aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Rajd

Dystans całkowity:11634.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:133
Średnio na aktywność:87.47 km
Więcej statystyk

Jaszczur - Graniczna Przełęcz

  • DST 70.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 października 2020 | dodano: 08.10.2020

Po zachodnim Jaszczurze - Ciemniej Stronie Gór przyszła pora wyruszyć głęboko na wschód bo w Beskid Niski i Bieszczady. Dwa górskie, jesienne Jaszczury jednego roku… no Malo nas po prostu rozpieszcza. Chociaż nie wiem czy to do końca dobre słowo, bo górskie Jaszczury… bywają raczej masakrą niż rozpieszczaniem. Niepowtarzalna Ścieżka Muflona w Masywie Śnieżnika. Tak wiem, wiem że często nawiązuję wspomnieniem do tej edycji, ale co ja poradzę że była tak niesamowita!
Niemniej skoro jednak ustaliliśmy, że Jaszczur i Góry oznacza rzeź, to skupmy się na razie tej jesieni... o rzezi będzie później. 
Jesień w górach ma w sobie coś szczególnego. Część z Was pewnie dobrze wie o czym mówię, ale tym nieprzekonanym polecam kilka słów o górach w jesiennej szacie przy akompaniamencie gitary: Pocztówka z Beskidu
Beskid Niski to dla mnie magiczna kraina, więc niesamowicie mnie cieszy że Jaszczur wraca w te tereny. Wraca bo pamiętamy jednego z najładniejszych Jaszczurów ever: Złamany Krzyż czy katorgę w Paśmie Otrytu (Jaszczur Bojkowski Ślad). Ja naprawdę nie umiem się zdecydować które Góry kocham bardziej: Gorce to mój drugi dom, Izery to miłość mojego górskiego życia (w ostatniej chwili dopisałem „górskiego”, aby nie dostać w ryja od Szkodnika…), a Beskid Niski? To magiczne i fascynujące Góry, z którymi mogę zdradzać Izery często i skutecznie… cóż „I’m a Count, not a Saint”, prawda Edmond?

Nie tym razem, Panie Havranek…
No niestety. Powtórzę się po raz kolejny… ten rok jest rajdowo stracony. Owszem, trochę imprez się wprawdzie odbyło, ale ogólnie nie można zaliczyć tego roku jako dobrego rajdowo. Tym bardziej boli, gdy okazuje się dwie super imprezy odbywają się w tym samym terminie. Aby nam jeszcze bardziej dowalić, rozszarpać nasze serca i wlać w nie czarną rozpacz, obie odbywają się w Beskidzie Niskim. Mowa o trzeciej edycji Hawrana, która niestety pokrywa się z Jaszczurem. Hawran ma bazę po drugiej stronie Beskidu Niskiego, bardziej na zachodzie bo w Krempnej. Jaszczur zabiera nas do Komańczy, zgodnie z tytułem w okolice Przełęczy Łupkowskiej, która jest granicą pomiędzy Beskidem Niskim a Bieszczadami.
Wybór gdzie jechać nie był prosty. Jakby ktoś się zastanawiał dla czego, to zobaczcie zdjęcia: pierwszy Hawran, drugi Hawran… Strasznie nam szkoda, że musieliśmy tak podle wybierać, ale nie było wielkiego pola manewru.

Jaszczur Dyplomowany... czyli znicz na drogę :)
Do Komańczy przyjedziemy sporą ekipą, bo zabierają się z nami Kamila i Filip, którzy ruszą na trasę pieszą rajdu. Natomiast w samej bazie czekać na nas też będzie Andrzej, dramatis personae znana Wam już z niejednej relacji. Z Krakowa wyruszamy o 5:00 rano i lecimy w kierunku wschodzącego słońca. Na wysokości Dukli wita nas piękna góra o niesamowitym kształcie - Cergowa. Jak ja lubię ten masyw z tym charakterystycznym zadziorem! Wytachanie się tam kiedyś z rowerami to też była niezła wyrypa, ale warto było sprawdzić czy Piotruś wie gdzie spadł samolot... a było to jeszcze za czasów, kiedy wieżę na Cergowej to dopiero budowali. Trzeba będzie zatem odwiedzić tę górę na nowo, bo jak to tak być na Cergowej i nie być na wieży!
Z Dukli skręcamy jednak w lewo, na Jaśliska co natychmiast przywołuje także w naszej pamięci jednego z najlepszych Mordowników w historii.
Dobrze znowu tu być... W bazie "zbieramy" Andrzeja i witamy się z innymi ekipami, które podobnie jak my dotarli na imprezę, którą można kochać lub nienawidzić. Od razu czuć ten niepowtarzalny jaszczurzy klimat, bo na stole leżą... znicze. Mamy je zabrać do plecaka, po sztuce na głowę, bo jednym z zadań na rajdzie to będzie zapalenie "świecy" na jednym z dawnych cmentarzy.
Oprócz zniczy dostajemy też plik dyplomów z poprzednich edycji. Malo się chyba nudziło podczas wiosennego lockdown'u, bo pouzupełniał dyplomy ileś edycji wstecz... a co by nie mówić, Jaszczury graficznie (mapy, dyplomy) naprawdę robią wrażenie. Oprócz tego wszystkiego dostajemy oczywiście również mapy, które jak zawsze pełne są wycinków lidarowych do dopasowania, a ich aktualność i dokładność jest poglądowa. Jest jednak na nich coś czego się spodziewaliśmy - wszelakie granice. Granice to dziś temat przewodni, więc na mapie mamy Przełęcz Łupkowską która jest granicą między Bieszczadami a Beskidem Niskim, mamy tzw. Pasmo Graniczne przebiegające między Polską a Słowacją, mamy także Duszatyn czyli granicę pomiędzy Karpatami Wschodnimi a Zachodnimi.
To czego jeszcze nie wiemy to fakt, że dziś dotrzemy do jeszcze większej ilości granic... do granic absurdu oraz granic wytrzymałości...

W szponach GAZOCIĄGU!
Z bazy wyruszamy około godziny 10:00 i kierujemy się na południowy wschód. Na pierwszy ogień idzie góra o nazwie Dyszowa (719m), co wiem tak naprawdę dopiero teraz bo sprawdziłem naszą trasę na normalnej mapie. Nie prowadzą tu żadne szlaki turystyczne, pewnie dlatego aż roi się tutaj od jaszczurowych punktów. Chcemy pochwycić 3 z nich: dwa lidary i jeden punkt zadaniowy. Andrzeja trochę dziwi ten plan, bo zakłada on ominięcie dwóch innych punkty... cóż poradzić, chłopak nastawia się na komplet na górskim Jaszczurze. Taaa Andrzej... oczywiście. Z dedykacją dla Ciebie - ta SCENA :P
Ja wiem, że mamy 15 godzin i tylko 50km do zrobienia, ja wiem... To wszystko prawda, ale prawdą jest też to, że nie zrobimy kompletu. Nie na górskim Jaszczurze, nie u Malo. Pisałem Wam już kiedyś, że dwa razy udało nam się tylko zrobić komplet: Kresowe Bagna przy Poleskim Parku Narodowym i Graniczna Woda w Puszczy Augustowskiej (czasy, gdy nie pisałem jeszcze relacji z każdego rajdu, czego do dziś bardzo żałuję...  ech).
Wracając do tematu, historia w skrócie:

Andrzej: jedziemy komplet
Aramisy: Ha ha ha ha...
5 godzin później, gdy mamy zrobione, według licznika 4 km 250m...
Andrzej: Może jednak być ciężko z kompletem…
Aramisy: Andrzeju, cóż Cię skłoniło do takiej refleksji?


"Koszmary, koszmary, koszmarów 4 pary... "


No ale nie uprzedzajmy faktów... Chwilę po wyjeździe z bazy kierujemy się wskazówką Malo. "Będą dwie drogi... jedźcie NIE tą którą byście chcieli". Cudownie… zaczyna się.
Pchamy zatem jakąś leśną ścieżką, zostawiając za sobą dobrą drogę… która ponoć i tak skończyła by się w środku lasu, nie mając połączenia z kierunkiem który nas interesuje. Szybko okazuje się, że produkcja błota w ostatnich dniach przebiła wszelakie racjonalne normy. Ostatni tydzień lało niemal codziennie, więc ilość błota jest po prostu niesamowita. Do tego trwa tutaj budowa gazociągu, czyli drogami jeździ ciężki sprzęt... a jak jeździ to te drogi też rozjeżdża i z niesamowitej ilości błota tworzą się jakieś absurdalne jego ilość. Liczby Grahama (uwaga! link ryje mózg) by zabrakło aby opisać ile tu jest ton/litrów (czy jakiekolwiek innej jednostki w jakiej podajemy ilość błota)Pchamy pod górę, ale to jest katorga... co kilka metrów trzeba się zatrzymywać aby patykiem udrażniać prześwit między koroną amortyzatora a oponą. I to samo mamy w tylnym widelcu...


Piechurzy wyprzedzają nas bez większego trudu, a my prowadzimy nierówną walkę z kleistą mazią... pierwsze chwile rajdu, a my już utknęliśmy na całego. Do tego jest tutaj bardzo mocno pod górę, co bynajmniej nie ułatwia naszej walki. Modlimy się o zjazd, aby zacząć poruszać się z jakąkolwiek sensowną prędkością bo jest dramat. Nie wiemy jeszcze o co prosimy niebiosa... Docieramy do placu budowy, pełnego maszyn i rur gazociągu. Tu jest nawet więcej błota niż w lesie... toniemy po ośki rowerów i do połowy łydki. Zastanawiamy się czy chłopaki puszczą nas przez plac budowy bo to tak trochę wbrew BHP. Jako, że Szkodnik zawodowo zarządza budowami, więc wysyłamy go aby wynegocjował nasze przejście przez środek gazociągu. Na głowie ma biały kask - na budowie oznaczenie Inżyniera, więc powinien coś poradzić. Szkodnik wchodzi w rolę od ręki i nim goście nas zatrzymają rzuca zaczepne

Panowie, co tu się odwala? Naprężenia obwodowe gazociągu w warunkach statycznych wywołane ciśnieniem roboczym MOP powyżej 0,5 MPa nie powinny przekraczać iloczynu rzeczywistej minimalnej wartości granicy plastyczności "ER TE zero pięć" i współczynnika projektowego zależnego od klasy lokalizacji, a co jest u Was? IIe Wam wyszło? Czemu przyjęliście współczynnik 0,72 dla klasy pierwszej, jaja sobie robicie?
Proszę mi zaraz pokazać jak zainstalowana jest ochrona katodowa i czy spełnia swoją rolę obniżenia potencjału korozyjnego konstrukcji oraz proszę o raport dotyczący stanu przyłączy: czy zainstalowane zostały ciągi redukcyjne, pomiarowe oraz armatura zaporowa na wejściu i wyjściu, o filtrach nie wspominając... raport natychmiast albo... po prostu sobie tędy przejdziemy i udamy że macie zgodność ze wszystkim wymaganiami zasadniczymi i normami zharmonizowanymi, a Wy sobie cichaczem poprawicie to i tamto. To jak?

Tak oto zdobyliśmy jeden z punktów. Zakazy wejścia, ostrzeżenia o niebezpieczeństwie związanym z budową, a my myk-myk przez... sakramenckie błoto po lampion, bo Panowie udają że nas nie widzą. Cóż, dyplomacji i agresywnych negocjacji uczyliśmy się od najlepszych. Nie wiemy jednak, że prawdziwa błotna katorga dopiero się zaczyna.

 
Błotna masakra koparką podsiębierną...


"Careful what you wish, you might regret it, careful what you wish for, you just might get it..."
Modliliśmy się o zjazd, tak? No więc przeklinamy zjazd. Błoto na zjeździe po drugiej stronie góry jest niesamowicie lepkie i kleiste. Nie da się jechać, rower zatrzymuje się w miejscu a koła nie są w stanie obrócić się nawet o kilka stopni. Do tego tak ono oblepia maszynę, że rower zaczyna ważyć chyba tonę. Nieraz już spotkaliśmy się z takim błotem, ale zwykle było to kilkaset metrów do przejścia (np. jakieś pole), a tutaj cała góra jest taka. Nie da się nawet pchać roweru, trzeba go nieść - nie ma innej opcji. Droga jest "wycięta" przez tak gęsty las lub idzie tuż nad skarpą, w taki sposób że nie da się iść wzdłuż drogi. Musimy po prostu tachać rowery na ramieniu i plecach... nogi zapadają się po łydkę w błocie. Raz to nawet utknąłem tak "wciągnięty" przez maź, że nie byłem w stanie sam się z tego wydostać. Obie nogi wjechały mi głęboko w błoto, powodując utratę równowagi. Aby ją zachować trzeba byłoby skręcić mocna biodra, ale rower wiszący na moim ramieniu, przy tym skręcie zarył przednią oponą w błoto i to nagłe wytracenie prędkości obrotu "pchnęło" mnie do przodu na ryj. Spróbowałem podeprzeć się ręką, ale wjechała mi prawie po łokieć w kleistą maź... zostałem zatem z trzema utopionymi kończynami i rowerem na plecach, który po zaryciu "dziobem" w ziemię, także został skutecznie unieruchomiony. Każdy ruch, próba podparcia czy próba wyszarpania członków pogrążała mnie głębiej i głębiej w błotnej otchłani... masakra.
Walczymy, minuty mijają a my próbujemy przedrzeć się przez to piekło. Patrzę na licznik: 4 km 250 metrów od bazy, patrzę na zegarek prawie 4 godziny od startu... to jest jakaś rzeź. Owszem wskazania licznika są błędne, zgadniecie dlaczego? Jak niesiecie rower na ramieniu, to licznik nie liczy... więc w rzeczywistości mamy trochę więcej zrobione, ale nie zmienia to faktu że zdobyliśmy 3 punkty kontrolne i od 4 godzin pchamy (rzadko) albo niesiemy (niemal non-stop) rowery na ramieniu lub plecach.

Zauważyliście, że zdjęcie powyżej i poniżej pokazuje ubłocone golenie :D ?

Zawsze mówiłem, że nigdy nie będę nosił roweru na lewym ramieniu, bo tylko prawe jest wygodne do tego... jednak kiedy nie czuję ze zmęczenia i bólu prawego barku, stwierdzam że lewy też jest całkiem spoko do noszenia. Najgorsze jest to, że chcielibyśmy przedrzeć się na wschód, ale droga uparcie skręca nam na południe i na zachód. Nie ma żadnych odbić na zachód, a jak już znajdziemy przecinkę w orientacji zachodniej, to uwierzcie nie chcemy nią iść... bo wygląda jeszcze gorzej niż piekło, przez które się przedzieramy.
Jesteśmy wykończeni, taka walka wysysa z nas ostatnie siły i niszczy naszą psychę. To jest nowa granica... 5 godzin noszenia roweru w lepkim błocie. No tak tp jeszcze nie było. Pisałem Wam, że granice to temat przewodni tego Jaszczura, ale nie sądziłem że będą to granice naszej wytrzymałości.
Kiedy okazuje się, że nie jesteśmy w stanie przedrzeć się na wschód, a do przejścia tym błotem mamy jeszcze... kilka kilometrów, postanawiamy wdrożyć w życie plan awaryjny "PRZEŻYĆ".
Próbujemy dotrzeć do linii kolejowej, która cofnie nas trochę na Komańczy, ale przebiega obok drogi, więc może będzie naszym wyjściem z tej koszmarnej pułapki...

Ech...


Kolej na kolej czyli jestem pociągiem...
Przedzieramy się przez chaszcze i kolce na zachód. To fatalny kierunek względem naszego rajdowego planu, najgorszy możliwy... ale kiedy priorytetem jest "przeżyć", wszystko inne schodzi na dalszy plan. Docieramy do rzeki i przebijamy przez nią wpław... byle tylko uciec z tego piekła. Jeszcze wleźć na stromy nasyp i jesteśmy na torach. Tu też nie ma żadnej drogi, ale są tory...

Ech tak bardzo...


Po torach można jechać. Może to nie najmądrzejsze, może to wbrew BHP i wielu innym przepisom, ale kij z tym. Jedziemy...
Masakra. 5 godzin robiliśmy 6 km... a teraz walimy torami do Komańczy. To że musimy odwrócić plan wyprawy to jedno (uderzmy na Przełęcz Łupkowską), ale przejazd 2 km czy 3 km torami to jakiś hardcore... Marcin F byłby z nas dumny (kto jeździ na Silesia Race, ten wie, jak ten facet kocha kolej). Gdy docieramy do asfaltu to Andrzej całuje go w podziękowaniu za uratowanie życia... jesteśmy w stanie jechać. Nie wierzę we własne szczęście, mam łzy wzruszenia w oczach. Czuję się jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok, jak głuchy który nagle usłyszał... jak niosący mogący nagle jechać. To piękna chwila...
Przekroczyliśmy pewną granicę... 5 godzin niesienia rowerów, no tak jeszcze nie było. Trochę niechlubny, ale jednak jakiś rekord w naszej rajdowej karierze.

Asfalt, asfalt, asfalt !!!


Szlakiem granicznym na graniczną przełęcz
Teren puścił... jedziemy. Kij że pod górę! Jedziemy! Tak niewiele nam potrzeba, do szczęścia... Teren łaskawy, teren przejezdny. Wspinamy się w kierunku granicy ze Słowacją. Tam wbijemy na szlak graniczny, który doprowadzi nas do Przełęczy Łupkowskiej, będącej granicą - jak już pisałem między Bieszczadami a Beskidem Niskim.
Dzięki temu, że przejezdność trasy się poprawiła... zaczynamy łapać więcej punktów kontrolnych. Straszna szkoda nam tych straconych 5 godzin, bo dzień jest coraz krótszy i przez to sporo część trasy będziemy jechać po ciemku (nasz limit czasu to 2 w nocy).







Szlak graniczny dobrze znamy, bo z Basią mamy przejechany bardzo duży wycinek południowej granicy Polski (nie drogami idącymi najbliżej, ale stricte wzdłuż słupków granicznych, szlakiem... lub bez szlaku). Wiemy zatem, że na Przełęcz Łupkowską dotrzemy bez większych problemów. Łapiemy punkty lidarowe oraz zadaniowe np. policzenie stopni przy źródle czy też odpisanie 4-tego wersu z drzwi leśnego schronu. Teren puścił... jakże jesteśmy szczęśliwi, teren puścił!

Czytanie z łupków na Przełęczy Łupkowskiej :)


Kolej na kolej 2 czyli po właściwym torze
Chociaż powinienem nazwać ten punkt "do trzech razy sztuka". Przełęcz Łupkowska. Dotarliśmy. Jest tutaj ulokowany punkt podwójny. Pierwszy raz spotkaliśmy się z tym na Jaszczurze - Kamienne Ściany, ale wtedy nie zorientowaliśmy się, że te punkty są nad sobą! Jeden znajdował się w tunelu kolejowym, a drugi w lesie na górze, przez którą przebiegał tunel. Na Jaszczurze - Ciemna Strona Gór nie daliśmy się już oszukać i wiedzieliśmy, że będziemy mieć do czynienia z podobnym zagraniem: punkt w Tunelu pod Drogą Głodu, a drugi na górze. Jednakże, dopadła nas taka mgła, że po 45 min poddaliśmy się i nie udało nam się odnaleźć lampionu nad tunelem. Przez Przełęcz Łupkowską także przebiega tunel kolejowy i tym razem udało nam się odnaleźć oba punkty. Nota bene, tunel pod przełęczą robi niesamowite wrażenie!

Hopsa!

Into the darkness...

"Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel is just a freight train coming your way..."


Potem znowu ruszamy torami... bo nie ma jak inaczej się stąd wydostać. Kierujemy się na Łupków, czyli tam gdzie pewien Wampir ma swoje Kimadło :P
Jako, że za moment zapadnie noc... ech żal tych 5 godzin straconych na walkę z błotem, postanawiamy przysiąść na dworcu w Łupkowie i zjeść kolację.
Wypakowujemy wałówkę z plecaka i siedzimy na peronie planując wariant na kolejne punkty. Na dworcu jest klimatyczny cytat z "Dzielnego Wojaka Szwejka" (nie wiem czy wiecie, ale w tych okolicach przebiega szlak tego nietypowego żołnierza CK Monarchii). Nie pamiętam go dokładnie, ale sam sens będzie zachowany:

- Szwejku, ile potrwa ta wojna?
- 15 lat.
- Skąd wiecie?
- Mieliśmy już wojnę 30-letnią, która trwała 30 lat, ale teraz jesteśmy dwa razy mądrzejsi niż wtedy... wojna potrwa zatem 15 lat.


Ech coś w tym jest... po kolacji ruszamy dalej. Mamy jeszcze trochę godzin do limitu, więc trzeba by coś jeszcze złapać.
Ruszamy po bardzo klimatyczne punkty, za które kocham Jaszczura np. "dziewczyny na drabinie" do zweryfikowania w terenie o co chodzi, czy też kirkut i pytanie: "w którym roku hebrajskim zmarła Chana, córka Cwi Hirsza".

"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł.."

Niejeden upadek już zaliczyliśmy, więc się nie boimy :D

Znacie bajkę o wężu i zegarze? SSSSSSS.....pierdal*j, tyku tyku tyku-tasie :D


Żebrak i Imperator
Noc jest przepiękna. Jest pełnia lub "jej najbliższa okolica" a my nadal w terenie. Do bazy postanawiamy wrócić przez Przełęcz Żebrak... podjazd będzie srogi, bo jesteśmy już naprawdę zmęczeni, ale później zjazd na Mików i droga przez brody na Duszatyn to bajka.
Aby dostać się na Żebraka musimy jednak minąć kamień upamiętniający przywrócenie Żubrów na te tereny. Inskrypcja mówi nam, że "Puszcz Imperator" wrócił na te tereny (po całkowitej niegdyś eksterminacji) wprost z hodowli żubrów w Niepołomicach - jak ktoś nie wie, jest to spora puszcza niedaleko Krakowa!
Czyli to nasze Żubry biegają teraz w Bieszczadach (przypominam że jesteśmy za Przełęczą Łupkowską więc to już Bieszczady)


Jako, że nie uda nam się już dotrzeć w miejsce zapalanie zniczy, które przez cały dzień wozimy w plecakach, to zapalimy je na innych punktach kontrolnych.
Na przydrożnych grobach i mogiłach, których tu pełno... nie chcę się tu wdawać w różne historyczne dywagacje, bo historii nie da się oceniać tylko w kategoriach: biel i czerń. Odsyłam raz jeszcze zatem do najpiękniejszej piosenki o Beskidzie Niskim "Bartne"

"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł
tylko niebo na ikonach srebrem lśni (...)
...na tej drodze, różne już padały
słowa złe i dobre, miłość szła i śmierć.
Tylko buki w górach niewzruszone stoją
jakby chciały się do nieba wznieść..."

Żubr i...

... Żebrak


Ostatni znicz zapalimy na granicy Karpat Zachodnich i Wschodnich w Duszatynie, a potem koło 1 nad ranem zjeżdżamy do bazy.
Dobrze było tu znowu wrócić. Wiele chciałbym Wam opowiedzieć o tym miejscu: o katastrofie która stworzyła Jeziora Duszatyńskie, o bazach UPA na Chryszczatej, o Akcji "Wisła", o drzwiach donikąd... ale to nie jest ani czas ani miejsce na to. Wracamy do bazy. To koniec na dziś.

"Ciemność jest szczodra,  jest cierpliwa i zawsze zwycięża, ale w samym sercu jej siły leży  jej słabość: wystarczy  jedna,  jedyna świeca, by ją pokonać..."

"... Miłość jest czymś więcej niż świecą. Miłość potrafi zapalić gwiazdy"

Brody w Duszatynie


Wodołamacz :)


Jak moczymordy po zakrapianej imprezie
Jak nigdy planujemy zostać w Komańczy na noc i nie wracać zaraz po rajdzie. Związane jest to z faktem, że planujemy ruszyć w Bieszczady w niedzielę. Skoro tachaliśmy się tu 3,5h samochodem, a kochamy te tereny to niedzielę planujemy wykorzystać w pełni (i to się uda, bo wrócimy do Krakowa w poniedziałek około 1 w nocy... oj ciężko będzie w robocie, ale warto było!).
Gdy docieramy do bazy Kamila i Filip już śpią w śpiworach. Rano dowiemy się, że bardzo podobała Im się trasa.
Jako, że baza nie jest zbyt wielka, a sporo zawodników zostaje do rana, mamy trochę problemu ze znalezieniem miejsca, ale finalnie wpadamy na pomysł, aby rozłożyć śpiwory pod stołem. Jak prawdziwi menele po imprezie idziemy spać przykrywając się blatem :)
A rano śniadanie a potem kolejna część GSB rowerowo tym razem Jaworne i Wołosań. Aż nie chce się wracać do Krakowa...


Awers...

