aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Rajd

Dystans całkowity:10687.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:121
Średnio na aktywność:88.32 km
Więcej statystyk

Mordownik 2019

  • DST 96.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019

Kilka miesięcy wcześniej... lodowa pustynia gdzieś około 7000 m npm.
Noc nie przynosi ukojenia... gdy umiera ostatnie światło dnia, ciemność staje się tak gęsta, że jest niemal namacalna. Można powiedzieć, że przelewa się przez palce, jeżeli spróbować dotknąć ją wyciągniętą dłonią. Otula i spowija wszystko, ale to wcale nie ciemność jest najgorsza. Jest ciemno, to fakt... ale nie cicho. Wichry wyją jak opętane, a każdy kto postanowi stawić im czoła, ryzykuje upadek w jeszcze większy mrok niż ten, który kłuje rozszerzone źrenice. Upadek w ciemność z której już nie ma powrotu. Jest także przenikliwie zimno. Wiatr odbiera ostatnie siły... zabija ciepło, nadal tlące się w nadwyrężonych i zmęczonych ciałach. Gdy inni uczestnicy wyprawy łapią krótkie chwile niespokojnego snu przed ostatecznym atakiem szczytowym, jedna z Dramatis Personae tej wyprawy układa swój iście szatański plan...
Nie śpi, bo knuje... Zgrabiałym od zimna placami, wsłuchany w przeraźliwe wycie wiatru, nadgryzany kłami mrozu, JANKO MORDOWNIK przelewa na papier szalone pomysły, które pomogą Mu wysłać uczestników tegorocznej edycji Mordownika do piekła i z powrotem. Albo i nie... być może będzie to bilet tylko w jedną stronę.
"When you enter HELL, I'll hold the door..." (1*)
Demoniczny śmiech niemal rozrywa Mu trzewia. Echo odbija się od lodowych ścian, wypełnia szczeliny lodowca i powoduje drżenie seraków... taaak, ten dzień zapamiętają na długo.
Gdy opuści indyjskie śniegi na 7000 tysiącach metrów, gdy wróci niemal ze strefy śmierci, będzie już innym człowiekiem. Trochę tej śmierci przyniesie nam ze sobą... tym razem będzie miała ona postać mapy, którą - nieświadomi zgotowanego nam losu - ufnie przypniemy do naszych mapników na VIII edycji Mordownika... gdzieś Pod Słońcem To...karni

14 września, godzina 7:04 rano. Tokarnia.

Koła naszego niestrudzonego SFA-Panzerkampfwagen zatrzymują się na tokarskiej ziemi. Jest chłodno i mokro, bo okoliczne góry Beskidu Makowskiego otulają jeszcze poranne mgły. Termometr wskazuje około 10 stopni.
Pomału, ale ewidentnie idzie już jesień. Wczoraj był Piątek 13-stego, ulubiony dzień Jason'a Voorhees'a - niestrudzonego "opiekuna" obozu Crystal Lake... dziś jest dzień innego Oprawcy: JANKO MORDOWNIKA.
Dobrze, że nie będziemy walczyć z Nim sami. Pomoże nam sam Iron Man, który górskie podjazdy łyka łakomie jak młody pelikan. Andrzeju witaj w drużynie, acz nie wiem czy zdołam Wam dziś towarzyszyć bo ...

Bang, bang, he shot me down
Bang , bang, I hit the ground
Bang, bang, that awful sound
BANG, BANG, my baby shot me down... (2*)

...w piątek wieczorem dostaję postrzał, gdzieś w okolicy biodra. Nie mówię o broni służbowej, bo tam postrzały otrzymuje się zwykle między oczy lub w tył głowy, ale o tym dziwnym krótkoterminowym, acz intensywnym bólu. W sobotę rano wstaję "tak połamany", że mam problem się schylić aby zawiązać buty. Cudownie, k***a,... w dzień jednych z ważniejszych zawodów w roku, kiedy mamy powalczyć ze Szkodnikiem o nieśmiertelność (medal Immortal), ja jestem jak tak żaba z tego kawału:

- Panie doktorze, coś mnie jebie w krzyżu
- To pewnie rak!

Jest to na tyle mocne, że nie wiem czy dam radę dziś pojechać..  Mimo to walimy do Tokarni z samego rana. Zapodaję sobie plaster rozgrzewający na plery, co by - jak to robili w średniowieczu - wypalić zarazę żywym ogniem i ruszamy w drogę. Nie ma co siedzieć w domu - w najgorszym wypadku Basia pojedzie sama z Andrzejem, a ja zjadę do bazy. Wybiegając trochę w przyszłość, powiem tylko, że finalnie po 2-gim punkcie, po mocnym kamienistym zjeździe - gdzie wytrzepało mnie zdrowo na wielkich kamerdolcach dolegliwość przejdzie mi zupełnie. Jedynym, co nadal będzie mi przeszkadzać w dalszej jeździe będzie po prostu... słabość.
Nie ma to jak masaż kamerdolcami...




Zasada superpozycji beskidzkej... z krokodylami w tle
14 września, godzina 7:53. Tokarnia.
Siedzimy na ziemi przed szkołą i planujemy wariant przejazdu, na właśnie otrzymanej mapie. Janko Mordownik skończył właśnie omawiać trasę. Plany knute pod Nanda Devi (7816m) skrystalizowały się w postaci naszej dzisiejszej mapy. Niedobory tlenu na 7 tysiącach, mogą prowadzić do obrzęku mózgu... niektórzy wtedy po prostu umierają, inni zaś tworzą mapy koszmarów, takich jak ten co nas dziś czeka.
Gdyby ktoś nie widział o czym mówię, to już tłumaczę: Janko Mordownik należał do polskiej ekipy, która w tym roku w czerwcu zdobyła Nanda Devi. Na pewno słyszeliście o tym w wiadomościach, bo było o tym głośno - wiedzcie zatem, że był tam także i On!
O samej wyprawie można poczytać TUTAJ.
Niemniej, prawdziwie arcy-ciekawy link o Janku Mordowniku znajduje się TUTAJ. Wiedzieliście, że ten gość gołymi rekami łapał krokodyle... no dobra kajmany, ale krokodyle brzmi lepiej. Jakie trasy może układać gość co łapie gołymi rękami krokodyle? No jakie?
W tym roku siedział sobie w Indiach, w strefie wiecznego śniegu, tylko trochę niżej niż "strefa śmierci" i pewnie ubolewał, że Mordownik będzie rozgrywany w tak niskim terenie (w porównaniu z tymi 7000 metrami). Wtedy z pomocą przyszła Mu sama Królowa... nie, nie brytyjska (kolonializm się już skończył, gdyby ktoś nie zauważył). Mówię o Królowej Nauk, która czasem jest trochę niewyżyta i lubi ostre superpozycje! Przynajmniej ja ją tak zapamiętałem... wiecie, Pan Trójkąt i Wasza Wysokość, oznaczona jako "h".
Podpowiedziała Mu, że gdyby tak zsumować wszystkie góry Beskidu Makowskiego, to dostaniemy naprawdę hardcore'ową trasę. Podatny na wdzięki Królowej, Janko zrobił jak kusiła i tak oto dostaliśmy dzisiejszą mapę. Właściwie cały Beskid Makowski do przejechania. Trasa szacowana jest na ponad 3000 metrów przewyższenia i około 130 km. Zębalowa, Lubomir, Kotoń, Groń, Koskowa Góra. No będzie się gdzie dziś styrać i zeszmacić...

"Budzę się rano swym własnym krzykiem
Sen miałem taki - jestem niewolnikiem
Na galerze napierdalam - tempo 40
Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje
Że srając pod siebie wydajnie..."
pedałuje (3*)
Ruszamy. Naszym celem jest oczywiście upragniony medal z napisem " Audentes fortuna iuvat", czyli IMMORTAL (medal przyznawany za zrobienie całej trasy w regulaminowym czasie - czytaj, trzeba ostro zadupcać i nie trwonić czasu na błędy nawigacyjne). Statystyka oprócz tego, że jest jak zepsuta latarnia (niczego nie rozjaśnia, ale zawsze można się o nią oprzeć), jest dziś przeciwko nam. To nasz 7-my start na Mordowniku, co oznacza że do tej pory startowaliśmy 6 razy (Wow, to było naprawdę odkrywcze - Szkodnik) ... no i na te sześć startów, przywieźliśmy tylko trzy Immortale (między innymi ze wspaniałej edycji w Jaśliskach - era przedblogowa). Jak widać nie jest to takie łatwe, bo na przykład z fantastycznej edycji w Chochołowie, mimo zwycięstwa Basi w zawodach, nie dane nam było dostąpić nieśmiertelności.
Szybko przeliczyliśmy całą trasę i wyszło nam, że aby sięgnąć dziś po nieśmiertelność trzeba będzie zdobywać 1 punkt na około 30 min. Wtedy zmieścimy się w czasie z zapasem jeden godziny - czyli niewielkim, bo cały rajd trwa 13 godzin, a czasem przyjdzie się zatrzymać, zjeść, złapać oddech...
Jeden punkt na 30 min, w ternie górskim, gdzie lampiony umieszczone są także na szczytach... oj, będzie ciężko. Ale walczymy i to od pierwszej minuty. Na rozgrzewkę planujemy złapać dwa punkty, na które nie czeka nas mordercze podejście z rowerami po kamieniach (taki to teren...). Ciśniemy, ale już na pierwszych kilometrach mija nas Bronek, który gna jak… po nieśmiertelność.
Przez chwilę próbujemy utrzymać jego tempo, ale nie ma bata. Nie wiem czy musiałby nawalać nam po plerach wspomniany we wstępie spocony grubas, abyśmy utrzymali się z Bronkiem, bo tu nawet kabel od Żelazka nie pomoże.
Postanawiamy zatem jechać swoje z nadzieją, że uzyskiwane dzisiaj prędkości pozwolą nam zbliżyć się do upragnionego medalu.
Pierwsze dwa punkty wchodzą zgodnie z planem. Jeden lampion na 30 minut. Yeah!
Jest dobrze!

Tokarnia 2.0 czyli nowa lepsza Tokarnia:


Przykra sprawa…
… no to by było na tyle, jeśli chodzi o „jest dobrze”. Na trzeci punkt tracimy godzinę i to wychodząc na niego idealnie. Nawigacja jest bezbłędna, ale samo podejście nam tyle zajmuje. Mamy zatem 30 minut opóźnienia względem planu, co oznacza że już na 3-cim punkcie roztrwoniliśmy połowę naszego „zapasowego” czasu. A gdzie tam Lubomir, Kotoń czy Koskowa?
Po dwóch godzinach rajdu wiemy zatem już, że raczej tego Immortala to dzisiaj nie będzie.
Jest nam przykro… górze też jest przykro, bo to Przykra Góra. Tak naprawdę to jest to Góra Stołowa (841m), ale przez Przykrą Górę będziemy za moment jechać. Jesteśmy w Beskidzie Makowskim, więc jaki może być czekający nas zjazd?
Nie, nie taki aby nadrobić to co straciliśmy na podejściu.. Tu ścieżki wyłożone są kamerdolcam i to w dużej ilości. Szarpie, rzuca, do tego jest ślisko bo jeszcze chwilę temu wszystko pokrywała mgła. Miejscami to nawet sprowadzamy rowery, bo mamy za małego skilla aby wszystko bezpiecznie zjechać. Z późniejszych rozmów w bazie wyniknie, że niejeden zawodnik miejscami sprowadzał rower. Gdy dotrzemy na dół okaże się, że odrobiliśmy tylko około 10 minut starty względem naszego planu… coraz bardziej utwierdzamy się zatem w przekonaniu, że dzisiaj pozostaniemy zwykłymi śmiertelnikami.



„Tam NIMA co jechać…” czyli opowieść o kotwicy, zającu i rekurencji.
Ciśniemy przez moment asfaltem, aby zaraz z niego odbić w tzw. drogę wewnętrzną, która po kilkuset metrach kończy się łąką. Stoi tam ostatni dom, a przed nim jakiś dziadek. Jak nas zobaczył, że ruszamy łąką pod górę, czymś na kształt starej, nieuczęszczanej ścieżki, krzyczy za nami „Hej, tam NIMA co jechać… nic tam NIMA”.
Cholera, nie mógł Pan powiedzieć tego Janko Mordownikowi kiedy trasę układał? A tak, Janko tego nie wiedział, więc zostawił lampion w jakimś wąwozie, pośrodku niczego. Gdy przedzieramy się łąką pod górę, z punktu zjeżdża jeden z zawodników i krzyczy „iście rowerowy punkt, iście rowerowy…”. To znaczy zdanie było dłuższe, o wiele dłuższe ale pozwoliłem sobie wyciąć z niego fragmenty wyrażające skrajne emocje (czyt. bluzgi).
Chwilę później, zgodnie z tym co zapowiadał kolega, musimy ukryć rowery w krzakach i przedzierać się przez las z buta. Jest gęsto od zieleni i mokro… morko jak po deszczu. Mokre drzewa, mokre trawy, mokre skały… a my zjeżdżamy na tyłku do jakiegoś jaru po kolejny lampion.
Wracamy do drogi i teraz czeka nas mozolny podjazd na Koskową Górę. Niby asfalt, ale nachylenie jest zacne. Serpentyny też nieliche... kręcimy, próbując utrzymać jakieś (chociaż żenujące) tempo. Tętno mam chyba w strefie śmierci… ale jako, że zaleca się aby przebywać w niej jak najkrócej, staram się cisnąć na pedały jeszcze mocniej, aby jak najszybciej zakończyć ten podjazd i z niej uciec (ze strefy, nie z góry). I wtedy Szkodnik mnie zabija… nawet nie pamiętam w jakim kontekście to padło, ale mówi mi coś o morzu...
Wiecie coś na kształt „może przed nocą dojedziemy na wierzchołek”.
Mój schorowany łapie klasyczną kotwicę i zaczyna nucić…

Było morze,
W morzu kołek
A ten kołek miał wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nogami przebierając, śpiewał tak:
Było morze,
W morzu kołek…


Nie, NIE, NIE!!! Za późno.. kotwica zarzucona. Już nie nucę, w zasadzie to śpiewam. Kręcę na jakimś koszmarnym podjeździe i śpiewam… Przy pomocy tej piosenki, Ojciec kiedyś nauczył mnie co to jest rekurencja. A wiecie, że aby zrozumieć rekurencje, trzeba zrozumieć rekurencje? Rozumiecie, prawda?
Po 30-stym powtórzeniu piosenki, Szkodnik mówi „DOŚĆ! Przestań!”, ale dla mnie już nie ma ratunku. Kręcę pod górę, a z mych ust dobywa się zawodzenie o kołku i zającu…


Tędy, jedźmy tędy !!!

Na pewno?

K***a, wiedziałem...


Rajd, którego nie było...
(Było morze, w morzu kołek)… Wbiję Ci ten kołek w serce, jak nie przestaniesz!
(Było morze), może nawet ZARAZ !!
Wracam pomału do świata żywych. Siedzimy na Koskowej Górze.
Szkodnik… czemu chcesz mnie skrzywić. Bo śpiewasz, a wiesz co? NIE UMIESZ ŚPIEWAĆ i do tego zapętliło Cię na…
NIE, nie mów! Bo wróci… a wszyscy nie chcemy aby wracało.
Koskowa Góra. Byłem tu w tym roku 3 razy (nie licząc dzisiejszego dnia). Czemu aż tyle?
Ponieważ właśnie zaczynamy rajd, którego nie było:

Pamiętacie naszą Kompanię KORNĄ w Lanckoronie? A czytał ktoś Raport Szefa Sztabu Kompanii Kornej, czyli moją relację z przygotowań do rajdu? Jeśli tak, to pewnie pamiętacie że planowaliśmy bazę w Pcimiu, czyli w sumie to rzut beretem od Tokarni.
Kiedy zmieniliśmy koncept naszego rajdu przenosząc się do Lanckorony, to wszystkie trasy mieliśmy już właściwie gotowe.
Dlaczego się przenieśliśmy? Jest to dokładniej opisane w Raporcie Szefa Sztabu, ale mówiąc w skrócie, uznaliśmy że Beskid Makowski oferował (może nie monotonną, ale) zbyt mało zróżnicowaną trasę, jak na nasze oczekiwania. 
Cała północno-wschodnia cześć Mordownika to alternatywna trasa Kompani KORNEJ: nawet punkty planowaliśmy w tych samych lub podobnych miejscach:
Schronisko Kudłacze? Oczywiście.
Lubomir? Obserwatorium to miało być OKO SFAROC'a.
Kalwaria na Zębalowej? No ba!
Szczyt Kotonia. Pewnie!


Będziemy od teraz zanudzać Andrzeja powtarzając przez najbliższe godziny jak mantrę: "tu miał być lampion! Tu miała być zagadka! Tu był nasz punkt..."
Tego zupełnie się nie spodziewaliśmy! Jedziemy rajd, którego nie było. Nasz rajd! Każdy kto uczestniczył w Kompanii KORNEJ, mógł zatem zobaczyć jak wyglądałaby Kompania KORNA, gdybyśmy nie przenieśli się do Lanckorony. No po prostu alternatywna rzeczywistość! Co więcej, Koskowa Góra jest szczególnym punktem, ponieważ była w planie pierwotnego rajdu i jako jedyna została w planie lanckorońskiej edycji. Był to najdalej wysunięty południowy-wschód punkt Kompanii... a dotarł tu tylko jeden zawodnik. 
Aby nie być gołosłownym - punkt z Kompanii KORNEJ (marzec 2019, koloryzowane).


