy w Beskidzie Makowskim, więc jaki może być czekający nas zjazd?
Nie, nie taki aby nadrobić to co straciliśmy na podejściu.. Tu ścieżki wyłożone są kamerdolcam i to w dużej ilości. Szarpie, rzuca, do tego jest ślisko bo jeszcze chwilę temu wszystko pokrywała mgła. Miejscami to nawet sprowadzamy rowery, bo mamy za małego skilla aby wszystko bezpiecznie zjechać. Z późniejszych rozmów w bazie wyniknie, że niejeden zawodnik miejscami sprowadzał rower. Gdy dotrzemy na dół okaże się, że odrobiliśmy tylko około 10 minut starty względem naszego planu… coraz bardziej utwierdzamy się zatem w przekonaniu, że dzisiaj pozostaniemy zwykłymi śmiertelnikami.


„Tam NIMA co jechać…” czyli opowieść o kotwicy, zającu i rekurencji.
Ciśniemy przez moment asfaltem, aby zaraz z niego odbić w tzw. drogę wewnętrzną, która po kilkuset metrach kończy się łąką. Stoi tam ostatni dom, a przed nim jakiś dziadek. Jak nas zobaczył, że ruszamy łąką pod górę, czymś na kształt starej, nieuczęszczanej ścieżki, krzyczy za nami „Hej, tam NIMA co jechać… nic tam NIMA”.
Cholera, nie mógł Pan powiedzieć tego Janko Mordownikowi kiedy trasę układał? A tak, Janko tego nie wiedział, więc zostawił lampion w jakimś wąwozie, pośrodku niczego. Gdy przedzieramy się łąką pod górę, z punktu zjeżdża jeden z zawodników i krzyczy „iście rowerowy punkt, iście rowerowy…”. To znaczy zdanie było dłuższe, o wiele dłuższe ale pozwoliłem sobie wyciąć z niego fragmenty wyrażające skrajne emocje (czyt. bluzgi).
Chwilę później, zgodnie z tym co zapowiadał kolega, musimy ukryć rowery w krzakach i przedzierać się przez las z buta. Jest gęsto od zieleni i mokro… morko jak po deszczu. Mokre drzewa, mokre trawy, mokre skały… a my zjeżdżamy na tyłku do jakiegoś jaru po kolejny lampion.
Wracamy do drogi i teraz czeka nas mozolny podjazd na Koskową Górę. Niby asfalt, ale nachylenie jest zacne. Serpentyny też nieliche... kręcimy, próbując utrzymać jakieś (chociaż żenujące) tempo. Tętno mam chyba w strefie śmierci… ale jako, że zaleca się aby przebywać w niej jak najkrócej, staram się cisnąć na pedały jeszcze mocniej, aby jak najszybciej zakończyć ten podjazd i z niej uciec (ze strefy, nie z góry). I wtedy Szkodnik mnie zabija… nawet nie pamiętam w jakim kontekście to padło, ale mówi mi coś o morzu...
Wiecie coś na kształt „może przed nocą dojedziemy na wierzchołek”.
Mój schorowany łapie klasyczną kotwicę i zaczyna nucić…
Było morze,
W morzu kołek
A ten kołek miał wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nogami przebierając, śpiewał tak:
Było morze,
W morzu kołek…
Nie, NIE, NIE!!! Za późno.. kotwica zarzucona. Już nie nucę, w zasadzie to śpiewam. Kręcę na jakimś koszmarnym podjeździe i śpiewam… Przy pomocy tej piosenki, Ojciec kiedyś nauczył mnie co to jest rekurencja. A wiecie, że aby zrozumieć rekurencje, trzeba zrozumieć rekurencje? Rozumiecie, prawda?
Po 30-stym powtórzeniu piosenki, Szkodnik mówi „DOŚĆ! Przestań!”, ale dla mnie już nie ma ratunku. Kręcę pod górę, a z mych ust dobywa się zawodzenie o kołku i zającu…


Tędy, jedźmy tędy !!!

Na pewno?

K***a, wiedziałem...

Rajd, którego nie było...
(Było morze, w morzu kołek)… Wbiję Ci ten kołek w serce, jak nie przestaniesz!
(Było morze), może nawet ZARAZ !!
Wracam pomału do świata żywych. Siedzimy na Koskowej Górze.
Szkodnik… czemu chcesz mnie skrzywić. Bo śpiewasz, a wiesz co? NIE UMIESZ ŚPIEWAĆ i do tego zapętliło Cię na…
NIE, nie mów! Bo wróci… a wszyscy nie chcemy aby wracało.
Koskowa Góra. Byłem tu w tym roku 3 razy (nie licząc dzisiejszego dnia). Czemu aż tyle?
Ponieważ właśnie zaczynamy rajd, którego nie było:
Pamiętacie naszą Kompanię KORNĄ w Lanckoronie? A czytał ktoś Raport Szefa Sztabu Kompanii Kornej, czyli moją relację z przygotowań do rajdu? Jeśli tak, to pewnie pamiętacie że planowaliśmy bazę w Pcimiu, czyli w sumie to rzut beretem od Tokarni.
Kiedy zmieniliśmy koncept naszego rajdu przenosząc się do Lanckorony, to wszystkie trasy mieliśmy już właściwie gotowe.
Dlaczego się przenieśliśmy? Jest to dokładniej opisane w Raporcie Szefa Sztabu, ale mówiąc w skrócie, uznaliśmy że Beskid Makowski oferował (może nie monotonną, ale) zbyt mało zróżnicowaną trasę, jak na nasze oczekiwania.
Cała północno-wschodnia cześć Mordownika to alternatywna trasa Kompani KORNEJ: nawet punkty planowaliśmy w tych samych lub podobnych miejscach:
Schronisko Kudłacze? Oczywiście.
Lubomir? Obserwatorium to miało być OKO SFAROC'a.
Kalwaria na Zębalowej? No ba!
Szczyt Kotonia. Pewnie!
Będziemy od teraz zanudzać Andrzeja powtarzając przez najbliższe godziny jak mantrę: "tu miał być lampion! Tu miała być zagadka! Tu był nasz punkt..."
Tego zupełnie się nie spodziewaliśmy! Jedziemy rajd, którego nie było. Nasz rajd! Każdy kto uczestniczył w Kompanii KORNEJ, mógł zatem zobaczyć jak wyglądałaby Kompania KORNA, gdybyśmy nie przenieśli się do Lanckorony. No po prostu alternatywna rzeczywistość! Co więcej, Koskowa Góra jest szczególnym punktem, ponieważ była w planie pierwotnego rajdu i jako jedyna została w planie lanckorońskiej edycji. Był to najdalej wysunięty południowy-wschód punkt Kompanii... a dotarł tu tylko jeden zawodnik.
Aby nie być gołosłownym - punkt z Kompanii KORNEJ (marzec 2019, koloryzowane).

"Macie mapy, a nie wiecie gdzie jedziecie..."
Gdy Andrzej ma już pomału dość naszych monotonnych wypowiedzi postaci: "tu też planowaliśmy punkt", przerzucamy się nękać przypadkiem spotkanego Pawła. Jako, że był on na naszym rajdzie od razu pytamy jak Mu się podoba KORNY Mordownik, czyli alternatywna wersja… ufff, ledwo sę uchyliłem przed lecącym kamieniem. Hej, czemu ciskasz we mnie głazami?
Ponawiam pytanie, ale chwilę później leci we mnie kamień większy niż poprzednio. Wygląda na to, że to drażliwy temat…
Chwilę później porzucamy rowery w lesie niedaleko Zawadki (gdzie mieliśmy umieścić nasz punkt na pomniku… dobra, dobra, już kończę) i zbiegamy pieszo po kolejny lampion. Jest on dalej niż przewidywaliśmy i musimy zejść naprawdę sporo. Wszystko to potem trzeba będzie wrócić… pod górę.
Na kolejnym punkcie, gdzieś w środku pola dochodzi do dziwnej sytuacji. Jakiś lokalny rolnik wyjeżdża na nas z pyskiem. Żeby nie było! Nie chodzimy Mu po polu, nie depczemy ogródka czy coś… jesteśmy na łące, pod linią wysokiego napięcia, a ten i tak ma „ale”.
Powód: mamy szlak, a jedziemy łąką. Jest sobota, a On by chciał odpocząć. Ciągle dziś ktoś tą łąką jeździ i to go strasznie irytuje. Jak widzi, że mamy mapy na kierownicy, to zaczyna się nakręcać jeszcze bardziej:
- Macie mapy, a nie wiecie jak jechać
- Macie mapy, a nie umiecie z nich korzystać
- Macie mapy, a nie umiecie trzymać się szlaku itp. itd.
Jak Mu wytłumaczyć (bez przesadnej przemocy), że mamy mapy i dokładnie wiemy jak jechać !




Gdzie teraz, Rabe? Jak to gdzie, za RABE!
PCIM czyli Pięknie, Cicho i Miło. Tak brzmi legenda dotycząca nazwy tej miejscowości. Ponoć król się zachwycił tymi terenami i wypowiedział te słowa. Tak oto powstała nazwa tej miejscowości. Monarcha zapomniał tylko dodać, że oprócz cicho i miło jest tu też ostro... pod górę.
Dla nas jest to czas decyzji. Na IMMORTALA’a nie ma dzisiaj najmniejszych szans, więc trzeba się zastanowić które punkty brać, a które odpuścić. Postanawiamy wyprawić się za Rabę, aby zaatakować lampiony w Pasmie Lubomira. Wybieramy 3 z pięciu, tak aby zostało nam trochę czasu na Pasmo Zębalowej na powrocie do bazy (tam też będzie walka…).
Ruszamy zatem odnaleźć Wielki Kamień! Tak się nazywa sporych rozmiarów skała, przy której wisi lampion, ale aby tam dojechać musimy znów łyknąć sporo przewyższeń. Rezygnujemy z żółtego szlaku, obawiając się że kamerdolce zjedzą nam za dużo czasu i robimy przelot w kierunku Stróży. Stamtąd pod górę asfaltem. To trochę naokoło, ale pojedziemy w miarę wygodną drogą (acz stromą) i połączymy się ze szlakiem już dość wysoko.
Następna na naszej liście jest 15-stka… szkoda tylko, że musimy zjechać wszystko co właśnie wytyraliśmy i wspinać się ponownie na wzgórze obok. Zjazd (oczywiście kamienisty i trudny) sprowadza nas do drogi, z której malutka ścieżka powinna iść w stronę punktu. Szkoda by było gdyby tej ścieżki nie było… postanawiamy jednak drzeć na dziko. WARIANT CZARNY, Q**A! Wąwóz, nie wąwóz, gąszcz, nie gąszcz, napieramy do przodu. Brak przebieżności lasu spycha nas mocno w lewo, ale to nic – na szczycie ma być dobra droga, więc tam skorygujemy kierunek.

Coraz większe te zabawki robią...

Gdzieś po drodze, w środku lasu natykamy się na pewien bardzo stary dom. Stary ale nie w ruinie. W teorii jakaś droga powinna do niego zatem prowadzić, więc mamy nadzieję, że uda nam się wydostać z krzaków… ale płonne nasze nadzieje. Droga tu kiedyś owszem i była, ale dziś to już bardziej wspomnienie dawnego traktu. Wzrok przykuwa jedynie profesjonalna stacja pogodowa, jaka została tu zainstalowana. Zazdro… muszę sobie kiedyś takową sprawić:


Nadal targamy na dziko:

W końcu na szczycie:


Wieczór w Paśmie Zębalowej
Pora wracać na zachodnią stronę Raby. Za moment zrobi się ciemno, więc nie zostało nam wiele czasu – limit jest tylko do 21:00. Po drodze do bazy znajdują się jeszcze 4 punkty, ale obstawiamy, że uda nam się zrobić co najwyżej trzy… i to też tylko, jeśli się zepniemy.
Jeden z nich to niesamowicie stromy wąwóz- ten o którym Janko Mordownik wspominał na odprawie. Zalecał schodzenie po linie i powiem Wam, że nie był to do końca żart. Ciężko było zejść na dno bez zjazdu na boku/plecach/ryju (wybierzcie właściwie). Mnie się to jakoś udało, bo przytrzymałem się leśnych przyjaciół (które podały mi pomocne gałęzie i korzenie), ale Szkodnik zjechał na boku na sam dół. Usłyszałem tylko „chyba zaraz spad…” i potem już tylko takie szzzzurrrrrr przez krzaki... i głuche *PAC* o ziemie.
"Nie ważne skąd jesteście... to musiało boleć" (4*)
Co my robimy ze swoim życiem… noc, a my chodzimy po wąwozach. Co za dramat…
Zgodnie z przewidywaniami udaje nam się zaliczyć 3 punkty, ale na samą Zębalową nie damy już rady wyjść, bo zabraknie nam czasu.
Do bazy zjedziemy kilka minut przed limitem.
W nogach mamy 96 km, 2900 m przewyższenia… zrobiliśmy 18 punktów z 23, czyli do Immortala brakło nam w cholerę.
Szacujemy, że potrzebowalibyśmy dodatkowe 3 (optymistyczne założenie) a nawet 4 godziny (bardziej realna opcja).
Na pocieszenie mogę tylko dodać, że z rowerzystów tylko dwie osoby zrobiły Immortala: „Obywatel Tygrys” i Bronek.
Nikt inny nie zdołał. Czyli mamy powtórkę z Chochołowa. Mimo włożenia wszystkich sił w trasę (jesteśmy wykończeni…), byliśmy za słabi aby sięgnąć po nieśmiertelność w tym roku. Ech, szkoda… naprawdę szkoda
Ciekawi mnie tylko jaki był odbiór trasy Mordownika przez Zawodników, którzy byli u nas na Kompanii KORNEJ. To czy Wam się tegoroczny Mordownik podobał to jedno, ale pozostaje pytanie która Kompania podobała się Wam bardziej: ta która się odbyła, czy ta której nie było (a mimo to ją przejechaliście/przeszliście).

Zamiast nieśmiertelności, czekały na nas nagrobki...

CYTATY:
Jeden punkt na 30 min, w ternie górskim, gdzie lampiony umieszczone są także na szczytach... oj, będzie ciężko. Ale walczymy i to od pierwszej minuty. Na rozgrzewkę planujemy złapać dwa punkty, na które nie czeka nas mordercze podejście z rowerami po kamieniach (taki to teren...). Ciśniemy, ale już na pierwszych kilometrach mija nas Bronek, który gna jak… po nieśmiertelność.
Przez chwilę próbujemy utrzymać jego tempo, ale nie ma bata. Nie wiem czy musiałby nawalać nam po plerach wspomniany we wstępie spocony grubas, abyśmy utrzymali się z Bronkiem, bo tu nawet kabel od Żelazka nie pomoże.
Postanawiamy zatem jechać swoje z nadzieją, że uzyskiwane dzisiaj prędkości pozwolą nam zbliżyć się do upragnionego medalu.
Pierwsze dwa punkty wchodzą zgodnie z planem. Jeden lampion na 30 minut. Yeah!
Jest dobrze!

Tokarnia 2.0 czyli nowa lepsza Tokarnia:

Przykra sprawa…
… no to by było na tyle, jeśli chodzi o „jest dobrze”. Na trzeci punkt tracimy godzinę i to wychodząc na niego idealnie. Nawigacja jest bezbłędna, ale samo podejście nam tyle zajmuje. Mamy zatem 30 minut opóźnienia względem planu, co oznacza że już na 3-cim punkcie roztrwoniliśmy połowę naszego „zapasowego” czasu. A gdzie tam Lubomir, Kotoń czy Koskowa?
Po dwóch godzinach rajdu wiemy zatem już, że raczej tego Immortala to dzisiaj nie będzie.
Jest nam przykro… górze też jest przykro, bo to Przykra Góra. Tak naprawdę to jest to Góra Stołowa (841m), ale przez Przykrą Górę będziemy za moment jechać. Jesteśmy w Beskidzie Makowskim, więc jaki może być czekający nas zjazd?
Nie, nie taki aby nadrobić to co straciliśmy na podejściu.. Tu ścieżki wyłożone są kamerdolcam i to w dużej ilości. Szarpie, rzuca, do tego jest ślisko bo jeszcze chwilę temu wszystko pokrywała mgła. Miejscami to nawet sprowadzamy rowery, bo mamy za małego skilla aby wszystko bezpiecznie zjechać. Z późniejszych rozmów w bazie wyniknie, że niejeden zawodnik miejscami sprowadzał rower. Gdy dotrzemy na dół okaże się, że odrobiliśmy tylko około 10 minut starty względem naszego planu… coraz bardziej utwierdzamy się zatem w przekonaniu, że dzisiaj pozostaniemy zwykłymi śmiertelnikami.


„Tam NIMA co jechać…” czyli opowieść o kotwicy, zającu i rekurencji.
Ciśniemy przez moment asfaltem, aby zaraz z niego odbić w tzw. drogę wewnętrzną, która po kilkuset metrach kończy się łąką. Stoi tam ostatni dom, a przed nim jakiś dziadek. Jak nas zobaczył, że ruszamy łąką pod górę, czymś na kształt starej, nieuczęszczanej ścieżki, krzyczy za nami „Hej, tam NIMA co jechać… nic tam NIMA”.
Cholera, nie mógł Pan powiedzieć tego Janko Mordownikowi kiedy trasę układał? A tak, Janko tego nie wiedział, więc zostawił lampion w jakimś wąwozie, pośrodku niczego. Gdy przedzieramy się łąką pod górę, z punktu zjeżdża jeden z zawodników i krzyczy „iście rowerowy punkt, iście rowerowy…”. To znaczy zdanie było dłuższe, o wiele dłuższe ale pozwoliłem sobie wyciąć z niego fragmenty wyrażające skrajne emocje (czyt. bluzgi).
Chwilę później, zgodnie z tym co zapowiadał kolega, musimy ukryć rowery w krzakach i przedzierać się przez las z buta. Jest gęsto od zieleni i mokro… morko jak po deszczu. Mokre drzewa, mokre trawy, mokre skały… a my zjeżdżamy na tyłku do jakiegoś jaru po kolejny lampion.
Wracamy do drogi i teraz czeka nas mozolny podjazd na Koskową Górę. Niby asfalt, ale nachylenie jest zacne. Serpentyny też nieliche... kręcimy, próbując utrzymać jakieś (chociaż żenujące) tempo. Tętno mam chyba w strefie śmierci… ale jako, że zaleca się aby przebywać w niej jak najkrócej, staram się cisnąć na pedały jeszcze mocniej, aby jak najszybciej zakończyć ten podjazd i z niej uciec (ze strefy, nie z góry). I wtedy Szkodnik mnie zabija… nawet nie pamiętam w jakim kontekście to padło, ale mówi mi coś o morzu...
Wiecie coś na kształt „może przed nocą dojedziemy na wierzchołek”.
Mój schorowany łapie klasyczną kotwicę i zaczyna nucić…
Było morze,
W morzu kołek
A ten kołek miał wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nogami przebierając, śpiewał tak:
Było morze,
W morzu kołek…
Nie, NIE, NIE!!! Za późno.. kotwica zarzucona. Już nie nucę, w zasadzie to śpiewam. Kręcę na jakimś koszmarnym podjeździe i śpiewam… Przy pomocy tej piosenki, Ojciec kiedyś nauczył mnie co to jest rekurencja. A wiecie, że aby zrozumieć rekurencje, trzeba zrozumieć rekurencje? Rozumiecie, prawda?
Po 30-stym powtórzeniu piosenki, Szkodnik mówi „DOŚĆ! Przestań!”, ale dla mnie już nie ma ratunku. Kręcę pod górę, a z mych ust dobywa się zawodzenie o kołku i zającu…


Tędy, jedźmy tędy !!!

Na pewno?

K***a, wiedziałem...

Rajd, którego nie było...
(Było morze, w morzu kołek)… Wbiję Ci ten kołek w serce, jak nie przestaniesz!
(Było morze), może nawet ZARAZ !!
Wracam pomału do świata żywych. Siedzimy na Koskowej Górze.
Szkodnik… czemu chcesz mnie skrzywić. Bo śpiewasz, a wiesz co? NIE UMIESZ ŚPIEWAĆ i do tego zapętliło Cię na…
NIE, nie mów! Bo wróci… a wszyscy nie chcemy aby wracało.
Koskowa Góra. Byłem tu w tym roku 3 razy (nie licząc dzisiejszego dnia). Czemu aż tyle?
Ponieważ właśnie zaczynamy rajd, którego nie było:
Pamiętacie naszą Kompanię KORNĄ w Lanckoronie? A czytał ktoś Raport Szefa Sztabu Kompanii Kornej, czyli moją relację z przygotowań do rajdu? Jeśli tak, to pewnie pamiętacie że planowaliśmy bazę w Pcimiu, czyli w sumie to rzut beretem od Tokarni.
Kiedy zmieniliśmy koncept naszego rajdu przenosząc się do Lanckorony, to wszystkie trasy mieliśmy już właściwie gotowe.
Dlaczego się przenieśliśmy? Jest to dokładniej opisane w Raporcie Szefa Sztabu, ale mówiąc w skrócie, uznaliśmy że Beskid Makowski oferował (może nie monotonną, ale) zbyt mało zróżnicowaną trasę, jak na nasze oczekiwania.
Cała północno-wschodnia cześć Mordownika to alternatywna trasa Kompani KORNEJ: nawet punkty planowaliśmy w tych samych lub podobnych miejscach:
Schronisko Kudłacze? Oczywiście.
Lubomir? Obserwatorium to miało być OKO SFAROC'a.
Kalwaria na Zębalowej? No ba!
Szczyt Kotonia. Pewnie!
Będziemy od teraz zanudzać Andrzeja powtarzając przez najbliższe godziny jak mantrę: "tu miał być lampion! Tu miała być zagadka! Tu był nasz punkt..."
Tego zupełnie się nie spodziewaliśmy! Jedziemy rajd, którego nie było. Nasz rajd! Każdy kto uczestniczył w Kompanii KORNEJ, mógł zatem zobaczyć jak wyglądałaby Kompania KORNA, gdybyśmy nie przenieśli się do Lanckorony. No po prostu alternatywna rzeczywistość! Co więcej, Koskowa Góra jest szczególnym punktem, ponieważ była w planie pierwotnego rajdu i jako jedyna została w planie lanckorońskiej edycji. Był to najdalej wysunięty południowy-wschód punkt Kompanii... a dotarł tu tylko jeden zawodnik.
Aby nie być gołosłownym - punkt z Kompanii KORNEJ (marzec 2019, koloryzowane).

"Macie mapy, a nie wiecie gdzie jedziecie..."
Gdy Andrzej ma już pomału dość naszych monotonnych wypowiedzi postaci: "tu też planowaliśmy punkt", przerzucamy się nękać przypadkiem spotkanego Pawła. Jako, że był on na naszym rajdzie od razu pytamy jak Mu się podoba KORNY Mordownik, czyli alternatywna wersja… ufff, ledwo sę uchyliłem przed lecącym kamieniem. Hej, czemu ciskasz we mnie głazami?
Ponawiam pytanie, ale chwilę później leci we mnie kamień większy niż poprzednio. Wygląda na to, że to drażliwy temat…
Chwilę później porzucamy rowery w lesie niedaleko Zawadki (gdzie mieliśmy umieścić nasz punkt na pomniku… dobra, dobra, już kończę) i zbiegamy pieszo po kolejny lampion. Jest on dalej niż przewidywaliśmy i musimy zejść naprawdę sporo. Wszystko to potem trzeba będzie wrócić… pod górę.
Na kolejnym punkcie, gdzieś w środku pola dochodzi do dziwnej sytuacji. Jakiś lokalny rolnik wyjeżdża na nas z pyskiem. Żeby nie było! Nie chodzimy Mu po polu, nie depczemy ogródka czy coś… jesteśmy na łące, pod linią wysokiego napięcia, a ten i tak ma „ale”.
Powód: mamy szlak, a jedziemy łąką. Jest sobota, a On by chciał odpocząć. Ciągle dziś ktoś tą łąką jeździ i to go strasznie irytuje. Jak widzi, że mamy mapy na kierownicy, to zaczyna się nakręcać jeszcze bardziej:
- Macie mapy, a nie wiecie jak jechać
- Macie mapy, a nie umiecie z nich korzystać
- Macie mapy, a nie umiecie trzymać się szlaku itp. itd.
Jak Mu wytłumaczyć (bez przesadnej przemocy), że mamy mapy i dokładnie wiemy jak jechać !




Gdzie teraz, Rabe? Jak to gdzie, za RABE!
PCIM czyli Pięknie, Cicho i Miło. Tak brzmi legenda dotycząca nazwy tej miejscowości. Ponoć król się zachwycił tymi terenami i wypowiedział te słowa. Tak oto powstała nazwa tej miejscowości. Monarcha zapomniał tylko dodać, że oprócz cicho i miło jest tu też ostro... pod górę.
Dla nas jest to czas decyzji. Na IMMORTALA’a nie ma dzisiaj najmniejszych szans, więc trzeba się zastanowić które punkty brać, a które odpuścić. Postanawiamy wyprawić się za Rabę, aby zaatakować lampiony w Pasmie Lubomira. Wybieramy 3 z pięciu, tak aby zostało nam trochę czasu na Pasmo Zębalowej na powrocie do bazy (tam też będzie walka…).
Ruszamy zatem odnaleźć Wielki Kamień! Tak się nazywa sporych rozmiarów skała, przy której wisi lampion, ale aby tam dojechać musimy znów łyknąć sporo przewyższeń. Rezygnujemy z żółtego szlaku, obawiając się że kamerdolce zjedzą nam za dużo czasu i robimy przelot w kierunku Stróży. Stamtąd pod górę asfaltem. To trochę naokoło, ale pojedziemy w miarę wygodną drogą (acz stromą) i połączymy się ze szlakiem już dość wysoko.
Następna na naszej liście jest 15-stka… szkoda tylko, że musimy zjechać wszystko co właśnie wytyraliśmy i wspinać się ponownie na wzgórze obok. Zjazd (oczywiście kamienisty i trudny) sprowadza nas do drogi, z której malutka ścieżka powinna iść w stronę punktu. Szkoda by było gdyby tej ścieżki nie było… postanawiamy jednak drzeć na dziko. WARIANT CZARNY, Q**A! Wąwóz, nie wąwóz, gąszcz, nie gąszcz, napieramy do przodu. Brak przebieżności lasu spycha nas mocno w lewo, ale to nic – na szczycie ma być dobra droga, więc tam skorygujemy kierunek.

Coraz większe te zabawki robią...

Gdzieś po drodze, w środku lasu natykamy się na pewien bardzo stary dom. Stary ale nie w ruinie. W teorii jakaś droga powinna do niego zatem prowadzić, więc mamy nadzieję, że uda nam się wydostać z krzaków… ale płonne nasze nadzieje. Droga tu kiedyś owszem i była, ale dziś to już bardziej wspomnienie dawnego traktu. Wzrok przykuwa jedynie profesjonalna stacja pogodowa, jaka została tu zainstalowana. Zazdro… muszę sobie kiedyś takową sprawić:


Nadal targamy na dziko:

W końcu na szczycie:


Wieczór w Paśmie Zębalowej
Pora wracać na zachodnią stronę Raby. Za moment zrobi się ciemno, więc nie zostało nam wiele czasu – limit jest tylko do 21:00. Po drodze do bazy znajdują się jeszcze 4 punkty, ale obstawiamy, że uda nam się zrobić co najwyżej trzy… i to też tylko, jeśli się zepniemy.
Jeden z nich to niesamowicie stromy wąwóz- ten o którym Janko Mordownik wspominał na odprawie. Zalecał schodzenie po linie i powiem Wam, że nie był to do końca żart. Ciężko było zejść na dno bez zjazdu na boku/plecach/ryju (wybierzcie właściwie). Mnie się to jakoś udało, bo przytrzymałem się leśnych przyjaciół (które podały mi pomocne gałęzie i korzenie), ale Szkodnik zjechał na boku na sam dół. Usłyszałem tylko „chyba zaraz spad…” i potem już tylko takie szzzzurrrrrr przez krzaki... i głuche *PAC* o ziemie.
"Nie ważne skąd jesteście... to musiało boleć" (4*)
Co my robimy ze swoim życiem… noc, a my chodzimy po wąwozach. Co za dramat…
Zgodnie z przewidywaniami udaje nam się zaliczyć 3 punkty, ale na samą Zębalową nie damy już rady wyjść, bo zabraknie nam czasu.
Do bazy zjedziemy kilka minut przed limitem.
W nogach mamy 96 km, 2900 m przewyższenia… zrobiliśmy 18 punktów z 23, czyli do Immortala brakło nam w cholerę.
Szacujemy, że potrzebowalibyśmy dodatkowe 3 (optymistyczne założenie) a nawet 4 godziny (bardziej realna opcja).
Na pocieszenie mogę tylko dodać, że z rowerzystów tylko dwie osoby zrobiły Immortala: „Obywatel Tygrys” i Bronek.
Nikt inny nie zdołał. Czyli mamy powtórkę z Chochołowa. Mimo włożenia wszystkich sił w trasę (jesteśmy wykończeni…), byliśmy za słabi aby sięgnąć po nieśmiertelność w tym roku. Ech, szkoda… naprawdę szkoda
Ciekawi mnie tylko jaki był odbiór trasy Mordownika przez Zawodników, którzy byli u nas na Kompanii KORNEJ. To czy Wam się tegoroczny Mordownik podobał to jedno, ale pozostaje pytanie która Kompania podobała się Wam bardziej: ta która się odbyła, czy ta której nie było (a mimo to ją przejechaliście/przeszliście).

Zamiast nieśmiertelności, czekały na nas nagrobki...

CYTATY:
1. Piosenka JT Machinima "Shepard of this flock" (Far Cry 5 rap)
2. Piosenka Nancy Sinatra "Bang bang"
3. Piosenka zespołu Hasiok "Galera"
4. Gwiezdne Wojny, Epizod I, "Mroczne widmo". Komentarz do krasy na POD RACE
2. Piosenka Nancy Sinatra "Bang bang"
3. Piosenka zespołu Hasiok "Galera"
4. Gwiezdne Wojny, Epizod I, "Mroczne widmo". Komentarz do krasy na POD RACE
Kategoria Rajd, SFA
Rajd Waligóry 2019
-
DST
88.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 września 2019 | dodano: 10.09.2019
Lepiej SPISZ testament, bo dziś może być ciężko… Tak właśnie pomyślałem przed tym rajdem i w błędzie nie byłem.
Dlaczego? Ponieważ trzecia edycja Rajdu Waligóry przeniosła nas właśnie
na SPISZ, a sama trasa szacowana była na ponad
100 km i około 3000 przewyższeń. Zapowiadało się zatem srogo. Srogo acz zacnie… polski Spisz jest niesamowity. Gotowi? No to zaczynamy.
Bazą rajdu jest Niedzica, czyli jeśli ktoś woli bardziej opisową formę, to powiem w skrócie: jezioro, zapora oraz dwa zamki z widokiem na Lubań (1225m). Jako, że odprawa jest już o 6:45, to budzik musi zadzwonić około godziny 3:00 w nocy (kocham te leniwe sobotnie poranki...), a godzinę później mkniemy już na południe pustymi (o tej porze) drogami.
Gdy docieramy do Niedzicy, miasteczko w zasadzie jeszcze śpi… ulice są niemal puste - tylko jakieś ultrasy snują się po chodnikach, wyczekując jakieś mistycznej komendy „START”. Mamy kilka minut na rejestrację, dopompowanie kół czy też rozmowy z innymi napieraczami, którzy dzisiaj także tutaj dotarli. Klasycznie już, zgarniamy do drużyny naszego IRON MAN (Iron to ang. także Żelazko, prawda?), a kilka minut później kierujemy się na odprawę.
"Doświadczenie uczy, że dzięki długiemu błądzeniu odkrywamy krótszą drogę" (1*)
Dostajemy mapy, które obejmują zarówno tereny naszego kraju, jak i Słowację. Obstawialiśmy, że na Słowacji odwiedzimy Veterny Vrch (cudowną widokową górę), ale Piotrek nas mocno zaskoczył. Słowacka część mapy kieruje na Zdziar i Bachledovą Dolinę (czyli jeszcze dalej na południe, w kierunku TATR!) , a nie na wschód wgłąb Pienin. No, ale Grandeusa zgadliśmy! Będzie o tym trochę później, ale nie postawienie punktu kontrolnego na tej górze uważałbym za zbrodnię!
Wraz z Andrzejem kreślimy nasz wariant na mapie i postanawiamy zacząć od północnej części trasy.
Na pierwszy ogień leci lampion przy bacówce zaraz za zaporą w Niedzicy. Ha! Nauczeni doświadczeniem z pewnej wakacyjnej wyprawy, nie popełniamy błędu jaki nam się wtedy przytrafił. Dobrze pamiętamy, że zjechaliśmy wtedy na sam dół zapory i musieliśmy na górę targać po schodach. Schodów tych jest dużo, a jak macie rower na plecach to jest ich nawet bardzo dużo – jeśli dziwi Was zmienny wynik pomiaru zależnie od sytuacji obserwatora, to odsyłam do szczególnej teorii względności Alberta 2,718 (czyli e, Alberta E. jak ktoś nie ogarnął).
Schody te są też tak zmyślnie zaprojektowane, aby rower pchało się po nich... niewygodnie. Można wprawdzie prowadzić go po murku, który biegnie wzdłuż nich, ale murek ma barierkę, o którą idealnie zahaczają się pedały, tak co 5-6 przebytych stopni. Widzimy, że część zawodników pojechała tak jak my ostatnio, ale my bogatsi o doświadczenie, wyciągnąwszy właściwie wnioski, omijamy tym razem tą przeszkodę i wybieramy „wygodny” 10%-owy podjazd asfaltem...
To tak na rozgrzewkę przed tym co nas dziś czeka. Chwilę potem uderzamy już w czerwony szlak, który szybko wyprowadza nas "nad" Niedzicę.


W niektórych miejscach szlak ten pokrywa się z tzw. Pętlą Spiską – piękną widokową trasą rowerową, która krąży po tych terenach i po której będziemy dzisiaj sporo jeździć. Nie trzymamy się go jednak długo, bo musimy zjechać po kolejny lampion. Szkodnik mówi, że jest to „Drzewo na S”. Zastanawiam się czy chodzi o sosnę, sekwoję, a gdyby uznać że nie stosujemy polskich znaków to mógłby to być również Świerk lub Śliwa. Szkodnik ruga mnie, że mówi o kierunku - "Drzewo na S od drogi, Pacanie".
Z jednej strony szkoda, że nie zostaliśmy na czerwonym szlaku bo leci on na Żar - jedną z najbardziej stromych gór tutaj, ale w sumie to nic straconego, bo niedługo będziemy pod tą górą z drugiej jej strony. Musimy tylko uporać się z punktami na nowo budowanej dopiero ścieżce rowerowej wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego. Częściowo jest już gotowa, co możecie zobaczyć na zdjęciach (mają rozmach!), ale miejscami prace jeszcze trwają… nie przeszkadza nam to jednak w żaden sposób. Jeśli trzeba to targamy prosto przez plac budowy.



„Droga bez powrotu” czyli zawróć jeśli możesz… (2*)
Podjeżdżając pod jeden z punktów dostrzegamy na mapie niestandardowe znaki – dziwne napisy. Piotrek dodał komentarze: „nie tędy droga”, „zawróć”… i właśnie to GPS’owe hasło „zawróć jeśli możesz” budzi w nas niepokój. Czemu GPS’owe? Nie wiem jak u Was, ale nasze warianty autem także bywają nieortodoksyjne i czasem nasza nawigacja w taki sposób wyraża swą dezaprobatę względem obranej trasy. Powiecie: „Pheh, każda tak ma”. Ale czy wasza też ma modulację głosu wyrażającą emocje? Od spokojnego „zawróć jeśli możesz”, przez wyraźnie zaniepokojone „ZAWRÓĆ! Proszę…”, po przerażone „NIEEEEEE… nie chcę umierać”.
Ja czasem ze swoją nawigacją gadam, ale bywają to rozmowy upośledzone…
- Cześć Tom-tom
- Słucham!
- Jedź do domu
- A dokładniej?
- Do dużego pokoju!
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Do domu. Masz zapisaną trasę „DO DOMU”. Czego nie rozumiesz w wyrażeniu "do domu"? … Tępe to, że ech... muszę się napić.
- Zaprojektowano trasę: BAR MORDOWNIA. Ruszaj!
- Nie, NIE. Źle, kur**a!
- Czy chodziło Ci o trasę do: „Mariola niedrogo a dobrze”.
- ARGHHH….
- Zaprojektowano nową trasę: Stacja ARGE…

Wracając… napis na mapie każe zawrócić. Sugeruje to (albo przynajmniej my to tak odczytujemy), aby po kolejny punkt jechać na około. Cześć zawodników, z którymi tutaj dotarliśmy stosuje się do rady Organizatora, podbija kartę i rusza z powrotem w dół. No właśnie… ale czy to na pewno rada? A może to podpucha? Stąd mamy przecież naprawdę niedaleko do 14-stki. Tak, widzimy z mapy, że droga może zniknąć gdzieś przy strumieniu, no ale kilkadziesiąt metrów lasu na dziko i polana, to chyba nie będzie jakiś koszmar.
Decydujemy się zaryzykować i ruszamy naprzód!
„Batalion ARAMIS. Tolka wpierjot i ni szagu na zad!” (3*)
Zgodnie z tym co podawała mapa, droga kończy się w ciągu kilku chwil i zaczynamy przedzierać się na dziko przez chaszcze.
Jak (niemal) nigdy, okaże się to dobrą decyzją bo w niedługi czasie dotrzemy do wspomnianej przed chwilą polany, a nią już bezpośrednio pod ambonę, na której wisi lampion. Nie obyło się oczywiście bez nierównej walki z roślinnością, ale poszło w miarę planowo czyli bez utknięcia w jakieś pułapce bez wyjścia. Czyli była to dobra decyzja. Szok i niedowierzanie :)


Per aspera ad Astra… F !!! (łac. przez ciernie do... OPLA !!!)
Targamy na drugą stronę Żaru. Lampion ma znajdować się w małym zagajniku na końcu ogromnej (stromej) polany.
Najprościej byłoby przedzierać się właśnie przez nią, ale jest ogrodzona i pasą się na niej różne zwierzaki.
Podbijamy zatem do bacy i pytamy czy możemy przetargać na dziko poprzez jego pole.
- Przepraszam, czy możemy przejść przez łąkę do lasu?
- To nie jest tak, że możecie albo nie możecie. Gdybym miał powiedzieć co cenię w życiu najbardziej – powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam i co ciekawe to właśnie przypadkowe spotkania wywierają wpływ na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet z pozoru uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem i dziękuję życiu, dziękuję mu. Życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość. Wielu ludzi pyta mnie o to samo „ale jak ty to robisz, skąd czerpiesz tą radość”, a ja im odpowiadam że to proste, to umiłowanie życia. To właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład pasę owce, a jutro – kto wie, dlaczego by nie – oddam się pracy społecznej i będzie ot choćby sadzić,...marchew” (4*)
…ech czyli to nie baca, a juhas. Postać wykonawcza, a nie decyzyjna. Zgody nie dał, ale też nie zabronił – ciśnijmy zatem przez łąką.
Przedzieramy się przez ogrodzenie i tyramy pod górę. Wokół nas dziesiątki krów. Niektóre nas nawet pamiętają… konferują sobie wesoło
- Widziałaś tą drogę?
- Wow. Ale ściana. To czerwony szlak?
- Tak, a ta dwójka co właśnie nas mija, to w czerwcu cisnęła tamtędy z rowerami!
- Jak z rowerami? Tamtędy? Przecież trzeba być…
- No trzeba…

Z każdym krokiem zbliżamy się coraz bliżej lasu. Jest stromo, ale ciśniemy i wtedy... dostrzegam ją. Piękną i wspaniałą. Stoi pod lasem. Taka jaka pamiętam ją z dawnych lat. Astra F. W kultowej wersji hatchback. Tak, to auto wjedzie wszędzie – to najbardziej górskie auto świata. Tam gdzie nie poradzi jakiś potwór 4x4, to wyślą Astrę F. Nie wierzycie? Zapewniam Was testowaliśmy to nieraz. Stroma łąka po deszczu, oblodzone drogi, ścieżki pełne kamieni i korzeni – Astra przeszła zawsze. Co ja będę pisał, sami zobaczcie.
Mam cholerny sentyment do tej gabloty :D




"Bartoszu, Bartoszu, nie traćże nadziei..." czyli w głębinach (5*)
Docieramy na punkt żywieniowy i od tej pory dłuższą chwilę będziemy cisnąć wraz z Bartkiem ze Zdezorientowanych.
Dlaczego „nie traćże nadziei? Hmmm, może tak…. Na ostatnim Hawranie powiedziano nam, iż fakt że wybieramy warianty mocno z d**y jest powszechnie wiadomy, więc każdy kto jedzie z nami (albo z kim jedziemy my…) może mieć powody do obaw. Oczywiście, zawsze pozostaje nadzieja, że tym razem będzie inaczej… czyli nie traćże nadziei!
No, ale wicie jak to bywa z nadzieją.... czyli u Aramisów bez zmian. Punkt, który mamy złapać razem to Przełom Białki. To już 3-ci rajd, który umieszcza lampion w tym miejscu, ale nie jest to dziwne bo miejsce jest wspaniałe. Opis punktu to „Podnóże skały”. Wiemy jak ta skała wygląda i wiemy że stoi ona w wodzie, wiec lecimy do niej od południa. Na odprawie mówili wprawdzie, aby jechać z północnej strony, ale zrozumiałem to jako wariant polecany, a nie że jedyny możliwy… no i źle to zrozumiałem. Reszta naszej ekipy też to zrozumiała źle, więc nadciągamy od południa…
Robi się coraz ciekawiej. Najpierw ścieżka przechodzi w łąkę – da się jechać. Potem łąka przechodzi w las, ale jazda jest jeszcze możliwa. Chwilę później jednak las przechodzi w gęsty gąszcz i teraz to już prowadzimy rowery. Dochodzimy do niemałej rzeki, gdzie zostawiamy rowery i z trudem przeprawiamy się po mokrych, zwalonych drzewach. Miejsce robi wrażenie, bo rwąca rzeka wypływa prosto ze skały (z jaskini).

Brniemy dalej przez krzory aż dochodzimy do skały i rzeki. Lampionu nigdzie nie ma. Problem z „podnóżem skały” jest taki, że skała ta swoje podnóże ma pod wodą. Rzeka ma tutaj też dość wartki nurt. Obstawiamy, że lampion wisi za załomem skały i jest dla nas niewidoczny z miejsca, w którym obecnie stoimy. Zapada decyzja aby po niego iść. Bartek odważnie zaczyna torować drogę, o ile można tak powiedzieć o wodzie… woda okazuje się głębsza niż się wydawała i chwilę później jest już zanurzony po pas.
Za Nim podąża Andrzej i Szkodnik. Mnie kazano zostać na brzegu, jako drugi rzut strategiczny lub ewentualna ekipa ratunkowa.
Okazuje, że lampion nie wisi jednak u podnóża skały, a na drugim brzegu rzeki (no to, tu się przyczepimy do opisu punktu - podnóże skały to podnóże skały a nie brzeg rzeki, tak?) i trzeba było po niego jechać od drugiej strony. Skoro jednak zabrnęliśmy już tak głęboko – dosłownie, to nie będziemy się wycofywać. Bartek przedziera się dalej, z niemałym trudem bo kamienie są śliskie i przy rwącym nurcie rzeki nie idzie Mu się po tych kamerdolcach komfortowo.
Finalnie jednak zdobywa On lampion wiszący po drugiej stronie i wraca bezpiecznie do miejsca startu.
Przygoda fajna, ale straciliśmy sporo czasu… czasu, którego nie mamy dzisiaj niestety z nadmiarem.



Wracamy do zostawionych nad pierwszą rzeką rowerów, a tam Wojtek z Kolegą (niestety nie pamiętam imienia) pytają nas jak się przeprawiliśmy przez wodę przed którą właśnie stoją (nie jest to łatwe, bo trzeba po śliskich drzewach). Mówimy Im, że ta rzeka jest mniejszym problemem, dosłownie… mniejszym i płytszym niż problem, który napotkają kawałek dalej. Pokazujemy Im zdjęcia z bitwy o lampion u podnóża skały.
Finalnie Wybierają dojazd drugą stroną, ale dziękujemy im za spontaniczne popilnowanie nam pozostawionych rowerów, gdy debatowali co dalej zrobić.

Punkt na Uboczu :)
Zostawiamy rzekę za plecami i ruszamy po punkt na Uboczu. Ubocz to lokalny wierzchołek w Paśmie Żaru.
Bardzo mi się podoba klimat tego punktu. Szkoda, że Piotrek tak go na mapie nie nazwał – opis powinien brzmieć "punkt na Uboczu" skoro lampion i tak wisi w sumie na szczycie. Na Ubocz (ubocze) jedziemy pięknym, zielonymi łąkami, a pochwyciwszy lampion skierujemy się na jeden z moich ulubionych pagórów...
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze punkt w okolicy Lorencowych skałek, które ja - jak pisałem Wam w relacji ICE AR nazywam Lorentz'owymi. Pamiętacie jeszcze transformatę Lorentza? Dylatacja czasu, te sprawy? Ogólnie chodzi o to, że im szybciej się poruszacie to czas biegnie wolniej. Co to w praktyce rajdowej oznacza? Im szybciej się poruszacie, tym czas biegnie wolniej, a więc macie go więcej, więc zrobicie więcej punktów - proste nie?