...i rewers



Kategoria Rajd, SFA

Rajd WYZWANIE 2020

  • DST 191.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 19 września 2020 | dodano: 23.09.2020

Na wstępie powiem, że już sam wstęp do relacji będzie dość długi bo wyzwaniem to było w ogóle wziąć udział w tych zawodach. Niemal do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy czy uda nam się wystartować i jeśli tak, to w jakiej formie. Po pierwsze termin Wyzwania pokrywał się z naszymi zawodami szermierczymi w Gdyni (Puchar Neptuna zwykle zaczyna sezon zawodów w danym roku - zwykle, bo rok temu dla odmiany mieliśmy Puchar Torunia). Jednakże jak pewnie sami zauważyliście ten rok jest lekko... chory i różne dziwne akcje się w nim odwalają. Z kilku nagłych przyczyn musieliśmy przenieść zawody z Tripolis (3miasta) do Wrocławia i zrobił nam się nagle - jak to powiedziała kadra instruktorska z Festung Breslau - Puchar NIE-ptuna (Genialne! Macie u mnie piwo za ten tekst!). Jak się to ma do rajdu? No więc zestawmy ze sobą te miasta:
Gdynia a Opole... Opole a Wrocław.
Rozumiecie już co zaczęło nam kiełkować w naszych zrytych łbach?
Powiem jednak szczerze, że samo przeniesienie zawodów niewiele by nam dało, gdyby nie drugi fakt równolegle. Po 14 latach startowania w zawodach z bronią w ręku i niezliczonej liczbie walk, postanowiliśmy zrobić sobie jakąś przerwę w startach zawodniczych i skupić się na sędziowaniu, nauczaniu i organizacji. To oczywiście duże uproszczenie tematu, ale jeśli ktoś jest zainteresowany naszym szermierczym życiem to odsyłam do moich relacji z różnych naszych zawodów. Wracają do tematu i mówiąc najbardziej ogólnie: nie walcząc mogliśmy pozwolić sobie na przyjazd po sobotnich eliminacjach, na same finały w niedzielę. A skoro udało nam się "uwolnić" sobotę... no to przyszła pora zadbać o jeszcze jeden element tej układanki.
Kontaktujemy się z Organizatorami Wyzwania i pytamy czy możemy polecieć całą trasę rajdu na rowerze, oczywiście jak zawsze poza klasyfikacją w takim wypadku. Przecież nie będziemy biegać... jak zwierzęta. Widzieliście schematy tego rajdu?  Na wejściu 24 km na nogach, a potem jeszcze więcej... nie ma bata, lecimy wszystko na rowerze albo nas tam nie ma.
Dostajemy zgodę na nasz plan, za co w tym miejscu chcieliśmy bardzo i oficjalnie podziękować, bo sprawiło to, że trzeci kawałek tej karkołomnej układanki logistyczno-organizacyjnej magicznie wpasował się na swoje (oczekiwane!) miejsce. Możemy zatem podjąć WYZWANIE jakie rzuca nam pewien kąśliwy owad (wyjaśnię za chwilę). Ruszamy do Suchego Boru pod Opole! Sami widzicie chyba, że już sam start był nie lada wyzwaniem!



Orientacja? Ja mam do tego dwie lewe ręce... czyli hipster na dzielni.
Start tras rajdowych wyznaczony jest na północ z piątku na sobotę. Ruszamy z Krakowa w piątek wieczorem i dość sprawnie dojeżdżamy do Suchego Boru. Nasz SFA-Panzerkampfwagen (mówiący płynnie w hoch-deutsch'u, na co dowody można zobaczyć na profilu Basi) wskazuje temperaturę 3,5 stopnia. Ej... nadal jest lato! Co to ma być?
Nie chce być jednak inaczej, powiem więcej nawet... nad ranem temperatura jeszcze spadnie o jakieś 1 czy 1,5 stopnia.
Lato nie lato, ale nocą będziemy jechać w zimowych rękawicach. Jeśli ktoś się zastanawia skąd mieliśmy zimowe rękawice przy sobie to niech sobie uświadomi, że... Przecież to standardowe wyposażenie rajdowe na każdą porę roku, prawda?!? To jeden z powodów dlaczego mamy tak wielkie plecaki... takiego bowiem, standardowego wyposażenia jest o wiele więcej. A skoro już o rękawicach mowa, to zimowe zimowymi, ale dałem niesamowitego ciała (a jakie innego miałbym dać ciała, innego nie mam przecież i każdy to przyzna... naprawdę przyzna! To tylko kwestia odpowiedniego poziomu zastraszenia i przemocy. Nie takie rzeczy ludzie przyznawali z akumulatorem na ... ) No ale wracając do tematu, dałem niesamowitego ciała z podstawowymi letnimi rękawicami "na dzień".
Wziąłem po jednej rękawiczce z dwóch różnych par i oczywiście obie lewe... No żesz, k***a... Limit na zrobienie trasy 26 godzin... nie wytrzymam tyle jeździć bez rękawic! Nienawidzę jeździć bez rękawic. Dawno tak nie zrypałem sprawy. Grrr... Po prostu gwiazda, z którą każdy chciałbym przeprowadzić wywiad:

- Jak Panu idzie zbieranie lampionów?
- Ło-Panie, ja do tego to mam dwie lewe ręce...

Próbuję rozwiązania awaryjnego: włożenia jednej lewej rękawicy na prawą rękę, ale w odwrotnym ułożeniu. Nie jest to bardzo wygodne, ale da się. Da się dzięki temu, że jedna z par która dostarczyła lewą rękawice, jest już mocno styrana rajdami i rozciągnięta. Przez cały rajd będę wyglądał jak jakiś hipster... anty-mainstremowy vloger modowy, influencer garderoby... Jak jakiś zbuntowany nastolatek, który uparł się manifestować swą oryginalność światu... dramat. Jak mnie ktoś zapyta na trasie "to jedna para rękawic? Bo tak trochę dziwnie to wygląda", będę myślał "obedrę Cię ze skóry, oprawię, ugotuję i pożrę!", ale będę odpowiadał "tak, to specjalny wojskowy model. Przeciwnik myśli że jest nas dwóch, bo widzi dwie różne ręce".
No i zadumają się wtedy  nad wysokością mojego poziomu PRO...
Mówiłem już, że DRAMAT? Tak, wiem, mówiłem... epika, liryka i DRAMAT. Niby pierdoła, ale będzie mnie to drażnić to przez cały dzień... i noc. I drugą noc... Arghhh...

Zdjęcie zrobione już za dnia. Lewa normalnie, prawa na odwrót...


"Wąski, jak Ty mnie zaimponowałeś w tej chwili"
Gospodarzem rajdu jest zespół OSA OPOLE, stąd mówiłem że wyzwanie rzuca nam pewien kąśliwy owad. To zespół z którym już nieraz wspólnie sponiewieraliśmy i upodliliśmy się na różnych rajdach. Jeśli dobrze pamiętam poznaliśmy Ich w środku pewnej zimnej marcowej nocy, gdzieś w masywie Baraniej Góry (1220m) na Rajdzie Wilczym w 2016 roku. Śniegu po kolana, a my drzemy na azymut przez las. Potem już było z górki... tzn. w przenośni, bo częściej było jednak pod górę na przykład na Orienteering'u w Cieszynie czy na Team360 w Przemyślu, gdzie w zasadzie 70-80% trasy zrobiliśmy wspólnie, cisnąc raz na szagę, a raz na rympał przez jakieś podkarpackie chaszcze i pagóry. OSA czyli Mateusz i Andrzej debiutują obecnie jako budowniczowie trasy, więc z wielką chęcią przetestujemy co nam tu dzisiaj wyrychtowali.
I powiem Wam, wyprzedzając nieco chronologię relacji, że zrobili naprawdę dobrą robotę, choć wiele innych zespołów się z nami nie zgodzi :) 
Większość punktów kontrolnych jest jakby robione specjalnie pod nas czyli punkty z charakterem pokazujące najciekawsze miejsca w (szeeeeeroko rozumianej) okolicy. Jesteśmy po prostu zachwyceni krajobrazowo-turystycznym profilem trasy. Powiem Wam, że nie spodziewaliśmy się, tak dobrej trasy. To oczywiście zasługa również samych terenów tutaj, po prostu mają potencjał i został on dobrze wykorzystany! Zarzuty jakie się pojawiały do trasy to przede wszystkim niedokładności na mapie (mówię o kwestii lokalizacji punktów. To sprawa dyskusyjna bo my mamy w zasadzie zastrzeżenie do lokalizacji tylko 1 punktu oraz dwóch czy trzech opisów, natomiast inne zespoły wskazują takich "punktowych ale" sporo więcej... Ciekawe jest także to, że mamy bardzo różny odbiór samej trasy. Dla nas pod kątem turystyczno-krajoznawczym trasa była "w pyteczkę" czyli rewelacyjna, natomiast sam na trasie słyszałem inne opinie. Pozdrawiamy serdecznie ekipę "dałbym Mu w ryj za ten punkt"!  No ale to też kwestia czego oczekujecie od rajdów.
Startujemy około 10 min po wszystkich, tak aby nie przeszkadzać w oficjalnym starcie zespołom, które będą się dziś ścigać o miejsca na podium. Dla Nich pierwszy etap jest etapem pieszym (TREK) i szacowany jest na jakieś 25km. Jak ja się cieszę, że lecimy to rowerem a nie z buta, zwłaszcza że właściwie bezpośrednio z bazy wjeżdżamy do lasu, a lasy tutaj... są MEGA przejezdne. Na skraju drogi wita nas sympatyczny Misiek, a pewien Żółw zaleca nam wolną i bezpieczną jazdę :)

Miś Dożynek... w młodości był niezłym rozpruwaczem

HALT! PAPIEREN BITTE!


OK z tą przejezdnością lasów... to są pewne drobne wyjątki na które oczywiście natrafiamy, jednakże statystycznie ciśniemy przez ciemność nie niepokojeni większymi trudnościami terenowymi. Miejsca o których mówię, to przede wszystkim brak 3 kolejnych przejazdów przez tory, które na mapie aż kusiły aby z nich skorzystać oraz poszukiwanie jeziora, którego na mapie nie ma wcale.
Jednakże takie miejsca jak Jaz Rumcajsa, ruiny starej chaty czy też (genialny pomysł) przepust pod drogą, gdzie do lampionu trzeba poruszać się na czworakach nas po prostu kupiły. O to chodzi w tej zabawie!
Jesteśmy także pod wrażeniem infrastruktury rowerowej w tych okolicach. Liczba ścieżek i szlaków rowerowych jest tu ogromna, co bardzo poprawia komfort "przelotów". Trek "dookoła bazy" zamykamy z wynikiem 38 km i kompletem punktów. Chwilę później ruszamy głębiej w las.

LIGHTNING BOLT
Spell level: 5
Damage: 15-25
Mana: 20


Na czworakach po lampion - rewelacyjny pomysł na punkt. Mega przepust!

Powrót po podbiciu karty :)

Gdzieś w nocnym lesie i nocnej kukurydzy

Ruiny starej chaty - takie punkty kontrolne lubimy!

No ładnie mu tu, ładnie acz z ambonami różnie to bywa, bo nierzadko myśliwi mają o to wielkie "ale"



"No tak średnio bym powiedziałbym, tak średnio" czyli pechowa 13-sta
Gdy my kończymy nasz rowerowy TREK to z bazy wyjeżdżają właśnie najlepsze ekipy. Wygląda na to, że zrobili część pieszą w takim samym czasie jak my zrobiliśmy ją na rowerze... tak, ja wiem że Oni azymutem czasem lecą, a my niektóre rzeczy objeżdżaliśmy, ale nadal... Wyszło Im około 30 km, nam koło 38... czas podobny. 
Pierwszy punkt drugiego etapu robimy zatem z Aśką, Marzką, Arturem i Łukaszem. Są zaskoczeni naszą obecnością bo nie figurowaliśmy na listach startowych. No co? My dziś w roli eksploratorów trasy i ekipy reporterskiej - mamy przykaz robić dużo zdjęć, więc zgodnie z oczekiwaniem wklejam ich tu dużo.
Chwilkę uda się pogadać z wyżej wymienioną ekipa, ale dosłownie chwilkę bo nim się obejrzymy znowu jedziemy sami - pocisnęli na kolejny punkt innym wariantem niż my.
Przez resztę nocy będziemy mijać się jeszcze z innymi zespołami, choć w sumie to "mijać się" nie jest najlepszym stwierdzeniem. Na jednym punkcie (PK13) schodzi nam... i to w kilka ekip dosłownie do rana aby odnaleźć lampion. To nie jest przenośnia, noc się kończy, słońce pomału wstaje a my czeszemy kawał lasu szukając lampionu na "rogu polany".
No ni ma... są jakieś polany ale nijak się mają do ścieżek na mapie. Tam gdzie powinien być punkt, tam polany żadnej nie ma. Chyba w 4 zespoły chodzimy tu w kółko po lesie. No i w końcu JEST !!
Róg polany, tak? Skraj młodnika, granica kultur to może i owszem, ale róg polany? Jaki polany? Co Wy bierzecie, że widzieliście tu polanę? Ja też to chcę! Mój oficjalny komentarz do opisu tego punktu to tytuł tego rozdziału i znajdziecie go tutaj: Róg polany? No tak...

Leśne przeloty :)

"W stronę słońca"


"Śniadanie na trawie"... czyli jesteśmy na Szpicy (ale bynajmniej nie rajdu)!

Idziemy w klasykę i robimy "śniadanie na trawie" :P
No dobra, nie na trawie ale na Szpicy bowiem naszym celem jest wzniesienie Szpica Zakrzowska. Tam po złapaniu lampionu rozkładamy się ze śniadaniem. Można schować lampki bo dzień już w pełni wstał. Jestem już za stary na żywienie się tylko żelami energetycznymi. Jedziemy 26 godzinny rajd z planowaną trasą na około 150 km, więc wyżywienie to podstawa. Bułeczki, kabanosy, jajeczka na twardo, sałatka... na bogato. Szkodnik naprawdę nie może uwierzyć, że wiozę w plecaku sałatkę i ugotowane jajka, ale kiedy zaczynam się rozkładać na leśnym stoliczku z poranną ucztą to zaczyna łapczywie zerkać na moją sałatkę. Wiedziałem! Zawsze tak jest. 
Jest koło 6:00 rano a my w środku lasu robimy sobie polowe śniadanko. Jest dobrze!


Ciekawe czy siedzi tam coś rogatego? Może warto by profilaktycznie wrzucić tam ze 3 granaty?

Ładnie tu :)


"Wciąż o Ikarach głoszą - choć doleciał Dedal..."

Tytuł tego akapitu to oczywiście szkolny klasyk. Ktoś to jeszcze z Was pamięta?
Jeden z następnych punktów ma opis "IKAR". Takie opis to ja lubię - od razu wiadomo, że będzie to coś nietypowego. I tak rzeczywiście jest. To wapiennik przyozdobiony postacią Ikara. Robi naprawdę duże wrażenie, bo tego typu rzeźby na wapiennikach to naprawdę rzadkość. Kopary nam jednak opadają, gdy w miejscowości "no dole" przeczytamy historię tego wapiennika.
Takie rzeczy nie dzieją się na co dzień. Rewelacyjne miejsce na punkt kontrolny rajdu. Mówiłem już, ale powtórzę: "Wąski, jak Ty mnie zaimponowałeś w tej chwili".
Specjalnie dla Was zdjęcie tablicy opisującej tenże wapiennik. Tablica znajduje się przy miniaturze konstrukcji, która została zbudowana w środku wsi.

Wapiennik IKAR

Miniatura Wapiennika

Historia:


Nareszcie zaliczałem Ankę... a mimo to nadal pozostaję Świętą :)
To jest już kwintesencja tego rajdu - punkty kontrolne na Górze Świętej Anny. Jak ktoś jest ze Śląska to pewnie zna to miejsce dość dobrze, ale my się tam wybieramy od jakieś 10-ciu lat. Powiedziałbym, że nigdy nie jest nam tam po drodze, ale to nieprawda! Zawsze jest to po drodze i zawsze przejeżdżamy tylko obok A4-rką bo lecimy w Rudawy, Karkonosze albo w Izery. Jak się w końcu udało w tym roku uderzyć na dłużej w Głuchołazy, Góry Opawskie i Jasieniki, to na Św. Annę i tak zabrakło czasu. Dlatego cieszymy się jak dzieci, że w ramach tego rajdu uda nam się wreszcie odwiedzić to miejsce.
No i nie zawiedziemy się: piękne lasy, pomniki, sam klasztor i skalny amfiteatr!
Potwierdza to tylko naszą opinię, że rajdy na orientacje są kapitalnym sposobem poznawania swojego kraju. Nawet MOP Wysoka na którym nieraz parkujemy, cieszy nas widziany z innej perspektywy niż zwykle.
Na samej Górze jest odcinek specjalny rajdu tzw. BnO po jarach i wąwozach.
Postanawiamy jednak darować sobie ten etap, bo będzie on tyraniem roweru... po jarach i wąwozach. BnO to zwykle rzeźnia rowerowo. Jak nie wierzycie to odsyłam do relacji z Silesia Race (Silesia 3 Beskidów). Tam zobaczycie zdjęcia jak się robi etapy BnO na rowerze. Tak, to te zdjęcia z noszenia rowerów po gęstych krzaków... no niby można, ale dziś tak nam się podoba trasa, że postanawiamy jechać po głównych punktach kontrolnych aby jak najwięcej jej zobaczyć. Sprawdzić co jeszcze OSA nam przygotowała. Przed nami nadal kawał drogi (koło 100 km), więc łapiemy tylko honorowo jeden punkt z odcinka BnO, czyli punkt "e", tak aby Leonard byłby z nas dumny. I tak było on nam po drodze... lampion, nie Leonard :)

Skalny amfiteatr

To był dopiero początek schodów...

Amfiteatr - miejsce dla publiczności :)

Brama do Sanktuarium


Mistrz Skywalker i Lord Sleepmonster
Przed nami pola, pola, pola... żółto i zielono. Można nawet spotkać Mistrza Skywalker'a (to jedna z odmian kukurydzy jakby ktoś nie widział).
Na jednym z punktów nazwanym "okienko" - to ta runa ze zdjęcia poniżej, na którą trzeba było się wspiąć, dopada nas Sleepmonster.
Nieprzespana noc daje o sobie znać... czyli znowu się nie udało. Jeśli porządnie się wyśpimy w tygodniu to trzasnąć całą nockę bez snu, to nie jest większy problem... Tak... raz nam się to udało, stąd wiem. Standardowo w tygodniu spaliśmy po 5-6 godzina zamiast 8-9, więc po zarwanej nocy Sleepmonster włącza tryb: ATAK.
Oczy mi się zamykają... co za dramat. Cóż Francis Bacon niegdyś rzekł, że "jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie".
Okienko to ustronne miejsce, więc... padam ryjem w trawę. Zasypiam niemal od razu, jak menel po dobrej libacji. 15 min aby oszukać organizm...  to zawsze działa!
Słoneczko nas delikatnie opieka, a my leżymy w głębokiej trawie z rowerami. Krajobraz jak po bitwie: ruina i dwa trupy. 
Po 15 minutach wstajemy jak nowo narodzeni. Do kolejnej nocy Sleepmonster da nam spokój. Po 21:00 Szkodniczka zacznie znowu mulić, ja tym razem się jakoś obronię i już do końca
rajdu będę miał spokój od tego pacan (Sleepmonstera, nie Szkodnika... )

Ale extra droga!

Aha...

Szkodnik na zielonej trawce :)

Unikalne zdjęcie Szkodnika i Mistrza Skywalker'a :)
Takie punkty kontrolne to my lubimy!


Grupa Awanturników i Poszukiwaczy Przygód gna jakby ścigał Ich... Duch i Mrok :)  
Mostek nad stawami. Jeden z punktów na którym nie ma lampionu. Został zabrany/ukradziony/zniszczony. Tu zatem nasz drobny komentarz do OSY pod kątem trasy: ambony, stawy rybne itp... bez ustalenia z zarządcami tych obiektów, lepiej tam lampionu nie stawiać. W wielu przypadkach będą mieć o to "ale" albo lampion po prostu zniknie. Mówimy to z doświadczenia, zarówno naszego jak i innych Organizatorów, z którymi rozmawialiśmy. Czasem taka zgoda to jest formalność, ale nierzadko traktują to jak zamach na ich święte miejsce. Można oczywiście dyskutować kto ma racje, czy wolno czy nie wolno... ale po co kopać się koniem?
Wiecie jak to jest dyskutować z głupim: najpierw sprowadzi Cię do swojego poziomu, a potem ZMIAŻDŻY DOŚWIADCZENIEM!
Skoro goście i tak złośliwie taki lampion zabiorą... to czasem lepiej po prostu wybrać inne miejsce.
Na mostek wpadaliśmy razem z ekipą Adventure Trophy, czyli jednym z najmocniejszych zespołów w naszym kraju. Aby tego było mało, dołączył do Nich Zbyszek czyli ten, który objechał naszego Mordownika w 7,5 godziny...
Mostek nawiedziła już wcześniej jednak amba fatima... było i ni ma. Amba to takie zwierze, że co zobaczy to zabierze. No i zabrała lampion.
Robimy zatem foto-dokumentację naszej obecności na punkcie, a Adventurery "odpalają kopyto" i ruszają szaleńczym pędem przez las.
Gonimy Ich Szkodnik! Szkodnik nie jest fanem tego pomysłu, ale chyba nie chce sam zostać w lesie bo też rusza w pogoń (ja już włączyłem tryb "pościg" z opcją "intercept" i cisnę ile fabryka dała). Jakby ktoś nie widział, to Duch i Mrok to nazwy jakie nadaliśmy naszym maszynom - w nawiązaniu do pewnego filmu o dwóch współpracujących Bestiach.
Jest dobrze, jest grubo. 35 km/h gdy pod kołami jest bardzo twardo, 27 km/h jak jest tylko twardo. Ciężko, ale trzymamy się! Chyba się nie spodziewali, że się utrzymamy i udokumentujemy to zdjęciami. No cóż, zaatakowaliśmy Znienacka, Znienacko bronił się jak Umiał, a Umiał... no, to był nie lada zawodnik. Umiał zawsze umiał pocisnąć, więc ciśniemy za Nimi jak Umiał :)
Trzymamy się na ich ogonie i to kilka dobrych kilometrów. No to chyba udowodniliśmy sobie, że też umiemy tak jeździć... tylko normalnie nam się nie chce :P
A tak serio, to takie tempo owszem utrzymamy... przez kilka kilometrów, a Oni przez najbliższe 200... taka tam drobna różnica.
Dojeżdżamy wspólnie na kolejny punkt, Adventurery narzekają że lampion przesunięty jest trochę względem mapy, ale nas bardziej interesuje miejsce dawnego cmentarza epidemicznego. Znamienny punkt kontrolny w tym roku... znamienny
W poszukiwaniu pewnego mostka

"Stay on target!"


Ekipa poszukiwawczo-ratownicza czy to taka którą trzeba szukać i ratować?
Wciąż dalej i dalej, licznik już dawno przekroczył 130 km a my nadal ciśniemy po lasach. Na podejściu do jednego punktu spotykamy bardzo sympatyczną ekipę, z której (przynajmniej jedna osoba) należy do grupy poszukiwawczo-ratowniczej. Piszę przynajmniej jedna, bo z rozmowy nie jestem w stanie wydedukować czy określenie odnosiło się tylko do jednej osoby czy do całego zespołu. Rozdzielamy się podczas poszukiwania lampionu, ale tak specyficznie, bo ja wraz z "potwierdzonym" ratownikiem cisnę przez strumienie po lampion, a Basia zostaje z jego kompanem przy rowerze. Tutaj nie idzie się przedrzeć z naszymi maszynami, ledwo co sam przechodzę... roślinność po pas, miejscami podmokło, trzeba skakać przez spore strumienie. Ciśniemy w stronę jeziora. Oczywiście potem dowiemy się, że można było do tego jeziora dojechać piękną ścieżką od drugiej strony... my jednak ciśniemy na rympał przez krzory. W końcu udaje się odnaleźć lampion, ale oddaliliśmy się od naszych towarzyszy rajdu i to bardzo. Trzeba to teraz jakoś wrócić... Mam na takie akcje opracowany sposób, już nie raz sprawdzony w boju. Od czasu do czasu odwracam się i patrzę do tyłu tak aby wiedzieć jak będzie wyglądać droga powrotna. Zapamiętuje charakterystyczne punkty terenu leśnego np. zbutwiały pień, zejście strumieni, charakterystyczne drzewo itp a potem wracam po tych "zapisanych" w pamięci waypoint'ach. Działa zawsze i powtarzalnie. Byłoby zatem bardzo szkoda, gdybym tym razem idąc po lampion mocno zagadał z Kolegą i zupełnie nie zwrócił uwagi ani w jakim kierunku idziemy, ani jakie występują tu charakterystyczne punkty orientacyjne... mapa została przy rowerze, kompas także bo przecież szedłem tylko po lampion. Okazało się, że szedłem po niego naprawdę długo i teraz powrót w miejsce startu stał się co najmniej problematyczny.
Ratownik także nie do końca wie jak wrócić... mam ochotę żartem zapytać Go jaką rolę w swojej grupie pełni. Czy nie jest to np. rola ofiary, pozoranta którego trzeba szukać i uratować. Pasowałoby JAK ZNALAZŁ (sic!) do naszej sytuacji obecnie...
Próbuję jakoś określić w którym kierunku powinien iść, ale las wygląda po prostu identycznie w każdym kierunku. Kolega zaleca w prawo, ale mi to bardzo, bardzo się nie zgadza. Raczej wolałbym kierować się wzdłuż strumienia z lekka tendencją w lewo, ale Kolega brzmi jakby był pewien tego prawego kierunku. Stwierdzam zatem, że skoro gość jest z ekipy poszukiwawczo-ratownicznej, to może jednak wie jak cofnąć się po śladach. Idę za Nim, choć ten kierunek "w prawo" bardzo, bardzo mnie niepokoi... idziemy dłuższą chwilę i w pewnym momencie Kolega oświadcza w rozmowie, że to Ich pierwszy rajd na orientację i ogólnie nie spodziewali się takiego stopnia trudność.
AHA !
To chyba byłoby tyle jeśli chodzi o stwierdzenie "może On jednak wie jak wrócić". Wygląda na to, że weszliśmy jeszcze głębiej w las i to chyba w złym kierunku. Pytanie czy umiem teraz wrócić do lampionu z powrotem... Kolega nadal przekonany o wyższości prawej strony nad lewą, zaleca nadal kierunek " w prawo". Patrzę gdzie On się kieruje, a tam ogrodzenie młodnika w oddali. Cudownie... obok tego to NA PEWNO NIE SZLIŚMY !! Nie ma co, coraz lepiej...
Sięgam po nasz awaryjny leśny sposób. Mój plecak jest wyposażony jest w gwizdek. Odpalam falę dźwiękową o umówionej ze Szkodnikiem modulacji i częstotliwości aby odpowiedział, a ja po położeniu źródła dźwięku określę kierunek poruszania się. Odpowiada mi jednak cisza lasu... dowiem się później, że kochany Szkodniczek słyszał mój sygnał, ale uznał że daję Mu znać, że znalazłem lampion. Nie odgwizdał mi zatem... taki zajebisty back-up plan: sprzęt, umówiony sposób komunikacji, wypracowane procedury postępowania i wszystko "jak krew w piach". Dopiero kiedy zaczynam napierać falami (dźwiękowymi) falami jak tsunami na Fukushimę to Szkodnik raczy dać głos... lokalizując źródło dźwięku udaje nam się wrócić. No i bynajmniej nie było to w prawo :P  Ważne jednak, że się udało. Nie ma co się martwić takimi szczegółami - nie pierwszy raz zgubiłem się w lesie, na pewno też nie ostatni... byle zawsze było tak jak pozdrawiają się piloci "tyle samo startów co lądowań".