"Macie mapy, a nie wiecie gdzie jedziecie..."
Gdy Andrzej ma już pomału dość naszych monotonnych wypowiedzi postaci: "tu też planowaliśmy punkt", przerzucamy się nękać przypadkiem spotkanego Pawła. Jako, że był on na naszym rajdzie od razu pytamy jak Mu się podoba KORNY Mordownik, czyli alternatywna wersja… ufff, ledwo sę uchyliłem przed lecącym kamieniem. Hej, czemu ciskasz we mnie głazami?
Ponawiam pytanie, ale chwilę później leci we mnie kamień większy niż poprzednio. Wygląda na to, że to drażliwy temat…
Chwilę później porzucamy rowery w lesie niedaleko Zawadki (gdzie mieliśmy umieścić nasz punkt na pomniku… dobra, dobra, już kończę) i zbiegamy pieszo po kolejny lampion. Jest on dalej niż przewidywaliśmy i musimy zejść naprawdę sporo. Wszystko to potem trzeba będzie wrócić… pod górę.
Na kolejnym punkcie, gdzieś w środku pola dochodzi do dziwnej sytuacji. Jakiś lokalny rolnik wyjeżdża na nas z pyskiem. Żeby nie było! Nie chodzimy Mu po polu, nie depczemy ogródka czy coś… jesteśmy na łące, pod linią wysokiego napięcia, a ten i tak ma „ale”.
Powód: mamy szlak, a jedziemy łąką. Jest sobota, a On by chciał odpocząć. Ciągle dziś ktoś tą łąką jeździ i to go strasznie irytuje. Jak widzi, że mamy mapy na kierownicy, to zaczyna się nakręcać jeszcze bardziej:
- Macie mapy, a nie wiecie jak jechać
- Macie mapy, a nie umiecie z nich korzystać
- Macie mapy, a nie umiecie trzymać się szlaku itp. itd.
Jak Mu wytłumaczyć (bez przesadnej przemocy), że mamy mapy i dokładnie wiemy jak jechać ! 





Gdzie teraz, Rabe? Jak to gdzie, za RABE!
PCIM czyli Pięknie, Cicho i Miło. Tak brzmi legenda dotycząca nazwy tej miejscowości. Ponoć król się zachwycił tymi terenami i wypowiedział te słowa. Tak oto powstała nazwa tej miejscowości. Monarcha zapomniał tylko dodać, że oprócz cicho i miło jest tu też ostro... pod górę. 
Dla nas jest to czas decyzji. Na IMMORTALA’a nie ma dzisiaj najmniejszych szans, więc trzeba się zastanowić które punkty brać, a które odpuścić. Postanawiamy wyprawić się za Rabę, aby zaatakować lampiony w Pasmie Lubomira. Wybieramy 3 z pięciu, tak aby zostało nam trochę czasu na Pasmo Zębalowej na powrocie do bazy (tam też będzie walka…).
Ruszamy zatem odnaleźć Wielki Kamień! Tak się nazywa sporych rozmiarów skała, przy której wisi lampion, ale aby tam dojechać musimy znów łyknąć sporo przewyższeń. Rezygnujemy z żółtego szlaku, obawiając się że kamerdolce zjedzą nam za dużo czasu i robimy przelot w kierunku Stróży. Stamtąd pod górę asfaltem. To trochę naokoło, ale pojedziemy w miarę wygodną drogą (acz stromą) i połączymy się ze szlakiem już dość wysoko.
Następna na naszej liście jest 15-stka… szkoda tylko, że musimy zjechać wszystko co właśnie wytyraliśmy i wspinać się ponownie na wzgórze obok. Zjazd (oczywiście kamienisty i trudny) sprowadza nas do drogi, z której malutka ścieżka powinna iść w stronę punktu. Szkoda by było gdyby tej ścieżki nie było… postanawiamy jednak drzeć na dziko. WARIANT CZARNY, Q**A! Wąwóz, nie wąwóz, gąszcz, nie gąszcz, napieramy do przodu. Brak przebieżności lasu spycha nas mocno w lewo, ale to nic – na szczycie ma być dobra droga, więc tam skorygujemy kierunek.

Coraz większe te zabawki robią...

Gdzieś po drodze, w środku lasu natykamy się na pewien bardzo stary dom. Stary ale nie w ruinie. W teorii jakaś droga powinna do niego zatem prowadzić, więc mamy nadzieję, że uda nam się wydostać z krzaków… ale płonne nasze nadzieje. Droga tu kiedyś owszem i była, ale dziś to już bardziej wspomnienie dawnego traktu. Wzrok przykuwa jedynie profesjonalna stacja pogodowa, jaka została tu zainstalowana. Zazdro… muszę sobie kiedyś takową sprawić:


Nadal targamy na dziko:

W końcu na szczycie:



Wieczór w Paśmie Zębalowej
Pora wracać na zachodnią stronę Raby. Za moment zrobi się ciemno, więc nie zostało nam wiele czasu – limit jest tylko do 21:00. Po drodze do bazy znajdują się jeszcze 4 punkty, ale obstawiamy, że uda nam się zrobić co najwyżej trzy… i to też tylko, jeśli się zepniemy.
Jeden z nich to niesamowicie stromy wąwóz- ten o którym Janko Mordownik wspominał na odprawie. Zalecał schodzenie po linie i powiem Wam, że nie był to do końca żart. Ciężko było zejść na dno bez zjazdu na boku/plecach/ryju (wybierzcie właściwie). Mnie się to jakoś udało, bo przytrzymałem się leśnych przyjaciół (które podały mi pomocne gałęzie i korzenie), ale Szkodnik zjechał na boku na sam dół. Usłyszałem tylko „chyba zaraz spad…” i potem już tylko takie szzzzurrrrrr przez krzaki... i głuche *PAC* o ziemie.
"Nie ważne skąd jesteście... to musiało boleć" (4*)
Co my robimy ze swoim życiem… noc, a my chodzimy po wąwozach. Co za dramat…
Zgodnie z przewidywaniami udaje nam się zaliczyć 3 punkty, ale na samą Zębalową nie damy już rady wyjść, bo zabraknie nam czasu.
Do bazy zjedziemy kilka minut przed limitem.
W nogach mamy 96 km, 2900 m przewyższenia… zrobiliśmy 18 punktów z 23, czyli do Immortala brakło nam w cholerę.
Szacujemy, że potrzebowalibyśmy dodatkowe 3 (optymistyczne założenie) a nawet 4 godziny (bardziej realna opcja).
Na pocieszenie mogę tylko dodać, że z rowerzystów tylko dwie osoby zrobiły Immortala: „Obywatel Tygrys” i Bronek.
Nikt inny nie zdołał. Czyli mamy powtórkę z Chochołowa. Mimo włożenia wszystkich sił w trasę (jesteśmy wykończeni…), byliśmy za słabi aby sięgnąć po nieśmiertelność w tym roku. Ech, szkoda… naprawdę szkoda
Ciekawi mnie tylko jaki był odbiór trasy Mordownika przez Zawodników, którzy byli u nas na Kompanii KORNEJ. To czy Wam się tegoroczny Mordownik podobał to jedno, ale pozostaje pytanie która Kompania podobała się Wam bardziej: ta która się odbyła, czy ta której nie było (a mimo to ją przejechaliście/przeszliście).

Zamiast nieśmiertelności, czekały na nas nagrobki...


CYTATY:
1. Piosenka JT Machinima "Shepard of this flock" (Far Cry 5 rap)
2. Piosenka Nancy Sinatra "Bang bang"
3. Piosenka zespołu Hasiok "Galera"
4. Gwiezdne Wojny, Epizod I, "Mroczne widmo". Komentarz do krasy na POD RACE


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Waligóry 2019

  • DST 88.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 września 2019 | dodano: 10.09.2019

Lepiej SPISZ testament, bo dziś może być ciężko… Tak właśnie pomyślałem przed tym rajdem i w błędzie nie byłem. Dlaczego? Ponieważ trzecia edycja Rajdu Waligóry przeniosła nas właśnie na SPISZ, a sama trasa szacowana była na ponad 100 km i około 3000 przewyższeń. Zapowiadało się zatem srogo. Srogo acz zacnie…  polski Spisz jest niesamowity. Gotowi? No to zaczynamy.
Bazą rajdu jest Niedzica, czyli jeśli ktoś woli bardziej opisową formę, to powiem w skrócie: jezioro, zapora oraz dwa zamki z widokiem na Lubań (1225m). Jako, że odprawa jest już o 6:45, to budzik musi zadzwonić około godziny 3:00 w nocy (kocham te leniwe sobotnie poranki...), a godzinę później mkniemy już na południe pustymi (o tej porze) drogami.
Gdy docieramy do Niedzicy, miasteczko w zasadzie jeszcze śpi… ulice są niemal puste - tylko jakieś ultrasy snują się po chodnikach, wyczekując jakieś mistycznej komendy „START”. Mamy kilka minut na rejestrację, dopompowanie kół czy też rozmowy z innymi napieraczami, którzy dzisiaj także tutaj dotarli. Klasycznie już, zgarniamy do drużyny naszego IRON MAN (Iron to ang. także Żelazko, prawda?), a kilka minut później kierujemy się na odprawę.

"Doświadczenie uczy, że dzięki długiemu błądzeniu odkrywamy krótszą drogę" (1*)
Dostajemy mapy, które obejmują zarówno tereny naszego kraju, jak i Słowację. Obstawialiśmy, że na Słowacji odwiedzimy Veterny Vrch (cudowną widokową górę), ale Piotrek nas mocno zaskoczył. Słowacka część mapy kieruje na Zdziar i Bachledovą Dolinę (czyli jeszcze dalej na południe, w kierunku TATR!) , a nie na wschód wgłąb Pienin. No, ale Grandeusa zgadliśmy! Będzie o tym trochę później, ale nie postawienie punktu kontrolnego na tej górze uważałbym za zbrodnię!
Wraz z Andrzejem kreślimy nasz wariant na mapie i postanawiamy zacząć od północnej części trasy.
Na pierwszy ogień leci lampion przy bacówce zaraz za zaporą w Niedzicy. Ha! Nauczeni doświadczeniem z pewnej wakacyjnej wyprawy, nie popełniamy błędu jaki nam się wtedy przytrafił. Dobrze pamiętamy, że zjechaliśmy wtedy na sam dół zapory i musieliśmy na górę targać po schodach. Schodów tych jest dużo, a jak macie rower na plecach to jest ich nawet bardzo dużo – jeśli dziwi Was zmienny wynik pomiaru zależnie od sytuacji obserwatora, to odsyłam do szczególnej teorii względności Alberta 2,718 (czyli e, Alberta E. jak ktoś nie ogarnął). 
Schody te są też tak zmyślnie zaprojektowane, aby rower pchało się po nich... niewygodnie. Można wprawdzie prowadzić go po murku, który biegnie wzdłuż nich, ale murek ma barierkę, o którą idealnie zahaczają się pedały, tak co 5-6 przebytych stopni. Widzimy, że część zawodników pojechała tak jak my ostatnio, ale my bogatsi o doświadczenie, wyciągnąwszy właściwie wnioski, omijamy tym razem tą przeszkodę i wybieramy „wygodny” 10%-owy podjazd asfaltem...
To tak na rozgrzewkę przed tym co nas dziś czeka. Chwilę potem uderzamy już w czerwony szlak, który szybko wyprowadza nas "nad" Niedzicę.


W niektórych miejscach szlak ten pokrywa się z tzw. Pętlą Spiską – piękną widokową trasą rowerową, która krąży po tych terenach i po której będziemy dzisiaj sporo jeździć. Nie trzymamy się go jednak długo, bo musimy zjechać po kolejny lampion. Szkodnik mówi, że jest to „Drzewo na S”. Zastanawiam się czy chodzi o sosnę, sekwoję, a gdyby uznać że nie stosujemy polskich znaków to mógłby to być również Świerk lub Śliwa. Szkodnik ruga mnie, że mówi o kierunku - "Drzewo na S od drogi, Pacanie".
Z jednej strony szkoda, że nie zostaliśmy na czerwonym szlaku bo leci on na Żar - jedną z najbardziej stromych gór tutaj, ale w sumie to nic straconego, bo niedługo będziemy pod tą górą z drugiej jej strony. Musimy tylko uporać się z punktami na nowo budowanej dopiero ścieżce rowerowej wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego. Częściowo jest już gotowa, co możecie zobaczyć na zdjęciach (mają rozmach!), ale miejscami prace jeszcze trwają… nie przeszkadza nam to jednak w żaden sposób. Jeśli trzeba to targamy prosto przez plac budowy.




„Droga bez powrotu” czyli zawróć jeśli możesz… (2*)
Podjeżdżając pod jeden z punktów dostrzegamy na mapie niestandardowe znaki – dziwne napisy. Piotrek dodał komentarze: „nie tędy droga”, „zawróć”… i właśnie to GPS’owe hasło „zawróć jeśli możesz” budzi w nas niepokój. Czemu GPS’owe? Nie wiem jak u Was, ale nasze warianty autem także bywają nieortodoksyjne i czasem nasza nawigacja w taki sposób wyraża swą dezaprobatę względem obranej trasy. Powiecie: „Pheh, każda tak ma”. Ale czy wasza też ma modulację głosu wyrażającą emocje? Od spokojnego „zawróć jeśli możesz”, przez wyraźnie zaniepokojone „ZAWRÓĆ! Proszę…”, po przerażone „NIEEEEEE… nie chcę umierać”.
Ja czasem ze swoją nawigacją gadam, ale bywają to rozmowy upośledzone…

- Cześć Tom-tom

- Słucham!
- Jedź do domu
- A dokładniej?
- Do dużego pokoju!
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Do domu. Masz zapisaną trasę „DO DOMU”. Czego nie rozumiesz w wyrażeniu "do domu"? … Tępe to, że ech... muszę się napić.
- Zaprojektowano trasę: BAR MORDOWNIA. Ruszaj!
- Nie, NIE. Źle, kur**a!
- Czy chodziło Ci o trasę do: „Mariola niedrogo a dobrze”.
- ARGHHH….
- Zaprojektowano nową trasę: Stacja ARGE…

Wracając… napis na mapie każe zawrócić. Sugeruje to (albo przynajmniej my to tak odczytujemy), aby po kolejny punkt jechać na około. Cześć zawodników, z którymi tutaj dotarliśmy stosuje się do rady Organizatora, podbija kartę i rusza z powrotem w dół. No właśnie… ale czy to na pewno rada? A może to podpucha? Stąd mamy przecież naprawdę niedaleko do 14-stki. Tak, widzimy z mapy, że droga może zniknąć gdzieś przy strumieniu, no ale kilkadziesiąt metrów lasu na dziko i polana, to chyba nie będzie jakiś koszmar.
Decydujemy się zaryzykować i ruszamy naprzód!
„Batalion ARAMIS. Tolka wpierjot i ni szagu na zad!” (3*)
Zgodnie z tym co podawała mapa, droga kończy się w ciągu kilku chwil i zaczynamy przedzierać się na dziko przez chaszcze.
Jak (niemal) nigdy, okaże się to dobrą decyzją bo w niedługi czasie dotrzemy do wspomnianej przed chwilą polany, a nią już bezpośrednio pod ambonę, na której wisi lampion. Nie obyło się oczywiście bez nierównej walki z roślinnością, ale poszło w miarę planowo czyli bez utknięcia w jakieś pułapce bez wyjścia. Czyli była to dobra decyzja. Szok i niedowierzanie :)



Per aspera ad Astra… F !!! (łac. przez ciernie do... OPLA !!!) 
Targamy na drugą stronę Żaru. Lampion ma znajdować się w małym zagajniku na końcu ogromnej (stromej) polany.
Najprościej byłoby przedzierać się właśnie przez nią, ale jest ogrodzona i pasą się na niej różne zwierzaki.
Podbijamy zatem do bacy i pytamy czy możemy przetargać na dziko poprzez jego pole.

- Przepraszam, czy możemy przejść przez łąkę do lasu?