GRANDEUS !!! The Slopes of Mighty Grandeus !!!
Nie wiem kto tak nazwał tą górę, ale mnie tym po prostu kupił. Wiecie jak uwielbmy takie nazwy, a ta jest iście wybitna. Byliśmy tu całkiem niedawno, ciesząc się 360-stopniową panoramą, a dziś ciśniemy za (napierającym jak Szatan Bartkiem) w kierunku szczytu. Heh, pagór niewielki, a tak mnie cieszy. Piękny jest i cudownie się nazywa. Nic tylko dodać u ten przydomek MIGHTY. MIGHTY GRANDEUS
Na szczycie robimy krótki popas – no bo gdzie jak nie tu!
Jeszcze tylko pożegnalne zdjęcie z Bartkiem bo ciśnie On dalej, szybciej i mocniej niż my. Potem szalony zjazd czerwonym szlakiem, gdzie Andrzej pokazał nam jak się „robi” takie zjazdy. Poszedł jak burza w dół, aż nam było wstyd że tak asekuracyjnie zjeżdżamy tą ścianę… no ale nie zostanę fanem jego techniki zjazdu. Jakoś tak nie mogę przekonać się do tego rycia twarzą po trawie…


Pamiętniki z wakacji czyli znowu na Słowacji
Z Grandeusa kierujemy się pomału w kierunku Słowacji. W kierunku granicy wyprowadza nas ponownie ścieżka rowerowa Spiskiej Pętli.
Ten kawałek, podobnie jak Grandeusa jedziemy z pamięci, bo dobrze znamy ten szlak… pchanie… musimy się w końcu wspiąć na te ponad 1000m. Potem pozostaje nam już przekroczyć granicę i łapać punkty u naszych południowych Sąsiadów.
Czekają nas tam szalone zjazdy i nieliche podjazdy. Musimy jednak odpuścić te najdalej położone punkty - u samego podnóża Tatr, bo w okolicach Zdziaru i Bachledovej Doliny. Mamy tam jednak, według znaku drogowego 21 km w jedną stronę. Nie ma opcji, abyśmy zdążyli po nie pojechać i wrócić w limicie na bazę. Szkoda... ale cóż, trzeba znać swoje miejsce w szeregu. No chyba, że to szereg Grandiego 1-1+1-1+1-1+ ... (a ktoś pamięta jaką ma on sumę? Podpowiem że trzeba użyć metody sumowanie Cesaro). Wydawałoby się, że zero, a tu "takiego wała", jest to 1/2. Ale pomyślcie o tym tak, taka dziwna interpretacja. 1 to zapalone światło w pokoju, 0 to zgaszone światło w pokoju. I teraz napieracie z żarówką włącz, wyłącz, włącz, wyłącz. Czy w pewnym sensie stanem przejściowym nie będzie półmrok?


Reakcja (iście) łańcuchowa
Pomału zbliża się końcówka rajdu. Zostało nam niecałe dwie godziny. Łapiemy ostatni punkt po słowackiej stronie i przygotowujemy się do przekroczenia granicy. Chwilę później spotykamy Magdę ze swoją ekipą. Nie widzieliśmy się z Nimi właściwie od momentu rozstania przy „zawróć jeśli to możliwe”. Wygląda na to, że od pewnego momentu jadą bardzo podobny wariant do naszego.
Chwilę zatem ciśniemy razem, ale tuż za słupkami granicznymi, na jednym z podjazdów zrywam łańcuch. Chcę „z kopyta” podjechać krótki podjazd, ale siła przyłożona do mechanizmu rozrywa najsłabsze ogniwo. Ech… trzeci raz na tym samym łańcuchu. Co za dramat…
No ale trudno, zdarza się, więc z konieczności rozkładamy się z serwisem. Mamy ze sobą wszystko co potrzebne, oprócz ... nadwyżki czasu na takie zabawy. Naprawa idzie nawet sprawnie i łańcuch otrzymuje (kolejną) spinkę… jest teraz poszarpany jak szynka przez Reksia, ale działa. Do miasta dowiezie…Przy okazji znacie ten suchar?
Generał na inspekcji w wojsku pyta: Żołnierze, jak Wy sobie tu radzicie, na tym odludzi – bez kobiety.
Mamy kozę Panie Generale.
Generał się trochę zdziwił, ale idzie do stajni i widzi, jest koza.
Stwierdza, wszyscy tą kozę chwalą, to i ja spróbuję. Spuszcza pory w dół i robi co ma zrobić.
Wychodzi za jakiś czas i mówi do sierżanta:
- "Słaba ta wasza koza. Naprawdę słaba".
- "Nie taka słaba, Panie Generale, bo do miasta dowiezie
…no więc, do miasta dowiezie.



Płaska 16-stka czyli dzida w dół !!!
Łańcuch skradł nam zbyt dużo czasu aby trzymać się pierwotnego planu pochwycenia 4 punktów... ech braknie nam tych 15 minut.
Musimy wybierać co łapać, co zostawić - redukujemy plan do 3 lampionów. Postanawiamy jednak zyskać jakoś na czasie, a więc zgodnie z tym co pisałem powyżej, musi zwiększyć prędkość poruszania się w terenie (aby czas biegł wolniej). Wybieramy zatem zjazd, a że droga jest całkiem niezła no to mamy przysłowiową DZIDĘ w dół ("puść te klamki !!!"). Nie dość, że teraz jest w dół, to 16-stka jest po płaskim, więc powinno się udać.
Nie przewidzieliśmy tylko, że przed samą 16-stką spotkamy strażnika punktu, który będzie chciał nam - wbrew unijnym przepisom - opchnąć trochę niepasteryzowanego mleka.
PSSST... tutaj, dawaj kanister. INO wartko.

Po 16-stce łapiemy jeszcze jeden punkt, oczywiście taki na jakimś sakramenckim podejściu... ale to już bardzo blisko bazy, więc bezpiecznie. Przelot na metę to formalność. Gdy wjeżdżamy na metę na liczniku mamy 88 km i 2100 przewyższeń... a zdobyliśmy tylko 20 z 25 punktów kontrolnych. Wielka szkoda, że rajd nie miał 15-16 godzin bo czujemy niedosyt... choć nie, lepszym słowem będzie "żal". Żal że nie byliśmy w stanie zrobić kompletu !!!
Co mogę powiedzieć w podsumowaniu? Było pięknie - cudowna trasa. Po prostu rewelacyjna. Tak dobra, że ciężko to jakoś sensownie opisać, aby nie zabrzmiało banalnie. Może ujmę to zatem inaczej. Zrobię kiedyś listę najlepszych rajdów EVER, subiektywną, niesprawiedliwą i stronniczą, ale moją własną. Od dawna mam taką listę w głowie, acz nie dojrzałem jeszcze do decyzji aby przelać ją na karty tego bloga - zwłaszcza, że to żyjąca lista. Wiem natomiast jedno. Pierwszy Rajd Waligóry ma na tej liście honorowe miejsce. Od dziś nie będzie na niej sam. Od dziś na tej liście mam już dwa Rajdy Waligóry. Te nieparzyste.
(nie oznacza to, że druga edycja była słaba. O co to, to nie. Była bardzo dobra, ale lista najlepszych to lista najlepszych, a nie bardzo dobrych).
Pełną (nasza) galerię z Rajdu znajdziecie TUTAJ.
CYTATY
1) Aforyzm autorstwa Thomasa Hardy'ego
2) Tytuł horror'u klasy Z
3) Uwaga materiały kontrowersyjne! Hymn BATALIONU WOSTOK To czeczeński(?) batalion ochotniczy biorący udział w działaniach wojennych w Gruzji, w Donbasie. Przez EU uważany za ugrupowanie terrorystyczne, ale ogólnie wszystkie piosenki wojskowe/wojenne mają w sobie to coś... nieważne, z której strony frontu pochodzą.
4) Parafraza kultowego monologu skryby z filmu "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra" (uwielbiam ten film)
5) Polska piosenka patriotyczna "Krakowiak Kościuszki"
Bazą rajdu jest Niedzica, czyli jeśli ktoś woli bardziej opisową formę, to powiem w skrócie: jezioro, zapora oraz dwa zamki z widokiem na Lubań (1225m). Jako, że odprawa jest już o 6:45, to budzik musi zadzwonić około godziny 3:00 w nocy (kocham te leniwe sobotnie poranki...), a godzinę później mkniemy już na południe pustymi (o tej porze) drogami.
Gdy docieramy do Niedzicy, miasteczko w zasadzie jeszcze śpi… ulice są niemal puste - tylko jakieś ultrasy snują się po chodnikach, wyczekując jakieś mistycznej komendy „START”. Mamy kilka minut na rejestrację, dopompowanie kół czy też rozmowy z innymi napieraczami, którzy dzisiaj także tutaj dotarli. Klasycznie już, zgarniamy do drużyny naszego IRON MAN (Iron to ang. także Żelazko, prawda?), a kilka minut później kierujemy się na odprawę.
"Doświadczenie uczy, że dzięki długiemu błądzeniu odkrywamy krótszą drogę" (1*)
Dostajemy mapy, które obejmują zarówno tereny naszego kraju, jak i Słowację. Obstawialiśmy, że na Słowacji odwiedzimy Veterny Vrch (cudowną widokową górę), ale Piotrek nas mocno zaskoczył. Słowacka część mapy kieruje na Zdziar i Bachledovą Dolinę (czyli jeszcze dalej na południe, w kierunku TATR!) , a nie na wschód wgłąb Pienin. No, ale Grandeusa zgadliśmy! Będzie o tym trochę później, ale nie postawienie punktu kontrolnego na tej górze uważałbym za zbrodnię!
Wraz z Andrzejem kreślimy nasz wariant na mapie i postanawiamy zacząć od północnej części trasy.
Na pierwszy ogień leci lampion przy bacówce zaraz za zaporą w Niedzicy. Ha! Nauczeni doświadczeniem z pewnej wakacyjnej wyprawy, nie popełniamy błędu jaki nam się wtedy przytrafił. Dobrze pamiętamy, że zjechaliśmy wtedy na sam dół zapory i musieliśmy na górę targać po schodach. Schodów tych jest dużo, a jak macie rower na plecach to jest ich nawet bardzo dużo – jeśli dziwi Was zmienny wynik pomiaru zależnie od sytuacji obserwatora, to odsyłam do szczególnej teorii względności Alberta 2,718 (czyli e, Alberta E. jak ktoś nie ogarnął).
Schody te są też tak zmyślnie zaprojektowane, aby rower pchało się po nich... niewygodnie. Można wprawdzie prowadzić go po murku, który biegnie wzdłuż nich, ale murek ma barierkę, o którą idealnie zahaczają się pedały, tak co 5-6 przebytych stopni. Widzimy, że część zawodników pojechała tak jak my ostatnio, ale my bogatsi o doświadczenie, wyciągnąwszy właściwie wnioski, omijamy tym razem tą przeszkodę i wybieramy „wygodny” 10%-owy podjazd asfaltem...
To tak na rozgrzewkę przed tym co nas dziś czeka. Chwilę potem uderzamy już w czerwony szlak, który szybko wyprowadza nas "nad" Niedzicę.


W niektórych miejscach szlak ten pokrywa się z tzw. Pętlą Spiską – piękną widokową trasą rowerową, która krąży po tych terenach i po której będziemy dzisiaj sporo jeździć. Nie trzymamy się go jednak długo, bo musimy zjechać po kolejny lampion. Szkodnik mówi, że jest to „Drzewo na S”. Zastanawiam się czy chodzi o sosnę, sekwoję, a gdyby uznać że nie stosujemy polskich znaków to mógłby to być również Świerk lub Śliwa. Szkodnik ruga mnie, że mówi o kierunku - "Drzewo na S od drogi, Pacanie".
Z jednej strony szkoda, że nie zostaliśmy na czerwonym szlaku bo leci on na Żar - jedną z najbardziej stromych gór tutaj, ale w sumie to nic straconego, bo niedługo będziemy pod tą górą z drugiej jej strony. Musimy tylko uporać się z punktami na nowo budowanej dopiero ścieżce rowerowej wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego. Częściowo jest już gotowa, co możecie zobaczyć na zdjęciach (mają rozmach!), ale miejscami prace jeszcze trwają… nie przeszkadza nam to jednak w żaden sposób. Jeśli trzeba to targamy prosto przez plac budowy.



„Droga bez powrotu” czyli zawróć jeśli możesz… (2*)
Podjeżdżając pod jeden z punktów dostrzegamy na mapie niestandardowe znaki – dziwne napisy. Piotrek dodał komentarze: „nie tędy droga”, „zawróć”… i właśnie to GPS’owe hasło „zawróć jeśli możesz” budzi w nas niepokój. Czemu GPS’owe? Nie wiem jak u Was, ale nasze warianty autem także bywają nieortodoksyjne i czasem nasza nawigacja w taki sposób wyraża swą dezaprobatę względem obranej trasy. Powiecie: „Pheh, każda tak ma”. Ale czy wasza też ma modulację głosu wyrażającą emocje? Od spokojnego „zawróć jeśli możesz”, przez wyraźnie zaniepokojone „ZAWRÓĆ! Proszę…”, po przerażone „NIEEEEEE… nie chcę umierać”.
Ja czasem ze swoją nawigacją gadam, ale bywają to rozmowy upośledzone…
- Cześć Tom-tom
- Słucham!
- Jedź do domu
- A dokładniej?
- Do dużego pokoju!
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Do domu. Masz zapisaną trasę „DO DOMU”. Czego nie rozumiesz w wyrażeniu "do domu"? … Tępe to, że ech... muszę się napić.
- Zaprojektowano trasę: BAR MORDOWNIA. Ruszaj!
- Nie, NIE. Źle, kur**a!
- Czy chodziło Ci o trasę do: „Mariola niedrogo a dobrze”.
- ARGHHH….
- Zaprojektowano nową trasę: Stacja ARGE…

Wracając… napis na mapie każe zawrócić. Sugeruje to (albo przynajmniej my to tak odczytujemy), aby po kolejny punkt jechać na około. Cześć zawodników, z którymi tutaj dotarliśmy stosuje się do rady Organizatora, podbija kartę i rusza z powrotem w dół. No właśnie… ale czy to na pewno rada? A może to podpucha? Stąd mamy przecież naprawdę niedaleko do 14-stki. Tak, widzimy z mapy, że droga może zniknąć gdzieś przy strumieniu, no ale kilkadziesiąt metrów lasu na dziko i polana, to chyba nie będzie jakiś koszmar.
Decydujemy się zaryzykować i ruszamy naprzód!
„Batalion ARAMIS. Tolka wpierjot i ni szagu na zad!” (3*)
Zgodnie z tym co podawała mapa, droga kończy się w ciągu kilku chwil i zaczynamy przedzierać się na dziko przez chaszcze.
Jak (niemal) nigdy, okaże się to dobrą decyzją bo w niedługi czasie dotrzemy do wspomnianej przed chwilą polany, a nią już bezpośrednio pod ambonę, na której wisi lampion. Nie obyło się oczywiście bez nierównej walki z roślinnością, ale poszło w miarę planowo czyli bez utknięcia w jakieś pułapce bez wyjścia. Czyli była to dobra decyzja. Szok i niedowierzanie :)


Per aspera ad Astra… F !!! (łac. przez ciernie do... OPLA !!!)
Targamy na drugą stronę Żaru. Lampion ma znajdować się w małym zagajniku na końcu ogromnej (stromej) polany.
Najprościej byłoby przedzierać się właśnie przez nią, ale jest ogrodzona i pasą się na niej różne zwierzaki.
Podbijamy zatem do bacy i pytamy czy możemy przetargać na dziko poprzez jego pole.
- Przepraszam, czy możemy przejść przez łąkę do lasu?
- To nie jest tak, że możecie albo nie możecie. Gdybym miał powiedzieć co cenię w życiu najbardziej – powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam i co ciekawe to właśnie przypadkowe spotkania wywierają wpływ na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet z pozoru uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem i dziękuję życiu, dziękuję mu. Życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość. Wielu ludzi pyta mnie o to samo „ale jak ty to robisz, skąd czerpiesz tą radość”, a ja im odpowiadam że to proste, to umiłowanie życia. To właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład pasę owce, a jutro – kto wie, dlaczego by nie – oddam się pracy społecznej i będzie ot choćby sadzić,...marchew” (4*)
…ech czyli to nie baca, a juhas. Postać wykonawcza, a nie decyzyjna. Zgody nie dał, ale też nie zabronił – ciśnijmy zatem przez łąką.
Przedzieramy się przez ogrodzenie i tyramy pod górę. Wokół nas dziesiątki krów. Niektóre nas nawet pamiętają… konferują sobie wesoło
- Widziałaś tą drogę?
- Wow. Ale ściana. To czerwony szlak?
- Tak, a ta dwójka co właśnie nas mija, to w czerwcu cisnęła tamtędy z rowerami!
- Jak z rowerami? Tamtędy? Przecież trzeba być…
- No trzeba…

Z każdym krokiem zbliżamy się coraz bliżej lasu. Jest stromo, ale ciśniemy i wtedy... dostrzegam ją. Piękną i wspaniałą. Stoi pod lasem. Taka jaka pamiętam ją z dawnych lat. Astra F. W kultowej wersji hatchback. Tak, to auto wjedzie wszędzie – to najbardziej górskie auto świata. Tam gdzie nie poradzi jakiś potwór 4x4, to wyślą Astrę F. Nie wierzycie? Zapewniam Was testowaliśmy to nieraz. Stroma łąka po deszczu, oblodzone drogi, ścieżki pełne kamieni i korzeni – Astra przeszła zawsze. Co ja będę pisał, sami zobaczcie.
Mam cholerny sentyment do tej gabloty :D




"Bartoszu, Bartoszu, nie traćże nadziei..." czyli w głębinach (5*)
Docieramy na punkt żywieniowy i od tej pory dłuższą chwilę będziemy cisnąć wraz z Bartkiem ze Zdezorientowanych.
Dlaczego „nie traćże nadziei? Hmmm, może tak…. Na ostatnim Hawranie powiedziano nam, iż fakt że wybieramy warianty mocno z d**y jest powszechnie wiadomy, więc każdy kto jedzie z nami (albo z kim jedziemy my…) może mieć powody do obaw. Oczywiście, zawsze pozostaje nadzieja, że tym razem będzie inaczej… czyli nie traćże nadziei!
No, ale wicie jak to bywa z nadzieją.... czyli u Aramisów bez zmian. Punkt, który mamy złapać razem to Przełom Białki. To już 3-ci rajd, który umieszcza lampion w tym miejscu, ale nie jest to dziwne bo miejsce jest wspaniałe. Opis punktu to „Podnóże skały”. Wiemy jak ta skała wygląda i wiemy że stoi ona w wodzie, wiec lecimy do niej od południa. Na odprawie mówili wprawdzie, aby jechać z północnej strony, ale zrozumiałem to jako wariant polecany, a nie że jedyny możliwy… no i źle to zrozumiałem. Reszta naszej ekipy też to zrozumiała źle, więc nadciągamy od południa…
Robi się coraz ciekawiej. Najpierw ścieżka przechodzi w łąkę – da się jechać. Potem łąka przechodzi w las, ale jazda jest jeszcze możliwa. Chwilę później jednak las przechodzi w gęsty gąszcz i teraz to już prowadzimy rowery. Dochodzimy do niemałej rzeki, gdzie zostawiamy rowery i z trudem przeprawiamy się po mokrych, zwalonych drzewach. Miejsce robi wrażenie, bo rwąca rzeka wypływa prosto ze skały (z jaskini).

Brniemy dalej przez krzory aż dochodzimy do skały i rzeki. Lampionu nigdzie nie ma. Problem z „podnóżem skały” jest taki, że skała ta swoje podnóże ma pod wodą. Rzeka ma tutaj też dość wartki nurt. Obstawiamy, że lampion wisi za załomem skały i jest dla nas niewidoczny z miejsca, w którym obecnie stoimy. Zapada decyzja aby po niego iść. Bartek odważnie zaczyna torować drogę, o ile można tak powiedzieć o wodzie… woda okazuje się głębsza niż się wydawała i chwilę później jest już zanurzony po pas.
Za Nim podąża Andrzej i Szkodnik. Mnie kazano zostać na brzegu, jako drugi rzut strategiczny lub ewentualna ekipa ratunkowa.
Okazuje, że lampion nie wisi jednak u podnóża skały, a na drugim brzegu rzeki (no to, tu się przyczepimy do opisu punktu - podnóże skały to podnóże skały a nie brzeg rzeki, tak?) i trzeba było po niego jechać od drugiej strony. Skoro jednak zabrnęliśmy już tak głęboko – dosłownie, to nie będziemy się wycofywać. Bartek przedziera się dalej, z niemałym trudem bo kamienie są śliskie i przy rwącym nurcie rzeki nie idzie Mu się po tych kamerdolcach komfortowo.
Finalnie jednak zdobywa On lampion wiszący po drugiej stronie i wraca bezpiecznie do miejsca startu.
Przygoda fajna, ale straciliśmy sporo czasu… czasu, którego nie mamy dzisiaj niestety z nadmiarem.



Wracamy do zostawionych nad pierwszą rzeką rowerów, a tam Wojtek z Kolegą (niestety nie pamiętam imienia) pytają nas jak się przeprawiliśmy przez wodę przed którą właśnie stoją (nie jest to łatwe, bo trzeba po śliskich drzewach). Mówimy Im, że ta rzeka jest mniejszym problemem, dosłownie… mniejszym i płytszym niż problem, który napotkają kawałek dalej. Pokazujemy Im zdjęcia z bitwy o lampion u podnóża skały.
Finalnie Wybierają dojazd drugą stroną, ale dziękujemy im za spontaniczne popilnowanie nam pozostawionych rowerów, gdy debatowali co dalej zrobić.

Punkt na Uboczu :)
Zostawiamy rzekę za plecami i ruszamy po punkt na Uboczu. Ubocz to lokalny wierzchołek w Paśmie Żaru.
Bardzo mi się podoba klimat tego punktu. Szkoda, że Piotrek tak go na mapie nie nazwał – opis powinien brzmieć "punkt na Uboczu" skoro lampion i tak wisi w sumie na szczycie. Na Ubocz (ubocze) jedziemy pięknym, zielonymi łąkami, a pochwyciwszy lampion skierujemy się na jeden z moich ulubionych pagórów...
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze punkt w okolicy Lorencowych skałek, które ja - jak pisałem Wam w relacji ICE AR nazywam Lorentz'owymi. Pamiętacie jeszcze transformatę Lorentza? Dylatacja czasu, te sprawy? Ogólnie chodzi o to, że im szybciej się poruszacie to czas biegnie wolniej. Co to w praktyce rajdowej oznacza? Im szybciej się poruszacie, tym czas biegnie wolniej, a więc macie go więcej, więc zrobicie więcej punktów - proste nie?



GRANDEUS !!! The Slopes of Mighty Grandeus !!!
Nie wiem kto tak nazwał tą górę, ale mnie tym po prostu kupił. Wiecie jak uwielbmy takie nazwy, a ta jest iście wybitna. Byliśmy tu całkiem niedawno, ciesząc się 360-stopniową panoramą, a dziś ciśniemy za (napierającym jak Szatan Bartkiem) w kierunku szczytu. Heh, pagór niewielki, a tak mnie cieszy. Piękny jest i cudownie się nazywa. Nic tylko dodać u ten przydomek MIGHTY. MIGHTY GRANDEUS
Na szczycie robimy krótki popas – no bo gdzie jak nie tu!
Jeszcze tylko pożegnalne zdjęcie z Bartkiem bo ciśnie On dalej, szybciej i mocniej niż my. Potem szalony zjazd czerwonym szlakiem, gdzie Andrzej pokazał nam jak się „robi” takie zjazdy. Poszedł jak burza w dół, aż nam było wstyd że tak asekuracyjnie zjeżdżamy tą ścianę… no ale nie zostanę fanem jego techniki zjazdu. Jakoś tak nie mogę przekonać się do tego rycia twarzą po trawie…


Pamiętniki z wakacji czyli znowu na Słowacji
Z Grandeusa kierujemy się pomału w kierunku Słowacji. W kierunku granicy wyprowadza nas ponownie ścieżka rowerowa Spiskiej Pętli.
Ten kawałek, podobnie jak Grandeusa jedziemy z pamięci, bo dobrze znamy ten szlak… pchanie… musimy się w końcu wspiąć na te ponad 1000m. Potem pozostaje nam już przekroczyć granicę i łapać punkty u naszych południowych Sąsiadów.
Czekają nas tam szalone zjazdy i nieliche podjazdy. Musimy jednak odpuścić te najdalej położone punkty - u samego podnóża Tatr, bo w okolicach Zdziaru i Bachledovej Doliny. Mamy tam jednak, według znaku drogowego 21 km w jedną stronę. Nie ma opcji, abyśmy zdążyli po nie pojechać i wrócić w limicie na bazę. Szkoda... ale cóż, trzeba znać swoje miejsce w szeregu. No chyba, że to szereg Grandiego 1-1+1-1+1-1+ ... (a ktoś pamięta jaką ma on sumę? Podpowiem że trzeba użyć metody sumowanie Cesaro). Wydawałoby się, że zero, a tu "takiego wała", jest to 1/2. Ale pomyślcie o tym tak, taka dziwna interpretacja. 1 to zapalone światło w pokoju, 0 to zgaszone światło w pokoju. I teraz napieracie z żarówką włącz, wyłącz, włącz, wyłącz. Czy w pewnym sensie stanem przejściowym nie będzie półmrok?


Reakcja (iście) łańcuchowa
Pomału zbliża się końcówka rajdu. Zostało nam niecałe dwie godziny. Łapiemy ostatni punkt po słowackiej stronie i przygotowujemy się do przekroczenia granicy. Chwilę później spotykamy Magdę ze swoją ekipą. Nie widzieliśmy się z Nimi właściwie od momentu rozstania przy „zawróć jeśli to możliwe”. Wygląda na to, że od pewnego momentu jadą bardzo podobny wariant do naszego.
Chwilę zatem ciśniemy razem, ale tuż za słupkami granicznymi, na jednym z podjazdów zrywam łańcuch. Chcę „z kopyta” podjechać krótki podjazd, ale siła przyłożona do mechanizmu rozrywa najsłabsze ogniwo. Ech… trzeci raz na tym samym łańcuchu. Co za dramat…
No ale trudno, zdarza się, więc z konieczności rozkładamy się z serwisem. Mamy ze sobą wszystko co potrzebne, oprócz ... nadwyżki czasu na takie zabawy. Naprawa idzie nawet sprawnie i łańcuch otrzymuje (kolejną) spinkę… jest teraz poszarpany jak szynka przez Reksia, ale działa. Do miasta dowiezie…Przy okazji znacie ten suchar?
Generał na inspekcji w wojsku pyta: Żołnierze, jak Wy sobie tu radzicie, na tym odludzi – bez kobiety.
Mamy kozę Panie Generale.
Generał się trochę zdziwił, ale idzie do stajni i widzi, jest koza.
Stwierdza, wszyscy tą kozę chwalą, to i ja spróbuję. Spuszcza pory w dół i robi co ma zrobić.
Wychodzi za jakiś czas i mówi do sierżanta:
- "Słaba ta wasza koza. Naprawdę słaba".
- "Nie taka słaba, Panie Generale, bo do miasta dowiezie
…no więc, do miasta dowiezie.



Płaska 16-stka czyli dzida w dół !!!
Łańcuch skradł nam zbyt dużo czasu aby trzymać się pierwotnego planu pochwycenia 4 punktów... ech braknie nam tych 15 minut.
Musimy wybierać co łapać, co zostawić - redukujemy plan do 3 lampionów. Postanawiamy jednak zyskać jakoś na czasie, a więc zgodnie z tym co pisałem powyżej, musi zwiększyć prędkość poruszania się w terenie (aby czas biegł wolniej). Wybieramy zatem zjazd, a że droga jest całkiem niezła no to mamy przysłowiową DZIDĘ w dół ("puść te klamki !!!"). Nie dość, że teraz jest w dół, to 16-stka jest po płaskim, więc powinno się udać.
Nie przewidzieliśmy tylko, że przed samą 16-stką spotkamy strażnika punktu, który będzie chciał nam - wbrew unijnym przepisom - opchnąć trochę niepasteryzowanego mleka.
PSSST... tutaj, dawaj kanister. INO wartko.

Po 16-stce łapiemy jeszcze jeden punkt, oczywiście taki na jakimś sakramenckim podejściu... ale to już bardzo blisko bazy, więc bezpiecznie. Przelot na metę to formalność. Gdy wjeżdżamy na metę na liczniku mamy 88 km i 2100 przewyższeń... a zdobyliśmy tylko 20 z 25 punktów kontrolnych. Wielka szkoda, że rajd nie miał 15-16 godzin bo czujemy niedosyt... choć nie, lepszym słowem będzie "żal". Żal że nie byliśmy w stanie zrobić kompletu !!!
Co mogę powiedzieć w podsumowaniu? Było pięknie - cudowna trasa. Po prostu rewelacyjna. Tak dobra, że ciężko to jakoś sensownie opisać, aby nie zabrzmiało banalnie. Może ujmę to zatem inaczej. Zrobię kiedyś listę najlepszych rajdów EVER, subiektywną, niesprawiedliwą i stronniczą, ale moją własną. Od dawna mam taką listę w głowie, acz nie dojrzałem jeszcze do decyzji aby przelać ją na karty tego bloga - zwłaszcza, że to żyjąca lista. Wiem natomiast jedno. Pierwszy Rajd Waligóry ma na tej liście honorowe miejsce. Od dziś nie będzie na niej sam. Od dziś na tej liście mam już dwa Rajdy Waligóry. Te nieparzyste.
(nie oznacza to, że druga edycja była słaba. O co to, to nie. Była bardzo dobra, ale lista najlepszych to lista najlepszych, a nie bardzo dobrych).
Pełną (nasza) galerię z Rajdu znajdziecie TUTAJ.
CYTATY
1) Aforyzm autorstwa Thomasa Hardy'ego
2) Tytuł horror'u klasy Z
3) Uwaga materiały kontrowersyjne! Hymn BATALIONU WOSTOK To czeczeński(?) batalion ochotniczy biorący udział w działaniach wojennych w Gruzji, w Donbasie. Przez EU uważany za ugrupowanie terrorystyczne, ale ogólnie wszystkie piosenki wojskowe/wojenne mają w sobie to coś... nieważne, z której strony frontu pochodzą.
4) Parafraza kultowego monologu skryby z filmu "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra" (uwielbiam ten film)
5) Polska piosenka patriotyczna "Krakowiak Kościuszki"
Kategoria Rajd, SFA
Jaszczur Sv. Jiri
-
DST
80.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 sierpnia 2019 | dodano: 03.09.2019
Kiedy wszyscy drzwiami i oknami walną na sierpniowe, pucharowe KoRNO my ruszamy zupełnie w inną stronę.
Dziwne to uczucie, bo z KoRNO czujemy się bardzo zżyci (w sumie to słowo fantastycznie określa pochodzenie, prawda? Na przykład Janusz zrzyci)… Dobra, nieważne, wracając… z KoRNO czujemy się bardzo zżyci, bo to właśnie od niego zaczęła się nasza przygoda z rajdami na orientację. Ha! Powiem więcej, to tylko i wyłącznie dzięki KoRNO na pewnym etapie naszego nawigacyjnego żywota staliśmy się współorganizatorami rajdu, mając przyjemność (chciałeś powiedzieć sadystyczną radość - Szkodnik) układać trasy w Dolinkach Podkrakowski i Lanckoronie.
Tym razem jednak, mimo całego sentymentu, ruszamy na Jaszczura. Zwłaszcza, że KoRNO rozgrywane jest na Jurze, którą owszem bardzo lubimy, ale znamy też już dość dobrze. Natomiast Jaszczur zabierze nas w Góry Opawskie… w których byliśmy do tej pory tylko raz. Nie wymienimy drugi raz gór na Jurę. Co to, to nie. Poza tym co tu dużo mówić, to JASZCZUR!!


"Najgorsze, że trzeba nie wierzyć
Gdy deszcze, gdy słońce, gdy Bóg
Stratował mój sen święty Jerzy
Jak wrócę do Ciebie bez nóg..." (1*)
Jaszczury zwykle charakteryzuje pewien motyw przewodni: „Ukryty wapień”, „Złamany Krzyż”, „Graniczne wody” czy też jeden z najwspanialszych i koszmarnych zarazem Jaszczurów „Ścieżka Muflona”... każda z tych imprez miała w sobie coś charakterystycznego dla rozgrywanego terenu.
Ech tak bardzo żałuję, że zaczęliśmy na te zawody jeździć, gdy takie edycje jak „Błędny Bastion”, „Krucze Góry” czy „Jaszczur w PIEKLE” minęły bezpowrotnie… Co więcej, nie zawsze da się być także na wszystkich rajdach w roku...
Wracając do motywu - tym razem impreza ma tytuł Jaszczu SV JIRI czyli Święty Jerzy. Tak, to ten od smoka… mnie natychmiast skojarzył się z cytowanym utworem, zwłaszcza że można odczytywać te słowa dosłownie! Aby dotrzeć do Radynii na 9:00 musimy wstać (znowu) około 5:00 rano. Tym razem zatem za sobotnią bezsenność odpowiada sam Sv. Jiri. Przyjechał i stratował nasz sen...
Radynia… mała osada, gdzieś na końcu świata. Tak bardzo na końcu świata bo w zasadzie na samej granicy z Czechami.
Można by rzec, że jest to miejsce, gdzie Diabeł mówi dobranoc, ale chyba jednak nie bo raczej by tu nie trafił.
Za słabe mapy mają tam dole aby na nich Radynia była.
- Miśku, to na końcu świata! Jak my tam dojedziemy?
- Jak to jak? Przez Kędzierzyn, Koźle...
Gdy dojeżdżamy na miejsce, niemal nikt nas nie zauważa bo wszyscy zajęci są zakupami – właśnie przyjechał sklep. Będzie tu tylko parę minut, a potem zniknie za horyzontem. Niesamowite, że są jeszcze takie miejsca… Mówiąc o horyzoncie otaczają nas nieprzebyte, niekończące się pola. Jaszczur ten miał rozgrywać się w Górach Opawskich, lecz żadnych gór na razie tu nie widać. Zapowiada się zatem, że dzisiaj będzie jednak płasko, zwłaszcza że do Biskupiej Kopy (najwyższego szczytu Gór Opawskich) mamy stąd spory kawałek drogi.
O tym jak bardzo się mylimy, przekonamy się już niebawem - dość szybko opuścimy bowiem teren naszego kraju i wjedziemy w Czechy. Tam przekonamy się, że Góry Opawskie mają także swoją drugą stronę… tą czeską. Zastanawia mnie także, gdzie na trasie spotkamy tytułowego Św. Jerzego… albo lepiej (gorzej?) Smoka.

Kapliczka Zaginionego Pisadła
Punkt 9:00 wyruszamy na trasę. To Jaszczur, czyli oznacza to, że mapy dostaliśmy jakieś 30 minut temu… trzeba było jednak dopasować do siebie ich poszczególne kawałki. W planie mapy (i tak bardzo starej, a w zasadzie to archiwalnej) jest zaznaczonych tylko część punktów kontrolnych. Reszta znajduje się na wycinkach hipsometrycznych (wysokościowych) lub lidarowych (laserowy skan terenu - zdjęcie na początku relacji) i trzeba je sobie do głównej mapy dopasować. To trudne… zwłaszcza jeśli lidary nie mają bardzo charakterystycznych miejsc.
Owszem, zdarza się czasem że już w bazie uda nam się dopasować wszystkie wycinki do mapy, ale niestety nie tym razem. Do zrobienia jest kilkanaście fragmentów i jak niektórych jesteśmy pewni na 100%, to tak ze 4-ry, za nic nam nigdzie nie pasują.
Nie ma jednak co tracić więcej czasu na pracę nad mapą – ruszamy! Resztę spróbujemy dopasować w terenie.
Pierwsze dwa punkty w okolicy bazy są łatwe – tak jest zawsze… to tak na zachętę, na uspokojenie że wszystko jest proste i pod kontrolą. Wiecie jak jest. Gdy rajd zaczął się spokojnie, wiedz że zło pierd*lnie Znienacka (Znienacko będzie bronił się jak Umiał, a Umiał to był nielada zawodnik…).
Los jednak już teraz wysyła nam subtelne ostrzeżenia. Subtelne jak TIR za zakrętu na waszym pasie… już na drugim punkcie, w kuriozalny sposób gubimy flamaster (dobrze, że mamy drugi...). Sprawa nie bez znaczenia na rajdzie, na którym potwierdzenie niektórych punktów kontrolnych odbywa się przez wpisanie na kartę startową odpowiedzi na zagadkę.
Nie chodzi tutaj jednak o sam fakt zgubienia pisadła, ale o sposób w jaki to się stało… drugi punkt na naszej trasie, trzeba odpisać inskrypcję z kapliczki. Kapliczka typowo Jaszczurowa czyli zarośnięta, głęboko w krzakach, ogólnie ciężko dostępna bo broniona przez dziką roślinność z kolcami. Basi udaje się odpisać odpowiedź na pytanie i wychodząc z krzaków traci flamaster. Jedna z gałęzi podstępnie jej go wyrywa i flamaster upada na ziemię.
10 minut później nadal go szukamy. Nie wierzę, wiemy gdzie spadł, mamy do przeszukania góra 1m kwadratowy terenu, a pisadła nigdzie nie ma. Przerzucamy liście, podnosimy gałęzie… cholera, przecież flamaster nie jest wcale taki mały.
Po 15 minutach się poddajemy… nie uwierzyłbym gdybym, nie był tego świadkiem. Nie uwierzyłbym, że można nie móc znaleźć tak sporego obiektu na tak małej przestrzeni… nie ma co, dobry początek.



„Ona przychodzi chytrze, bez ostrzeżeń czy gróźb, krzyczy pękniętą liną, kamieniem zerwanym spod stóp…” (2*)
Taa… kamieniem zerwany spod stóp. Lepiej bym tego nie ujął… a ostrzegali, prawda? (zdjęcie powyżej – Uwaga! Urwisko. Ciekawe czemu zapomnieli o literce "k"?). A było to tak…
Naszym celem były dwa mocno nierowerowe punkty, oznaczone na mapie hipsometrycznej jako X i W. Jeśli Malo mówi, że punkt są nierowerowe, to znaczy że nawet piechur będzie miał problem tam dotrzeć. Ciężko mi w zasadzie określić, co to było w terenie. Pierwszy z lampionów wisiał na drzewie tuż nad wielkim, potężnym U/V-kształtnym jarem i żeby go podbić, należało po tym drzewie wleźć…
Drugi z punktów stał sobie spokojnie w lesie, ale droga do niego wiodła niemal pionową skarpą. No i właśnie na tejże skarpie, jak mi jeden z kamieni nie uciekł z pod nogi...
Runąłem w dół wąwozu. Poleciałem jak Bielecki na Nandze (Nanga Parbat 8126m - Adam zaliczył tam 80 metrowy lot, gdy odpadł od ściany). Dawno nie poleciałem tak dynamicznie… zwykle jak się poślizgniecie, to to trwa... próbujecie się wyratować, chwycić czegoś itp. Tym razem nawet nie wiem kiedy walnąłem betami o ziemię. Szkodnik mówi, że szedłem i nagle zniknąłem z pola widzenia… i tylko jęk wydobył się z wąwozu.
Co ja robię ze swoim życiem… chodzę po jakiś skarpach, spadam z nich, obijam moje grube kości o kamienie. Co za dramat…
W sumie tego drugiego punktu to też się naszukaliśmy, bo to że stał sobie spokojnie w lesie, to jeszcze nie oznacza że łatwo go było znaleźć. Po mojej nagłej „wyprawie” w głąb wąwozu, to jeszcze z 10 minut błądziliśmy po krzakach, żeby go odszukać.


(Dwójka) PIELGRZYMÓW na końcu świata
Docieramy do miejscowości Pielgrzymów. To już totalnie koniec świata. Wioska ta leży na samej granicy, a od Czech oddziela ją niewielki potok. Naszym celem jest odnalezienie ruin kościoła Św. Jerzego (!), które tutaj się znajdują. Sama świątynia pochodzi z lat 1832-33 (jako „następca” spalonego przez pożar w 1827 roku swojego „poprzednika”), a obecny stan zawdzięcza działaniom wojennym, które przetoczyły się przez te tereny w marcu 1945 roku. Lampion ma znajdować się w najwyższej ruinie. Zakładamy, że chodzi o wieżę – gdyż większość ruin jest zabezpieczona i nie można tam wejść. Na wieżę wejść się… no właśnie. Schody są w takim stanie, że grożą zawaleniem od samego patrzenia (dodam, że są drewniane). Do tego czasami ich po prostu brakuje i trzeba przeskoczyć, podciągnąć się – forma dowolna. Ogólnie trzeba pokonać brak pewnej części schodów.
Wchodzę, na pierwsze „półpiętro” a schody skrzyp, skrzyp, trzask, trzask… hmmm, zaczynam się zastanawiać czy konstrukcja wytrzyma mój ciężar. Jestem na 100% pewny, że lampion jest na wieży, bo jeśli wspomnieć najbardziej znane wypowiedzi Malo, to :
- „Jaszczur, jest dla ludzi, którzy chcą wejść na drzewo”.
- „jest to impreza no security”
- „jeśli Wam się coś stanie, mogę się za Was co najwyżej pomodlić”
to to musi być wieża.


To nie pierwszy raz kiedy na Jaszczurze nie jesteśmy w stanie dotrzeć do lampionu, będąc w dobrym miejscu. Czasem jest to woda, czasem – tak jak dziś – wysokość. Basia mówi, że jest lżejsza i pójdzie. Już to widzę… przy swoim wzroście, to musiała by skoczyć z ostatnich pozostałych schodów, chwycić się „piętra” wyżej i podciągnąć… a potem jakoś zejść.
Basia nadal twierdzi, że da radę… ale dochodzi do krawędzi i mówi „a taki ch*j”.
Robimy zdjęcie wieży, najwyżej nam tego punktu nie uwzględnią, ale nie zamierzamy ryzykować.
Czy dało się tam wyjść? Tak, oczywiście, ale w mojej ocenie ryzyko związane z tym działaniem, zwłaszcza w kontekście starych, zrujnowanych, drewnianych schodów było zbyt duże. To kwestia indywidualnej oceny, byli tacy co weszli. Czy to było mądre? Przeżyli, więc ciężko powiedzieć. Gdyby nie przeżyli, to ocena była by prosta, prawda?


"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba
Morzu liści i w wełnianym swetrze traw..." (3*)
Chwilę później, przekraczamy granicę i naszym oczom ukazuje się bezmiar zieleni. Krajobraz jak w Beskidzie Niskim!
To miła odmiana po niedawnym chaszczowaniu. Ech chaszczowanie, pewnie w szkole uczyliście się o piętrach roślinności. Różne wyróżnia się podziały, ale praktyczny podział według mnie jest prosty. Do około 800 – 900 m npm. występuje roślinność plugawa: łopiany, jeżyny, pokrzywy… nie mówię o drzewach, ale o szeroko rozumianych krzorach i krzokach.
Drzewa są spoko… no, chyba że czasem nie. Są drzewa, które chcą Was zabić. Na przykład ŁOSKOTNICA PĘKAJĄCA. Drzewo zabójca… serio. Ludzie czasem giną przez nie i nie jest to miła śmierć.
Cechą charakterystyczną tego drzewa są kolce, które pokrywają całą korę. Całą czyli pień i wszystkie główne gałęzie. Drzewo wydziela trujący sok mleczny, który może wywołać podrażnienia skóry – a w niektórych przypadkach samo zatarcie oczu może doprowadzić do ślepoty. To jeszcze nic !
Owoce tego pacana, gdy dojrzewają, wypełniają się gazami i potem eksplodują!
Zasięg wystrzeliwanych kolców: około 40 metrów (SIC!)
Prędkość wystrzeliwanych kolców: do 240 km/h (VERY SIC!)
Wyobraźcie sobie zostać trafionym zatrutym kolcem, lecącym 240 km/h. Podoba mi się to drzewo. Hodowałbym w ogrodzie przed domem, tak aby gałązki sięgały na ulicę… podlewałbym i odżywiał, co by duże owoce rodziło….
Dobra, bo się rozmarzyłem. Kończąc offtopic… zostawimy krzory za sobą i wjeżdżamy na ogromne, naprawdę ogromne łąki. Krajobraz przypomina trochę Beskid Niski, bo mamy zielone pagóry. Żadnych kolców, żadnych parzących elementów, żadnej gęstwiny. Tylko zielony bezkres, aż po horyzont. Jest tu pięknie…



"Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi...?" (4*)
Pierwszy z dwóch rozdziałów niechronologicznych. Mam na myśli, że uczucie to nie pojawiło się na rajdzie w którymś konkretnym momencie, ale towarzyszyło nam w sposób nieprzerwany: od początku do końca.
Nie ma tu nikogo. Są pagóry, są lasy, są łąki… ale nie ma ludzi. Niejeden by się cieszył na taki scenariusz, góry bez ludzi czyli bajka – to prawda, ale kiedy mija cały dzień a Ty nie spotykasz nikogo… kiedy jedziesz przez dwie małe miejscowości i czasem usłyszy ludzi głos, ale osoby ujrzeć już nie zdołasz... może zacząć wkradać się w twoje serce pewien niepokój. Gdzie ja właściwie jestem i dlaczego tutaj nikogo nie ma…
W ciągu całego dnia spotkaliśmy "kogoś" 2 razy. Nie liczę kilku aut, które minęły nas na drodze gdy zjechaliśmy do miejscowości. Mówię o szlaku, o bezdrożach, o polach i łąkach, o ruinach dawnych zabudowań…. Żywej duszy. Martwej też nie. Przypomina mi to pewien aforyzm… niestety nie pamiętam autora, choć kojarzą mi się „Myśli nieuczesane” Stanisława Jerzego Lec’a, ale pewny nie jestem…
...tym bardziej nie jestem pewien, czy nie przekłamuję tego cytatu. Niemniej ja pamiętam go mniej więcej tak:
„Przyjdzie czas, że człowiek będzie całować ślady stóp na piasku, nie wiedząc że to jego własne…”
Pod tym względem niesamowity był to rajd. W całkowitym niemalże odosobnieniu…w samotności. W samotności we dwoje...
Co ciekawe inni zawodnicy mówili w bazie, że spotykali ludzi, a nawet wchodzili z Nimi w jakąś tak interakcje czyli byli to NPC mówiąc RPG'owo :)
My natomiast przez cały dzień nie spotkaliśmy niemal nikogo, a miejscowości wyglądały na zupełnie wyludnione…
Nawet w kapliczce spotykamy tylko duchy:

"Woda! (...) Jesteś największym bogactwem, jakie istnieje na świecie. Jesteś też najsubtelniejsza, ty, taka czysta, we wnętrznościach ziemi. Można umrzeć nad źródłem, które zawiera związki magnezu. Można umrzeć o dwa kroki od słonego jeziora. Można umrzeć mając dwa litry rosy z domieszką kilku soli. Bo ty nie dopuszczasz żadnych związków, nie tolerujesz żadnego zafałszowania, jesteś zazdrosnym bóstwem... (5*)
Drugi z rozdziałów niechronologicznych. Podobnie jak samotność, przez cały dzień towarzyszyć będzie nam pragnienie. Nie, Pacany! Nie mówię o chcicy – tym razem naprawdę chodzi mi tylko o wodę. Żar z nieba jest niesamowity, bo jest ponad 30 stopni ciepła. Słońce oszalało i podsmaża nas na wyschniętej ziemi niczym smakowite kąski na wielkiej patelni. Jest duszno i parno, nawet cień lasu nie przynosi wielkiego ukojenia. Wspomniałem też już że sklep odjechał, prawda…?
Jak to na Jaszczurze, przedzieramy się przez dzikie tereny i godzinami nie spotykamy niemal żadnej cywilizacji. Znacie nasze wielkie plecaki, wiecie więc, że niemal zawsze jesteśmy przygotowani na ciężkie warunki...
...ale nawet 4,5 litra wody na głowę dźwigane na plecach to trochę mało w tak upalny dzień jak dziś.
W takich warunkach woda „schodzi” o wiele zbyt szybko, a nie ma jej gdzie uzupełnić. Trafiamy w pewnym momencie rajdu na studnię, ale znak jednoznacznie odradza jej spożycie. Przypomina mi to… pewien ciąg obrazów. Nie mówię o malowidłach, ale o obrazach w mojej głowie:
- Wokół wód bezmiar wielki, a do picia ani kropelki...
- Co to jest?
- Wiersz. Pierwszy, którego nauczysz się w szkole średniej…
Kojarzycie skąd pochodzi ten dialog? Może chociaż część z Was zna ten klasyk niskobudżetowego S-F, w Polsce wyświetlane jako Kosmiczne Łowy (film dostępny tutaj). Lata 90-te i ramówka TV z filmami z lat 80-tych… ech te se nevrati.
Powyższe to rozmowa głównego bohatera (tytułowego hero – Space Huntera) i ratowanej przez Niego dziewczyny, gdy utknęli na pustyni…
Pamiętam jak za dzieciaka oglądałem ten film z wypiekami na twarzy. Pamiętam jak byłem dumny, że będąc w podstawówce znam już pierwszy wiersz z zakresu szkoły średniej… nie miało znaczenia, że to film w TV, że program nauczania polskiej szkoły średniej może być inny niż program nauczania w USA. Znałem już przecież pierwszy wiersz, jakiego koledzy będą się dopiero uczyć za parę lat…
A potem w liceum byłem niemal rozczarowany gdy okazało się nie przerabiamy tego wiersza.
Na tyle utkwiło to w mej pamięci, że sam musiałem go poszukać… no i znalazłem.
Oryginał został wydany po raz pierwszy w 1798 roku (autorstwa Samuela Tylora Coleridge’a, jednego z pierwszych prekursorów angielskiego romantyzmu. Utwór: „The Rime of the Ancient Mariner”)
Water, water, everywhere
And all the boards did shrink
Water, water, everywhere
Nor any drop to drink…
Znaleźliśmy zatem studnię, ale nie jest nam dane skosztować wód z jej głębin… W bazie dowiemy się, że byli tacy którzy zaryzykowali i żyją. My pewnie też, na pewnym etapie nie zastanawialibyśmy się długo, ale na studnię natknęliśmy się wczesnym popołudniem, mając jeszcze 2,5 litra zapasu. Później będziemy tego żałować. Upał nie odpuści właściwie do wieczora, a noc także nie przyniesie wiele poprawy… z każdą godziną, z każdą minutą będziemy zatem niebezpiecznie zbliżać się do wyczerpania naszych zapasów.
Samotność i racjonowanie wody… to zapamiętam na pewno z tego Jaszczura.