Szkoda by było gdyby po drugiej stronie jeziora była piękna droga...

Prawdziwe Źródło Lampionów


Co ma wisieć, nie utonie
Wpadamy na zadanie linowe. Most linowy do przejścia na drugą stronę. Wracają wspomnienia z nad Sanu i Rajdu Team360 w Przemyślu.
Pamiętam też ostatnią moja przeprawę tego typu na zimowej Silesii Race (jeszcze nim zaczęła się epidemia) i sabotaż... nie, zamach na moje życie. Tym razem obsługa od razu mi mówi, że przy moich gabarytach (to nie jest tak, że jestem gruby - ja mam dużą gęstość...) i z takim plecakiem, to będę gryzł muł z dna nim nawet dobrze uprząż założę... Jako, że musimy tylko przejść na drugą stronę i podbić lampion, a potem wrócić, to Szkodnik postanawia wziąć to zadanie na siebie. Ja mam po prostu dołożyć brutalną siłę i ciągnąć linę, aby Mu pomóc (wciągnąć Go z powrotem). Tak też robimy i chwilę później kolejny lampion pada naszym łupem.




Przed nami etap kajakowy. Punkty są do podbicia z kajaka, więc rowerowo nie będziemy mieć łatwo, próbując dojechać je gdzieś z brzegu. Jest także po 18:00 więc niedługo zapadnie zmierzch, a potem nadejdzie (druga na rajdzie) noc. Chcielibyśmy zdążyć złapać te lampiony nim zapadnie ciemność. Uda się dwa z trzech. Najpierw musimy przedrzeć się na plażę na którą nie prowadzi żadna ścieżka, bo to taka trochę dzika plaża w zakolu rzeki, a potem czeka nas punkt... na który nie prowadzi żadna ścieżka. Ej to etap kajakowy, czego byście oczekiwali. Punkt jest na ujściu strumienia do rzeki... od strony lądu to łąki, łąki, łąki. Do trzeciego punktu nie zdążymy już dotrzeć przed zmrokiem. Zaczyna się druga noc, trzeba na nowo odpalić oświetlenie i wrzucić coś na nasze styrane grzbiety bo czuć, że idzie znany z poprzedniej nocy chłód.
Ostatni kajakowy punkt to starorzecze, do którego musimy przedrzeć się przez pole kukurydzy. Spędzimy 45 min błądząc po tym polu... no Isaak byłby z nas dumny. 45 minut czeszemy starorzecze ale lampionu niet. Dzwonimy nawet do Org'ów ale według nas albo ktoś zabrał lampion, albo został źle rozstawiony. Przeczesaliśmy ponad kilometr starorzecza. W bazie od innych zespołów dowiemy się, że też mieli problem z tym punktem. Jesteśmy pewni, że byliśmy w dobrym miejscu... według nas klasyczny BPK (brak punktu kontrolnego) i tak będziemy się upierać.
Po 45 minutach czesania chaszczy i kukurydzy sfrustrowani ruszamy dalej.
Pozostał ostatni etap - dojazd do bazy przez 4 punkty kontrolne.
Mniej więcej będzie to już formalność acz zajmie nam to kolejne 2,5h.
Finalnie do bazy zjedziemy około godziny 23:00 mając na liczniku 191 km.

Brakowało nam tego - sponiewierania się, upodlenia, srogiego batożenia...
Piękny dystans, prawie 200 km rowerem w około 23 godziny. To nasz czwarty wynik w historii:
1) 320 km w 36h na Grassor 444
2) 218 km w 32h na Adventure Trophy 2017
3) 196km w 30h na Mistrzostwach Europy w Rajdach Przygodowych 2019

Teraz 191 km... jak nam przez ten tegoroczny "lock down" tego brakowało. Dodatkowo nareszcie zrobiliśmy Górę Św. Anny.
Tym bardziej cieszymy się, że udało się przyjechać na Wyzwanie.

Z bazy zbieramy się dość szybko aby złapać trochę snu. W niedzielę przed 9:00 chcemy wyruszyć na pierwsze zawody Pucharu 3 Broni 2020 we Wrocławiu.
To dziwne uczucie, po raz pierwszy od 14 lat nie startować w zawodach szermierczych, ale prowadzenie zawodów, bycie sędzią to też fajna sprawa.
O tym jednak już w bezpośredniej relacji z naszych zawodów.





Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Ciemna Strona Gór

  • DST 50.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 września 2020 | dodano: 10.09.2020

JaszczurU. O jakże dawno się nie styraliśmy, nie ścioraliśmy i nie upodliliśmy. Od marcowego lock down'u (i odwołaniu naszej Siły KORNOlisa) nie było w kalendarzu żadnych rajdów. Ktoś wtajemniczony powie, że były wcześniej inne partyzanckie (sic!) Jaszczury, no ale oficjalnie nie było nic. Z resztą nie tym miało być, więc jeszcze raz: JASZCZURU! Pierwszy rajd od dawna! Kilka słów zatem o tym co się tam działo

"Give yourself to the Dark Side. It's the only way..."

(naprawdę muszę w przypisach umieszczać skąd jest ten cytat? Naprawdę? No bez przesady!)
Jaszczur - Ciemna Strona Gór. Co za nazwa! Jak ja kocham klimat tych imprez i ich podtytuły. Nie wahamy się zatem długo i postanawiamy posłuchać głosu prawdziwej Ikony Zła oraz najbardziej znanego Ojca na świecie. Przekonał nas, że to jedyny sposób. Oddamy się Ciemnej Stronie... tym razem Ciemnej Stronie Gór (chodzi o północne stoki, prawda?). Ta edycja Jaszczura zabiera nas do Szarocina, czyli na obrzeża jakże znanych nam Rudaw Janowickich. Tym razem, w przeciwieństwie do notorycznie odwiedzanych przez nas Rudawskich Wyryp (2019, 2018, 2017, więcej linków nie ma bo wcześniej nie pisałem relacji, a wyrypiamy się od 2014 roku) "bazować" będziemy nie od strony Kowar czy Janowic Wielkich, ale od strony Kamiennej Góry. Bardzo nas to cieszy, bo mimo że Rudawy znamy bardzo dobrze, to jest to strona, od której rzadko przeprowadzamy ataki szczytowe. Nie znając jeszcze mapy rajdu, jeszcze w drodze do bazy, postanawiamy nie uderzać w stronę najwyższego szczytu czyli Skalnika (945m), ale pozwiedzać mniej znane nam części po kamiennogórskiej stronie tych gór. Obstawiamy czy Malo da punkty na tzw. "Kolorowych Jeziorkach" i w "Tunelu pod Drogą Głodu".
Powiem Wam, że co do jednej z tych lokacji to się nie pomyliliśmy, ale o tym trochę później.
Wyjeżdżamy z Krakowa po 5:00 rano i około 9:00 meldujemy w Szarocinie. Jak to zwykle bywa jesteśmy jedyną ekipą rowerową na trasie, bo pchanie się z rowerem na trasy Jaszczura to zadanie lekko... daremne. Wiele osób już się tego nauczyło, ale my jakoś nie chcemy.
Dostajemy mapy, a na nich wszystko co jaszczurowe, czyli lidary oraz wycinki "wysokościowe" do dopasowania w główny plan mapy, który sam w sobie jest sporo starszy ode mnie... Zgodnie z naszym planem chcemy uderzyć głęboko na południe i taki też kreślimy wariant. Dopasowujemy wycinki do planu mapy, nie mając żadnej gwarancji że zrobiliśmy to dobrze. Okaże się jednak, że mimo braku rajdów w ostatnim czasie, to nie wyszliśmy aż tak bardzo z nawigacyjnej wprawy, bo zrobiliśmy to bezbłędnie. Owszem, eliminuje to tylko pewną grupę problemów nawigacyjnych, ale w żaden sposób nie ułatwia to dotarcia do lampionów pod kątem terenu. Ruszamy!!




Jakaś taka ZADZIERNA ta góra...
Na południe! Jak to w terenie górskim, zaraz po wyjeździe z bazy trafiamy na mocny podjazd. Ech, w sumie... to w taki właśnie sposób zaczynamy większość naszych wyjazdów, wliczając w to niemal każde wakacje. Ubierasz rękawice, zakładasz kask, poprawiasz okulary, wyjeżdżasz za bramę "noclegu" i... ściągasz kask, przypinasz go do plecaka, ściągasz rękawice, przyjmujesz w miarę wygodną pozycję do "popychania" i pchasz rower pod górę przez najbliższe 3 godziny. To jest schemat powtarzalny do bólu...
Nie inaczej jest i tym razem, z tą różnicą, że obyło się bez pchania. Dało się to podjechać, ale i tak zafundowaliśmy sobie potężną ścianę na dzień dobry. Raczej dzień stromy... Ale, ale, ale! Im wyżej jesteś, tym coraz ładniejsze widoki się otwierają, a tu jest naprawdę ładnie. Sami zobaczcie:






Nim jednak zaczniemy podejście pod samą Zadzierną (724m), to chcemy zebrać nasz pierwszy punkt dzisiaj, na wielkiej skarpie i wycinku lidarowym "R". Wbijamy w niego jak kołek w Nosferatu czyli (nie?) bez problemu. Znamienny niech będzie jednak fakt, że pierwszy lampion, który znajdujemy to stowarzysz. Nie bierzemy go, wiedząc że jest błędny, ale czy to nie ironia losu... nie byliśmy na rajdzie od początku marca (zimowa Liczyrzepa), a pierwszy punkt znaleziony "w nowej rzeczywistości" to nie jest dobry punkt... ale stowarzysz. To trochę smutne i takie refleksyjne... znak nowych czasów?
Chwilę później ciśniemy już podejście czerwonym szlakiem na Zadzierną. Mimo, że znamy Rudawy bardzo dobrze, to jednak na tym szczycie nigdy do tej pory nie byliśmy... a okazuje się doskonałym punktem widokowym. Liczymy liczbę pionowych wsporników barierki zgodnie z treścią zadania, a potem planujemy zjechać nad Zbiornik Bukówka.








Jednakże zjazd z Zadziernej do jest dla nas nieosiągalny. W sumie to ciężko tu nawet sprowadzić rower. Licznik podaje -22% nachylenia, na kamienistej, pełnej korzeni i gałęzi ścieżce. Gdyby to była jeszcze jakaś krótka ścianka, typu ostry zjazd ale zaraz wypłaszczenie, to można by się pokusić o próbę zjazdu... ale tu mamy ze 700 metrów takiej ściany. Grzecznie sprowadzamy zatem rowery.


Chwilę później przechodzimy do zadań w okolicach tamy na zbiorniku.
Najpierw musimy odrysować kształt bramy, potem wspinamy się po jakiś zachaszczonych krzorach w poszukiwaniu skał, a na samym końcu przejeżdżamy Aleją Zakochanych aby odpisać napis na jednej z wiszących tam tabliczek. Bardzo fajny ktoś miał pomysł. Sami zobaczcie:







"MA-R-YSIEK z krzorów i (s)towarzysze... " - A.D.1964, koloryzowane
Szukamy obiektu hydrologicznego na lidarze i wtedy z krzaków wychodzi nawigacyjny potwór MAR-Y-SIEK (Marek i Rysiek, którzy cisną dzisiaj na trasie TP50). Znaleźli dwa obiekty hydoro i na obu wiszą lampiony. Na bank zatem są tu jakieś stowarzysze, ale najgorsze jest to że oba (lampiony, a nie oba: Marek i Rysiek) wyglądają na takowe. Według tego co czytamy z mapy, lampion powinien być na innej drodze niż znajdują się oba obiektu. Chwilę debatujemy nad naszym losem i finalnie "bierzemy" jeden z znalezionych hydro-obiektów. W bazie okaże się, że wybraliśmy dobrze.
Nim ruszymy w dalszą drogę Marysiek mówi nam, że jakieś lokalne chłystki i pędraki powiedziały Im, że zbiornik zalano w 1964 roku. Na naszym mapach zbiornika jeszcze NIET. Czyli wychodziłoby na to, że nasze mapy mają około 60 lat jak nic, na bidę... Jak sprawdzam teraz w necie, to ponoć w latach 70-tych dopiero coś się zaczynało dziać z tym zbiornikiem, ale być może lokalny vox populi ma dokładniejsze informacje. Tak czy siak aktualność naszym map jest bardziej niż umowna. Chwilę później, MA-R-YSIEK ucieka przez pole, ale to nie jest ostatni raz gdy się z Nim dzisiaj spotkamy.


W krzywym zwierciadle czyli... patrzę w lustro a tam bóstwo :D :D :D

Jedziemy zobaczyć postać na przystanku. Taki jest opis punktu. Brzmi naprawdę tajemniczo. Genialne zadanie. Na przystanku wisi lustro, a my mamy "odrysować postać na przystanku". Tego się nie spodziewaliśmy. Super pomysł na punkt zadaniowy:


Kapliczka burz
Pamiętacie kapliczki w "Diablo 1"? Nigdy nie było wiadomo czy Cię czymś obdarzą czy też skrzywdzą twoją postać. To była trochę loteria... a my właśnie taką kapliczkę odnajdujemy.
W samym środku lasu, spora zielona kapliczka, gdzie naszym zadaniem jest odpisać kolor sznurka dzwonka oraz zadzwonić tymże dzwonkiem.
Po kilku problemach z totalnym brakiem dróg i koniecznością pokonania

Elektrycznego Pastucha:
Level 3
Life: 40 HP
Umiejętności: cichy chód na wsi
Broń: full wypas widły + 4 do obrażeń kolnych
Magia: zaklęcie mocnego słowa: "k***a, spier***ć z mojego pola !!" na poziomie 3-cim czyli zasięg do 300m

wbijamy do kapliczki. A tu z krzaków znowu MA-R-YSIEK, który dotarł tu innym wariantem.
30 sekund po tym jak docieramy do kapliczki, niebo ciemnieje i niczym jakiś ORIENT express nadciąga burza. Aha, czyli to była pewnie ta kapliczka typu "Arcane power brings destruction". Zaraz pewnie polecą pioruny, które rozszarpią nasze ciała. Wiem co mówię, wiem jakie obrażenia jest w stanie zadać zaklęcie chain-lightning...
Chowamy się do środka kapliczki, a na zewnątrz zaczyna się ulewa. Ale mamy szczęście, idealny timing ...i wtedy wchodzi ON. Cały w bieli.
Mija nas, tak jakbyśmy nie istnieli i klęka przed ołtarzem. Po chwili ciszy, wstaje i patrzy na nas...

"Nasz społeczność żyje tutaj spokojnie i pobożnie. Nie lubimy obcych. Niewiernych..."

Mój schorowany umysł zaczyna pisać własne scenariusze.
No bez kitu, już widzę to:

"Trust in me and you will never grow hungry
God chosen woke to what's plaguing the whole country
Every word spoken opposing me take notice
Your are in the presence of a modern day MOSES" (tutaj znajdziecie całość - mega klimat i wypass tekst)

zwłaszcza jak zabronił nam jeść... Pokarm ciała należy zastąpić pokarmem duszy. Ciało jest grzeszne i ułomne, karmione ma siłę grzeszyć dalej, więcej...
To będzie zatem nasza pokuta. GŁÓD.
Deszcz napiera tak, że nie da się wyjść... poza tym dlaczego mielibyśmy chcieć opuścić naszego Gospodarza.
Choćby na chwilę i kiedykolwiek... Siedzimy zatem wpatrzeni w pogodne i nieomylne oblicze naszego nowego Pana.

NIE, pier***lę to! Za dużo widziałem gier i horrorów aby nie wiedzieć, jak to się skończy!
Szkodnik, Wychodzimy! Jeśli trzeba to z drzwiami! Jeśli mam trafić do piekła, zabiorę ze sobą wszystkich których mogę.
Szkodnik każe mi się jednak uspokoić i nie robić scen...

Finalnie deszcze przestaje padać i wychylam pomału głowy z kaplicy. Gość wychodzi. To nasza szansa!
Mówię: zabierajmy się stąd nim przyjdzie z pozostałymi kulturystami
Szkodnik mówi, że słowo którego szukam to "okultystami", ale i tak będzie lepiej jak wezmę moje lekarstwo. Poczuję lepiej i uspokoję...



Niewierni pobłądzą...
Jeszcze nie ochłonąłem po ostatnim spotkaniu, a tu znowu zaczyna padać. I tak już będzie w zasadzie do wieczora. 10 min deszczu, 20 min słońca... i cykl się powtarza. Ruszamy po kolejne punkty i trzymamy się żółtego szlaku. Wygląda jakby miał nas doprowadzić do 2 kolejnych lidarów. Jednakże w pewnym momencie skręca o 90 stopni w prawo, co nam zupełnie nie pasuje. Zastanawiamy się czy za moment droga skoryguje kierunek, ale postanawiamy nie ryzykować i wybieramy małą ścieżkę, która odchodzi w interesującym nas kierunku. To błąd... ścieżka z każdym krokiem staje się coraz "słabsza", aż w końcu zanika w gęstwinie.
Ciśniemy bez ścieżki, po jakiś skałach, przez jakieś nieprzebieżne lasy, aby finalnie dostać się na przełęcz... na którą z naszej prawej przychodzi żółty szlak.
No żesz... wystarczyło zaufać. Wystarczyło zaufać... albo mieć jakąś sensowną mapę :)
Uroki Jaszczura.








ULTRA PRZEMO...eee...pomoc

Tytuł nawiązuje oczywiście do gry DOOM. To gra, która mnie wychowała, ukształtowała moje postrzeganie świata i nauczyła, że jednym z księżyców Marsa jest Fobos... i mieszkają na nim Imp'y, Cyberdemony oraz Hell Knechty, a twoim najlepszym przyjacielem jest wyrzutnia rakiet :) . Jednym ze stopni trudności był "ULTRA-violence", słowa ULTRA kojarzy mi się zatem niezmiennie z właśnie z tą grą.
A skąd takie skojarzenie? Już tłumaczę:
Po złapaniu kilku kolejnych punktów zjeżdżamy do drogi, którą będziemy wspinać się najpierw na Rozdroże Kowarskie, a potem na chcielibyśmy zjechać na Przełęcz Kowarską. I to właśnie na tej drodze, spotykamy ULTRA'sa. Gość siedzi na poboczu i łata koło. Pytamy czy nie trzeba Mu pomóc, a On pyta czy mamy pompkę, bo sam posiada tylko "naboje" i jak Mu nie pójdzie z pompowaniem, to będzie miał nielichy problem. Oczywiście, że mamy pompkę, przecież każdy rowerzysta, zwłaszcza ten który jedziecie długą trasę, takową posiada, prawda? Pan mógł nie zauważyć, że trasa jest długa bo jedzie ze Świebodzina do... Świebodzina. Tyle, że pętlą ma ponad 500 km i to w czasie niewiele ponad 30 godzin (mowa oczywiście o rowerach szosowych).
Ktoś mógłby pomyśleć, że zmiana dętki to chwila - też tak myślałem, póki nie miałem opon Tubeless Ready 2.6". To jest prawdziwa walka założyć to na obręcz! Okazuje się, że Pan ma zupełnie inną klasę opon - mega chudą, jak to do szosówek, ale ta chyba w młodości marzyła aby być grubszą... za nic nie chce wejść na obręcz. Jest twarda jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu (czytaj jak sk****syn). W końcu jednak wchodzi, pompujemy i Pan z k***a na ustach (komentując jak wielką stratę czasową zarobił) rusza w pogoń za peletonem... jakby nie patrzeć, podczas walki z oponą, sporo innych zawodników Go minęło.
Heh... wielu innych zawodników Go minęło. No po prostu, story of wszystkie nasze rajdy :D
Pokrzepieni tą myślą ciśniemy w kierunku Przełęczy Kowarskiej. Dzień dobiega końca, jedziemy już na lampkach bo światło ustępuje ciemności.


Tunel pod Drogą Głodu...
Wiedzieliśmy, że Malo da tu punkt. Musiało tak być. Znamy dobrze to miejsce, pierwszy raz byliśmy tu lata temu... kiedy dopiero zakochliwaliśmy się w Dolnym Śląsku. Dwa słowa wyjaśnienia: droga przez Przełęcz Kowarską nazywa się Drogą Głodu bo praca przy jej budowie uratowała wielu mieszkańców tych ziem od śmierci głodowej w XIX wieku. Pruskie władze, aby dać ludziom zatrudnienie (a tak naprawdę powstrzymać "głodowe" zamieszki) podczas klęsk nieurodzajów oraz przy upadku lokalnego przemysłu tkactwa, zatrudniały lokalną ludność przy budowie dróg. Części niewielkiej wypłaty dziennej był bochenek chleba. W późniejszym okresie powstał również tutaj najdłuższy tunel kolejowy w Polsce. Ma ponad kilometr i biegnie po lekkim łuku, co oznacza że wchodząc do niego nie widzi się światła na jego końcu.
Obecnie linia kolejowa jest nieczynna, ale sam tunel nadal istnieje - ciężko do niego wprawdzie dotrzeć, bo z Przełęczy Kowarskiej trzeba przedzierać się tutaj przez prawdziwie dzikie pola. Czytaj: musiał tu być punkt Jaszczura. Co więcej, jest to punkt podwójny. Tym razem nie damy się oszukać, po edycji Jaszczur - Kamienne Ściany domyślamy się, że jeden z punktów jest w samym środku tunelu, a drugi stoi gdzieś w polach "nad" nim. Ruszamy zatem przez chaszcze do tunelu w poszukiwaniu lampionu.




"It comes to be that this soothing light at the end of your tunnel is just a..." (S)towarzysz MA-R-SIEK !!!
Tunel. Powiedziałbym, że jesteśmy jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", ale jesteśmy bardziej jak Sylwester Stalone w "Tunelu"
Badam Ptssss..., kurtyna! Zacny suchar, Milordzie :D
Ciśniemy przez mrok. Słychać kapiąca zewsząd wodę. W końcu skoro na zewnątrz leje, to czemu nie miałoby padać i tutaj. Życie...
Gdy jesteśmy już naprawdę gęeboko w otchłani, za naszymi plecami pojawia się światełko. Pytam Basi czy nie puścić tam profilaktycznie ze 3-ech rakietek, aby jakieś rogate coś, co za nimi pełznie, trafione odłamkowym rozkosznie sobie zawyło... ale Basia mówi, że to pewnie MA-R-YSIEK, który idzie z nami łeb w łeb dzisiaj.
Okaże się, że ma rację.
MaR-Y-SIEK chce łapać punkt jak komornik telewizor, ale przestrzegamy Go, że to może być stowarzysz. Zaczyna się debata, który lampion wziąć, a znaleźliśmy dwa... Malo potem powie, że był jeszcze trzeci, z drugiej strony tunelu. HA! Tak też obstawiałem, że jest jeszcze trzeci, ale nie widzieliśmy go bo byłby już ewidentnie za daleko, licząc od początku tunelu. Wiecie, nie jest tak w sumie prosto, wyznaczyć dokładny środek tunelu, gdy przez niego idziecie.
Postanawiamy zaufać naszym licznikom rowerowym i będzie to dobra decyzja. Zbierzemy ten lampion co trzeba.


Gdy wychodzimy z tunelu okazuje się, że mleko się rozlało. Mgła. Niesamowicie gęsta mgła. Widoczność na 2-3 metry. Czołówka to bardziej przeszkadza niż pomaga... mówię o lampce na głowę, bo jeśli pomyśleliście o dobrych zawodnikach, to czołówka zawsze przeszkadza, a nie tylko we mgle.
Próbujemy odnaleźć lampion nad tunelem, ale błądzimy we mgle, gdzieś w jego okolicy przez ponad godzinę. Deszcz pada, jesteśmy przemoczeni, widoczność w krzakach jest na 2-3 metry... masakra. Jesteśmy w dobrym miejscu, ale dostrzec ten lampion w takiej mgle, no nie ma opcji.
Po ponad godzinie kręcenia się w kółko po zakrzaczonych łąkach, we mgle i w ciemności odpuszczamy. No nie ma ch**ja na Mariolę, nie znajdziemy go...
Jako, że dobiegł też końca nasz podstawowy limit czasu i jesteśmy w tzw. limicie spóźnień, ruszamy do bazy.
Z Przełęczy Kowarskiej to kilka kilometrów zjazdu nim dotrzemy do bazy.




Jak zawsze siedzimy w bazie dłuższą chwilę w bazie, wymieniając doświadczenia z innymi zawodnikami, a potem ruszamy, ale nie do domu. Ponownie na Przełęcz Kowarską, tym razem już autem... tam rozłozymy sobie nocleg w naszym SFA-Panzerkampfwagon, tak aby przespać się kilka godzin, a potem wyruszyć w IZERY. W najwspanialsze góry na świecie (moje ukochane Gorce, słysząc te słowa właśnie się na mnie obraziły...). Niedzielę spędzimy zatem w Izerach, a do domu wrócimy w nocy z niedzieli na poniedziałek (koło 3:00 na ranem).
2h snu i do roboty. Takie weekendy to my lubimy!