- To nie jest tak, że możecie albo nie możecie. Gdybym miał powiedzieć co cenię w życiu najbardziej – powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam i co ciekawe to właśnie przypadkowe spotkania wywierają wpływ na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet z pozoru uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem i dziękuję życiu, dziękuję mu. Życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość. Wielu ludzi pyta mnie o to samo „ale jak ty to robisz, skąd czerpiesz tą radość”, a ja im odpowiadam że to proste, to umiłowanie życia. To właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład pasę owce, a jutro – kto wie, dlaczego by nie – oddam się pracy społecznej i będzie ot choćby sadzić,...marchew”  (4*)

…ech czyli to nie baca, a juhas. Postać wykonawcza, a nie decyzyjna. Zgody nie dał, ale też nie zabronił – ciśnijmy zatem przez łąką.
Przedzieramy się przez ogrodzenie i tyramy pod górę. Wokół nas dziesiątki krów. Niektóre nas nawet pamiętają… konferują sobie wesoło

- Widziałaś tą drogę?
- Wow. Ale ściana. To czerwony szlak?
- Tak, a ta dwójka co właśnie nas mija, to w czerwcu cisnęła tamtędy z rowerami!
- Jak z rowerami? Tamtędy? Przecież trzeba być…
- No trzeba…


Z każdym krokiem zbliżamy się coraz bliżej lasu. Jest stromo, ale ciśniemy i wtedy... dostrzegam ją. Piękną i wspaniałą. Stoi pod lasem. Taka jaka pamiętam ją z dawnych lat. Astra F. W kultowej wersji hatchback. Tak, to auto wjedzie wszędzie – to najbardziej górskie auto świata. Tam gdzie nie poradzi jakiś potwór 4x4, to wyślą Astrę F. Nie wierzycie? Zapewniam Was testowaliśmy to nieraz. Stroma łąka po deszczu, oblodzone drogi, ścieżki pełne kamieni i korzeni – Astra przeszła zawsze. Co ja będę pisał, sami zobaczcie.
Mam cholerny sentyment do tej gabloty :D





"Bartoszu, Bartoszu, nie traćże nadziei..." czyli w głębinach (5*)
Docieramy na punkt żywieniowy i od tej pory dłuższą chwilę będziemy cisnąć wraz z Bartkiem ze Zdezorientowanych.
Dlaczego „nie traćże nadziei? Hmmm, może tak…. Na ostatnim Hawranie powiedziano nam, iż fakt że wybieramy warianty mocno z d**y jest powszechnie wiadomy, więc każdy kto jedzie z nami (albo z kim jedziemy my…) może mieć powody do obaw. Oczywiście, zawsze pozostaje nadzieja, że tym razem będzie inaczej… czyli nie traćże nadziei!
No, ale wicie jak to bywa z nadzieją.... czyli u Aramisów bez zmian. Punkt, który mamy złapać  razem to Przełom Białki. To już 3-ci rajd, który umieszcza lampion w tym miejscu, ale nie jest to dziwne bo miejsce jest wspaniałe. Opis punktu to „Podnóże skały”. Wiemy jak ta skała wygląda i wiemy że stoi ona w wodzie, wiec lecimy do niej od południa. Na odprawie mówili wprawdzie, aby jechać z północnej strony, ale zrozumiałem to jako wariant polecany, a nie że jedyny możliwy… no i źle to zrozumiałem. Reszta naszej ekipy też to zrozumiała źle, więc nadciągamy od południa…
Robi się coraz ciekawiej. Najpierw ścieżka przechodzi w łąkę – da się jechać. Potem łąka przechodzi w las, ale jazda jest jeszcze możliwa. Chwilę później jednak las przechodzi w gęsty gąszcz i teraz to już prowadzimy rowery. Dochodzimy do niemałej rzeki, gdzie zostawiamy rowery i z trudem przeprawiamy się po mokrych, zwalonych drzewach. Miejsce robi wrażenie, bo rwąca rzeka wypływa prosto ze skały (z jaskini).

Brniemy dalej przez krzory aż dochodzimy do skały i rzeki. Lampionu nigdzie nie ma. Problem z „podnóżem skały” jest taki, że skała ta swoje podnóże ma pod wodą. Rzeka ma tutaj też dość wartki nurt. Obstawiamy, że lampion wisi za załomem skały i jest dla nas niewidoczny z miejsca, w którym obecnie stoimy. Zapada decyzja aby po niego iść. Bartek odważnie zaczyna torować drogę, o ile można tak powiedzieć o wodzie… woda okazuje się głębsza niż się wydawała i chwilę później jest już zanurzony po pas.
Za Nim podąża Andrzej i Szkodnik. Mnie kazano zostać na brzegu, jako drugi rzut strategiczny lub ewentualna ekipa ratunkowa.
Okazuje, że lampion nie wisi jednak u podnóża skały, a na drugim brzegu rzeki (no to, tu się przyczepimy do opisu punktu - podnóże skały to podnóże skały a nie brzeg rzeki, tak?) i trzeba było po niego jechać od drugiej strony. Skoro jednak zabrnęliśmy już tak głęboko – dosłownie, to nie będziemy się wycofywać. Bartek przedziera się dalej, z niemałym trudem bo kamienie są śliskie i przy rwącym nurcie rzeki nie idzie Mu się po tych kamerdolcach komfortowo.
Finalnie jednak zdobywa On lampion wiszący po drugiej stronie i wraca bezpiecznie do miejsca startu.
Przygoda fajna, ale straciliśmy sporo czasu… czasu, którego nie mamy dzisiaj niestety z nadmiarem.



Wracamy do zostawionych nad pierwszą rzeką rowerów, a tam Wojtek z Kolegą (niestety nie pamiętam imienia) pytają nas jak się przeprawiliśmy przez wodę przed którą właśnie stoją (nie jest to łatwe, bo trzeba po śliskich drzewach). Mówimy Im, że ta rzeka jest mniejszym problemem, dosłownie… mniejszym i płytszym niż problem, który napotkają kawałek dalej. Pokazujemy Im zdjęcia z bitwy o lampion u podnóża skały.
Finalnie Wybierają dojazd drugą stroną, ale dziękujemy im za spontaniczne popilnowanie nam pozostawionych rowerów, gdy debatowali co dalej zrobić.


Punkt na Uboczu :)

Zostawiamy rzekę za plecami i ruszamy po punkt na Uboczu. Ubocz to lokalny wierzchołek w Paśmie Żaru.
Bardzo mi się podoba klimat tego punktu. Szkoda, że Piotrek tak go na mapie nie nazwał – opis powinien brzmieć "punkt na Uboczu" skoro lampion i tak wisi w sumie na szczycie. Na Ubocz (ubocze) jedziemy pięknym, zielonymi łąkami, a pochwyciwszy lampion skierujemy się na jeden z moich ulubionych pagórów...
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze punkt w okolicy Lorencowych skałek, które ja - jak pisałem Wam w relacji ICE AR nazywam Lorentz'owymi. Pamiętacie jeszcze transformatę Lorentza? Dylatacja czasu, te sprawy? Ogólnie chodzi o to, że im szybciej się poruszacie to czas biegnie wolniej. Co to w praktyce rajdowej oznacza? Im szybciej się poruszacie, tym czas biegnie wolniej, a więc macie go więcej, więc zrobicie więcej punktów - proste nie? 




GRANDEUS !!! The Slopes of Mighty Grandeus !!!
Nie wiem kto tak nazwał tą górę, ale mnie tym po prostu kupił. Wiecie jak uwielbmy takie nazwy, a ta jest iście wybitna. Byliśmy tu całkiem niedawno, ciesząc się 360-stopniową panoramą, a dziś ciśniemy za (napierającym jak Szatan Bartkiem) w kierunku szczytu. Heh, pagór niewielki, a tak mnie cieszy. Piękny jest i cudownie się nazywa. Nic tylko dodać u ten przydomek MIGHTY. MIGHTY GRANDEUS
Na szczycie robimy krótki popas – no bo gdzie jak nie tu!
Jeszcze tylko pożegnalne zdjęcie z Bartkiem bo ciśnie On dalej, szybciej i mocniej niż my. Potem szalony zjazd czerwonym szlakiem, gdzie Andrzej pokazał nam jak się „robi” takie zjazdy. Poszedł jak burza w dół, aż nam było wstyd że tak asekuracyjnie zjeżdżamy tą ścianę… no ale nie zostanę fanem jego techniki zjazdu. Jakoś tak nie mogę przekonać się do tego rycia twarzą po trawie…



Pamiętniki z wakacji czyli znowu na Słowacji
Z Grandeusa kierujemy się pomału w kierunku Słowacji. W kierunku granicy wyprowadza nas ponownie ścieżka rowerowa Spiskiej Pętli.
Ten kawałek, podobnie jak Grandeusa jedziemy z pamięci, bo dobrze znamy ten szlak… pchanie… musimy się w końcu wspiąć na te ponad 1000m. Potem pozostaje nam już przekroczyć granicę i łapać punkty u naszych południowych Sąsiadów.
Czekają nas tam szalone zjazdy i nieliche podjazdy. Musimy jednak odpuścić te najdalej położone punkty - u samego podnóża Tatr, bo w okolicach Zdziaru i Bachledovej Doliny. Mamy tam jednak, według znaku drogowego 21 km w jedną stronę. Nie ma opcji, abyśmy zdążyli po nie pojechać i wrócić w limicie na bazę. Szkoda... ale cóż, trzeba znać swoje miejsce w szeregu. No chyba, że to szereg Grandiego 1-1+1-1+1-1+ ...  (a ktoś pamięta jaką ma on sumę? Podpowiem że trzeba użyć metody sumowanie Cesaro). Wydawałoby się, że zero, a tu "takiego wała", jest to 1/2. Ale pomyślcie o tym tak, taka dziwna interpretacja. 1 to zapalone światło w pokoju, 0 to zgaszone światło w pokoju. I teraz napieracie z żarówką włącz, wyłącz, włącz, wyłącz. Czy w pewnym sensie stanem przejściowym nie będzie półmrok? 



Reakcja (iście) łańcuchowa
Pomału zbliża się końcówka rajdu. Zostało nam niecałe dwie godziny. Łapiemy ostatni punkt po słowackiej stronie i przygotowujemy się do przekroczenia granicy. Chwilę później spotykamy Magdę ze swoją ekipą. Nie widzieliśmy się z Nimi właściwie od momentu rozstania przy „zawróć jeśli to możliwe”. Wygląda na to, że od pewnego momentu jadą bardzo podobny wariant do naszego.
Chwilę zatem ciśniemy razem, ale tuż za słupkami granicznymi, na jednym z podjazdów zrywam łańcuch. Chcę „z kopyta” podjechać krótki podjazd, ale siła przyłożona do mechanizmu rozrywa najsłabsze ogniwo. Ech… trzeci raz na tym samym łańcuchu. Co za dramat…
No ale trudno, zdarza się, więc z konieczności rozkładamy się z serwisem. Mamy ze sobą wszystko co potrzebne, oprócz ... nadwyżki czasu na takie zabawy. Naprawa idzie nawet sprawnie i łańcuch otrzymuje (kolejną) spinkę… jest teraz poszarpany jak szynka przez Reksia, ale działa. Do miasta dowiezie…Przy okazji znacie ten suchar?

Generał na inspekcji w wojsku pyta: Żołnierze, jak Wy sobie tu radzicie, na tym odludzi – bez kobiety.
Mamy kozę Panie Generale.
Generał się trochę zdziwił, ale idzie do stajni i widzi, jest koza.
Stwierdza, wszyscy tą kozę chwalą, to i ja spróbuję. Spuszcza pory w dół i robi co ma zrobić.
Wychodzi za jakiś czas i mówi do sierżanta:
- "Słaba ta wasza koza. Naprawdę słaba".
- "Nie taka słaba, Panie Generale, bo do miasta dowiezie


…no więc, do miasta dowiezie.




Płaska 16-stka czyli dzida w dół !!!
Łańcuch skradł nam zbyt dużo czasu aby trzymać się pierwotnego planu pochwycenia 4 punktów... ech braknie nam tych 15 minut.
Musimy wybierać co łapać, co zostawić - redukujemy plan do 3 lampionów. Postanawiamy jednak zyskać jakoś na czasie, a więc zgodnie z tym co pisałem powyżej, musi zwiększyć prędkość poruszania się w terenie (aby czas biegł wolniej). Wybieramy zatem zjazd, a że droga jest całkiem niezła no to mamy przysłowiową DZIDĘ w dół ("puść te klamki !!!"). Nie dość, że teraz jest w dół, to 16-stka jest po płaskim, więc powinno się udać.
Nie przewidzieliśmy tylko, że przed samą 16-stką spotkamy strażnika punktu, który będzie chciał nam - wbrew unijnym przepisom - opchnąć trochę niepasteryzowanego mleka.
PSSST... tutaj, dawaj kanister. INO wartko.

Po 16-stce łapiemy jeszcze jeden punkt, oczywiście taki na jakimś sakramenckim podejściu... ale to już bardzo blisko bazy, więc bezpiecznie. Przelot na metę to formalność. Gdy wjeżdżamy na metę na liczniku mamy 88 km i 2100 przewyższeń... a zdobyliśmy tylko 20 z 25 punktów kontrolnych. Wielka szkoda, że rajd nie miał 15-16 godzin bo czujemy niedosyt... choć nie, lepszym słowem będzie "żal". Żal że nie byliśmy w stanie zrobić kompletu !!!
Co mogę powiedzieć w podsumowaniu? Było pięknie - cudowna trasa. Po prostu rewelacyjna. Tak dobra, że ciężko to jakoś sensownie opisać, aby nie zabrzmiało banalnie. Może ujmę to zatem inaczej. Zrobię kiedyś listę najlepszych rajdów EVER, subiektywną, niesprawiedliwą i stronniczą, ale moją własną. Od dawna mam taką listę w głowie, acz nie dojrzałem jeszcze do decyzji aby przelać ją na karty tego bloga - zwłaszcza, że to żyjąca lista. Wiem natomiast jedno. Pierwszy Rajd Waligóry ma na tej liście honorowe miejsce. Od dziś nie będzie na niej sam. Od dziś na tej liście mam już dwa Rajdy Waligóry. Te nieparzyste. 
(nie oznacza to, że druga edycja była słaba. O co to, to nie. Była bardzo dobra, ale lista najlepszych to lista najlepszych, a nie bardzo dobrych).

Pełną (nasza) galerię z Rajdu znajdziecie TUTAJ.  

CYTATY
1) Aforyzm autorstwa Thomasa Hardy'ego
2) Tytuł horror'u klasy Z
3) Uwaga materiały kontrowersyjne! Hymn BATALIONU WOSTOK To czeczeński(?) batalion ochotniczy biorący udział w działaniach wojennych w Gruzji, w Donbasie. Przez EU uważany za ugrupowanie terrorystyczne, ale ogólnie wszystkie piosenki wojskowe/wojenne mają w sobie to coś... nieważne, z której strony frontu pochodzą.  
4) Parafraza kultowego monologu skryby z filmu "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra"  (uwielbiam ten film)
5) Polska piosenka patriotyczna "Krakowiak Kościuszki"


Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur Sv. Jiri

  • DST 80.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 sierpnia 2019 | dodano: 03.09.2019

Kiedy wszyscy drzwiami i oknami walną na sierpniowe, pucharowe KoRNO my ruszamy zupełnie w inną stronę.
Dziwne to uczucie, bo z KoRNO czujemy się bardzo zżyci (w sumie to słowo fantastycznie określa pochodzenie, prawda? Na przykład Janusz zrzyci)… Dobra, nieważne, wracając… z KoRNO czujemy się bardzo zżyci, bo to właśnie od niego zaczęła się nasza przygoda z rajdami na orientację. Ha! Powiem więcej, to tylko i wyłącznie dzięki KoRNO na pewnym etapie naszego nawigacyjnego żywota staliśmy się współorganizatorami rajdu, mając przyjemność (chciałeś powiedzieć sadystyczną radość - Szkodnik) układać trasy w Dolinkach Podkrakowski i Lanckoronie.
Tym razem jednak, mimo całego sentymentu, ruszamy na Jaszczura. Zwłaszcza, że KoRNO rozgrywane jest na Jurze, którą owszem bardzo lubimy, ale znamy też już dość dobrze. Natomiast Jaszczur zabierze nas w Góry Opawskie… w których byliśmy do tej pory tylko raz. Nie wymienimy drugi raz gór na Jurę. Co to, to nie. Poza tym co tu dużo mówić, to JASZCZUR!!



"Najgorsze, że trzeba nie wierzyć
Gdy deszcze, gdy słońce, gdy Bóg
Stratował mój sen święty Jerzy
Jak wrócę do Ciebie bez nóg..." (1*)

Jaszczury zwykle charakteryzuje pewien motyw przewodni: „Ukryty wapień”, „Złamany Krzyż”, „Graniczne wody” czy też jeden z najwspanialszych i koszmarnych zarazem Jaszczurów „Ścieżka Muflona”... każda z tych imprez miała w sobie coś charakterystycznego dla rozgrywanego terenu.
Ech tak bardzo żałuję, że zaczęliśmy na te zawody jeździć, gdy takie edycje jak „Błędny Bastion”, „Krucze Góry” czy „Jaszczur w PIEKLE” minęły bezpowrotnie… Co więcej, nie zawsze da się być także na wszystkich rajdach w roku...
Wracając do motywu - tym razem impreza ma tytuł Jaszczu SV JIRI czyli Święty Jerzy. Tak, to ten od smoka… mnie natychmiast skojarzył się z cytowanym utworem, zwłaszcza że można odczytywać te słowa dosłownie! Aby dotrzeć do Radynii na 9:00 musimy wstać (znowu) około 5:00 rano. Tym razem zatem za sobotnią bezsenność odpowiada sam Sv. Jiri. Przyjechał i stratował nasz sen...
Radynia… mała osada, gdzieś na końcu świata. Tak bardzo na końcu świata bo w zasadzie na samej granicy z Czechami.
Można by rzec, że jest to miejsce, gdzie Diabeł mówi dobranoc, ale chyba jednak nie bo raczej by tu nie trafił.
Za słabe mapy mają tam dole aby na nich Radynia była.

- Miśku, to na końcu świata! Jak my tam dojedziemy?
- Jak to jak? Przez Kędzierzyn, Koźle...


Gdy dojeżdżamy na miejsce, niemal nikt nas nie zauważa bo wszyscy zajęci są zakupami – właśnie przyjechał sklep. Będzie tu tylko parę minut, a potem zniknie za horyzontem. Niesamowite, że są jeszcze takie miejsca… Mówiąc o horyzoncie otaczają nas nieprzebyte, niekończące się pola. Jaszczur ten miał rozgrywać się w Górach Opawskich, lecz żadnych gór na razie tu nie widać. Zapowiada się zatem, że dzisiaj będzie jednak płasko, zwłaszcza że do Biskupiej Kopy (najwyższego szczytu Gór Opawskich) mamy stąd spory kawałek drogi.
O tym jak bardzo się mylimy, przekonamy się już niebawem - dość szybko opuścimy bowiem teren naszego kraju i wjedziemy w Czechy. Tam przekonamy się, że Góry Opawskie mają także swoją drugą stronę… tą czeską. Zastanawia mnie także, gdzie na trasie spotkamy tytułowego Św. Jerzego… albo lepiej (gorzej?) Smoka.