Nawet droga donikąd kiedyś się kończy…
Robi się coraz stromiej. Zaczynają się konkretne podjazdy i podejścia. Przebyliśmy nieprzebyte zielone łąki i wjeżdżamy w góry.
Czeka nas naprawdę trudny kawałek rajdu, także nawigacyjne bo mamy tu zatrzęsienie lidarów. Zjadają, nie! Pożerają one nasz czas w sposób niesamowity. Przypasowanie liarów, zorientowanie się w terenie tylko po jego kształcie… masakra. Punkty nie są bardzo oddalone od siebie, ale czasami między kolejnymi lampionami schodzi nam godzinę i to mimo, że nawigujemy się dość precyzyjnie i bez większych błędów.
Najgorsze jest to, że niektóre drogi i to takie lepsze, potrafią skończyć się nagle ścianą nieprzebieżnego lasu. Tak na przykład zdobywamy szczyt – Kobyłę i mimo, że lampion jest po jej drugiej stronie, to droga znika nam w ogromnych krzorach. Nie idzie się przez nie przeprawić z rowerami. Musimy się wrócić i atakować od innej drogi, która także chwilę później znika…
W końcu się udaje. Niemniej, pięć lidarów w tej części mapy zjada nam około 3,5 godziny. To była naprawdę ciężka walka… z jednej strony cieszymy się z wykonania planu (nie robić lidarów po nocy bo z wtedy z koszmaru robi się piekło…), z drugiej zastanawiamy się czy nie trzeba było chociaż części z nich odpuścić. W 3,5 godziny mogliśmy złapać inne punkty, być może nawet większą ich ilość niż te tutaj… ale kto to wie?
Finalnie, niesamowicie styrani zjeżdżamy po drugiej stronie gór... wciąż głębiej i głębiej w obcą ziemię.





Na oparach czyli „...i tych gór mam dość” (6*)
Podchodzimy kolejnym pasmem górskim i dopada mnie kryzys. Ha! Kryzys to mało powiedziane… recesja, impas, paraliż. Dopada mnie ogromne zniechęcenie…. Gdzieś na końcu świata, w samotności i palony pragnieniem przeżywam swoje własne piekło… mam dość. Tak bardzo, że Basia zaczyna się poważnie o mnie martwić. Mam dość psychicznie… na Jaszczurach to czasem Szkodnik wpada w złość, że znowu chodzimy po jakieś chaszczach (jeśli pamiętacie kryzys szkodniczy z „Jaszczur – Zaklęty Monastyr”), ale dziś padło na mnie. Gdyby zastąpić każde niecenzuralne słowo słowem „ECH”, to moja wypowiedź brzmiała by mniej więcej tak: „ech, ech, ech, ECH, EcH, ECh, E-CH, E-C-H, EC-H, eCh, …
Mam ochotę rzucić to wszystko w p***du i wrócić do bazy… tylko, że nie jest to możliwe. Jesteśmy głęboko w czeskich górach i nie ma tu drogi prowadzonej do Polski. Trzeba najpierw z gór zjechać i przeprawić się drugim ich pasmem w stronę granicy. Jeśli chciałbym szybkiej ewakuacji, no to… hmmmm… utknąłem.
Dziś - po wszystkim już, zrobiłem sobie mała psychoanalizę tego co się stało. Nie mówię tu o jakieś chorych rozkminach, ale o rzetelnym narzędziu psychopatologii czyli studium przypadku poprzez strukturyzację zapytań w korelacji z analizą oczekiwań.
Wygląda na to, że zbiegło się w tym samym czasie kilka negatywnych bodźców:
- niepokój związany z brakiem wody (do bazy daleko, a zostało nam tylko około litr na głowę… stan alarmowy!)
- słońce dogrzało mi straszliwie
- dopadły mnie drobne problemy żołądkowe
- trudna nawigacyjnie mapa, która sprawa wrażenie o wiele trudniejszej niż mapa o pełnej treści
- zapadająca zmrok
- dysonans poznawczy związany z drogą
Dwa słowa o dwóch ostatnich bodźcach. Uwielbiam zachody słońca, nie znoszę zmierzchu… to dla mnie zawsze najtrudniejsza część rajdu. Gdy już zapadnie noc i jedziemy na światłach, to już trudno – nie ma wielkiego wyboru i przechodzę nad tym do porządku dziennego. Nierzadko jest nawet przyjemnie! Ale zmierzch… gasnące światło dnia, chęć zatrzymania go, chęć ucieczki przed nocą... to że robi się coraz bardziej szaro/ciemno z każdą minutą. Niczym strach przed ciemnością. Trochę irracjonalne to, ale cóż zrobić…
Natomiast dysonans poznawczy wynika z tego, że mamy mapę formatu A3 do przejechania w pionie (straszny kawał drogi!). Mój umysł nie może jednak zaakceptować faktu, że skala mapy to 1:17 500 a nie 1:50 000, czyli NIE aż tak wielki kawał drogi. Czemu nie może tego zaakceptować? Bo strasznie wolno nam ta mapa szła, najpewniej ze względu na lidary i trudności terenowe. Po zjeździe z gór mamy przelecieć spory kawał dobrą drogą, więc powinno być ekspresem na takiej skali, ale jednak cały czas w głowie siedzi mi że ta mapa „idzie” nam opornie i długo… klasyczny dysonans poznawczy.
Skrzydła podcina mi ogrom drogi przed nami, który ogromem wcale nie jest… i tym sposobem, na Jaszczurze, o zmierzchu „tych gór mam dość”.



"Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that somethings always near..." (7*)
Zapadła noc. Jest zupełnie ciemno, więc humor mi się znacznie poprawił. Nawet Basia mówi, że to co najmniej dziwne, bo de facto jest trudniej niż o zmierzchu. Być może, ale odetchnąłem psychicznie i możemy jechać dalej… ech już dawno nie miałem takiego kryzysu.
I oby nigdy więcej.
Kryzysy fizyczne są „prostsze”, bo mimo zmęczenia, idziesz często po prostu siłą woli. Kryzys psychiczny to chęć zjechania do bazy, odpuszczenia, poddania się… z tym walczy się już ciężej, „aby znaleźć w sobie siłę, wbrew przeciwnościom bez słowa zachęty” (9*). Dobrze, że już minął…
Wyjeżdżamy na wielką polanę – lampion znajduje się w małym zagajniku gdzieś na jej środku. Mówię do Szkodnika, że ja po niego pójdę – po niedawnym kryzysie, dobrze zrobi mi spacer pod rozgwieżdżonym niebem. Szkodniczek zostaje na drodze i obserwuje oddalające się światło mojej czołówki. Patrząc za mną, traci czujność… a ciemność za jego plecami staje się żywym organizmem.
Pamiętacie?
„Ciemność jest szczodra. Jej pierwszym darem jest ukrycie: nasze prawdziwe twarze pozostają w mroku, pod skórą, prawdziwe serca spoczywają w jeszcze głębszej ciemności. Lecz największym darem ukrycia nie jest to, że możemy ochronić własne tajemne prawdy, ale to, że ukryte są przed nami prawdy dotyczące innych…” (9*)
Organizm podchodzi Mu niemal pod plecy, a Szkodnik zdaje się nie dostrzegać zagrożenia.
Nie jestem w stanie Mu pomóc, szukając lampionu gdzieś pośród wielkiej polany.
Dopiero kiedy wrócę usłyszę przerażającą historię, mrożącą krew w żyłach opowieść o białych istotach z ciemności, które (naprawdę w dużej liczbie) zaszły od tyłu Szkodnika. Kiedy nagle coś Go zaniepokoilo odwrócił się i niemal głową zderzył ze stworami, które (ciekawe, kto Im po nocy na polu świeci), wylazły z ciemności.

Jakiś czas później (czytaj po 2-kilometrowym podjeździe) docieramy na stary opuszczony cmentarz… który to już raz, Szkodniku. Tylko Ty, ja, noc i utopiona w ciemności nekropolia… Kto nie przeżył swojego pierwszego razu nocą na cmentarzu, ten nie zna życia. To znaczy, chodzi mi o to, że jesteście pierwszy raz nocą na cmentarzu, a nie o ten „pierwszy raz” na cmentarzu nocą, tak?
Mam nadzieję, że się rozumiemy?



Do bazy docieramy mocno po pierwszej w nocy. Prawie 17 godzin w trasie, cały limit podstawowy i niemal cały (bez kilku minut) limit spóźnień wykorzystany. Na liczniku około 80 km… z czego, jak to na Jaszczurze, spora część na nogach przedzierając się przez krzaki.
Niepojęte, ale jakże powtarzalne na tych imprezach…
Teraz jeszcze tylko chwila odpoczynku i powrót do domu, z krótkim snem po drodze gdzieś w lasach przy Kędzierzynie Koźlu.



CYTATY:
1) Piosenka Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński "Przyjaciele, których nie miałem"
2) Piosenka Budki Suflera "Cień wielkiej góry"
3) Znacie to już z innych wpisów. Piękna ballada o Beskidzie Niskim "Bartne"
4) Adam Mickiewicz, "Dziady" - improwizacja Konrada
5) Antoine de Saint-Exupery "Ziemia, planeta ludzi" - jeśli nie czytaliście, to koniecznie nadróbcie to zaniedbanie...
6) Piosenka górska "We wtorek w schronisku po sezonie..."
7) Piosenka Iron Maiden "Fear of the dark"
8) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "1788"
9) Książka "Gwiezdne Wojny: Zemsta Sith'ów" - pisałem Wam już, że książka jest niesamowita i świetnie uzupełnia film.
Dziwne to uczucie, bo z KoRNO czujemy się bardzo zżyci (w sumie to słowo fantastycznie określa pochodzenie, prawda? Na przykład Janusz zrzyci)… Dobra, nieważne, wracając… z KoRNO czujemy się bardzo zżyci, bo to właśnie od niego zaczęła się nasza przygoda z rajdami na orientację. Ha! Powiem więcej, to tylko i wyłącznie dzięki KoRNO na pewnym etapie naszego nawigacyjnego żywota staliśmy się współorganizatorami rajdu, mając przyjemność (chciałeś powiedzieć sadystyczną radość - Szkodnik) układać trasy w Dolinkach Podkrakowski i Lanckoronie.
Tym razem jednak, mimo całego sentymentu, ruszamy na Jaszczura. Zwłaszcza, że KoRNO rozgrywane jest na Jurze, którą owszem bardzo lubimy, ale znamy też już dość dobrze. Natomiast Jaszczur zabierze nas w Góry Opawskie… w których byliśmy do tej pory tylko raz. Nie wymienimy drugi raz gór na Jurę. Co to, to nie. Poza tym co tu dużo mówić, to JASZCZUR!!


"Najgorsze, że trzeba nie wierzyć
Gdy deszcze, gdy słońce, gdy Bóg
Stratował mój sen święty Jerzy
Jak wrócę do Ciebie bez nóg..." (1*)
Jaszczury zwykle charakteryzuje pewien motyw przewodni: „Ukryty wapień”, „Złamany Krzyż”, „Graniczne wody” czy też jeden z najwspanialszych i koszmarnych zarazem Jaszczurów „Ścieżka Muflona”... każda z tych imprez miała w sobie coś charakterystycznego dla rozgrywanego terenu.
Ech tak bardzo żałuję, że zaczęliśmy na te zawody jeździć, gdy takie edycje jak „Błędny Bastion”, „Krucze Góry” czy „Jaszczur w PIEKLE” minęły bezpowrotnie… Co więcej, nie zawsze da się być także na wszystkich rajdach w roku...
Wracając do motywu - tym razem impreza ma tytuł Jaszczu SV JIRI czyli Święty Jerzy. Tak, to ten od smoka… mnie natychmiast skojarzył się z cytowanym utworem, zwłaszcza że można odczytywać te słowa dosłownie! Aby dotrzeć do Radynii na 9:00 musimy wstać (znowu) około 5:00 rano. Tym razem zatem za sobotnią bezsenność odpowiada sam Sv. Jiri. Przyjechał i stratował nasz sen...
Radynia… mała osada, gdzieś na końcu świata. Tak bardzo na końcu świata bo w zasadzie na samej granicy z Czechami.
Można by rzec, że jest to miejsce, gdzie Diabeł mówi dobranoc, ale chyba jednak nie bo raczej by tu nie trafił.
Za słabe mapy mają tam dole aby na nich Radynia była.
- Miśku, to na końcu świata! Jak my tam dojedziemy?
- Jak to jak? Przez Kędzierzyn, Koźle...
Gdy dojeżdżamy na miejsce, niemal nikt nas nie zauważa bo wszyscy zajęci są zakupami – właśnie przyjechał sklep. Będzie tu tylko parę minut, a potem zniknie za horyzontem. Niesamowite, że są jeszcze takie miejsca… Mówiąc o horyzoncie otaczają nas nieprzebyte, niekończące się pola. Jaszczur ten miał rozgrywać się w Górach Opawskich, lecz żadnych gór na razie tu nie widać. Zapowiada się zatem, że dzisiaj będzie jednak płasko, zwłaszcza że do Biskupiej Kopy (najwyższego szczytu Gór Opawskich) mamy stąd spory kawałek drogi.
O tym jak bardzo się mylimy, przekonamy się już niebawem - dość szybko opuścimy bowiem teren naszego kraju i wjedziemy w Czechy. Tam przekonamy się, że Góry Opawskie mają także swoją drugą stronę… tą czeską. Zastanawia mnie także, gdzie na trasie spotkamy tytułowego Św. Jerzego… albo lepiej (gorzej?) Smoka.

Kapliczka Zaginionego Pisadła
Punkt 9:00 wyruszamy na trasę. To Jaszczur, czyli oznacza to, że mapy dostaliśmy jakieś 30 minut temu… trzeba było jednak dopasować do siebie ich poszczególne kawałki. W planie mapy (i tak bardzo starej, a w zasadzie to archiwalnej) jest zaznaczonych tylko część punktów kontrolnych. Reszta znajduje się na wycinkach hipsometrycznych (wysokościowych) lub lidarowych (laserowy skan terenu - zdjęcie na początku relacji) i trzeba je sobie do głównej mapy dopasować. To trudne… zwłaszcza jeśli lidary nie mają bardzo charakterystycznych miejsc.
Owszem, zdarza się czasem że już w bazie uda nam się dopasować wszystkie wycinki do mapy, ale niestety nie tym razem. Do zrobienia jest kilkanaście fragmentów i jak niektórych jesteśmy pewni na 100%, to tak ze 4-ry, za nic nam nigdzie nie pasują.
Nie ma jednak co tracić więcej czasu na pracę nad mapą – ruszamy! Resztę spróbujemy dopasować w terenie.
Pierwsze dwa punkty w okolicy bazy są łatwe – tak jest zawsze… to tak na zachętę, na uspokojenie że wszystko jest proste i pod kontrolą. Wiecie jak jest. Gdy rajd zaczął się spokojnie, wiedz że zło pierd*lnie Znienacka (Znienacko będzie bronił się jak Umiał, a Umiał to był nielada zawodnik…).
Los jednak już teraz wysyła nam subtelne ostrzeżenia. Subtelne jak TIR za zakrętu na waszym pasie… już na drugim punkcie, w kuriozalny sposób gubimy flamaster (dobrze, że mamy drugi...). Sprawa nie bez znaczenia na rajdzie, na którym potwierdzenie niektórych punktów kontrolnych odbywa się przez wpisanie na kartę startową odpowiedzi na zagadkę.
Nie chodzi tutaj jednak o sam fakt zgubienia pisadła, ale o sposób w jaki to się stało… drugi punkt na naszej trasie, trzeba odpisać inskrypcję z kapliczki. Kapliczka typowo Jaszczurowa czyli zarośnięta, głęboko w krzakach, ogólnie ciężko dostępna bo broniona przez dziką roślinność z kolcami. Basi udaje się odpisać odpowiedź na pytanie i wychodząc z krzaków traci flamaster. Jedna z gałęzi podstępnie jej go wyrywa i flamaster upada na ziemię.
10 minut później nadal go szukamy. Nie wierzę, wiemy gdzie spadł, mamy do przeszukania góra 1m kwadratowy terenu, a pisadła nigdzie nie ma. Przerzucamy liście, podnosimy gałęzie… cholera, przecież flamaster nie jest wcale taki mały.
Po 15 minutach się poddajemy… nie uwierzyłbym gdybym, nie był tego świadkiem. Nie uwierzyłbym, że można nie móc znaleźć tak sporego obiektu na tak małej przestrzeni… nie ma co, dobry początek.



„Ona przychodzi chytrze, bez ostrzeżeń czy gróźb, krzyczy pękniętą liną, kamieniem zerwanym spod stóp…” (2*)
Taa… kamieniem zerwany spod stóp. Lepiej bym tego nie ujął… a ostrzegali, prawda? (zdjęcie powyżej – Uwaga! Urwisko. Ciekawe czemu zapomnieli o literce "k"?). A było to tak…
Naszym celem były dwa mocno nierowerowe punkty, oznaczone na mapie hipsometrycznej jako X i W. Jeśli Malo mówi, że punkt są nierowerowe, to znaczy że nawet piechur będzie miał problem tam dotrzeć. Ciężko mi w zasadzie określić, co to było w terenie. Pierwszy z lampionów wisiał na drzewie tuż nad wielkim, potężnym U/V-kształtnym jarem i żeby go podbić, należało po tym drzewie wleźć…
Drugi z punktów stał sobie spokojnie w lesie, ale droga do niego wiodła niemal pionową skarpą. No i właśnie na tejże skarpie, jak mi jeden z kamieni nie uciekł z pod nogi...
Runąłem w dół wąwozu. Poleciałem jak Bielecki na Nandze (Nanga Parbat 8126m - Adam zaliczył tam 80 metrowy lot, gdy odpadł od ściany). Dawno nie poleciałem tak dynamicznie… zwykle jak się poślizgniecie, to to trwa... próbujecie się wyratować, chwycić czegoś itp. Tym razem nawet nie wiem kiedy walnąłem betami o ziemię. Szkodnik mówi, że szedłem i nagle zniknąłem z pola widzenia… i tylko jęk wydobył się z wąwozu.
Co ja robię ze swoim życiem… chodzę po jakiś skarpach, spadam z nich, obijam moje grube kości o kamienie. Co za dramat…
W sumie tego drugiego punktu to też się naszukaliśmy, bo to że stał sobie spokojnie w lesie, to jeszcze nie oznacza że łatwo go było znaleźć. Po mojej nagłej „wyprawie” w głąb wąwozu, to jeszcze z 10 minut błądziliśmy po krzakach, żeby go odszukać.


(Dwójka) PIELGRZYMÓW na końcu świata
Docieramy do miejscowości Pielgrzymów. To już totalnie koniec świata. Wioska ta leży na samej granicy, a od Czech oddziela ją niewielki potok. Naszym celem jest odnalezienie ruin kościoła Św. Jerzego (!), które tutaj się znajdują. Sama świątynia pochodzi z lat 1832-33 (jako „następca” spalonego przez pożar w 1827 roku swojego „poprzednika”), a obecny stan zawdzięcza działaniom wojennym, które przetoczyły się przez te tereny w marcu 1945 roku. Lampion ma znajdować się w najwyższej ruinie. Zakładamy, że chodzi o wieżę – gdyż większość ruin jest zabezpieczona i nie można tam wejść. Na wieżę wejść się… no właśnie. Schody są w takim stanie, że grożą zawaleniem od samego patrzenia (dodam, że są drewniane). Do tego czasami ich po prostu brakuje i trzeba przeskoczyć, podciągnąć się – forma dowolna. Ogólnie trzeba pokonać brak pewnej części schodów.
Wchodzę, na pierwsze „półpiętro” a schody skrzyp, skrzyp, trzask, trzask… hmmm, zaczynam się zastanawiać czy konstrukcja wytrzyma mój ciężar. Jestem na 100% pewny, że lampion jest na wieży, bo jeśli wspomnieć najbardziej znane wypowiedzi Malo, to :
- „Jaszczur, jest dla ludzi, którzy chcą wejść na drzewo”.
- „jest to impreza no security”
- „jeśli Wam się coś stanie, mogę się za Was co najwyżej pomodlić”
to to musi być wieża.


To nie pierwszy raz kiedy na Jaszczurze nie jesteśmy w stanie dotrzeć do lampionu, będąc w dobrym miejscu. Czasem jest to woda, czasem – tak jak dziś – wysokość. Basia mówi, że jest lżejsza i pójdzie. Już to widzę… przy swoim wzroście, to musiała by skoczyć z ostatnich pozostałych schodów, chwycić się „piętra” wyżej i podciągnąć… a potem jakoś zejść.
Basia nadal twierdzi, że da radę… ale dochodzi do krawędzi i mówi „a taki ch*j”.
Robimy zdjęcie wieży, najwyżej nam tego punktu nie uwzględnią, ale nie zamierzamy ryzykować.
Czy dało się tam wyjść? Tak, oczywiście, ale w mojej ocenie ryzyko związane z tym działaniem, zwłaszcza w kontekście starych, zrujnowanych, drewnianych schodów było zbyt duże. To kwestia indywidualnej oceny, byli tacy co weszli. Czy to było mądre? Przeżyli, więc ciężko powiedzieć. Gdyby nie przeżyli, to ocena była by prosta, prawda?


"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba
Morzu liści i w wełnianym swetrze traw..." (3*)
Chwilę później, przekraczamy granicę i naszym oczom ukazuje się bezmiar zieleni. Krajobraz jak w Beskidzie Niskim!
To miła odmiana po niedawnym chaszczowaniu. Ech chaszczowanie, pewnie w szkole uczyliście się o piętrach roślinności. Różne wyróżnia się podziały, ale praktyczny podział według mnie jest prosty. Do około 800 – 900 m npm. występuje roślinność plugawa: łopiany, jeżyny, pokrzywy… nie mówię o drzewach, ale o szeroko rozumianych krzorach i krzokach.
Drzewa są spoko… no, chyba że czasem nie. Są drzewa, które chcą Was zabić. Na przykład ŁOSKOTNICA PĘKAJĄCA. Drzewo zabójca… serio. Ludzie czasem giną przez nie i nie jest to miła śmierć.
Cechą charakterystyczną tego drzewa są kolce, które pokrywają całą korę. Całą czyli pień i wszystkie główne gałęzie. Drzewo wydziela trujący sok mleczny, który może wywołać podrażnienia skóry – a w niektórych przypadkach samo zatarcie oczu może doprowadzić do ślepoty. To jeszcze nic !
Owoce tego pacana, gdy dojrzewają, wypełniają się gazami i potem eksplodują!
Zasięg wystrzeliwanych kolców: około 40 metrów (SIC!)
Prędkość wystrzeliwanych kolców: do 240 km/h (VERY SIC!)
Wyobraźcie sobie zostać trafionym zatrutym kolcem, lecącym 240 km/h. Podoba mi się to drzewo. Hodowałbym w ogrodzie przed domem, tak aby gałązki sięgały na ulicę… podlewałbym i odżywiał, co by duże owoce rodziło….
Dobra, bo się rozmarzyłem. Kończąc offtopic… zostawimy krzory za sobą i wjeżdżamy na ogromne, naprawdę ogromne łąki. Krajobraz przypomina trochę Beskid Niski, bo mamy zielone pagóry. Żadnych kolców, żadnych parzących elementów, żadnej gęstwiny. Tylko zielony bezkres, aż po horyzont. Jest tu pięknie…



"Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi...?" (4*)
Pierwszy z dwóch rozdziałów niechronologicznych. Mam na myśli, że uczucie to nie pojawiło się na rajdzie w którymś konkretnym momencie, ale towarzyszyło nam w sposób nieprzerwany: od początku do końca.
Nie ma tu nikogo. Są pagóry, są lasy, są łąki… ale nie ma ludzi. Niejeden by się cieszył na taki scenariusz, góry bez ludzi czyli bajka – to prawda, ale kiedy mija cały dzień a Ty nie spotykasz nikogo… kiedy jedziesz przez dwie małe miejscowości i czasem usłyszy ludzi głos, ale osoby ujrzeć już nie zdołasz... może zacząć wkradać się w twoje serce pewien niepokój. Gdzie ja właściwie jestem i dlaczego tutaj nikogo nie ma…
W ciągu całego dnia spotkaliśmy "kogoś" 2 razy. Nie liczę kilku aut, które minęły nas na drodze gdy zjechaliśmy do miejscowości. Mówię o szlaku, o bezdrożach, o polach i łąkach, o ruinach dawnych zabudowań…. Żywej duszy. Martwej też nie. Przypomina mi to pewien aforyzm… niestety nie pamiętam autora, choć kojarzą mi się „Myśli nieuczesane” Stanisława Jerzego Lec’a, ale pewny nie jestem…
...tym bardziej nie jestem pewien, czy nie przekłamuję tego cytatu. Niemniej ja pamiętam go mniej więcej tak:
„Przyjdzie czas, że człowiek będzie całować ślady stóp na piasku, nie wiedząc że to jego własne…”
Pod tym względem niesamowity był to rajd. W całkowitym niemalże odosobnieniu…w samotności. W samotności we dwoje...
Co ciekawe inni zawodnicy mówili w bazie, że spotykali ludzi, a nawet wchodzili z Nimi w jakąś tak interakcje czyli byli to NPC mówiąc RPG'owo :)
My natomiast przez cały dzień nie spotkaliśmy niemal nikogo, a miejscowości wyglądały na zupełnie wyludnione…
Nawet w kapliczce spotykamy tylko duchy:

"Woda! (...) Jesteś największym bogactwem, jakie istnieje na świecie. Jesteś też najsubtelniejsza, ty, taka czysta, we wnętrznościach ziemi. Można umrzeć nad źródłem, które zawiera związki magnezu. Można umrzeć o dwa kroki od słonego jeziora. Można umrzeć mając dwa litry rosy z domieszką kilku soli. Bo ty nie dopuszczasz żadnych związków, nie tolerujesz żadnego zafałszowania, jesteś zazdrosnym bóstwem... (5*)
Drugi z rozdziałów niechronologicznych. Podobnie jak samotność, przez cały dzień towarzyszyć będzie nam pragnienie. Nie, Pacany! Nie mówię o chcicy – tym razem naprawdę chodzi mi tylko o wodę. Żar z nieba jest niesamowity, bo jest ponad 30 stopni ciepła. Słońce oszalało i podsmaża nas na wyschniętej ziemi niczym smakowite kąski na wielkiej patelni. Jest duszno i parno, nawet cień lasu nie przynosi wielkiego ukojenia. Wspomniałem też już że sklep odjechał, prawda…?
Jak to na Jaszczurze, przedzieramy się przez dzikie tereny i godzinami nie spotykamy niemal żadnej cywilizacji. Znacie nasze wielkie plecaki, wiecie więc, że niemal zawsze jesteśmy przygotowani na ciężkie warunki...
...ale nawet 4,5 litra wody na głowę dźwigane na plecach to trochę mało w tak upalny dzień jak dziś.
W takich warunkach woda „schodzi” o wiele zbyt szybko, a nie ma jej gdzie uzupełnić. Trafiamy w pewnym momencie rajdu na studnię, ale znak jednoznacznie odradza jej spożycie. Przypomina mi to… pewien ciąg obrazów. Nie mówię o malowidłach, ale o obrazach w mojej głowie:
- Wokół wód bezmiar wielki, a do picia ani kropelki...
- Co to jest?
- Wiersz. Pierwszy, którego nauczysz się w szkole średniej…
Kojarzycie skąd pochodzi ten dialog? Może chociaż część z Was zna ten klasyk niskobudżetowego S-F, w Polsce wyświetlane jako Kosmiczne Łowy (film dostępny tutaj). Lata 90-te i ramówka TV z filmami z lat 80-tych… ech te se nevrati.
Powyższe to rozmowa głównego bohatera (tytułowego hero – Space Huntera) i ratowanej przez Niego dziewczyny, gdy utknęli na pustyni…
Pamiętam jak za dzieciaka oglądałem ten film z wypiekami na twarzy. Pamiętam jak byłem dumny, że będąc w podstawówce znam już pierwszy wiersz z zakresu szkoły średniej… nie miało znaczenia, że to film w TV, że program nauczania polskiej szkoły średniej może być inny niż program nauczania w USA. Znałem już przecież pierwszy wiersz, jakiego koledzy będą się dopiero uczyć za parę lat…
A potem w liceum byłem niemal rozczarowany gdy okazało się nie przerabiamy tego wiersza.
Na tyle utkwiło to w mej pamięci, że sam musiałem go poszukać… no i znalazłem.
Oryginał został wydany po raz pierwszy w 1798 roku (autorstwa Samuela Tylora Coleridge’a, jednego z pierwszych prekursorów angielskiego romantyzmu. Utwór: „The Rime of the Ancient Mariner”)
Water, water, everywhere
And all the boards did shrink
Water, water, everywhere
Nor any drop to drink…
Znaleźliśmy zatem studnię, ale nie jest nam dane skosztować wód z jej głębin… W bazie dowiemy się, że byli tacy którzy zaryzykowali i żyją. My pewnie też, na pewnym etapie nie zastanawialibyśmy się długo, ale na studnię natknęliśmy się wczesnym popołudniem, mając jeszcze 2,5 litra zapasu. Później będziemy tego żałować. Upał nie odpuści właściwie do wieczora, a noc także nie przyniesie wiele poprawy… z każdą godziną, z każdą minutą będziemy zatem niebezpiecznie zbliżać się do wyczerpania naszych zapasów.
Samotność i racjonowanie wody… to zapamiętam na pewno z tego Jaszczura.

Nawet droga donikąd kiedyś się kończy…
Robi się coraz stromiej. Zaczynają się konkretne podjazdy i podejścia. Przebyliśmy nieprzebyte zielone łąki i wjeżdżamy w góry.
Czeka nas naprawdę trudny kawałek rajdu, także nawigacyjne bo mamy tu zatrzęsienie lidarów. Zjadają, nie! Pożerają one nasz czas w sposób niesamowity. Przypasowanie liarów, zorientowanie się w terenie tylko po jego kształcie… masakra. Punkty nie są bardzo oddalone od siebie, ale czasami między kolejnymi lampionami schodzi nam godzinę i to mimo, że nawigujemy się dość precyzyjnie i bez większych błędów.
Najgorsze jest to, że niektóre drogi i to takie lepsze, potrafią skończyć się nagle ścianą nieprzebieżnego lasu. Tak na przykład zdobywamy szczyt – Kobyłę i mimo, że lampion jest po jej drugiej stronie, to droga znika nam w ogromnych krzorach. Nie idzie się przez nie przeprawić z rowerami. Musimy się wrócić i atakować od innej drogi, która także chwilę później znika…
W końcu się udaje. Niemniej, pięć lidarów w tej części mapy zjada nam około 3,5 godziny. To była naprawdę ciężka walka… z jednej strony cieszymy się z wykonania planu (nie robić lidarów po nocy bo z wtedy z koszmaru robi się piekło…), z drugiej zastanawiamy się czy nie trzeba było chociaż części z nich odpuścić. W 3,5 godziny mogliśmy złapać inne punkty, być może nawet większą ich ilość niż te tutaj… ale kto to wie?
Finalnie, niesamowicie styrani zjeżdżamy po drugiej stronie gór... wciąż głębiej i głębiej w obcą ziemię.





Na oparach czyli „...i tych gór mam dość” (6*)
Podchodzimy kolejnym pasmem górskim i dopada mnie kryzys. Ha! Kryzys to mało powiedziane… recesja, impas, paraliż. Dopada mnie ogromne zniechęcenie…. Gdzieś na końcu świata, w samotności i palony pragnieniem przeżywam swoje własne piekło… mam dość. Tak bardzo, że Basia zaczyna się poważnie o mnie martwić. Mam dość psychicznie… na Jaszczurach to czasem Szkodnik wpada w złość, że znowu chodzimy po jakieś chaszczach (jeśli pamiętacie kryzys szkodniczy z „Jaszczur – Zaklęty Monastyr”), ale dziś padło na mnie. Gdyby zastąpić każde niecenzuralne słowo słowem „ECH”, to moja wypowiedź brzmiała by mniej więcej tak: „ech, ech, ech, ECH, EcH, ECh, E-CH, E-C-H, EC-H, eCh, …
Mam ochotę rzucić to wszystko w p***du i wrócić do bazy… tylko, że nie jest to możliwe. Jesteśmy głęboko w czeskich górach i nie ma tu drogi prowadzonej do Polski. Trzeba najpierw z gór zjechać i przeprawić się drugim ich pasmem w stronę granicy. Jeśli chciałbym szybkiej ewakuacji, no to… hmmmm… utknąłem.
Dziś - po wszystkim już, zrobiłem sobie mała psychoanalizę tego co się stało. Nie mówię tu o jakieś chorych rozkminach, ale o rzetelnym narzędziu psychopatologii czyli studium przypadku poprzez strukturyzację zapytań w korelacji z analizą oczekiwań.
Wygląda na to, że zbiegło się w tym samym czasie kilka negatywnych bodźców:
- niepokój związany z brakiem wody (do bazy daleko, a zostało nam tylko około litr na głowę… stan alarmowy!)
- słońce dogrzało mi straszliwie
- dopadły mnie drobne problemy żołądkowe
- trudna nawigacyjnie mapa, która sprawa wrażenie o wiele trudniejszej niż mapa o pełnej treści
- zapadająca zmrok
- dysonans poznawczy związany z drogą
Dwa słowa o dwóch ostatnich bodźcach. Uwielbiam zachody słońca, nie znoszę zmierzchu… to dla mnie zawsze najtrudniejsza część rajdu. Gdy już zapadnie noc i jedziemy na światłach, to już trudno – nie ma wielkiego wyboru i przechodzę nad tym do porządku dziennego. Nierzadko jest nawet przyjemnie! Ale zmierzch… gasnące światło dnia, chęć zatrzymania go, chęć ucieczki przed nocą... to że robi się coraz bardziej szaro/ciemno z każdą minutą. Niczym strach przed ciemnością. Trochę irracjonalne to, ale cóż zrobić…
Natomiast dysonans poznawczy wynika z tego, że mamy mapę formatu A3 do przejechania w pionie (straszny kawał drogi!). Mój umysł nie może jednak zaakceptować faktu, że skala mapy to 1:17 500 a nie 1:50 000, czyli NIE aż tak wielki kawał drogi. Czemu nie może tego zaakceptować? Bo strasznie wolno nam ta mapa szła, najpewniej ze względu na lidary i trudności terenowe. Po zjeździe z gór mamy przelecieć spory kawał dobrą drogą, więc powinno być ekspresem na takiej skali, ale jednak cały czas w głowie siedzi mi że ta mapa „idzie” nam opornie i długo… klasyczny dysonans poznawczy.
Skrzydła podcina mi ogrom drogi przed nami, który ogromem wcale nie jest… i tym sposobem, na Jaszczurze, o zmierzchu „tych gór mam dość”.



"Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that somethings always near..." (7*)
Zapadła noc. Jest zupełnie ciemno, więc humor mi się znacznie poprawił. Nawet Basia mówi, że to co najmniej dziwne, bo de facto jest trudniej niż o zmierzchu. Być może, ale odetchnąłem psychicznie i możemy jechać dalej… ech już dawno nie miałem takiego kryzysu.
I oby nigdy więcej.
Kryzysy fizyczne są „prostsze”, bo mimo zmęczenia, idziesz często po prostu siłą woli. Kryzys psychiczny to chęć zjechania do bazy, odpuszczenia, poddania się… z tym walczy się już ciężej, „aby znaleźć w sobie siłę, wbrew przeciwnościom bez słowa zachęty” (9*). Dobrze, że już minął…
Wyjeżdżamy na wielką polanę – lampion znajduje się w małym zagajniku gdzieś na jej środku. Mówię do Szkodnika, że ja po niego pójdę – po niedawnym kryzysie, dobrze zrobi mi spacer pod rozgwieżdżonym niebem. Szkodniczek zostaje na drodze i obserwuje oddalające się światło mojej czołówki. Patrząc za mną, traci czujność… a ciemność za jego plecami staje się żywym organizmem.
Pamiętacie?
„Ciemność jest szczodra. Jej pierwszym darem jest ukrycie: nasze prawdziwe twarze pozostają w mroku, pod skórą, prawdziwe serca spoczywają w jeszcze głębszej ciemności. Lecz największym darem ukrycia nie jest to, że możemy ochronić własne tajemne prawdy, ale to, że ukryte są przed nami prawdy dotyczące innych…” (9*)
Organizm podchodzi Mu niemal pod plecy, a Szkodnik zdaje się nie dostrzegać zagrożenia.
Nie jestem w stanie Mu pomóc, szukając lampionu gdzieś pośród wielkiej polany.
Dopiero kiedy wrócę usłyszę przerażającą historię, mrożącą krew w żyłach opowieść o białych istotach z ciemności, które (naprawdę w dużej liczbie) zaszły od tyłu Szkodnika. Kiedy nagle coś Go zaniepokoilo odwrócił się i niemal głową zderzył ze stworami, które (ciekawe, kto Im po nocy na polu świeci), wylazły z ciemności.

Jakiś czas później (czytaj po 2-kilometrowym podjeździe) docieramy na stary opuszczony cmentarz… który to już raz, Szkodniku. Tylko Ty, ja, noc i utopiona w ciemności nekropolia… Kto nie przeżył swojego pierwszego razu nocą na cmentarzu, ten nie zna życia. To znaczy, chodzi mi o to, że jesteście pierwszy raz nocą na cmentarzu, a nie o ten „pierwszy raz” na cmentarzu nocą, tak?
Mam nadzieję, że się rozumiemy?



Do bazy docieramy mocno po pierwszej w nocy. Prawie 17 godzin w trasie, cały limit podstawowy i niemal cały (bez kilku minut) limit spóźnień wykorzystany. Na liczniku około 80 km… z czego, jak to na Jaszczurze, spora część na nogach przedzierając się przez krzaki.
Niepojęte, ale jakże powtarzalne na tych imprezach…
Teraz jeszcze tylko chwila odpoczynku i powrót do domu, z krótkim snem po drodze gdzieś w lasach przy Kędzierzynie Koźlu.



CYTATY:
1) Piosenka Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński "Przyjaciele, których nie miałem"
2) Piosenka Budki Suflera "Cień wielkiej góry"
3) Znacie to już z innych wpisów. Piękna ballada o Beskidzie Niskim "Bartne"
4) Adam Mickiewicz, "Dziady" - improwizacja Konrada
5) Antoine de Saint-Exupery "Ziemia, planeta ludzi" - jeśli nie czytaliście, to koniecznie nadróbcie to zaniedbanie...
6) Piosenka górska "We wtorek w schronisku po sezonie..."
7) Piosenka Iron Maiden "Fear of the dark"
8) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "1788"
9) Książka "Gwiezdne Wojny: Zemsta Sith'ów" - pisałem Wam już, że książka jest niesamowita i świetnie uzupełnia film.
Kategoria Rajd, SFA
Świętokrzyska Jatka 2019
-
DST
143.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 sierpnia 2019 | dodano: 04.08.2019
Świętokrzyska Jatka to dla nas dość charakterystyczna impreza. Rok temu było piekło, ponad 30 stopni, trasa także około 130 km przy
zalesieniu terenu 10%... po prostu patelnia. Do tego wtedy też premierę
miał Venom, (mój nowy rower) - następca zmarłego tragiczne Króla
Dart(h)Moor'a Pierwszego i nigdy nieodżałowanego Santa Cruza.Gdy zatem
zobaczyliśmy, że znowu możemy się zapisać na przejażdżkę w piekle
(choć równie dobrze mógł to być w tym roku dzień potopu), nie wahaliśmy się ani
chwili. Zwłaszcza, że Jatka miała rozgrywać się w ternach nam zupełnie
nieznanych, z bazą w Połańcu.

Owoc żywota twojego je ZUS... czyli tragiczna historia pewnego łosia z Piotrkowa
W dalekiej snu krainie okrutny mieszkał smok
Co umiał ukraść wszystko, na co obrócił wzrok
A chłopi z tej krainy, co przecież też chcą żyć
Zrzucili się po owcy, by się nie raczył mścić
I kiedy go karmili, on ciągle rósł i rósł
Miał imię nietypowe, a zwał się ZUS...
Wójcie!
Wołajta Jaśka, bierzta grabie
Idziem na Zusa całom wsiom (1*)
Link do utworu oczywiście na końcu wpisu :D


Nie ważne kto z bazy wyjeżdża ostatni... ważne kto do niej ostatni wraca !!
Docieramy w końcu do Połańca. Jeszcze nie wyszliśmy z szoku, po tragicznej opowieści o śmierci w ZUS'ie, a już musimy się rejestrować, odbierać pakiety sportowe i przygotowywać do startu. Oczywiście w bazie pełno znanych twarzy, a że przybyliśmy ze sporym wyprzedzeniem, to jest też trochę czasu na rozmowy i pogaduchy.
Chwilę później jesteśmy już na odprawie, gdzie Łukasz robiący niezła Jatkę (np. właśnie Świętokrzyską) prezentuje nam główne informacje o trasie. Dołącza do nas także Andrzej znany Wam już z niejeden relacji, więc nie będę tym razem pisał o grubych przewodach :)
Gdy dostajemy mapę to jesteśmy pod wrażeniem. 30 punktów kontrolnych, tak rozsypanych po mapie, że ciężko ułożyć jakiś wariant. I o to przecież chodzi !!!
Będzie to widać także na trasie, bo np. pkt nr 28 będzie atakowany w tak różnych konfiguracjach, że aż głowa mała. My będziemy go brać na powrocie do bazy, ale wiele ekip atakowało go początku rajdu. Wariantowość!! Kwintesencja tych imprez!
Jesteśmy naprawdę kontent i wykreślamy nasz wariant, zupełnie nie mając pojęcia czy jest on (no i na ile) sensowny - co więcej, w trakcie jazdy nie obejdzie się bez korekt, modyfikacji i poprawek.
Narysowanie na mapie wspomnianego planu zajmuje nam dłużej niż zwykle, tak że z bazy wyjeżdżamy niemal ostatni, co niektórzy nie omieszkają nam wypomnieć. Odpowiadamy jak w tytule: "nie ważne kto wyjeżdża z bazy ostatni, ważne kto do niej ostatni wraca. Do zobaczenia o 22:59" (bo limit rajdu jest do 23:00, a chyba już wiecie że Aramisy to synonim wyrażenia "na styk").
"Andrzeju nie denerwuj się"... jeśli zacytować klasykę polskiego internetu.
No jaja, czasem nawigujemy z dokładnością do metrów, nie dając się nabrać na punkty stowarzyszone, a czasami azymutujemy się na duże odległości, czy też idziemy jak po sznurku w labiryncie ścieżek... Dziś jedank nie umiemy dobrze wyjechać z miasta (jak się wyjeżdża z miasta dobrze?). Skrzyżowanie drogi krajowej, stacja benzynowa (oznaczona na mapie), a my mamy pierwszą dyskusję w zespole. Andrzej mówi "nie tutaj, następny zakręt". Basia mówi "no nie, właśnie tutaj". Ja patrzę na mapę i myślę "też jestem zdanie, że z odległości wynika że tutaj... ale układ dróg tak mi się totalnie nie zgadza, że może Andrzej ma rację?".
Wszyscy pognali, a my nie umiemy wyjechać z miasta... dyskusja coraz bardziej burzliwa. Fantastyczny początek.
Kto miał rację? A czy to ważne? Ważne, że w końcu dochodzimy do porozumienia czyli jedziemy jednak "tutaj", a jak się okaże, że jesteśmy źle to będziemy w d***...eee... poprawiać. Proste?
Ech, komandosi nawigacji, mistrzowie azymutu... nie wiem co nas zaćmiło... Pierwsze skrzyżowanie, a my nie wiemy jak jechać. Po prostu nawigacja firmy MŁOT-MŁOT "utracono sygnał logiki..." No więc bez korekty (a może właśnie z nią - mówiłem, że nie jest to ważne) docieramy finalnie do pierwszego punktu kontrolnego w Ruszczy przy imponującym pomniku przyrody.