Kategoria Rajd, SFA

Que SERAK, SERAK :)

  • DST 70.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 28 lipca 2020 | dodano: 03.09.2020

Przed nami SERAK (nie, nie ten lodowy), ale ten wysoki na 1351m, czyli jeden z ważniejszych (oprócz Pradziada, Kralickiego czyli naszego! Śnieżnika czy Keprnika) szczytów Jasieników.
Jak w piosence "Que sera sera" (hiszp. co ma być to będzie), no a co ma być? Będzie pod górę i powiem Wam, że podjazd jest masakrujący... i nie chce się skończyć. Ale warto, bo na górze smacznie dają jeść i mają dla Was prawdziwą bombę (o co chodzi, można wyczytać z jednego ze zdjęć).
A jak już zjedziemy to jako, że dzień się jeszcze nie kończył, to wbiliśmy na drugie pasmo górskie z Orlikiem oraz Velkym Bradlem, a tam pogoda po prostu oszalała.  Jedną burzę przeczekaliśmy pod wiatą, druga nas złapała, ale trwała całe 5 minut, po to aby skończyć się niesamowicie piekącym słońcem, ale wrócić z kolejnym deszczem 20 min później.  Ta jednak trwała także około 5 min, a powyższy cykl powtórzył się jeszcze ze 3 razy :)

Ruszamy!

Que SERAK SERAK !!

Niby da się jechać, ale ile my mamy lat aby to komuś udowadniać :)
 
Już niedaleko!

Mówiłem, że niedaleko :)

Nie tylko piwo, lemoniada także!

Rogaty obserwuje drogę od schroniska :)

Ciśniemy pod górę po drugiej burzy

Idzie 3-cia burza :)

No i już po burzy... nadal pod górę

Znowu zaczyna padać...

więc chowamy rowery pod wiatą - dla nas brakło miejsca :)

Tak to jest, jak wybiera się krótszą drogę szlakiem pieszym zamiast trzymać się cyklotrasy :)

Wieczór za to już całkowicie bez deszczu :)

"Płoną góry, płoną lasy..."



Kategoria Rajd, SFA

Rajd Liczyrzepy - zima 2020

  • DST 65.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 marca 2020 | dodano: 12.03.2020

Zawsze staram się pisać relacje zaraz po rajdzie, tak aby były na świeżo. Tym razem pojawia się ona z lekkim opóźnieniem bo mieliśmy wielki zajob z ostatnimi przygotowaniami do Wiosennego CZARNEGO KoRNO - Siła KORNOlisa... Jak już pewnie większość z was wie impreza nie odbędzie się we wskazanym terminie, więc równie dobrze mogłem siedzieć i pisać relacje, a nie ogarnąć jakieś farmazony i inne dzikie węże na nasz rajd. Nikt jednak nie mógł wtedy wiedzieć... acz nie ukrywam liczyliśmy się z tym. Mieliśmy jednak nadzieję, że pewne decyzję zapadną trochę później niż to się stało w rzeczywistości. Niemniej o tym będzie jeszcze pod koniec wpisu... na razie zajmijmy się Liczyrzepą.

Rajd w czasach zarazy (1*)
No takiego tytułu to by się chyba sam Marquez nie powstydził (Sam? Cholera zawsze myślałem że On miał na imię Gabriel Garcia a nie Sam, no ale może mi się coś pochrzaniło...). Na Liczyrzepę zapisani byliśmy od dawna, ale zapowiadało się na bardzo deszczowy dzień i powiem szczerze, że trochę nie chciało nam się jechać... wiecie nadal chuchamy i dmuchamy na nasze rowerki, a ten błotny koszmar na Silesia Race po prostu złamał moje serce.
Jednakże, jako że totalnie nie mamy kondycji i zardzewieliśmy straszliwie przez zimę, pasowało się jednak coś, cokolwiek ruszyć. Do tego musieliśmy też wieczorem, z Wrocławia odebrać 260 piw zamówionych specjalnie na Wiosenne CZARNE KoRNO. Tak nam się jednak nie chciało, że nawet rozważaliśmy wypad do wrocławskiego ZOO zamiast na deszcz i w błoto.
Inna sprawa, że zastanawiałem się także czy rajd się odbędzie ze względu na zaostrzającą się sytuację na świecie. Nie było jednak żadnych sygnałów, aby Organizatorzy mieli jakieś problemy i był to naprawdę dobry znak na tydzień przed naszym rajdem. Powiem szczerze że od jakichś dwóch, trzech tygodni realnie zacząłem liczyć się z myślą, że różne tego typu imprezy mogą zostać odwoływane. Liczyrzepa odbywała się jednak normalnie, mimo że pojawiły się już pierwsze rekomendacje, aby unikać dużych skupisk ludzkich (czyli np. takich imprez). Oczywiście każdy ma swoją opinię o sytuacji: jedni panikują że koniec świata, inni totalnie to bagatelizują, a ja zawsze staram się patrzeć pragmatycznie, matematycznie i analitycznie. Infekcja to jedno, ale gdyby się przydarzyło, że po takim rajdzie z jakiegoś powodu, objęto by jego uczestników obowiązkową kwarantanną (co już się w Polsce mało miejsce), to nie bylibyśmy w stanie zrobić naszego rajdu! No i to już było realne zagrożenie, realny problem który mógł zaistnieć. Oczywiście możecie się śmiać z takiej obawy i prawdopodobieństwa takiego zdarzenia, ale jakby Wam przyszło śmiać się za zamkniętymi drzwiami przez 14 dni, to inaczej byście mówili mając w perspektywie prowadzenie imprezy za pasem!
Finalny jednak zdecydowaliśmy się pojechać bo tęskno nam było już za lampionami punktów kontrolnych. Mimo że zapowiadało się że mocno zmokniemy i potaplamy się w błocie jak knury, to jednak zmobilizowaliśmy się na tyle aby pojechać. Budzik na 2:00 w nocy... ah jak cudownie rano wstać - skoro świt. A nie czekaj... świt będzie dopiero za kilka godzin. Ruszamy! Kierunek: Oborniki Śląskie.


"Andrzej to twardy gość, jak mam odmówić Mu
Gdy dolar siłę ma, złotówka idzie w dół..." (2*)

W bazie czekał na nas już zacny Kablo-dzierżca, prawdziwy chop z Żelaz(k)a czyli Andrzej. Już na wspomnianej wyżej Silesia Race umówiliśmy się, że ciśniemy Liczyrzepy razem. Dobrze nam się razem jeździ (nie tylko po innych, ale i na rowerze) więc jakoś tak niejeden rajd już zrobiliśmy wspólnie. To też był dodatkowych powód, aby  się zmobilizować i przyjechać. Byliśmy umówieni - może nie na herbatkę jak u Szalonego Kapelusznika, ale nadal niegrzecznie byłoby się spóźnić.
Na rajdzie tłumy i to mimo pogody... oczywiście leje. Jak zapowiadają słońce, to prognozy lubią się mylić, ale jak zapowiadają deszcz, to nie pomylą się nigdy. Ech... musi prawda? Dowiedziało się, że jeszcze nam zależy i jeszcze dbamy o rowerki, to musi napierać...
W bazie przed startem podpytuję Łukasza czy nie mieli jakiś sygnałów z gminy, ale uspokaja mnie że nie było żadnych przeciwwskazań, co do organizacji rajdu. Wszystko odbywa się planowo. Trochę mnie to uspokaja, ale cały czas myślę o tym, czy Siła KORNOlisa się odbędzie czy nie... niepokój o los imprezy mnie po prostu zabija, zjada i pożera. Mówię serio... niemal stany lękowe.
Chwilę później jednak dostajemy mapy i trzeba wyjść ze stanu zamartwiania się i wejść w tryb rajdowy. Planujemy wariant znany z frontu wschodniego. Generał-pułkownik i późniejszy Inspektor Wojsk Pancernych i Szef Sztabu OKH Heinz Guderian bylby dumny gdyby zobaczył naszą strategię tzw. kotłów wirujących. Blitz...eee...Lampionkrieg tak bardzo! Dzielimy mapę na mniejsze obszary i robimy pętle w wyznaczonym terenie, po to aby potem przeskoczyć na kolejny wybrany fragment i znowu zamknąć kolejną pętlę. Andrzej twierdzi, że mało jeździ i nie jest w formie... ale szybko widać, że to my będziemy ariergardą w tej drużynie. Cóż - jest marzec, a mamy w nogach cały jeden wyjazd na Silesię (zwykle zaczynamy rok od Rajdu 4 Żywiołów, ale chyba sami wiecie jak było w tym roku). Do tego miejscami błoto jest kosmiczne i jazda jest mega trudna. Nogi bolą jak diabli... ewidentnie zardzewieliśmy. To widać też w kilometrażu bo uciułaliśmy słabiutkie 65 km w 9 godzin...



Nie da się nawet spokojnie pogadać... czyli znowu w Bagnie
Impreza jest rozgrywana w formie rogainingu, więc na mapie zatrzęsienie punktów. Normalnie bardzo byśmy się z tego cieszyli, ale odległości między lampionami są takie, że nie da się spokojnie pogadać z Andrzejem. Nie widzieliśmy się dość długo i punkty kontrolne zakłócają rozmowę. Co za dramat - śmiać mi się chcę bo tak to jeszcze nie było... na rajdzie na orientację narzekać, że trzeba nawigować i ciągle odrywać się od prowadzonej konwersacji aby spojrzeć czy jedziemy dobrze.
Oczywiście nieraz zagadaliśmy się tak bardzo, że były potrzebne korekty trasy. Chyba się starzejemy, ale nawet jeśli, to może będziemy jak wino - im starsi tym lepsi :)
Przynajmniej błoto jest z tych śliskich i brudzących a nie z tych lepkich, co zapycha wszystkie otwory... i to łącznie z otworami ciała.
Najbardziej bolał mnie jednak fakt, że miejscami lasy tutaj były bardzo zaśmiecone... to przykre, jaki syf ludzie potrafią zostawić.
Natomiast pod sam koniec rajdu trafiliśmy do Bagna. Do miejscowości o nazwie Bagno, które ma hasło: BAGNO WCIĄGA !!
LOVE LOVE LOVE !!!



Niewiele więcej o rajdzie napiszę jako takim, bo kompletnie nie mam weny na to... jeszcze nie odżałowaliśmy odwołania naszej imprezy i ciężko mi było w ogóle do tej relacji usiąść. W zamian kilka zdjęć dla Was, a ostatni akapit poświęcę ogólnej sytuacji, także rajdowej w naszym kraju.








"Take a deep breath and let go
of the life that you had known
on the first step of that door
you've started to walk down one dark road
INFECTION ACROSS THE GLOBE
Don't lose a grip on that hope.." (3*)


"And now I've got a date with destiny (...)
I am not infected yet but it is affectin' me..." (4*)

Rajd Liczyrzepy zdołał się jeszcze wydarzyć… 2-3 dni po nim zaczęło się odwoływanie kolejnych imprez. Najpierw pewien Irokez z Dolnego Sanu, potem nasza Siła KORNOlisa, a teraz już lawinowo inne rajdy są odwołane lub co najmniej wstrzymały zapisy i czekają na rozwój sytuacji. Tym bardziej cieszymy się, że udało nam się dotrzeć do Oborników Śląskich i wziąć udział w ostatnim na jakiś czas (oby jak najkrótszy...) rajdzie.
Powiem Wam, że liczyłem się z tym więc decyzja o odwołaniu KORNOlisa nie była dla mnie zaskoczeniem, co nie zmienia faktu że jest to dla nas naprawdę bolesny cios. Anglicy mają na to specjalne słowo "devastating", po prostu "devastating"...  I to na kilku płaszczyznach naraz… pamiętacie kultową „Szklaną Pułapkę 2”? Scenę z Johnem McClanem i generałem Esperanzą (TUTAJ jak coś).
W wolnym tłumaczeniu: „W pale się nie mieści, tyle przygotowań a jeden cholerny glina potrafił wszystko zepsuć…”
Parafrazę chyba dacie radę zrobić sami...
Czemu mówię o kilku płaszczyznach? Bo rajd był gotowy. Od środy mieliśmy rozwieszać trasę. Dyplomy, statuetki (o ile można to tak nazwać… rok temu do Kompani KORNEJ były kule od nogi, w tym roku też mieliśmy klimatyczne trofea – tym razem w klimacie alchemicznym). Owszem to nie zginie i można będzie użyć tych artefaktów (tak, wiem! Mógłbym napisać przedmiotów, ale lubię słowo artefakt…) w nowym, nieznanym jeszcze terminie rajdu, ale cała otoczka promocyjna, sesja zdjęciowa, to już poszło w eter. Pomysł jest już w pewnym sensie spalony. Zostaliśmy też z 260 butelkami piwa. Pysznego piwa, ale z krótkim okresem przydatności… musimy się zorientować ile mogą poleżeć i czy wytrzymają do nowego terminu. Niestety chyba jednak byłoby to dla nich za długo... Pewnie są też tacy, dla których mogłaby to być kwarantanna marzeń, zamknąć się z takimi zasobami (nie mylić z Karawaną marzeń)…
Nie chcę się tutaj rozwodzić nad tą kwestią, bo w końcu powinien być to wpis dedykowany Liczyrzepie, a nie naszemu rajdowi, ale nie jestem w stanie tym razem skupić się na relacji z rajdu. Powiem Wam jeszcze jedną rzecz. Jest to klasyczny przykład tzw. „mieszanych uczuć”. Uważam, że decyzja o odwołaniu rajdu była rozsądna i wskazana, ale mam podobne odczucie jak w górach, kiedy wycofa się człowiek z ataku szczytowego bo np. burza. Zejdzie się wtedy bezpiecznie i rozsądek mówi, że była to dobra decyzja, ale serce zawsze odpowie że zbyt pochopna, paniczna i na pewno nic by się nie stało. Trzeba by aby ktoś poszedł, kiedy my się wycofamy, poszedł i trafił go szalg (lub co innego...), wtedy mielibyśmy pewność, że nasza decyzja była słuszna. Mielibyśmy też inny problem, zwłaszcza gdyby to był jakiś nasz dobry znajomy, ale pewność co do decyzji została by potwierdzona eksperymentem.
A co do samego wirusa, jeśli nie znacie tego materiału to KONIECZNIE PRZECZYTAJCIE TO. Według mnie jedna z lepszych analiz i matematyczny model sytuacji - zwróćcie szczególną uwagę na korelacje "orange and grey". Mało na razie wiemy, bardzo mało także o ewentualnych powikłaniach "po", więc mówienie że to paranoja i panika jest według mnie ignorancją. Nawet jeśli okaże się, że jest to stwierdzenie prawdziwe (na co się jednak nie zapowiada...) to nadal będzie to ignorancja bo głoszone jest to, nie na podstawie faktów i analiz, ale na podstawie własnego ego i przeświadczenia o własnej nieomylności. Zbyt wiele jako ludzkość pokazowo i spektakularnie spapraliśmy (tu można przeczytać co dokładnie) przez właściwe nam błędy poznawcze, abym uważał inaczej. Już samo przeciążenie i tak niedofinansowanej służby zdrowia jest niesamowicie groźne - nie polecam łamać się teraz lub
Gorąco polecam załączoną lekturę i 

A na koniec, jako że podzielam zdanie Juliusza, że „smutno mi Boże” bo nie ma żadnych rajdów… proponuje trochę inne podejście do tematu. Nasi przodkowie przeżyli (albo i nie…) gorsze czasy np. wojnę, więc i my przeżyjemy (albo i nie…) obecną sytuację. Arthur wiecznie żywy zawsze prawdę Ci powie:


Czarny humor zawsze jest wskazany i nie mylcie tego z bagatelizowaniem problemów. Czarny humor to najlepszy typ humory, więc na zakończenie – do wyboru do koloru:
Wirus na smutno i refleksyjnie, ale jednak z nadzieją:
lub Wirus na wesoło i lekko absurdalnie :)
Jak nie znacie hiszpańskiego, to włączcie sobie napisy – tłumaczenie automatyczne więc trochę kulawe ale idzie się połapać.
Inna sprawa że hiszpański jest wspaniałym językiem i… może dlatego tak mi się podoba ta piosenka


A Darkness falls over the land
Enslaves it with a wave of its hand
And I try to see
the Light through the DISEASE... (5*)


I skupmy się na tym "THE LIGHT", czymkolwiek by to dla Was nie było i do zobaczenia na jakiś rajdzie - nie wiem jeszcze kiedy, ale kiedyś na pewno. Nie ma się co łamać:
- co nas zabije, to nas zabije,
- a co nas nie zabije to nas okaleczy.
Widzimy się zatem w gronie weteranów lub ze 6 metrów pod ziemią. Ważna aby w obu miejscach były lampiony, nie wiem jak Wam, ale mnie to wystarczy. No może, Lampiony i Szpada :)

CYTATY:
1. Parafraz tytułu książki Gabriela Garcia Marqueza "Miłość w czasach zarazy"
2. Piosenka SŁAWOMIRA "Małgosia Socha"
3. Piosenka JT Machinima "Reason to live" ("Last of us" song). Tutaj.
4. Piosenka JT Machinima "Keeping me human" ("Dead Space 3" song). Tutaj.
5. Piosenka Aurelio Voltaire "Riding a black unicorn". Tutaj


Kategoria Rajd, SFA

Himalajska Gra Terenowa

  • DST 10.00km
  • Aktywność Wędrówka
Sobota, 15 lutego 2020 | dodano: 18.02.2020

Himalajska Gra Terenowa w Katowicach. Pasuje Wam? Co za nazwa, co za impreza – proste, że musimy tam być.
Organizatorem jest Silesia Adventure Race czyli Marcin ze swoją niezmordowaną ekipą. W praktyce oznacza to, że to drugi weekend z rzędu gdy bawimy się na imprezie Silesi (w zeszłą sobotę odwiedziliśmy zimową edycję Silesia Race z bazą w Pszczynie).
Skąd wogóle pomysł na taką imprezę? Okazja jest zacna. Luty 2020 to 40-stolecie pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu, a było to wydarzenie bez precedensu.
Po pierwsze, eksperci twierdzili że ośmiotysięczniki są nie do zdobycia zimą i powyżej 7000 m n.p.m. nie da się w tym okresie przetrwać. Można by rzec, że do Polaków (Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy) ta informacja jakoś nie dotarła. Weszli, zeszli, przeżyli! Jednocześnie na zawsze zapisali się w historii.
Po drugie, nie dość że było to pierwsze zimowe zdobycie ośmiotysięcznika, to ze wszystkich 14-stu jakie stoją, był to od razu najwyższy z nich, czyli najwyższa góra na Ziemi, Dach Świata – Mount Everest.
Po trzecie jakby tego było mało, to właśnie nasi” rodacy rozpoczęli nową erę w historii alpinizmu. No i same Katowice to też miejsce, które pamiętają jedną z legend polskiego himalaizmu - Jerzego Kukuczkę, drugiego człowieka w historii świata, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum (czyli wszystkie 14 „ósemek”).
Sami zatem przyznacie, że okazja jest naprawdę zacna, a że - TU CIEKAWOSTKA – wśród Rajdowców jest bardzo wiele osób, które himalaizmem się interesują i to tak konkretnie (zapytajcie jakiś innych ludzi z waszego otoczenia czy wymienią z głowy choćby 8 z 14 ośmiotysięczników), to frekwencja na imprezie naprawdę dopisała. Może to trudne do uwierzenia, ale te światy są naprawdę jakoś powiązane, na tle że na przykład jeden z zimowych zdobywców Broad Peek’a – Tomasz Kowalski zaliczył niejeden z rajdów przygodowych. Nim jednak napiszę krótką relację z naszej przygody, jeszcze dwa słowa odnośnie klimatu imprezy.

Wiele napisano już o himalaizmie jako takim, a wielu wspinaczy przypłaciło życiem realizację lub próbę realizacji swoich marzeń… nie chcę powielać tutaj pewnych opowieści bo od tego są książki (tu bardzo polecam np. „Broad Peek – Niebo i Piekło”). Napiszę o czym innym, o czymś od siebie…
Jeszcze niedawno część z nas żyła polską wyprawą na K2, drugi co do wysokości szczyt Ziemi, a najwyższy szczyt Karakorum (Karakorum pod kątem ośmiotysięczników to tylko 4 góry: K2, Broad Peek oraz dwa Gaszerbrumy (I oraz II). Wszystkie pozostałe ośmiotysięczniki to Himalaje). Czy kibicowałem naszej narodowej wyprawie znanej pod hasłem „K2 dla Polaków” – NO BA! Oczwyiście, że tak. Czy chciałem aby się Im udało – hmmmm…. ciężko powiedzieć.
K2 to ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Do tej pory każda wyprawa, prędzej czy później się załamywała, a niejeden śmiałek na zawsze został już na zboczach Góry Gór, jak bywa nazywane K2.
I aby była jasność, bo tu sprawa jest prosta: jeśli K2 ma zostać kiedyś zdobyte zimą, to niech będzie to polska ekipa. Koniecznie. Zrobi to piękną klamrę kompozycyjną: początek i koniec. Pierwszy i ostatni ze szczytów zimą. Niczym alfa i omega. Było by pięknie.
Ale może lepiej… aby ta góra nie została nigdy zdobyta zimą. Jest coś magicznego w majestacie i potędze K2, które skutecznie broni się niczym Ostatni Bastion Karakorum. Niezdobyty bastion.
Może niech pozostanie niepokonana jeszcze przez długie wieki… jako swoisty znak, że nie jesteśmy jeszcze wszechpotężni, że nie damy rady ujarzmić takiej potęgi. Niech każda kolejna, nieudana zimowa próba (oby tylko bez wypadków śmiertelnych…) buduje i umacnia legendę Góry Góry, niesamowitego K2 (które mam na tapecie pulpitu od lat). To w pewnym sensie wspaniałe, że ta Góra rzuca nam takie wyzwanie i wciąż wychodzi z niego zwycięsko.
Przyjeżdżamy z coraz to nowszym sprzętem, nierzadko niemal z kosmicznym wyposażeniem, bogaci w coraz większą wiedzę odnośnie funkcjonowania człowieka w ekstremalnych warunkach, a wielki kawał lodu i kamienia stoi nadal tak niezdobyty, jak było to lata temu. To góra, która uczy pokory. Dziś na Everest można zostać niemal wyniesionym przez innych.
Jeśli oczywiście tylko Was na to stać, co nie znaczy że nie można tam zginąć - mówię tylko o pewnej komercjalizacji Himalajów, ale K2 opiera się najlepszym, najtwardszym z nas. Nawet „Czekan Porucznika” nie dał rady tej skale… i oby tak pozostało jak najdłużej.
A jeśli ktoś nie może się z takim stwierdzeniem zgodzić, to niech pomyśli tak:
„Gdy Aleksander ujrzał swe imperium to zapłakał, bo nie zostało już nic do podbicia”.


"Jak to jest być skrybą? Dobrze?" (1*)
OK, ja wiem że dygresje są solą tej ziemi, ale pora wracać do relacji.
Jedziemy zatem do Katowic, gdzie startować będziemy na trasie rodzinnej, gdyż dołączy do nas męska część Beboków (mój dobry kumpel ze studiów Mateusz i dwójka jego dzieciaków). Mama wyżej wymienionej dwójki czyli Kolarska Grażyna udaje się na trasę dłuższą wraz z swoimi koleżankami. Gdy czekamy na odprawę naszej trasy, Marcin porywa Basię… brakuje Mu ludzi do roboty, a Szkodnik akurat przechodził w pobliżu. Basia zostaje skrybą i ma wpisywać na karty startowe dyktowane przez Marcina godziny startów poszczególnych ekip. Rozśmieszyło mnie to, więc gdy widzę jak Szkodnik uzupełnia „obce” karty pytam Go:
- Jak to jest być skrybą? Dobrze?
Pamiętacie tą scenę? Kultowa akcja z filmu „Asterix i Obelix – misja Kleopatra”.
U nas ten tekst, często parafrazowany, pojawia się ciągle. W przeróżnych kontekstach.
Jak to jest szukać lampionów, dobrze?
Moim zdaniem, to nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym miał powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłem, kiedy bylem sam. I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga nam się rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem...
A może inaczej: gdybyś zapytał mnie co cenię sobie najbardziej odpowiedziałbym, że bagna i warianty z dupy… :)
Tak czy siak - chwilę później wszystkie karty są uzupełnione i możemy wyruszać w drogę.
Naszym celem dzisiaj jest zdobycie Mount Everestu, który to na potrzeby zabawy, odtwarza hałda Murcki.

Sprzęt i aklimatyzacja
Aby zdobyć Everest potrzebna jest aklimatyzacja. Każdy zdobyty punkt kontrolny pozwoli nam ją uzyskać, więc kiedy uda nam się zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zadania, będziemy mogli przeprowadzić atak szczytowy. Wyruszamy zatem z bazy i kierujemy się przez miasto do pierwszych lampionowych punktów kontrolnych. Jak w Himalajach musimy dotrzeć do „końca” cywilizacji i potem cisnąć w terenie. W miejskiej części czekają na nas dwa zadania związane z przygotowaniem wyprawy.
Musimy wiedzieć gdzie się wybieramy i co nasz czeka, więc na jednym z punktów musimy rozwiązać zadanie polegające na przypisaniu podanych wysokości do konkretnych gór. Na liście nie tylko himalajskie klasyki, ale też Kilimandżaro (5885m) czy Aconcagua (6962m).
Natomiast w domu kultury czeka nas zadanie związane z przygotowaniem sprzętu. Musimy poprawnie ponazywać (i wyjaśnić przeznaczenie) różnego rodzaju elementów wyposażania górskiego wspinacza. Jak raki są dość oczywiste, tak różnego rodzaju lodowe śruby, uprzęże i klamry, to już nie taka prosta sprawa. Udaje nam się jednak to zrobić, a to oznacza że możemy odwiedzić bazę u podnóża Dachu Świata czyli pod hałdą. Tam dostajemy drugą mapę – mapę „hołdy” (tak wiem, jak to brzmi ale naprawdę to miejsce ma ścieżki i drogi. W sumie to zdjęcie macie powyżej). Tu czeka na nas o wiele więcej punktów kontrolnych oraz sporo zadań.
Zaczynamy od przedarcia się przez lodowe plateau. Ech szkoda, że tegoroczna zima nie ma śniegu, bo klimat byłby jeszcze lepszy.