Kapliczka Zaginionego Pisadła
Punkt 9:00 wyruszamy na trasę. To Jaszczur, czyli oznacza to, że mapy dostaliśmy jakieś 30 minut temu… trzeba było jednak dopasować do siebie ich poszczególne kawałki. W planie mapy (i tak bardzo starej, a w zasadzie to archiwalnej) jest zaznaczonych tylko część punktów kontrolnych. Reszta znajduje się na wycinkach hipsometrycznych (wysokościowych) lub lidarowych (laserowy skan terenu - zdjęcie na początku relacji) i trzeba je sobie do głównej mapy dopasować. To trudne… zwłaszcza jeśli lidary nie mają bardzo charakterystycznych miejsc.
Owszem, zdarza się czasem że już w bazie uda nam się dopasować wszystkie wycinki do mapy, ale niestety nie tym razem. Do zrobienia jest kilkanaście fragmentów i jak niektórych jesteśmy pewni na 100%, to tak  ze 4-ry, za nic nam nigdzie nie pasują.
Nie ma jednak co tracić więcej czasu na pracę nad mapą – ruszamy! Resztę spróbujemy dopasować w terenie.
Pierwsze dwa punkty w okolicy bazy są łatwe – tak jest zawsze… to tak na zachętę, na uspokojenie że wszystko jest proste i pod kontrolą. Wiecie jak jest. Gdy rajd zaczął się spokojnie, wiedz że zło pierd*lnie Znienacka (Znienacko będzie bronił się jak Umiał, a Umiał to był nielada zawodnik…).
Los jednak już teraz wysyła nam subtelne ostrzeżenia. Subtelne jak TIR za zakrętu na waszym pasie… już na drugim punkcie, w kuriozalny sposób gubimy flamaster (dobrze, że mamy drugi...). Sprawa nie bez znaczenia na rajdzie, na którym potwierdzenie niektórych punktów kontrolnych odbywa się przez wpisanie na kartę startową odpowiedzi na zagadkę.
Nie chodzi tutaj jednak o sam fakt zgubienia pisadła, ale o sposób w jaki to się stało… drugi punkt na naszej trasie, trzeba odpisać inskrypcję z kapliczki. Kapliczka typowo Jaszczurowa czyli zarośnięta, głęboko w krzakach, ogólnie ciężko dostępna bo broniona przez dziką roślinność z kolcami. Basi udaje się odpisać odpowiedź na pytanie i wychodząc z krzaków traci flamaster. Jedna z gałęzi podstępnie jej go wyrywa i flamaster upada na ziemię.
10 minut później nadal go szukamy. Nie wierzę, wiemy gdzie spadł, mamy do przeszukania góra 1m kwadratowy terenu, a pisadła nigdzie nie ma. Przerzucamy liście, podnosimy gałęzie… cholera, przecież flamaster nie jest wcale taki mały.
Po 15 minutach się poddajemy… nie uwierzyłbym gdybym, nie był tego świadkiem. Nie uwierzyłbym, że można nie móc znaleźć tak sporego obiektu na tak małej przestrzeni… nie ma co, dobry początek.




Ona przychodzi chytrze, bez ostrzeżeń czy gróźb, krzyczy pękniętą liną, kamieniem zerwanym spod stóp…” (2*)
Taa… kamieniem zerwany spod stóp. Lepiej bym tego nie ujął… a ostrzegali, prawda? (zdjęcie powyżej – Uwaga! Urwisko. Ciekawe czemu zapomnieli o literce "k"?). A było to tak…
Naszym celem były dwa mocno nierowerowe punkty, oznaczone na mapie hipsometrycznej jako X i W. Jeśli Malo mówi, że punkt są nierowerowe, to znaczy że nawet piechur będzie miał problem tam dotrzeć. Ciężko mi w zasadzie określić, co to było w terenie. Pierwszy z lampionów wisiał na drzewie tuż nad wielkim, potężnym U/V-kształtnym jarem i żeby go podbić, należało po tym drzewie wleźć…
Drugi z punktów stał sobie spokojnie w lesie, ale droga do niego wiodła niemal pionową skarpą. No i właśnie na tejże skarpie, jak mi jeden z kamieni nie uciekł z pod nogi...
Runąłem w dół wąwozu. Poleciałem jak Bielecki na Nandze (Nanga Parbat 8126m - Adam zaliczył tam 80 metrowy lot, gdy odpadł od ściany). Dawno nie poleciałem tak dynamicznie… zwykle jak się poślizgniecie, to to trwa... próbujecie się wyratować, chwycić czegoś itp. Tym razem nawet nie wiem kiedy walnąłem betami o ziemię. Szkodnik mówi, że szedłem i nagle zniknąłem z pola widzenia… i tylko jęk wydobył się z wąwozu.
Co ja robię ze swoim życiem… chodzę po jakiś skarpach, spadam z nich, obijam moje grube kości o kamienie. Co za dramat…
W sumie tego drugiego punktu to też się naszukaliśmy, bo to że stał sobie spokojnie w lesie, to jeszcze nie oznacza że łatwo go było znaleźć. Po mojej nagłej „wyprawie” w głąb wąwozu, to jeszcze z 10 minut błądziliśmy po krzakach, żeby go odszukać.



(Dwójka) PIELGRZYMÓW na końcu świata
Docieramy do miejscowości Pielgrzymów. To już totalnie koniec świata. Wioska ta leży na samej granicy, a od Czech oddziela ją niewielki potok. Naszym celem jest odnalezienie ruin kościoła Św. Jerzego (!), które tutaj się znajdują. Sama świątynia pochodzi z lat 1832-33 (jako „następca” spalonego przez pożar w 1827 roku swojego „poprzednika”), a obecny stan zawdzięcza działaniom wojennym, które przetoczyły się przez te tereny w marcu 1945 roku. Lampion ma znajdować się w najwyższej ruinie. Zakładamy, że chodzi o wieżę – gdyż większość ruin jest zabezpieczona i nie można tam wejść. Na wieżę wejść się… no właśnie. Schody są w takim stanie, że grożą zawaleniem od samego patrzenia (dodam, że są drewniane). Do tego czasami ich po prostu brakuje i trzeba przeskoczyć, podciągnąć się – forma dowolna. Ogólnie trzeba pokonać brak pewnej części schodów.
Wchodzę, na pierwsze „półpiętro” a schody skrzyp, skrzyp, trzask, trzask… hmmm, zaczynam się zastanawiać czy konstrukcja wytrzyma mój ciężar. Jestem na 100% pewny, że lampion jest na wieży, bo jeśli wspomnieć najbardziej znane wypowiedzi Malo, to :

- „Jaszczur, jest dla ludzi, którzy chcą wejść na drzewo”.
- „jest to impreza no security”
- „jeśli Wam się coś stanie, mogę się za Was co najwyżej pomodlić”


to to musi być wieża.


To nie pierwszy raz kiedy na Jaszczurze nie jesteśmy w stanie dotrzeć do lampionu, będąc w dobrym miejscu. Czasem jest to woda, czasem – tak jak dziś – wysokość. Basia mówi, że jest lżejsza i pójdzie. Już to widzę… przy swoim wzroście, to musiała by skoczyć z ostatnich pozostałych schodów, chwycić się „piętra” wyżej i podciągnąć… a potem jakoś zejść.
Basia nadal twierdzi, że da radę… ale dochodzi do krawędzi i mówi „a taki ch*j”.
Robimy zdjęcie wieży, najwyżej nam tego punktu nie uwzględnią, ale nie zamierzamy ryzykować.
Czy dało się tam wyjść? Tak, oczywiście, ale w mojej ocenie ryzyko związane z tym działaniem, zwłaszcza w kontekście starych, zrujnowanych, drewnianych schodów było zbyt duże. To kwestia indywidualnej oceny, byli tacy co weszli. Czy to było mądre? Przeżyli, więc ciężko powiedzieć. Gdyby nie przeżyli, to ocena była by prosta, prawda?



"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba
Morzu liści i w wełnianym swetrze traw..." (3*)

Chwilę później, przekraczamy granicę i naszym oczom ukazuje się bezmiar zieleni. Krajobraz jak w Beskidzie Niskim!
To miła odmiana po niedawnym chaszczowaniu. Ech chaszczowanie, pewnie w szkole uczyliście się o piętrach roślinności. Różne wyróżnia się podziały, ale praktyczny podział według mnie jest prosty. Do około 800 – 900 m npm. występuje roślinność plugawa: łopiany, jeżyny, pokrzywy… nie mówię o drzewach, ale o szeroko rozumianych krzorach i krzokach.
Drzewa są spoko… no, chyba że czasem nie. Są drzewa, które chcą Was zabić. Na przykład ŁOSKOTNICA PĘKAJĄCA. Drzewo zabójca… serio. Ludzie czasem giną przez nie i nie jest to miła śmierć.
Cechą charakterystyczną tego drzewa są kolce, które pokrywają całą korę. Całą czyli pień i wszystkie główne gałęzie. Drzewo wydziela trujący sok mleczny, który może wywołać podrażnienia skóry – a w niektórych przypadkach samo zatarcie oczu może doprowadzić do ślepoty. To jeszcze nic !
Owoce tego pacana, gdy dojrzewają, wypełniają się gazami i potem eksplodują!
Zasięg wystrzeliwanych kolców: około 40 metrów (SIC!)
Prędkość wystrzeliwanych kolców: do 240 km/h (VERY SIC!)
Wyobraźcie sobie zostać trafionym zatrutym kolcem, lecącym 240 km/h. Podoba mi się to drzewo. Hodowałbym w ogrodzie przed domem, tak aby gałązki sięgały na ulicę… podlewałbym i odżywiał, co by duże owoce rodziło….
Dobra, bo się rozmarzyłem. Kończąc offtopic… zostawimy krzory za sobą i wjeżdżamy na ogromne, naprawdę ogromne łąki. Krajobraz przypomina trochę Beskid Niski, bo mamy zielone pagóry. Żadnych kolców, żadnych parzących elementów, żadnej gęstwiny. Tylko zielony bezkres, aż po horyzont. Jest tu pięknie…




"Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi...?" (4*)
Pierwszy z dwóch rozdziałów niechronologicznych. Mam na myśli, że uczucie to nie pojawiło się na rajdzie w którymś konkretnym momencie, ale towarzyszyło nam w sposób nieprzerwany: od początku do końca.
Nie ma tu nikogo. Są pagóry, są lasy, są łąki… ale nie ma ludzi. Niejeden by się cieszył na taki scenariusz, góry bez ludzi czyli bajka – to prawda, ale kiedy mija cały dzień a Ty nie spotykasz nikogo… kiedy jedziesz przez dwie małe miejscowości i czasem usłyszy ludzi głos, ale osoby ujrzeć już nie zdołasz... może zacząć wkradać się w twoje serce pewien niepokój. Gdzie ja właściwie jestem i dlaczego tutaj nikogo nie ma…
W ciągu całego dnia spotkaliśmy "kogoś" 2 razy. Nie liczę kilku aut, które minęły nas na drodze gdy zjechaliśmy do miejscowości. Mówię o szlaku, o bezdrożach, o polach i łąkach, o ruinach dawnych zabudowań…. Żywej duszy. Martwej też nie. Przypomina mi to pewien aforyzm… niestety nie pamiętam autora, choć kojarzą mi się „Myśli nieuczesane” Stanisława Jerzego Lec’a, ale pewny nie jestem…
...tym bardziej nie jestem pewien, czy nie przekłamuję tego cytatu. Niemniej ja pamiętam go mniej więcej tak:

„Przyjdzie czas, że człowiek będzie całować ślady stóp na piasku, nie wiedząc że to jego własne…”

Pod tym względem niesamowity był to rajd. W całkowitym niemalże odosobnieniu…w samotności. W samotności we dwoje...
Co ciekawe inni zawodnicy mówili w bazie, że spotykali ludzi, a nawet wchodzili z Nimi w jakąś tak interakcje czyli byli to NPC mówiąc RPG'owo :)
My natomiast przez cały dzień nie spotkaliśmy niemal nikogo, a miejscowości wyglądały na zupełnie wyludnione…
Nawet w kapliczce spotykamy tylko duchy:



"Woda! (...) Jesteś największym bogactwem, jakie istnieje na świecie. Jesteś też najsubtelniejsza, ty, taka czysta, we wnętrznościach ziemi. Można umrzeć nad źródłem, które zawiera związki magnezu. Można umrzeć o dwa kroki od słonego jeziora. Można umrzeć mając dwa litry rosy z domieszką kilku soli. Bo ty nie dopuszczasz żadnych związków, nie tolerujesz żadnego zafałszowania, jesteś zazdrosnym bóstwem... (5*)

Drugi z rozdziałów niechronologicznych. Podobnie jak samotność, przez cały dzień towarzyszyć będzie nam pragnienie. Nie, Pacany! Nie mówię o chcicy – tym razem naprawdę chodzi mi tylko o wodę. Żar z nieba jest niesamowity, bo jest ponad 30 stopni ciepła. Słońce oszalało i podsmaża nas na wyschniętej ziemi niczym smakowite kąski na wielkiej patelni. Jest duszno i parno, nawet cień lasu nie przynosi wielkiego ukojenia. Wspomniałem też już że sklep odjechał, prawda…?
Jak to na Jaszczurze, przedzieramy się przez dzikie tereny i godzinami nie spotykamy niemal żadnej cywilizacji. Znacie nasze wielkie plecaki, wiecie więc, że niemal zawsze jesteśmy przygotowani na ciężkie warunki...
...ale nawet 4,5 litra wody na głowę dźwigane na plecach to trochę mało w tak upalny dzień jak dziś.
W takich warunkach woda „schodzi” o wiele zbyt szybko, a nie ma jej gdzie uzupełnić. Trafiamy w pewnym momencie rajdu na studnię, ale znak jednoznacznie odradza jej spożycie. Przypomina mi to… pewien ciąg obrazów. Nie mówię o malowidłach, ale o obrazach w mojej głowie:

- Wokół wód bezmiar wielki, a do picia ani kropelki...
- Co to jest?
- Wiersz. Pierwszy, którego nauczysz się w szkole średniej…


Kojarzycie skąd pochodzi ten dialog? Może chociaż część z Was zna ten klasyk niskobudżetowego S-F, w Polsce wyświetlane jako Kosmiczne Łowy (film dostępny tutaj). Lata 90-te i ramówka TV z filmami z lat 80-tych… ech te se nevrati.
Powyższe to rozmowa głównego bohatera (tytułowego hero – Space Huntera) i ratowanej przez Niego dziewczyny, gdy utknęli na pustyni…
Pamiętam jak za dzieciaka oglądałem ten film z wypiekami na twarzy. Pamiętam jak byłem dumny, że będąc w podstawówce znam już pierwszy wiersz z zakresu szkoły średniej… nie miało znaczenia, że to film w TV, że program nauczania polskiej szkoły średniej może być inny niż program nauczania w USA. Znałem już przecież pierwszy wiersz, jakiego koledzy będą się dopiero uczyć za parę lat…
A potem w liceum byłem niemal rozczarowany gdy okazało się nie przerabiamy tego wiersza.
Na tyle utkwiło to w mej pamięci, że sam musiałem go poszukać… no i znalazłem.
Oryginał został wydany po raz pierwszy w 1798 roku (autorstwa Samuela Tylora Coleridge’a, jednego z pierwszych prekursorów angielskiego romantyzmu. Utwór: „The Rime of the Ancient Mariner”)

Water, water, everywhere
And all the boards did shrink
Water, water, everywhere
Nor any drop to drink…


Znaleźliśmy zatem studnię, ale nie jest nam dane skosztować wód z jej głębin… W bazie dowiemy się, że byli tacy którzy zaryzykowali i żyją. My pewnie też, na pewnym etapie nie zastanawialibyśmy się długo, ale na studnię natknęliśmy się wczesnym popołudniem, mając jeszcze 2,5 litra zapasu. Później będziemy tego żałować. Upał nie odpuści właściwie do wieczora, a noc także nie przyniesie wiele poprawy… z każdą godziną, z każdą minutą będziemy zatem niebezpiecznie zbliżać się do wyczerpania naszych zapasów.
Samotność i racjonowanie wody… to zapamiętam na pewno z tego Jaszczura.


Nawet droga donikąd kiedyś się kończy…
Robi się coraz stromiej. Zaczynają się konkretne podjazdy i podejścia. Przebyliśmy nieprzebyte zielone łąki i wjeżdżamy w góry.
Czeka nas naprawdę trudny kawałek rajdu, także nawigacyjne bo mamy tu zatrzęsienie lidarów. Zjadają, nie! Pożerają one nasz czas w sposób niesamowity. Przypasowanie liarów, zorientowanie się w terenie tylko po jego kształcie… masakra. Punkty nie są bardzo oddalone od siebie, ale czasami między kolejnymi lampionami schodzi nam godzinę i to mimo, że nawigujemy się dość precyzyjnie i bez większych błędów.
Najgorsze jest to, że niektóre drogi i to takie lepsze, potrafią skończyć się nagle ścianą nieprzebieżnego lasu. Tak na przykład zdobywamy szczyt – Kobyłę i mimo, że lampion jest po jej drugiej stronie, to droga znika nam w ogromnych krzorach. Nie idzie się przez nie przeprawić z rowerami. Musimy się wrócić i atakować od innej drogi, która także chwilę później znika…
W końcu się udaje. Niemniej, pięć lidarów w tej części mapy zjada nam około 3,5 godziny. To była naprawdę ciężka walka… z jednej strony cieszymy się z wykonania planu (nie robić lidarów po nocy bo z wtedy z koszmaru robi się piekło…), z drugiej zastanawiamy się czy nie trzeba było chociaż części z nich odpuścić. W 3,5 godziny mogliśmy złapać inne punkty, być może nawet większą ich ilość niż te tutaj… ale kto to wie?
Finalnie, niesamowicie styrani zjeżdżamy po drugiej stronie gór... wciąż głębiej i głębiej w obcą ziemię.