Nie musi smakować, byle sponiewierało czyli... "ELITARNI" (2*)
1. Piosenka Łydki Grubasa "ZUS"
2. Film pod tym samym tytułem "Elitarni" (org. "Tropa de Elite")
3. Tytuł polskiego filmu "Cześć Tereska"
4. Piosenka Maryli Rodowicz "Niech żyje bal"
5. Parafraza piosenki Jacka Kaczmarskiego "Meldunek"
6. Słowa prof. Zbigniewa Czjkowskiego, legendy polskiej szermierki, u którego robiliśmy kurs instruktorski na AWF Katowice.
7. Piosenka (paradia) Agresywna Masa i DJ Chwytak "Kurczak, ryż i kreatyna"
8. Scena z filmu "Dracula". Muzyka "Racing against the sunset" z tej sceny jest tutaj - powinna Wam przypomnieć, który to fragment tej chyba najlepszej ekranizacji "Draculi" w historii kina.

Owoc żywota twojego je ZUS... czyli tragiczna historia pewnego łosia z Piotrkowa
Na
dzień przed nami wyjazdem pisze do nas Obywatel Tygrys (jak nie wiecie
do czego nawiązuję, to oglądnijcie sobie klasykę polskiego kina o fali w
wojsku - "Samowolka", film dostępny chociażby tutaj). Krystiana nazywam
Tygryskiem, bo jego pasiasty strój rowerowy jest stylizowany na tego
zwierza. Nie wiem ile ma nadal na fali, ale sądzę że jest już dawno
po "Święcie Lasu" (czyli 111 DDC, kiedy pionowało się wozy). Jak ktoś nie
ogarnia o czym znowu piszę, to poszukajcie sobie informacji o dawnych zwyczajach w
wojsku. Dowiecie się kim były Jesiony, co to była AMBA, co to
znaczyło mieć nadal dwójkę z przodu czy być ocelotem.
Krystian pyta nas
czy może się z nami zabrać do Połańca. Nasz SFA-Panzerkampfwagen nie jest
może przystosowany do przewozu dzikich bestii (zwłaszcza, że Krystian
zawsze napiera jak dziki), ale dajemy radę jakoś Go
zapakować. W drodze do Połańca rozmowa schodzi na różne dziwne tematy...
w pewnym momencie tak dziwne, że Krystian opowiada nam tragiczną
historię łosi w ZUS'ie w Piotrkowie Trybunalskim. A było to tak...
pewnego dnia przybyły do Piotrkowa dwa łosie. Najpewniej załatwić coś
w Urzędzie Celnym, bo tam jest zawsze ostra jazda... Powiem że w starej
robocie z kompami przemysłowymi, to był to jedyny urząd gdzie
musieliśmy wyjaśniać pisemnie i to z pieczątką rzeczoznawcy, że komputer
PC nie jest sterownikiem PLC. Urząd Celny w Piotrkowie wart jest osobnego wpisu :)
Nie jest dla mnie zatem dziwne, że łosie musiałby się samodzielnie kopsnąć do Piotrkowa aby coś wyjaśnić. Nie widziały jednak, że wybierały się w swoją ostatnią podróż... dorwali je siepacze ZUS'u i jednego z nich powiesili na płocie. Gdy rano ludzie wstali do pracy (do pracy... w Piotrkowie. Tyś widzioł - to tak samo jakbyś powiedział "szczęśliwi ludzie z Radomia"). Jeszcze raz, gdy rano ludzie wstali ujrzeli truchło łosia wiszące na ogrodzeniu ZUS'u.
Nie jest dla mnie zatem dziwne, że łosie musiałby się samodzielnie kopsnąć do Piotrkowa aby coś wyjaśnić. Nie widziały jednak, że wybierały się w swoją ostatnią podróż... dorwali je siepacze ZUS'u i jednego z nich powiesili na płocie. Gdy rano ludzie wstali do pracy (do pracy... w Piotrkowie. Tyś widzioł - to tak samo jakbyś powiedział "szczęśliwi ludzie z Radomia"). Jeszcze raz, gdy rano ludzie wstali ujrzeli truchło łosia wiszące na ogrodzeniu ZUS'u.
Oficjalna
wersja mówi, że łoś chciał ogrodzenie przeskoczyć (czyli nieleganie
wtargnąć na tereny ZUS'u), nabił się na
ogrodzenie i zdechł... Żal zwierzaka, ale czujecie
klimat.... łoś "ukrzyżowany" na płocie ZUS'u... jakim cudem to się nie
stało się mem'em.
Owoc żywota twojego je ZUS... tak bardzo, że nawet łoś nie wytrzymał i targnął się na życie, przed główną bramą... w ramach protestu... już widzę artykuł w "Fakcie": "GROZA !!!"
Owoc żywota twojego je ZUS... tak bardzo, że nawet łoś nie wytrzymał i targnął się na życie, przed główną bramą... w ramach protestu... już widzę artykuł w "Fakcie": "GROZA !!!"
(Po tej opowieści jak Grzesiek M. napisze w swojej FB relacji, że na Jatce spotkali w lesie łosia, to myślałem że padnę...)
Na
takie chwilę na swojej - co najmniej dziwnej - playliście w aucie mam
specjalną piosenkę. Do końca drogi do Połańca słuchamy zatem Łydki
Grubasa, która śpiewa:
W dalekiej snu krainie okrutny mieszkał smok
Co umiał ukraść wszystko, na co obrócił wzrok
A chłopi z tej krainy, co przecież też chcą żyć
Zrzucili się po owcy, by się nie raczył mścić
I kiedy go karmili, on ciągle rósł i rósł
Miał imię nietypowe, a zwał się ZUS...
Wójcie!
Wołajta Jaśka, bierzta grabie
Idziem na Zusa całom wsiom (1*)
Link do utworu oczywiście na końcu wpisu :D


Nie ważne kto z bazy wyjeżdża ostatni... ważne kto do niej ostatni wraca !!
Docieramy w końcu do Połańca. Jeszcze nie wyszliśmy z szoku, po tragicznej opowieści o śmierci w ZUS'ie, a już musimy się rejestrować, odbierać pakiety sportowe i przygotowywać do startu. Oczywiście w bazie pełno znanych twarzy, a że przybyliśmy ze sporym wyprzedzeniem, to jest też trochę czasu na rozmowy i pogaduchy.
Chwilę później jesteśmy już na odprawie, gdzie Łukasz robiący niezła Jatkę (np. właśnie Świętokrzyską) prezentuje nam główne informacje o trasie. Dołącza do nas także Andrzej znany Wam już z niejeden relacji, więc nie będę tym razem pisał o grubych przewodach :)
Gdy dostajemy mapę to jesteśmy pod wrażeniem. 30 punktów kontrolnych, tak rozsypanych po mapie, że ciężko ułożyć jakiś wariant. I o to przecież chodzi !!!
Będzie to widać także na trasie, bo np. pkt nr 28 będzie atakowany w tak różnych konfiguracjach, że aż głowa mała. My będziemy go brać na powrocie do bazy, ale wiele ekip atakowało go początku rajdu. Wariantowość!! Kwintesencja tych imprez!
Jesteśmy naprawdę kontent i wykreślamy nasz wariant, zupełnie nie mając pojęcia czy jest on (no i na ile) sensowny - co więcej, w trakcie jazdy nie obejdzie się bez korekt, modyfikacji i poprawek.
Narysowanie na mapie wspomnianego planu zajmuje nam dłużej niż zwykle, tak że z bazy wyjeżdżamy niemal ostatni, co niektórzy nie omieszkają nam wypomnieć. Odpowiadamy jak w tytule: "nie ważne kto wyjeżdża z bazy ostatni, ważne kto do niej ostatni wraca. Do zobaczenia o 22:59" (bo limit rajdu jest do 23:00, a chyba już wiecie że Aramisy to synonim wyrażenia "na styk").
"Andrzeju nie denerwuj się"... jeśli zacytować klasykę polskiego internetu.
No jaja, czasem nawigujemy z dokładnością do metrów, nie dając się nabrać na punkty stowarzyszone, a czasami azymutujemy się na duże odległości, czy też idziemy jak po sznurku w labiryncie ścieżek... Dziś jedank nie umiemy dobrze wyjechać z miasta (jak się wyjeżdża z miasta dobrze?). Skrzyżowanie drogi krajowej, stacja benzynowa (oznaczona na mapie), a my mamy pierwszą dyskusję w zespole. Andrzej mówi "nie tutaj, następny zakręt". Basia mówi "no nie, właśnie tutaj". Ja patrzę na mapę i myślę "też jestem zdanie, że z odległości wynika że tutaj... ale układ dróg tak mi się totalnie nie zgadza, że może Andrzej ma rację?".
Wszyscy pognali, a my nie umiemy wyjechać z miasta... dyskusja coraz bardziej burzliwa. Fantastyczny początek.
Kto miał rację? A czy to ważne? Ważne, że w końcu dochodzimy do porozumienia czyli jedziemy jednak "tutaj", a jak się okaże, że jesteśmy źle to będziemy w d***...eee... poprawiać. Proste?
Ech, komandosi nawigacji, mistrzowie azymutu... nie wiem co nas zaćmiło... Pierwsze skrzyżowanie, a my nie wiemy jak jechać. Po prostu nawigacja firmy MŁOT-MŁOT "utracono sygnał logiki..." No więc bez korekty (a może właśnie z nią - mówiłem, że nie jest to ważne) docieramy finalnie do pierwszego punktu kontrolnego w Ruszczy przy imponującym pomniku przyrody.

Nie musi smakować, byle sponiewierało czyli... "ELITARNI" (2*)
Lecimy
dalej, nawigacja zaczyna nawet działać. Na 3-cim lub 4-tym punkcie
dopadamy "Bronka", który wygrywa większość imprez. Jesteśmy w szoku.
Dogoniliśmy Pawła, czyżbyśmy łamali już wszystkie możliwe prawa... nawet
prawa fizyki i poruszaliśmy się szybciej niż światło?
"W kamieniołomach moi ludzie szukają szybko i dokładnie. Daje się zauważyć zapał i szczere zaangażowanie..." (5*)Jeszcze
przed chwilą nie umieliśmy wyjechać z Połańca, a teraz doganiamy elitę
maratonów na orientację. Okazuje się, że nie ma tak dobrze. Po prostu
wczoraj wieczorem elita zapiła i to nie byle co, bo coś co nazywają
Mlekiem Teściowej (nie pytam o więcej...). Struli się tak, że raczej
powinno się to nazywać Zemstą Teściowej... Wiecie, jak jest. Nie musi
smakować, byle sponiewierało. Ten eliksir to sponiewierał Ich nawet aż
za bardzo i teraz Bronek jest lekko zmięty. Chwilę jedziemy zatem
razem... ledwie utrzymując jego tempo. No tak, musi być chory i nie do
życia, abyśmy się z trudem za Nim utrzymywali...
No ale chrzanić kontekst, mogę napisać, że lecimy z Bronkiem. Inna sprawa, że gumy których używa Bronek mają coś w sobie i aż muszę sobie ich trochę podotykać.

Chwilę później nadjeżdża także Grzesiek L. i teraz to naprawdę czuję się jak w filmie "ELITARNI", bo ciśniemy w takiej elicie że to chyba jakaś nieporozumienie.
(Nota bene, bardzo polecam ten film, jak i jego drugą - jeszcze lepszą - część. Dwa słowa o fabule: opowiada on o BOPE czyli o Batalhão de Operações Policiais Especiais. Jest to jednostka policyjna należąca formalnie do Żandarmerii Wojskowej Rio De Janeiro. Grupa ta przeznaczona jest to zwalczania najgroźniejszych przestępstw i ma tzw. licencje na zbijanie. Ich logo to trupia czaszka, a chyba pamiętamy, że takich znaczków używali kiedyś chłopcy w mundurach od Hugh'a Boss'a. Amnesty International wypowiada się o działaniach BOPE krytycznie i nierzadko oskarża ich o nadużywanie tej władzy oraz przeprowadzanie egzekucji w brazylijskich fawelach. Jest to jeden z najbardziej zmilitaryzowanych i bezwzględnych oddziałów policji na świecie, którego działania są z jednej strony niesamowicie skuteczne, a z drugiej budzą spore wątpliwości natury etycznej. Kończąc offtopic - polecam oglądnąć obie części, zwłaszcza tym którym podobało się trudne kino np. w postaci "Miasto Boga")
No ale chrzanić kontekst, mogę napisać, że lecimy z Bronkiem. Inna sprawa, że gumy których używa Bronek mają coś w sobie i aż muszę sobie ich trochę podotykać.

Chwilę później nadjeżdża także Grzesiek L. i teraz to naprawdę czuję się jak w filmie "ELITARNI", bo ciśniemy w takiej elicie że to chyba jakaś nieporozumienie.
(Nota bene, bardzo polecam ten film, jak i jego drugą - jeszcze lepszą - część. Dwa słowa o fabule: opowiada on o BOPE czyli o Batalhão de Operações Policiais Especiais. Jest to jednostka policyjna należąca formalnie do Żandarmerii Wojskowej Rio De Janeiro. Grupa ta przeznaczona jest to zwalczania najgroźniejszych przestępstw i ma tzw. licencje na zbijanie. Ich logo to trupia czaszka, a chyba pamiętamy, że takich znaczków używali kiedyś chłopcy w mundurach od Hugh'a Boss'a. Amnesty International wypowiada się o działaniach BOPE krytycznie i nierzadko oskarża ich o nadużywanie tej władzy oraz przeprowadzanie egzekucji w brazylijskich fawelach. Jest to jeden z najbardziej zmilitaryzowanych i bezwzględnych oddziałów policji na świecie, którego działania są z jednej strony niesamowicie skuteczne, a z drugiej budzą spore wątpliwości natury etycznej. Kończąc offtopic - polecam oglądnąć obie części, zwłaszcza tym którym podobało się trudne kino np. w postaci "Miasto Boga")
No więc w takim
towarzystwie czuję się niemal jak tytułowi "ELITARNI", zwłaszcza że
chwilę później Organizator Liszkora prowadzi nas, przez krzory i
wiatrołomy, bo droga się skończyła. Jakaś kolce rozdrapują mi ramię,
gałęzie wkręcają się w szprychy... ale nie zwalniamy - ciśniemy jak
BOPE, czyli cel uświęca środki. I jest!! Łapiemy kolejny
lampion. Nie mija kolejna chwila i już nie utrzymujemy tempa czołówki... odjeżdżają
nam, acz nie wszyscy bo część z Nich odbija po wspomnianą już 28-kę,
którą my planujemy na powrocie.


Czas zapolować na Tygryska... czyli "Cześć, Tereska" !!! (3*)


Czas zapolować na Tygryska... czyli "Cześć, Tereska" !!! (3*)
Jedziemy dalej już tylko w trójkę, we własnym tempie. To było by tyle ze snów o elicie.
Na jednym z punktów spotykamy Sergiusza, Ewę i ich ekipę. Miło się z
Nimi zagadaliśmy i pomyliśmy ścieżki...
Zamiast pojechać prosto na punkt, zrobiliśmy sobie podjazd przez jakieś pola i pagóry, a i tak trafiliśmy niemal w to samo miejsce z którego wyruszyliśmy. Tak to jest jak się gada i nie kontroluje mapy... Elitarni tak bardzo... ale było miło, więc nie ma tego złego :)
Nawet na zdjęcie się załapałem. Sława tak bardzo !!


Chwilę później ciśniemy dalej, już po wszelakich korektach i nagle mija nas Krystian czyli Tygrysek. Co jest? Przecież On już dawno powinien być dużo dalej czyżby jednak Elitarni?
Nic z tych rzeczy - miał problemy techniczne z rowerem i dlatego teraz nadrabia jak szalony. Gna niesamowicie, ale czemu by nie zapolować na Tygryska skoro sam się nam napatoczył. Przyspieszamy - trzeba Go dorwać szybko, bo im dłużej trwa pościg tym lepiej dla Niego (On zrobił 507 km na Grassorze 444, a nie jak my słabiutkie 320 km...:D).
Zwężam źrenicę, tak skupić się na celu - liczy się tylko droga i odległość o uciekającego celu. CIŚNIEMY !!! Tygrysek skręca w prawo, my z Nim, chwilę później odbija w lewo w małą ścieżkę w las - my nadal siedzimy Mu na ogonie. Zaraz wypluję płuca, ale nie ucieknie mi. Wpadamy nad jezioro, zeskakujemy z roweru i podbiegamy do brzegu... a tutaj jacyś tubylcy.
Tygrysek krzyczy: jest tu takie coś biało-pomarańczowe?
Zamiast pojechać prosto na punkt, zrobiliśmy sobie podjazd przez jakieś pola i pagóry, a i tak trafiliśmy niemal w to samo miejsce z którego wyruszyliśmy. Tak to jest jak się gada i nie kontroluje mapy... Elitarni tak bardzo... ale było miło, więc nie ma tego złego :)
Nawet na zdjęcie się załapałem. Sława tak bardzo !!


Chwilę później ciśniemy dalej, już po wszelakich korektach i nagle mija nas Krystian czyli Tygrysek. Co jest? Przecież On już dawno powinien być dużo dalej czyżby jednak Elitarni?
Nic z tych rzeczy - miał problemy techniczne z rowerem i dlatego teraz nadrabia jak szalony. Gna niesamowicie, ale czemu by nie zapolować na Tygryska skoro sam się nam napatoczył. Przyspieszamy - trzeba Go dorwać szybko, bo im dłużej trwa pościg tym lepiej dla Niego (On zrobił 507 km na Grassorze 444, a nie jak my słabiutkie 320 km...:D).
Zwężam źrenicę, tak skupić się na celu - liczy się tylko droga i odległość o uciekającego celu. CIŚNIEMY !!! Tygrysek skręca w prawo, my z Nim, chwilę później odbija w lewo w małą ścieżkę w las - my nadal siedzimy Mu na ogonie. Zaraz wypluję płuca, ale nie ucieknie mi. Wpadamy nad jezioro, zeskakujemy z roweru i podbiegamy do brzegu... a tutaj jacyś tubylcy.
Tygrysek krzyczy: jest tu takie coś biało-pomarańczowe?
Tubylec: Nie... ja tu tylko posuwam Teresę.
Ja: A to spoko...
Ja: A to spoko...
Cholera nie to jezioro, właściwe jeziorko jest 100 m w prawo. Korekta i jest! Mamy kolejny lampion, ale Tygryska już nie ma - pognał dalej. Uciekł... gdy zajęliśmy się lampionem. Ech...




Czarni nad Czarną...
Przekraczamy rzekę o pięknym imieniu: Czarna. Nie Czarna Przemsza czy Czarna Nida - po prostu Czarna. A nad nami czarne chmury? No nawet nie, bo pogoda jest żyleta... przynajmniej na razie, bo deszcze są zapowiadane w późniejszej części dnia. Co najwyżej czarne chmury nad naszą nawigacją bo znowu przedzieramy się przez pokrzywy, oganiamy od psów pilnujących stawów i staramy się wrócić do jakieś cywilizacji...
Gdy docieramy do rzeki to nawet jest na niej most - no szaleństwo, nie trzeba targać wpław. No ale skoro taka nazwa rzeki to musimy zrobić sobie tutaj zdjęcie - Czarni nad Czarną.


Chwilę później docieramy także do urokliwego parku w Rytwianach i tam też robimy sobie kilka zdjęć.







Czarni nad Czarną...
Przekraczamy rzekę o pięknym imieniu: Czarna. Nie Czarna Przemsza czy Czarna Nida - po prostu Czarna. A nad nami czarne chmury? No nawet nie, bo pogoda jest żyleta... przynajmniej na razie, bo deszcze są zapowiadane w późniejszej części dnia. Co najwyżej czarne chmury nad naszą nawigacją bo znowu przedzieramy się przez pokrzywy, oganiamy od psów pilnujących stawów i staramy się wrócić do jakieś cywilizacji...
Gdy docieramy do rzeki to nawet jest na niej most - no szaleństwo, nie trzeba targać wpław. No ale skoro taka nazwa rzeki to musimy zrobić sobie tutaj zdjęcie - Czarni nad Czarną.


Chwilę później docieramy także do urokliwego parku w Rytwianach i tam też robimy sobie kilka zdjęć.




"Bufet jak bufet, jest zaopatrzony. Zależy czy tu, czy gdzieś tam. Tańcz, póki żyjesz i śmiej się do Żony..." (4*)
No śmieję się, bo to pierwszy tak bufet ever !!!
Zaopatrzony
owszem, ale przede wszystkim ukryty. Nie prowadzi do niego
żadna ścieżka, trzeba przedzierać się przez krzaki, nad małe zarośnięte
jeziorko. Rewelacja! Chwilę nam zajęło aby się tu dostać. Nawet go
trochę przestrzeliliśmy, tak że konieczna była korekta - oczywiście
przez chaszcze.
Zwykle bufety są oczywiste: wiaty
turystyczne, przełęcze, a tu taka niespodzianka. Na bufecie posilamy
się pierniczkami i owocami. Uzupełniamy także zapasy wody.Tu
warto wspomnieć, że Jatka jest jednym z nielicznych rajdów, które
oprócz oficjalnego bufetu udostępniają również bukłaki z wodą na różnych
punktach kontrolnych.
To bardzo miłe i pomocne - w tym roku wprawdzie w naszym przypadku nie było to potrzebne (duże plecaki = duże zapasy własne), ale rok temu kiedy była patelnia i piekło, woda na punktach to było zbawienie. Opuszczamy skryte w leśnym gąszczu jeziorko i ruszamy dalej. Jeszcze sporo trasy przed nami.



To bardzo miłe i pomocne - w tym roku wprawdzie w naszym przypadku nie było to potrzebne (duże plecaki = duże zapasy własne), ale rok temu kiedy była patelnia i piekło, woda na punktach to było zbawienie. Opuszczamy skryte w leśnym gąszczu jeziorko i ruszamy dalej. Jeszcze sporo trasy przed nami.



Parafrazując Mistrza
Jacka. Szukamy i szukamy, ale lampionu nie ma. Byłoby szkoda gdybyśmy
nie odczytali sms'a od Organizatorów, że lampion zaginął. AMBA fatima -
było i nima, AMBA to takie zwierze, co zobaczy to zabierze... No i zabrała...
CYTATY:
Piękny kamieniołom i super miejsce na punkt, ale lampionu już tu nie
ma. Tracimy trochę czasu na poszukiwania, ja nawet przedostaję się na
drugą stronę "dziury" aby niczym rasowy zwiadowca wypatrywać lampionu z
góry.
Gdy wszystko inne zawodzi, Basia dzwoni do Łukasza i
ten potwierdza, że lampionu dzisiaj tutaj nie znajdziemy. Szkoda by
było gdybym był po drugiej stronie ogromnego kamieniołomu - no cóż, dużo
czytam o Gaszerbrumach (8080m oraz 8035m), Kanczendzondze (8586m) i innych takich nie
najmniejszych pagórach, no to chyba dam rady zejść po skale w dół?
Ruszam zatem w dół, a Basia na to tylko "zabiję Cię, jak się zabijesz". Zastanawiam
się czy właśnie zrobiłem nową drogę i złoiłem kamieniołom, ale to chyba
nie tak działa... chyba dzisiaj ze sławy nic nie będzie.


Przez krzaki na kurczaki...


Przez krzaki na kurczaki...
Punkt: rozwidleni
strumieni. Szumnie to nazwane, bo ja tu żadnego strumienia nie widzę. Szemrane to rozwidlenia, ale coś tu jest. Są tu chaszcze i krzory (znowu!!!)... jest też lampion, więc "jest dobrze, ale nie tragicznie" (6*).
Do dobrej drogi mamy w miarę niedaleko, więc
postanawiamy się do niej po prostu przedrzeć na dziko. Wychodzi na to,
że będzie to bardzo "na dziko" bo roślinność nie odpuszcza. Znowu kolce,
znowu gęsto i komary. Parzy, gryzie, dusi, tnie i harata...
przedzieramy się jednak twardo dalej. Gdy w końcu dotrzemy do
cywilizacji płoniemy od oparzeń i pogryzień. Ech, tego nie lubię w tej
robocie...
Jeszcze popas gdzieś po kapliczką. Wyciągamy
wałówę - ja oczywiście kurczaka zapieczonego w cieście pizzy. Szkoda
tylko, że bez ryżu... No co, nie wiecie że
"Kurczak, ryż i kreatyna
"Kurczak, ryż i kreatyna
zrobią z Ciebie sk****syna! (7*)
Rozsiedliśmy się pod kapliczką, byłoby szkoda gdyby dowalił Wam deszcz... Oczywiście zaczyna padać. Ech tego też nie lubię w tej robocie, ale cóż zrobić. Raincover'y na plecaki i ciśniemy dalej. Okaże się że i tak mieliśmy szczęście, popada nam i to umiarkowanie przez kilka minut, a inni zawodnicy będą w bazie mówić, że dorwało ich mega oberwanie chmury. Może jednak ktoś nas tam na górze lubi... albo tam na dole. Kto wie?




"Ścigają się z zachodem słońca..."
Rozsiedliśmy się pod kapliczką, byłoby szkoda gdyby dowalił Wam deszcz... Oczywiście zaczyna padać. Ech tego też nie lubię w tej robocie, ale cóż zrobić. Raincover'y na plecaki i ciśniemy dalej. Okaże się że i tak mieliśmy szczęście, popada nam i to umiarkowanie przez kilka minut, a inni zawodnicy będą w bazie mówić, że dorwało ich mega oberwanie chmury. Może jednak ktoś nas tam na górze lubi... albo tam na dole. Kto wie?




"Ścigają się z zachodem słońca..."
Wygląda na to, że
uda nam się zrobić komplet punktów. Cała trasę i to przed nocą! Limit
jest do 23:00, ale celujemy aby być w bazie przed 21:00. Mocny zapas! A
co z finiszem ostatkiem sił, co z obietnicą "do zobaczenia ma mecie o
22:59?" - może się okazać, że nawet nie będziemy musieli zakładać
lampek. Nie żebym ubolewał, ale jest to dziwne. Proponuję zatem
Szkodnikowi, abyśmy przed zjazdem do bazy umyli rowery na myjni w
Połańcu. Tym sposobem przyjedziemy trochę później na metę i nie wywołamy
dziwnych komentarzy, że Aramisy są tak wcześniej. Basia oczywiście
odpowiada mi nieśmiertelne "puknij się w pałę". Ech...
Na
ostatnich punktach Andrzej ma kryzys i cicho szepce "dobijcie mnie,
zatłuczcie tym samym kablem, którym normalnie Was poganiam". Myślałem,
że Szkodnik nas rozszarpie... jeden umiera, drugi chce się kąpać a mamy
szansę zrobić komplet i to przez nocą. Każe nam zabierać się do roboty i
wyrobić przed zmrokiem.
Jak w "Draculi" napieramy zatem w
promieniach zachodzącego słońca. Ciśniemy tak, jakby z nadejściem nocy
miał nastąpić jakiś koniec świata, albo cargo miało się obudzić - jeśli pamiętacie scenę, o której mówię.
Ostatnie punkty wchodzą nam po prostu co kilka minut, aż w końcu...
Ostatnie punkty wchodzą nam po prostu co kilka minut, aż w końcu...
Baza. Koniec. Udało się. Komplet i to nim zapadły ciemności. Niby
powinienem się cieszyć, bo Szkodnik ląduje na najwyższym stopniu podium
wygrywając zawody w kategorii kobiet, ale rowery nadal brudne, a
przejeżdżaliśmy obok myjni...
Żartuję oczywiście. Oczywiście to bardzo cieszy, że udało się skończyć zawody z takim wynikiem, ale chyba wiecie że są rzeczy ważniejsze niż puchary np. ryż z kurczakiem, a takowy był na mecie jako posiłek. Chrzanić puchary, dawajcie dokładkę !!!



Żartuję oczywiście. Oczywiście to bardzo cieszy, że udało się skończyć zawody z takim wynikiem, ale chyba wiecie że są rzeczy ważniejsze niż puchary np. ryż z kurczakiem, a takowy był na mecie jako posiłek. Chrzanić puchary, dawajcie dokładkę !!!



1. Piosenka Łydki Grubasa "ZUS"
2. Film pod tym samym tytułem "Elitarni" (org. "Tropa de Elite")
3. Tytuł polskiego filmu "Cześć Tereska"
4. Piosenka Maryli Rodowicz "Niech żyje bal"
5. Parafraza piosenki Jacka Kaczmarskiego "Meldunek"
6. Słowa prof. Zbigniewa Czjkowskiego, legendy polskiej szermierki, u którego robiliśmy kurs instruktorski na AWF Katowice.
7. Piosenka (paradia) Agresywna Masa i DJ Chwytak "Kurczak, ryż i kreatyna"
8. Scena z filmu "Dracula". Muzyka "Racing against the sunset" z tej sceny jest tutaj - powinna Wam przypomnieć, który to fragment tej chyba najlepszej ekranizacji "Draculi" w historii kina.
Kategoria Rajd, SFA
ADVENTURE TROPHY 2019
-
DST
196.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 lipca 2019 | dodano: 22.07.2019
Adventure Racing European Championships /
Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych.
Short course / Trasa krótka: 30 h.
Multilanguage report / wielojęzykowa relacja.
[ENG] DISCLAIMER
The report will be provided in two languages: Polish and English.
If you can speak both of them, you will find that polish parts are NOT just the translations of English ones.
They might even sometimes be a separate story... Those who read this blog quite regularly know to always expect the unexpected, so there should nothing strange about this situation.
If you speak just one of the mentioned languages, do not worry – you will find what you are looking for (report from the event) but to get the full experience, you will need to have multiple skills – exactly as all Adventure Races require.
[PL] WSTĘP
Jako, że oficjalnym językiem tej imprezy był język angielski, uważam że relacja z niej także powinna odbyć się w tym języku (hej, to nie był jakimś tam rajd ale Mistrzostwa Europy z międzynarodową obsadą). Z drugiej strony, nie chcę jednak odbierać możliwości zapoznania się z nią osobom, dla których mógłby to być problem. Postanowiłem zatem stworzyć dwujęzyczny zapis naszych zmagań na Mistrzostwach Europy w Rajdach Przygodowych.
Uwaga! Fragmenty po angielsku nie będą po prostu tłumaczeniem części polskiej. Będą osobna opowieścią – być może miejscami nawet z nią sprzeczną. Może w innym języku łatwiej będzie mi napisać to czego bym wprost nigdy nie powiedział, a może będzie właśnie na odwrót? Kto wie… przekonajcie się sami.
[ENG] „Hello my friend. Stay a while and listen…” (*)
...if I am to quote Deckard Cain the Elder from my beloved Diablo game. However, honestly, it does not seem as an easy task… rather as a huge enterprise to create a report from this event.
How can you write a story which started in your mind nearly a half of a year ago... ?
It had started long before the “START” command was given.
How can I describe the feelings, emotions and doubts which were tearing my soul apart since we signed up to Entry List. Their sharp claws scratched my heart… marked it with the mixture of fear, anxiety, anticipation, panic and euphoria.
Even now… I can still feel them again. All I have to do is to close my eyes and they come back… but on the other hand, you can never feel lonely with the Demons on your shoulder.
I may know that the voices in my head are not real, but they have so many interesting ideas…
So Adventurer, if you are not afraid to look into the deepest and darkest corners of my wicked and twisted mind, LET ME BID YOU WELCOME... but beware "There be dragons"… and they are hungry.
[PL] "Oto historia z kantem, co podwójne ma dno, gdyby napisał ją Dante, nie tak by to szło..." (*)
Pewnie, że inaczej by szła, bo Dante nie jeździł na rajdy przygodowe. Niemniej, stanąłem przed nielichym zadaniem.
Jak napisać relacje z rajdu, który w moim umyśle zaczął się pół roku wcześniej… jak wyrazić wszystkie wątpliwości, które targały nami jeszcze nim usłyszeliśmy hasło „START”. Co w zasadzie nami kierowało aby zapisać się na Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych? Rajdy przygodowe są fajne, ale są także o wiele trudniejsze niż nawet długie maratony rowerowe. Wymagają bowiem wielu różnych umiejętności – długodystansowe marsze, długie odcinki rowerowe, pływanie kajakiem, zadania wspinaczkowe czy też eksploracja jaskiń… słowem różnorodność. Wachlarz bardzo wielu umiejętności, z których sporej części nie posiadamy wcale lub posiadamy je w stopniu podstawowym. Czemu zatem w ogóle zdecydowaliśmy na imprezę takiej rangi?
To bardzo dobre pytanie… nie wiem czy jest na nie jednoznaczna odpowiedź. Może nas już po prostu do końca pojeb**o?
To też było by jakieś wytłumaczenie. Jedno jest jednak pewne: zdecydowanie łatwiej porwać się na takie przedsięwzięcie w terenie, który dobrze się zna, a nie gdzieś w na końcu jakiegoś świata. A bazę rajdu mieliśmy niemal pod samym domem w Krakowie...
Zapraszam zatem na opowieść o strachu, gniewie i smutku, które towarzyszyły nam nieprzerwanie od chwili zapisu aż po linię mety. Ktoś zapyta a gdzie jest euforia wspomniana we angielskiej części. Cóż, mówiłem Wam że mogą to być dwie różne opowieści… co ciekawe, obie jak najbardziej prawdziwe.

[ENG] "Fear attracts the fearful, the strong, the weak. The innocent. The corrupt…” (*)
This "weak" part is about us... We may be quite experienced riders but when it came to choose the race course we hesitated…Long or short? 100 hours or 30 hours. Our personal record (set this year on Grassor444 competition) was 320 km in 36 hours but it was bike-only orienteering marathon.
We prefer bike-only event as the trekking section which exceeds 50 km is… hmmm, let’s say: running is good for animals not for distinguished swordmasters. For those who do not know us – orienteering is our hobby but modern classical fencing is our passion which we have been learning and teaching for over 15 years).
We completed a few Adventure Races in the past but they were always much more difficult than bike-only orienteering marathons... not because of course or trail but because of our lack of necessary skills.
By the way, in case you wonder if “the innocent” in the title describes us as well… Hmmm, to be perfectly honest, I seriously doubt it.
And the corrupt? Hell yeah!! You may count on it, Pal. You may count on it.
There were a few reason why we chose Short Course in the end:
Aha, if you are celibate about this matter - I mean you don't give a f**k, please skip this and next paragraph.
If you are by any chance interested why, here are some reasons:
a) we have never participated in the competition longer than 36 hours. There is a huge gap between 36 and 100 hours.
b) we do not have a team.
All of our friends are too sane to participate in something like this or… are too strong for us and we would slow them down.
In case you wonder if we asked someone about it – OF COURSE NOT, they might have said “YES” and then we would have no excuse. So to be on the safe side, we did not ask anyone.
c) simply, we would fail to complete kayaking or trekking section of such lenght. We are aware of this.
d) we would need to organise a lot of special equippment for this event: slides, bike boxes, etc.
Many of them would not be used any more - we will never go sliding if we can ride the bike!
e) Goddammit swimming special task.
Yes, I can swim... hmmm, I should have rather said: I try not to drown.
If someone asked me, if I liked swimming polls... Got it? Swimming POLLS, I would be like this:
- Do you like swimming?
- Of course NOT.
- Thank you for taking part in our swimming poooo...eeee... survey.
OK, I am joking... but the fear is real. We can swim but while the swimming pool is OK, lake or any other open water area is VERY NOT OK. We do not feel strong enough... I know, we are not going to be put in some kind of shark infested ocean and no Kriegsmarine will lurk beneath the surface, but HEY do you know that water is a reason of 100% death toll by drowning?
Unfortunately, on the short course there is also swimming task planned... but short course tasks are always easier.
Honestly, I do not mean to make any excuses.
That was our choice and if someone has a problem with it… we are sad they have a problem with it because we don’t.
I just want to show you how hard this decision was for us... These mixed feelings between short and long course were also a very important aspect of our attidude when the race started but we will get there later...
We were longing to sign up for the Long Course but common sense and voice of reason were ringing/calling/shouting/screaming...
Remember "Pulp Fiction" Marcellus Wallece' words:
"The night of the fight, you may feel a slight sting. That's pride f***ing with you. F**k pride. Pride only hurts, it never helps." (*)
So true… when we chose the short course, almost everyday I felt inferior…I felt weak. I know, it was stupid, ridiculous ... but try to discuss the feelings with your heart. Just try it. Good luck… you will need it.
[PL] Życie to sztuka wyboru...
Zadowoleni i uśmiechnięci wybieramy trasę krótką, która jest przecież lepsza niż trasa długa. Długa jest dla nie końca normalnych ludzi, którzy zachowują się nieodpowiedzialnie w stosunku do swojego zdrowia. Cechuje ich także przerost chorej ambicji. Ha ha ha… udało się? Uwierzyliście?
Ech…pewnie i tak większość z Was czytała angielski akapit i wie że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana…
To prawda, że nie mamy zespołu bo jest nas tylko dwójka.
Wszyscy nasi Przyjaciele, Koleżanki i Koledzy czy też Znajomi, dzielą się w sumie na dwie grupy. Pierwsza to grupa, która na pomysł wyjazdu na taki rajd każe nam się puknąć w pałę. Rower owszem, ale może niekonieczne trzeba spędzać na nim więcej niż 5h dziennie… Druga grupa to ekipy, dla których jeździmy za słabo. Bylibyśmy dla Nich kulą u nogi i skutecznie spowalnialibyśmy Ich na takim rajdzie.
Czy jednak zapytaliśmy kogoś czy by chciał połączyć siły na trasę długą? Oczywiście, że nie – jeszcze by się zgodził i byłby problem…
Z powodów których nie opisywałem w angielskim akapicie jest jeszcze moje bez ACL'owe kolano, które naprawdę by dostało w kość (raczej w staw…) na trasie długiej oraz kwestie urlopowe. Długa musiała by się odbyć kosztem naszego zaplanowanego sierpniowego wyjazdu w góry.
Niemniej oprócz tych wszystkich powodów główna przyczyna wyboru trasy krótkiej to fakt, że jesteśmy na długą za słabi.
Może gdyby było to czysto rowerowy maraton… ale na AR o takich parametrach jesteśmy po prostu za słabi.
Trochę smutno było by złapać NKL'a już ne pierwszym etapie, prawda?
Tutaj ciekawostka – zauważyliście, że elita AR właściwie nie startuje w maratonach rowerowych na orientację i na odwrót?
Sporadycznie ktoś się pojawi na obu imprezach, ale ogólnie to dwa różne sporty. Niby podobne, ale na palcach jednej ręki można policzy zawodników startujących i tu i tu…
Kac moralny że jedziemy na krótką trasę jest straszny. Basia ma nawet czasem dość jak zaczynam biadolić, że to... ech mam zakaz używania słowa wstyd.
W pewnym momencie temat trasy długiej staje się niemal tematem tabu. No dobra, przecież nie będę się nad tym rozwodził...
[ENG] "THE FINAL COUNTDOWN" (*)
When we came back from 9-days Fencing Training Camp the long course was about to begin. We still had 4 days for the final preparation but on Tuesday we started observing Long Course teams GPS tracks.
When I saw the map and the Control Points, I gasped... it truly took my breath away. The Organizers proivded really "Poland is beautiful" course:
- Czorsztyn Lake nad its Castles,
- Wysoka (Pieniny mountains),
- BABIA GORA mountain,
- Bledowska desert...
I was in awe... and despair (why am I not the part of this neverending stor...eeee course).
To prepare such a raid, it must have been hell of the work... “I must say: Damn good stuff, Sir” (*).
There is even a Control Point (CP) on the slopes of GRANDEUS (I know it is not a high mountian, but I just love its name!!! Grandeus, Mighty Grandues!!!)
[ENG] "Communication disruption could mean only one thing..." (*) CHAMPIONSHIPS STARTED
We went offline… It is championships and Organizers took care of forbidden GPS navigation. Our smartphones had to be switched off and they were sealed in special packaged marked by Organizers. Phones were allowed only for the emergancy reasons. Therfore, we went totally offline.
What about my Instagram account I need to check regulary? Oh, I forgot. I do not have any Instagram account.
What about friends wanting to call me and chat for hours? Solved as well, I do not have any friends and no-one calls me.
("oh, they do! They sometimes call you... fat, ugly and stupid" - Szkodnik)
Just after registration and before the briefing, we met Ania. She and their team did not manage to reach one point within time limit... it just confirmed us how hard the long course was. Control Points time limits... how much I f****ing hate them. I prefer when you have just race limit and you do whatever you want... certain control points time limit is evil incarnate. I remeber the races in which we were fighting not to get DSQ due to control points time limit. Unfortunately, they are very typical for all Adventure races. No exception this time.
However, to our surprise it happend to be that the limits on the Short Course were very, very mericful !!!
The brefing was quite simple: try to survive next two days.
No sooner had we entered the bus, we were given the race maps... and then it totaly caught me off guard!!
Remember Dire Stires song "Brothers in arms"?
"These mist covered mountains are home for me now..." (*) this is what I had expected before the race.
But... we were not heading to beautiful polish mountanins... we were heading north, to Jurrasic Park.
(please notice, it is not the official name of this region). It is also a wonderful area but it came as a huge surprise to me...
[PL] Do zobaczenia pod wiatą w Kluczach
Wyłączamy telefony i komisyjnie je pakujemy. Przez następne dwa dni będziemy odcięci od wszelakich sygnałów z zewnątrz. Będą tylko mapa i kompas. Rozmowa z Anią tuż przed startem upewniła nas w przekonaniu, że zaczyna się naprawdę hardcore'owa impreza. Po prostu umieram z niepokoju i oczekiwania... i wtedy spada to na mnie jak grom z jasnego nieba.
Trasa krótka będzie częścią trasy długiej, ale NIE jej górską cześćią. Nie jedziemy do Niedzicy na spływ Dunajcem, nie zaatakujemy Babiej Góry. Wiązą nas do Oświęcima! (k***a, jak to brzmi...). Pustynia Błędowska oraz Jura to obszar rozgrywania trasy krótkiej. Jestem załamany... To nie tak, że nagle stwierdziłem że będą to łatwe zawody. 30h napierania non-stop to nie jest łatwy rajd!!!
Ale, ale, ale... miały być góry. Nie ukrywam, że wiadomość ta mnie po prostu załamuje... rozczarowuje i wkurza. Jakbym dostał obuchem w łeb, albo Rapierem w maskę... motywacja siada we mnie totalnie. Kajaki nie na Dunajcu, ale na Wiśle... gdyby nie to, że jestem w autobusie, to by chyba do domu poszedł. Widzę, że niektorzy zawodnicy, którzy tak samo jak my znają Jurę z 1000-cy innych rajdów, też są rozczarowani. Tytuł tego rozdziału, to slowa jednego z Nich, wypowiedziane z gorzką ironią... "to nie tak miało być, zupełnie nie tak" (*). Poczucie krzywdy jest niemal namacale... Herbert tak bardzo:
"Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając..." (*)
Tak pięknie przygotowana trasa, a my zobaczymy jej niegórską część... poczucie winy, że nie zapisaliśmy się na długą po prostu we mnie wybucha. To nawet nie płacz, to szloch... nie, to lament. Prawie znowu pokłóciliśmy się o to z Basią. Dawno nie byłem tak rozbity psychicznie jak wtedy... niby to tylko rajd, zabawa weekendowa i to w pięknym terenie bo naprawdę uwielbiam Jurę, ale czuję się jakby ktoś odebrał mi obiecaną zabawkę. "Góralu czy Ci nie żal?" (*) ... No wlaśnie żal. Sakramencki żal... jak cholera żal.
[ENG] "Rain, old man? This is hardly a drizzle" (*)
The first race section was short trekking part which ended at the kayak "harbour". As some of you probably know, we do not run - we walk. So when the "START" command was given, in few seconds we were alone. What did not they understand about word "trekking"? Didn't they know running was cheating? We were playing by the rules - trekking is trekking. It is not running :D
To be seriously, we had predicted this situation so we did not worry much. It was Adventure Racing European Championship and the Short Course had 30 hours limit - what had you expected? Weak teams and easy winning and support on every step? Our goal for this race was to get to the finish line without getting disqualification and if - by any chance - we were not the last-place holders, that would be hell of sucess!
We were last to complete the city part and we were last to arrive at kayak "harbour". As Maciek "the Organizer" was present there, we had a liitle chat about the shot course. What problems did they have, how difficult was it to organise the MOUNTAIN part of the event... some minutes later we:
"SET SAIL! Prepare for boarding!
Upss, the other teams were not here any more. They were far ahead....so no pirates stuff at all today. Sorry... we were alone
... the first drop of rain surprised us.The lightning which followed made us sure that "The storm is coming, Mr. Wayne..."
and it was coming towards us. Ever watched "Silence of the hams" (parody of "Silence of the Lambs")? I have always thought Antonio this-is-not-a-motel-called-cementery-but-a-cementary-called Motel was talking about storms in Poland - mark his words, mark them well). So we came up with the new briliant plan: increase the efforts and speed up !!! Get outta here asap !!
The minute later it started raning - fortunately, not heavily.. We tried to speed up as much as we could because we did not want to get wet. (I don't like getting wet, I prefer getting hard when others get wet - if you know what I mean...).
Nonetheless, we were lucky, the storm passed by somehow and the rain lasted only for a few minutes.
During our kayak voyage we explored two channels to score two hidden Control Points and finally we arrived at the another "harbour" where we changed to dry clothes. The trekking part was waiting for us...