"Elisabeth, nice to see you" (2*)

Kojarzycie do czego nawiązują te słowa? Pamiętacie legendarną już akcję ratunkową Bieleckiego i Urubki na Nanga Parbat (8126m)? Więcej o tym TUTAJ. Adam i Denis wpisali się wtedy, po raz kolejny w sumie, w historię himalaizmu. Była to akcja wyznaczająca nowe granice ludzkich możliwości… Powiem Wam szczerze, że zabijały mnie wtedy komentarze niektórych osób. Padało tysiące z-dupy argumentów i opini, ale nawet nie o to chodzi.. można by tłumaczyć, że warunki, że ogromny wysiłek dla organizmu, że logistyka, że kwestia problemów z lataniem w tej strefie, nieważne… najbardziej przerażał mnie brak takiej najprostszej logiki i pokory w ludziach. Mówimy o szczycie nigdy nie zdobytym zimą, przez nikogo i to pomimo wielu prób, a ludzie oczekują że pojawi się tam lokalna ekipa ratunkowa i załatwi sprawę. Mam jedno pytanie: skoro lokalna ekipa ratowników mogła by „od kopa” podskoczyć na 7500 m npm, to czemu był to szczyt nigdy nie zdobyty przez człowieka zimą?
Nie chciało Im się? Nie czuli takiej potrzeby? Był zarezerwowany?
Wszystkie kwestie techniczne da się wytłumaczyć (tym, co oczywiście chcą słuchać), bo rzeczywiście można nie być świadomym okoliczności zdarzenia, ale postawy roszczeniowe „bo tak” są zawsze dużo bardziej problematyczne. Ech… słowem „ech”.
Wracając do relacji. Jednym z naszych zadań jest zorganizowanie akcji ratunkowej. Zasady są proste. Jedno z nas ulega „awarii” i trzeba go zatachać na hałdę. Nie wolno położyć „ofiary” na dłużej niż 10 sek, bo grozi to wychłodzeniem organizmu. Porywamy zatem najlżejszego z nas (sorry, Olek) i ciśniemy z Nim na hałdę.
Jedyny problem jaki mam z tą akcją, jest taki że w sumie to wynosimy rannego wysoko w góry. Nie znosimy go do cywilizacji, ale bierzemy go pod szczyt. No cóż, może świeże powietrze zdziała cuda. Nie ma to jak medycyna naturalna. Tak szczerze, bardziej przypominało to wynoszenie rannego z linii ognia niż górską ewakuację, ale ważne że zadanie zaliczone.
Jako, że kosztowało nas to trochę wysiłku, pora zatem skosztować czegoś innego



"Wzgórza przeszliśmy, cało wróciliśmy,
Kuchnie polowe odnalazły się..." (3*) W LAWINISKU !!

Docieramy do kolejnego punktu na naszej trasie. Jest to obóz – baza wysunięta (baza pod Everestem). Musimy tutaj przygotować posiłek w warunkach wysokogórskich. Wiecie, żywność liofilizowana (czyli „wysuszona w ch*j” jak ją to nazywam), którą trzeba przed spożyciem potraktować wrzątkiem.
Jako, że nie ma śniegu, to nie mamy co topić i musimy skorzystać z butelek wody, który zostały tu dostarczone.
Niemniej odpalenie kuchenki gazowej i zagotowanie wody leży już w naszej gestii. 
W rolę wysokogórskiej żywności wcielają się nasze rodzime „chińskie” zupki. Jako, że dzieciaki zjedzą wszystko, to jedzenie zostało zdmuchnięte szybciej niż je przygotowywaliśmy. Co za niewydajny proces…
Lecimy dalej, bo za chwilę czeka na nas kolejne zadanie, którym jest przeszukanie lawiniska (poszukiwanie lampioniska?)
Dostajemy czujniki lawinowe i na podstawie ich wskazań musimy odnaleźć zakopane w gałęziach (nie ma śniegu…buuu) przedmioty.
Super spawa. Powiem szczerze, że pierwszy raz miałem to urządzenie w ręce. Owszem, chodzimy w góry zimą, ale staramy się unikać szlaków zagrożonych lawinami i jakoś tak nie było okazji zapoznać się z tym sprzętem. Bardzo fajnie to działa i dość szybko odnaleźliśmy ukryte przed nami skarby. Bardzo cenię sobie takie zadania czy też szkolenia – praktyczne użycie sprzętu. Nigdy nie wiesz kiedy Ci się to przyda. A zawsze lepiej wiedzieć i mieć przećwiczone niż tylko wiedzieć (w teorii)…
W pracy na przykład miałem praktyczne, rozszerzone szkolenie pożarowe. Mieliśmy ogromy namiot z przeszkodami w środku (porobione korytarze), czyli symulacja przedarcia się przez zadymione pomieszczenia (i to tak konkretnie zadymione). Potem każdemu z nas Strażacy odpalali dość duży płomień (taki ponad metrowy na wysokość) na specjalnej platformie, który trzeba było zgasić przy użyciu gaśnicy, ucząc się nie tylko jej obsługi, ale i wydajności środka gaśniczego oraz zasad jego skutecznego użycia. Wiele osób opróżniło całą gaśnicę, a płomień nawet tego nie zauważył.
Takie rzeczy są bardzo potrzebne, a przecież zabawa jest najlepszą nauką. Rewelacja!


Przeprawa przez lodową szczelinę… czyli jak po sznurku (poręczówki)
Kolejne zadanie obsługiwane jest przez tą samą ekipę, która zapewniła mi kąpiel na Silesia Race. Tak, nadal się będę upierał, że to była kwestia liny, a nie techniki. Od razu mnie poznają! Co za dramat… nie o takiej sławie marzyłem. Nataszka ma w tym też swój udział, bo idealnie uchwyciła w obiektywnie tzw. „magic of the moment”… Cóż, trzeba się nauczyć żyć ze sławą. Nawet tą złą…
Zadanie to przeprawa linowa – coś jak nad Sanem w Przemyslu na 36-godzinnym rajdzie TEAM 360 (ach co to był za rajd!)
Dziś jednak mam pełen komfort bo to dzieciaki palą się do wykonywania zadania – tak naprawdę to jeden z Nich, bo drugi stwierdził, że „nie lubi parków linowych”. W pełni go rozumiem, ja też nie przepadam, zwłaszcza za tymi NAD WODĄ !!!
Młodszy rzuca się jednak na liny i przechodzi bardzo sprawnie na drugą stronę szczeliny.

Co jak co, ale takie zadania to kawał dobrej zabawy i super, że tym ludziom się chce pomagać w organizacji takich rajdów.
Gdy Olek idzie po linach, a Kostek wyraża swoją niechęć do Parków Linowych, to na drugim stanowisku szczelinę pokonuje ekipa Gosi i Tomka (znamy się od czasów studiów i Oni także dali się namówić na dzisiejszą grę).

Naszym ostatnim zadaniem przed atakiem szczytowym jest strome podejście z wykorzystaniem lin. Oczywiście to zabawa, więc liny są tu tylko elementem „klimatycznym” a takie ściany to pokonujemy zwykle nie z liną, a z rowerem na plecach :D
Bycie z-dupy-wariantowcem zobowiązuje… ech, tu też ekipa nas zna i pamięta mój wodolot na ostatniej Silesii. 
Śmieją się, że na dole czeka na mnie nawet małe jeziorko, jakbym się zdecydował. Śmieją się… taaak, śmieją się ze mnie...
Ale ja będę się śmiał jak przyjadą na nasze Wiosenne CZARNE KoRNO – Siłę KORNOlisa i wpadną w szereg pułapek, które już tam na nich czyhają!


Atak szczytowy
Meldujemy się w bazie pod Everestem. Jako, że zaliczyliśmy wszystkie punkty kontrolne to mamy zielone światło i możemy przeprowadzić atak szczytowy. Rewelacja. Zwłaszcza, że trafiło nam się fantastyczne okno pogodowe. Ech… naprawdę szkoda, że nie ma śniegu. Ta impreza to fantastyczny pomysł i bawimy się świetnie.
Co można powiedzieć o dzisiejszym dniu? Każdy ma swój Everest lub swoją hałdę.
Marcin, genialny pomysł i świetna realizacja. Dziękujemy za wspaniałą zabawę.
A na samym szczycie czeka na nas niespodzianka. Kubki z napisem, ale nie byle jakim bo to zapis oryginalnej rozmowy Wielickiego i Cichego z bazą. Rozmowa to odbyła się ze szczytu Dachu Świata.
Fantastyczne upamiętnienie tych wydarzeń, a poniżej Szkodnik na Dachu Katowic :D



CYTATY:
1. Kultowa scena z filmu "Asterix i Obelix - Misja Kleopatra"
2. Wyjaśnione w tekście
3. Piosenka z filmu "Jak rozpętałem II wojnę światową"


Kategoria Rajd, SFA

Silesia Race - zima 2020

  • DST 97.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 lutego 2020 | dodano: 11.02.2020

Nasz pierwszy rajd w tym roku. Zwykle sezon zaczynamy od Rajdu 4 Żywiołów, więc Silesia jest rajdem drugim. Niemniej tym razem, jak pewnie wiecie, na 4 Żywiołach występowaliśmy w roli budowniczych tras - "Aramisy i Przyjaciele" Spółka z ograniczoną... poczytalnością. Tym sposobem Silesia Race Zima robi się naszym pierwszym startem w 2020. Wszyscy już dawno zahartowani, rozgrzani, rozbudzeni a my na początku ścieżki zwanej powrotem do rajdowej formy...
Chociaż z drugiej strony ciężko wracać do czegoś czego się nigdy nie miało. Kiedy wszyscy rozpisują sobie plany treningowe: to my jedziemy po prostu na wycieczki i planujemy dobrze (lub nie...) się bawić. Nie zmienia to jednak faktu, że skoro ostatni rajd był w październiku, to naprawdę ciężko rozruszać tyłek w lutym... nie mówiąc o sobotnim budziku około 4:00 rano. Trochę od tego odwykliśmy.

"If you're good at somethinng, never do it for free" (1*)
Pamiętacie czyje to słowa? Oczywiście, to Joker w "Mrocznym Rycerzu" Nolana. Rozmowa w takim klimacie nawiązuje się podczas odprawy trasy PROFI.

Marcin: Dziękuję Wam że zdecydowaliście się być dziś za nami.
Jeden z zawodników: To my dziękujemy, że Ci się chce (organizować rajdy)
Marcin: Za darmo przecież tego nie robię


I tak powinno być. Jeśli jesteś w czymś dobry, nigdy nie rób tego za darmo... bo aby być w czymś dobrym potrzeba czasu, pracy i doświadczenia. A tego ostatniego Marcinowi nie brakuje. Może czasem brakuje Mu rozsądku, gdy przekłada miłość swojego życie do pociągów i torów nad BHP i nasze bezpieczeństwo, ale doświadczenie nie brakuje Mu na pewno. W tej kwestii także! Inna sprawa, że te torowe przygody sprawią że Rajdy Katowice i Silesie bywają niezapomniane.
Ech ja Wam tu o trasie PROFI, a w sumie to jeszcze nic o samym rajdzie nie powiedziałem. No więc... nie zaczyna się zadania od "no więc". Tak, wiem! No więc, jedziemy na trasę PROFI, ale tak nie do końca.
Lecimy poza klasyfikacją czyli robimy na rowerze całą trasę PROFI. Dzięki temu nie będziemy mieć części pieszych czy rowero-treku, a czyste 16 godzin rowerowania. Raz jeszcze dziękujemy za tą możliwość, bo dla nas to najlepsza możliwa opcja.
Przygodówki są fajne, ale długo-czasowo-dystansowe rajdy rowerowe są najlepsze.
Mamy tylko zrobić chociaż kawałek prologu pieszo po parku zamkowym w Pszczynie, a potem rower non-stop. Ustawiamy się zatem na starcie czyli na rynku w Pszczynie i wraz z Organizatorami odliczamy do startu naszego pierwszego rajdu w tym sezonie.






TROPEM WILCZYM
Z czym kojarzy mi się Pszczyna? Oczywiście z Zamkiem, Parkiem i Zagrodą Żubrów, które kiedyś się odwiedziło, ale także z jedną z edycji Rajdu Wilczego. To właśnie tutaj, także po parku i także nad ranem (a nawet jeszcze wcześniej niż dziś - bo dziś start jest o 8:00 dopiero), szukaliśmy lampionów. Pamiętam to dobrze. Styrani przez bagna Kobióra, gdzie utknęliśmy i to tak konkretnie koło 3 w nocy, dotachaliśmy się w końcu do Pszczyny i wśród porannych mgieł szukaliśmy lampionów ukrytych w zamkowym parku.
Dziś klimat jest podobny. To nasz początek, pierwsze koty za płoty jak mawiają... acz jeśli chodzi o płoty, to przegapiliśmy wejście do parku i aby się nie wracać, chcieliśmy przez ten płot... no wiecie, ale potem zobaczyliśmy, że w tym miejscu jest monitoring i trochę głupio jednak, tak nie po pijaku...
Finalnie weszliśmy zatem przez główną bramę. Nie ma to jak zacząć sezon od takiej wtopy jak przegapienie wejścia do parku, który jest dość dobrze oznaczonym i znamy zabytkiem... to nie tak, aby było to wejście było jakieś ukryte czy schowane.
Niemniej to pewnie wina Sergiusza i jego ekipy, bo gdy wszyscy z PROFI pognali, a TP50 czekało na swój start, my nie mając presji czasu i wyścigu ucięliśmy sobie miłą przedstartową pogawędkę, zapraszając Ich oczywiście na nasza marcowe Wiosenne CZARNE KoRNO - Siła KORNOlisa. Przecież my nie robimy takich błędów w nawigacji, więc to na pewno ich wina ... :D :D :D
Po krótkim BnO po parku dopadliśmy naszych rowerów i od wtedy złapaliśmy wiatr w żagle. Uwaga, złapanie wiatru w żagle, nie jest jednoznaczne z tym, że się wie gdzie się płynie i nie można rozbić się na rafach.
A tak przy okazji to Wy jak wolicie?


Od dupy strony czyli przodem na zad
Jako, że nie obowiązuje nas narzucona kolejności etapów trasy Profi, zaczynamy zupełnie inaczej niż cała ekipa. Ruszamy na wschód a potem na południe. Jest to powodowane faktem, że na pierwszych pieszych etapach jest zagęszczenie punktów kontrolnych (jak to na BnO), więc nie chcemy robić tłoku wśród (u)BIEGAJĄCYCH się o zwycięstwo. Jedziemy zatem trasę po części od tyłu, bo kiedy wszyscy walą na zachód, to my ciśniemy w przeciwnym kierunku. Niedługo zaczną się tu pojawiać zawodnicy z innych tras, więc gnamy naprzód póki jesteśmy sami w terenie.
Wyjeżdżamy z Pszczyny i pierwsze punkty to formalność. Nawigacyjnie trafiamy na nie perfekcyjnie i kiedy zaczynamy myśleć, że mimo przerwy, nie wyszliśmy jednak z wprawy zaczyna się Aramisowy klasyk... czyli, jak to zwykle: NIC NIE ZAPOWIADAŁO TRAGEDII.
Docieramy do wielkiej hałdy i tam robię sobie zdjęcie typu:
Uwodzicielski Prorok na szycie wysokiej góry w otoczeniu miłujących go wyznawców...

Wylazłem, a teraz zejść nie mogę...




MAZUTOWE PIEKŁO
Hieronim miał swoje, muzyczne, więc jak mogę mieć mazutowe. Tak wiem, to nie mazut bo mazut jest z ropy, ale mój schorowany umysł już złapał kotwicę. Czasem przez 12 godzin, bez przerwy nucę jakaś chorą piosenkę, tak dziś - czymkolwiek by to nie było, dla mnie jest to mazut i ch*j...
W sumie to ta maź zachowuje się nawet podobnie. Liczba centistokes'ów (jednostka lepkości jak ktoś nie ogarnia) wyczuwalnie wysoka. Konsystencja tego czegoś jest straszliwa - chyba ma to sporą domieszkę miału węglowego bo oblepia wszystko. To że oblepia to jedno, ale blokuje wszelaki ruch i waży chyba z tonę. Wypełnia wszystkie otwory i zapycha prześwity... masakra. Mam wrażenie że toniemy... próbujemy wołać o pomoc, ale maź wlewa się do gardła i dławi... "gdy nie możesz oddychać, nie możesz krzyczeć" (2*)
Słoneczko nas tak załatwiło - jeszcze niedawno maź spokojnie spała skuta nocnym lodem, ale teraz niczym gad, ciepłolubna, rozmarza i grzeje się w cieple dnia. Walczymy, ale nie dajemy rady... "Mazut" zabija... rower nabiera mi tyle tego syfu, że nie jestem w stanie go pchać. Nieraz tonęliśmy w błocie, ale tym razem jest gorzej. Lepkie palce Zła wpychają nam się do gardła jak, jak.. mniejsza z tym jak co. Wypychają się, tak?
Postanawiamy objechać tą przeszkodę na około... do dziś nie wiem, jak niektórym nie zalepiło roweru tak, że tamtędy przejechali (może grubość opon) bo u mnie nie kręcił się ani przód ani tył w pewnym momencie. To był pierwszy rajd w naszej historii, w którym dopadliśmy jakąś myjnię 24h i myliśmy sprzęt jeszcze w trakcie zawodów... ale po prostu trzeba było. Hamulce zapchane breją, rower ważący tonę... no po prostu jak nigdy.
Nasze nowe rowerki... co za dramat. Nie zasłużyły na taki los. Ja wiem, ja wiem... i tak pójdą w błoto i będą tyrane w górach, ale wiecie jak jest z nowym sprzętem. Pamiętam Tatę i noc kiedy po raz pierwszy jego ukochane auto stało nie w garażu.
Ojciec stoi rano zapatrzony w okno, Mama na to: "Co robisz?"
On grobowym głosem "W nocy padało..."
No więc właśnie... na drodze był "mazut"



"Na drugim planie ŻÓŁTA KOPARKA pochylała się nad dziurą w ziemi, jakby zaglądając do niej z zaciekawienie..." (3*)
Pamiętacie Silesię 3 Beskidów na jesień zeszłego roku. Tam też był jeden z punktów kontrolnych na żółtej koparce. Problemem było to że ta koparka odjechała. Według Marcina była porzucona ale według rzeczywistości już nie. Jak zobaczyliśmy zatem że tym razem lampion ma także wisieć na koparce, zastanawialiśmy się czy będziemy mieć powtórkę z rozrywki. Jednakże dzisiaj lampion wisiał gdzie miał wisieć, a koparka spata tam gdzie miała stać. Dzięki temu wyszedł świetny punkt kontrolny. Sami popatrzcie na zdjęcia. Punkt taki że kopara opada (dobrze, że nie odjeżdża...)



Do tego jeden punkt wcześniej był umiejscowiony w budynku dawnego dworca i także zrobił na nas spore wrażenie. Właśnie tam czekał na nas punkt żywieniowy a dla wielu ekip był to też punkt zmian czyli przepak. Posileni i w miarę zadowoleni ruszyliśmy dalej




Co ma wisieć nie utonie... no ale chyba wisieć nie miało.
A było to tak... Na pewnym etapie rajdu czekało na nas zadanie specjalne. Przeprawa linowa przez Wisłę. Trzeba było przeprawić na drugą stronę najpierw rowery a potem siebie. Oczywiście wszystko pod okiem doświadczonych, czasem także przez los, linowych specjalistów. Rower Basi w ekspresowym tempie poleciał na drugą stronę, jego Właścicielka także. Chyba przekroczyła przy tym barierę dźwięku bo krzyk usłyszałem dopiero kiedy zbierała się z ziemi po drugiej stronie, natomiast ja... jakby to powiedzieć. Miałem trochę problemów z tą przyprawą. Kojarzycie co się dzieje gdy kat źle dobierze długość liny na szubienicy... Taaak, głowa zostaje odcięta a krew sika na około. A wiecie co się dzieje gdy na linie powiesicie ciężar przekraczający jej dopuszczalne obciążeniem.
Pamiętacie tą scenę z Batmana Tima Burtona (tego w którym Batman musiał się obracać całym ciałem, bo kostium uniemożliwiał mu kręcenie głową). Vicky Vale została przez Nietoperza zapytana ile waży gdy ratował ją przed bandą Jokera. Odpowiedziała Mu, że 48 kg po czym, pojechali na linie. Mechanizm linowy nie dał rady... i później Batman powiedział jej, że nie waży 48 kg (to jest odwaga!). No i tak też było ze mną: lina miała wytrzymać i w sumie to nawet wytrzymała, tylko tylko że poleciałem w wodne otchłanie i całkiem porządnie się skąpałem. Dobrze że była w miarę ładna pogoda bo wyszedłem z tego zadania mocno przemoczony w dolnych partiach.
Gdyby był mróz to nie byłoby ciekawie, chociaż z drugiej strony miałem też cały komplet nowych ciuchów w plecaku. Coś trzeba w nim wozić, prawda? Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty. Z trzeciej strony, plecak też poszedł pod wodę...
Niemniej, koniec końców: oszukali mnie! Mieli przeprawić mnie na drugą stronę, a prawie mnie utopili... i dalszą część rajdu jechałem z mokrą dupą (zdjęcia od Nataszki... wiedziała, gdzie i kiedy być z aparatem).




Analizując układy liniowe
Wjeżdżamy w lasy otaczające zbiornik Goczałkowicki. Dziwne rzeczy się tu dzieją bo tablica dotycząca Rezerwatu Przyrody informuje, że chodzenie po rezerwacie grozi utonięciem... My natomiast spotkaliśmy także bardzo fajny mostek. Wygląda nieźle na zdjęciu, prawda? A teraz wyobraźcie sobie, że żadna z tych belek mi nie jest do niczego przymocowana... Jak na to staniesz, to się zaczyna zabawa jak w Prince of Persia. Pamiętacie te kafelki które odpadały jak się na nich stanęło? Bardzo podobnie tu to wyglądało. Niemniej dość sprawnie uporaliśmy się z punktami kontrolnymi zlokalizowanymi w tych lasach. Na koniec zostawiliśmy sobie tak zwaną "białą mapę" czyli odcinek specjalny na którym zaznaczone były tylko i wyłącznie obiekty liniowe i... nic więcej. W praktyce oznaczało to, takie same oznaczenie strumieni, ogrodzeń i ścieżki. Innymi słowy był to układ obiektów liniowych czyli - jak pewnie pamiętacie - z definicji: matematyczny model układu regulacji oparty na przekształceniu liniowym będący matematyczną abstrakcją i swoistą idealizacją układu rzeczywistego, którego odpowiedź na złożony sygnał wejściowy można opisać za pomocą sumy odpowiedzi na prostsze sygnały wejściowe. Oznacza to że w równaniach nie występują żadne iloczyny ani potęgi zmiennych a ewentualne współczynniki tych równań czyli parametry układu nie są zmiennymi. Mówimy tu oczywiście o układach równań różniczkowych czyli dużej ilości równań odejmowanek... To tyle z definicji. Etap był autorstwa Łukasza, który przeszedł samego siebie na Silesi 3 Beskidów robiąc tam rzeź, więc spodziewaliśmy się niezłego hardkoru... Tym razem ku naszemu zaskoczeniu etap ten nie był bardzo trudny.
Bynajmniej Nie narzekamy na to!





Inwazja porywaczy lampionów
Pomału kierujemy się w stronę bazy zbierając ostatnie punkty oraz atakując etap, który wszyscy robili jako pierwszy. Zmierzch zostaje nas na fantastycznej spacerowej ścieżce wzdłuż zbiornika. Etap, o którym mówię charakteryzował się sporym zagęszczeniem punktów kontrolnych. Dzwonimy do Marcina. Skoro jesteśmy tutaj ostatnią ekipą bo jedziemy od dupy strony, to może pozbieramy Mu punkty kontrolne. Sami wiemy jak wielkim złem jest ściąganie trasy. Planowanie zawodów cieszy, rozkładanie trasy jest fajne, ale ściąganie... po zawodach, gdy jesteś wytyrany po wszsytkich przygotowaniach i prowadzeniu imprezy, jest naprawdę trudne. Marcinowi ten pomysł się bardzo podoba, więc porywamy lampiony i pakujemy je do plecaków. Zawsze będzie Mu trochę łatwiej i mamy nadzieję że w marcu też nam ktoś pomoże zbierać trasę. U nas będzie ponad 110 punktów kontrolnych, więc bierzemy 3 dni urlopu na jej rozłożenie... Będzie zatem co ściągać.
Do bazy docieramy wczesnym wieczorem, ale grubo po zmroku.
Całkiem nieźle jak na pierwszy start. Kondycji Nie ma nawigacja zawodzi ale poszły pierwsze koty za płoty. dobrze że w końcu zaczęliśmy sezon.
Teraz może być już tylko lepiej... albo i nie :)

Takie tam z płonącym horyzontem

Nostalgia za morzem

Kosmos to też NASA sprawa !!!