Na oparach czyli „...i tych gór mam dość” (6*)
Podchodzimy kolejnym pasmem górskim i dopada mnie kryzys. Ha! Kryzys to mało powiedziane… recesja, impas, paraliż. Dopada mnie ogromne zniechęcenie…. Gdzieś na końcu świata, w samotności i palony pragnieniem przeżywam swoje własne piekło… mam dość. Tak bardzo, że Basia zaczyna się poważnie o mnie martwić. Mam dość psychicznie… na Jaszczurach to czasem Szkodnik wpada w złość, że znowu chodzimy po jakieś chaszczach (jeśli pamiętacie kryzys szkodniczy z „Jaszczur – Zaklęty Monastyr”), ale dziś padło na mnie. Gdyby zastąpić każde niecenzuralne słowo słowem „ECH”, to moja wypowiedź brzmiała by mniej więcej tak: „ech, ech, ech, ECH, EcH, ECh, E-CH, E-C-H, EC-H, eCh, …
Mam ochotę rzucić to wszystko w p***du i wrócić do bazy… tylko, że nie jest to możliwe. Jesteśmy głęboko w czeskich górach i nie ma tu drogi prowadzonej do Polski. Trzeba najpierw z gór zjechać i przeprawić się drugim ich pasmem w stronę granicy. Jeśli chciałbym szybkiej ewakuacji, no to… hmmmm… utknąłem.
Dziś - po wszystkim już, zrobiłem sobie mała psychoanalizę tego co się stało. Nie mówię tu o jakieś chorych rozkminach, ale o rzetelnym narzędziu psychopatologii czyli studium przypadku poprzez strukturyzację zapytań w korelacji z analizą oczekiwań.
Wygląda na to, że zbiegło się w tym samym czasie kilka negatywnych bodźców:
- niepokój związany z brakiem wody (do bazy daleko, a zostało nam tylko około litr na głowę… stan alarmowy!)
- słońce dogrzało mi straszliwie
- dopadły mnie drobne problemy żołądkowe
- trudna nawigacyjnie mapa, która sprawa wrażenie o wiele trudniejszej niż mapa o pełnej treści
- zapadająca zmrok
- dysonans poznawczy związany z drogą
Dwa słowa o dwóch ostatnich bodźcach. Uwielbiam zachody słońca, nie znoszę zmierzchu… to dla mnie zawsze najtrudniejsza część rajdu. Gdy już zapadnie noc i jedziemy na światłach, to już trudno – nie ma wielkiego wyboru i przechodzę nad tym do porządku dziennego. Nierzadko jest nawet przyjemnie! Ale zmierzch… gasnące światło dnia, chęć zatrzymania go, chęć ucieczki przed nocą... to że robi się coraz bardziej szaro/ciemno z każdą minutą. Niczym strach przed ciemnością. Trochę irracjonalne to, ale cóż zrobić…
Natomiast dysonans poznawczy wynika z tego, że mamy mapę formatu A3 do przejechania w pionie (straszny kawał drogi!). Mój umysł nie może jednak zaakceptować faktu, że skala mapy to 1:17 500 a nie 1:50 000, czyli NIE aż tak wielki kawał drogi. Czemu nie może tego zaakceptować? Bo strasznie wolno nam ta mapa szła, najpewniej ze względu na lidary i trudności terenowe. Po zjeździe z gór mamy przelecieć spory kawał dobrą drogą, więc powinno być ekspresem na takiej skali, ale jednak cały czas w głowie siedzi mi że ta mapa „idzie” nam opornie i długo… klasyczny dysonans poznawczy.
Skrzydła podcina mi ogrom drogi przed nami, który ogromem wcale nie jest… i tym sposobem, na Jaszczurze, o zmierzchu „tych gór mam dość”.




"Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that somethings always near..." (7*)

Zapadła noc. Jest zupełnie ciemno, więc humor mi się znacznie poprawił. Nawet Basia mówi, że to co najmniej dziwne, bo de facto jest trudniej niż o zmierzchu. Być może, ale odetchnąłem psychicznie i możemy jechać dalej… ech już dawno nie miałem takiego kryzysu.
I oby nigdy więcej.
Kryzysy fizyczne są „prostsze”, bo mimo zmęczenia, idziesz często po prostu siłą woli. Kryzys psychiczny to chęć zjechania do bazy, odpuszczenia, poddania się… z tym walczy się już ciężej, „aby znaleźć w sobie siłę, wbrew przeciwnościom bez słowa zachęty” (9*). Dobrze, że już minął…
Wyjeżdżamy na wielką polanę – lampion znajduje się w małym zagajniku gdzieś na jej środku. Mówię do Szkodnika, że ja po niego pójdę – po niedawnym kryzysie, dobrze zrobi mi spacer pod rozgwieżdżonym niebem. Szkodniczek zostaje na drodze i obserwuje oddalające się światło mojej czołówki. Patrząc za mną, traci czujność… a ciemność za jego plecami staje się żywym organizmem.
Pamiętacie?

„Ciemność jest szczodra. Jej pierwszym darem jest ukrycie: nasze prawdziwe twarze pozostają w mroku, pod skórą, prawdziwe serca spoczywają w jeszcze głębszej ciemności. Lecz największym darem ukrycia nie jest to, że możemy ochronić własne tajemne prawdy, ale to, że ukryte są przed nami prawdy dotyczące innych…” (9*)


Organizm podchodzi Mu niemal pod plecy, a Szkodnik zdaje się nie dostrzegać zagrożenia.
Nie jestem w stanie Mu pomóc, szukając lampionu gdzieś pośród wielkiej polany.
Dopiero kiedy wrócę usłyszę przerażającą historię, mrożącą krew w żyłach opowieść o białych istotach z ciemności, które (naprawdę w dużej liczbie) zaszły od tyłu Szkodnika. Kiedy nagle coś Go zaniepokoilo odwrócił się i niemal głową zderzył ze stworami, które (ciekawe, kto Im po nocy na polu świeci), wylazły z ciemności.

Jakiś czas później (czytaj po 2-kilometrowym podjeździe) docieramy na stary opuszczony cmentarz… który to już raz, Szkodniku. Tylko Ty, ja, noc i utopiona w ciemności nekropolia… Kto nie przeżył swojego pierwszego razu nocą na cmentarzu, ten nie zna życia. To znaczy, chodzi mi o to, że jesteście pierwszy raz nocą na cmentarzu, a nie o ten „pierwszy raz”  na cmentarzu nocą, tak?
Mam nadzieję, że się rozumiemy?




Do bazy docieramy mocno po pierwszej w nocy. Prawie 17 godzin w trasie, cały limit podstawowy i niemal cały (bez kilku minut) limit spóźnień wykorzystany. Na liczniku około 80 km… z czego, jak to na Jaszczurze, spora część na nogach przedzierając się przez krzaki.
Niepojęte, ale jakże powtarzalne na tych imprezach…
Teraz jeszcze tylko chwila odpoczynku i powrót do domu, z krótkim snem po drodze gdzieś w lasach przy Kędzierzynie Koźlu.




CYTATY:
1) Piosenka Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński "Przyjaciele, których nie miałem"
2) Piosenka Budki Suflera "Cień wielkiej góry"
3) Znacie to już z innych wpisów. Piękna ballada o Beskidzie Niskim "Bartne"
4) Adam Mickiewicz, "Dziady" - improwizacja Konrada
5) Antoine de Saint-Exupery "Ziemia, planeta ludzi" - jeśli nie czytaliście, to koniecznie nadróbcie to zaniedbanie...
6) Piosenka górska "We wtorek w schronisku po sezonie..."
7) Piosenka Iron Maiden "Fear of the dark"
8) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "1788"
9) Książka "Gwiezdne Wojny: Zemsta Sith'ów" - pisałem Wam już, że książka jest niesamowita i świetnie uzupełnia film.


Kategoria Rajd, SFA

Świętokrzyska Jatka 2019

  • DST 143.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 sierpnia 2019 | dodano: 04.08.2019

Świętokrzyska Jatka to dla nas dość charakterystyczna impreza. Rok temu było piekło, ponad 30 stopni, trasa także około 130 km przy zalesieniu terenu 10%... po prostu patelnia. Do tego wtedy też premierę miał Venom, (mój nowy rower) - następca zmarłego tragiczne Króla Dart(h)Moor'a Pierwszego i nigdy nieodżałowanego Santa Cruza.Gdy zatem zobaczyliśmy, że znowu możemy się zapisać na przejażdżkę w piekle (choć równie dobrze mógł to być w tym roku dzień potopu), nie wahaliśmy się ani chwili. Zwłaszcza, że Jatka miała rozgrywać się w ternach nam zupełnie nieznanych, z bazą w Połańcu.


Owoc żywota twojego je ZUS... czyli tragiczna historia pewnego łosia z Piotrkowa
Na dzień przed nami wyjazdem pisze do nas Obywatel Tygrys (jak nie wiecie do czego nawiązuję, to oglądnijcie sobie klasykę polskiego kina o fali w wojsku - "Samowolka", film dostępny chociażby tutaj). Krystiana nazywam Tygryskiem, bo jego pasiasty strój rowerowy jest stylizowany na tego zwierza. Nie wiem ile ma nadal na fali, ale sądzę że jest już dawno po "Święcie Lasu" (czyli 111 DDC, kiedy pionowało się wozy). Jak ktoś nie ogarnia o czym znowu piszę, to poszukajcie sobie informacji o dawnych zwyczajach w wojsku. Dowiecie się kim były Jesiony, co to była AMBA, co to znaczyło mieć nadal dwójkę z przodu czy być ocelotem. 
Krystian pyta nas czy może się z nami zabrać do Połańca. Nasz SFA-Panzerkampfwagen nie jest może przystosowany do przewozu dzikich bestii (zwłaszcza, że Krystian zawsze napiera jak dziki), ale dajemy radę jakoś Go zapakować. W drodze do Połańca rozmowa schodzi na różne dziwne tematy... w pewnym momencie tak dziwne, że Krystian opowiada nam tragiczną historię łosi w ZUS'ie w Piotrkowie Trybunalskim. A było to tak... pewnego dnia przybyły do Piotrkowa dwa łosie. Najpewniej załatwić coś w Urzędzie Celnym, bo tam jest zawsze ostra jazda... Powiem że w starej robocie z kompami przemysłowymi, to był to jedyny urząd gdzie musieliśmy wyjaśniać pisemnie i to z pieczątką rzeczoznawcy, że komputer PC nie jest sterownikiem PLC. Urząd Celny w Piotrkowie wart jest osobnego wpisu :)
Nie jest dla mnie zatem dziwne, że łosie musiałby się samodzielnie kopsnąć do Piotrkowa aby coś wyjaśnić. Nie widziały jednak, że wybierały się w swoją ostatnią podróż... dorwali je siepacze ZUS'u i jednego z nich powiesili na płocie. Gdy rano ludzie wstali do pracy (do pracy... w Piotrkowie. Tyś widzioł - to tak samo jakbyś powiedział "szczęśliwi ludzie z Radomia"). Jeszcze raz, gdy rano ludzie wstali ujrzeli truchło łosia wiszące na ogrodzeniu ZUS'u.
Oficjalna wersja mówi, że łoś chciał ogrodzenie przeskoczyć (czyli nieleganie wtargnąć na tereny ZUS'u), nabił się na ogrodzenie i zdechł... Żal zwierzaka, ale czujecie klimat.... łoś "ukrzyżowany" na płocie ZUS'u... jakim cudem to się nie stało się mem'em.
Owoc żywota twojego je ZUS... tak bardzo, że nawet łoś nie wytrzymał i targnął się na życie, przed główną bramą... w ramach protestu... już widzę artykuł w "Fakcie": "GROZA !!!"
(Po tej opowieści jak Grzesiek M. napisze w swojej FB relacji, że na Jatce spotkali w lesie łosia, to myślałem że padnę...)
Na takie chwilę na swojej - co najmniej dziwnej - playliście w aucie mam specjalną piosenkę. Do końca drogi do Połańca słuchamy zatem Łydki Grubasa, która śpiewa:

W dalekiej snu krainie okrutny mieszkał smok
Co umiał ukraść wszystko, na co obrócił wzrok
A chłopi z tej krainy, co przecież też chcą żyć
Zrzucili się po owcy, by się nie raczył mścić
I kiedy go karmili, on ciągle rósł i rósł
Miał imię nietypowe, a zwał się ZUS...

Wójcie!
Wołajta Jaśka, bierzta grabie
Idziem na Zusa całom wsiom (1*)


Link do utworu oczywiście na końcu wpisu :D



Nie ważne kto z bazy wyjeżdża ostatni... ważne kto do niej ostatni wraca !!
Docieramy w końcu do Połańca. Jeszcze nie wyszliśmy z szoku, po tragicznej opowieści o śmierci w ZUS'ie, a już musimy się rejestrować, odbierać pakiety sportowe i przygotowywać do startu. Oczywiście w bazie pełno znanych twarzy, a że przybyliśmy ze sporym wyprzedzeniem, to jest też trochę czasu na rozmowy i pogaduchy.
Chwilę później jesteśmy już na odprawie, gdzie Łukasz robiący niezła Jatkę (np. właśnie Świętokrzyską) prezentuje nam główne informacje o trasie. Dołącza do nas także Andrzej znany Wam już z niejeden relacji, więc nie będę tym razem pisał o grubych przewodach :)
Gdy dostajemy mapę to jesteśmy pod wrażeniem. 30 punktów kontrolnych, tak rozsypanych po mapie, że ciężko ułożyć jakiś wariant. I o to przecież chodzi !!!
Będzie to widać także na trasie, bo np. pkt nr 28 będzie atakowany w tak różnych konfiguracjach, że aż głowa mała. My będziemy go brać na powrocie do bazy, ale wiele ekip atakowało go początku rajdu. Wariantowość!! Kwintesencja tych imprez!
Jesteśmy naprawdę kontent i wykreślamy nasz wariant, zupełnie nie mając pojęcia czy jest on (no i na ile) sensowny - co więcej, w trakcie jazdy nie obejdzie się bez korekt, modyfikacji i poprawek.
Narysowanie na mapie wspomnianego planu zajmuje nam dłużej niż zwykle, tak że z bazy wyjeżdżamy niemal ostatni, co niektórzy nie omieszkają nam wypomnieć. Odpowiadamy jak w tytule: "nie ważne kto wyjeżdża z bazy ostatni, ważne kto do niej ostatni wraca. Do zobaczenia o 22:59" (bo limit rajdu jest do 23:00, a chyba już wiecie że Aramisy to synonim wyrażenia "na styk").

"Andrzeju nie denerwuj się"... jeśli zacytować klasykę polskiego internetu.
No jaja, czasem nawigujemy z dokładnością do metrów, nie dając się nabrać na punkty stowarzyszone, a czasami azymutujemy się na duże odległości, czy też idziemy jak po sznurku w labiryncie ścieżek... Dziś jedank nie umiemy dobrze wyjechać z miasta (jak się wyjeżdża z miasta dobrze?). Skrzyżowanie drogi krajowej, stacja benzynowa (oznaczona na mapie), a my mamy pierwszą dyskusję w zespole. Andrzej mówi "nie tutaj, następny zakręt". Basia mówi "no nie, właśnie tutaj". Ja patrzę na mapę i myślę "też jestem zdanie, że z odległości wynika że tutaj... ale układ dróg tak mi się totalnie nie zgadza, że może Andrzej ma rację?".
Wszyscy pognali, a my nie umiemy wyjechać z miasta... dyskusja coraz bardziej burzliwa. Fantastyczny początek.
Kto miał rację? A czy to ważne? Ważne, że w końcu dochodzimy do porozumienia czyli jedziemy jednak "tutaj", a jak się okaże, że jesteśmy źle to będziemy w d***...eee... poprawiać. Proste?
Ech, komandosi nawigacji, mistrzowie azymutu... nie wiem co nas zaćmiło... Pierwsze skrzyżowanie, a my nie wiemy jak jechać. Po prostu nawigacja firmy MŁOT-MŁOT "utracono sygnał logiki..." No więc bez korekty (a może właśnie z nią - mówiłem, że nie jest to ważne) docieramy finalnie do pierwszego punktu kontrolnego w Ruszczy przy imponującym pomniku przyrody.


Nie musi smakować, byle sponiewierało czyli... "ELITARNI" (2*)
Lecimy dalej, nawigacja zaczyna nawet działać. Na 3-cim lub 4-tym punkcie dopadamy "Bronka", który wygrywa większość imprez. Jesteśmy w szoku. Dogoniliśmy Pawła, czyżbyśmy łamali już wszystkie możliwe prawa... nawet prawa fizyki i poruszaliśmy się szybciej niż światło?
Jeszcze przed chwilą nie umieliśmy wyjechać z Połańca, a teraz doganiamy elitę maratonów na orientację. Okazuje się, że nie ma tak dobrze. Po prostu wczoraj wieczorem elita zapiła i to nie byle co, bo coś co nazywają Mlekiem Teściowej (nie pytam o więcej...). Struli się tak, że raczej powinno się to nazywać Zemstą Teściowej... Wiecie, jak jest. Nie musi smakować, byle sponiewierało. Ten eliksir to sponiewierał Ich nawet aż za bardzo i teraz Bronek jest lekko zmięty. Chwilę jedziemy zatem razem... ledwie utrzymując jego tempo. No tak, musi być chory i nie do życia, abyśmy się z trudem za Nim utrzymywali...
No ale chrzanić kontekst, mogę napisać, że lecimy z Bronkiem. Inna sprawa, że gumy których używa Bronek mają coś w sobie i aż muszę sobie ich trochę podotykać.

Chwilę później nadjeżdża także Grzesiek L. i teraz to naprawdę czuję się jak w filmie "ELITARNI", bo ciśniemy w takiej elicie że to chyba jakaś nieporozumienie.