[PL] "Na galerze napierdalam - tempo 40, Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje, Że srając pod siebie wydajnie wiosłuję..." (*)
Wspomniałem już, że jesteśmy ostatni? Wszyscy pobiegli jak po ogień (w kontekście Oświęcimia to też nie brzmi najlepiej...) i na kajaki wyruszamy ostatni. Cóż tu dużo mówić, nie jesteśmy ekspertami od AR, a na Mistrzostwa Europy to nie przyjechały jakieś ułomki. Nie spieszymy się zatem jakoś bardzo, aż do momentu kiedy zaczyna napierać piorunami za naszymi plecami. Pogoda to potrafi zmotywować... wicher to chce łeb urwać, błyskawice walą jak opętane... zaczynamy zatem wiosłować bardzo wydajnie. Ech, chcieć to móc. Strach czyni cuda. Ciśniemy zatem jak wściekli aby uciec przed burzą i deszczem i... nie będziemy ostatni na przepaku!!!. Finalnie burza przejdzie jakoś bokiem i będzie nam padać tylko parę minut. Oczywiście na tyle mocno, że wystarczy to aby nas przemoczyć, ale trzeba docenić, to co się ma - mogło napierać deszczem godzinami, prawda? Nie jest zatem tak źle.
Zgarniamy dwa punkty kontrolne ukryte w kanałach oraz docieramy na przepak. Przebieramy się w suche ciuchy i ruszamy na około 20 km "spacer" po okolicznych pagórach.



[ENG] "Hello Darkness, my old friend..." (*)
We started our trekking part in the afternoon but we were not able to reach the next Transition Area before the dusk. As I mentioned, we do not run. Yes, I know it might be seen as our little caprice but HEY, we all love Little Caprice, don't we?
I won't believe if you say that you don't like Little Caprice :P
...so we marched in the afternoon, then we marched in the evening and then we marched in the night.
At Lipowiec Castle and its orienteering special section we admired the beutiful view on the mountains and some time later we visited Bolencin famous Rock which was even more beautiful in the rays of light of the setting sun. Few moments later Darkness fell...
...and then we met them. French Team from the long course. They went through Pieniny, through Babia Gora and here there were... near Trzebinia. Unbelivable. They started their journey on Tuesday and now it was Friday night. Moreover, they were not the leading team in the race. Leaders had been here long time ago. Un-f***king-belivable.
We saluted them and marched to Chechlo TA together... in silence. I wanted to ask them so many questions... how did they like the course, did they like the polish mountains, what expectations had they had before they came to Poland... but I did not utter a single word. We marched in silence. Dead silence of tiredness and exhaustion... like soldiers heading to the frontline.
At Chechlo lake, we had a special water task to complete. Fortunately, we were not confronted with our fears. Swimming task was changed into rafting to the control point. Ufff... I know that "Fear is a mind killer, fear is a little death that brings total obliteration. I will face my fear. I will permit it to pass over me and through me..." (*) but we were glad about this change.




"One of these hours will be your last one..." - This is Poland :D

[PL] Jezioro Chechło (śmiechem)...
jak nas zobaczyło. Zapytało: wiecie która jest godzina? Było przed 22:00... inne ekipy już dawno stąd wyszły. Niektórzy to się nawet zastanawiali czy z nami wszystko dobrze (dzięki Marcin! Za troskę) i czy damy radę w ogóle tu dotrzeć (dzięki Marcin! Za wiarę...).
Tutaj czekał na nas przepak. Znowu się przebraliśmy w suche ciuchy, bo mimo że nie padało, to byliśmy mokrzy. Było niesamowicie parno, a i kilka konkretnych podejść też mieliśmy już w nogach. Etap po kajakach żartobliwie nazwałem nawet BnO Tranzystor, bo na naszej mapie jedno ogrodzenie, od którego azymutowalismy się na jeden z punktów, miało kształ jak symbol tranzystora w elektronice. Tak więc, żadne tam BnO Zamek Lipowiec, ale od dziś BnO Tranzystor!! Zobaczycie nazwa chwyci jak komornik telewizor :)
Szczęśliwie zadanie pływackie zostało zamienione na ponton, ze względu na stan wody w jeziorze Chechło. Mówili, że jakieś potwory się tam zalęgły i niebezpiecznie jest wchodzić.
Ha, trzeba było wcześniej zawołać Szkołę Fechtunku ARAMIS. Zrobilibyśmy z nimi porządek. Co jak co, ale na broni to się trochę znamy i
krojenie (także ludzi za składki) nie jest nam obce :D
Wiecie jak bywa gdy czasy są cieżkie (a nasze czasy są bardzo ciężkie, w porównaniu z team'ami które prowadzą)
When you're a Witcher, you're given a choice
Kill for the living or be unemployed
Show me the beast that you want destroyed
I'll bring you its head if you cough up the coins... (*)
aha, tylko trzeba poprosić te potwory o wyjście z wody, bo za głęboko to my nie wejdziemy. Ubijemy je na brzegu i wszyscy będą szczęśliwi. Gdy zaliczamy pontonem punkt na jeziorze, nareszcie możemy wsiadać na rowery! No to co Szkodnik, znowu noc na rowerze - lecimy do lasu! A dokładnie to do Puszczy. Puszczy Dulowskiej !!




[ENG] "This is my bike. There are many like it, but this one is mine. My bike is my best friend. It is my life. I must master it as I master my life..." (*)
FINALLY. The biking section. This is our strengh, this is our passion. We are united with our bikes like alien symbiot with Eddie Brock. The first biking section had approx. 50 km and we were prepared for night journey. The twin laser (that's how I call my two light sources on my handle bar) and the helmet light exploded with the bright beams of light. We were ready for the hunt.
With the scream "Beware Control Points, we are coming for you!" we ventured into woods:


Next TA: PARIS :)

As the summer nights are short, dawn came quite soon... but with the first rays of light, with the brand new day, he appeared... as always. "It like a curse, like a stray, you feed it once and now it stays..." (*) He whose name should not be spoken. He who can embrace you in Darkness before you even now it... the Sleepmonster. Hey buddy, haven't I told ya recently to f**k off?
Unfortunately, He is the one who does not listen... He wants you to listen to him.
And he whispers "Close your eyes. Give in to me. Embrace me..."
This morning he was stubborn. He insisted... moreover, he was convincing...
We needed to stop for longer while. 20 min... just to make him go away.
The cut wood piles were the perfect place to get some sleep in the forest. Two minutes later we fell asleep...
We got up just a few second before another team from Long Course appeared and then together we attacked the next Control Point.
A minute later they headed for another CP (not ours), and we planned to pay a visit to... sands in the desert.
[PL] Jaszczur z Irokezem drzemie na mygłach :)
Wjeżdżamy na tereny dobrze nam znane, zarówno z własnych eksploracji jak i innych rajdów. Skala w Bolęcinie to była przecież Galicja Orient, Puszcza Dulowska to nasze własne Wiosenne Czarne KORNO 2018 czy Liszkor, a Nawojowa Góra i Miękinia to IROKEZ 2016.
Nareszcie na rowerze. Dość tej herezji z bieganiem i chodzeniem takich dystansów.
Puszcza Dulowska idzie na pierwszy ogień, a potem leci Wąwóz Karniowicki - tam daliśmy punkt na naszym KoRNO!!
Potem m/n-ocny podjazd pod Miękinę oraz Nawojową Górę, gdzie Compass robił Irokeza. Potem kierunek Gorenice.
Noc mija nam szybciej niż się spodziewamy, a nad ranem musimy złapać kilka chwil snu na mygłach.
Musimy bo zaczyna nas mocno mulić. Masakra, to jedna zarwana noc... Ekipy z długiej napierają od wtorku od 10:00 rano... a mamy sobotni poranek. A ile Oni spali... też pewnie po kilka minut gdzieś w lesie, po łąkach, a może w punktach przepakowych. Podziwiam Ich i w jakimś stopniu zazdroszczę... nadal nie mogę pogodzić się z myślę, że trasa długa to nie nasza bajka.
Wstajemy dosłownie na minutę przed dojazdem jakieś ekipy z trasy długiej. Uff... było by wstyd gdyby obudziła nas trasa, która nie śpi niemal wcale. Zaliczamy jeden punkt wspólnie, ale kiedy Oni odjeżdżają po kolejny (nie z naszej trasy), my kierujemy się na Pustynię Błędowską. Według schematu rajdu tam czeka nas około 30 km trekking, a potem znowu na rower i tak już do końca.




[ENG] Desert Eagel(s)
No, unfortunately not in my hand. Guns are forbidden during the race. We could be called Desert Eagles because we entered and explored Bledowska Desert. It's amazing place - the desert in the middle of Europe. Real desert. During the dark times of IIWW, DAK (Deutsche Africa Korpse) commanded by future Generalfeldmarschall Erwin Rommel was training here before they were sent to the war in Africa (Tobruk, El Alamein, etc).
For Adventure Trophy 2019 it was another TA . We needed to leave our bikes here and go for another trekking section. I am quite sure that the real desert impressed teams which had never been here before. We arrived here at dawn, but others had been here in the midday yesterday.
However, we did realise that we would not get all Control Points due to the time limit. Therefore, we limited this section to minimum and after some breakfest, we were back to the bike saddle and... off we went.
[PL] Pustynia zabiera ludziom wszystko... nawet lampiony
Piaski (zabrać mogą zbyt dużo) czasu...a i tak nie zaliczymy wszystkich punktów na naszej trasie... Co więcej, jesteśmy za Olkuszem, a musimy jeszcze wrócić do Krakowa na rowerach, po drodze szukając innych punktów kontrolnych oraz wykonują jeszcze dwa kolejne zadania specjalne (przy jednym z nich mamy adnotacje "czasochłonne!!"). Wiecie jak bardzo kochamy trekking, więc wychodzimy honorowo po jeden punkt w okolicach pustyni, a w piaski to wchodzimy tylko do zdjęcia. Jeszcze szybkie śniadanie z plecaka (zapiekany kurczak w cieście z kabanosami) i ruszamy dalej. Wiele zespołów z naszej trasy jest w trakcie treku, ale są tutaj też zespoły z trasy długiej. Niektórzy śpią, inni planują warianty walcząc ze zmęczeniem... ogólnie "ciężka" atmosfera. Miejsce niemal jak wymarła wioska...
Dziękujemy obsłudze punktu za podzielenie się z nami ostatnią torebką herbaty... do śniadania po nocy w lesie smakowała wyśmienicie.
Nie obyło się bez śmiesznych sytuacji (skandal, słowo ktorego powinienem użyć to skandal, hahaha...). Organizatorzy zaczęli składać trasę treku, bo właściwie wszystkie zespoły zaliczyły juz początkowe jej punkty. No właśnie "właściwie"... zgadnijcie który zespół jeszcze na trek nawet nie wszedł. BINGO! Trafiliście. Chcieliśmy zaliczyć taki jeden honorowy punkt z treku, a tu dupa - jest już zebrany.
Ej, jest koło 6:00 rano, limit rajdu jest do 18:00 - a zamknięcie tej strefy zmian jest o 11:00. Ja wiem, że zostaliśmy tylko my, ale nie musicie nam aż tak bardzo pokazywać jak słabi jesteśmy :P
Finalnie dogadujemy się, że jeśl dojdziemy w miejsce punktu kontrolnego i to udowodnimy, to nam go zaliczą. Tak też robimy.
O Wy, Pacany małej wiary... może i nie jesteśmy wymiataczami, ale zawsze walczymy uparcie do końca :P




[ENG] "Welcome to CAMP BUKOWNO, so you are a new replacement... if I like you, you can call me Serge. But guess what? I DON'T LIKE YOU !!!" (*)
Remember this scene from Fallout 2 when Sgt Dornan welocme you to camp Navaro? Everytime I enter any secret location military base (yeah, it happens on some occasions...), I feel pretty much the same. In case you do not know what I am talking about, listen to the amazing coversation with good old Serge.
This time we entered former Bukowno rocket military base. It was "fully operatonal" (if you get the reference!) during the times when Soviet Army controlled the half of the Europe after IIWW. Bukowno base was a place where many rocket/missle launchers were deployed. Today it is abandoned place which can be be safely expolored...
and we had Control Points hidden there. Near the base, there is also an old disolated, forsaken village named Polis, so the ambiance is amazing... Military Base and Necropolis. You must agree that it is FALLOUT environment!!!
Although we know this area very well, we "managed to" get stuck in sands and on some step slopes. This was, is and will be our speciality. Aramis varaints are always hard to follow... both mentally and in terrain.

[PL] "Podążaj za Białym Króliczkiem..." (*) nawet do Bazy Wojskowej
Przed nami znane nam tereny starej bazy rakietowej w Bukownie oraz jej okolice.
Pamiętam jak byliśmy tu pierwszy raz lata temu - miejsce robiło naprawdę mocne wrażenie (i nadal robi!).
Niedaleko stąd jest stara, po części opuszczona osada Polis, którą ja nazywam Nekropolis (YEAH!!!).
Jest tam taki samotny dom, tuż nam tamą o imieniu TAMALKA - taki napis na niej widnieje. Obok tej tamy ktoś hoduje króliki... ale nie takie zwykłe. Największe jakie w życiu widziałem!! Jest tam jeden taki biały z czerwonym oczami... po prostu masakra. Pamiętam jak kiedyś nocą spotkaliśmy tam w lesie małą przestraszoną dziewczynkę (nie pytaj co robimy nocą w starej bazie rakietowej, tylko pakuj szybciej ten uran).
Zaintrygowała mnie... przyglądała nam się z oddali, ubrana tylko w starą podartą sukienkę. Podchodzę i pytam czy się nie boi chodzić tak sama po lesie, bo ja na przykład się boję. A Ona do mnie, że kiedy była żywa to też się bała... nie ukrywam zaniepokoiło mnie to.
Nim zdołałem wydusić z siebie cokolwiek mówi, że jest smutna bo na nią nakrzyczał. Pytam kto... mówi, że ON i pokazuje go palcem. Wtedy dostrzegłem go po raz pierwszy. Białą Bestię o czerwonych oczach obserwującą nas z oddali. Wtedy dziewczynka pyta:
- How much do you know about fear?
- All there is.
- Not like this... not like him (uśmiecha się złowieszczo...) (*)
Wtedy postanowiłem, że uran potrzebny nam do...eeee.... badań naukowych, oczywiście że badań naukowych, pozyskamy gdzieś indziej. Daleko stąd. Jak najdalej... no ale to inna historia.
Dzisiaj po prostu zbieramy tutaj lampiony uważając aby nie wdepnąć na tereny kontrolowane przez Białą Bestię...


[ENG] "Home isn't a place... it's a feeling"
As we entered so called Podkrakowskie Dolinki area (Valleys), the map was no longer necessary for me. I know every rock here... every path, every tree. This is were I learnt to know the navigation, the biking... the adventure itself. This is where I got lost for the very first time... it is a second home for me. I love these valleys.
This is where we prepared our own orienteering marathon Wiosenne CZANRE KoRNO with the fencing ambiance.


If I were to chose which valley is the most beautiful one, I could not do that... ridiclously steep slopes of Szklarka valley and its Awen cave, mountain-like Raclawka valley, Bolechowicka with its Gates and steep yellow route/trail, Kobylanska with it hidden chapel, Mnikowska with the beautiful rock wall painting... it's not possible to choose.
Racuch, Żabi Koń, Zjazdowa Turnia, Powroźnikowa (names of the some huge rocks) and many others which I know very well.
Yes, finally I was back home. It was good to see all these rocks again... The new waves of pure motivation pumped through my veins and heart. Adventure Racing European Championships I take part in, take place in area I call my second home...
Our first special task was a Raclawicka Cave exploration.
And second task was a rope ascending from Zjadowa Turnia in Kobylanska Valley.
No more words, see it with your own eyes...

[PL]
Uciec pragnę w wielki sen,
Na dno tamtej mej doliny,
Gdzie sprzed dni doganiam dzień,
W tamten czas, lub jego cień.
...czyli "Sen o Dolinie" a nawet o wielu dolinach. O Dolinkach! Kocham Dolinki Podkrakowskie. Są dla mnie niemal drugim domem. A dziś przebiega przez nie trasa Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych. To jest po prostu niesamowite!!
W sumie wiele napisałem już o tym w akapicie angielskim, ale mogę rzucić Wam garść szczegółów o samych zadaniach.
Pierwsze zadanie to zjazd po lampion do Jaskini Racławickiej. Szkodnik lubi się tarzać po jaskiniach, więc aż Mu się oczka zaświeciły. Chapsnął linę i dawaj w dół przez jakieś absurdalnie wąskie okno skalne.
Drugie zadanie robiliśmy już wspólnie i był to zjazd na linie po Ścianie skały Zjazdowa Turnia w Dolince Kobylańskiej.
Najpierw trzeba było się wdrapać na górę skały, potem przejść krótkie szkolenie z przesympatycznym Instruktorem, no i w końcu runać w dół po ścianie, odbijają się od niej nogami. Super sprawa, byle nie patrzeć w dół :)

First look

Second look

and DOWN WE GO !!!
[ENG] Follow the color of Hope... till the last breath
The time was running out... 3 more Control Points to get. At the first one we met Iza and Grzegorz (One Race Project team). We stayed together till the end of race. The clock was ticking mercilessly so we needed to speed up. We put on the sign "we brake for nobody" and
used all the strenght we had left. The final stage was a obligatory green route/trail through Wolski Forest and that's was hell of the fight. Tic tac, tic, tac... the Clock was ruthless. Exhausted by the race, gasping for breath, trying to ignore the pain, with the mixture of despair and hope... we tried to beat it.
Green is the colour of Hope and green was our trail...so we fought persisently, we battled with steep slope of the final race stage. When the uphill battle was over, we crossed the finish line 7 minutes before the time limit. WE DID IT. WE SURVIVED AREC 2019!!!
As the last minutes of the race was crazy, I learnt one crucial thing... you really do not want to voimt wearing full-face helmet. No matter how exhausted and worn-out you are, YOU DON"T WANNA DO THIS. Believe me on this :)
[PL] Podążaj drogą w kolorze... Nadziei
Czas zaczyna nas gonić... Basia twierdzi, że bardzo. Ja twierdzę, że umiarkowanie. Nie zgadzamy się w tej kwestii, ale mimo to na wszelki wypadek nadajemy ostre tempo. Zostały nam do zdobycia 3 ostatnie punkty i powrót do bazy, a mamy dwie godziny bez kilku minut. Co ciekawe: ostatni punkt jest na Kopcu Piłsudskiego, a przejazd do bazy MUSI odbyć się zielonym szlakiem (Linia Obowiązkowego Przejazdu). Na pierwszym punkcie kontrolnym spotykamy One Race Project Team czyli Izę i Grześka. Będziemy się trzymać razem już do końca rajdu, a nawet później dołączą do nas jeszcze dwie inne ekipy. Przelot z Kryspinowa na Kopiec Piłsudskiego to zrobimy chyba w rekordowym czasie - pamiętacie te dziecięce klimaty Lasku Wolskiego: czasówka pod ZOO?
Gdy dopadamy do lampionu zostaje nam 28 minut do limitu. Zgodnie z instrukcją trzymamy się teraz zielonego szlaku, który jednak nie idzie najkrótszą drogą na Kopiec Kościuszki - kluczy bowiem po lesie bardzo ładnym singlem... tyle, że nam się spieszymy. Nie wiemy czy zdążymy, a szlak to w lewo, to w prawo. PRZESTAŃ, cholera!!! Zabierz nas na Kopiec natychmiast.
Sam się zastanawiam skąd mam siłę trzaskać podjazdy po prawie 30h napierania, ale wchodzą one od kopa. Lecimy dużą ekipą, byle do mety i udało się... przejeżdżamy linię mety!!! Zdążyliśmy. To koniec naszych zmagań na dzisiaj.
Czy czas nas gonił bardzo czy umiarkowanie? W sumie to prawda leżała pośrodku. Szacowałem, że przyjedziemy na metę z bezpiecznym zapasem, 20-25 minut... Basia szacowała, że "ZGINIEMY!!!". Linię końcową przekroczyliśmy na 7 minut przed limitem czasowy. Bezpiecznie, ale szału nie ma. Może to nie to co osławiony Rajd Wilczy kiedy od NKL dzieliły nas 4 sekundy (nasz do dziś niepobity rekord w kategorii "NA STYK"), ale 7 minut zapasu na 30 godzinach, to dupy nie urywa.
Niemniej udało się... "Po raz kolejny udało się przeżyć". 196 km kajakiem, z buta i na rowerze, pływanie pontonem, zjazd na linach po skale i eksploracja jaskini. Szlak w kolorze Nadziei doprowadził nas bezpiecznie do mety.

Our bags from all Transition Areas go home :)
[ENG] SUMMARY
We are happy that we managed to finish the AREC (Adventure Racing European Championships). Moreover, we are not the last team in the results. I don't know how, but we are not the last team in the race. This was hell of advanture for us and lotsa fun. The fact that there were many teams form other countries (for example Czech Republic, Russia, Estonia, France - see the full starting list here) makes this event even greater. I do hope all foregin teams found Poland beautiful and had fun as well.
Thank you for your effort. Thank you for your devotion and passion. Thank you for the Adventure Trophy 2019 - Adventure Racing European Championship.
[PL] PODSUMOWANIE
Nieznoszę Was za to, że NIE zabraliście nas w góry. To naprawdę zabolało. Chyba nawet bardziej niż można to sobie wyobrazić.
Kocham Was natomiast za moje ukochane Dolinki Podkrakowskie i niesamowity klimat imprezy!!
Jak zaczynałem rajd to bylem naprawdę rozczarowany niespełnionymi (a być może i zbyt rozdmuchanymi) oczekiwaniami, ale wykupiliście się tą Kobylańską i Szklarką. Podziwiam też ogrom tytanicznej roboty, aby zorganizować taki event. Ale abstrahując od trasy krótkiej, to pokazanie zagranicznym drużynom Babiej Góry, zamków w Czorsztynie i Niedzicy, Wysokiej, Beskidu Sądeckiego, Pustyni Błędowskiej, skałek na Jurze i Dolinek Podkrakowskich to było mistrzostwo świata (nie Europy, ale świata).
A co byście powiedzieli na to, aby jakieś dziwne stwory za rok zapisały się na trasę długą poza konkurencją - próbując zrobić całość tylko rowerem? No dobra, jakby był znowu jakiś Park Narodowy jak Babia Góra, to na taki trek to byśmy wyszli bez zawahania :)
Nie obiecujemy bo różnie to bywa w życiu, ale liczymy na to, że znowu zmusicie nas do półrocznej rozkminy na którą trasę się zapisać!
LINKS:
Our track from SHORT COURSE.
Track from LONG COURSE
Jeszcze parę słów, co do naszego odczucia po rajdzie...Zrobiliśmy 196 km. To chyba naprawdę sporo, prawda? Czemu zatem czuję się jak jakiś amator co pojechał po bułki do sklepu. Chyba obecność Terminatorów z trasy długiej, co walnęli około 500 km, po prostu nas przytłacza... gdzie te czasy gdzie jechało się na wycieczkę 20-30 km i było się dumnym z swojego wyczynu. Dziś wstyd się przyznawać, że zrobiliśmy tylko niecałe 200 km. Czy to zawsze tak musi wyglądać: zaczynasz od krótkich, łatwych i przyjemnych tras, a potem nagle - nim się obejrzysz - siedzisz gdzie w lesie, w nocy, w deszczu, 150 km od bazy rajdu i zastanawiasz się jak właściwie do tego doszło...
QUOTES:
1) NPC from "Diablo" game
2) Movie about Spanish Civil War in 30s "There be dragons"
3) Star Wars, Darth Maul quote, E1 promo materials
4) Movie "Pulp Fiction". Marcellus to Butch before the fight.
5) Song "The final countdown" by Europe
6) Movie "Inglorious basterds". The shootout/accent scene. Can be seen here
7) Star Wars, E1, Invasion on Naboo
8) Song by Dire Straits "Brothers-in-arms"
9) My beloved series EPIC RAP BATTLES "Zeus vs Thor"
10) Song by Simon and Gar "Sound of silence"
11) Litany against the Fear, Dune
12) Movie "Full metal jacket" , paraphrase of Rifleman's creed
13) Song by Metallica "Until it sleeps"
14) NPC from "Fallout 2" game
CYTATY:
1) Piosenka zespołu Strachy na Lachy "Piła Tango"
2) Adam Mickiewicz "Pan Tadeusz"
3) Piosenka Budki Suflera "To nie tak miało być"
4) Wiersz Zbigniewa Herberta "Który skrzywdziłeś"
5) Piosenka folkowa "Góralu czy Ci nie żal"
6) Piosenka Hasioka "Galera" - ryje mózg :)
7) JT Music "Witcher Rap"
8) Ksiązka Luisa Carolla "Alicja w Krainie Czarów"
9) Film z serii James'a Bonda "Skyfall"
10) Piosenka Budki Suflera "Sen o Dolinie"
Short course / Trasa krótka: 30 h.
Multilanguage report / wielojęzykowa relacja.
[ENG] DISCLAIMER
The report will be provided in two languages: Polish and English.
If you can speak both of them, you will find that polish parts are NOT just the translations of English ones.
They might even sometimes be a separate story... Those who read this blog quite regularly know to always expect the unexpected, so there should nothing strange about this situation.
If you speak just one of the mentioned languages, do not worry – you will find what you are looking for (report from the event) but to get the full experience, you will need to have multiple skills – exactly as all Adventure Races require.
[PL] WSTĘP
Jako, że oficjalnym językiem tej imprezy był język angielski, uważam że relacja z niej także powinna odbyć się w tym języku (hej, to nie był jakimś tam rajd ale Mistrzostwa Europy z międzynarodową obsadą). Z drugiej strony, nie chcę jednak odbierać możliwości zapoznania się z nią osobom, dla których mógłby to być problem. Postanowiłem zatem stworzyć dwujęzyczny zapis naszych zmagań na Mistrzostwach Europy w Rajdach Przygodowych.
Uwaga! Fragmenty po angielsku nie będą po prostu tłumaczeniem części polskiej. Będą osobna opowieścią – być może miejscami nawet z nią sprzeczną. Może w innym języku łatwiej będzie mi napisać to czego bym wprost nigdy nie powiedział, a może będzie właśnie na odwrót? Kto wie… przekonajcie się sami.
[ENG] „Hello my friend. Stay a while and listen…” (*)
...if I am to quote Deckard Cain the Elder from my beloved Diablo game. However, honestly, it does not seem as an easy task… rather as a huge enterprise to create a report from this event.
How can you write a story which started in your mind nearly a half of a year ago... ?
It had started long before the “START” command was given.
How can I describe the feelings, emotions and doubts which were tearing my soul apart since we signed up to Entry List. Their sharp claws scratched my heart… marked it with the mixture of fear, anxiety, anticipation, panic and euphoria.
Even now… I can still feel them again. All I have to do is to close my eyes and they come back… but on the other hand, you can never feel lonely with the Demons on your shoulder.
I may know that the voices in my head are not real, but they have so many interesting ideas…
So Adventurer, if you are not afraid to look into the deepest and darkest corners of my wicked and twisted mind, LET ME BID YOU WELCOME... but beware "There be dragons"… and they are hungry.
[PL] "Oto historia z kantem, co podwójne ma dno, gdyby napisał ją Dante, nie tak by to szło..." (*)
Pewnie, że inaczej by szła, bo Dante nie jeździł na rajdy przygodowe. Niemniej, stanąłem przed nielichym zadaniem.
Jak napisać relacje z rajdu, który w moim umyśle zaczął się pół roku wcześniej… jak wyrazić wszystkie wątpliwości, które targały nami jeszcze nim usłyszeliśmy hasło „START”. Co w zasadzie nami kierowało aby zapisać się na Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych? Rajdy przygodowe są fajne, ale są także o wiele trudniejsze niż nawet długie maratony rowerowe. Wymagają bowiem wielu różnych umiejętności – długodystansowe marsze, długie odcinki rowerowe, pływanie kajakiem, zadania wspinaczkowe czy też eksploracja jaskiń… słowem różnorodność. Wachlarz bardzo wielu umiejętności, z których sporej części nie posiadamy wcale lub posiadamy je w stopniu podstawowym. Czemu zatem w ogóle zdecydowaliśmy na imprezę takiej rangi?
To bardzo dobre pytanie… nie wiem czy jest na nie jednoznaczna odpowiedź. Może nas już po prostu do końca pojeb**o?
To też było by jakieś wytłumaczenie. Jedno jest jednak pewne: zdecydowanie łatwiej porwać się na takie przedsięwzięcie w terenie, który dobrze się zna, a nie gdzieś w na końcu jakiegoś świata. A bazę rajdu mieliśmy niemal pod samym domem w Krakowie...
Zapraszam zatem na opowieść o strachu, gniewie i smutku, które towarzyszyły nam nieprzerwanie od chwili zapisu aż po linię mety. Ktoś zapyta a gdzie jest euforia wspomniana we angielskiej części. Cóż, mówiłem Wam że mogą to być dwie różne opowieści… co ciekawe, obie jak najbardziej prawdziwe.

[ENG] "Fear attracts the fearful, the strong, the weak. The innocent. The corrupt…” (*)
This "weak" part is about us... We may be quite experienced riders but when it came to choose the race course we hesitated…Long or short? 100 hours or 30 hours. Our personal record (set this year on Grassor444 competition) was 320 km in 36 hours but it was bike-only orienteering marathon.
We prefer bike-only event as the trekking section which exceeds 50 km is… hmmm, let’s say: running is good for animals not for distinguished swordmasters. For those who do not know us – orienteering is our hobby but modern classical fencing is our passion which we have been learning and teaching for over 15 years).
We completed a few Adventure Races in the past but they were always much more difficult than bike-only orienteering marathons... not because of course or trail but because of our lack of necessary skills.
By the way, in case you wonder if “the innocent” in the title describes us as well… Hmmm, to be perfectly honest, I seriously doubt it.
And the corrupt? Hell yeah!! You may count on it, Pal. You may count on it.
There were a few reason why we chose Short Course in the end:
Aha, if you are celibate about this matter - I mean you don't give a f**k, please skip this and next paragraph.
If you are by any chance interested why, here are some reasons:
a) we have never participated in the competition longer than 36 hours. There is a huge gap between 36 and 100 hours.
b) we do not have a team.
All of our friends are too sane to participate in something like this or… are too strong for us and we would slow them down.
In case you wonder if we asked someone about it – OF COURSE NOT, they might have said “YES” and then we would have no excuse. So to be on the safe side, we did not ask anyone.
c) simply, we would fail to complete kayaking or trekking section of such lenght. We are aware of this.
d) we would need to organise a lot of special equippment for this event: slides, bike boxes, etc.
Many of them would not be used any more - we will never go sliding if we can ride the bike!
e) Goddammit swimming special task.
Yes, I can swim... hmmm, I should have rather said: I try not to drown.
If someone asked me, if I liked swimming polls... Got it? Swimming POLLS, I would be like this:
- Do you like swimming?
- Of course NOT.
- Thank you for taking part in our swimming poooo...eeee... survey.
OK, I am joking... but the fear is real. We can swim but while the swimming pool is OK, lake or any other open water area is VERY NOT OK. We do not feel strong enough... I know, we are not going to be put in some kind of shark infested ocean and no Kriegsmarine will lurk beneath the surface, but HEY do you know that water is a reason of 100% death toll by drowning?
Unfortunately, on the short course there is also swimming task planned... but short course tasks are always easier.
Honestly, I do not mean to make any excuses.
That was our choice and if someone has a problem with it… we are sad they have a problem with it because we don’t.
I just want to show you how hard this decision was for us... These mixed feelings between short and long course were also a very important aspect of our attidude when the race started but we will get there later...
We were longing to sign up for the Long Course but common sense and voice of reason were ringing/calling/shouting/screaming...
Remember "Pulp Fiction" Marcellus Wallece' words:
"The night of the fight, you may feel a slight sting. That's pride f***ing with you. F**k pride. Pride only hurts, it never helps." (*)
So true… when we chose the short course, almost everyday I felt inferior…I felt weak. I know, it was stupid, ridiculous ... but try to discuss the feelings with your heart. Just try it. Good luck… you will need it.
[PL] Życie to sztuka wyboru...
Zadowoleni i uśmiechnięci wybieramy trasę krótką, która jest przecież lepsza niż trasa długa. Długa jest dla nie końca normalnych ludzi, którzy zachowują się nieodpowiedzialnie w stosunku do swojego zdrowia. Cechuje ich także przerost chorej ambicji. Ha ha ha… udało się? Uwierzyliście?
Ech…pewnie i tak większość z Was czytała angielski akapit i wie że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana…
To prawda, że nie mamy zespołu bo jest nas tylko dwójka.
Wszyscy nasi Przyjaciele, Koleżanki i Koledzy czy też Znajomi, dzielą się w sumie na dwie grupy. Pierwsza to grupa, która na pomysł wyjazdu na taki rajd każe nam się puknąć w pałę. Rower owszem, ale może niekonieczne trzeba spędzać na nim więcej niż 5h dziennie… Druga grupa to ekipy, dla których jeździmy za słabo. Bylibyśmy dla Nich kulą u nogi i skutecznie spowalnialibyśmy Ich na takim rajdzie.
Czy jednak zapytaliśmy kogoś czy by chciał połączyć siły na trasę długą? Oczywiście, że nie – jeszcze by się zgodził i byłby problem…
Z powodów których nie opisywałem w angielskim akapicie jest jeszcze moje bez ACL'owe kolano, które naprawdę by dostało w kość (raczej w staw…) na trasie długiej oraz kwestie urlopowe. Długa musiała by się odbyć kosztem naszego zaplanowanego sierpniowego wyjazdu w góry.
Niemniej oprócz tych wszystkich powodów główna przyczyna wyboru trasy krótkiej to fakt, że jesteśmy na długą za słabi.
Może gdyby było to czysto rowerowy maraton… ale na AR o takich parametrach jesteśmy po prostu za słabi.
Trochę smutno było by złapać NKL'a już ne pierwszym etapie, prawda?
Tutaj ciekawostka – zauważyliście, że elita AR właściwie nie startuje w maratonach rowerowych na orientację i na odwrót?
Sporadycznie ktoś się pojawi na obu imprezach, ale ogólnie to dwa różne sporty. Niby podobne, ale na palcach jednej ręki można policzy zawodników startujących i tu i tu…
Kac moralny że jedziemy na krótką trasę jest straszny. Basia ma nawet czasem dość jak zaczynam biadolić, że to... ech mam zakaz używania słowa wstyd.
W pewnym momencie temat trasy długiej staje się niemal tematem tabu. No dobra, przecież nie będę się nad tym rozwodził...
[ENG] "THE FINAL COUNTDOWN" (*)
When we came back from 9-days Fencing Training Camp the long course was about to begin. We still had 4 days for the final preparation but on Tuesday we started observing Long Course teams GPS tracks.
When I saw the map and the Control Points, I gasped... it truly took my breath away. The Organizers proivded really "Poland is beautiful" course:
- Czorsztyn Lake nad its Castles,
- Wysoka (Pieniny mountains),
- BABIA GORA mountain,
- Bledowska desert...
I was in awe... and despair (why am I not the part of this neverending stor...eeee course).
To prepare such a raid, it must have been hell of the work... “I must say: Damn good stuff, Sir” (*).
There is even a Control Point (CP) on the slopes of GRANDEUS (I know it is not a high mountian, but I just love its name!!! Grandeus, Mighty Grandues!!!)
From
now till the start of our race, I was checking the teams progress every
15 minutes, being literally glued to the screen... I was not able to
concentrate on anything else... even packing our own bags for the TA
(Transition Areas) took us almost 4 hours...
[PL] Pchając kropki po mapie
Gdy otwierają się mapy trasy długiej jestem zachwycony. To jest jakiś kosmos, Organizatorzy postanowili pokazać najwspaniajsze tereny (w cholerę) szeroko rozumianych okolic Krakowa. Rewelacja. Nie sposób opisać tego co się działo w mojej głowie, że nas tam nie ma. Rozsądek oczywiście natychmiast potwierdził mi, że decyzja o trasie krótkiej była rozsądna, ale kto by go tam słuchał... cytując klasyka "Serce nie sługa, nie wie co to pany, nie da się przemocą zakuć w kajdany".
Trzeba się było jednak spakować i samo spakowanie przepaków zajęło nam ze 4 godziny. Nie znoszę tego - które buty gdzie, co będę potrzebował po kajakach, gdzie kurtkę spakować, a którą zabrać do plecaka... pakowanie się na rajd AR to jedna z konkurencji tej zabawy, wstępny etap rajdu.
Pakowanie się przedłuża i idziemy spać o wiele później niż planowaliśmy... doskonale, przed rajdem w którym zarwiemy noc... wybornie, Jak, krutza-fux, zawsze... .
Przed 8:00 rano pojawiamy się bazie rajdu, rejestrujemy się i zdajemy przepaki...
Wygląda na to, że "Here we go again" jak rzekł C3PO przed wyruszeniem na księżyc Endor... drugie (po Grassor444) największe rajdowe przygodsięwzięcie tego roku, właśnie się zaczyna...
Gdy otwierają się mapy trasy długiej jestem zachwycony. To jest jakiś kosmos, Organizatorzy postanowili pokazać najwspaniajsze tereny (w cholerę) szeroko rozumianych okolic Krakowa. Rewelacja. Nie sposób opisać tego co się działo w mojej głowie, że nas tam nie ma. Rozsądek oczywiście natychmiast potwierdził mi, że decyzja o trasie krótkiej była rozsądna, ale kto by go tam słuchał... cytując klasyka "Serce nie sługa, nie wie co to pany, nie da się przemocą zakuć w kajdany".
Trzeba się było jednak spakować i samo spakowanie przepaków zajęło nam ze 4 godziny. Nie znoszę tego - które buty gdzie, co będę potrzebował po kajakach, gdzie kurtkę spakować, a którą zabrać do plecaka... pakowanie się na rajd AR to jedna z konkurencji tej zabawy, wstępny etap rajdu.
Pakowanie się przedłuża i idziemy spać o wiele później niż planowaliśmy... doskonale, przed rajdem w którym zarwiemy noc... wybornie, Jak, krutza-fux, zawsze... .
Przed 8:00 rano pojawiamy się bazie rajdu, rejestrujemy się i zdajemy przepaki...
Wygląda na to, że "Here we go again" jak rzekł C3PO przed wyruszeniem na księżyc Endor... drugie (po Grassor444) największe rajdowe przygodsięwzięcie tego roku, właśnie się zaczyna...
[ENG] "Communication disruption could mean only one thing..." (*) CHAMPIONSHIPS STARTED
We went offline… It is championships and Organizers took care of forbidden GPS navigation. Our smartphones had to be switched off and they were sealed in special packaged marked by Organizers. Phones were allowed only for the emergancy reasons. Therfore, we went totally offline.
What about my Instagram account I need to check regulary? Oh, I forgot. I do not have any Instagram account.
What about friends wanting to call me and chat for hours? Solved as well, I do not have any friends and no-one calls me.
("oh, they do! They sometimes call you... fat, ugly and stupid" - Szkodnik)
Just after registration and before the briefing, we met Ania. She and their team did not manage to reach one point within time limit... it just confirmed us how hard the long course was. Control Points time limits... how much I f****ing hate them. I prefer when you have just race limit and you do whatever you want... certain control points time limit is evil incarnate. I remeber the races in which we were fighting not to get DSQ due to control points time limit. Unfortunately, they are very typical for all Adventure races. No exception this time.
However, to our surprise it happend to be that the limits on the Short Course were very, very mericful !!!
The brefing was quite simple: try to survive next two days.
No sooner had we entered the bus, we were given the race maps... and then it totaly caught me off guard!!
Remember Dire Stires song "Brothers in arms"?
"These mist covered mountains are home for me now..." (*) this is what I had expected before the race.
But... we were not heading to beautiful polish mountanins... we were heading north, to Jurrasic Park.
(please notice, it is not the official name of this region). It is also a wonderful area but it came as a huge surprise to me...
[PL] Do zobaczenia pod wiatą w Kluczach
Wyłączamy telefony i komisyjnie je pakujemy. Przez następne dwa dni będziemy odcięci od wszelakich sygnałów z zewnątrz. Będą tylko mapa i kompas. Rozmowa z Anią tuż przed startem upewniła nas w przekonaniu, że zaczyna się naprawdę hardcore'owa impreza. Po prostu umieram z niepokoju i oczekiwania... i wtedy spada to na mnie jak grom z jasnego nieba.
Trasa krótka będzie częścią trasy długiej, ale NIE jej górską cześćią. Nie jedziemy do Niedzicy na spływ Dunajcem, nie zaatakujemy Babiej Góry. Wiązą nas do Oświęcima! (k***a, jak to brzmi...). Pustynia Błędowska oraz Jura to obszar rozgrywania trasy krótkiej. Jestem załamany... To nie tak, że nagle stwierdziłem że będą to łatwe zawody. 30h napierania non-stop to nie jest łatwy rajd!!!
Ale, ale, ale... miały być góry. Nie ukrywam, że wiadomość ta mnie po prostu załamuje... rozczarowuje i wkurza. Jakbym dostał obuchem w łeb, albo Rapierem w maskę... motywacja siada we mnie totalnie. Kajaki nie na Dunajcu, ale na Wiśle... gdyby nie to, że jestem w autobusie, to by chyba do domu poszedł. Widzę, że niektorzy zawodnicy, którzy tak samo jak my znają Jurę z 1000-cy innych rajdów, też są rozczarowani. Tytuł tego rozdziału, to slowa jednego z Nich, wypowiedziane z gorzką ironią... "to nie tak miało być, zupełnie nie tak" (*). Poczucie krzywdy jest niemal namacale... Herbert tak bardzo:
"Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając..." (*)
Tak pięknie przygotowana trasa, a my zobaczymy jej niegórską część... poczucie winy, że nie zapisaliśmy się na długą po prostu we mnie wybucha. To nawet nie płacz, to szloch... nie, to lament. Prawie znowu pokłóciliśmy się o to z Basią. Dawno nie byłem tak rozbity psychicznie jak wtedy... niby to tylko rajd, zabawa weekendowa i to w pięknym terenie bo naprawdę uwielbiam Jurę, ale czuję się jakby ktoś odebrał mi obiecaną zabawkę. "Góralu czy Ci nie żal?" (*) ... No wlaśnie żal. Sakramencki żal... jak cholera żal.
[ENG] "Rain, old man? This is hardly a drizzle" (*)
The first race section was short trekking part which ended at the kayak "harbour". As some of you probably know, we do not run - we walk. So when the "START" command was given, in few seconds we were alone. What did not they understand about word "trekking"? Didn't they know running was cheating? We were playing by the rules - trekking is trekking. It is not running :D
To be seriously, we had predicted this situation so we did not worry much. It was Adventure Racing European Championship and the Short Course had 30 hours limit - what had you expected? Weak teams and easy winning and support on every step? Our goal for this race was to get to the finish line without getting disqualification and if - by any chance - we were not the last-place holders, that would be hell of sucess!
We were last to complete the city part and we were last to arrive at kayak "harbour". As Maciek "the Organizer" was present there, we had a liitle chat about the shot course. What problems did they have, how difficult was it to organise the MOUNTAIN part of the event... some minutes later we:
"SET SAIL! Prepare for boarding!
Upss, the other teams were not here any more. They were far ahead....so no pirates stuff at all today. Sorry... we were alone
... the first drop of rain surprised us.The lightning which followed made us sure that "The storm is coming, Mr. Wayne..."
and it was coming towards us. Ever watched "Silence of the hams" (parody of "Silence of the Lambs")? I have always thought Antonio this-is-not-a-motel-called-cementery-but-a-cementary-called Motel was talking about storms in Poland - mark his words, mark them well). So we came up with the new briliant plan: increase the efforts and speed up !!! Get outta here asap !!
The minute later it started raning - fortunately, not heavily.. We tried to speed up as much as we could because we did not want to get wet. (I don't like getting wet, I prefer getting hard when others get wet - if you know what I mean...).
Nonetheless, we were lucky, the storm passed by somehow and the rain lasted only for a few minutes.
During our kayak voyage we explored two channels to score two hidden Control Points and finally we arrived at the another "harbour" where we changed to dry clothes. The trekking part was waiting for us...


[PL] "Na galerze napierdalam - tempo 40, Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje, Że srając pod siebie wydajnie wiosłuję..." (*)
Wspomniałem już, że jesteśmy ostatni? Wszyscy pobiegli jak po ogień (w kontekście Oświęcimia to też nie brzmi najlepiej...) i na kajaki wyruszamy ostatni. Cóż tu dużo mówić, nie jesteśmy ekspertami od AR, a na Mistrzostwa Europy to nie przyjechały jakieś ułomki. Nie spieszymy się zatem jakoś bardzo, aż do momentu kiedy zaczyna napierać piorunami za naszymi plecami. Pogoda to potrafi zmotywować... wicher to chce łeb urwać, błyskawice walą jak opętane... zaczynamy zatem wiosłować bardzo wydajnie. Ech, chcieć to móc. Strach czyni cuda. Ciśniemy zatem jak wściekli aby uciec przed burzą i deszczem i... nie będziemy ostatni na przepaku!!!. Finalnie burza przejdzie jakoś bokiem i będzie nam padać tylko parę minut. Oczywiście na tyle mocno, że wystarczy to aby nas przemoczyć, ale trzeba docenić, to co się ma - mogło napierać deszczem godzinami, prawda? Nie jest zatem tak źle.
Zgarniamy dwa punkty kontrolne ukryte w kanałach oraz docieramy na przepak. Przebieramy się w suche ciuchy i ruszamy na około 20 km "spacer" po okolicznych pagórach.



[ENG] "Hello Darkness, my old friend..." (*)
We started our trekking part in the afternoon but we were not able to reach the next Transition Area before the dusk. As I mentioned, we do not run. Yes, I know it might be seen as our little caprice but HEY, we all love Little Caprice, don't we?
I won't believe if you say that you don't like Little Caprice :P
...so we marched in the afternoon, then we marched in the evening and then we marched in the night.
At Lipowiec Castle and its orienteering special section we admired the beutiful view on the mountains and some time later we visited Bolencin famous Rock which was even more beautiful in the rays of light of the setting sun. Few moments later Darkness fell...
...and then we met them. French Team from the long course. They went through Pieniny, through Babia Gora and here there were... near Trzebinia. Unbelivable. They started their journey on Tuesday and now it was Friday night. Moreover, they were not the leading team in the race. Leaders had been here long time ago. Un-f***king-belivable.
We saluted them and marched to Chechlo TA together... in silence. I wanted to ask them so many questions... how did they like the course, did they like the polish mountains, what expectations had they had before they came to Poland... but I did not utter a single word. We marched in silence. Dead silence of tiredness and exhaustion... like soldiers heading to the frontline.
At Chechlo lake, we had a special water task to complete. Fortunately, we were not confronted with our fears. Swimming task was changed into rafting to the control point. Ufff... I know that "Fear is a mind killer, fear is a little death that brings total obliteration. I will face my fear. I will permit it to pass over me and through me..." (*) but we were glad about this change.