DUCH w mroku (mimo, że Mrok nie załapał się na to zdjęcie - przypominam, że nasze rowery to mają swoje imiona: DUCH i MROK, jak dwie identyczne Bestie z pewnego filmu)


CYTATY:
1. Film "The Dark Knight".
2. Tagline do filmu "Anakonda" (horror klasy słabej, ale ja takie kocham :D )
3. Książka Zygmunta Miłoszewskiego "Gniew"


Kategoria Rajd, SFA

Rajd 4 Żywiołów - zima 2020

  • DST 1.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 stycznia 2020 | dodano: 20.01.2020

RAJD CZARNYCH ŻYWIOŁÓW... wróć. Czterech Żywiołów. Oczywiście, że Czterech Żywiołów, tyle że "Czarna Edycja". Tak jakoś wyszło. Dziwna ta edycja, taka nie za biała :)
No nieźle się porobiło... Od dawna każdy rok rajdowy zaczynamy właśnie od Rajdu 4 Żywiołów, który na stałe wpisał się w nasz styczniowy kalendarz. Śnieg, mróz, lód i rower – czego chcieć więcej. W sumie „więcej” to nie wiem, ale „mniej” to mam sprecyzowane – pasowałoby mniej lodu. Różnie bywało, czasem zaspy po pas, czasem z -10 na termometrze, a czasem szklanka taka, że w niejednej hucie szkła byliby pod wrażeniem. Wracaliśmy tu jednak chętnie i z radością, bo nie dość że była to fajna impreza, to przecież w zimie z rajdami rowerowymi mamy totalną posuchę. Dla nas start sezonu w kwietniu to jakaś herezja, bo sezonu rowerowego się po prostu nie kończy, a zimowe zawody to ekstra sprawa… Zatem wiadomość, że rok 2019 był ostatnim rokiem Rajdu Czterech Żywiołów przyjęliśmy z naprawdę dużym smutkiem.
Pierwsze plotki o planowanym zakończeniu Rajdu 4 Żywiołów dotarły do nas już wprawdzie w 2018 roku, kiedy to właśnie miały odbyć się ostatnie edycje tej imprezy (zimowa i letnia). Jednakże gdy w kalendarzu na 2019 Żywioły pojawiły się na nowo, uznaliśmy że był to jedynie „lokalny kryzys” wywołany np. przemęczeniem. Jednakże w styczniu 2019 usłyszeliśmy już oficjalnie od Organizatorów, że to koniec bo "nie ma komu robić". Potwierdziło się zatem, iż czerwiec 2019 miał przynieść finalną edycję i… w sumie tak też się stało.
Mimo, że czerwiec spędzaliśmy w polskich i słowackich Tatrach (Żywioły odwiedzamy głównie w zimie) to zaufani szpiedzy donieśli nam, że nastąpiło oficjalne pożegnanie imprezy. Potem w necie pojawiło się także oficjalne potwierdzenie tej wiadomości. Cóż było robić… szkoda, cholerna szkoda bo to kolejna dobra impreza, która wygasa.
Nie ma już rajdów Bikeholicowych rajdów (Ciupaga Orient, Galicja Orient, Odyseja), nie ma ICE AR, Team 360 przestał robić majowe poniewierki, Jurajskiej Jatki też ma już nie być… a teraz padało na Żywioły. Koniec pewnego rozdziału. No równia pochyła... pisałem Wam w podsumowaniu roku 2019, że mam nieodparte wrażenie, że robi się coraz mniej rajdów. 

"Nicht eine Schlacht, eine Rettungsaktion..." (1*) niem. "nie bitwa, a akcja ratunkowa"
Jednakże jesienią 2019 pojawia się światełko w tunelu i – co dziwne – nie jest był to nawet pędzący naprzeciw nam pociąg.
Organizatorzy Żywiołów ogłaszają, że impreza może się odbyć, ale tylko jeżeli znajdzie się ktoś kto przygotuje trasę rajdu. Oni zajmą się całym zapleczem, ale ktoś musi ogarnąć lampiony w terenie. To bardzo dobra informacja, bo to oznacza iż rajd się jednak się odbędzie…
...albo i nie, bo przez jakiś czas nikt (przynajmniej) oficjalnie nie zgłasza się do pomocy.
Jak w tym głupim kawale:

Pożar we wsi - płonie stodoła. Wszyscy lecą z wiadrami, biegną tłumnie na miejsce.
A tu ze stodoły wychodzi baca i mówi:
- No tak. Podpalić to nie było komu, ale grzać się to wszyscy!


Jesteśmy zaskoczeni, bo bardzo wiele osób ubolewało nad końcem imprezy, a gdy nagle pojawiła się możliwość utrzymania jej w rajdowym kalendarzu, to odzewu brak. Nie mówię tutaj o głosach: "będę wiedział za miesiąc czy miałbym czas", których po prostu nie cierpię w sytuacjach kryzysowych. Chodzi mi o konkretne, odpowiedzialne zgłoszenia.
Z Moniką jesteśmy umówieni, że do końca grudnia 2020 mamy zamknąć trasę naszego "Wiosennego CZARNEGO KoRNO - Siły KORNOlisa" (13-15 marzec 2020), więc trochę słabo stoimy z czasem... Wrzesień, październik i listopad to był rajd na rajdzie albo zawody szermiercze naszego Pucharu 3 Broni. Końcówkę roku wykorzystujemy wprawdzie na częste wyprawy do Ciężkowic w poszukiwaniu fajnych miejsc na punkty kontrolne Siły KORNOlisa i nie cierpimy na nadmiar czasu wolnego, ale mimo to postanawiamy spróbować powalczyć o Żywioły.
Kto kiedykolwiek był na zimowej edycji, ten wie jak wspaniały klimat ma ta impreza:


Zgłaszamy się zatem do zrobienia trasy rajdu, bo gdy "Światło wzywa, Mrok musi odpowiedzieć..." (2*)
Nie będzie to jednak precyzyjnie przygotowywana przez rok ofensywa, ale raczej gaszenie pożaru w w miejscy przerwania linii frontu. 
Jest tylko jeden problem (tak? naprawdę tylko jeden? - Basia) Żywioły należą do Pucharu, czyli impreza na trasie pieszej TP50 musi spełniać regulamin Pucharu. Nie będę Wam tu opisywał dokładnie o co chodzi, bo Ci co jeżdżą w Pucharze wiedzą o co chodzi, a tych co nie jeżdżą nie będą zanudzał regulacjami i ograniczeniami organizacyjnymi. Wspomnę tylko przykładowo o jednym: wymiar trasy.
Ma to być 50 km, a nie np. 57. Ja odpowiem prosto: WALCIE SIĘ !!
Jak robimy trasę to patrzymy przez pryzmat ciekawych miejsc, (na ile to możliwe) wariantowości, dziwnych rzeczy w lesie i klimatu... a nie tego, że mamy zmieścić się w jakiś wydumanych procentowych ograniczeniach. Wolę jak ktoś mi w bazie powie: "ale fajne miejsce znaleźliście", niż bawić się w skracanie trasy o kilometr, bo właśnie przekroczyłem widełki. Dlatego też zupełnie nie zabiegamy, aby Wiosenne CZARNE było w Pucharze. "Konwenansom precz, to nie moja rzecz..." (3*)
Natomiast tym razem jest to aspekt niepomijalny, bo Żywioły należą do Pucharu, a Puchar ocenia imprezy. Jak przewymiarujemy trasy czy tez pojawią się grubsze odstępstwa lub błędy (tak, każdy je robi! pogódźmy się z tym w końcu!), to w skrajnym przypadku karą dla imprezy, może być wypad z pucharu. Żywioły przez lata zapracowały sobie na pozycję, jaką dziś mają wkładając w organizację pasję, wysiłek i zaangażowanie. Nie mamy prawa narażać reputacji tej imprezy, naszym bardzo luźnym podejściem do regulaminu Pucharu.
Problem ten jednak rozwiązuje się sam, gdyż do zrobienia trasy Pucharowej (a co za tym idzie także krótkiej pieszej) zgłasza się Ania. Tym samym bierze na siebie dużą odpowiedzialność zgodności z regulaminem. Nam daje to jednak wolność w projektowaniu trasy rowerowej oraz tras przygodowych AR. Super układ. Ania zawsze chciała zrobić imprezę pieszą, a my mamy wywalone na ograniczenia - bajer, zacnie, WYPASS OSOM !!
Nie zmienia to jednak faktu, że 2 zgłoszenia do pomocy w organizacji to naprawdę mało. Liczyliśmy, że ludzie będą zabijać się o możliwość organizacji imprezy, na której całą organizacyjną kwestię bierze ktoś inny, a dla zgłaszającego zostaje najfajniejsza cześć: przygotowanie trasy. No ale cóż, dwa to więcej niż zero więc ZROBIMY TO!
Ekipa ratunkowa złożoną z Królika Stefana i Szkoły Fechtunku ARAMIS przystępuje zatem do resuscytacji trasowo-lampionowej imprezy!! Oczywiście rzeczywistość zawsze lubi wmieszać swoje 3 grosze (dobrze, że nie 7, co? - Ci którzy walczyli z Diabłem na trasach przygodowych zrozumieją ten hermetyczny komentarz od razu, reszta na razie czyta dalej) i takie rozłożenie obowiązków będzie mieć także swojej konsekwencje. O tym ZARAZ (czyli taka duża bakteria)

Impreza 2 w 1, ale życie to sztuka wyboru
Jako, że musimy zrobić trasę w ORIENT expressie (czytaj pilnie), to nie jesteśmy zupełnie elastyczni jeśli chodzi o daty i terminy. Ruszamy w Jurę na początku grudnia, natomiast Ania wyznaczać trasę będzie w okresie międzyświątecznym. Co więcej, jednym z moich koników jest OAZA na Pustyni Błędowskiej - miejsce, które bardzo lubię, a w którym chyba nie było nigdy punktu kontrolnego (przynajmniej ja nie pamiętam - jak była pustynia, to lampiony trafiały do bunkrów, ale nie do oazy).
Skręcenie mapy jakie nastąpiło czyli "północ nie na górze", to nie był zabieg od początku planowany - raczej konieczność, aby trasa piesza objęła właśnie Oazę (to tak w kontekście trzymania się regulaminu pucharu... na pohyble!).  Zdefiniowało to też wyjście od Bydlina na południe. Co więcej, jako że Jura jest mocno zjeżdżona przez wiele imprez (same Żywioły miały już chyba ze 4 razy bazę w Bydlinie), do tego kilka razy odbywało się tej okolicy KORNO, był Irokez w Żelazku, doszło tu do kilku Jurajskich Jatek, a nawet zeszłoroczne Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych zahaczyły o te tereny (acz ta impreza to się w sumie odbywała w całej Małopolsce)... to myślimy o wyjściu w tereny mniej znane. Tylko jak zrobić punkty w nieznanych i fajnych punktach kontrolnych, jeśli przeszło w tych okolicach jak nic z 10 (jak nie więcej) dużych rajdów. Postanawiamy zatem uciec na południowy-wschód w Dolinę Dłubni. Czasem tu także pojawiały się jakieś punkty kontrolne, ale o wiele rzadziej i jeszcze nigdy trasa nie sięgnęła tak daleko, jak my z nią wyjedziemy (Baza w Bydlinie to północno-zachodni róg mapy, a nie klasycznie środek mapy).
Jeśli pogoda dopisze - czytaj będzie zima to na Zawodników czekają Lodowe Pustkowia - ogromne, otwarte przestrzenie pokryte śniegiem. Jak było to już sami wiecie... skończyło się królestwem błota, bo przyszła odwilż.
Tak to jest: REALITY IS A BITCH... jak miało być Wiosenne CZARNE KORNO w Kobylanach to się zrobiło -11 i dowaliło zimą jak nigdy, natomiast jak nastawiliśmy się na zimę, to za dnia było nawet pod 8 stopni. Dzień przed rajdem mieliśmy zmarzniętą ziemię i po niektórych miejscach cisnęliśmy autem z lampionami w bagażniku, natomiast w dzień imprezy "wszystko puściło" i zrobiło się Kure...eeee... Królestwo Błota. No to już niestety nie mamy wpływu. Jeszcze...
 
Konsekwencją takiego podejścia było to, że nasze trasy zupełnie się rozjechały z trasami Ani.
Ani jeden punkt kontrolny Ani nie pokrył się z naszymi z AR Profi (Rowerowa i Open były częściami tej trasy). Ania wyszła na północ i zachód w kierunku Ogrodzieńca, a my na południe i wschód. Korelacja tras była w zasadzie żadna, bo łączyła je jedynie nazwa rozgrywanej imprezy. 
W praktyce oznaczało to, że:
- po pierwsze Zawodnicy musieli wybrać: Ania czy my, czyli w ramach rajdu staliśmy się poniekąd rywalami, co przy tak niszowym sporcie jest tak trochę bez sensu (ale nie było innej możliwości - zawsze ktoś inny mógł zorganizować ten rajd lepiej :P, z chęcią byśmy w nim wystartowali)
- a po drugie: trasy Rajdu 4 Żywiołów 2020 są nie do porównania dla Zawodników, bo zrobiły się z tego dwie różne imprezy.
Można było być 18 stycznia 2020 w Bydlinie i można nie móc pogadać z kolegą czy koleżanką o wrażeniach po imprezie bo... czytaj wyżej, były to dwie, zupełnie różne imprezy.
Cóż życie to sztuka wyboru, bo w akacjach ratunkowych robi się wszystko na co pozwalają warunki, a nie planuje się na spokojnie, z wyprzedzeniem wszystkich możliwości.
I teraz... nie wiem jak napisać to zdanie, aby ktoś - w zaistniałej sytuacji - NIE PRZYPISAŁ mu negatywnego wydźwięku... ale:

Bardzo dziękujemy tym, którzy wybrali nasze trasy i jednocześnie mamy nadzieję, że Ci którzy wybrali inaczej, także bawili się wspaniale. 

A jeśli ktoś ma "ALE", że musiał wybierać albo wybrał źle, to podkreślam - "budowniczy tras" to zawód deficytowy. Są wakaty.
To tyle w tym temacie, poniżej jeden z naszych punktów kontrolnych za dnia:

no i nocą:


"What monkey sees, monkey will do..." (4*)
Zadania na rajd przygodowy. Cześć piesza i część rowerowa to jedno, ale trzeba jeszcze przygotować zadania specjalne. Jedno z nich oczywiście zrobimy szermiercze, ale o tym później. Najpierw ogarnijmy zadnia logiczne.
Jest dobre zadanie z małpą i dołem, przy którym znowu daje o sobie znać  stary, i (nie-taki) dobry system 1 .

Małpa próbuje wyjść z dołu o głębokości 100m. Dół jest jednak bardzo stromy i każdego dnia przebywa tylko 1m, ponieważ przez pierwsze pół dnia wspina się 3m, ale w drugiej połowie dnia osuwa się 2m. Po ilu dniach małpie uda się wyjść z dołu?


Na usta ciśnie się odpowiedź 100, ona przychodzi do głowy natychmiast, ale jest błędna. Jak widzicie, "System 1" zawsze w formie, trzeba uruchomić "System 2", aby zaczął widzieć szersze zależności. Jak ktoś nie wie o czym mówię, link do książki powyżej. Naprawdę warto - pisałem Wam już kiedyś o niej. Dla mnie jest to jedna z najważniejszych książek jakie w życiu czytałem  Tak ja wiem, mamy XXI wiek i statystycznie dla większości książki to przeżytek, ale pomyślcie nad słowami pewnego - O IRONIO - niemieckiego poety
"Tam gdzie pali się książki, tam w końcu będzie palić się i ludzi".
Dodam tylko, że gość zmarł w 1856 roku... nie widział zatem XX wieku, a brzmi jakby coś tam o nim wiedział.
Wracając do zadania. Do 97 dnia wszystko idzie jak powinno, 1m na dobę sumarycznie, ale pomyślcie co się stanie 97 dnia :P
Wierzę, że dacie radę.


"Zapamiętaj Diable co powiem Ci, nigdy więcej z Fechtmistrzem nie stawaj do gry..." (5*)
Drugie z zadań logicznych. To jest zadanie z czasów kiedy kształtowała się moja psychopatyczna osobowość. To zadanie z 7-mej klasy podstawówki, z podręcznika do matematyki. Tak, pamiętam je! Mówiłem przecież, że mam psychotyczną osobowość.
To był zadanie z gwiazdką czyli to trudniejsze. Z czasów kiedy ogarnialiśmy co to jest "x" i jak się go liczy.
Rozdział: "Równania z jedną niewiadomą"

Rzecze raz Czort do żebraka:
"Niech umowa będzie taka,
gdy przebiegniesz ten most cały,
zdwoję twoje kapitały.
Żądam tylko byś w nagrodę
8 groszy rzucał w wodę"
Żebrak chętnie przez most leci,
jeden, drugi, nawet trzeci,
nagle patrzy ZDRADA!!
Ani grosza nie posiada
Teraz prędko rachuj mały,
jakie gość miał kapitały...


Zadanie okazało się trudniejsze niż myśleliśmy. Niektóre odpowiedzi jakie padały to był kosmos :D
No więc pomagaliśmy, ile się dało i finalnie każdej ekipie udało się rozwiązać tą straszliwą zagadkę. Ja wiem: zmęczenie, brak koncentracji itp... ale jak padały czasem teksty: "to bez sensu", to mnie śmiech brał.
Jak czegoś nie umiemy zrobić/rozwiązać, to niekoniecznie jest to be sensu. Wychodząc z takiego założenia, nadal jako ludzkość tkwilibyśmy w epoce kamienia łupanego. Odrobina pokory czyni nas lepszymi, uwierzcie..., no ale wasz wybór.
Zastanówcie się tylko czemu poprawną odpowiedzią jest zarówno 7 jak i 14.
I tutaj szacun dla tych, którzy podali obie odpowiedzi !!!
Chylę czoła, bo 7-mkę znam od podstawówki, a nigdy się nie zastanowiłem, że 14 też jest OK.
Kwestia terminu płatności i tego czy Diobeł wystawia faktury proformy :D :D :D

"Hamlet: What's his weapon?
Osric: RAPIER AND DAGGER" (6*)

No i zadanie szermiercze. Jak mogło by go u nas zabraknąć. Niemniej, pewnie część z Was oczekiwała walki i uwierzcie, że długo nad tym myśleliśmy. Niemniej ze względów sędziowskich, a nie bezpieczeństwa (czasem "chrzanić BHP" to gwarancja najlepszej zabawy!) nie było to możliwe. No bo jak? Dać Wam maski i walczycie między sobą? No to proszę zdefiniować warunki, tak aby oprócz zabawy, był jakiś konkretny cel do zrealizowania. Jesteście przecież z jednej drużyny:
- największa ilość trafień? Zawodnicy będą się okładać bez opamiętania,
- najmniejsza ilość otrzymanych trafień? Będą stoć i nic nie robić, zaliczając najmniejszą możliwą liczbę czyli "0".
Walka z nami? No to ktoś nam zarzuci, komuś daliśmy ciężkie warunki, a innym poddaliśmy walkę i dlatego On przegrał zawody.
To musiało być zadanie bez interakcji z Organizatorami oraz takie gdzie Zawodnik walczy tylko ze trudnościami konkurencji.
Postawiliśmy zatem na zadanie wymagające uwagi i koncentracji - klasyk z grupy dziecięcej (prowadzenie piłeczki bronią) oraz na zadanie wymagające celności (trafianie w ruchomy przedmiot). Biedne te wiszące na sznurkach żabki...
A jako ktoś nas pytał "jak to zrobić" to odpowiadaliśmy "najlepiej powtarzalnie" :D :D :D
Do wykonania tego zadania wzięliśmy najbardziej spektakularną broń z naszego arsenału - Rapiery.
Wielu mogło się przekonać, że precyzyjne prowadzenie broni i trafianie w ruchomy cel, to nie takie proste zadanie, acz zaliczaliśmy konkurencję nawet tym, którzy trochę oszukiwali i podchodzili za blisko. Cóż do prawdziwego uzbrojonego przeciwnika (a nie wiszącej żaby) takie podejście mogło by się skończyć zejściem, jeśli wiecie o co mi chodzi... zatrucia żelazem bywają śmiertelne.
Niemniej, mamy nadzieję, że zadanie spełniło wasze oczekiwania i dobrze bawiliście się z bronią w ręku.

A tak podsumowując jeszcze ogólnie o trasie: wyrzuciliśmy wszystko co nas drażni w przygodówkach.
Limit czasowe na etapach? Do kosza!
Obowiązkowa kolejność punktów kontrolnych czy etapów? Do kosza!
Jest jeden limit - rajdowy. Chcesz najpierw etap z buta, proszę bardzo. Najpierw rower - jak sobie życzysz.
Potrzebujesz więcej czasu na etap pieszy - baw się dobrze. Wolisz dłużej na rowerze - wedle woli.
Jedynie ze względów organizacyjnych i sędziowskich (zamknięcie etapu), zadania są wykonywane pomiędzy etapami.


HORROR TREE (Upiorne Drzewo) i inne cuda
Dwa słowa o trasie - uwielbiamy punkty kontrolne z charakterem, dlatego przejechaliśmy wzdłuż i wszerz Dolinę Dłubni, aby odnaleźć miejsca warte powieszenia lampionu. A jeśli nawet Google nazywa to miejsce HORROR TREE, to wiedz że to naprawdę mocna rajdowo lokacja. Zakochany w Dębach Rogalińskich wiedziałem, że musi tutaj zawisnąć lampion. Basia także uważa, że to perełka w koronie przygotowywanej trasy. A tak z ciekawości, wiecie ile nam zajęło zamontowanie tego lampionu? Uwierzcie, że nie 5 minut :)
Albo nie umiemy rzucać albo to naprawdę było trudne...
To miejsce nazywane jest także Drzewem Wisielców, ale nazwa HORROR TREE podoba mi się o wiele bardziej.


Do kolekcji wpadają także takie miejsca jak Cudowne Źródełko w Gołczy, Źródło Jordan, Oaza na Pustynie Błędowskiej, Skały w Dolinie Dłubni... a co będę pisać. Trochę zdjęć z trasy:
Punkt: KOŚCI

OAZA na Pustyni

BUNKRY w starej, opuszczonej bazie wojskowej:

ŹRÓDŁO JORDAN:

W Dolinie Dłubni

Chata na wodzie:


Na zakończenie dodam chyba najważniejsze: Dziękujemy wszystkim za pomoc przy zebraniu trasy!!
Bez Was byłoby ciężko.Jesteście wielcy.
Czasem zarządzamy całkiem sprawnie, dzięki temu impreza w ogóle się odbyła, ale jednak potrzebujemy też snu. Od czwartku do niedzieli rano spaliśmy łącznie 5 godziny... więc szaleństwa nie ma. Zwłaszcza że wracając z rajdu, gdzieś koło 2-3 w nocy (z soboty na niedzielę) półprzytomni zdjęliśmy jeszcze 3 punkty kontrolne.
Dzięki Wam nie musieliśmy wyruszać w niedzielę bladym świtem na zbieranie kolejnych lampionów. Jeśli coś zostanie po waszym ataku na trasę, to to oczywiście zbierzemy, ale już bardziej na świeżo i już trochę bardziej wyspani.
Raz jeszcze dzięki za wsparcie i pomoc w tej kwestii.
 
Mamy także nadzieję, że mimo błotnistych warunków rajd Wam się podobał.
Przepraszamy za wszystkie błędy i dziękujemy za frekwencję.
Zapraszamy także na Wiosenne "CZARNE KoRNO - Siła KORNOlisa" w Ciężkowicach. Już 13-15 marca.

Do zobaczenia.

CYTATY:
1. Piosenka Sabaton'u "Hearts of Iron"
2. Komiks "Batman: Knigthfall", prolog
3. Piosenka Robert Kasprzycki "Jestem powietrzem"
4. Piosenka The Hooters "Mr. Big Baboon"
5. Piosenka Rafała "Taclema" Chojnackiego "Gra z Diabłem" - powodzenia w szukaniu w necie. Będzie Wam potrzebne :P 
No dobra, macie: https://freedisc.pl/kama13,f-2320406,taclem-gra-z-...
Kocham tekst tej piosenki.
6. Try not to  SHAKE SPEARS about this quote... Proste, że "Hamlet" 


Kategoria Rajd, SFA

Jesienne Beskidzkie KoRNO 2019

  • DST 135.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 26 października 2019 | dodano: 31.10.2019

Od pewnego czasu tak jakoś wychodzi, że górska edycja KoRNO czyli Jesienne Beskidzkie KoRNO wypada co dwa lata, więc już na wejściu jest to rarytas. Ostatnia edycja w 2017 roku była naprawdę niesamowita, zwłaszcza w kontekście przygotowanej dla nas trasy. Co tu dużo mówić, ta impreza ma szczególne miejsce w naszym sercu, bo mało... ZA MAŁO jest górskich rajdów. Ten rok i tak był łaskawy i w takowe obfitował, ale ogólnie jest ich zawsze za  mało!
Pierwsze edycje tego KORNA odbywały dawno temu gdzieś w Beskidzie Małym, ale ostatnia impreza to był środek Beskidu Żywieckiego. Tegoroczny rajd ponownie zabiera nas w Żywiecki, gdyż baza jest Jeleśni - rzut beretem od Korbielowa. Dobrze jest wrócić w góry, dobrze jest wrócić na Jesienne Beskidzkie... tym razem niczym Oddziały Specjalne(j Troski) SFA jesteśmy wyposażeni w iście kosmiczny sprzęt.

"GIMME FUEL, GIMME FIRE, GIMME THAT WHICH I DESIRE..." (1*)
Seńores y Seńoras, Panie i Panowie, Damen und Herren, „Ladies and Gentledudes”(2*), nadszedł czas oczekiwanej (najbardziej to chyba przez nas...) premiery. Na KORNO przyjeżdżamy bowiem na naszych nowych maszynach – leśnych Bestiach, które „jedzą skały na śniadanie”(3*), a przed snem lubią wrzucić na ząb także kilka lampionów. Owszem, przejechaliśmy się już na nich, w ramach eksploracji terenów pod Siłę KORNOlisa (przypominam: marzec 2020!), ale oficjalnie będzie to ich pierwszy rajd…i to od razu górski!
Część osób natychmiast wyczaja, że między naszymi nogami coś się znaczenie powiększyło.
Tak… przesiedliśmy się na FULL’e, co by już tak nie trzepało naszymi starymi kośćmi na zjazdach. Ogólnie historia czemu w ogóle i czemu teraz jest dość zawiła, ale w bardzo dużym uproszczeniu powiem, że nasze stare Bestie zostały już mocno nadgryzione zębem czasu i zasłużyły na spokojną emeryturę.
Cały czas myślę nad imionami dla naszych nowych maszyn:
- był Santa,
- był Król Dart(h)Moor Pierwszy,
- był Venom…
a teraz? Może "Duch i Mrok"? Para złowieszczych Bestii jakoś tak mi się kojarzy właśnie z tym filmem.
Basiny były Duch, a mój Mrok (The Darkness)… chociaż kształt górnej rury ramy Basi przypomina trochę całkę. No to co , Black Integral - Czarna Całka? Ech, chyba jednak wolę Duch i Mrok – może dlatego, że to te same modele: TREK FUEL EX. Sami widzicie chyba, że tytuł rozdziału i skojarzenie z Metallicą nie jest bezpodstawne.