(Nota bene, bardzo polecam ten film, jak i jego drugą - jeszcze lepszą - część. Dwa słowa o fabule: opowiada on o BOPE czyli o Batalhão de Operações Policiais Especiais. Jest to jednostka policyjna należąca formalnie do Żandarmerii Wojskowej Rio De Janeiro. Grupa ta przeznaczona jest to zwalczania najgroźniejszych przestępstw i ma tzw. licencje na zbijanie. Ich logo to trupia czaszka, a chyba pamiętamy, że takich znaczków używali kiedyś chłopcy w mundurach od Hugh'a Boss'a. Amnesty International wypowiada się o działaniach BOPE krytycznie i nierzadko oskarża ich o nadużywanie tej władzy oraz przeprowadzanie egzekucji w brazylijskich fawelach. Jest to jeden z najbardziej zmilitaryzowanych i bezwzględnych oddziałów policji na świecie, którego działania są z jednej strony niesamowicie skuteczne, a z drugiej budzą spore wątpliwości natury etycznej. Kończąc offtopic - polecam oglądnąć obie części, zwłaszcza tym którym podobało się trudne kino np. w postaci "Miasto Boga")


No więc w takim towarzystwie czuję się niemal jak tytułowi "ELITARNI", zwłaszcza że chwilę później Organizator Liszkora prowadzi nas, przez krzory i wiatrołomy, bo droga się skończyła. Jakaś kolce rozdrapują mi ramię, gałęzie wkręcają się w szprychy... ale nie zwalniamy - ciśniemy jak BOPE, czyli cel uświęca środki. I jest!! Łapiemy kolejny lampion. Nie mija kolejna chwila i już nie utrzymujemy tempa czołówki... odjeżdżają nam, acz nie wszyscy bo część z Nich odbija po wspomnianą już 28-kę, którą my planujemy na powrocie.



Czas zapolować na Tygryska... czyli "Cześć, Tereska" !!! (3*)
Jedziemy dalej już tylko w trójkę, we własnym tempie. To było by tyle ze snów o elicie.
Na jednym z punktów spotykamy Sergiusza, Ewę i ich ekipę. Miło się z Nimi zagadaliśmy i pomyliśmy ścieżki...
Zamiast pojechać prosto na punkt, zrobiliśmy sobie podjazd przez jakieś pola i pagóry, a i tak trafiliśmy niemal w to samo miejsce z którego wyruszyliśmy. Tak to jest jak się gada i nie kontroluje mapy... Elitarni tak bardzo... ale było miło, więc nie ma tego złego :)
Nawet na zdjęcie się załapałem. Sława tak bardzo !!


Chwilę później ciśniemy dalej, już po wszelakich korektach i nagle mija nas Krystian czyli Tygrysek. Co jest? Przecież On już dawno powinien być  dużo dalej czyżby jednak Elitarni?
Nic z tych rzeczy - miał problemy techniczne z rowerem i dlatego teraz nadrabia jak szalony. Gna niesamowicie, ale czemu by nie zapolować na Tygryska skoro sam się nam napatoczył. Przyspieszamy - trzeba Go dorwać szybko, bo im dłużej trwa pościg tym lepiej dla Niego (On zrobił 507 km na Grassorze 444, a nie jak my słabiutkie 320 km...:D).
Zwężam źrenicę, tak skupić się na celu - liczy się tylko droga i odległość o uciekającego celu. CIŚNIEMY !!! Tygrysek skręca w prawo, my z Nim, chwilę później odbija w lewo w małą ścieżkę w las - my nadal siedzimy Mu na ogonie. Zaraz wypluję płuca, ale nie ucieknie mi. Wpadamy nad jezioro, zeskakujemy z roweru i podbiegamy do brzegu... a tutaj jacyś tubylcy.

Tygrysek krzyczy: jest tu takie coś biało-pomarańczowe?
Tubylec: Nie... ja tu tylko posuwam Teresę.
Ja: A to spoko...


Cholera nie to jezioro, właściwe jeziorko jest 100 m w prawo. Korekta i jest! Mamy kolejny lampion, ale Tygryska już nie ma - pognał dalej. Uciekł... gdy zajęliśmy się lampionem. Ech...





Czarni nad Czarną...
Przekraczamy rzekę o pięknym imieniu: Czarna. Nie Czarna Przemsza czy Czarna Nida - po prostu Czarna. A nad nami czarne chmury? No nawet nie, bo pogoda jest żyleta... przynajmniej na razie, bo deszcze są zapowiadane w późniejszej części dnia. Co najwyżej czarne chmury nad naszą nawigacją bo znowu przedzieramy się przez pokrzywy, oganiamy od psów pilnujących stawów i staramy się wrócić do jakieś cywilizacji...
Gdy docieramy do rzeki to nawet jest na niej most - no szaleństwo, nie trzeba targać wpław. No ale skoro taka nazwa rzeki to musimy zrobić sobie tutaj zdjęcie - Czarni nad Czarną.


Chwilę później docieramy także do urokliwego parku w Rytwianach i tam też robimy sobie kilka zdjęć.





"Bufet jak bufet, jest zaopatrzony. Zależy czy tu, czy gdzieś tam. Tańcz, póki żyjesz i śmiej się do Żony..." (4*)
No śmieję się, bo to pierwszy tak bufet ever !!!
Zaopatrzony owszem, ale przede wszystkim ukryty. Nie prowadzi do niego żadna ścieżka, trzeba przedzierać się przez krzaki, nad małe zarośnięte jeziorko. Rewelacja! Chwilę nam zajęło aby się tu dostać. Nawet go trochę przestrzeliliśmy, tak że konieczna była korekta - oczywiście przez chaszcze.
Zwykle bufety są oczywiste: wiaty turystyczne, przełęcze, a tu taka niespodzianka. Na bufecie posilamy się pierniczkami i owocami. Uzupełniamy także zapasy wody.Tu warto wspomnieć, że Jatka jest jednym z nielicznych rajdów, które oprócz oficjalnego bufetu udostępniają również bukłaki z wodą na różnych punktach kontrolnych.
To bardzo miłe i pomocne - w tym roku wprawdzie w naszym przypadku nie było to potrzebne (duże plecaki = duże zapasy własne), ale rok temu kiedy była patelnia i piekło, woda na punktach to było zbawienie. Opuszczamy skryte w leśnym gąszczu jeziorko i ruszamy dalej. Jeszcze sporo trasy przed nami.



"W kamieniołomach moi ludzie szukają szybko i dokładnie. Daje się zauważyć zapał i szczere zaangażowanie..." (5*)
Parafrazując Mistrza Jacka. Szukamy i szukamy, ale lampionu nie ma. Byłoby szkoda gdybyśmy nie odczytali sms'a od Organizatorów, że lampion zaginął. AMBA fatima - było i nima, AMBA to takie zwierze, co zobaczy to zabierze... No i zabrała...
Piękny kamieniołom i super miejsce na punkt, ale lampionu już tu nie ma. Tracimy trochę czasu na poszukiwania, ja nawet przedostaję się na drugą stronę "dziury" aby niczym rasowy zwiadowca wypatrywać lampionu z góry.
Gdy wszystko inne zawodzi, Basia dzwoni do Łukasza i ten potwierdza, że lampionu dzisiaj tutaj nie znajdziemy. Szkoda by było gdybym był po drugiej stronie ogromnego kamieniołomu - no cóż, dużo czytam o Gaszerbrumach (8080m oraz 8035m), Kanczendzondze (8586m) i innych takich nie najmniejszych pagórach, no to chyba dam rady zejść po skale w dół?
Ruszam zatem w dół, a Basia na to tylko "zabiję Cię, jak się zabijesz". Zastanawiam się czy właśnie zrobiłem nową drogę i złoiłem kamieniołom, ale to chyba nie tak działa... chyba dzisiaj ze sławy nic nie będzie.



Przez krzaki na kurczaki...
Punkt: rozwidleni strumieni. Szumnie to nazwane, bo ja tu żadnego strumienia nie widzę. Szemrane to rozwidlenia, ale coś tu jest. Są tu chaszcze i krzory (znowu!!!)... jest też lampion, więc "jest dobrze, ale nie tragicznie" (6*).
Do dobrej drogi mamy w miarę niedaleko, więc postanawiamy się do niej po prostu przedrzeć na dziko. Wychodzi na to, że będzie to bardzo "na dziko" bo roślinność nie odpuszcza. Znowu kolce, znowu gęsto i komary. Parzy, gryzie, dusi, tnie i harata... przedzieramy się jednak twardo dalej. Gdy w końcu dotrzemy do cywilizacji płoniemy od oparzeń i pogryzień. Ech, tego nie lubię w tej robocie...
Jeszcze popas gdzieś po kapliczką. Wyciągamy wałówę - ja oczywiście kurczaka zapieczonego w cieście pizzy. Szkoda tylko, że bez ryżu... No co, nie wiecie że

"Kurczak, ryż i kreatyna
zrobią z Ciebie sk****syna! (7*)

Rozsiedliśmy się pod kapliczką, byłoby szkoda gdyby dowalił Wam deszcz... Oczywiście zaczyna padać. Ech tego też nie lubię w tej robocie, ale cóż zrobić. Raincover'y na plecaki i ciśniemy dalej. Okaże się że i tak mieliśmy szczęście, popada nam i to umiarkowanie przez kilka minut, a inni zawodnicy będą w bazie mówić, że dorwało ich mega oberwanie chmury. Może jednak ktoś nas tam na górze lubi... albo tam na dole. Kto wie?





"Ścigają się z zachodem słońca..."
Wygląda na to, że uda nam się zrobić komplet punktów. Cała trasę i to przed nocą! Limit jest do 23:00, ale celujemy aby być w bazie przed 21:00. Mocny zapas! A co z finiszem ostatkiem sił, co z obietnicą "do zobaczenia ma mecie o 22:59?" - może się okazać, że nawet nie będziemy musieli zakładać lampek. Nie żebym ubolewał, ale jest to dziwne. Proponuję zatem Szkodnikowi, abyśmy przed zjazdem do bazy umyli rowery na myjni w Połańcu. Tym sposobem przyjedziemy trochę później na metę i nie wywołamy dziwnych komentarzy, że Aramisy są tak wcześniej. Basia oczywiście odpowiada mi nieśmiertelne "puknij się w pałę". Ech...
Na ostatnich punktach Andrzej ma kryzys i cicho szepce "dobijcie mnie, zatłuczcie tym samym kablem, którym normalnie Was poganiam". Myślałem, że Szkodnik nas rozszarpie... jeden umiera, drugi chce się kąpać a mamy szansę zrobić komplet i to przez nocą. Każe nam zabierać się do roboty i wyrobić przed zmrokiem.
Jak w "Draculi" napieramy zatem w promieniach zachodzącego słońca. Ciśniemy tak, jakby z nadejściem nocy miał nastąpić jakiś koniec świata, albo cargo miało się obudzić - jeśli pamiętacie scenę, o której mówię.
Ostatnie punkty wchodzą nam po prostu co kilka minut, aż w końcu...
Baza. Koniec. Udało się. Komplet i to nim zapadły ciemności. Niby powinienem się cieszyć, bo Szkodnik ląduje na najwyższym stopniu podium wygrywając zawody w kategorii kobiet, ale rowery nadal brudne, a przejeżdżaliśmy obok myjni...
Żartuję oczywiście. Oczywiście to bardzo cieszy, że udało się skończyć zawody z takim wynikiem, ale chyba wiecie że są rzeczy ważniejsze niż puchary np. ryż z kurczakiem, a takowy był na mecie jako posiłek. Chrzanić puchary, dawajcie dokładkę !!!




CYTATY:
1. Piosenka Łydki Grubasa "ZUS"
2. Film pod tym samym tytułem "Elitarni" (org. "Tropa de Elite")
3. Tytuł polskiego filmu "Cześć Tereska"
4. Piosenka Maryli Rodowicz "Niech żyje bal"
5. Parafraza piosenki Jacka Kaczmarskiego "Meldunek"
6. Słowa prof. Zbigniewa Czjkowskiego, legendy polskiej szermierki, u którego robiliśmy kurs instruktorski na AWF Katowice.
7. Piosenka (paradia) Agresywna Masa i DJ Chwytak "Kurczak, ryż i kreatyna"
8. Scena z filmu "Dracula". Muzyka "Racing against the sunset" z tej sceny jest tutaj - powinna Wam przypomnieć, który to fragment tej chyba najlepszej ekranizacji "Draculi" w historii kina.


Kategoria Rajd, SFA

ADVENTURE TROPHY 2019

  • DST 196.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 lipca 2019 | dodano: 22.07.2019

Adventure Racing European Championships / Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych.
Short course / Trasa krótka: 30 h.
Multilanguage report / wielojęzykowa relacja.

[ENG] DISCLAIMER
The report will be provided in two languages: Polish and English.
If you can speak both of them, you will find that polish parts are NOT just the translations of English ones.
They might even sometimes be a separate story... Those who read this blog quite regularly know to always expect the unexpected, so there should nothing strange about this situation.
If you speak just one of the mentioned languages, do not worry – you will find what you are looking for (report from the event) but to get the full experience, you will need to have multiple skills – exactly as all Adventure Races require.

[PL] WSTĘP
Jako, że oficjalnym językiem tej imprezy był język angielski, uważam że relacja z niej także powinna odbyć się w tym języku (hej, to nie był jakimś tam rajd ale Mistrzostwa Europy z międzynarodową obsadą). Z drugiej strony, nie chcę jednak odbierać możliwości zapoznania się z nią osobom, dla których mógłby to być problem. Postanowiłem zatem stworzyć dwujęzyczny zapis naszych zmagań na Mistrzostwach Europy w Rajdach Przygodowych.
Uwaga! Fragmenty po angielsku nie będą po prostu tłumaczeniem części polskiej. Będą osobna opowieścią – być może miejscami nawet z nią sprzeczną. Może w innym języku łatwiej będzie mi napisać to czego bym wprost nigdy nie powiedział, a może będzie właśnie na odwrót? Kto wie… przekonajcie się sami.

[ENG] „Hello my friend. Stay a while and listen…” (*)

...if I am to quote Deckard Cain the Elder from my beloved Diablo game. However, honestly, it does not seem as an easy task… rather as a huge enterprise to create a report from this event.
How can you write a story which started in your mind nearly a half of a year ago... ?
It had started long before the “START” command was given.
How can I describe the feelings, emotions and doubts which were tearing my soul apart since we signed up to Entry List. Their sharp claws scratched my heart… marked it with the mixture of fear, anxiety, anticipation, panic and euphoria.
Even now… I can still feel them again. All I have to do is to close my eyes and they come back… but on the other hand, you can never feel lonely with the Demons on your shoulder.
I may know that the voices in my head are not real, but they have so many interesting ideas…
So Adventurer, if you are not afraid to look into the deepest and darkest corners of my wicked and twisted mind, LET ME BID YOU WELCOME... but beware  "There be dragons"… and they are hungry.

[PL] "Oto historia z kantem, co podwójne ma dno, gdyby napisał ją Dante, nie tak by to szło..." (*)
Pewnie, że inaczej by szła, bo Dante nie jeździł na rajdy przygodowe. Niemniej, stanąłem przed nielichym zadaniem.
Jak napisać relacje z rajdu, który w moim umyśle zaczął się pół roku wcześniej… jak wyrazić wszystkie wątpliwości, które targały nami jeszcze nim usłyszeliśmy hasło „START”. Co w zasadzie nami kierowało aby zapisać się na Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych? Rajdy przygodowe są fajne, ale są także o wiele trudniejsze niż nawet długie maratony rowerowe. Wymagają bowiem wielu różnych umiejętności – długodystansowe marsze, długie odcinki rowerowe, pływanie kajakiem, zadania wspinaczkowe czy też eksploracja jaskiń… słowem różnorodność. Wachlarz bardzo wielu umiejętności, z których sporej części nie posiadamy wcale lub posiadamy je w stopniu podstawowym. Czemu zatem w ogóle zdecydowaliśmy na imprezę takiej rangi?
To bardzo dobre pytanie… nie wiem czy jest na nie jednoznaczna odpowiedź. Może nas już po prostu do końca pojeb**o?
To też było by jakieś wytłumaczenie. Jedno jest jednak pewne: zdecydowanie łatwiej porwać się na takie przedsięwzięcie w terenie, który dobrze się zna, a nie gdzieś w na końcu jakiegoś świata. A bazę rajdu mieliśmy niemal pod samym domem w Krakowie...
Zapraszam zatem na opowieść o strachu, gniewie i smutku, które towarzyszyły nam nieprzerwanie od chwili zapisu aż po linię mety. Ktoś zapyta a gdzie jest euforia wspomniana we angielskiej części. Cóż, mówiłem Wam że mogą to być dwie różne opowieści… co ciekawe, obie jak najbardziej prawdziwe.



[ENG] "Fear attracts the fearful, the strong, the weak. The innocent. The corrupt…” (*)
This "weak" part is about us... We may be quite experienced riders but when it came to choose the race course we hesitated…Long or short? 100 hours or 30 hours. Our personal record (set this year on Grassor444 competition) was 320 km in 36 hours but it was bike-only orienteering marathon.
We prefer bike-only event as the trekking section which exceeds 50 km is… hmmm, let’s say: running is good for animals not for distinguished swordmasters. For those who do not know us – orienteering is our hobby but modern classical fencing is our passion which we have been learning and teaching for over 15 years).
We completed a few Adventure Races in the past but they were always much more difficult than bike-only orienteering marathons... not because of course or trail but because of our lack of necessary skills.
By the way, in case you wonder if “the innocent” in the title describes us as well… Hmmm, to be perfectly honest, I seriously doubt it.
And the corrupt? Hell yeah!! You may count on it, Pal. You may count on it.