"One of these hours will be your last one..." - This is Poland :D

[PL] Jezioro Chechło (śmiechem)...
jak nas zobaczyło. Zapytało: wiecie która jest godzina? Było przed 22:00... inne ekipy już dawno stąd wyszły. Niektórzy to się nawet zastanawiali czy z nami wszystko dobrze (dzięki Marcin! Za troskę) i czy damy radę w ogóle tu dotrzeć (dzięki Marcin! Za wiarę...).
Tutaj czekał na nas przepak. Znowu się przebraliśmy w suche ciuchy, bo mimo że nie padało, to byliśmy mokrzy. Było niesamowicie parno, a i kilka konkretnych podejść też mieliśmy już w nogach. Etap po kajakach żartobliwie nazwałem nawet BnO Tranzystor, bo na naszej mapie jedno ogrodzenie, od którego azymutowalismy się na jeden z punktów, miało kształ jak symbol tranzystora w elektronice. Tak więc, żadne tam BnO Zamek Lipowiec, ale od dziś BnO Tranzystor!! Zobaczycie nazwa chwyci jak komornik telewizor :)
Szczęśliwie zadanie pływackie zostało zamienione na ponton, ze względu na stan wody w jeziorze Chechło. Mówili, że jakieś potwory się tam zalęgły i niebezpiecznie jest wchodzić.
Ha, trzeba było wcześniej zawołać Szkołę Fechtunku ARAMIS. Zrobilibyśmy z nimi porządek. Co jak co, ale na broni to się trochę znamy i
krojenie (także ludzi za składki) nie jest nam obce :D
Wiecie jak bywa gdy czasy są cieżkie (a nasze czasy są bardzo ciężkie, w porównaniu z team'ami które prowadzą)
When you're a Witcher, you're given a choice
Kill for the living or be unemployed
Show me the beast that you want destroyed
I'll bring you its head if you cough up the coins... (*)
aha, tylko trzeba poprosić te potwory o wyjście z wody, bo za głęboko to my nie wejdziemy. Ubijemy je na brzegu i wszyscy będą szczęśliwi. Gdy zaliczamy pontonem punkt na jeziorze, nareszcie możemy wsiadać na rowery! No to co Szkodnik, znowu noc na rowerze - lecimy do lasu! A dokładnie to do Puszczy. Puszczy Dulowskiej !!




[ENG] "This is my bike. There are many like it, but this one is mine. My bike is my best friend. It is my life. I must master it as I master my life..." (*)
FINALLY. The biking section. This is our strengh, this is our passion. We are united with our bikes like alien symbiot with Eddie Brock. The first biking section had approx. 50 km and we were prepared for night journey. The twin laser (that's how I call my two light sources on my handle bar) and the helmet light exploded with the bright beams of light. We were ready for the hunt.
With the scream "Beware Control Points, we are coming for you!" we ventured into woods:


Next TA: PARIS :)

As the summer nights are short, dawn came quite soon... but with the first rays of light, with the brand new day, he appeared... as always. "It like a curse, like a stray, you feed it once and now it stays..." (*) He whose name should not be spoken. He who can embrace you in Darkness before you even now it... the Sleepmonster. Hey buddy, haven't I told ya recently to f**k off?
Unfortunately, He is the one who does not listen... He wants you to listen to him.
And he whispers "Close your eyes. Give in to me. Embrace me..."
This morning he was stubborn. He insisted... moreover, he was convincing...
We needed to stop for longer while. 20 min... just to make him go away.
The cut wood piles were the perfect place to get some sleep in the forest. Two minutes later we fell asleep...
We got up just a few second before another team from Long Course appeared and then together we attacked the next Control Point.
A minute later they headed for another CP (not ours), and we planned to pay a visit to... sands in the desert.
[PL] Jaszczur z Irokezem drzemie na mygłach :)
Wjeżdżamy na tereny dobrze nam znane, zarówno z własnych eksploracji jak i innych rajdów. Skala w Bolęcinie to była przecież Galicja Orient, Puszcza Dulowska to nasze własne Wiosenne Czarne KORNO 2018 czy Liszkor, a Nawojowa Góra i Miękinia to IROKEZ 2016.
Nareszcie na rowerze. Dość tej herezji z bieganiem i chodzeniem takich dystansów.
Puszcza Dulowska idzie na pierwszy ogień, a potem leci Wąwóz Karniowicki - tam daliśmy punkt na naszym KoRNO!!
Potem m/n-ocny podjazd pod Miękinę oraz Nawojową Górę, gdzie Compass robił Irokeza. Potem kierunek Gorenice.
Noc mija nam szybciej niż się spodziewamy, a nad ranem musimy złapać kilka chwil snu na mygłach.
Musimy bo zaczyna nas mocno mulić. Masakra, to jedna zarwana noc... Ekipy z długiej napierają od wtorku od 10:00 rano... a mamy sobotni poranek. A ile Oni spali... też pewnie po kilka minut gdzieś w lesie, po łąkach, a może w punktach przepakowych. Podziwiam Ich i w jakimś stopniu zazdroszczę... nadal nie mogę pogodzić się z myślę, że trasa długa to nie nasza bajka.
Wstajemy dosłownie na minutę przed dojazdem jakieś ekipy z trasy długiej. Uff... było by wstyd gdyby obudziła nas trasa, która nie śpi niemal wcale. Zaliczamy jeden punkt wspólnie, ale kiedy Oni odjeżdżają po kolejny (nie z naszej trasy), my kierujemy się na Pustynię Błędowską. Według schematu rajdu tam czeka nas około 30 km trekking, a potem znowu na rower i tak już do końca.




[ENG] Desert Eagel(s)
No, unfortunately not in my hand. Guns are forbidden during the race. We could be called Desert Eagles because we entered and explored Bledowska Desert. It's amazing place - the desert in the middle of Europe. Real desert. During the dark times of IIWW, DAK (Deutsche Africa Korpse) commanded by future Generalfeldmarschall Erwin Rommel was training here before they were sent to the war in Africa (Tobruk, El Alamein, etc).
For Adventure Trophy 2019 it was another TA . We needed to leave our bikes here and go for another trekking section. I am quite sure that the real desert impressed teams which had never been here before. We arrived here at dawn, but others had been here in the midday yesterday.
However, we did realise that we would not get all Control Points due to the time limit. Therefore, we limited this section to minimum and after some breakfest, we were back to the bike saddle and... off we went.
[PL] Pustynia zabiera ludziom wszystko... nawet lampiony
Piaski (zabrać mogą zbyt dużo) czasu...a i tak nie zaliczymy wszystkich punktów na naszej trasie... Co więcej, jesteśmy za Olkuszem, a musimy jeszcze wrócić do Krakowa na rowerach, po drodze szukając innych punktów kontrolnych oraz wykonują jeszcze dwa kolejne zadania specjalne (przy jednym z nich mamy adnotacje "czasochłonne!!"). Wiecie jak bardzo kochamy trekking, więc wychodzimy honorowo po jeden punkt w okolicach pustyni, a w piaski to wchodzimy tylko do zdjęcia. Jeszcze szybkie śniadanie z plecaka (zapiekany kurczak w cieście z kabanosami) i ruszamy dalej. Wiele zespołów z naszej trasy jest w trakcie treku, ale są tutaj też zespoły z trasy długiej. Niektórzy śpią, inni planują warianty walcząc ze zmęczeniem... ogólnie "ciężka" atmosfera. Miejsce niemal jak wymarła wioska...
Dziękujemy obsłudze punktu za podzielenie się z nami ostatnią torebką herbaty... do śniadania po nocy w lesie smakowała wyśmienicie.
Nie obyło się bez śmiesznych sytuacji (skandal, słowo ktorego powinienem użyć to skandal, hahaha...). Organizatorzy zaczęli składać trasę treku, bo właściwie wszystkie zespoły zaliczyły juz początkowe jej punkty. No właśnie "właściwie"... zgadnijcie który zespół jeszcze na trek nawet nie wszedł. BINGO! Trafiliście. Chcieliśmy zaliczyć taki jeden honorowy punkt z treku, a tu dupa - jest już zebrany.
Ej, jest koło 6:00 rano, limit rajdu jest do 18:00 - a zamknięcie tej strefy zmian jest o 11:00. Ja wiem, że zostaliśmy tylko my, ale nie musicie nam aż tak bardzo pokazywać jak słabi jesteśmy :P
Finalnie dogadujemy się, że jeśl dojdziemy w miejsce punktu kontrolnego i to udowodnimy, to nam go zaliczą. Tak też robimy.
O Wy, Pacany małej wiary... może i nie jesteśmy wymiataczami, ale zawsze walczymy uparcie do końca :P




[ENG] "Welcome to CAMP BUKOWNO, so you are a new replacement... if I like you, you can call me Serge. But guess what? I DON'T LIKE YOU !!!" (*)
Remember this scene from Fallout 2 when Sgt Dornan welocme you to camp Navaro? Everytime I enter any secret location military base (yeah, it happens on some occasions...), I feel pretty much the same. In case you do not know what I am talking about, listen to the amazing coversation with good old Serge.
This time we entered former Bukowno rocket military base. It was "fully operatonal" (if you get the reference!) during the times when Soviet Army controlled the half of the Europe after IIWW. Bukowno base was a place where many rocket/missle launchers were deployed. Today it is abandoned place which can be be safely expolored...
and we had Control Points hidden there. Near the base, there is also an old disolated, forsaken village named Polis, so the ambiance is amazing... Military Base and Necropolis. You must agree that it is FALLOUT environment!!!
Although we know this area very well, we "managed to" get stuck in sands and on some step slopes. This was, is and will be our speciality. Aramis varaints are always hard to follow... both mentally and in terrain.

[PL] "Podążaj za Białym Króliczkiem..." (*) nawet do Bazy Wojskowej
Przed nami znane nam tereny starej bazy rakietowej w Bukownie oraz jej okolice.
Pamiętam jak byliśmy tu pierwszy raz lata temu - miejsce robiło naprawdę mocne wrażenie (i nadal robi!).
Niedaleko stąd jest stara, po części opuszczona osada Polis, którą ja nazywam Nekropolis (YEAH!!!).
Jest tam taki samotny dom, tuż nam tamą o imieniu TAMALKA - taki napis na niej widnieje. Obok tej tamy ktoś hoduje króliki... ale nie takie zwykłe. Największe jakie w życiu widziałem!! Jest tam jeden taki biały z czerwonym oczami... po prostu masakra. Pamiętam jak kiedyś nocą spotkaliśmy tam w lesie małą przestraszoną dziewczynkę (nie pytaj co robimy nocą w starej bazie rakietowej, tylko pakuj szybciej ten uran).
Zaintrygowała mnie... przyglądała nam się z oddali, ubrana tylko w starą podartą sukienkę. Podchodzę i pytam czy się nie boi chodzić tak sama po lesie, bo ja na przykład się boję. A Ona do mnie, że kiedy była żywa to też się bała... nie ukrywam zaniepokoiło mnie to.
Nim zdołałem wydusić z siebie cokolwiek mówi, że jest smutna bo na nią nakrzyczał. Pytam kto... mówi, że ON i pokazuje go palcem. Wtedy dostrzegłem go po raz pierwszy. Białą Bestię o czerwonych oczach obserwującą nas z oddali. Wtedy dziewczynka pyta:
- How much do you know about fear?
- All there is.
- Not like this... not like him (uśmiecha się złowieszczo...) (*)
Wtedy postanowiłem, że uran potrzebny nam do...eeee.... badań naukowych, oczywiście że badań naukowych, pozyskamy gdzieś indziej. Daleko stąd. Jak najdalej... no ale to inna historia.
Dzisiaj po prostu zbieramy tutaj lampiony uważając aby nie wdepnąć na tereny kontrolowane przez Białą Bestię...


[ENG] "Home isn't a place... it's a feeling"
As we entered so called Podkrakowskie Dolinki area (Valleys), the map was no longer necessary for me. I know every rock here... every path, every tree. This is were I learnt to know the navigation, the biking... the adventure itself. This is where I got lost for the very first time... it is a second home for me. I love these valleys.
This is where we prepared our own orienteering marathon Wiosenne CZANRE KoRNO with the fencing ambiance.


If I were to chose which valley is the most beautiful one, I could not do that... ridiclously steep slopes of Szklarka valley and its Awen cave, mountain-like Raclawka valley, Bolechowicka with its Gates and steep yellow route/trail, Kobylanska with it hidden chapel, Mnikowska with the beautiful rock wall painting... it's not possible to choose.
Racuch, Żabi Koń, Zjazdowa Turnia, Powroźnikowa (names of the some huge rocks) and many others which I know very well.
Yes, finally I was back home. It was good to see all these rocks again... The new waves of pure motivation pumped through my veins and heart. Adventure Racing European Championships I take part in, take place in area I call my second home...
Our first special task was a Raclawicka Cave exploration.
And second task was a rope ascending from Zjadowa Turnia in Kobylanska Valley.
No more words, see it with your own eyes...


[PL]
Uciec pragnę w wielki sen,
Na dno tamtej mej doliny,
Gdzie sprzed dni doganiam dzień,
W tamten czas, lub jego cień.
...czyli "Sen o Dolinie" a nawet o wielu dolinach. O Dolinkach! Kocham Dolinki Podkrakowskie. Są dla mnie niemal drugim domem. A dziś przebiega przez nie trasa Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych. To jest po prostu niesamowite!!
W sumie wiele napisałem już o tym w akapicie angielskim, ale mogę rzucić Wam garść szczegółów o samych zadaniach.
Pierwsze zadanie to zjazd po lampion do Jaskini Racławickiej. Szkodnik lubi się tarzać po jaskiniach, więc aż Mu się oczka zaświeciły. Chapsnął linę i dawaj w dół przez jakieś absurdalnie wąskie okno skalne.
Drugie zadanie robiliśmy już wspólnie i był to zjazd na linie po Ścianie skały Zjazdowa Turnia w Dolince Kobylańskiej.
Najpierw trzeba było się wdrapać na górę skały, potem przejść krótkie szkolenie z przesympatycznym Instruktorem, no i w końcu runać w dół po ścianie, odbijają się od niej nogami. Super sprawa, byle nie patrzeć w dół :)

First look

Second look

and DOWN WE GO !!!
[ENG] Follow the color of Hope... till the last breath
The time was running out... 3 more Control Points to get. At the first one we met Iza and Grzegorz (One Race Project team). We stayed together till the end of race. The clock was ticking mercilessly so we needed to speed up. We put on the sign "we brake for nobody" and
used all the strenght we had left. The final stage was a obligatory green route/trail through Wolski Forest and that's was hell of the fight. Tic tac, tic, tac... the Clock was ruthless. Exhausted by the race, gasping for breath, trying to ignore the pain, with the mixture of despair and hope... we tried to beat it.
Green is the colour of Hope and green was our trail...so we fought persisently, we battled with steep slope of the final race stage. When the uphill battle was over, we crossed the finish line 7 minutes before the time limit. WE DID IT. WE SURVIVED AREC 2019!!!
As the last minutes of the race was crazy, I learnt one crucial thing... you really do not want to voimt wearing full-face helmet. No matter how exhausted and worn-out you are, YOU DON"T WANNA DO THIS. Believe me on this :)
[PL] Podążaj drogą w kolorze... Nadziei
Czas zaczyna nas gonić... Basia twierdzi, że bardzo. Ja twierdzę, że umiarkowanie. Nie zgadzamy się w tej kwestii, ale mimo to na wszelki wypadek nadajemy ostre tempo. Zostały nam do zdobycia 3 ostatnie punkty i powrót do bazy, a mamy dwie godziny bez kilku minut. Co ciekawe: ostatni punkt jest na Kopcu Piłsudskiego, a przejazd do bazy MUSI odbyć się zielonym szlakiem (Linia Obowiązkowego Przejazdu). Na pierwszym punkcie kontrolnym spotykamy One Race Project Team czyli Izę i Grześka. Będziemy się trzymać razem już do końca rajdu, a nawet później dołączą do nas jeszcze dwie inne ekipy. Przelot z Kryspinowa na Kopiec Piłsudskiego to zrobimy chyba w rekordowym czasie - pamiętacie te dziecięce klimaty Lasku Wolskiego: czasówka pod ZOO?
Gdy dopadamy do lampionu zostaje nam 28 minut do limitu. Zgodnie z instrukcją trzymamy się teraz zielonego szlaku, który jednak nie idzie najkrótszą drogą na Kopiec Kościuszki - kluczy bowiem po lesie bardzo ładnym singlem... tyle, że nam się spieszymy. Nie wiemy czy zdążymy, a szlak to w lewo, to w prawo. PRZESTAŃ, cholera!!! Zabierz nas na Kopiec natychmiast.
Sam się zastanawiam skąd mam siłę trzaskać podjazdy po prawie 30h napierania, ale wchodzą one od kopa. Lecimy dużą ekipą, byle do mety i udało się... przejeżdżamy linię mety!!! Zdążyliśmy. To koniec naszych zmagań na dzisiaj.
Czy czas nas gonił bardzo czy umiarkowanie? W sumie to prawda leżała pośrodku. Szacowałem, że przyjedziemy na metę z bezpiecznym zapasem, 20-25 minut... Basia szacowała, że "ZGINIEMY!!!". Linię końcową przekroczyliśmy na 7 minut przed limitem czasowy. Bezpiecznie, ale szału nie ma. Może to nie to co osławiony Rajd Wilczy kiedy od NKL dzieliły nas 4 sekundy (nasz do dziś niepobity rekord w kategorii "NA STYK"), ale 7 minut zapasu na 30 godzinach, to dupy nie urywa.
Niemniej udało się... "Po raz kolejny udało się przeżyć". 196 km kajakiem, z buta i na rowerze, pływanie pontonem, zjazd na linach po skale i eksploracja jaskini. Szlak w kolorze Nadziei doprowadził nas bezpiecznie do mety.

Our bags from all Transition Areas go home :)
[ENG] SUMMARY
We are happy that we managed to finish the AREC (Adventure Racing European Championships). Moreover, we are not the last team in the results. I don't know how, but we are not the last team in the race. This was hell of advanture for us and lotsa fun. The fact that there were many teams form other countries (for example Czech Republic, Russia, Estonia, France - see the full starting list here) makes this event even greater. I do hope all foregin teams found Poland beautiful and had fun as well.
Thank you for your effort. Thank you for your devotion and passion. Thank you for the Adventure Trophy 2019 - Adventure Racing European Championship.
[PL] PODSUMOWANIE
Nieznoszę Was za to, że NIE zabraliście nas w góry. To naprawdę zabolało. Chyba nawet bardziej niż można to sobie wyobrazić.
Kocham Was natomiast za moje ukochane Dolinki Podkrakowskie i niesamowity klimat imprezy!!
Jak zaczynałem rajd to bylem naprawdę rozczarowany niespełnionymi (a być może i zbyt rozdmuchanymi) oczekiwaniami, ale wykupiliście się tą Kobylańską i Szklarką. Podziwiam też ogrom tytanicznej roboty, aby zorganizować taki event. Ale abstrahując od trasy krótkiej, to pokazanie zagranicznym drużynom Babiej Góry, zamków w Czorsztynie i Niedzicy, Wysokiej, Beskidu Sądeckiego, Pustyni Błędowskiej, skałek na Jurze i Dolinek Podkrakowskich to było mistrzostwo świata (nie Europy, ale świata).
A co byście powiedzieli na to, aby jakieś dziwne stwory za rok zapisały się na trasę długą poza konkurencją - próbując zrobić całość tylko rowerem? No dobra, jakby był znowu jakiś Park Narodowy jak Babia Góra, to na taki trek to byśmy wyszli bez zawahania :)
Nie obiecujemy bo różnie to bywa w życiu, ale liczymy na to, że znowu zmusicie nas do półrocznej rozkminy na którą trasę się zapisać!
LINKS:
Our track from SHORT COURSE.
Track from LONG COURSE
Jeszcze parę słów, co do naszego odczucia po rajdzie...Zrobiliśmy 196 km. To chyba naprawdę sporo, prawda? Czemu zatem czuję się jak jakiś amator co pojechał po bułki do sklepu. Chyba obecność Terminatorów z trasy długiej, co walnęli około 500 km, po prostu nas przytłacza... gdzie te czasy gdzie jechało się na wycieczkę 20-30 km i było się dumnym z swojego wyczynu. Dziś wstyd się przyznawać, że zrobiliśmy tylko niecałe 200 km. Czy to zawsze tak musi wyglądać: zaczynasz od krótkich, łatwych i przyjemnych tras, a potem nagle - nim się obejrzysz - siedzisz gdzie w lesie, w nocy, w deszczu, 150 km od bazy rajdu i zastanawiasz się jak właściwie do tego doszło...
QUOTES:
1) NPC from "Diablo" game
2) Movie about Spanish Civil War in 30s "There be dragons"
3) Star Wars, Darth Maul quote, E1 promo materials
4) Movie "Pulp Fiction". Marcellus to Butch before the fight.
5) Song "The final countdown" by Europe
6) Movie "Inglorious basterds". The shootout/accent scene. Can be seen here
7) Star Wars, E1, Invasion on Naboo
8) Song by Dire Straits "Brothers-in-arms"
9) My beloved series EPIC RAP BATTLES "Zeus vs Thor"
10) Song by Simon and Gar "Sound of silence"
11) Litany against the Fear, Dune
12) Movie "Full metal jacket" , paraphrase of Rifleman's creed
13) Song by Metallica "Until it sleeps"
14) NPC from "Fallout 2" game
CYTATY:
1) Piosenka zespołu Strachy na Lachy "Piła Tango"
2) Adam Mickiewicz "Pan Tadeusz"
3) Piosenka Budki Suflera "To nie tak miało być"
4) Wiersz Zbigniewa Herberta "Który skrzywdziłeś"
5) Piosenka folkowa "Góralu czy Ci nie żal"
6) Piosenka Hasioka "Galera" - ryje mózg :)
7) JT Music "Witcher Rap"
8) Ksiązka Luisa Carolla "Alicja w Krainie Czarów"
9) Film z serii James'a Bonda "Skyfall"
10) Piosenka Budki Suflera "Sen o Dolinie"
Kategoria Rajd, SFA
Bike Orient - Włoszczowa
-
DST
98.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 czerwca 2019 | dodano: 02.07.2019
Tydzień po naszej mega wyrypie na Suwalszczyźnie w ramach Grassora444,
udajemy się w dużo bliższe, a mimo to nieznane nam tereny, gdzie
rozgrywana będzie klasyka gatunku rowerowej jazdy na orientację czyli
Bike Orient. Bazą rajdu jest Włoszczowa,
czyli miasto znane mi tylko z tego, że przejeżdża przez nie pociąg
relacji Kraków – Warszawa. Cieszymy się zatem, że uda nam się wypełnić
kolejną białą plamę na naszej mapie Polski. Jak część z Was pewnie wie,
chcemy takich plam mieć jak najmniej i z każdą
taką wyprawą jesteśmy coraz bliżej realizacji tego celu. Ruszajmy zatem
– wysiadamy na stacji: Włoszczowa.
"Dla Ciebie, PAN PLECAK"
Wiecie jaki jest problem z tymi wszystkimi ultra maratonami? Taki, że jak potem przychodzi się spakować na Bike Orient, który trwa 9 a nie 36 godzin, to się zastanawiam czy w ogóle brać plecak. Przecież, po takim Grassorze, to od hasła start będę miał wrażenie, że czas nam się kończy…
Nagle dobiega mnie złowieszczy pomruk z drugiego pokoju. Zaniepokojony odgłosem idę i patrzę co się dzieje, a to mój nie-ułomek plecak się oburza. Usłyszał, że zastanawiam się czy jest mi w ogóle potrzebny:
- Nie chcesz zabrać mnie na wycieczkę, tak?
- Słuchaj, to nie tak…
- Ja Ci wożę krokiety po nocy, butle z wodą targam dla Ciebie przez bagna i wiatrołomy, a Ty mnie nie chcesz zabrać na wycieczkę.
Będziesz kiedyś coś chciał przewieźć. Zobaczysz…
- Dobra, nie rób już scen, tylko się pakuj się do auta.
- Zaczynamy mówić z sensem, tak?
- PAKUJ SIĘ !!!
Co za czasy… rozbestwiłem hultaja i teraz nie ma, że będzie krótsza wycieczka. Muszę go zabrać, bo mi sceny będzie urządzał.
No cóż, ma rację – krokiety wozi, litry wody także, więc chyba coś od życia Mu się należy. W końcu jest jak joghurty znanej firmy (no-product-placement!) "oddaje tobie, co kryje w sobie". Szacunek zatem mu się należy!!
Przypomina mi scenę jeszcze z liceum. Ech, kiedy to było… to było tak dawno, że gdyby ktoś wtedy powiedział Noe’mu, że zanosi się na deszcz, to by nie uwierzył.
Mieliśmy w klasie takiego gościa, który mimo że był naprawdę zdolny i wymiatał z matematyki czy fizyki, to bardzo zawodził w kontaktach między ludzkich. Potrafił się obrazić zawsze i o wszystko. Ciągle powtarzał, że On ma czas po szkole – w znaczeniu, że był gotowy naparzać się z każdym na gołe ręce i kopyta, zaraz po lekcjach. To, w jaki sposób każdą sytuację potrafił zinterpretować jako atak na siebie, było zdumiewające – musiał chyba znać na pamięć ten poradnik (polecam!)
No i pewnego dnia, wchodzi do klasy a na ławce leży plecak kumpla. Gość z ryjem do kumpla: "zabieraj ten plecak!!!".
Kumpel ze stoickim spokojem: "dla Ciebie, Pan Plecak".
Gościa tak wmurowało, że tego dnia czasu po szkole akurat to nie miał. Mur musiał rozbierać.
Podsumowując dygresję: mimo, że rajd jest krótki, jedziemy z pełnym wyposażeniem, dopakowując plecaki aż po górny zamek. Czerwiec, limit do 18:00 czyli będzie ze 4 godziny do zmroku, ale chociaż jedna latarka awaryjnie musi być zawsze.
Poza tym, tajemnicę co jeszcze kryły nasze plecaki na tym rajdzie, poznacie w jednym z kolejnych rozdziałów, bo to grubsza część opowieści.
Inna sprawa, że takie krótsze rajdy (krótsze w znaczeniu ultra bo 9 godzin, to dla niektórych może być rajd długi) mają swoją specyfikę. Wszystko dzieje się o wiele szybciej: tempo rajdu jest dużo wyższe. Nie trzeba rozkładać sił na 16 czy 30 godzin, więc wszyscy gnają ile fabryka dało już od startu, a jeden grubszy błąd nawigacyjny (np. wtopa na 20-30 minut) mogą całkowicie wykreślić zawodnika z rywalizacji o wysokie miejsce. Przy takich rajdach taka strata bywa już nie do odrobienia.
"Men of five, still alive through the raging glow
Gone insane from the pain that they surely know..." (*)
Na Bike Orient nie jedziemy sami. Dołącza do nas Kamila i Filip, którzy nierzadko atakują trasy piesze lub przygodówki. Tym razem zapisali się na królewską dyscyplinę i jedziemy w 4 rowery: 3 na dachu, jeden w aucie. Ciekawe ile osób, które nas znają, a minęli nas na trasie dojazdu do bazy, pomyślało że wzięliśmy po prostu zapasowy rower.
Ot tak „Na wszelki wypadek… a wypadki zdarzają się różne” (*)
W bazie zgarniamy jeszcze do drużyny Andrzej – tak, tego od kabla od Żelazka i krwawych pręg na plecach. Postanawiamy, że dziś jedziemy wszyscy razem: w piątkę. To świetny pomysł, bo to miła odmiana od naszych samotnych wielogodzinnych wypraw. Bardzo cenimy sobie dobre towarzystwo na trasie. Z naciskiem na dobre, a dzisiaj trafiło nam się wyborne.
Co więcej, czujemy jeszcze trudy dwóch tygodni górskich wypraw i Grassor’a, więc bardzo cieszy nas powołania takiej drużyny rajdowej – a może powinien użyć nazwy Kompani Kornej, bo to oznacza trochę spokojniejszy przejazd rajdu, a nie tzw. dzida od startu.
Trochę jak w piosence Metal:
- men of five: jedziemy w piątkę
- still alive: Grassor nas nie zabił
- gone insane : ale srogo sponiewierał…
Jedyne na co trzeba uważać w takiej grupowej jeździe to na brak uwagi. Zagadani, roześmiani, uśmiechnięci… można łatwo złapać się na tym, że nikt nie ogarnia nawigacji, bo przecież „na pewno ktoś czuwa”.
Jako, że nie nastawiamy się na całość trasy, postanawiamy zacząć od południa bo tam występuje zagęszczenie punktów. Nie nastawiamy się ponieważ jeszcze nigdy na Bike Orient nie zrobiliśmy kompletu… chociaż zawsze mapa wygląda tak, że wydaje nam się, iż całość jest formalnością, dającą się zmieścić w 6-7 godzin (dzisiaj nasz limit to 9). Zawsze też mamy rację na ten temat: wydaje nam się.
Tymczasem w bazie, sporo osób gratuluje nam wyniku na Grassor444. To bardzo miłe, zwłaszcza że nie zakładałem, że aż tyle osób czytało relacje z tego maratonu. Dziękujemy raz jeszcze na wszystkie ciepłe słowa i miłe przywitanie.
Chwilę później ruszamy z bazy, aby nie spóźnić się na… pociąg!



Pociągi pod specjalnym nadzorem… relacji Włoszczowa - Lampionowo
Problem każdego Organizatora są tzw. pociągi, czyli duże grupy zawodników na pierwszych punktach kontrolnych. Z jednej strony każdy Organizator się cieszy, kiedy na imprezę przyjeżdża 250 – 300 osób, z drugiej taka ilość zawodników sprawia także problemy organizacyjne. Różne są sposoby radzenia sobie z tym problemem. My na Czarnym KoRNO staraliśmy się maksymalnie rozdzielić starty wszystkich tras, inne imprezy przewidują starty interwałowe lub jeszcze inne rozwiązania. Na Bike Oriencie start trasy MEGA i GIGA jest wspólny, a co za tym idzie duży liczebnie, bo tylko od wyniku zawodnika zależy na którą trasę zostanie sklasyfikowany. Aby wjechać na GIGA potrzeba było mieć zdobytych ponad 17 pkt kontrolnych z 30. Aby choć trochę rozładować „korki” Bike Orient na punktach blisko bazy montuje czasem po 2-3 perforatory, co skraca kolejki do lampionów. Jednakże jako, że jest to jedna z najbardziej popularnych imprez na orientację, zjechało się dzisiaj naprawdę wiele osób i nie unikniemy zatem jazdy w tłumie przez pierwsze punkty. To niestety włącza także instynkt stadny i nierzadko ciśnie za kimś, tylko dlatego że jest z przodu, ale niekoniecznie jedzie w dobrą stronę. Poza tym wiecie jak to jest w pociągu…

Są ludzie mili, ale są także gbury,
ktoś jest wesoły, a ktoś ponury,
tamten to ego wielkie ma w ch*j
Ktoś krzyczy JEDŹMY, ktoś woła STÓJ
Ktoś właśnie urwał perforator
Inny karty szuka i zrobił się zator
Ktoś Cię wyprzedza choć ciasno i wąsko
Komuś z kół chlapie bo tutaj jest grząsko
Inny drogę, przez krzory, sobie skraca
Ktoś zgubił kartę i po nią się wraca
Ktoś nawiguje perfekt – istny diamencik
3 gości stoi, bo nie wie gdzie skręcić
Ktoś leży na drodze bo upadł na piasku
Dwóch gości ciśnie – brawura, bez kasku
Ktoś krzyczy „LEWA! Zabieraj się stad”
Jakaś dziewczyna znów jedzie pod prąd…
Ktoś ledwie roweru ogarnia swe lejce
A inny to nawet Cię puści w kolejce
I chociaż ten pociąg pasażerów ma wielu
To może finalnie dojedzie do celu…
Dobra dość, bo się zrobiła spontaniczna fraszka na Bike Orient. Ogólnie w pociągu jedziemy dość długo bo przy bazie mamy zagęszczenie punktów. Dopiero po 5-6 lampionach peleton rozciąga się i zacznie być normalnie. Aby uniknąć tłumów do pierwszych punktów wybieramy drogi okrężne, nadrabiając tak po 500-700 metrów. W praktyce oznacza to jazdę jakaś w miarę równoległą ścieżką do tej, po której walą wszyscy.



Wybiera Pani opcje: bufet czy bufet premium?
Jadąc wariant południowy dość szybko wpadamy na bufet – coś koło 1,5 godziny po starcie. Nie przepadam za tym – tzn. nie za bufetem samym w sobie, bo ten to uwielbiam, ale wolę takie punkty odwiedzać gdzieś w połowie rajdu, a nie gdy plecaki mamy jeszcze pełne zapasów własnych. Niemniej jak rozdają ciasto, to nie należy zadawać za wiele pytań, tylko brać. Pociągi właśnie się rozładowały, a my robimy sobie dłuższy popas konferując wesoło z Pawłem, z którym to jechaliśmy Rudawską Wyrypę w 2018 roku.
Pojawia się też Ania z OrientAkcji i pyta się Pawła (który jest dzisiaj w obsłudze rajdu i robi zdjęcia), czy na bufecie jest coś poza owocami i słodyczami, bo tak jakoś wyszło że nie jadła śniadania i jest teraz wściekle głodna.
Na bufecie wprawdzie nie ma takich rzeczy, ale pytamy Ją czy ma ochotę na pizzę. Trochę nie dowierza, że możemy mieć ze sobą pizzę w plecaku. Dopiero kiedy wyciągamy dwa wielkie kawałki pizzy (dwa z 4-rech) pizzy i zobaczy je na własne oczy – to uwierzy. Nie pytajcie skąd mamy ½ wielkiej pizzy w plecaku, ale tak jakoś wyszło. Zwykle, tak jak Wam już pisałem, na długie rajdy zabieramy krokiety i inne takie rarytaski, no ale po pierwsze Bike Orient jest rajdem krótkim… po drugie pizza to trochę nowy level rajdowego wyżywienia.
Ania dostaje zatem opcje Bufet Premium i ratujemy Ją od śmierci głodowej na trasie.
Miny kilku osób, gdy wyciągamy pizzę z plecaka bezcenne


POKRZYW…iło Was? Za Czarnymi jedziecie?
Ha, ha, ha… to była dobra akcja. Mianowicie lecimy sobie, już bez pociągów punkt na punktem. To gdzieś jakaś ścieżka w lesie, to mogiła powstańców styczniowych, to znowu szczyt górki itp. Wszystko pod kontrolą, aż w pewnym momencie trafiamy na punkt w szuwarach.
Trafiamy na niego wraz z ekipą Ewy. Punkt ogólnie wyrzucił nas, trochę daleko od innych lampionów. Mamy teraz dwie opcje: możemy wrócić się po własnych śladach, tak jak do niego dojechaliśmy czyli dobrą drogą albo tez zaufać małej, wąskiej ścieżce która skróci nam trochę drogę do kolejnego punktu… co mogą wybrać Aramisy?
Proste, że jedziemy wąską ścieżką. Przecież ona na pewno nie zaniknie, nie skończy się gdzieś pośrodku niczego. Takie ścieżki stają się drogami, które prowadzą bezbłędnie do celu. Musicie przyznać, że nasz niezachwiana wiara w powyższe bywa – co najmniej – zdumiewająca.
Lecimy zatem wąską ścieżką, a Ewa ze swoją grupą za nami. Chwilę później, ścieżka która miała stać się drogą, nadal jest wąską ścieżką ale przez morze pokrzyw. Chwila zawahania i debaty, no ale przecież „nie może być ich dużo”, „one zaraz na pewno się skończą”, „to przecież tylko kawałek”. Decyzja podjęta – przez morze pokrzyw. Za nami sunie jednak drugi team – co z Nimi?
Czuję się jak Han Solo w Sokole Milenium uciekający przed Niszczycielami Imperium:
- Nie polecisz chyba prosto w pole asteroidów!
- Głupi by byli jeśli lecąc za nami!
Ja mam długie spodnie więc jest w miarę OK, ale niedługo z tyłu dochodzą mnie jęki poparzonych, krzyki cierpiących
…i ten głos z oddali: „Jedziecie za Czarnymi? Poj***** Was?”… krzyk, jęk, skowyt a potem już tylko cisza. Martwa cisza. Tylko pokrzywy kołyszą się z wolna na wietrze. Ciche, milczące… syte po uczcie z ciała i krwi nierozważnych wędrowców.



Poparzona i Piekielnica.
Płonę… żywym ogień niczym ludzka pochodnia. Żar spala me ciało… zwęgla, spopiela. Języki płomieni suną po nagich kościach.
Piekło, piekło i paliło… ale przeżyliśmy. Morze pokrzyw okazało się być nie morzem, a oceanem… a my „wypłynęliśmy na suchego bezmiar oceanu, rower nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…” (*). Nasz ciała płoną, ale przetrwaliśmy… okaleczeni, poparzeni, ale żyjący. Czy tamci poszli za nami… czy żyją, nie wiem. Nam się udało, ale być może ocean zażądał ofiary. Nie czas jednak opłakiwać poległych, bitwa nadal trwa… ruszamy.
Ledwie jednak wyrwaliśmy się z tego co piekło (parzydełkami), to już musimy stawić czoła kolejnemu przeciwnikowi z piekła rodem.
Zostajemy w klimacie bo przed nami góra Piekielnica, czyli najbardziej stromy pagór dzisiaj. Podjazdów nie ma na naszej trasie dużo, bo raczej walczymy z piachami niż ze stromiznami, ale taka nazwa zobowiązuje. Pagór pnie się ostro do góry – pnie się tak, że pnie drzew nie utrzymują się na jego zboczu. Wyjechać się jednak da, trzeba jednak dobrze depnąć po pedałach. Naprawdę warto, bo to świetny punkt widokowy na całą okolicę. Zbieramy ukryty tu lampion i ciśniemy w dół, pięknym zjazdem to co jeszcze przed chwilą mozolnie podjeżdżaliśmy.



„Szczęście jest tak bardzo blisko, jeśli tego chcesz…" (*)
Wjeżdżamy do jakieś małej osady. U lokalnego karczmarza zamawiamy zimne trunki aby trochę ugasić żar, który zarówno leje się na nas z nieba, jak i którym nadal płonie nasze poparzone ciała. Wtedy zjawia się On. Duży Heniek… i jego pilot. A z nim mechanik pokładowy, nawigator i pierwszy oficer. Zagadują nas o naszą misję.
Tłumaczymy co i jak, a Oni kiwają głowami z uznaniem i zrozumieniem (chyba z uznaniem i chyba ze zrozumieniem…). Stwierdzają, że dzięki takim rajdom to zobaczymy kawał świata – tak, to prawda. Potem ogarnia ich zaduma i pytają : „A co my zobaczymy, półeczkę z piwem w sklepie…” Słodko-gorzka to refleksja, ale chwilę później dodają, że jak tą półeczkę już zobaczą, to są wtedy szczęśliwi i wybuchają śmiechem.
Widzicie? Szczęście jest tak bardzo blisko… leży na półeczce. Opakowane w metalowe walce, które pękają i sycząc, wolno uwalniają je wprost do… sami wiecie. Można się nim nawet zachłysnąć. Tylko czasem potem będą takie akcje:
„Chwila przerwy – krótki oddech złapać chcemy, ale gdzie tam!
Siada jeden, tak na oko – pijany poeta
Mówi: Czuję jak nieznośna lekkość głazy w duszy spiętrza…
Po czym wybiegł gdzieś za rogiem kontemplować własne wnętrza…" (*)
Panowie udzielają nam wskazówek nawigacyjnych. Trochę bezużytecznych bo ciężko Im ogarnąć, że nie jedziemy do jakieś miejscowości teraz, ale na skrzyżowanie konkretnych przecinek w lesie.





Welcome to my world…
Wiele punktów już na naszej karcie, acz nie jest to jakaś kosmiczna ilość - nie forsujemy dziś tempa. Jedziemy sobie w piątkę dobrze się bawiąc, ale ważne jednak, że przekroczyliśmy ilość potrzebną na GIGĘ, no bo bez przesady. Gdyby nas sklasyfikowali na MEGA, to byłby jednak trochę wstyd… Patrzę na zegarek, czas płynie nieubłaganie. Jeszcze przed chwilą w planie były 4 kolejne punkt, ale teraz pora już kierować się do bazy… i to natychmiast !!!!,
Nie jest dobrze, jesteśmy spory kawałek od mety a minut do limitu zostało mało. Czeka nas teraz ostry finisz…
Zaiste… nieważne czy jedziemy w dwójkę czy też w piątkę, nic nas nie uchroniło od morderczej końcówki przez piachy i lasy.
Drodzy Towarzysze Podróży, witajcie w naszym Aramisowym świecie. Trzeba będzie lecieć ile sił w nogach bo krucho z czasem. Cóż zrobić, nie da się na spokojnie – kto jedzie z nami, ten finiszuje jak my. Nie ma litości. Narzucamy tempo i prosimy Andrzeja aby wyjął nieużywany do tej pory kabel od Żelazka. Dwa razy wtyczką po nerach, trzy razy przewodem między łopatki i od razu przyspieszasz. Lecimy tak szybko, że dochodzi do śmiesznej sytuacji.
Andrzej ciśnie pierwszy. Widzę, że przejechał przez sporej szerokości rzekę. Coś krzyczy do mnie, ale nie słyszę co mówi – rozpędzam się i CHLUP, przecinam rzekę wyrzucając fale na lewo i prawo. Wyjeżdżam mokry i pytam „co mówiłeś?”. On do mnie, także już dość mokry, mówi że tam jest mostek. Patrzę, rzeczywiście. Odwracam się i widzę, że jedzie reszta naszej grupy. Krzyczę, żeby jechali mostkiem, a Oni CHLUP przez wodę i pytają co mówiłem, bo nie słyszeli. Z pięciu osób z naszej grupy z mostu nie skorzystał nikt. Chyba jako jedyni przyjedziemy mokrzy na metę – jest taka temperatura, że zaraz wyschniemy, no ale może to być zaskakujące dla innych uczestników.
Utonąć na pustyni? W ruchomych piaskach? Nie, w wodzie. Coś z tym nie tak?



Baza. No i po Bike Oriencie. Jak na pojechanie rajdu na totalnym luzie, to 100 km jednak pękło. Sklasyfikowani zostaliśmy na GIGA, więc plan zrealizowany. Musimy chyba częściej jeździć drużyną bo to naprawdę fajnie. Takiego Grassora sobie w 5 czy 6 rowerów przejechać – to by było coś. No, ale teraz chwila przerwy od rowerów bo w planach jest – jak co roku - obóz szermierczy, czyli wracamy pod Tatry, ale tym razem z bronią w ręku. Z szermierczym pozdrowieniem zatem, do następnego razu: ADIOS, MIS COMPAŃEROS :D
CYTATY:
1) Piosenka: Metallica "For whom the bell tolls"
2) Warto przeczytać. Poradnik (ponoć) napisany przez żołnierza GRU na wszelki wypadek
3) Parafraza Sonetów Krymski Adama Mickiewicza
4) Piosenka Pectus "Barcelona"
5) Piosenka zespołu Słodki całus od Buby "Środa"
"Dla Ciebie, PAN PLECAK"
Wiecie jaki jest problem z tymi wszystkimi ultra maratonami? Taki, że jak potem przychodzi się spakować na Bike Orient, który trwa 9 a nie 36 godzin, to się zastanawiam czy w ogóle brać plecak. Przecież, po takim Grassorze, to od hasła start będę miał wrażenie, że czas nam się kończy…
Nagle dobiega mnie złowieszczy pomruk z drugiego pokoju. Zaniepokojony odgłosem idę i patrzę co się dzieje, a to mój nie-ułomek plecak się oburza. Usłyszał, że zastanawiam się czy jest mi w ogóle potrzebny:
- Nie chcesz zabrać mnie na wycieczkę, tak?
- Słuchaj, to nie tak…
- Ja Ci wożę krokiety po nocy, butle z wodą targam dla Ciebie przez bagna i wiatrołomy, a Ty mnie nie chcesz zabrać na wycieczkę.
Będziesz kiedyś coś chciał przewieźć. Zobaczysz…
- Dobra, nie rób już scen, tylko się pakuj się do auta.
- Zaczynamy mówić z sensem, tak?
- PAKUJ SIĘ !!!
Co za czasy… rozbestwiłem hultaja i teraz nie ma, że będzie krótsza wycieczka. Muszę go zabrać, bo mi sceny będzie urządzał.
No cóż, ma rację – krokiety wozi, litry wody także, więc chyba coś od życia Mu się należy. W końcu jest jak joghurty znanej firmy (no-product-placement!) "oddaje tobie, co kryje w sobie". Szacunek zatem mu się należy!!
Przypomina mi scenę jeszcze z liceum. Ech, kiedy to było… to było tak dawno, że gdyby ktoś wtedy powiedział Noe’mu, że zanosi się na deszcz, to by nie uwierzył.
Mieliśmy w klasie takiego gościa, który mimo że był naprawdę zdolny i wymiatał z matematyki czy fizyki, to bardzo zawodził w kontaktach między ludzkich. Potrafił się obrazić zawsze i o wszystko. Ciągle powtarzał, że On ma czas po szkole – w znaczeniu, że był gotowy naparzać się z każdym na gołe ręce i kopyta, zaraz po lekcjach. To, w jaki sposób każdą sytuację potrafił zinterpretować jako atak na siebie, było zdumiewające – musiał chyba znać na pamięć ten poradnik (polecam!)
No i pewnego dnia, wchodzi do klasy a na ławce leży plecak kumpla. Gość z ryjem do kumpla: "zabieraj ten plecak!!!".
Kumpel ze stoickim spokojem: "dla Ciebie, Pan Plecak".
Gościa tak wmurowało, że tego dnia czasu po szkole akurat to nie miał. Mur musiał rozbierać.
Podsumowując dygresję: mimo, że rajd jest krótki, jedziemy z pełnym wyposażeniem, dopakowując plecaki aż po górny zamek. Czerwiec, limit do 18:00 czyli będzie ze 4 godziny do zmroku, ale chociaż jedna latarka awaryjnie musi być zawsze.
Poza tym, tajemnicę co jeszcze kryły nasze plecaki na tym rajdzie, poznacie w jednym z kolejnych rozdziałów, bo to grubsza część opowieści.
Inna sprawa, że takie krótsze rajdy (krótsze w znaczeniu ultra bo 9 godzin, to dla niektórych może być rajd długi) mają swoją specyfikę. Wszystko dzieje się o wiele szybciej: tempo rajdu jest dużo wyższe. Nie trzeba rozkładać sił na 16 czy 30 godzin, więc wszyscy gnają ile fabryka dało już od startu, a jeden grubszy błąd nawigacyjny (np. wtopa na 20-30 minut) mogą całkowicie wykreślić zawodnika z rywalizacji o wysokie miejsce. Przy takich rajdach taka strata bywa już nie do odrobienia.
"Men of five, still alive through the raging glow
Gone insane from the pain that they surely know..." (*)
Na Bike Orient nie jedziemy sami. Dołącza do nas Kamila i Filip, którzy nierzadko atakują trasy piesze lub przygodówki. Tym razem zapisali się na królewską dyscyplinę i jedziemy w 4 rowery: 3 na dachu, jeden w aucie. Ciekawe ile osób, które nas znają, a minęli nas na trasie dojazdu do bazy, pomyślało że wzięliśmy po prostu zapasowy rower.
Ot tak „Na wszelki wypadek… a wypadki zdarzają się różne” (*)
W bazie zgarniamy jeszcze do drużyny Andrzej – tak, tego od kabla od Żelazka i krwawych pręg na plecach. Postanawiamy, że dziś jedziemy wszyscy razem: w piątkę. To świetny pomysł, bo to miła odmiana od naszych samotnych wielogodzinnych wypraw. Bardzo cenimy sobie dobre towarzystwo na trasie. Z naciskiem na dobre, a dzisiaj trafiło nam się wyborne.
Co więcej, czujemy jeszcze trudy dwóch tygodni górskich wypraw i Grassor’a, więc bardzo cieszy nas powołania takiej drużyny rajdowej – a może powinien użyć nazwy Kompani Kornej, bo to oznacza trochę spokojniejszy przejazd rajdu, a nie tzw. dzida od startu.
Trochę jak w piosence Metal:
- men of five: jedziemy w piątkę
- still alive: Grassor nas nie zabił
- gone insane : ale srogo sponiewierał…
Jedyne na co trzeba uważać w takiej grupowej jeździe to na brak uwagi. Zagadani, roześmiani, uśmiechnięci… można łatwo złapać się na tym, że nikt nie ogarnia nawigacji, bo przecież „na pewno ktoś czuwa”.
Jako, że nie nastawiamy się na całość trasy, postanawiamy zacząć od południa bo tam występuje zagęszczenie punktów. Nie nastawiamy się ponieważ jeszcze nigdy na Bike Orient nie zrobiliśmy kompletu… chociaż zawsze mapa wygląda tak, że wydaje nam się, iż całość jest formalnością, dającą się zmieścić w 6-7 godzin (dzisiaj nasz limit to 9). Zawsze też mamy rację na ten temat: wydaje nam się.
Tymczasem w bazie, sporo osób gratuluje nam wyniku na Grassor444. To bardzo miłe, zwłaszcza że nie zakładałem, że aż tyle osób czytało relacje z tego maratonu. Dziękujemy raz jeszcze na wszystkie ciepłe słowa i miłe przywitanie.
Chwilę później ruszamy z bazy, aby nie spóźnić się na… pociąg!