Ten napis EX na ramie także kusi aby z nim coś pokombinować, bo także kojarzy się z ogniem.
Czemu z ogniem? A słyszeli o Dyrektywach Nowego Podejścia? Pewnie cześć z Was nie, choć spotykacie się z nimi na co dzień w życiu… Znak CE na produktach i Deklaracja Zgodności WE.
Nie chce Was zanudzać, więc w bardzo dużym skrócie i jeszcze większym uproszczeniu, hasłowo powiem dwa słowa o Dyrektywach, bo to naprawdę warto wiedzieć na co dzień:  

EU (Unia) to w dużej mierze ujednolicone przepisy dla bardzo wielu produktów i wyrobów.
Dyrektywy określają wymagania zasadnicze, dla różnych wyrobów Muszą być one spełnione, nim produkt trafi na rynek. Mogą to być wymagania  dotyczące bezpieczeństwa użytkownika, kompatybilności elektromagnetycznej urządzenia, komfortu użytkowania, przyjazności dla środowiska, itp. Tych Dyrektyw jest wiele, na przykład:
- niskonapięciowa LVD,
- kompatybilności elektromagnetycznej EMC,
- medyczna MDD,
- maszynowa MD,
- hałasowa OND,
- materiałowa RoHS, itp.
Znak CE na produkcie to potwierdzenie że wyrób spełnia wszystkie wymagania zasadnicze dyrektyw pod jakie podlega (to nie jest znak tylko bezpieczeństwa). Jest jeszcze jednak dyrektywa ATEX (Atmosphères Explosibles) czyli specjalne wymagania dla urządzeń pracujących w strefach zagrożonych wybuchem.
Brzmi groźnie… ale nie trzeba pracować w kopalni czy fabryce, aby spotykać się z takimi urządzeniami. Na stację benzynową jeździcie? No więc właśnie… spotykacie się z ATEX czy o tym wiecie, czy nie. Powiedzcie zatem „dzień dobry” następnym razem.
Urządzenia spełniające wymagania ATEX'owe mają jeszcze dodatkowe oznaczenie EX.


Tak ja nasze nowe TREK FUEL EX.
Już wiecie zatem, dlaczego kojarzy mi się to z ogniem i wybuchami. Wszyscy przecież kochamy eksplozje!
Jak śpiewał Rammstein: „immer wenn ich einsam bin, zieht es mich zum Feuren hin” (4*)
… i powiem Wam, że te maszyny są OGIEŃ! Eksplozja radości (z jazdy). Wiem że to trochę onanizm sprzętowy, ale jaramy się jak Londyn w 1666 !!! U nas w sercu znajdziecie prawdziwe Atmosphères Explosibles….


Chrzest bojowy czyli rozpoznanie bojem
Do Jeleśni docieramy na kilka minut przed odprawą.Tak jakoś nie mogliśmy się wyrobić. Na odprawie dowiadujemy się, że limit rajdu został wydłużony o godzinę czyli do 19:00. Start równo o 8:00 więc trochę dzisiaj pojeździmy. Super bo będzie okazja do testów zjazdów i podjazdów. Zaczniemy naprawdę z grubej rury i Bestie od razu ruszą w góry, robić to do czego zostały stworzone.
Jednak 3 pierwsze punkty to rozgrzewka: przeloty niemal po płaskim, bo lampiony wiszą w okolicach Jeleśni.
To dobrze, jest czas oswoić się z Potworami nim ruszymy w dzicz. Nie wiemy jeszcze jednak, że jak testy udadzą się znakomicie, to nasza nawigacja dzisiaj... ho ho ho. Zmieniamy banderę na Zdupywariantowcy...




„Teraz prędko zanim dotrze do nas, że to bez sensu” (5*)
Pierwsza z naszych 4 wielkich WTOP nawigacyjnych dzisiaj.
Czy byliśmy rozkojarzeni zabawami z ogniem, czy niewyspani, czy jeszcze coś innego… nie wiem, ale nawigacyjnie nie poszło nam na tych zawodach najlepiej. Pierwsza wtopa to klasyczny przykład owczego pędu… na zatracenie. Skończyły się płaskie tereny i ciśniemy bardzo długim podjazdem. To podjazd z cyklu „co za wściekła góra… wciąż samogeneruje się na nowo!”. Kręcimy i kręcimy, a końca nie widać.Wraz z nami ciśnie jeszcze jedna para i ciągle tasujemy się na podjeździe. Raz my Ich wyprzedzamy, raz Oni nas… i tak się nam plecie.
W końcu (chyba po 3 stuleciach)… docieramy do hotelu górskiego, od którego droga… idzie pod górę jeszcze stromiej niż do tej pory.
Akurat na tym etapie, wspomniana wcześniej para jedzie przed nami. Ostro atakują podjazd i dymają pod górę. Nie będziemy przecież gorsi. Dawaj z Nimi! Zwłaszcza, że do punktu już niedaleko. Nachylenie drogi to jakiś kosmos, ale nie pchamy! Jedziemy...
Jeden serpentyn. Drugi serpentyn… trzeci serpentyn. Z pomiaru odległości wynika, że powinien być już tu ten lampion… droga kręta, wiec może pomiar nie jest dokładny? Może to jednak kawałek dalej? Kręćmy szybciej! Byle tylko nie dać Im odskoczyć!
Czwarty serpentyn, piąty serpentyn… no cholera, punkt powinien być już dawno temu, no ale Oni jadą dalej pod górę… za Nimi!
Szósty zakręt, kolejny mega stromy kawałek… Basia w końcu zerka na kompas. Byłoby przykro abyśmy cisnęli nie w tą stronę co trzeba.
Konsternacja. Szok i niedowierzanie. Ale jak to? Oszukano nas!
Ile się musimy wrócić? Sprawdzamy… no tak. Miało być za ciekiem wodnym w prawo. Zaraz, jak za ciekiem wodnym? Mostek to był przy hotelu! Na samym początku tego chorego podjazdu!! Ale tam drogi żadnej przecież nie było…
Nie mając zbyt dużego wyboru zjeżdżamy wszystko, co właśnie podjechaliśmy... aż z powrotem do tego górskiego hotelu.
Jest ciek wodny, jest mostek… jest i droga. Nie widzieliśmy jej bo tak cisnęliśmy w trybie pościgowym. Klasyczny błąd… przedszkolny właściwie. 20 min w plecy, mega podjazd zrobiony „dla sportu”. Cudownie... piękny początek rajdu.


"Chodź pomaluj mój szlak na żółto i na niebiesko" (6*)
Jesteśmy dość wysoko, więc postanawiamy nie zjeżdżać całego zrobionego podjazdu (aż od głównej drogi), ale drzeć stąd na drugą stronę góry. Trzeba złapać inna drogę od wspomnianego już hotelu i przeprawić się przez grzbiet. Byle tylko nie pod wyciągiem bo wtedy przeprawimy się przez wierzchołek czyli w najwyższym miejscu… wystarczy nam trawers z pominięciem szczytu. Posłuży nam do tego droga zaznaczona na mapie.
Chwilę później dymamy pod wyciągiem na sam szczyt. Ej, co znowu poszło nie tak… nie udało nam się znaleźć drogi, która trawersuje zbocze. Skręciliśmy za wcześniej i poszliśmy drogą pod samym wyciągiem, myśląc że droga jakiej poszukujemy nie istnieje w rzeczywistości. Z rozmów w bazie dowiemy się, że była… kawałek dalej. Ale nie, my najstromszym możliwym odcinkiem pod górę…
Czyli WTOPA nr 2. Wytachać się na szczyt nie było prosto… znowu straciliśmy jakieś 20 min, jak i zupełnie niepotrzebnie przeprawiliśmy się na drugą stronę góry w najgorszym miejscu – przez szczyt. Można było wierzchołek obejść i zjechać po drugiej stronie, ale trzeba było najpierw nie zgubić właściwej drogi…
Nie dość, że czas w plecy, kolejny masywny garb w nogach, to jeszcze nie do końca wiemy gdzie jesteśmy. No niby wszystko jasne, bo jesteśmy na szczycie, ale teraz trzeba będzie się dobrze wyazymutować na kolejny punkt. Zgubiona droga wyprowadziłaby nas dokładnie tam gdzie byśmy chcieli być, ale ze szczytu to trzeba mocno pokombinować jak się tam dostać.
Znajdujemy jednak żółty szlak (nie mamy oznaczeń szlaków na mapie). Czym charakteryzują się szlaki? Zwykle nie znikają gdzieś w krzorach, ale doprowadzają do jakieś cywilizacji. Ruszamy zatem żółtym… nie idzie on wprawdzie dokładnie tam gdzie chcemy, ale nie jest to do końca zły kierunek. W dolnych partiach trafiamy na przecinający go szlak niebieski i tym zjedziemy już tam gdzie chcemy.
Przynajmniej tyle… przynajmniej szlaki okazały się dla nas łaskawe.


CZAS OLŚNIENIA...

Jedziemy po kolejne punkty. Tym razem naszym celem jest ambona nad rzeką. Mamy nadzieję, że teraz będzie już z góry (pod kątem wtop a nie terenu, bo terenowo to będzie raczej pod górę i to bardzo). Nic bardziej mylnego. Suniemy piękną drogą, odmierzamy się do skrętu i… skręcamy wprost w jakieś krzory. Ścieżka znika w polu, ale udaje nam się dotrzeć do rzeki. Teraz targamy wzdłuż rzeki pod jakimś podmokłym terenie i łopianach. Jeszcze wąwóz i docieramy do pięknej drogi przy której stoi ambona… no co jest?
Czemu nie przyjechaliśmy tu drogą?? Co się dzisiaj dzieje… WTOPA nr 3. Może nie tak spektakularna jak poprzednie dwie, ale jednak dojazd tutaj drogą to była by formalność, natomiast targanie 200m korytem rzeki znowu urwie nam trochę czasu.
I wtedy to do nas dochodzi. No scena postaci: „Mistrzu właśnie poznałem straszna prawdę. Kanclerz jest Lordem Sith” (7*)
Przecież mamy nowe rowery i musieliśmy skalibrować pod nie liczniki. Oczywiście robiliśmy to w piątek w nocy, na chwilę przed wyjazdem na KoRNO (po co wcześniej, przecież to zajmie chwilę…). Aby było łatwiej w żadnej tabelce nie znajdujemy naszego rozmiaru 29” x 2.6” oraz 27.5” x 2.6”. Jest noc przed rajdem, musimy jeszcze spakować plecaki i rzeczy na nocleg… nie ma czasu mierzyć koła ręcznie. Wpisujemy zatem z ogólnie dostępnych tabelek najbardziej zbliżoną wartość.
Często nawigujemy po odległości a nie po drogach, ponieważ nieraz ścieżki które są na mapie, w rzeczywistości nie istnieją. No, ale jak nasze liczniki podają wartość obarczoną błędem, to potem skręcamy za wcześnie i drzemy korytem rzeki zamiast dojechać do ambony drogą. Cudownie: 3 spore wtopy od startu. Widzę, że dziś jesteśmy po prostu bogami nawigacji.


Co tam słychać u ROMANKA?
Wjeżdżamy w masyw Romanki. Potężna góra, jedna z ważniejszych Beskidu Żywieckiego (obok innych tak ważnych jak Babia, Pilsko, Rysianka, Racza, Rycerzowa, Jałowiec, Mędralowa… :D :D :D). Na samą Romankę (1366 m) nie wyjedziemy ale na jakieś 1000m npm to dotrzemy, szukając poukrywanych tu lampionów. Co ciekawe, tutaj nawigacja idzie nam jak złoto – wielu zawodników mówiło, że (zwłaszcza) punkt numer 4 był bardzo trudny do znalezienia. My wjechaliśmy w niego idealnie. Niemniej rzeczywiście, zadecydował o tym jeden fakt: udało nam się zorientować, że klasa dróg na mapie nie odpowiada klasie dróg w rzeczywistości. Dzięki temu nie daliśmy się zwieść i nie odbiliśmy z dobrej drogi zbyt wcześnie.
Co ciekawe, to był taki prawdziwie Jaszczurowy punkt: gdzieś na złamany drzewie, wiszącym w poprzek strumienia, z ciężkim dojściem bo przez potok zawalony innymi wiatrołomami. Takie punkty lubimy!





„Pamiętamy, szanujemy swe wspomnienia...” (8*)
Musimy zjechać na druga stronę Romanki, ale ostrożnie wybieramy „stokówki” tak aby nie stracić wysokości. Obstawiamy, że przy dzisiejszym limicie nie uda nam się zrobić całej trasy, więc najrozsądniej będzie odpuścić schronisko na Hali Miziowej. Pchanie się pod Pilsko zabierze nam w cholerę czasu, który możemy zużyć na złapanie 2-3 innych punktów. Nie opłaca się zatem dymać pod schronisko po 1 punkt, skoro i tak musimy zoptymalizować trasę bo nie zrobimy całości. Zjeżdżamy z Romanki zatem tak, aby pomiędzy dwoma punktami (mostek i wodospad) mieć w dół. Ci którzy polecieli najpierw po wodospad, potem musieli długo dymać pod górę pod drugi lampion… ech cali my. „Mamy swoje momenty, rzadko, ale je miewamy” (9*). Czasem coś rozegramy po mistrzowsku, a czasem będą to 3 wielkie wtopy z rana…
Wodospad znamy bo byliśmy tu wraz z Dominikiem kilka lat temu. Wycieczka rowerowa na Pilsko z Przełęczy Glinne, potem Rysianka i zjazd do wodospadu. Jak wtedy lało… jak wtedy niesamowicie lało. Najpierw prawie 4 godziny pchania roweru na Pilsko (pchanie roweru przez kosówkę to lekki dramat), a potem wodny Armagedon. Niemniej przynajmniej wodospad był wtedy o wiele bardziej okazały. Dziś jest piękna pogoda – niemal lato, więc jest super.
Korzystając z doświadczenia czy wspomnień jak kto woli, przeprawiamy się do Korbielowa właściwie bez pomocy mapy – jedziemy po prostu z pamięci. Nawigacja postaci: przy domu z zielonym dachem w lewo.




Mówisz na niego wykrot na może on ma na imię Stanisław… KONIECPOLSKI
Kierujemy się na wspomnianą już Przełęcz Glinne. Mamy tam do znalezienie wykrot. Jest on położony naprawdę na końcu Polski, bo przełęcz ta jest granicą ze Słowacją. Mamy zatem wykrot KONIECPOLSKI. Trzeba jednak na tą przełęcz dojechać. A jest tu mocno pod górę. Mamy już swoje w nogach dzisiaj, więc jedzie się ciężko. W drodze do punktu spotykamy także Kamilę i Filipa, którzy są dzisiaj na pieszej 50-tce. Zbiegają właśnie z gór i też widać po Nich, że trasa ich trochę sponiewierała. Zamieniamy kilka słów i lecimy dalej, nikt za nas na tą przełęcz nie podjedzie. To jest jednak kluczowy moment w całym rajdzie. To wtedy podjąłem bardzo ważną decyzję.
Do tej pory byliśmy po porostu na rajdzie Jesienne Beskidzkie KoRNO, ale teraz – na samej granicy kraju – uświadomiłem sobie jak blisko z bazy mamy na Słowację. Wrócimy tu w niedzielę po rajdzie! Do tego fajnego sklepiku zaraz za granicą – po Kofolę i Vinea’ę. TAK!!! Wrócimy tu przed wyjazdem na pewno!
W takiej sytuacji wykrot jest formalnością. Podbijamy punkt i ruszamy w dół, zjeżdżamy wszystko co przed chwilą podjeżdżaliśmy… nie ma to jak wydymać sobie na przełęcz i zawrócić.
Jest już także dość późne popołudnie, a przed nami jeszcze kilka punktów. Zaczynamy pomału się zastanawiać czy Hala Miziowa będzie jedynym opuszczonym dzisiaj lampionem…


Strzał w dziesiątkę? No chyba jednak nie…
10-tka… Nasza 4-ta WTOPA dzisiaj. Co za dramat… Punkt to ruina. I rzeczywiście była to ruina… naszej nawigacji.
Nie wiem co nami kierowało przy wyborze takiego wariantu… Droga, którą wybraliśmy na dojazd do punktu, najpierw szalonym zjazdem sprowadziła nas w dół, aby chwilę potem wspinać się znowu pod tą samą górę, tylko obok. A byliśmy już dość wysoko przecież… i zamiast przejechać między poprzednim punktem a 10-tką, dwa razy podjeżdżamy tą samą górę. Co więcej chwilę później ucieka nam jedno odbicie ścieżki co powoduje, że przestrzeliwujemy punkt o jakieś 200 metrów. Niby niewiele, ale to 200m przebieżnego lasu, krzorów i gęstwiny… ale takiej przez którą się nie przedrzemy. Musimy się zatem wrócić i spróbować raz jeszcze.
Nie wiem jak, ale w końcu znaleźliśmy tą 10-tkę. Niemniej, to czwarta duża wtopa dzisiaj. Łącznie to pewnie z 1,5 godziny w plecy roztrwonione przez głupie błędy.
Do tego właśnie zapada zmrok. W ciągu kilku chwil robi się ciemno (nic dziwnego, to końcówka października przecież).
Uda nam się złapać jeszcze jeden punkt: w bunkrze, ale dwa kolejne będą już poza zasięgiem.
Brakłoby nam najpewniej czasu aby zaliczyć je w limicie rajdu czyli do 19:00, z założeniem nie spóźnienia się na metę.
Może jeden z nich byłby realny, bo nie był bardzo daleko (acz było tam dość solidnie pod górę) i po krótkiej dyskusji nie zdecydowaliśmy się jednak na podjęcie ryzyka. Zjeżdżamy na bazę z wynikiem 18/21.


Nieoczekiwanie, niespodziewanie… niezasłużenie
Wiecie co mówią na mieście? „Fortuna kałem się tuczy” czy jakoś tak. Zawsze miałem problem z zapamiętaniem tych dziwnych powiedzonek. Musi być w nich jakieś ziarno prawdy bo w bazie okazuje się, że nasz wynik jest fenomenalny.
Basia jest pierwsza, ja drugi w open. WAT? O co chodzi… DFQ? Cztery wielkie wtopy, 3 brakujące punkty kontrolne a tu taki wynik.
Czyżby wszyscy zrezygnowali ze zmagań? Wychodzi na to, że rajd był naprawdę trudny! Niemniej, nie usprawiedliwia to aż 4 nawigacyjnych wtop… Mimo, że jest to jakiś dziwny przypadek (aby uniknąć słowa: nieporozumienie), w takich chwilach trochę szkoda, że rajd jest dwudniowy i ranking całościowy będzie sumą obu dni. Wiemy bowiem, że obecny wynik będzie nie do utrzymania w niedzielę. Drugi dzień rajdu to tylko 4 godziny, czyli coś jak maraton MTB. Tętno w strefie śmierci i dzida do przodu – tak zwane UPALANIE. Profil wysiłku tak bardzo różny od wszystkiego co robimy, że nie ma szans nawet nawiązać realnej walki.
A jak walniemy takie wtopy jak w sobotę, to będzie wesoło…
Z ciekawostek: wieczór po rajdzie spędzamy w Czarnobylu i Kazachstanie, bo dwójka z zawodników robi multimedialne prezentacje ze swoich wypraw. No i „Tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (10*).

NIEDZIELNE UPALANIE
Zgodnie z przewidywaniami niedziela to – wspomniane już – tętno w strefie śmierci. Wszyscy cisną jakby piekła nie było.. a przecież piekło i to dość mocno. Piekło w nogach po sobocie. My też ciśniemy, ale podobnie jak w sobotę zaczynamy od wtopy… na co za zawody! Niby niewielkiej i tym razem bardzo niezawinionej, bo droga która jest na mapie i prowadzi do punktu, w rzeczywistości nie istnieje… ale jednak wtopy. Nie sposób było przewidzieć, że drogi nie będzie/zniknie w krzakach. Na przedzieranie się na dziko tracimy koło 20 min… ech braknie nam tych 20 min pod koniec rajdu.
Szczęśliwie to zdarzenie wyczerpie limit wtop na tym rajdzie i od tej pory polecimy nawigacyjnie jak po sznurku.
Problematyczne pozostaną już tylko podjazdy i podejścia, a tych dzisiaj także nie braknie.
W sobotę było zrobiliśmy koło 90 km i prawie 2300 przewyższeń, a dziś trasa szacowana jest na około 40 km i kolejny 1000 w kontekście sumy podejść.



Wzgórze 726…
Cholera, brzmi prawie jak obóz 731. Jak nie wiecie czym był ten obóz to polecam poczytać/posłuchać tutaj i tutaj.
To naprawdę mroczna historia „nauki”, a jeśli ktoś się kiedyś dziwił skąd my wiem, że człowiek w temperaturze takiej i takiej umiera tyle i tyle (a nie dłużej czy krócej) to już zna odpowiedź na to pytanie. Cóż wyniki badań uzyskiwane w obozie 731 były zbyt ważne dla światowych hegemonów po II Wojnie Światowej, aby postawić któregokolwiek z „naukowców” przed sądem. Historię piszą zwycięzcy – pamiętajcie o tym.
Nasze wzgórze 726 to też jakieś koszmar. No po prostu wściekła góra, nie chce się skończyć… część podjeżdżamy, sporą część pchamy. Końcówka to bardzo strome podejście po kamieniach.





Złota droga!!!  No po prostu "Pocztówka z Beskidu"
Na szycie tej wściekłej góry trafiamy na przecudny żółty szlak. Niczym stworzony na rower: raz w górę, raz w dół, pełna przejezdność (FLOW!), no i super widokowy. Ciężko uwierzyć, że to październik.

"Jesienią góry są najszczersze
Żurawim kluczem otwierają drzwi
Jesienią smutne piszę wiersze
Smutne piosenki śpiewam Ci..."


Jest po prostu przepięknie. I tak jak ostatnio całą drogę na Tropicielu nuciłem sobie "Czarny Chleb i Czarna Kawa", tak teraz nie mam pojęcia ile razy, na tej drodze zanuciłem "Pocztówkę z Beskidu". Jak ktoś nie zna,to w tytule rozdziału jest link bo fantastycznego wykonania.
Docieramy do bazy, gdzieś tam pod drodze łapiąc jeszcze dwa punkty (w tym jeden uznany BPK na rozwidleniu strumieni).
Tak jak sądziliśmy nie było szans utrzymać wyniku z wczoraj, ale i tak nie jest źle. Basia finalnie ląduje na miejscu trzecim.
Kiedy wszyscy zbierają się do domu my - zgodnie z planem - uderzamy na Słowację po Kofolę!
Fantastyczny weekend w górach: chrzest bojowy maszyn, mocna trasa i piękny dzień. 
Szkoda, że Zimowego Korno nie bedzie i następna edycja to dopiero w 2020, ale ale ale...

Będzie to nasze WIOSENNE CZARNE KORNO w marcu 2020!!!
Lord SFAROC powraca! A wraz z Nim jego wierny sługa - Alchemik KORNOlis!
Kto z Was oprze się Sile KORNOlisa?