There were a few reason why we chose Short Course in the end:
Aha, if you are celibate about this matter - I mean you don't give a f**k, please skip this and next paragraph.
If you are by any chance interested why, here are some reasons:
a) we have never participated in the competition longer than 36 hours. There is a huge gap between 36 and 100 hours.
b) we do not have a team.
All of our friends are too sane to participate in something like this or… are too strong for us and we would slow them down.
In case you wonder if we asked someone about it – OF COURSE NOT, they might have said “YES” and then we would have no excuse. So to be on the safe side, we did not ask anyone.
c) simply, we would fail to complete kayaking or trekking section of such lenght. We are aware of this.
d) we would need to organise a lot of special equippment for this event: slides, bike boxes, etc.
Many of them would not be used any more - we will never go sliding if we can ride the bike!
e) Goddammit swimming special task.
Yes, I can swim... hmmm, I should have rather said: I try not to drown.
If someone asked me, if I liked swimming polls... Got it? Swimming POLLS, I would be like this:
- Do you like swimming?
- Of course NOT.
- Thank you for taking part in our swimming poooo...eeee... survey.
OK, I am joking... but the fear is real. We can swim but while the swimming pool is OK, lake or any other open water area is VERY NOT OK. We do not feel strong enough... I know, we are not going to be put in some kind of shark infested ocean and no Kriegsmarine will lurk beneath the surface,  but HEY do you know that water is a reason of 100%  death toll by drowning?
Unfortunately, on the short course there is also swimming task planned... but short course tasks are always easier.

Honestly, I do not mean to make any excuses.
That was our choice and if someone has a problem with it… we are sad they have a problem with it because we don’t.
I just want to show you how hard this decision was for us... These mixed feelings between short and long course were also a very important aspect of our attidude when the race started but we will get there later...
We were longing to sign up for the Long Course but common sense and voice of reason were ringing/calling/shouting/screaming...
Remember "Pulp Fiction" Marcellus Wallece' words:

"The night of the fight, you may feel a slight sting. That's pride f***ing with you. F**k pride. Pride only hurts, it never helps." (*)

So true… when we chose the short course, almost everyday I felt inferior…I felt weak. I know, it was stupid, ridiculous ... but try to discuss the feelings with your heart. Just try it. Good luck… you will need it.


[PL] Życie to sztuka wyboru...
Zadowoleni i uśmiechnięci wybieramy trasę krótką, która jest przecież lepsza niż trasa długa. Długa jest dla nie końca normalnych ludzi, którzy zachowują się nieodpowiedzialnie w stosunku do swojego zdrowia. Cechuje ich także przerost chorej ambicji. Ha ha ha… udało się? Uwierzyliście?
Ech…pewnie i tak większość z Was czytała angielski akapit i wie że sprawa jest trochę bardziej skomplikowana…
To prawda, że nie mamy zespołu bo jest nas tylko dwójka.
Wszyscy nasi Przyjaciele, Koleżanki i Koledzy czy też Znajomi, dzielą się w sumie na dwie grupy. Pierwsza to grupa, która na pomysł wyjazdu na taki rajd każe nam się puknąć w pałę. Rower owszem, ale może niekonieczne trzeba spędzać na nim więcej niż 5h dziennie… Druga grupa to ekipy, dla których jeździmy za słabo. Bylibyśmy dla Nich kulą u nogi i skutecznie spowalnialibyśmy Ich na takim rajdzie.
Czy jednak zapytaliśmy kogoś czy by chciał połączyć siły na trasę długą? Oczywiście, że nie – jeszcze by się zgodził i byłby problem…
Z powodów których nie opisywałem w angielskim akapicie jest jeszcze moje bez ACL'owe kolano, które naprawdę by dostało w kość (raczej w staw…) na trasie długiej oraz kwestie urlopowe. Długa musiała by się odbyć kosztem naszego zaplanowanego sierpniowego wyjazdu w góry.
Niemniej oprócz tych wszystkich powodów główna przyczyna wyboru trasy krótkiej to fakt, że jesteśmy na długą za słabi.
Może gdyby było to czysto rowerowy maraton… ale na AR o takich parametrach jesteśmy po prostu za słabi.
Trochę smutno było by złapać NKL'a już ne pierwszym etapie, prawda?
Tutaj ciekawostka – zauważyliście, że elita AR właściwie nie startuje w maratonach rowerowych na orientację i na odwrót?
Sporadycznie ktoś się pojawi na obu imprezach, ale ogólnie to dwa różne sporty. Niby podobne, ale na palcach jednej ręki można policzy zawodników startujących i tu i tu…
Kac moralny że jedziemy na krótką trasę jest straszny. Basia ma nawet czasem dość jak zaczynam biadolić, że to... ech mam zakaz używania słowa wstyd.
W pewnym momencie temat trasy długiej staje się niemal tematem tabu. No dobra, przecież nie będę się nad tym rozwodził...


[ENG] "THE FINAL COUNTDOWN" (*)
When we came back from 9-days Fencing Training Camp the long course was about to begin. We still had 4 days for the final preparation but on Tuesday we started observing Long Course teams GPS tracks.
When I saw the map and the Control Points, I gasped... it truly took my breath away. The Organizers proivded really "Poland is beautiful" course:
- Czorsztyn Lake nad its Castles,
- Wysoka (Pieniny mountains),
- BABIA GORA mountain,
- Bledowska desert...
I was in awe... and despair (why am I not the part of this neverending stor...eeee course).
To prepare such a raid, it must have been hell of the work... “I must say: Damn good stuff, Sir” (*).
There is even a Control Point (CP) on the slopes of GRANDEUS (I know it is not a high mountian, but I just love its name!!! Grandeus, Mighty Grandues!!!)
From now till the start of our race, I was checking the teams progress every 15 minutes, being literally glued to the screen... I was not able to concentrate on anything else... even packing our own bags for the TA (Transition Areas) took us almost 4 hours...


[PL] Pchając kropki po mapie
Gdy otwierają się mapy trasy długiej jestem zachwycony. To jest jakiś kosmos, Organizatorzy postanowili pokazać najwspaniajsze tereny (w cholerę) szeroko rozumianych okolic Krakowa. Rewelacja. Nie sposób opisać tego co się działo w mojej głowie, że nas tam nie ma. Rozsądek oczywiście natychmiast potwierdził mi, że decyzja o trasie krótkiej była rozsądna, ale kto by go tam słuchał... cytując klasyka "Serce nie sługa, nie wie co to pany, nie da się przemocą zakuć w kajdany".
Trzeba się było jednak spakować i samo spakowanie przepaków zajęło nam ze 4 godziny. Nie znoszę tego - które buty gdzie, co będę potrzebował po kajakach, gdzie kurtkę spakować, a którą zabrać do plecaka... pakowanie się na rajd AR to jedna z konkurencji tej zabawy, wstępny etap rajdu.
Pakowanie się przedłuża i idziemy spać o wiele później niż planowaliśmy... doskonale, przed rajdem w którym zarwiemy noc... wybornie, Jak, krutza-fux, zawsze... .
Przed 8:00 rano pojawiamy się bazie rajdu, rejestrujemy się i zdajemy przepaki...
Wygląda na to, że "Here we go again" jak rzekł C3PO przed wyruszeniem na księżyc Endor... drugie (po Grassor444) największe rajdowe przygodsięwzięcie tego roku, właśnie się zaczyna...

[ENG] "Communication disruption could mean only one thing..." (*) CHAMPIONSHIPS STARTED
We went offline… It is championships and Organizers took care of forbidden GPS navigation. Our smartphones had to be switched off and they were sealed in special packaged marked by Organizers. Phones were allowed only for the emergancy reasons. Therfore, we went totally offline.
What about my Instagram account I need to check regulary? Oh, I forgot. I do not have any Instagram account.
What about friends wanting to call me and chat for hours? Solved as well, I do not have any friends and no-one calls me.
("oh, they do! They sometimes call you... fat, ugly and stupid" - Szkodnik)
Just after registration and before the briefing, we met Ania. She and their team did not manage to reach one point within time limit... it just confirmed us how hard the long course was. Control Points time limits... how much I f****ing hate them. I prefer when you have just race limit and you do whatever you want... certain control points time limit is evil incarnate. I remeber the races in which we were fighting not to get DSQ due to control points time limit. Unfortunately, they are very typical for all Adventure races. No exception this time.
However, to our surprise it happend to be that the limits on the Short Course were very, very mericful !!!
The brefing was quite simple: try to survive next two days.
No sooner had we entered the bus, we were given the race maps... and then it totaly caught me off guard!!
Remember Dire Stires song "Brothers in arms"?
"These mist covered mountains are home for me now..." (*) this is what I had expected before the race.
But... we were not heading to beautiful polish mountanins... we were heading north, to Jurrasic Park.
(please notice, it is not the official name of this region). It is also a wonderful area but it came as a huge surprise to me...


[PL] Do zobaczenia pod wiatą w Kluczach
Wyłączamy telefony i komisyjnie je pakujemy. Przez następne dwa dni będziemy odcięci od wszelakich sygnałów z zewnątrz. Będą tylko mapa i kompas. Rozmowa z Anią tuż przed startem upewniła nas w przekonaniu, że zaczyna się naprawdę hardcore'owa impreza. Po prostu umieram z niepokoju i oczekiwania... i wtedy spada to na mnie jak grom z jasnego nieba. 
Trasa krótka będzie częścią trasy długiej, ale NIE jej górską cześćią. Nie jedziemy do Niedzicy na spływ Dunajcem, nie zaatakujemy Babiej Góry. Wiązą nas do Oświęcima! (k***a, jak to brzmi...). Pustynia Błędowska oraz Jura to obszar rozgrywania trasy krótkiej. Jestem załamany... To nie tak, że nagle stwierdziłem że będą to łatwe zawody. 30h napierania non-stop to nie jest łatwy rajd!!!
Ale, ale, ale... miały być góry. Nie ukrywam, że wiadomość ta mnie po prostu załamuje... rozczarowuje i wkurza. Jakbym dostał obuchem w łeb, albo Rapierem w maskę... motywacja siada we mnie totalnie. Kajaki nie na Dunajcu, ale na Wiśle... gdyby nie to, że jestem w autobusie, to by chyba do domu poszedł. Widzę, że niektorzy zawodnicy, którzy tak samo jak my znają Jurę z 1000-cy innych rajdów, też są rozczarowani. Tytuł tego rozdziału, to slowa jednego z Nich, wypowiedziane z gorzką ironią... "to nie tak miało być, zupełnie nie tak" (*). Poczucie krzywdy jest niemal namacale... Herbert tak bardzo:

"Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając..." (*)


Tak pięknie przygotowana trasa, a my zobaczymy jej niegórską część... poczucie winy, że nie zapisaliśmy się na długą po prostu we mnie wybucha. To nawet nie płacz, to szloch... nie, to lament. Prawie znowu pokłóciliśmy się o to z Basią. Dawno nie byłem tak rozbity psychicznie jak wtedy... niby to tylko rajd, zabawa weekendowa i to w pięknym terenie bo naprawdę uwielbiam Jurę, ale czuję się jakby ktoś odebrał mi obiecaną zabawkę. "Góralu czy Ci nie żal?" (*) ... No wlaśnie żal. Sakramencki żal... jak cholera żal.


[ENG] "Rain, old man? This is hardly a drizzle" (*)
The first race section was short trekking part which ended at the kayak "harbour". As some of you probably know, we do not run - we walk. So when the "START" command was given, in few seconds we were alone. What did not they understand about word "trekking"? Didn't they know running was cheating? We were playing by the rules - trekking is trekking. It is not running :D
To be seriously, we had predicted this situation so we did not worry much. It was Adventure Racing European Championship and the Short Course had 30 hours limit - what had you expected? Weak teams and easy winning and support on every step? Our goal for this race was to get to the finish line without getting disqualification and if - by any chance - we were not the last-place holders, that would be hell of sucess! 
We were last to complete the city part and we were last to arrive at kayak "harbour". As Maciek "the Organizer" was present there, we had a liitle chat about the shot course. What problems did they have, how difficult was it to organise the MOUNTAIN part of the event... some minutes later we:
"SET SAIL! Prepare for boarding!
Upss,  the other teams were not here any more. They were far ahead....so no pirates stuff at all today. Sorry... we were alone
... the first drop of rain surprised us.The lightning which followed made us sure that "The storm is coming, Mr. Wayne..."
and it was coming towards us. Ever watched "Silence of the hams" (parody of "Silence of the Lambs")? I have always thought Antonio this-is-not-a-motel-called-cementery-but-a-cementary-called Motel was talking about storms in Poland - mark his words, mark them well). So we came up with the new briliant plan: increase the efforts and speed up !!! Get outta here asap !! 
The minute later it started raning - fortunately, not heavily.. We tried to speed up as much as we could because we did not want to get wet. (I don't like getting wet, I prefer getting hard when others get wet - if you know what I mean...).
Nonetheless, we were lucky, the storm passed by somehow and the rain lasted only for a few minutes.
During our kayak voyage we explored two channels to score two hidden Control Points and finally we arrived at the another "harbour" where we changed to dry clothes. The trekking part was waiting for us...



[PL] "Na galerze napierdalam - tempo 40, Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje, Że srając pod siebie wydajnie wiosłuję..." (*)

Wspomniałem już, że jesteśmy ostatni? Wszyscy pobiegli jak po ogień (w kontekście Oświęcimia to też nie brzmi najlepiej...) i na kajaki wyruszamy ostatni. Cóż tu dużo mówić, nie jesteśmy ekspertami od AR, a na Mistrzostwa Europy to nie przyjechały jakieś ułomki. Nie spieszymy się zatem jakoś bardzo, aż do momentu kiedy zaczyna napierać piorunami za naszymi plecami. Pogoda to potrafi zmotywować... wicher to chce łeb urwać, błyskawice walą jak opętane... zaczynamy zatem wiosłować bardzo wydajnie. Ech, chcieć to móc. Strach czyni cuda. Ciśniemy zatem jak wściekli aby uciec przed burzą i deszczem i... nie będziemy ostatni na przepaku!!!. Finalnie burza przejdzie jakoś bokiem i będzie nam padać tylko parę minut. Oczywiście na tyle mocno, że wystarczy to aby nas przemoczyć, ale trzeba docenić, to co się ma - mogło napierać deszczem godzinami, prawda? Nie jest zatem tak źle.
Zgarniamy dwa punkty kontrolne ukryte w kanałach oraz docieramy na przepak.  Przebieramy się w suche ciuchy i ruszamy na około 20 km "spacer"  po okolicznych pagórach.




[ENG] "Hello Darkness, my old friend..." (*)
We started our trekking part in the afternoon but we were not able to reach the next Transition Area before the dusk. As I mentioned, we do not run. Yes, I know it might be seen as our little caprice but HEY, we all love Little Caprice, don't we?
I won't believe if you say that you don't like Little Caprice :P
...so we marched in the afternoon, then we marched in the evening and then we marched in the night.
At Lipowiec Castle and its orienteering special section we admired the beutiful view on the mountains and some time later we visited Bolencin famous Rock which was even more beautiful in the rays of light of the setting sun. Few moments later Darkness fell...    
...and then we met them. French Team from the long course. They went through Pieniny, through Babia Gora and here there were... near Trzebinia. Unbelivable. They started their journey on Tuesday and now it was Friday night. Moreover, they were not the leading team in the race. Leaders had been here long time ago. Un-f***king-belivable.
We saluted them and marched to Chechlo TA together... in silence. I wanted to ask them so many questions... how did they like the course, did they like the polish mountains, what expectations had they had before they came to Poland... but I did not utter a single word. We marched in silence. Dead silence of tiredness and exhaustion... like soldiers heading to the frontline. 
At Chechlo lake, we had a special water task to complete. Fortunately, we were not confronted with our fears. Swimming task was changed into rafting to the control point. Ufff... I know that "Fear is a mind killer, fear is a little death that brings total obliteration. I will face my fear. I will permit it to pass over me and through me..." (*)   but we were glad about this change.




"One of these hours will be your last one..." - This is Poland :D 


[PL] Jezioro Chechło (śmiechem)...
jak nas zobaczyło. Zapytało: wiecie która jest godzina? Było przed 22:00... inne ekipy już dawno stąd wyszły. Niektórzy to się nawet zastanawiali czy z nami wszystko dobrze (dzięki Marcin! Za troskę) i czy damy radę w ogóle tu dotrzeć (dzięki Marcin! Za wiarę...).
Tutaj czekał na nas przepak. Znowu się przebraliśmy w suche ciuchy, bo mimo że nie padało, to byliśmy mokrzy. Było niesamowicie parno, a i kilka konkretnych podejść też mieliśmy już w nogach. Etap po kajakach żartobliwie nazwałem nawet BnO Tranzystor, bo na naszej mapie jedno ogrodzenie, od którego azymutowalismy się na jeden z punktów, miało kształ jak symbol tranzystora w elektronice. Tak więc, żadne tam BnO Zamek Lipowiec, ale od dziś BnO Tranzystor!! Zobaczycie nazwa chwyci jak komornik telewizor :)
Szczęśliwie zadanie pływackie zostało zamienione na ponton, ze względu na stan wody w jeziorze Chechło. Mówili, że jakieś potwory się tam zalęgły i niebezpiecznie jest wchodzić.
Ha, trzeba było wcześniej zawołać Szkołę Fechtunku ARAMIS. Zrobilibyśmy z nimi porządek. Co jak co, ale na broni to się trochę znamy i
krojenie (także ludzi za składki) nie jest nam obce  :D
Wiecie jak bywa gdy czasy są cieżkie (a nasze czasy są bardzo ciężkie, w porównaniu z team'ami które prowadzą)

When you're a Witcher, you're given a choice
Kill for the living or be unemployed
Show me the beast that you want destroyed
I'll bring you its head if you cough up the coins... (*)


aha, tylko trzeba poprosić te potwory o wyjście z wody, bo za głęboko to my nie wejdziemy. Ubijemy je na brzegu i wszyscy będą szczęśliwi. Gdy zaliczamy pontonem punkt na jeziorze, nareszcie możemy wsiadać na rowery! No to co Szkodnik, znowu noc na rowerze - lecimy do lasu! A dokładnie to do Puszczy. Puszczy Dulowskiej !!