Pociągi pod specjalnym nadzorem… relacji Włoszczowa - Lampionowo
Problem każdego Organizatora są tzw. pociągi, czyli duże grupy zawodników na pierwszych punktach kontrolnych. Z jednej strony każdy Organizator się cieszy, kiedy na imprezę przyjeżdża 250 – 300 osób, z drugiej taka ilość zawodników sprawia także problemy organizacyjne. Różne są sposoby radzenia sobie z tym problemem. My na Czarnym KoRNO staraliśmy się maksymalnie rozdzielić starty wszystkich tras, inne imprezy przewidują starty interwałowe lub jeszcze inne rozwiązania. Na Bike Oriencie start trasy MEGA i GIGA jest wspólny, a co za tym idzie duży liczebnie, bo tylko od wyniku zawodnika zależy na którą trasę zostanie sklasyfikowany. Aby wjechać na GIGA potrzeba było mieć zdobytych ponad 17 pkt kontrolnych z 30. Aby choć trochę rozładować „korki” Bike Orient na punktach blisko bazy montuje czasem po 2-3 perforatory, co skraca kolejki do lampionów. Jednakże jako, że jest to jedna z najbardziej popularnych imprez na orientację, zjechało się dzisiaj naprawdę wiele osób i nie unikniemy zatem jazdy w tłumie przez pierwsze punkty. To niestety włącza także instynkt stadny i nierzadko ciśnie za kimś, tylko dlatego że jest z przodu, ale niekoniecznie jedzie w dobrą stronę. Poza tym wiecie jak to jest w pociągu…

Są ludzie mili, ale są także gbury,
ktoś jest wesoły, a ktoś ponury,
tamten to ego wielkie ma w ch*j
Ktoś krzyczy JEDŹMY, ktoś woła STÓJ
Ktoś właśnie urwał perforator
Inny karty szuka i zrobił się zator
Ktoś Cię wyprzedza choć ciasno i wąsko
Komuś z kół chlapie bo tutaj jest grząsko
Inny drogę, przez krzory, sobie skraca
Ktoś zgubił kartę i po nią się wraca
Ktoś nawiguje perfekt – istny diamencik
3 gości stoi, bo nie wie gdzie skręcić
Ktoś leży na drodze bo upadł na piasku
Dwóch gości ciśnie – brawura, bez kasku
Ktoś krzyczy „LEWA! Zabieraj się stad”
Jakaś dziewczyna znów jedzie pod prąd…
Ktoś ledwie roweru ogarnia swe lejce
A inny to nawet Cię puści w kolejce
I chociaż ten pociąg pasażerów ma wielu
To może finalnie dojedzie do celu…
Dobra dość, bo się zrobiła spontaniczna fraszka na Bike Orient. Ogólnie w pociągu jedziemy dość długo bo przy bazie mamy zagęszczenie punktów. Dopiero po 5-6 lampionach peleton rozciąga się i zacznie być normalnie. Aby uniknąć tłumów do pierwszych punktów wybieramy drogi okrężne, nadrabiając tak po 500-700 metrów. W praktyce oznacza to jazdę jakaś w miarę równoległą ścieżką do tej, po której walą wszyscy.



Wybiera Pani opcje: bufet czy bufet premium?
Jadąc wariant południowy dość szybko wpadamy na bufet – coś koło 1,5 godziny po starcie. Nie przepadam za tym – tzn. nie za bufetem samym w sobie, bo ten to uwielbiam, ale wolę takie punkty odwiedzać gdzieś w połowie rajdu, a nie gdy plecaki mamy jeszcze pełne zapasów własnych. Niemniej jak rozdają ciasto, to nie należy zadawać za wiele pytań, tylko brać. Pociągi właśnie się rozładowały, a my robimy sobie dłuższy popas konferując wesoło z Pawłem, z którym to jechaliśmy Rudawską Wyrypę w 2018 roku.
Pojawia się też Ania z OrientAkcji i pyta się Pawła (który jest dzisiaj w obsłudze rajdu i robi zdjęcia), czy na bufecie jest coś poza owocami i słodyczami, bo tak jakoś wyszło że nie jadła śniadania i jest teraz wściekle głodna.
Na bufecie wprawdzie nie ma takich rzeczy, ale pytamy Ją czy ma ochotę na pizzę. Trochę nie dowierza, że możemy mieć ze sobą pizzę w plecaku. Dopiero kiedy wyciągamy dwa wielkie kawałki pizzy (dwa z 4-rech) pizzy i zobaczy je na własne oczy – to uwierzy. Nie pytajcie skąd mamy ½ wielkiej pizzy w plecaku, ale tak jakoś wyszło. Zwykle, tak jak Wam już pisałem, na długie rajdy zabieramy krokiety i inne takie rarytaski, no ale po pierwsze Bike Orient jest rajdem krótkim… po drugie pizza to trochę nowy level rajdowego wyżywienia.
Ania dostaje zatem opcje Bufet Premium i ratujemy Ją od śmierci głodowej na trasie.
Miny kilku osób, gdy wyciągamy pizzę z plecaka bezcenne


POKRZYW…iło Was? Za Czarnymi jedziecie?
Ha, ha, ha… to była dobra akcja. Mianowicie lecimy sobie, już bez pociągów punkt na punktem. To gdzieś jakaś ścieżka w lesie, to mogiła powstańców styczniowych, to znowu szczyt górki itp. Wszystko pod kontrolą, aż w pewnym momencie trafiamy na punkt w szuwarach.
Trafiamy na niego wraz z ekipą Ewy. Punkt ogólnie wyrzucił nas, trochę daleko od innych lampionów. Mamy teraz dwie opcje: możemy wrócić się po własnych śladach, tak jak do niego dojechaliśmy czyli dobrą drogą albo tez zaufać małej, wąskiej ścieżce która skróci nam trochę drogę do kolejnego punktu… co mogą wybrać Aramisy?
Proste, że jedziemy wąską ścieżką. Przecież ona na pewno nie zaniknie, nie skończy się gdzieś pośrodku niczego. Takie ścieżki stają się drogami, które prowadzą bezbłędnie do celu. Musicie przyznać, że nasz niezachwiana wiara w powyższe bywa – co najmniej – zdumiewająca.
Lecimy zatem wąską ścieżką, a Ewa ze swoją grupą za nami. Chwilę później, ścieżka która miała stać się drogą, nadal jest wąską ścieżką ale przez morze pokrzyw. Chwila zawahania i debaty, no ale przecież „nie może być ich dużo”, „one zaraz na pewno się skończą”, „to przecież tylko kawałek”. Decyzja podjęta – przez morze pokrzyw. Za nami sunie jednak drugi team – co z Nimi?
Czuję się jak Han Solo w Sokole Milenium uciekający przed Niszczycielami Imperium:
- Nie polecisz chyba prosto w pole asteroidów!
- Głupi by byli jeśli lecąc za nami!
Ja mam długie spodnie więc jest w miarę OK, ale niedługo z tyłu dochodzą mnie jęki poparzonych, krzyki cierpiących
…i ten głos z oddali: „Jedziecie za Czarnymi? Poj***** Was?”… krzyk, jęk, skowyt a potem już tylko cisza. Martwa cisza. Tylko pokrzywy kołyszą się z wolna na wietrze. Ciche, milczące… syte po uczcie z ciała i krwi nierozważnych wędrowców.



Poparzona i Piekielnica.
Płonę… żywym ogień niczym ludzka pochodnia. Żar spala me ciało… zwęgla, spopiela. Języki płomieni suną po nagich kościach.
Piekło, piekło i paliło… ale przeżyliśmy. Morze pokrzyw okazało się być nie morzem, a oceanem… a my „wypłynęliśmy na suchego bezmiar oceanu, rower nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…” (*). Nasz ciała płoną, ale przetrwaliśmy… okaleczeni, poparzeni, ale żyjący. Czy tamci poszli za nami… czy żyją, nie wiem. Nam się udało, ale być może ocean zażądał ofiary. Nie czas jednak opłakiwać poległych, bitwa nadal trwa… ruszamy.
Ledwie jednak wyrwaliśmy się z tego co piekło (parzydełkami), to już musimy stawić czoła kolejnemu przeciwnikowi z piekła rodem.
Zostajemy w klimacie bo przed nami góra Piekielnica, czyli najbardziej stromy pagór dzisiaj. Podjazdów nie ma na naszej trasie dużo, bo raczej walczymy z piachami niż ze stromiznami, ale taka nazwa zobowiązuje. Pagór pnie się ostro do góry – pnie się tak, że pnie drzew nie utrzymują się na jego zboczu. Wyjechać się jednak da, trzeba jednak dobrze depnąć po pedałach. Naprawdę warto, bo to świetny punkt widokowy na całą okolicę. Zbieramy ukryty tu lampion i ciśniemy w dół, pięknym zjazdem to co jeszcze przed chwilą mozolnie podjeżdżaliśmy.



„Szczęście jest tak bardzo blisko, jeśli tego chcesz…" (*)
Wjeżdżamy do jakieś małej osady. U lokalnego karczmarza zamawiamy zimne trunki aby trochę ugasić żar, który zarówno leje się na nas z nieba, jak i którym nadal płonie nasze poparzone ciała. Wtedy zjawia się On. Duży Heniek… i jego pilot. A z nim mechanik pokładowy, nawigator i pierwszy oficer. Zagadują nas o naszą misję.
Tłumaczymy co i jak, a Oni kiwają głowami z uznaniem i zrozumieniem (chyba z uznaniem i chyba ze zrozumieniem…). Stwierdzają, że dzięki takim rajdom to zobaczymy kawał świata – tak, to prawda. Potem ogarnia ich zaduma i pytają : „A co my zobaczymy, półeczkę z piwem w sklepie…” Słodko-gorzka to refleksja, ale chwilę później dodają, że jak tą półeczkę już zobaczą, to są wtedy szczęśliwi i wybuchają śmiechem.
Widzicie? Szczęście jest tak bardzo blisko… leży na półeczce. Opakowane w metalowe walce, które pękają i sycząc, wolno uwalniają je wprost do… sami wiecie. Można się nim nawet zachłysnąć. Tylko czasem potem będą takie akcje:
„Chwila przerwy – krótki oddech złapać chcemy, ale gdzie tam!
Siada jeden, tak na oko – pijany poeta
Mówi: Czuję jak nieznośna lekkość głazy w duszy spiętrza…
Po czym wybiegł gdzieś za rogiem kontemplować własne wnętrza…" (*)
Panowie udzielają nam wskazówek nawigacyjnych. Trochę bezużytecznych bo ciężko Im ogarnąć, że nie jedziemy do jakieś miejscowości teraz, ale na skrzyżowanie konkretnych przecinek w lesie.





Welcome to my world…
Wiele punktów już na naszej karcie, acz nie jest to jakaś kosmiczna ilość - nie forsujemy dziś tempa. Jedziemy sobie w piątkę dobrze się bawiąc, ale ważne jednak, że przekroczyliśmy ilość potrzebną na GIGĘ, no bo bez przesady. Gdyby nas sklasyfikowali na MEGA, to byłby jednak trochę wstyd… Patrzę na zegarek, czas płynie nieubłaganie. Jeszcze przed chwilą w planie były 4 kolejne punkt, ale teraz pora już kierować się do bazy… i to natychmiast !!!!,
Nie jest dobrze, jesteśmy spory kawałek od mety a minut do limitu zostało mało. Czeka nas teraz ostry finisz…
Zaiste… nieważne czy jedziemy w dwójkę czy też w piątkę, nic nas nie uchroniło od morderczej końcówki przez piachy i lasy.
Drodzy Towarzysze Podróży, witajcie w naszym Aramisowym świecie. Trzeba będzie lecieć ile sił w nogach bo krucho z czasem. Cóż zrobić, nie da się na spokojnie – kto jedzie z nami, ten finiszuje jak my. Nie ma litości. Narzucamy tempo i prosimy Andrzeja aby wyjął nieużywany do tej pory kabel od Żelazka. Dwa razy wtyczką po nerach, trzy razy przewodem między łopatki i od razu przyspieszasz. Lecimy tak szybko, że dochodzi do śmiesznej sytuacji.
Andrzej ciśnie pierwszy. Widzę, że przejechał przez sporej szerokości rzekę. Coś krzyczy do mnie, ale nie słyszę co mówi – rozpędzam się i CHLUP, przecinam rzekę wyrzucając fale na lewo i prawo. Wyjeżdżam mokry i pytam „co mówiłeś?”. On do mnie, także już dość mokry, mówi że tam jest mostek. Patrzę, rzeczywiście. Odwracam się i widzę, że jedzie reszta naszej grupy. Krzyczę, żeby jechali mostkiem, a Oni CHLUP przez wodę i pytają co mówiłem, bo nie słyszeli. Z pięciu osób z naszej grupy z mostu nie skorzystał nikt. Chyba jako jedyni przyjedziemy mokrzy na metę – jest taka temperatura, że zaraz wyschniemy, no ale może to być zaskakujące dla innych uczestników.
Utonąć na pustyni? W ruchomych piaskach? Nie, w wodzie. Coś z tym nie tak?



Baza. No i po Bike Oriencie. Jak na pojechanie rajdu na totalnym luzie, to 100 km jednak pękło. Sklasyfikowani zostaliśmy na GIGA, więc plan zrealizowany. Musimy chyba częściej jeździć drużyną bo to naprawdę fajnie. Takiego Grassora sobie w 5 czy 6 rowerów przejechać – to by było coś. No, ale teraz chwila przerwy od rowerów bo w planach jest – jak co roku - obóz szermierczy, czyli wracamy pod Tatry, ale tym razem z bronią w ręku. Z szermierczym pozdrowieniem zatem, do następnego razu: ADIOS, MIS COMPAŃEROS :D
CYTATY:
1) Piosenka: Metallica "For whom the bell tolls"
2) Warto przeczytać. Poradnik (ponoć) napisany przez żołnierza GRU na wszelki wypadek
3) Parafraza Sonetów Krymski Adama Mickiewicza
4) Piosenka Pectus "Barcelona"
5) Piosenka zespołu Słodki całus od Buby "Środa"
Kategoria Rajd, SFA
GRASSOR 444
-
DST
320.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 czerwca 2019 | dodano: 25.06.2019
Najlepsze rajdy to takie, z których relacja w mojej głowie, zaczyna się długo przed komendą „START”. Przeżyliśmy kilka takich przygód (niektóre to przeżyliśmy z trudem…) i zawsze wspominamy je z sentymentem… lub traumą. Czy Grassor444 taki właśnie był?
Cóż przekonajcie się sami, jeśli nie powali Was ilość tekstu. Długi rajd to i długa historia. Oto opowieść o tym jak Szkoła Fechtunku ARAMIS udowadnia Prawo Wielkich Liczb - ale nie to Bernouliego, tylko takie trochę inne. Prawo Wielkich Liczb Grassora 444.
"Cóż tam ten tłum dostrzega
Trwający w zachwyceniu
Coś mówi - spróbuj z nimi
Coś mówi - zostań w cieniu..." (*)
Coś mówi spróbuj z Nimi, coś mówi zostań w cieniu – no chyba nie ma lepszego opisu naszych odczuć przed tym rajdem. Trasa rajdu miała mieć długość około 444 km (w praktyce przebiła 500 km), a czas w którym mieliśmy ją zrobić to było 36 godzin. Oczywiście, można było się też zapisać na trasę krótką: 222 km w czasie 24 godzin, ale jakoś tak nie skorzystaliśmy z tej możliwości.…
Taaak… to chyba mówi wszystko o tym rajdzie. Jeśli trasa krótka ma 24 godzin, to chyba nie jest to rajd dla normalnych ludzi.
Mój psychiatra: Ciężko mi postawić dokładną diagnozę Pana stanu zdrowia. Jest PAN pojebany!!
Ja: Ale zdrowo?
Długość rajdu to miał być ukłon dla przygotowującego trasę Pawła: 400 km na 40-stkę Budowniczego. Czujecie klimat tego hasła? prawda? Już gdzieś to słyszałem: 1000 szkół na nowe tysiąclecie, szklanka krwi dla każdego ucznia – czy jakoś tak to szło :)
Nasz absolutny rekord do tej pory to było 217 km zrobione na AR Kraków 2 lata temu, a to nawet nie jest połowa z tych 444…
Wahaliśmy się zatem czy się zapisać, zwłaszcza po zeszłorocznych przygodach na Grassor300 (chyba trochę za szybko inkrementują te liczby z roku na rok…). Wtedy też się wahaliśmy, ale finalnie pojechałem rajd na złamanej ramie, zaliczyłem bardzo niefajne nabicie się na kierę, polegliśmy podczas szturmu na zamek i przeprawy przed rów przeciw-czołgowy, a na sam koniec nasze dusze (i tarcze, i obręcze, i korby) porysowały ziarna piasku…
Nie, nie te z klepsydry - te z wody. Tej samej, która lała się na nas hektolitrami. Jak ktoś chciałby sobie przypomnieć zeszłoroczną wielkopolską katorgę, to link powyżej odsyła do relacji z tamtej wyprawy.
Czy edycja 444 to dobry pomysł? Wiadomo, że na taki rajd przyjadą tylko najtwardsi zawodnicy (być może, najtwardsi także na umyśle, bo nadal nie rozumieją, że to nie jest k***a normalne…). Słowem: przyjedzie taka elita, że nas po prostu zaorają nim na start dotrzemy. Z drugiej strony, właśnie nadarza się okazja powalczyć o nasz nowy rekord, a miejsce w takim rajdzie nie ma znaczenia – na tym etapie, planem jest przeżyć, na tym etapie nie jedziemy walczyć o miejsca, ale co najwyżej bronić się przed ostatnim.
Finalnie zapisujemy się zatem na trzy czwórki i układamy sobie urlop tak, aby – jak ja go nazywam – GraZZor wypadł no koniec naszego dwutygodniowego pobytu w….
…Tatrach. Pasuje Wam? W Tatrach! No dalej się już chyba nie dało. Grassor444 rozgrywany jest na Suwalszczyźnie, a my siedzimy w Słowackich Tatrach (Wysokich i Niznych). Mamy do przejechania na rajd 730 km… i tak oto pierwszy kryzys nadchodzi jeszcze przed rajdem. Kochamy Góry, uciekliśmy w Tatry jeszcze przed sezonem, aby tłumów nie było. Kiedy inni przygotowują się do najdłuższego maratonu na orientację w Polsce, chodzą na zabiegi rewitalizujące, realizują plany treningowe, my tyramy się dwa tygodnie po górach…
Mamy w nogach kilkanaście wypraw, zarówno pieszych jak i rowerowych w Tatry Wysokie (Rysy, Sławkowski, Chata pri Zielonym Plesie, Dom Slaski), w Niżne (Kralova Hola, Chopok, Dumbier), Słowacki Raj, czy też Spisz i Pieniny (Grandeus, Żar). Nie wymieniłem wszystkiego, ale jak się trochę ogarnę ze zdjęciami, to porobię krótkie foto-relacje z tych wypraw.
Ogólnie jednak, jedziemy na najdłuższy rajd w naszym życiu, będąc już porządnie styrani przez góry.
Nota bene, to czy jedziemy staje pod dużym znakiem zapytania, bo jesteśmy o krok od dezercji… jest tak pięknie, że perspektywa 730 km dojazdu nas przygniata psychicznie. Powiem szczerze, nie chciało nam się… żal tracić dwa dni na dojazd i powrót, jeśli można zostać w górach. Zwłaszcza, że przez pierwszy tydzień mieliśmy pogodę ŻYLETA. „Ogień pustyni i spalona ziemia” (*), ani kropli deszczu z nieba… aż za gorąco, ale za to codziennie wyprawowo.
W sumie to podjęliśmy nawet decyzję, że jednak na Grassora444 nie dotrzemy… i wtedy przyszło załamanie pogody. Nie takie totalne, ale jednak znaczne. Przez ostatnie 4 dni pobytu w Tatrach popołudniami zaczęły przechodzić nawałnice i burze, a do tego zbliżał się długi weekend i zaczęły ciągnąć tu dzikie tłumy. Ludzi z każdym dniem przybywało i to „w oczach”, a prognozy pokazywały że od czwartku do niedzieli miało lać i to tak przez całe dnie.
Tak więc, przyznajemy się bez bicia, ale naszą obecność na Grassorze444 uratowało załamanie pogody.
Oj rzadko zdarzają nam się myśli o dezercji, ale tak bardzo kochamy te nasze małe i duże (pa)GÓRY, że ciężko się było z nimi pożegnać. Co więcej, czy wiecie że w tym samym terminie odbywał się JASZCZUR – Leśne Akwedukty, pasuje Wam? Nasz kochany Jaszczur i to Borach Tucholskich. Mimo wszystko wybraliśmy Grassora444… jednak rajd 36 godzin to jest już konkret.
"When you're riding sixteen hours and there's nothin' much to do
And you don't feel much like ridin', you wish the trip was through..."(*)
Nie jedziemy wprawdzie 16 godzin jak w piosence Metallicy, tylko koło 8-9 ale i tak jest to W HUGE.
730 km – trasa północ – południe przez całą Polskę. Masakra… trzeba by sobie znaleźć, jakąś rozrywkę na czas podróży.
To co, pobawimy się w Geocaching? Jeśli nie wiecie, co to jest to odsyłam do definicji.
A było to tak… ta sama pogoda, która na nowo przekonała nas do Grassora444, zabiła nasze rowerowe liczniki. W drugim tygodniu urlopu, niemal na każdej wyprawie łapał nas deszcze.
Tak… deszcz, k***a. Tyś widział deszcz, to był wodny armageddon a nie deszcz… lub grad. Jeden z tych GRAD’ów (dobrze, że nie ten rosyjski z Donbasu) podziurkował nam nawet folię NRC, pod którą schroniliśmy się, kiedy na niebie rozpętało się piekło. My przetrwaliśmy, ale nasze liczniki już nie i odeszły do krainy wiecznej pomiarów.
Zrobiło się trochę słabo… bo jazda na rajd na orientację bez licznika… no dobra, jest możliwa, ale na pewno trudniejsza. W każdych normalnych warunkach kupilibyśmy licznik jakiś w Popradzie na Słowacji czy też w Nowym Targu czy Zakopanem, ale oczywiście definitywny zgon Pana Miernika nastąpił pod schroniskiem na jakiś 1600 m npm, około godziny 16:00, w środę przed Bożym Ciałem. Do cywilizacji mieliśmy taki kawał drogi, że nie zdążylibyśmy przed zamknięciem sklepów.
No co za pech… gdyby stało się to dzień wcześniej, to problem byłby pomijalny. Dzwonimy zatem do naszego serwisu FUN-BIKES, który już dawno przywykł do rozwiązywania „na już” naszych nietypowych problemów. W Boże Ciało są oczywiście zamknięci, a my jesteśmy w drodze na północny skraj Polski. No, ale możemy pojechać na Grassora przez Kraków, więc zostawiają nam koordynaty GPS ukrycia nowego licznika, wraz z instrukcją dotarcia do tego miejsca. Cmentarz Batowice i okolice… Zjeżdżamy z drogi w kierunku Cmentarza (był akurat na wylotówce na północ – to nie, tak że mamy takie zachcianki, że to musiał być cmentarz!) i – ku zdziwieniu wielu przypadkowych osób – podejmujemy paczkę ze skrytki. Miny ludzi bezcenne, ale zmywamy się szybciutko nim ktoś zadzwoni po policję, widząc o się tutaj odwala (na przykład odwala się płyta nagrobna...).
KESZ zdobyty. Mamy nowy licznik – jest dobrze! No i droga jakoś tak szybciej zleciała. Ogólnie polecamy Geocaching, bo to fajna zabawa, acz rekomendujemy najpierw klasyczną wersję, a nie Aramisową z gonieniem po cmentarzu.
Nad Jezioro Hańczę (jak ktoś nie wie, to jest to najgłębsze jezioro w Polsce), czyli do miejsca naszego noclegu przybywamy wieczorem i kierujemy się spać, czekając na to, co przyniesie świt.

"Jedzie pociąg, złe wagony
Do więzienia wiozą mnie
Świat ma tylko cztery strony
A w tym świecie nie ma mnie...
Zapach murów, widok kraty
Wietrze ponieś moją pieśń
Pieśń goryczy i rozpaczy
Moja Matko jest mi źle..." (*)
To Was czeka jeśli nie będzie słuchać na odprawie. Tako rzecze Bob Budowniczy. No ale nim o odprawie, to dwa słowa o miejscu rozgrywania rajdu. Będzie to Suwalszczyzna. Szeroko rozumiana bo trzy czwórki robią swoje, jeśli chodzi o wyznaczenie obszaru, po którym będziemy się poruszać. Bazą jest mała wieś, gdzieś na północno-wschodnim skraju Polski - Szurpiły. W samym środku dobrze znanego nam, pięknego Suwalskiego Parku Krajobrazowego. To naprawdę cudowny teren, dość dobrze nam znany bo zjeździliśmy go na rowerze dwa razy. Ostatni raz całkiem niedawno bo rok temu (pisałem o tym w podsumowaniu roku 2018 wraz ze zdjęciami). Dlatego naszym planem jest uderzenie w tereny mniej nam znane lub wcale nieznane. Podobnie jak rok temu wypożyczamy telefony ze specjalną aplikacją bo podbijania punktów kontrolnych i słuchamy odprawy. Trasa jest długa, więc uwag jest sporo. W dużym uproszczeniu dzisiejsza (i jutrzejsza...) zabawa ma wyglądać tak:
- dostajemy 3 mapy formaty A3 w skali 1:80 000
- na tych mapach zaznaczonych jest tylko kilka punktów kontrolnych
- zaliczenie jawnych punktów kontrolnych odblokuje wgrane wcześniej w telefon mapy z lokalizacją kolejnych punktów
I tak stopniowo, punkt po punkcie poznamy lokalizację wszystkich punktów kontrolnych.
Paweł omawia kilka z punktów, w tym dwa bardzo charakterystyczne trójstyki granic: Polska, Litwa, Rosja oraz Polska, Litwa, Białoruś (zdziwieni, że oba są punktami kontrolnymi jednego rajdu? Cóż, te 444 km samo się nie zrobi…).
Zwraca uwagę, że tam przebiega granica UE i należy wziąć to pod uwagę, tzn. nie odwalać maniany.
Śmiać mi się chce, bo zmieniła się trochę retoryka. Oba miejsca znamy i jak rozmawialiśmy z Pawłem na Liszkorze, to zwracaliśmy uwagę że trójstyki to super miejsca, ale za obejście dookoła obelisku PL-LT-ROS jest 500 zł mandatu, a za zrobienia tam zdjęcia kolejne 500... no i pasowało by przebieg rajdu w takich miejscach ustalić ze Strażą Graniczą.
Wtedy Budowniczy mówił, że przesadzamy, a dziś sam apeluje o rozwagę i rozsądek.
Acha, taka kara czeka Was jeśli dorwie Was polska Straż Graniczna. Gorzej jeśli dorwie Was rosyjska. Pamiętam rozmowy ze strażnikami na Jaszczur – Zaginione Śluzy, gdy opowiadali nam, że nierzadko ludzie bagatelizują sobie takie rzeczy, ale odbierani po kilku dniach z ruskiego aresztu, mają już trochę inne podejście do tego tematu. Jak kogoś to zainteresowało to w relacji z tego Jaszczura, przytaczam historię niemieckich studentów, którzy chcieli sobie pohasać przy rosyjskich tabliczkach. Straż nam opowiedziała jak się ta sytuacja skończyła.
Potem wypływają jakieś złote myśli coaching’u... „Granice? Żadnej w życiu nie widziałem, ale słyszałem że istnieją w umysłach niektórych ludzi” (*). Brzmi mocno, ale jak ktoś nie widział w życiu granicy zapraszam na pas graniczny Białoruś – Polska. W Puszczy Białowieskiej nawet żubry nie są puszczane na drugą stronę.
Chwilę później dostajemy mapy i możemy ruszać. Przed nami 36 godzin napierania.
Zgodnie z założeniem walimy na południe.




Dawno, dawno temu… czyli w legendy się nie wie-Ż-y !!!
Legendy się czyta… Większość zawodników wybiera północ, więc na południe lecimy właściwie sami. Owszem kilka osób zaczęło od południa, ale to niemal błąd statystyczny w konfrontacji z kierunkiem północnym. Na tej edycji Grassora mamy dwa typy punktów kontrolnych: klasyczne lampiony i zadania terenowe oznaczone jako punkty typu T.
Szkoda, że nie X bo skojarzenia z naszym Czarnym „jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*) KO-R-NO jest natychmiastowe.
Co ciekawe rajd zaliczany jest do Pucharu, a ma punkty -zagadki, czyli da się!
Ciekawostką jest to, że punkt zagadkę potwierdza się kodem, który trzeba utworzyć samemu.
Na przykład jeśli potrzeba odpisać rok i jest to rok 1999 to poprawny kod to JDDD.
Natomiast jeśli chodzi i wypisanie łacińskich wyrazów, które to na przykład "Vexilla regis prodeunt inferni" (*), to kod będzie miał postać VRPI.
Tej kryptografii musieliśmy się nauczyć przed rajdem – powiem tylko, że przykłady nie obejmują wszystkich możliwości.
Pierwsze punkty wpadają dość łatwo, a są to na przykład: górna stacja wyciągu narciarskiego, zagajnik na szczycie wielkiego, zielonego pagóra itp.
Zgodnie z oczekiwaniami, odblokowujące się rozświetlenia kolejnych punktów kierują nas do Wigierskiego Parku Narodowego, a potem dalej aż do Puszczy Augustowskiej. Na jednym z takich punktów czuję się jak bencwał – czytam opis Wieża. Zadanie: słowa z legendy.
OOO… pięknie. Pewnie będzie to coś takiego jak Wieża Rycerska w Siedlęcinie. Gdy tam docieramy, to jest to mała wieża widokowa, a legenda jest legendą nie o wieży, ale do mapy która jest tam narysowana.
Śmiać mi się chce: masz swoją wieżę z legendą, bencwale…
Dobra. Przyszła chyba pora na kilka zdjęć z tej części rajdu:




WIGRY 3… mają poziom!!!
Jest parno i duszno. Mimo, że tacham w plecaku około 4,5 litrów płynów (licząc z bidonem), posilamy się lokalnymi sklepami. Wolimy zostawić plecakowe zapasy na „zieloną” mapę – zieloną, bo to obszar Puszczy Augustowskiej. Na razie jednak musimy do niej dojechać, a droga wiedzie przez WPN (Wigierski Park Narodowy). Byliśmy tutaj w 2012 roku, czyli naprawdę bardzo dawno temu. To było na rok przed początkiem naszej przygody z rajdami. Już wtedy bardzo nam się tutaj podobało i fantastyczne było to, że wolno było poruszać się rowerem po każdym szlaku. Od szlaków pieszych po ścieżki dydaktyczne. Tak powinno być w każdym parku narodowym – niektóre powinny się tego nauczyć. Rozumiem, że Rysy z rowerem to słaby i niebezpieczny pomysł, ale szlaki bieszczadzkie czy ścieżki Magurskiego Parku idealnie się pod rower nadają (tutaj ukłon dla Słowaków, którzy prawie do każdego schroniska w Tatrach umożliwili wjazd rowerem – mają nawet projekt: Bicyklem pod horskie chaty!!).
A tymczasem w Wigierskim wiele się zmieniło – NA LEPSZE. Zaplecze turystyczne: odnowione tabliczki, wiaty, nowe ścieżki i szlaki. Po prostu rewelacja. Sentymentalna podróż do przeszłości, bo to także tutaj odkryliśmy SĘKACZA czyli Król Wszystkich Ciast.
Mkniemy zatem przez wschodnie zakamarki Wigierskiego Parku, kierując się do wspomnianej już Puszczy Augustowskiej.
Mamy coraz więcej kilometrów na liczniku, ale martwi mnie upływający czas. Zrobiło się już popołudnie, a przed nami jeszcze kawał drogi. Z oczywistych względów chcielibyśmy być przed nocą na trójstyku granic Polska – Litwa – Białoruś, który znajduje się głęboko w Puszczy…




Czy Pani się Puszcza…
Augustowska podoba? No, ja się pytam, bo mnie to nawet bardzo. Punkty zgromadzone tutaj to głównie lampiony, a nie zadania typu T. Nie dość, że zrobiły nam się spore przeloty między kolejnymi punktami, to jeszcze nierzadko niektórych z nich długo szukamy. Nawet nie chodzi tuta o błędy nawigacyjne, bo te nas nawet nie prześladują jakoś strasznie, ale chodzi o kwestie dojazdowe. Nie wiem czy wybieramy dziwne warianty, ale wszystkie nasze leśne przecinki, którymi jedziemy kończą się nagle i musimy przedzierać się przez krzaki. Jeśli punkt jest np. na skrzyżowaniu przecinek, to ono w terenie jest realne, ale dochodzimy do niego „z lasu” – przez mokradła lub chaszcze, bo droga która miała nas tu przyprowadzić nagle się urwała. Dokąd prowadzą zatem te drogi, które tutaj są – tego nie wiemy.
Jesteśmy tuż przy samej granicy Litwy, gdy „Ciemności kryją ziemię…” (*). Jeszcze gdzieś tam udaje nam się zrobić zdjęcie, niesamowitego nieba z zachodem słońca, ale chwilę później zapadają egipskie ciemności. W sumie nie wiem czy egipskie czy augustowskie czy też może już litewskie. Fakt faktem, dzień dobiegł końca, a że jest czerwiec i jesteśmy na północy Polski, oznacza to że zrobiło się koło godziny 22:30 – 23:00. No i co Szkodniś, znowu sami w nocy w lesie…
„I tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (*)
Dopada mnie także psychiczny kryzys. Kryzys to może za dużo powiedziane, ale jakiś niepokój. Licznik pokazuje, że jesteśmy 176 km od bazy. STO SIEDEMDZIESIĄT SZEŚĆ… masakra. I nadal się oddalamy. Owszem nie jest to odległość w linii prostej, bo jeździliśmy za punktami, ale to nadal kawał drogi… już wiem, że dzisiaj pobijemy nasz rekord. Musimy przecież jakoś wrócić…
W bazie mamy przepaki, bo nastawialiśmy się że zrobimy pętle z przejazdem przez bazę w połowie czasu… przebrać się jeśli bylibyśmy przemoczeni (a jesteśmy – o tym za chwilę), uzupełnić zapasy gdybyśmy byli głodni (a jesteśmy)… A jesteśmy 176 km od bazy… co znowu poszło nie tak?
I tak mieliśmy sporo szczęścia – jesteśmy mokrzy od potu i wody, bo dzień był koszmarnie parny, nawet wieczór nie przyniósł ochłodzenia. Niemniej przez Puszczę przeszła nawałnica z oberwaniem chmury. Nas nie dorwała i nie spadła na nas ani jedna kropla, ale gdy chaszczujemy to wszystko ocieka wodą: „choinki”, krzaki, drogi. Udało nam się bez potopu z nieba, ale chodzenie po mokrych zaroślach i wysokiej trawie sprawia, że i tak jesteśmy przemoczeni. A przy takiej wilgotności jaka jest w powietrzu, nie zapowiada się abyśmy mieli szybko wyschnąć…




Nerwy napięte do (trójstyku) granic…
Zbliżamy się do trójstyku granic: Polski, Litwy i Białorusi. W tym miejscu Puszczy Augustowskiej już kiedyś byliśmy, ale samego trójstyku nie widzieliśmy – brakło nam dosłownie 150 metrów. Nie puścił nas po prostu Sierżant Straży Granicznej, mówiąc że ekipa ze wschodu robi Im o to dym i ma pretensje, że ludzie się tam szwędają. Co ciekawe pojawił On się niemal znikąd, jak tylko podeszliśmy do ścieżki prowadzącej na potrójny słupek, a 5 minut później – kiedy jeszcze z nami rozmawiał – zjawił się także patrol na motorze i quadzie.
Dlatego też, planowaliśmy być na tym punkcie za dnia, aby nie wpakować się jakieś kłopoty. Wiecie… chodzenie nocą z latarkami po lesie po granicy UE, może przyciągać uwagę snajperów. A co mówi jedno z wojennych praw: nie ściągaj na siebie ognia, to denerwuje pozostałych członków oddziału.
Godzina przybycia tutaj nie była istotna, byle zrobić to za dnia – po jasnemu. No więc jest godzina pierwsza… tyle, że k***a w nocy. A dokładniej pierwsza trzydzieści. To chyba naprawdę nie jest mądre włóczyć po tej granicy po nocy… co znowu poszło nie tak?
Mam schiza, że naprawdę będzie dym… oby tylko nie z lufy, skierowanej w naszą stronę. Mijamy kamery na drzewach, nawet nie są zamaskowane: dwie, trzy, cztery, fajnie… zastanawiam się czy pomachać. Jak pomacham i nas dojadą, to nie przejdzie argument, że nie wiemy co robimy i się zgubiliśmy, że nieintencjonalnie tutaj jesteśmy.
Jak nie pomacham, to mogę wyglądać na gościa, który myśli że Mu się uda przemknąć cichaczem…
Dylematy przemytnika...

"A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”(*) czyli buła z pasztetem, gdzieś na skraju Polski
Czerwiec, a więc noc był naprawdę krótka. Kilka godzin i zaczyna się robić się jasno – zaczęła się sobota. Wszystko nadal mokre, ale patrząc po niebie, deszcze poszły gdzieś dalej. My nadal ciśniemy przez Puszczę, ale zbliżamy się do Rudawki i kilku innych małych miejscowości, ukrytych pośród tych nieprzebytych kniei. Tutaj jeździliśmy na Jaszczurze – Graniczna Woda (to czasy, kiedy jeszcze nie pisałem relacji z każdej imprezy... a szkoda), bo baza tego rajdu była właśnie w Rudawce. Do dziś pamiętam zapis z regulaminu tej imprezy: "zatankować i nie jechać na oparach, bo najbliższa stacja benzynowa jest 30 km stąd”
Jest koło 6:00 rano kiedy zaczyna dawać nam się we znaki sleepmonster. Muli nas straszliwie… trzeba złapać trochę snu.
Gdzieś na skraju miejscowości znajdujemy nieczynną przystań kajakową i zadaszoną wiatą. Wbijamy tam i łapiemy około 20-30 min snu na drewnianej ławie. Jak menele… albo jak prawdziwi ultra-rajdowcy. Znajdź 3 różnice.
Po krótkiej drzemce znikamy ponownie w lesie, tym razem w okolicach śluz Kanału Augustowskiego. Jesteśmy głodni, ale na ciastka czy słodycze nie możemy już nawet patrzeć. Cały poprzedni dzień na nich jechaliśmy. Normalnie na tak długie rajdy zabieramy zapiekane bombery z kurczakiem, krokiety lub inne takie rzeczy… ale tym razem jechaliśmy bezpośrednio z wakacji. Marzy nam się normalne śniadanie i wtedy zdarza się cud…
…nawet nie wiem jak się ta miejscowość nazywała. Kilka domów na krzyż i jeden CZYNNY sklep. Jest przed 8:00 rano, a pani ma świeżutkie bułeczki. Bierzemy! Buły i pasztet… i siedząc na krawężniku pod sklepem gdzieś na skraju Polski, odzyskujemy chęć do dalszej jazdy. Nadal jesteśmy przemoczeni, ale już nie głodni. Ruszamy dalej – ponownie w głąb puszczy.




Toniemy w bagnie, a Budowniczy z Daniela się Śmieje…
Spotykamy Daniela Śmieje… szuka punktu w ogromnym bagnie. Nie wiem jak dla Niego, bo On jechał od północy, ale dla nas to już kolejne bagno dzisiaj. Jak to było w opisie trasy? „Będę Wam głównie ukazywał piękno tych terenów - a zatem minimalizujemy chodzenie po krzakach i szukanie lampionów”
Ja się pytam, w którym k***a miejscu? Właściwie wszystkie punkty w Puszczy wyglądają jak na zdjęciach poniżej i powyżej. Jak nie chaszcze i komary, to bagna i mokradła… moczary. Daniel dzwonił nawet do Pawła, a ten zarzeka się że punkt stoi na końcu przecinki. Przy małym cieku wodnym i karze szukać nam dalej. Jakiej przecinki, ja się pytam? Zanikła 200 metrów wcześniej i co rozumiesz przez mały ciek wodny… jesteśmy w środku wielkiego rozlewiska (ponoć po burzy nocnej się takim stało). Czasem zapadam się w bagnie po kostki, a punkty lampionu nigdzie nie ma. Zgodnie z mapa powinien być tutaj, Daniel też to potwierdza, więc szukamy brodząc po moczarach…
Tego nie lubię w grassorowych punktach. Nie bagien – bagna lubię… Nie chodzi o trudność nawigacyjną, bo lubimy trudne nawigacyjnie punkty. Nie lubimy starty czasu… nawigacyjnie jesteśmy tam gdzie mamy być. Dokładnie. Tyle że punkt jest gdzieś ukryty, siedzimy zatem we właściwym miejsc i szukamy…. Już ponad 20 minut. Rok temu było tak samo: brzozy w ruinach zamku i rów przeciw-czołgowy. To irytuje…
Nagle Daniel krzyczy: „JEST”. Rzeczywiście jest… i dostanie się do niego zajmie nam kolejne 15 min. Sami zobaczcie…
Dobrze, że to już koniec tego kompleksu leśnego. Zaczynamy zawracać na bazę, ale to jeszcze nie koniec niespodzianek które na nas czekają…. W końcu limit jest do 22:00, a mamy sobotnie przedpołudnie.
Zwróćcie uwagę, że na zdjęciach poniżej są to różne miejsce!! Uwierzcie było ich wiele...