CYTATY:
1. Piosenka zespołu Metallica "FUEL"
2. Uff jakby to wyjaśnić... aby zrozumieć to nawiązanie potrzebna jest krótka historia:

Jest taki kanał na YouTube "JT Music" - gość robi piosenki grach. Wiele cytatów z jego utworów znalazło się już na tym blogu.
Obczajcie sobie np. piosenkę do Wiedźmina - rewelacyjna nuta jak i tekst.
Któregoś dnia zarzucił jednak konkurs, aby zrobić piosenki w których znajdzie się jak najwięcej faktów - taki back to school.
Inny, podobny Mu twórca DAN BULL odpowiedział TROLL'ową piosenką "True Facts" i to właśnie ze wstępu do niej pochodzi ten fantastyczny tekst: "Ladies and Gentledudes"


3. Niegdyś, lata temu hasło reklamowe rowerów GIANT'a 
4. Piosenka zespołu Rammstein "Hilf mir"
5. Cytat z bajki "Madagascar"
6. Parafraza piosenki zespołu 2+1 "Chodź, pomaluj mój świat"
7. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod III: Zemsta Sith'ów"
8. Piosenka z serialu "Zmiennicy"
9. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod V: Imperium kontratakuje"
10. Biblia oczywiście


Kategoria Rajd, SFA

Tropiciel 28

  • DST 70.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 października 2019 | dodano: 22.10.2019

Kolejny Tropiciel w naszej rajdowej karierze! Jak ktoś nas choć trochę zna, ten wie że zawsze kombinujemy tak aby wraz z tą (nocną w końcu imprezą) złapać jeszcze jakaś inną przygodę dnia poprzedzającego. Różne już tworzyliśmy konfiguracje, raz z jakaś własną wyprawą np. w Góry Opawskie czy Masyw Ślęży, innym razem jadąc za dnia na Jaszczura lub Liczyrzepę. Owszem oznacza to, że zawsze na ten rajd przyjeżdżamy, mając jakieś 60-90 km w nogach (i to czasem po górach), ale po prostu żal nie być na tak zacnych imprezach. Kiedyś się śmiałem, że sobota + noc to mało, powinniśmy kiedyś spróbować: sobota + noc + niedziela – no bo niby czemu się ograniczać. No i doigraliśmy się… no bo wiecie jak to mówią:

„Careful what you wish, you may regret it, careful what you wish – you may just get it” (1*)
Tym razem Tropiciel wypadł w terminie naszych zawodów szermierczych w Katowicach. Jeśli ktoś chciałby przeczytać relację z drugich zawodów Pucharu 3 Broni 2019 to znajdzie ją pod tym adresem.
Nasze zawody szermiercze to dwa dni intensywnych zmagań z bronią w ręku, gdzie sobota to pierwsza faza eliminacji a niedziela to faza druga i finały. Wciśnięcie Tropiciela pomiędzy wydaje się pomysłem „lekko” karkołomnym… acz nie niemożliwym.
Najciężej będzie z logistyką bo dzień (i noc) nie są gumy i jak dojazd na Tropiciela nie będzie żadnym problemem, bo zawody szermiercze zawsze kończymy około 18:00 w sobotę, to powrót w niedzielę do Katowic na 10:00 już taki łatwy nie będzie.
Kontaktujemy się z Organizatorami rajdu i pytamy czy byłby opcja aby wyruszyć na trasę rowerową 60km już o 22:00 (starty rowerzystów są zawsze od północy), ale niestety nie ma takiej opcji. Mogą nam jednak zaoferować pierwszą minutę startową, czyli równo północ. Bierzemy!! Zawsze coś.
W tym miejscu chcielibyśmy podziękować Organizatorom za jakże częste wychodzenie naprzeciw naszym dziwnym prośbom (ostatnia minuta startowa bo musimy dojechać Z innej imprezy, pierwsza bo musimy dojechać NA inną imprezę). Nie mają z nami lekko, dlatego tym bardziej dziękujemy Im za patrzenie na nas przychylnym okiem!
Start o północy to trochę późno w kontekście powrotu do Katowic na 10:00 w niedzielę, bo nasz limit czasowy to 8 godzin.
Pozostaje zatem nie jeździć do limitu, ale zrobić trasę w czasie krótszym. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale spróbujemy. Będziemy wytyrani po pierwszym dniu walk… no ale zawsze jesteśmy na Tropicielu po czymś wytyrani, więc to nie nowość.
Dopasowujemy nasz plan do realiów pola walki. Grunt to dobra nawigacja – nie ma tym razem miejsca na wtopę na jakiś bagnach (niezapomniany Tropiciel 19 „W bagnach rozpaczy”) czy też czasochłonną walkę z wiatrołomami, tam gdzie miała być ścieżka (równie dobry gangsterski Tropiciel 26). Nastawiamy się na ostrą walkę z czasem. Jeśli chcemy zdążyć to musimy pojechać naprawdę mocno i do tego „jak po sznurku”. Motywacja jak nigdy :)


"Sen zwiastunem jest nadziei, we śnie wszystko jest możliwe…" (2*)
Nadziei że uda nam się zrobić całą trasę. Taki jest cel, zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zdobyć kolejne miano Tropiciela. Musimy jednak to zrobić nie w tyle w limicie rajdu (8 godzin), ale jak najszybciej dzisiaj. Z Jelcza Laskowice do Katowic mamy około 2 godzin drogi… i trochę boję tego powrotu. Presja czasu, nieprzespana noc, zmęczenie po dwóch dużych imprezach sportowych… zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawi się znienawidzony przez mnie Sleepmonster to będzie słabo. Będziemy musieli się gdzieś przespać, aby nie ryzykować kraksy na autostradzie…. a wtedy nie dotrzemy na czas.
Postanawiamy zatem „uciec do przodu” – skoro nie możemy wystartować o 22:00, to wykorzystajmy ten czas na sen. Wyśpijmy się trochę na zapas! Do Jelcza wyruszamy o godzinie 20:00, a 3 km przed bazą zatrzymujemy się na leśnym parkingu i układamy do spania w aucie. W taki weekend jak ten każda godzina snu może być na wagę złota. Pamiętacie stare wojskowe przysłowie: jak możesz siedzieć to nie stój, jak możesz leżeć to nie siedź… więc jak możesz spać, to śpij. Dojdzie tutaj do zabawnego zdarzenia, bo Magda, Mateusz i ich rowerowa ekipa (link do ich rowerowego bloga jest tutaj --> Kolarska Grażyna.) też walą do Jelcza na Tropiciela i pięknie wyczają nasze auto stojące na skraju lasu. Specjalnie zawrócą aby sprawdzić czy wszystko z nami OK, bo rzeczywiście może wyglądać to dziwnie: rowery na dachu samochodu, środek nocy, a załoga pojazdu nie daje znaku życia.
Szczęśliwie wszystko jest (jeszcze…) pod kontrolą, więc nie jest tak źle. Do bazy docieramy już razem. Chwilę później meldujemy się z rowerami na starcie. Do północy zostało już tylko kilka minut.

Czy słodycze to dla Was temat TABU?
Dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Motywacja jest duża – w planie jest przecież komplet punktów w jak najkrótszym czasie. Czy to się uda? Zobaczymy. Standardowo na trasie 60 km (która ma mieć dzisiaj ponoć trochę więcej) umieszczone są dodatkowe punkty K oraz L . Postanawiamy zatem tak zaplanować nasz wariant aby w razie konieczności móc pominąć właśnie któryś z tych punktów - są one zawsze najbardziej oddalone od bazy. Nasz wybór pada na kierunek południowy, co oznacza że w pierwszej fazie rajdu uderzymy w lasy częściowo nam znane z Rajdu Liczyrzepy (luty 2019).
Zaczynamy od długiego przelotu przez Jelcz i wjeżdżamy w spowite mrokiem knieje. Mijamy ukryte w ciemności bunkry (wiemy, że tam są bo wisiał tu lampion na Liczyrzepie) i chwilę później wpadamy na nasz pierwszy punkt kontrolny. Tu od obsługi dostajemy po batonie Prince Polo i życzenia powodzenia na trasie. Obie rzeczy nam się przydadzą pod kątem realizacji naszego planu.
Zaopatrzenie w słodycze ruszamy dalej i wjeżdżamy głębiej w las.
Na kolejnym punkcie spotykamy się z pierwszym zadaniem tej nocy. To gra – tak zwane: tabu, musimy przekazać drugiej osobie pewną informację, ale mamy zakaz używanie konkretnych słów. Jednym z pierwszych haseł jakie nam się trafiło było KRWOTOK. Nie ma to jak szczęśliwa ręka w losowaniu. Drugie hasło to „reakcja alergiczna”, gdzie zakazane są takie słowo jak alergia, kichanie, pyłki itp. Jak opisać słowo reakcja? Utlenianie i redoks, synteza, analiza… zryte łby dadzą radę!



"When a blind man cries…" (3*)
A płacze dlatego, że ciągle potyka się o jakieś gałęzie plączące mu się pod nogami. A było to tak…
Docieramy przez las do kolejnego lampionu. Jest on skryty w ogromnej ruinie tzw. kulochwycie! (info także TU)
Dowiadujemy się, że musimy tutaj pomóc pokrzywdzonym w wypadku lub katastrofie. Możemy jednak wybrać sobie gdzie przeprowadzamy akcję ratunkową: Francja, Tajlandia, Ukraina czy Himalaje. Bez chwili zastanowienia podajemy Himalaje – góry mają swoje prawa oraz szczególne miejsce w naszym sercu. Ruszajmy zatem w strefę śmierci związaną z wysokością!
Naszym zadaniem jest pomóc bezpiecznie przejść przez przeszkody obie cierpiącej na ślepotę śnieżną. Osobą, która cierpi na ślepotę jest… em ja. Zawiązują mi oczy, a Basia tylko i wyłącznie głosem ma mnie bezpiecznie przeprowadzić po zadanej trasie.
Byłoby szkoda, gdyby Szkodnik czasem mylił stronę lewą z prawą. Owocuje to tym na przykład, że konar o który miałem się nie potknąć, a który miałem bezpiecznie wyminąć, właśnie znalazł się pod moimi nogami. Albo ta dziura z lewej, była tak naprawdę dziurą w prawej… niemniej jakoś udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku na koniec wyznaczonego odcinka.
Po rajdzie dowiemy się, że inne zadania też były ciekawe: Tajlandia (ratownictwo jaskiniowe: dzieci uwięzione w jaskini), Ukraina (katastrofa w Czarnobylu), Francja (Pożar w katedrze Notre Dame).



"Bad luck, why the f**k is it coming after me? Car crash in the middle of the street !" (4*)
Ruszamy po najbardziej oddalony punkt (L) na południowej części mapy. Wyjeżdżamy z lasu i wjeżdżamy do Bystrzycy.
Na skrzyżowaniu przy drodze głównej jasno od świateł policji i straży pożarnej. Dziwne… owszem, Straż Pożarna jest twarzą tej edycji Tropiciela, ale do punktu jeszcze spory kawałek. Gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to nie punkt kontrolny ale miejsce prawdziwego wypadku. Ktoś postanowił na prostej drodze wbić się autem w latarnię. Na miejscu są już służby i zabezpieczają teren… no trzeba przyznać, że ten ktoś stanie się gwiazdą dzisiejszej edycji rajdu. Wybrał sobie idealne miejsce… tędy przejadą chyba wszyscy kierujący się na punkt L, bo to najbardziej naturalny wariant dotarcia tam.
Mijamy wypadek i staramy się nie przeszkadzać pracującym służbom… niemniej będą mieli tutaj tłoczno od uczestników rajdu.
Ponownie wjeżdżamy w las w poszukiwaniu ambony.
Noc jest piękna! Nad leśnymi polanami unoszą się gęste mgły, a na niebie świeci połowa księżyca. Jest też dość ciepło, bo około 10-12 stopni. Mimo zmęczenia zawodami jedzie nam się fantastycznie. Pamiętacie klasykę?

- Piękna noc, Alfredzie?
- Tak, Panie Bruce. Noc godna prawdziwego myśliwego (5*)


Ambona w rozproszonym mgłą świetle czołówki robi niesamowite wrażenie. Robimy parę zdjęć, zbieramy punkt kontrolny i ruszamy w z powrotem. Dół mapy zaliczony, teraz środek i północ. Jest godzina 1:25 – minęło półtorej godziny od startu. To 4-ty punkt z 12. Jest dobrze! Jest świetnie – byle utrzymać takie tempo do końca!


Pewien specyficzny, karbocykliczny węglowodór aromatyczny…

Znowu mijamy służby zbierające rozbite auto, ale teraz skręcamy w prawo. Chwilę później wyjeżdżamy z Bystrzycy i czeka nas bardzo długi przelot przez las. Droga jest prosta jak strzała – suniemy zatem przez mrok ile sił w nogach. Gdzieś na jej końcu ma znajdować się mała ścieżka, która zaprowadzi nas do skrytego w gęstwinie bunkra. Odmierzamy odległość z mapy i szukamy odbicia w lewo. JEST!
Kilka chwil później docieramy do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie czeka nas zadanie chemiczne. Musimy uważać bo jest to strefa skażona… aby wydostać się z bunkra, będziemy musieli przypasować nazwy do ukrytych tam związków chemicznych.
Wchodzimy do schronu i naszym oczom ukazuje się łańcuch… zamknięty łańcuch atomów węgla i podłączone do niego atomy wodoru.
Sprawdzam kąty między wiązaniami węgla – ah, idealne 120 stopni , hybrydyzacja atomów sp2.
Dzień dobry, Panie Benzen!. Co Pan tak wisi w powietrzu? No tak, wisi i czeka na identyfikacje przez zawodników.
Obok niego, w świetle małej lampki wisi także aceton oraz dwie inne cząsteczki. Ech chemia organiczna… wiecie jak to jest być na dzieckiem Chemików? Polubienie chemii jest jedynym sposobem na przetrwanie w takim domu!
W związku (taaa… czujcie klimat? W ZWIĄZKU) z tym zadanie nie przysparza nam żadnych trudności. Gdyby zadali mi dopasować liście do gatunków drzew, to bym tam pewnie siedział do rana, ale żeby benzen nas zatrzymał to nie ma opcji!


"Look at her. That’s my Wife, God damn it" (6*)
Punkt obsługiwany przez Straż Pożarną i genialne zadanie!
Pompa, wąż i woda. Ja muszę pompować, a Basia musi poprowadzić strumień wody z węża tak, aby napełnić oddalony pojemnik. Gdy pojemnik się napełni, włączy się syrena i czerwona lampa. Wcale to nie jest takie proste, bo machać trzeba naprawdę mocno aby utrzymać ciśnienie, pozwalające na trafienie celu (nie wolno nam przekroczyć pewnej linii wyznaczającej odległość do celu). Gdy brakuje wody, muszę ją uzupełniać wiadrem. Przypominam także, że jest noc i trafienia w mały otwór oddalonego pojemnika strumieniem wody to też nie trywialna rzecz. Dymam i dymam, woda się leje, a lampa nawet nie myśli się zapalić. Uzupełniam zatem wodę i dymam dalej. Niesamowicie przypomina mi to pewną scenę z genialnego filmu „Backdraft” (pl. „Ognisty podmuch”). To chyba najlepszy film o strażakach w historii kina… pamiętacie tą scenę? Klasyka: "Look at him. That’s my brother, God Damn it”
Genialne zadanie i fantastycznie klimatyczny punkt, zwłaszcza że drużyny wieloosobowe w ramach zadania, w tym czasie transportują rannego do helikoptera. Brakuje tylko umięśnionego komandosa, postrzelonego w ramię przez kosmitę i drącego ryja „GET TO THE CHOPPA” :D



"Widziałem ludzi, którzy gołymi rękami przenosili bryły radioaktywnego grafitu..." (7*)
Ciśniemy dalej. Jest dobrze, ale staramy się utrzymać mocne tempo, zwłaszcza że jedzie nam się rewelacyjnie. Wpadamy na Lenona i jego ekipę. Chwilę pogadamy rekomendując Mu wzięcie zadania z pompą na punkcie strażackim, na który właśnie zmierzają. To ciekawe, nasi Szermierze, którzy także kochają klimat Tropiciela: jeden wybrał zawody w Katowicach (Filip), drugi wybrał Tropiciela i nie walczy w ten weekend… a my? A my jakoś nie mogliśmy się zdecydować, więc wzięliśmy wariant FULL :D
Po sporym przelocie wpadamy na punkt z radiacją. Już mi się podoba! Klimaty Fallout’a to dobre klimaty.
Będziemy musieli wejść do namiotu, który został zadymionym (sztucznym) dymem. Ha, robiłem takie akcje na szkoleniu BHP – przechodziliśmy przez taki namiot, imitujący zadymienie korytarza i potem gasiliśmy gaśnicą realny ogień (swoją drogą – naprawdę extra szkolenie BHP). Obsługa ostrzega nas, że w środku panuje wysoka radiacja. Gdy wchodzimy do namiotu jest biało od dymu… gdzieś w głębi stoi stół, a na nim klocki z gry Jenga pomalowane fluorescencyjną farbą. Pięknie świecą w dymie!
Musimy ułożyć je w 5-cio poziomową wieżę, ale nie wolno nam ich dotykać rękami. Radiacja! Musimy posłużyć się wielkimi szczypcami.
Jest klimat! Szkoda tylko, że żadne ze zdjęć ze środka namiotu nie wyszło, no ale nie było na to szans.




Wariant czarny czyli znowu wichrowały
Na kolejny punkt droga dochodzi NIE od strony od której jedziemy. Od naszej strony nie ma nawet ścieżki. Nie będziemy jednak objeżdżać punktu w kółko. Drzemy przez las bez ścieżki, to tylko 200 metrów. Basia przypomina, że nie mamy dziś czasu na żadne idiotyzmy typu utknięcie w bagnie, bo się spieszymy i nie jest przekonana do „wariantów Czarnych” tym razem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że „dzida” na rympał przez krzaki to będzie najlepszy pomysł.
Docieramy na punkt dość sprawnie, a tam zadanie z chodzeniem „po linie” (slack), czyli klasyk tego typu imprez.
Ja osobiście nie przepadam za tym, ale Szkodnik nie widzi przeszkód… więc prawie się o nie zabije :)
Gdy zaliczamy zadanie, pasuje nam przedrzeć się na północ. Ścieżka zawalona jest wiatrołomami, ale ciśniemy dalej. W sumie nawet nie wiem czy to była ścieżka czy nie – dało się iść z rowerem na ramieniu, więc było całkiem spoko. Odcinek wichrowałów okazał się jednak dłuższy niż się spodziewaliśmy i trochę nam zajęło dotrzeć do jakieś drogi, a na drodze… rozkmina gdzie jechać. Nie, nie nasza… jakiegoś innego zespołu. Pytają nas jak trafić na punkt. Pytamy czy chcą normalnie czy naszym wariantem. Twarde chłopaki! Mówię, że naszym. No więc mówimy, tędy na wprost pokazując las powalonych drzew. Trochę z wahaniem, ale poszli… czy przeżyli nie wiem. My pocisnęliśmy dalej.


π - ękna godzina :D


Odurz tym barkiem i podaj hasło?

Na kolejnym punkcie czeka nas następne fajne zadanie. Maska gazowa na ryj i trzeba się czołgać przez krzaki, podążając za poprowadzoną liną. Śmieszna sprawa wychodzi, bo niektóre ekipy nie dowierzają, że trzeba będzie się naprawdę czołgać w masce gazowej. Na piersi napisy budzące grozę: komandosi, oddziały specjalne, jednostki taktyczne… ale czołgać się przez krzaki? No bez przesady!
Ja mam trochę inne podejście… po Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie i kursie podoficerskim nauczyłem się doceniać pewne drobne rzeczy, na przykład: mogło być tu błoto, a jest jednak sucho. To naprawdę ma znaczenie jak się czołgacie. Maska na ryj i staram sobie przypomnieć, co mi mówiono w kwestii oddechu (wcale nie jest tak prosto oddychać w masce kiedy się męczycie… a uwierzcie przeczołgać się dość spory kawałek przez las Was zmęczy). Zasuwam przez krzaki pilnując oddechu. Mam dotrzeć do polowego telefonu i nawiązać kontakt z Basią, która została na punkcie i musi odczytać zaszyfrowaną wiadomość.
Trzaski w słuchawce utrudniają komunikację i słyszę "odurz" zamiast "otwórz". Odurz tym barkiem... odurz? W znaczeniu znokautuj? O co chodzi? W końcu udaje mi się domyślić, że chodzi o słowo OTWÓRZ i nie tym barkiem a TYMBARK. Mam jej podać napis pod nakrętką :)


Kto dziś w nocy leci w kulki?
Wszyscy!!! Bo na tym polega ta gra. W sumie to nawet nie wiem jak się nazywa, ale jest bardzo fajna. Chodzi o wypchnięcie kulki przeciwnika z planszy, ale trzeba trzymać się pewnych zasad. Można poruszać się jedną, dwiema lub trzema kulkami naraz przy swoim ruchu/turze (kulki muszą być jednak w jednej linii) oraz aby przepchnąć kulki przeciwnika trzeba mieć przewagę siły, czyli dwie kulki przepychają jedną, a trzy przepychają dwie. Przy równowadze sił, przepchnięcie a więc i ruch kulek jest niemożliwy. Takie trochę inne warcaby. Bardzo mi się podoba ta gra, ale jako że gram w nią pierwszy raz to po przegrywam z kretesem. Godzinę później, sunąc przez kolejny las będą lamentował jaki ruch powinienem był zrobić, aby obronić się przed wypchnięciem… bo był możliwy! BYŁ MOŻLIWY!
Przegrana owocuje zadaniem karnym - losowanie pytań do momentu, aż na któreś się odpowie. Nam trafia się oczywiście coś nie do końca normalne... Kategoria: zwierzak, pierwsza podpowiedź: długość odnóży 4 metry... k***a. 4 METRY ?!? Jakie zło...
Udaje nam się zgadnąć, ale przy takich bestiach kieruję się nieśmiertelnym podejściem z "Predatora":
- Jest jeszcze coś. Trafiliście to. Widziałam krew na drzewach.
- Skoro krwawi to da się to zabić



Urzekła mnie twoja historia :D
Przed nami północne rubieże, czyli punkt K. Ten najbardziej wysunięty względem bazy. Zaskakuje nas tutaj zadanie! Zwykle te najdalsze punkty są tylko lampionami, bo nie wszystkie trasy tu docierają. A tu taka niespodzianka. Zadanie jest nietypowe, bo mamy opisać... swoją największą przygodę w górach? Heh, a mogę podać linka do tego blog?
Przygód to my mamy czasem, aż za dużo, ale wybór pada na opis "Jaszczura - Ścieżki Muflona". Co tu dużo mówić... siła rażenia gór Masywu Śnieżnika z jaką się wtedy spotkaliśmy była niesamowita. Nawet na ponad 2000m nigdy nie spotkałem tak ciężkich warunków, jak wtedy (a przeżyliśmy już niejedno).  Śnieżyce, deszcze, mgły, wiatr to wszystko znane jest ludziom włóczącym się po górach. Ale aby tak wszystko naraz i z taką siłą? Kiedy lód zamarza Wam na kurtce, sople rosą poziom i ciężko złapać oddech od wiatru uderzającego w ryj, widoczność spada do 2 metrów, a wam właśnie zamarzł płyn hamulcowy w rowerze, głęboka hipotermia i walka o życie ... tak, definitywnie to jeden z tych dni, które pamięta się do końca życia. A byliśmy naprawdę dobrze przygotowani. Nie chcę wiedzieć jak wyglądał by ten dzień, gdybyśmy zlekceważyli siłę rażenia Sudetów. Takie chwile uczą pokory, ale napawają również pewną chorą fascynacją, co do potęgi sił natury. 


- A co będzie jak dojadą nas Mutasy popromienne?
- Mutanty debilu, mutanty!

Przed nami ostatni punkt dzisiaj. Strzelnica i to w podziemiach. Stanowisko ogniowe wyłożone workami z piaskiem. No klimat "Metro 2033". Musimy powstrzymać atakujące mutanty. Mamy jednak tylko 15 kul, a korytarz oświetlić może tylko mała latarka. Czuję się jak Artem na punkcie granicznym stacji WOGN-u. Strzelam, ale w tej ciemności nie widzę jak lecą kulę. Pudło... cholera nie widzę jaką korektę powinienem wprowadzić. Szkoda, że nie mam pocisków smugowych... chociaż z drugiej strony, znając wojskowe prawa Murphy'ego wiem, że pociski smogowe służą do oznaczania wrogowi twojej pozycji...
wiecie, ogień wspierający nie wspiera, ale zadaje całkiem niezłe straty...
jak macie dwie mapy, to bitwa rozegra się na terenie dokładnie między nimi...
Próbuję się wstrzelić na czuja: raz wyżej, raz niżej. Poszło 7 kul i nic. No ale w końcu JEST. Trafiam oba cele. Nie wiem czy były to head-shoty ale zadanie zaliczone. Na koniec przynosimy obsłudze punktu trochę drewna bo nie mają już czym palić w piecu i Im trochę zimno w bunkrze, a potem już dzida na bazę. Mamy komplet punktów kontrolnych! Udało się!
Zdjęcie wykonane już po zadaniu, w pełni oświetlonym korytarzu. Te światła nie paliły się w czasie wykonywania zadania, a celem nie były postacie, tylko puszki nad nimi :P




Na koniec... niby to bez znaczenia, a jednak cieszy!
Tropiciela charakteryzuje brak oficjalnego rankingu. Nie są tu przyznawane medale czy puchary, a nagrody losowane są spośród wszystkich uczestników. Najważniejsze zadanie to zdobyć miano Tropiciela czyli zaliczyć wszystkie punkty kontrolne w zadanym czasie. Niemniej, pewne końcowe zestawienie wyników drużyn jest publikowane (w celach porównawczych) i cześć ekip mocno na nie patrzy. Sami byliśmy świadkami sytuacji, jak pewna drużyna wolała karę czasową niż czekać na zwolnienie się stanowiska do zadania (strzelnica!). Woleli cisnąć na wynik, niż postrzelać! To już grubo! No ale co kto lubi – ważne aby się dobrze bawić.
My bawiliśmy się rewelacyjnie i to jest najważniejsze z naszego punktu widzenia. Mimo wszystko, wspomnę o naszym wyniku bo chociaż nie ma to żadnego znaczenia w kontekście rajdu, to udało nam się coś z czego jesteśmy dumni. Pomimo ogromnej presji czasu, a może to właśnie dzięki niej (limitem była niedziela 10:00 rano, Katowice), był to nasz najlepszy start na Tropicielu EVER!
Zamknięcie całej trasy (koło 70 km) w 5 godzin 40 min, zdobyte miano Tropiciela, pierwsze miejsce w kategorii MIX oraz szóste w OPEN! Niemal bezbłędna nawigacja i sensowne warianty bez bagien, bez wiatrołomów (no dobra, tych trochę jednak było…) – no prawie jak nie my! Widzicie co daje szermierka?
A mówiąc serio – byliśmy zmęczeni po zawodach, ale to inne zmęczenie. Profil wysiłku związany z szermierką jest bardzo różny od wysiłku na maratonach rowerowych. Na Tropiciela niemal zawsze przyjeżdżamy po jakieś innych zawodach, wiec nie robimy go „na świeżo” pod kątem roweru. Tym razem było inaczej. Tym razem motywacja też był większa, bo bardzo nie chcieliśmy się spóźnić do Katowic. Po prostu wszystko zagrało. Jak w zegarku! Ważne także aby wczuć się w klimat imprezy. Jak ktoś nie poczuje tej atmosfery, to potraktuje ten rajd jak każdy inny... ale jeśli umiecie znaleźć w sobie trochę dzikości serca i dziecięcej radości, to jest to przygoda dla Was. Można po prostu strzelać z ASG do puszek, a można drżeć ze strachu, że amunicja Wam się kończy a mutanty coraz bliżej. Wasz wybór. Z naszego punktu widzenia szkoda, że kolejna edycja dopiero w 2020 roku.

A dla ciekawych - zdążyliśmy do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych.
Jeszcze po rajdzie, złapaliśmy 45 min snu na leśnym parkingu i koło 8:00 polecieliśmy A4-rką w stronę Śląska.
Jak to my, na minuty przed limitem ale jednak na czas:
 

CYTATY:
1. Piosenka Metallicy "King Nothing"
2. Piosenka "Kołysanka w stylu Mango" z genialnego filmu mojego dzieciństwa "Pan Kleks w kosmosie"
3. Tytuł piosenki zespołu Deep Purple
4. Piosenka zespołu Jaya the Cat "Car crash"
5. Kultowy komiks ze stajni DC "Batman vs Predator" !!!
6. Parafraza genialnej sceny z filmu "Ognisty podmuch"
7. Książka autorstwa Igora Kostina "Czarnobyl. Spowiedź reportera"


Kategoria Rajd, SFA