Tam kończy się mapa, tam mieszkają…
Chyba porażki, bo raczej nie punkty kontrolne.
Jest koło 11:00 drugiego dnia rajdu, a my odkrywamy straszną prawdę. Okazuje się, że część z dodatkowych map nam się nie wyświetliła. Oznacza to, że pominęliśmy na naszej trasie jakąś, nieznaną nam liczbę punktów. Jak to się stało i jak się o tym dowiedzieliśmy… i dlaczego tak późno? Już tłumaczę: zgodnie z zasadami rozgrywania tego rajdu na punktach kontrolnych po wczytaniu kodu przez NFC, odblokowywała się wczytana wcześniej na telefon mapa z lokalizacjami nowych punktów kontrolnych. Nie wiedzieliśmy jednak, że na każdym punkcie kontrolnym powinna się pojawić nowa mapa. Czemu nie wiedzieliśmy? W sumie to nie wiem – nie pamiętam czy było to mówione na odprawie, czy my tego nie usłyszeliśmy, czy czegoś nie zrozumieliśmy. Ciężko mi teraz spekulować na ten temat.
Niemniej sytuacja nie wzbudziła naszych podejrzeń bo – w sumię opiszę to na przykładzie (nie przykładajcie uwagi do oznaczeń, bo są robocze):
- jeden z punktów kontrolnych odblokował na mapę z lokalizacją punktów:
A (on sam), B, C, D
- pojechaliśmy na B, po zaliczeniu którego zobaczyliśmy tą samą mapę, a więc
A, B (on sam), C, D
- no to pojechaliśmy na C i tak dalej.
Okazuje się, że na punkcie B powinna odkryć się jednak inna mapa niż na punkcie A (np. B, C, D, E)
My założyliśmy, że to kwestia wariantowości przejazdu: niektóre punkty kierują do siebie nawzajem w ramach pewnych zgrupowań, po to aby poznać ich lokalizację zarówno, jeśli się zacznie się od A jak i od E.
Tymczasem nam się CZASAMI wyświetlała po prostu poprzednia mapa lub czasem druga od końca, zamiast nowej.
I to słowo CZASAMI jest kluczem, bo gdyby działo się tak zawsze, to sądzę że zorientowalibyśmy się szybciej, a tak…
…dopiero drugiego dnia, kiedy jeden z punktów pokazał nam kawałek mapy – nazwijmy to z d***, czyli zupełnie mający się nijak do miejsca w którym jesteśmy stwierdziliśmy, że jest coś nie tak.
Po restarcie telefonu, odkryła się właściwa mapa. Wtedy wszystko stało się jasne – jałowe przeloty przez Puszczę, nie powinny być jałowymi przelotami. Po prostu nie odsłoniły nam się wszystkie punkty kontrolne.
Nawet Budowniczy trasy mówił, że jak śledził nasz wariant w trakcie rajdu, to był on (wariant, nie budowniczy) co najmniej zadziwiający. Gdy poznał przyczynę takie stanu rzeczy, wszystko stało się dla Niego jasne. Nie mam pojęcia ile punktów „przegapiliśmy”, ale rzeczywiście dla kogoś kto znał lokalizację wszystkich lampionów, nasz przejazd zygzakiem między niektórymi z nich, mógł wydawać się nawet nie dziwny, a wręcz absurdalny.
No trudno, tak czasem bywa. Wot k*** technika jak mawiają. Nie znacie tego kawału?
Kolej transsyberyjska. Spotykają się na korytarzu dwaj goście:
- Dokąd jedziecie, Towarzyszu?
- Z Władywostoka do Moskwy, a Wy?
- Z Moskwy do Władywostoka.
Chwila ciszy i jeden z nich komentuje: „Wot k*** technika”
No niestety nic już z tym nie zrobimy. Bardzo nas to nie boli, bo nie walczymy dzisiaj o miejsca, ale gdyby to się przydarzyło komuś z aspiracjami do pudła, to masakra. Nie będziemy się wracać do Puszczy. Pora na drugą rundę w Wigierskim Parku Narodowym – tym razem jego zachodnia strona.




Aramisy ekstra polują na punkty kontrolne
Aby w pełni zrozumieć tytuł tego rozdziału, musicie poznać pewien matematyczny suchar. Uwaga, bo to beton!
Nowa Dyrektywa EU zarządziła, że wszystkie zwierzaki z ZOO mają zostać odesłane do domu. Wypuszczone na wolność.
Dyrektor ZOO zmartwił się tym, bo w jego ZOO żyły tylko pingwiny i lwy. Pingwiny to spoko, przyzwyczajone do lodu i śniegu sobie poradzą. Ale lwy... one znają tylko pingwiny i nigdy nie żyły na sawannie. Zmartwił się, że sobie nie poradzą - postanowił wysłać lwy na
szkolenie. Jednakże jedyne szkolenie na jakie były jeszcze miejsca, było szkoleniem z... matematyki.
Dyrektor nie mając większego wyboru wysłał lwy na to szkolenie, a potem wypuścił je na sawannie.
Obserwuje je z ukrycia jak sobie radzą, a te zjadają żyrafy, kangury, zebry. Po prostu "Duch i Mrok" (*)
No i co się okazało? Lwy po szkoleniu z matematyki EKSTRAPOLUJĄ !!!
TAAAAADAM, kurtyna. Ja się popłakałem. Zacny hermet, milordzie :D
Co to ma wspólnego z nami? Musimy ekstrapolować mapę. Wyjeżdżamy poza obszar dostępnej nam mapy. Pasuje Wam? Rajd ma 444 km, a my i tak zdołamy wyjechać poza mapę. Aramisy tak bardzo. To jest jakieś nieporozumienie...
A tak serio, to robimy to planowo. Przewidujemy jak idzie droga poza mapą – jeśli idzie zgodnie z przewidywaniami, bardzo nam to skróci drogę do Wigierskiego Parku. Owszem moglibyśmy jechać na około, jawnym na mapie wariantem, ale byłoby to spore nadłożenie drogi. Tym razem wszystko idzie zgodnie z planem. Nasza ekstrapolacja zadziała perfekcyjnie i wpadamy na mapę dokładnie tam gdzie przewidujemy, że dojdzie nasza droga.
Niby to było oczywiste, że będzie to jej przedłużenie między arkuszami, ale wiecie jak jest. Mogły się na tym niejawnym kawałku pojawić skrzyżowania, jakieś dziwne zakręty i trzeba by wtedy kombinować na czuja. Tym razem mamy szczęście. Droga między dostępnymi nam arkuszami jest prosta jak strzała, więc skrót okazał się skrótem, a nie jak to czasem bywa „skrótem przez wydłużenie”.
Jeszcze tylko druga drzemka, też koło 20 min… gdzieś pod jakimś płotem w polu, bo znowu nas muli sen.
Tym razem jak tacy rasowi manele.
Dzięki temu sleepmonster nie będzie nas już dzisiaj niepokoił.


" ...i wtedy znalazł w sobie siłę aby biec" (*)
Zachodnia część WPN jest jeszcze piękniejsza niż wschodnia, więc jesteśmy zachwyceni terenami tutaj.
Na koniec dnia pozostaje nam powrót do Suwalskiego Parku Krajobrazowego i atak północnych rubieży. Na liczniku mamy 280 km zrobiony i jesteśmy wykończeni, ale nagle nie wiadomo skąd, znajdujemy w sobie siłę aby jeszcze powalczyć.
Mieliśmy zjechać do bazy na 20:00-20:30, finalnie zjeżdżamy po 22:00 czyli wchodząc już w limit spóźnień.
Czy sił dodało nam spotkanie z innym rowerzystą (niestety nie pamiętamy imienia), z którym zaliczamy kilka ostatnich punktów.
Czy też w końcu upały zelżały. Nie wiem, ale wiem że ostatnie podjazdy wchodzą nam od kopa. Ciśniemy po pagórach jak szaleni zaliczając kilkanaście punktów kontrolnych z północnej mapy.
Dość już tekstu, niech przemówią obrazy:





Podsumowanie/przemyślenia:
- niesamowite zakończenie urlopu
- NOWY REKORD: 320 km w 36 godzin (YEAH !!!)
- Zwycięzca rajdu zrobił ponad 500 (k***a...)
- Część w Puszczy - masakra, zło, mordęga z chaszczami, bagnami i komarami.
- Cześć w WPN i Suwalskim Parku cudowna i wspaniała.
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - dobry klimat
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - trochę losowości wprowadza, bo nie da się zaplanować całościowego wariantu
- bardzo duża odpowiedzialność na Budowniczym Trasy jest aby nie było tak, że Ci co pojadą w lewo mają punktów jak mrówków,
- kiedy Grassor 666? Żarty żartami, ale teksty o edycji 555 na 55 lat Wikiego to już za 100% żart nie biorę.
- jak nie ma Wam kto trasy zrobić 666, to my zrobimy!!
Zawsze nas wkurza, gdy ludzie mówią że byli w Beskidach. Czy gdzie: w Żywieckim, Małym, Niskim, Sądeckim, Śląskim, Wyspowym, Makowskim?
Ale tym razem zrobimy wyjątek: GRASSOR 666 w Beskidach. Których? WSZYSTKICH :D :D :D
Dzisiejszy odcinek sponsorowały liczy 444 oraz 320. Zwłaszcza 320 !!!
CYTATY:
1. Jedna z najlepszych (a mało znanych) piosenka Budki Suflera "Kolenda rozterek"
2. Tytuły rozdziałów w książce Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"
3. Piosenka Metallica "Turn the page"
4. Uwaga hybryda dwóch piosenek o tym samym tytule "Czarny chleb i czarna kawa". Tekst są różne. Jedną śpiewają Strachy na Lachy, drugą Hetman.
5. Przypisywane wielu osobom.
6. Książka Sergiusza Piaseckiego "Zapiski Oficera Armii Czerwonej" (gdyby ktoś nie wiedział to jest to pastisz)
7. Dante "Boska Komedia", cześć: Piekło.
8. Książka "Ciemności kryją ziemię" autorstwa Jerzego Andrzejewskiego
9. Biblia oczywiście
10. Piosenka Budki Suflera "Jest taki samotny dom"
11. Tytuł filmu przygodowego o dwóch lwach, które terroryzowały ludność Afryki.
12. Książka Stephen'a Kinga (pod pseudonimem Richard Baumann) "Wielki marsz" - jedna z 3 najlepszych książek Kinga według mnie po "Bastionie" oraz "To".
Cóż przekonajcie się sami, jeśli nie powali Was ilość tekstu. Długi rajd to i długa historia. Oto opowieść o tym jak Szkoła Fechtunku ARAMIS udowadnia Prawo Wielkich Liczb - ale nie to Bernouliego, tylko takie trochę inne. Prawo Wielkich Liczb Grassora 444.
"Cóż tam ten tłum dostrzega
Trwający w zachwyceniu
Coś mówi - spróbuj z nimi
Coś mówi - zostań w cieniu..." (*)
Coś mówi spróbuj z Nimi, coś mówi zostań w cieniu – no chyba nie ma lepszego opisu naszych odczuć przed tym rajdem. Trasa rajdu miała mieć długość około 444 km (w praktyce przebiła 500 km), a czas w którym mieliśmy ją zrobić to było 36 godzin. Oczywiście, można było się też zapisać na trasę krótką: 222 km w czasie 24 godzin, ale jakoś tak nie skorzystaliśmy z tej możliwości.…
Taaak… to chyba mówi wszystko o tym rajdzie. Jeśli trasa krótka ma 24 godzin, to chyba nie jest to rajd dla normalnych ludzi.
Mój psychiatra: Ciężko mi postawić dokładną diagnozę Pana stanu zdrowia. Jest PAN pojebany!!
Ja: Ale zdrowo?
Długość rajdu to miał być ukłon dla przygotowującego trasę Pawła: 400 km na 40-stkę Budowniczego. Czujecie klimat tego hasła? prawda? Już gdzieś to słyszałem: 1000 szkół na nowe tysiąclecie, szklanka krwi dla każdego ucznia – czy jakoś tak to szło :)
Nasz absolutny rekord do tej pory to było 217 km zrobione na AR Kraków 2 lata temu, a to nawet nie jest połowa z tych 444…
Wahaliśmy się zatem czy się zapisać, zwłaszcza po zeszłorocznych przygodach na Grassor300 (chyba trochę za szybko inkrementują te liczby z roku na rok…). Wtedy też się wahaliśmy, ale finalnie pojechałem rajd na złamanej ramie, zaliczyłem bardzo niefajne nabicie się na kierę, polegliśmy podczas szturmu na zamek i przeprawy przed rów przeciw-czołgowy, a na sam koniec nasze dusze (i tarcze, i obręcze, i korby) porysowały ziarna piasku…
Nie, nie te z klepsydry - te z wody. Tej samej, która lała się na nas hektolitrami. Jak ktoś chciałby sobie przypomnieć zeszłoroczną wielkopolską katorgę, to link powyżej odsyła do relacji z tamtej wyprawy.
Czy edycja 444 to dobry pomysł? Wiadomo, że na taki rajd przyjadą tylko najtwardsi zawodnicy (być może, najtwardsi także na umyśle, bo nadal nie rozumieją, że to nie jest k***a normalne…). Słowem: przyjedzie taka elita, że nas po prostu zaorają nim na start dotrzemy. Z drugiej strony, właśnie nadarza się okazja powalczyć o nasz nowy rekord, a miejsce w takim rajdzie nie ma znaczenia – na tym etapie, planem jest przeżyć, na tym etapie nie jedziemy walczyć o miejsca, ale co najwyżej bronić się przed ostatnim.
Finalnie zapisujemy się zatem na trzy czwórki i układamy sobie urlop tak, aby – jak ja go nazywam – GraZZor wypadł no koniec naszego dwutygodniowego pobytu w….
…Tatrach. Pasuje Wam? W Tatrach! No dalej się już chyba nie dało. Grassor444 rozgrywany jest na Suwalszczyźnie, a my siedzimy w Słowackich Tatrach (Wysokich i Niznych). Mamy do przejechania na rajd 730 km… i tak oto pierwszy kryzys nadchodzi jeszcze przed rajdem. Kochamy Góry, uciekliśmy w Tatry jeszcze przed sezonem, aby tłumów nie było. Kiedy inni przygotowują się do najdłuższego maratonu na orientację w Polsce, chodzą na zabiegi rewitalizujące, realizują plany treningowe, my tyramy się dwa tygodnie po górach…
Mamy w nogach kilkanaście wypraw, zarówno pieszych jak i rowerowych w Tatry Wysokie (Rysy, Sławkowski, Chata pri Zielonym Plesie, Dom Slaski), w Niżne (Kralova Hola, Chopok, Dumbier), Słowacki Raj, czy też Spisz i Pieniny (Grandeus, Żar). Nie wymieniłem wszystkiego, ale jak się trochę ogarnę ze zdjęciami, to porobię krótkie foto-relacje z tych wypraw.
Ogólnie jednak, jedziemy na najdłuższy rajd w naszym życiu, będąc już porządnie styrani przez góry.
Nota bene, to czy jedziemy staje pod dużym znakiem zapytania, bo jesteśmy o krok od dezercji… jest tak pięknie, że perspektywa 730 km dojazdu nas przygniata psychicznie. Powiem szczerze, nie chciało nam się… żal tracić dwa dni na dojazd i powrót, jeśli można zostać w górach. Zwłaszcza, że przez pierwszy tydzień mieliśmy pogodę ŻYLETA. „Ogień pustyni i spalona ziemia” (*), ani kropli deszczu z nieba… aż za gorąco, ale za to codziennie wyprawowo.
W sumie to podjęliśmy nawet decyzję, że jednak na Grassora444 nie dotrzemy… i wtedy przyszło załamanie pogody. Nie takie totalne, ale jednak znaczne. Przez ostatnie 4 dni pobytu w Tatrach popołudniami zaczęły przechodzić nawałnice i burze, a do tego zbliżał się długi weekend i zaczęły ciągnąć tu dzikie tłumy. Ludzi z każdym dniem przybywało i to „w oczach”, a prognozy pokazywały że od czwartku do niedzieli miało lać i to tak przez całe dnie.
Tak więc, przyznajemy się bez bicia, ale naszą obecność na Grassorze444 uratowało załamanie pogody.
Oj rzadko zdarzają nam się myśli o dezercji, ale tak bardzo kochamy te nasze małe i duże (pa)GÓRY, że ciężko się było z nimi pożegnać. Co więcej, czy wiecie że w tym samym terminie odbywał się JASZCZUR – Leśne Akwedukty, pasuje Wam? Nasz kochany Jaszczur i to Borach Tucholskich. Mimo wszystko wybraliśmy Grassora444… jednak rajd 36 godzin to jest już konkret.
"When you're riding sixteen hours and there's nothin' much to do
And you don't feel much like ridin', you wish the trip was through..."(*)
Nie jedziemy wprawdzie 16 godzin jak w piosence Metallicy, tylko koło 8-9 ale i tak jest to W HUGE.
730 km – trasa północ – południe przez całą Polskę. Masakra… trzeba by sobie znaleźć, jakąś rozrywkę na czas podróży.
To co, pobawimy się w Geocaching? Jeśli nie wiecie, co to jest to odsyłam do definicji.
A było to tak… ta sama pogoda, która na nowo przekonała nas do Grassora444, zabiła nasze rowerowe liczniki. W drugim tygodniu urlopu, niemal na każdej wyprawie łapał nas deszcze.
Tak… deszcz, k***a. Tyś widział deszcz, to był wodny armageddon a nie deszcz… lub grad. Jeden z tych GRAD’ów (dobrze, że nie ten rosyjski z Donbasu) podziurkował nam nawet folię NRC, pod którą schroniliśmy się, kiedy na niebie rozpętało się piekło. My przetrwaliśmy, ale nasze liczniki już nie i odeszły do krainy wiecznej pomiarów.
Zrobiło się trochę słabo… bo jazda na rajd na orientację bez licznika… no dobra, jest możliwa, ale na pewno trudniejsza. W każdych normalnych warunkach kupilibyśmy licznik jakiś w Popradzie na Słowacji czy też w Nowym Targu czy Zakopanem, ale oczywiście definitywny zgon Pana Miernika nastąpił pod schroniskiem na jakiś 1600 m npm, około godziny 16:00, w środę przed Bożym Ciałem. Do cywilizacji mieliśmy taki kawał drogi, że nie zdążylibyśmy przed zamknięciem sklepów.
No co za pech… gdyby stało się to dzień wcześniej, to problem byłby pomijalny. Dzwonimy zatem do naszego serwisu FUN-BIKES, który już dawno przywykł do rozwiązywania „na już” naszych nietypowych problemów. W Boże Ciało są oczywiście zamknięci, a my jesteśmy w drodze na północny skraj Polski. No, ale możemy pojechać na Grassora przez Kraków, więc zostawiają nam koordynaty GPS ukrycia nowego licznika, wraz z instrukcją dotarcia do tego miejsca. Cmentarz Batowice i okolice… Zjeżdżamy z drogi w kierunku Cmentarza (był akurat na wylotówce na północ – to nie, tak że mamy takie zachcianki, że to musiał być cmentarz!) i – ku zdziwieniu wielu przypadkowych osób – podejmujemy paczkę ze skrytki. Miny ludzi bezcenne, ale zmywamy się szybciutko nim ktoś zadzwoni po policję, widząc o się tutaj odwala (na przykład odwala się płyta nagrobna...).
KESZ zdobyty. Mamy nowy licznik – jest dobrze! No i droga jakoś tak szybciej zleciała. Ogólnie polecamy Geocaching, bo to fajna zabawa, acz rekomendujemy najpierw klasyczną wersję, a nie Aramisową z gonieniem po cmentarzu.
Nad Jezioro Hańczę (jak ktoś nie wie, to jest to najgłębsze jezioro w Polsce), czyli do miejsca naszego noclegu przybywamy wieczorem i kierujemy się spać, czekając na to, co przyniesie świt.

"Jedzie pociąg, złe wagony
Do więzienia wiozą mnie
Świat ma tylko cztery strony
A w tym świecie nie ma mnie...
Zapach murów, widok kraty
Wietrze ponieś moją pieśń
Pieśń goryczy i rozpaczy
Moja Matko jest mi źle..." (*)
To Was czeka jeśli nie będzie słuchać na odprawie. Tako rzecze Bob Budowniczy. No ale nim o odprawie, to dwa słowa o miejscu rozgrywania rajdu. Będzie to Suwalszczyzna. Szeroko rozumiana bo trzy czwórki robią swoje, jeśli chodzi o wyznaczenie obszaru, po którym będziemy się poruszać. Bazą jest mała wieś, gdzieś na północno-wschodnim skraju Polski - Szurpiły. W samym środku dobrze znanego nam, pięknego Suwalskiego Parku Krajobrazowego. To naprawdę cudowny teren, dość dobrze nam znany bo zjeździliśmy go na rowerze dwa razy. Ostatni raz całkiem niedawno bo rok temu (pisałem o tym w podsumowaniu roku 2018 wraz ze zdjęciami). Dlatego naszym planem jest uderzenie w tereny mniej nam znane lub wcale nieznane. Podobnie jak rok temu wypożyczamy telefony ze specjalną aplikacją bo podbijania punktów kontrolnych i słuchamy odprawy. Trasa jest długa, więc uwag jest sporo. W dużym uproszczeniu dzisiejsza (i jutrzejsza...) zabawa ma wyglądać tak:
- dostajemy 3 mapy formaty A3 w skali 1:80 000
- na tych mapach zaznaczonych jest tylko kilka punktów kontrolnych
- zaliczenie jawnych punktów kontrolnych odblokuje wgrane wcześniej w telefon mapy z lokalizacją kolejnych punktów
I tak stopniowo, punkt po punkcie poznamy lokalizację wszystkich punktów kontrolnych.
Paweł omawia kilka z punktów, w tym dwa bardzo charakterystyczne trójstyki granic: Polska, Litwa, Rosja oraz Polska, Litwa, Białoruś (zdziwieni, że oba są punktami kontrolnymi jednego rajdu? Cóż, te 444 km samo się nie zrobi…).
Zwraca uwagę, że tam przebiega granica UE i należy wziąć to pod uwagę, tzn. nie odwalać maniany.
Śmiać mi się chce, bo zmieniła się trochę retoryka. Oba miejsca znamy i jak rozmawialiśmy z Pawłem na Liszkorze, to zwracaliśmy uwagę że trójstyki to super miejsca, ale za obejście dookoła obelisku PL-LT-ROS jest 500 zł mandatu, a za zrobienia tam zdjęcia kolejne 500... no i pasowało by przebieg rajdu w takich miejscach ustalić ze Strażą Graniczą.
Wtedy Budowniczy mówił, że przesadzamy, a dziś sam apeluje o rozwagę i rozsądek.
Acha, taka kara czeka Was jeśli dorwie Was polska Straż Graniczna. Gorzej jeśli dorwie Was rosyjska. Pamiętam rozmowy ze strażnikami na Jaszczur – Zaginione Śluzy, gdy opowiadali nam, że nierzadko ludzie bagatelizują sobie takie rzeczy, ale odbierani po kilku dniach z ruskiego aresztu, mają już trochę inne podejście do tego tematu. Jak kogoś to zainteresowało to w relacji z tego Jaszczura, przytaczam historię niemieckich studentów, którzy chcieli sobie pohasać przy rosyjskich tabliczkach. Straż nam opowiedziała jak się ta sytuacja skończyła.
Potem wypływają jakieś złote myśli coaching’u... „Granice? Żadnej w życiu nie widziałem, ale słyszałem że istnieją w umysłach niektórych ludzi” (*). Brzmi mocno, ale jak ktoś nie widział w życiu granicy zapraszam na pas graniczny Białoruś – Polska. W Puszczy Białowieskiej nawet żubry nie są puszczane na drugą stronę.
Chwilę później dostajemy mapy i możemy ruszać. Przed nami 36 godzin napierania.
Zgodnie z założeniem walimy na południe.




Dawno, dawno temu… czyli w legendy się nie wie-Ż-y !!!
Legendy się czyta… Większość zawodników wybiera północ, więc na południe lecimy właściwie sami. Owszem kilka osób zaczęło od południa, ale to niemal błąd statystyczny w konfrontacji z kierunkiem północnym. Na tej edycji Grassora mamy dwa typy punktów kontrolnych: klasyczne lampiony i zadania terenowe oznaczone jako punkty typu T.
Szkoda, że nie X bo skojarzenia z naszym Czarnym „jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*) KO-R-NO jest natychmiastowe.
Co ciekawe rajd zaliczany jest do Pucharu, a ma punkty -zagadki, czyli da się!
Ciekawostką jest to, że punkt zagadkę potwierdza się kodem, który trzeba utworzyć samemu.
Na przykład jeśli potrzeba odpisać rok i jest to rok 1999 to poprawny kod to JDDD.
Natomiast jeśli chodzi i wypisanie łacińskich wyrazów, które to na przykład "Vexilla regis prodeunt inferni" (*), to kod będzie miał postać VRPI.
Tej kryptografii musieliśmy się nauczyć przed rajdem – powiem tylko, że przykłady nie obejmują wszystkich możliwości.
Pierwsze punkty wpadają dość łatwo, a są to na przykład: górna stacja wyciągu narciarskiego, zagajnik na szczycie wielkiego, zielonego pagóra itp.
Zgodnie z oczekiwaniami, odblokowujące się rozświetlenia kolejnych punktów kierują nas do Wigierskiego Parku Narodowego, a potem dalej aż do Puszczy Augustowskiej. Na jednym z takich punktów czuję się jak bencwał – czytam opis Wieża. Zadanie: słowa z legendy.
OOO… pięknie. Pewnie będzie to coś takiego jak Wieża Rycerska w Siedlęcinie. Gdy tam docieramy, to jest to mała wieża widokowa, a legenda jest legendą nie o wieży, ale do mapy która jest tam narysowana.
Śmiać mi się chce: masz swoją wieżę z legendą, bencwale…
Dobra. Przyszła chyba pora na kilka zdjęć z tej części rajdu:




WIGRY 3… mają poziom!!!
Jest parno i duszno. Mimo, że tacham w plecaku około 4,5 litrów płynów (licząc z bidonem), posilamy się lokalnymi sklepami. Wolimy zostawić plecakowe zapasy na „zieloną” mapę – zieloną, bo to obszar Puszczy Augustowskiej. Na razie jednak musimy do niej dojechać, a droga wiedzie przez WPN (Wigierski Park Narodowy). Byliśmy tutaj w 2012 roku, czyli naprawdę bardzo dawno temu. To było na rok przed początkiem naszej przygody z rajdami. Już wtedy bardzo nam się tutaj podobało i fantastyczne było to, że wolno było poruszać się rowerem po każdym szlaku. Od szlaków pieszych po ścieżki dydaktyczne. Tak powinno być w każdym parku narodowym – niektóre powinny się tego nauczyć. Rozumiem, że Rysy z rowerem to słaby i niebezpieczny pomysł, ale szlaki bieszczadzkie czy ścieżki Magurskiego Parku idealnie się pod rower nadają (tutaj ukłon dla Słowaków, którzy prawie do każdego schroniska w Tatrach umożliwili wjazd rowerem – mają nawet projekt: Bicyklem pod horskie chaty!!).
A tymczasem w Wigierskim wiele się zmieniło – NA LEPSZE. Zaplecze turystyczne: odnowione tabliczki, wiaty, nowe ścieżki i szlaki. Po prostu rewelacja. Sentymentalna podróż do przeszłości, bo to także tutaj odkryliśmy SĘKACZA czyli Król Wszystkich Ciast.
Mkniemy zatem przez wschodnie zakamarki Wigierskiego Parku, kierując się do wspomnianej już Puszczy Augustowskiej.
Mamy coraz więcej kilometrów na liczniku, ale martwi mnie upływający czas. Zrobiło się już popołudnie, a przed nami jeszcze kawał drogi. Z oczywistych względów chcielibyśmy być przed nocą na trójstyku granic Polska – Litwa – Białoruś, który znajduje się głęboko w Puszczy…




Czy Pani się Puszcza…
Augustowska podoba? No, ja się pytam, bo mnie to nawet bardzo. Punkty zgromadzone tutaj to głównie lampiony, a nie zadania typu T. Nie dość, że zrobiły nam się spore przeloty między kolejnymi punktami, to jeszcze nierzadko niektórych z nich długo szukamy. Nawet nie chodzi tuta o błędy nawigacyjne, bo te nas nawet nie prześladują jakoś strasznie, ale chodzi o kwestie dojazdowe. Nie wiem czy wybieramy dziwne warianty, ale wszystkie nasze leśne przecinki, którymi jedziemy kończą się nagle i musimy przedzierać się przez krzaki. Jeśli punkt jest np. na skrzyżowaniu przecinek, to ono w terenie jest realne, ale dochodzimy do niego „z lasu” – przez mokradła lub chaszcze, bo droga która miała nas tu przyprowadzić nagle się urwała. Dokąd prowadzą zatem te drogi, które tutaj są – tego nie wiemy.
Jesteśmy tuż przy samej granicy Litwy, gdy „Ciemności kryją ziemię…” (*). Jeszcze gdzieś tam udaje nam się zrobić zdjęcie, niesamowitego nieba z zachodem słońca, ale chwilę później zapadają egipskie ciemności. W sumie nie wiem czy egipskie czy augustowskie czy też może już litewskie. Fakt faktem, dzień dobiegł końca, a że jest czerwiec i jesteśmy na północy Polski, oznacza to że zrobiło się koło godziny 22:30 – 23:00. No i co Szkodniś, znowu sami w nocy w lesie…
„I tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (*)
Dopada mnie także psychiczny kryzys. Kryzys to może za dużo powiedziane, ale jakiś niepokój. Licznik pokazuje, że jesteśmy 176 km od bazy. STO SIEDEMDZIESIĄT SZEŚĆ… masakra. I nadal się oddalamy. Owszem nie jest to odległość w linii prostej, bo jeździliśmy za punktami, ale to nadal kawał drogi… już wiem, że dzisiaj pobijemy nasz rekord. Musimy przecież jakoś wrócić…
W bazie mamy przepaki, bo nastawialiśmy się że zrobimy pętle z przejazdem przez bazę w połowie czasu… przebrać się jeśli bylibyśmy przemoczeni (a jesteśmy – o tym za chwilę), uzupełnić zapasy gdybyśmy byli głodni (a jesteśmy)… A jesteśmy 176 km od bazy… co znowu poszło nie tak?
I tak mieliśmy sporo szczęścia – jesteśmy mokrzy od potu i wody, bo dzień był koszmarnie parny, nawet wieczór nie przyniósł ochłodzenia. Niemniej przez Puszczę przeszła nawałnica z oberwaniem chmury. Nas nie dorwała i nie spadła na nas ani jedna kropla, ale gdy chaszczujemy to wszystko ocieka wodą: „choinki”, krzaki, drogi. Udało nam się bez potopu z nieba, ale chodzenie po mokrych zaroślach i wysokiej trawie sprawia, że i tak jesteśmy przemoczeni. A przy takiej wilgotności jaka jest w powietrzu, nie zapowiada się abyśmy mieli szybko wyschnąć…




Nerwy napięte do (trójstyku) granic…
Zbliżamy się do trójstyku granic: Polski, Litwy i Białorusi. W tym miejscu Puszczy Augustowskiej już kiedyś byliśmy, ale samego trójstyku nie widzieliśmy – brakło nam dosłownie 150 metrów. Nie puścił nas po prostu Sierżant Straży Granicznej, mówiąc że ekipa ze wschodu robi Im o to dym i ma pretensje, że ludzie się tam szwędają. Co ciekawe pojawił On się niemal znikąd, jak tylko podeszliśmy do ścieżki prowadzącej na potrójny słupek, a 5 minut później – kiedy jeszcze z nami rozmawiał – zjawił się także patrol na motorze i quadzie.
Dlatego też, planowaliśmy być na tym punkcie za dnia, aby nie wpakować się jakieś kłopoty. Wiecie… chodzenie nocą z latarkami po lesie po granicy UE, może przyciągać uwagę snajperów. A co mówi jedno z wojennych praw: nie ściągaj na siebie ognia, to denerwuje pozostałych członków oddziału.
Godzina przybycia tutaj nie była istotna, byle zrobić to za dnia – po jasnemu. No więc jest godzina pierwsza… tyle, że k***a w nocy. A dokładniej pierwsza trzydzieści. To chyba naprawdę nie jest mądre włóczyć po tej granicy po nocy… co znowu poszło nie tak?
Mam schiza, że naprawdę będzie dym… oby tylko nie z lufy, skierowanej w naszą stronę. Mijamy kamery na drzewach, nawet nie są zamaskowane: dwie, trzy, cztery, fajnie… zastanawiam się czy pomachać. Jak pomacham i nas dojadą, to nie przejdzie argument, że nie wiemy co robimy i się zgubiliśmy, że nieintencjonalnie tutaj jesteśmy.
Jak nie pomacham, to mogę wyglądać na gościa, który myśli że Mu się uda przemknąć cichaczem…
Dylematy przemytnika...

"A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”(*) czyli buła z pasztetem, gdzieś na skraju Polski
Czerwiec, a więc noc był naprawdę krótka. Kilka godzin i zaczyna się robić się jasno – zaczęła się sobota. Wszystko nadal mokre, ale patrząc po niebie, deszcze poszły gdzieś dalej. My nadal ciśniemy przez Puszczę, ale zbliżamy się do Rudawki i kilku innych małych miejscowości, ukrytych pośród tych nieprzebytych kniei. Tutaj jeździliśmy na Jaszczurze – Graniczna Woda (to czasy, kiedy jeszcze nie pisałem relacji z każdej imprezy... a szkoda), bo baza tego rajdu była właśnie w Rudawce. Do dziś pamiętam zapis z regulaminu tej imprezy: "zatankować i nie jechać na oparach, bo najbliższa stacja benzynowa jest 30 km stąd”
Jest koło 6:00 rano kiedy zaczyna dawać nam się we znaki sleepmonster. Muli nas straszliwie… trzeba złapać trochę snu.
Gdzieś na skraju miejscowości znajdujemy nieczynną przystań kajakową i zadaszoną wiatą. Wbijamy tam i łapiemy około 20-30 min snu na drewnianej ławie. Jak menele… albo jak prawdziwi ultra-rajdowcy. Znajdź 3 różnice.
Po krótkiej drzemce znikamy ponownie w lesie, tym razem w okolicach śluz Kanału Augustowskiego. Jesteśmy głodni, ale na ciastka czy słodycze nie możemy już nawet patrzeć. Cały poprzedni dzień na nich jechaliśmy. Normalnie na tak długie rajdy zabieramy zapiekane bombery z kurczakiem, krokiety lub inne takie rzeczy… ale tym razem jechaliśmy bezpośrednio z wakacji. Marzy nam się normalne śniadanie i wtedy zdarza się cud…
…nawet nie wiem jak się ta miejscowość nazywała. Kilka domów na krzyż i jeden CZYNNY sklep. Jest przed 8:00 rano, a pani ma świeżutkie bułeczki. Bierzemy! Buły i pasztet… i siedząc na krawężniku pod sklepem gdzieś na skraju Polski, odzyskujemy chęć do dalszej jazdy. Nadal jesteśmy przemoczeni, ale już nie głodni. Ruszamy dalej – ponownie w głąb puszczy.




Toniemy w bagnie, a Budowniczy z Daniela się Śmieje…
Spotykamy Daniela Śmieje… szuka punktu w ogromnym bagnie. Nie wiem jak dla Niego, bo On jechał od północy, ale dla nas to już kolejne bagno dzisiaj. Jak to było w opisie trasy? „Będę Wam głównie ukazywał piękno tych terenów - a zatem minimalizujemy chodzenie po krzakach i szukanie lampionów”
Ja się pytam, w którym k***a miejscu? Właściwie wszystkie punkty w Puszczy wyglądają jak na zdjęciach poniżej i powyżej. Jak nie chaszcze i komary, to bagna i mokradła… moczary. Daniel dzwonił nawet do Pawła, a ten zarzeka się że punkt stoi na końcu przecinki. Przy małym cieku wodnym i karze szukać nam dalej. Jakiej przecinki, ja się pytam? Zanikła 200 metrów wcześniej i co rozumiesz przez mały ciek wodny… jesteśmy w środku wielkiego rozlewiska (ponoć po burzy nocnej się takim stało). Czasem zapadam się w bagnie po kostki, a punkty lampionu nigdzie nie ma. Zgodnie z mapa powinien być tutaj, Daniel też to potwierdza, więc szukamy brodząc po moczarach…
Tego nie lubię w grassorowych punktach. Nie bagien – bagna lubię… Nie chodzi o trudność nawigacyjną, bo lubimy trudne nawigacyjnie punkty. Nie lubimy starty czasu… nawigacyjnie jesteśmy tam gdzie mamy być. Dokładnie. Tyle że punkt jest gdzieś ukryty, siedzimy zatem we właściwym miejsc i szukamy…. Już ponad 20 minut. Rok temu było tak samo: brzozy w ruinach zamku i rów przeciw-czołgowy. To irytuje…
Nagle Daniel krzyczy: „JEST”. Rzeczywiście jest… i dostanie się do niego zajmie nam kolejne 15 min. Sami zobaczcie…
Dobrze, że to już koniec tego kompleksu leśnego. Zaczynamy zawracać na bazę, ale to jeszcze nie koniec niespodzianek które na nas czekają…. W końcu limit jest do 22:00, a mamy sobotnie przedpołudnie.
Zwróćcie uwagę, że na zdjęciach poniżej są to różne miejsce!! Uwierzcie było ich wiele...



Tam kończy się mapa, tam mieszkają…
Chyba porażki, bo raczej nie punkty kontrolne.
Jest koło 11:00 drugiego dnia rajdu, a my odkrywamy straszną prawdę. Okazuje się, że część z dodatkowych map nam się nie wyświetliła. Oznacza to, że pominęliśmy na naszej trasie jakąś, nieznaną nam liczbę punktów. Jak to się stało i jak się o tym dowiedzieliśmy… i dlaczego tak późno? Już tłumaczę: zgodnie z zasadami rozgrywania tego rajdu na punktach kontrolnych po wczytaniu kodu przez NFC, odblokowywała się wczytana wcześniej na telefon mapa z lokalizacjami nowych punktów kontrolnych. Nie wiedzieliśmy jednak, że na każdym punkcie kontrolnym powinna się pojawić nowa mapa. Czemu nie wiedzieliśmy? W sumie to nie wiem – nie pamiętam czy było to mówione na odprawie, czy my tego nie usłyszeliśmy, czy czegoś nie zrozumieliśmy. Ciężko mi teraz spekulować na ten temat.
Niemniej sytuacja nie wzbudziła naszych podejrzeń bo – w sumię opiszę to na przykładzie (nie przykładajcie uwagi do oznaczeń, bo są robocze):
- jeden z punktów kontrolnych odblokował na mapę z lokalizacją punktów:
A (on sam), B, C, D
- pojechaliśmy na B, po zaliczeniu którego zobaczyliśmy tą samą mapę, a więc
A, B (on sam), C, D
- no to pojechaliśmy na C i tak dalej.
Okazuje się, że na punkcie B powinna odkryć się jednak inna mapa niż na punkcie A (np. B, C, D, E)
My założyliśmy, że to kwestia wariantowości przejazdu: niektóre punkty kierują do siebie nawzajem w ramach pewnych zgrupowań, po to aby poznać ich lokalizację zarówno, jeśli się zacznie się od A jak i od E.
Tymczasem nam się CZASAMI wyświetlała po prostu poprzednia mapa lub czasem druga od końca, zamiast nowej.
I to słowo CZASAMI jest kluczem, bo gdyby działo się tak zawsze, to sądzę że zorientowalibyśmy się szybciej, a tak…
…dopiero drugiego dnia, kiedy jeden z punktów pokazał nam kawałek mapy – nazwijmy to z d***, czyli zupełnie mający się nijak do miejsca w którym jesteśmy stwierdziliśmy, że jest coś nie tak.
Po restarcie telefonu, odkryła się właściwa mapa. Wtedy wszystko stało się jasne – jałowe przeloty przez Puszczę, nie powinny być jałowymi przelotami. Po prostu nie odsłoniły nam się wszystkie punkty kontrolne.
Nawet Budowniczy trasy mówił, że jak śledził nasz wariant w trakcie rajdu, to był on (wariant, nie budowniczy) co najmniej zadziwiający. Gdy poznał przyczynę takie stanu rzeczy, wszystko stało się dla Niego jasne. Nie mam pojęcia ile punktów „przegapiliśmy”, ale rzeczywiście dla kogoś kto znał lokalizację wszystkich lampionów, nasz przejazd zygzakiem między niektórymi z nich, mógł wydawać się nawet nie dziwny, a wręcz absurdalny.
No trudno, tak czasem bywa. Wot k*** technika jak mawiają. Nie znacie tego kawału?
Kolej transsyberyjska. Spotykają się na korytarzu dwaj goście:
- Dokąd jedziecie, Towarzyszu?
- Z Władywostoka do Moskwy, a Wy?
- Z Moskwy do Władywostoka.
Chwila ciszy i jeden z nich komentuje: „Wot k*** technika”
No niestety nic już z tym nie zrobimy. Bardzo nas to nie boli, bo nie walczymy dzisiaj o miejsca, ale gdyby to się przydarzyło komuś z aspiracjami do pudła, to masakra. Nie będziemy się wracać do Puszczy. Pora na drugą rundę w Wigierskim Parku Narodowym – tym razem jego zachodnia strona.




Aramisy ekstra polują na punkty kontrolne
Aby w pełni zrozumieć tytuł tego rozdziału, musicie poznać pewien matematyczny suchar. Uwaga, bo to beton!
Nowa Dyrektywa EU zarządziła, że wszystkie zwierzaki z ZOO mają zostać odesłane do domu. Wypuszczone na wolność.
Dyrektor ZOO zmartwił się tym, bo w jego ZOO żyły tylko pingwiny i lwy. Pingwiny to spoko, przyzwyczajone do lodu i śniegu sobie poradzą. Ale lwy... one znają tylko pingwiny i nigdy nie żyły na sawannie. Zmartwił się, że sobie nie poradzą - postanowił wysłać lwy na
szkolenie. Jednakże jedyne szkolenie na jakie były jeszcze miejsca, było szkoleniem z... matematyki.
Dyrektor nie mając większego wyboru wysłał lwy na to szkolenie, a potem wypuścił je na sawannie.
Obserwuje je z ukrycia jak sobie radzą, a te zjadają żyrafy, kangury, zebry. Po prostu "Duch i Mrok" (*)
No i co się okazało? Lwy po szkoleniu z matematyki EKSTRAPOLUJĄ !!!
TAAAAADAM, kurtyna. Ja się popłakałem. Zacny hermet, milordzie :D
Co to ma wspólnego z nami? Musimy ekstrapolować mapę. Wyjeżdżamy poza obszar dostępnej nam mapy. Pasuje Wam? Rajd ma 444 km, a my i tak zdołamy wyjechać poza mapę. Aramisy tak bardzo. To jest jakieś nieporozumienie...
A tak serio, to robimy to planowo. Przewidujemy jak idzie droga poza mapą – jeśli idzie zgodnie z przewidywaniami, bardzo nam to skróci drogę do Wigierskiego Parku. Owszem moglibyśmy jechać na około, jawnym na mapie wariantem, ale byłoby to spore nadłożenie drogi. Tym razem wszystko idzie zgodnie z planem. Nasza ekstrapolacja zadziała perfekcyjnie i wpadamy na mapę dokładnie tam gdzie przewidujemy, że dojdzie nasza droga.
Niby to było oczywiste, że będzie to jej przedłużenie między arkuszami, ale wiecie jak jest. Mogły się na tym niejawnym kawałku pojawić skrzyżowania, jakieś dziwne zakręty i trzeba by wtedy kombinować na czuja. Tym razem mamy szczęście. Droga między dostępnymi nam arkuszami jest prosta jak strzała, więc skrót okazał się skrótem, a nie jak to czasem bywa „skrótem przez wydłużenie”.
Jeszcze tylko druga drzemka, też koło 20 min… gdzieś pod jakimś płotem w polu, bo znowu nas muli sen.
Tym razem jak tacy rasowi manele.
Dzięki temu sleepmonster nie będzie nas już dzisiaj niepokoił.


" ...i wtedy znalazł w sobie siłę aby biec" (*)
Zachodnia część WPN jest jeszcze piękniejsza niż wschodnia, więc jesteśmy zachwyceni terenami tutaj.
Na koniec dnia pozostaje nam powrót do Suwalskiego Parku Krajobrazowego i atak północnych rubieży. Na liczniku mamy 280 km zrobiony i jesteśmy wykończeni, ale nagle nie wiadomo skąd, znajdujemy w sobie siłę aby jeszcze powalczyć.
Mieliśmy zjechać do bazy na 20:00-20:30, finalnie zjeżdżamy po 22:00 czyli wchodząc już w limit spóźnień.
Czy sił dodało nam spotkanie z innym rowerzystą (niestety nie pamiętamy imienia), z którym zaliczamy kilka ostatnich punktów.
Czy też w końcu upały zelżały. Nie wiem, ale wiem że ostatnie podjazdy wchodzą nam od kopa. Ciśniemy po pagórach jak szaleni zaliczając kilkanaście punktów kontrolnych z północnej mapy.
Dość już tekstu, niech przemówią obrazy:





Podsumowanie/przemyślenia:
- niesamowite zakończenie urlopu
- NOWY REKORD: 320 km w 36 godzin (YEAH !!!)
- Zwycięzca rajdu zrobił ponad 500 (k***a...)
- Część w Puszczy - masakra, zło, mordęga z chaszczami, bagnami i komarami.
- Cześć w WPN i Suwalskim Parku cudowna i wspaniała.
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - dobry klimat
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - trochę losowości wprowadza, bo nie da się zaplanować całościowego wariantu
- bardzo duża odpowiedzialność na Budowniczym Trasy jest aby nie było tak, że Ci co pojadą w lewo mają punktów jak mrówków,
- kiedy Grassor 666? Żarty żartami, ale teksty o edycji 555 na 55 lat Wikiego to już za 100% żart nie biorę.
- jak nie ma Wam kto trasy zrobić 666, to my zrobimy!!
Zawsze nas wkurza, gdy ludzie mówią że byli w Beskidach. Czy gdzie: w Żywieckim, Małym, Niskim, Sądeckim, Śląskim, Wyspowym, Makowskim?
Ale tym razem zrobimy wyjątek: GRASSOR 666 w Beskidach. Których? WSZYSTKICH :D :D :D
Dzisiejszy odcinek sponsorowały liczy 444 oraz 320. Zwłaszcza 320 !!!
CYTATY:
1. Jedna z najlepszych (a mało znanych) piosenka Budki Suflera "Kolenda rozterek"
2. Tytuły rozdziałów w książce Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"
3. Piosenka Metallica "Turn the page"
4. Uwaga hybryda dwóch piosenek o tym samym tytule "Czarny chleb i czarna kawa". Tekst są różne. Jedną śpiewają Strachy na Lachy, drugą Hetman.
5. Przypisywane wielu osobom.
6. Książka Sergiusza Piaseckiego "Zapiski Oficera Armii Czerwonej" (gdyby ktoś nie wiedział to jest to pastisz)
7. Dante "Boska Komedia", cześć: Piekło.
8. Książka "Ciemności kryją ziemię" autorstwa Jerzego Andrzejewskiego
9. Biblia oczywiście
10. Piosenka Budki Suflera "Jest taki samotny dom"
11. Tytuł filmu przygodowego o dwóch lwach, które terroryzowały ludność Afryki.
12. Książka Stephen'a Kinga (pod pseudonimem Richard Baumann) "Wielki marsz" - jedna z 3 najlepszych książek Kinga według mnie po "Bastionie" oraz "To".
Kategoria Rajd, SFA