[ENG] "This is my bike. There are many like it, but this one is mine. My bike is my best friend. It is my life. I must master it as I master my life..." (*)
FINALLY. The biking section. This is our strengh, this is our passion. We are united with our bikes like alien symbiot with Eddie Brock.  The first biking section had approx. 50 km and we were prepared for night journey. The twin laser (that's how I call my two light sources on my handle bar) and the helmet light exploded with the bright beams of light. We were ready for the hunt.
With the scream "Beware Control Points, we are coming for you!"  we ventured into woods:


Next TA: PARIS :)


As the summer nights are short, dawn came quite soon... but with the first rays of light, with the brand new day, he appeared... as always. "It like a curse, like a stray, you feed it once and now it stays..." (*) He whose name should not be spoken. He who can embrace you in Darkness before you even now it... the Sleepmonster. Hey buddy, haven't I told ya recently to f**k off?
Unfortunately, He is the one who does not listen... He wants you to listen to him.
And he whispers "Close your eyes. Give in to me. Embrace me..." 
This morning he was stubborn. He insisted... moreover, he was convincing... 
We needed to stop for longer while. 20 min... just to make him go away. 
The cut wood piles were the perfect place to get some sleep in the forest. Two minutes later we fell asleep...
We got up just a few second before another team from Long Course appeared and then together we attacked the next Control Point.
A minute later they headed for another CP (not ours), and we planned to pay a visit to... sands in the desert.

[PL] Jaszczur z Irokezem drzemie na mygłach :) 
Wjeżdżamy na tereny dobrze nam znane, zarówno z własnych eksploracji jak i innych rajdów. Skala w Bolęcinie to była przecież Galicja Orient, Puszcza Dulowska to nasze własne Wiosenne Czarne KORNO 2018 czy Liszkor, a Nawojowa Góra i Miękinia to IROKEZ 2016.
Nareszcie na rowerze. Dość tej herezji z bieganiem i chodzeniem takich dystansów. 
Puszcza Dulowska idzie na pierwszy ogień, a potem leci Wąwóz Karniowicki - tam daliśmy punkt na naszym KoRNO!!
Potem m/n-ocny podjazd pod Miękinę oraz Nawojową Górę, gdzie Compass robił Irokeza. Potem kierunek Gorenice.
Noc mija nam szybciej niż się spodziewamy, a nad ranem musimy złapać kilka chwil snu na mygłach.
Musimy bo zaczyna nas mocno mulić. Masakra, to jedna zarwana noc... Ekipy z długiej napierają od wtorku od 10:00 rano... a mamy sobotni poranek. A ile Oni spali... też pewnie po kilka minut gdzieś w lesie, po łąkach, a może w punktach przepakowych. Podziwiam Ich i w jakimś stopniu zazdroszczę... nadal nie mogę pogodzić się z myślę, że trasa długa to nie nasza bajka.
Wstajemy dosłownie na minutę przed dojazdem jakieś ekipy z trasy długiej. Uff... było by wstyd gdyby obudziła nas trasa, która nie śpi niemal wcale. Zaliczamy jeden punkt wspólnie, ale kiedy Oni odjeżdżają po kolejny (nie z naszej trasy), my kierujemy się na Pustynię Błędowską. Według schematu rajdu tam czeka nas około 30 km trekking, a potem znowu na rower i tak już do końca.





[ENG] Desert Eagel(s)
No, unfortunately not in my hand. Guns are forbidden during the race. We could be called Desert Eagles because we entered and explored Bledowska Desert. It's amazing place - the desert in the middle of Europe. Real desert. During the dark times of IIWW, DAK (Deutsche Africa Korpse) commanded by future Generalfeldmarschall Erwin Rommel was training here before they were sent to the war in Africa (Tobruk, El Alamein, etc). 
For Adventure Trophy 2019 it was another TA . We needed to leave our bikes here and go for another trekking section. I am quite sure that the real desert impressed teams which had never been here before. We arrived here at dawn, but others had been here in the midday yesterday.
However, we did realise that we would not get all Control Points due to the time limit. Therefore, we limited this section to minimum and after some breakfest, we were back to the bike saddle and... off we went.

[PL] Pustynia zabiera ludziom wszystko... nawet lampiony

Piaski (zabrać mogą zbyt dużo) czasu...a  i tak nie zaliczymy wszystkich punktów na naszej trasie... Co więcej, jesteśmy za Olkuszem, a musimy jeszcze wrócić do Krakowa na rowerach, po drodze szukając innych punktów kontrolnych oraz wykonują jeszcze dwa kolejne zadania specjalne (przy jednym z nich mamy adnotacje "czasochłonne!!"). Wiecie jak bardzo kochamy trekking, więc wychodzimy honorowo po jeden punkt w okolicach pustyni, a w piaski to wchodzimy tylko do zdjęcia. Jeszcze szybkie śniadanie z plecaka (zapiekany kurczak w cieście z kabanosami) i ruszamy dalej. Wiele zespołów z naszej trasy jest w trakcie treku, ale są tutaj też zespoły z trasy długiej. Niektórzy śpią, inni planują warianty walcząc ze zmęczeniem... ogólnie "ciężka" atmosfera. Miejsce niemal jak wymarła wioska... 
Dziękujemy obsłudze punktu za podzielenie się z nami ostatnią torebką herbaty... do śniadania po nocy w lesie smakowała wyśmienicie.
Nie obyło się bez śmiesznych sytuacji (skandal, słowo ktorego powinienem użyć to skandal, hahaha...). Organizatorzy zaczęli składać trasę treku, bo właściwie wszystkie zespoły zaliczyły juz początkowe jej punkty. No właśnie "właściwie"... zgadnijcie który zespół jeszcze na trek nawet nie wszedł. BINGO! Trafiliście. Chcieliśmy zaliczyć taki jeden honorowy punkt z treku, a tu dupa - jest już zebrany.
Ej, jest koło 6:00 rano, limit rajdu jest do 18:00 - a zamknięcie tej strefy zmian jest o 11:00. Ja wiem, że zostaliśmy tylko my, ale nie musicie nam aż tak bardzo pokazywać jak słabi jesteśmy :P
Finalnie dogadujemy się, że jeśl dojdziemy w miejsce punktu kontrolnego i to udowodnimy, to nam go zaliczą. Tak też robimy.
O Wy, Pacany małej wiary... może i nie jesteśmy wymiataczami, ale zawsze walczymy uparcie do końca :P 





[ENG] "Welcome to CAMP BUKOWNO, so you are a new replacement... if I like you, you can call me Serge. But guess what? I DON'T LIKE YOU !!!" (*)

Remember this scene from Fallout 2 when Sgt Dornan welocme you to camp Navaro? Everytime I enter any secret location military base (yeah, it happens on some occasions...), I feel pretty much the same.  In case you do not know what I am talking about, listen to the amazing coversation with good old Serge.
This time we entered former Bukowno rocket military base. It was "fully operatonal" (if you get the reference!) during the times when Soviet Army controlled the half of the Europe after IIWW. Bukowno base was a place where many rocket/missle launchers were deployed. Today it is abandoned place which can be be safely expolored...
and we had Control Points hidden there. Near the base, there is also an old disolated, forsaken village named Polis, so the ambiance is amazing... Military Base and Necropolis. You must agree that it is FALLOUT environment!!!
Although we know this area very well, we "managed to" get stuck in sands and on some step slopes. This was, is and will be our speciality. Aramis varaints are always hard to follow... both mentally and in terrain.


[PL] "Podążaj za Białym Króliczkiem..." (*) nawet do Bazy Wojskowej
Przed nami znane nam tereny starej bazy rakietowej w Bukownie oraz jej okolice.
Pamiętam jak byliśmy tu pierwszy raz lata temu - miejsce robiło naprawdę mocne wrażenie (i nadal robi!).
Niedaleko stąd jest stara, po części opuszczona osada Polis, którą ja nazywam Nekropolis (YEAH!!!).
Jest tam taki samotny dom, tuż nam tamą o imieniu TAMALKA  - taki napis na niej widnieje. Obok tej tamy ktoś hoduje króliki... ale nie takie zwykłe. Największe jakie w życiu widziałem!! Jest tam jeden taki biały z czerwonym oczami... po prostu masakra. Pamiętam jak kiedyś nocą spotkaliśmy tam w lesie małą przestraszoną dziewczynkę (nie pytaj co robimy nocą w starej bazie rakietowej, tylko pakuj szybciej ten uran).
Zaintrygowała mnie... przyglądała nam się z oddali, ubrana tylko w starą podartą sukienkę. Podchodzę i pytam czy się nie boi chodzić tak sama po lesie, bo ja na przykład się boję. A Ona do mnie, że kiedy była żywa to też się bała... nie ukrywam zaniepokoiło mnie to.
Nim zdołałem wydusić z siebie cokolwiek mówi, że jest smutna bo na nią nakrzyczał. Pytam kto... mówi, że ON i pokazuje go palcem. Wtedy dostrzegłem go po raz pierwszy. Białą Bestię o czerwonych oczach obserwującą nas z oddali. Wtedy dziewczynka pyta:

- How much do you know about fear?
- All there is.
- Not like this... not like him (uśmiecha się złowieszczo...) (*)


Wtedy postanowiłem, że uran potrzebny nam do...eeee.... badań naukowych, oczywiście że badań naukowych, pozyskamy gdzieś indziej. Daleko stąd. Jak najdalej... no ale to inna historia.
Dzisiaj po prostu zbieramy tutaj lampiony uważając aby nie wdepnąć na tereny kontrolowane przez Białą Bestię...


[ENG]  "Home isn't a place... it's a feeling"

As we entered so called Podkrakowskie Dolinki area (Valleys), the map was no longer necessary for me. I know every rock here... every path, every tree. This is were I learnt to know the navigation, the biking... the adventure itself. This is where I got lost for the very first time... it is a second home for me. I love these valleys.
This is where we prepared our own orienteering marathon Wiosenne CZANRE KoRNO with the fencing ambiance.


 
If I were to chose which valley is the most beautiful one, I could not do that... ridiclously steep slopes of Szklarka valley and its Awen cave, mountain-like Raclawka valley, Bolechowicka with its Gates and steep yellow route/trail, Kobylanska with it hidden chapel, Mnikowska with the beautiful rock wall painting... it's not possible to choose.
Racuch, Żabi Koń, Zjazdowa Turnia, Powroźnikowa (names of the some huge rocks) and many others which I know very well.
Yes, finally I was back home. It was good to see all these rocks again... The new waves of pure motivation pumped through my veins and heart. Adventure Racing European Championships I take part in, take place in area I call my second home...
Our first special task was a Raclawicka Cave exploration.
And second task was a rope ascending from Zjadowa Turnia in Kobylanska Valley.
No more words, see it with your own eyes...

 
[PL]
Uciec pragnę w wielki sen,
Na dno tamtej mej doliny,
Gdzie sprzed dni doganiam dzień,
W tamten czas, lub jego cień.

...czyli "Sen o Dolinie" a nawet o wielu dolinach. O Dolinkach! Kocham Dolinki Podkrakowskie. Są dla mnie niemal drugim domem. A dziś przebiega przez nie trasa Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych. To jest po prostu niesamowite!! 
W sumie wiele napisałem już o tym w akapicie angielskim, ale mogę rzucić Wam garść szczegółów o samych zadaniach.
Pierwsze zadanie to zjazd po lampion do Jaskini Racławickiej. Szkodnik lubi się tarzać po jaskiniach, więc aż Mu się oczka zaświeciły. Chapsnął linę i dawaj w dół przez jakieś absurdalnie wąskie okno skalne.
Drugie zadanie robiliśmy już wspólnie i był to zjazd na linie po Ścianie skały Zjazdowa Turnia w Dolince Kobylańskiej.
Najpierw trzeba było się wdrapać na górę skały, potem przejść krótkie szkolenie z przesympatycznym Instruktorem, no i w końcu runać w dół po ścianie, odbijają się od niej nogami. Super sprawa, byle nie patrzeć w dół :)

First look

Second look

and DOWN WE GO !!!

[ENG] Follow the color of Hope... till the last breath
The time was running out... 3 more Control Points to get. At the first one we met Iza and Grzegorz (One Race Project team). We stayed together till the end of race. The clock was ticking mercilessly so we needed to speed up. We put on the sign "we brake for nobody" and 
used all the strenght we had left. The final stage was a obligatory green route/trail through Wolski Forest and that's was hell of the fight. Tic tac, tic, tac... the Clock was ruthless. Exhausted by the race, gasping for breath, trying to ignore the pain, with the mixture of despair and hope... we tried to beat it. 
Green is the colour of Hope and green was our trail...so we fought persisently, we battled with steep slope of the final race stage. When the uphill battle was over, we crossed the finish line 7 minutes before the time limit. WE DID IT. WE SURVIVED AREC 2019!!!
As the last minutes of the race was crazy, I learnt one crucial thing... you really do not want to voimt wearing full-face helmet. No matter how exhausted and worn-out you are, YOU DON"T WANNA DO THIS. Believe me on this :)

[PL] Podążaj drogą w kolorze... Nadziei
Czas zaczyna nas gonić... Basia twierdzi, że bardzo. Ja twierdzę, że umiarkowanie. Nie zgadzamy się w tej kwestii, ale mimo to na wszelki wypadek nadajemy ostre tempo. Zostały nam do zdobycia 3 ostatnie punkty i powrót do bazy, a mamy dwie godziny bez kilku minut. Co ciekawe: ostatni punkt jest na Kopcu Piłsudskiego, a przejazd do bazy MUSI odbyć się zielonym szlakiem (Linia Obowiązkowego Przejazdu). Na pierwszym punkcie kontrolnym spotykamy One Race Project Team czyli Izę i Grześka. Będziemy się trzymać razem już do końca rajdu, a nawet później dołączą do nas jeszcze dwie inne ekipy. Przelot z Kryspinowa na Kopiec Piłsudskiego to zrobimy chyba w rekordowym czasie - pamiętacie te dziecięce klimaty Lasku Wolskiego: czasówka pod ZOO?
Gdy dopadamy do lampionu zostaje nam 28 minut do limitu. Zgodnie z instrukcją trzymamy się teraz zielonego szlaku, który jednak nie idzie najkrótszą drogą na Kopiec Kościuszki - kluczy bowiem po lesie bardzo ładnym singlem... tyle, że nam się spieszymy. Nie wiemy czy zdążymy, a szlak to w lewo, to w prawo. PRZESTAŃ, cholera!!! Zabierz nas na Kopiec natychmiast.
Sam się zastanawiam skąd mam siłę trzaskać podjazdy po prawie 30h napierania, ale wchodzą one od kopa. Lecimy dużą ekipą, byle do mety i udało się...  przejeżdżamy linię mety!!! Zdążyliśmy. To koniec naszych zmagań na dzisiaj.
Czy czas nas gonił bardzo czy umiarkowanie? W sumie to prawda leżała pośrodku. Szacowałem, że przyjedziemy na metę z bezpiecznym zapasem, 20-25 minut... Basia szacowała, że "ZGINIEMY!!!". Linię końcową przekroczyliśmy na 7 minut przed limitem czasowy. Bezpiecznie, ale szału nie ma. Może to nie to co osławiony Rajd Wilczy kiedy od NKL dzieliły nas 4 sekundy (nasz do dziś niepobity rekord w kategorii "NA STYK"), ale 7 minut zapasu na 30 godzinach, to dupy nie urywa.
Niemniej udało się... "Po raz kolejny udało się przeżyć". 196 km kajakiem, z buta i na rowerze, pływanie pontonem, zjazd na linach po skale i eksploracja jaskini. Szlak w kolorze Nadziei doprowadził nas bezpiecznie do mety.

Our bags from all Transition Areas go home :)

[ENG] SUMMARY
We are happy that we managed to finish the AREC (Adventure Racing European Championships). Moreover, we are not the last team in the results. I don't know how, but we are not the last team in the race. This was hell of advanture for us and lotsa fun. The fact that there were many teams form other countries (for example Czech Republic, Russia, Estonia, France - see the full starting list here) makes this event even greater. I do hope all foregin teams found Poland beautiful and had fun as well.
Thank you for your effort. Thank you for your devotion and passion. Thank you for the Adventure Trophy 2019 - Adventure Racing European Championship.

[PL] PODSUMOWANIE
Nieznoszę Was za to, że NIE zabraliście nas w góry. To naprawdę zabolało. Chyba nawet bardziej niż można to sobie wyobrazić.
Kocham Was natomiast za moje ukochane Dolinki Podkrakowskie i niesamowity klimat imprezy!! 
Jak zaczynałem rajd to bylem naprawdę rozczarowany niespełnionymi (a być może i zbyt rozdmuchanymi) oczekiwaniami, ale wykupiliście się tą Kobylańską i Szklarką. Podziwiam też ogrom tytanicznej roboty, aby zorganizować taki event. Ale abstrahując od trasy krótkiej, to pokazanie zagranicznym drużynom Babiej Góry, zamków w Czorsztynie i Niedzicy, Wysokiej, Beskidu Sądeckiego, Pustyni Błędowskiej, skałek na Jurze i Dolinek Podkrakowskich to było mistrzostwo świata (nie Europy, ale świata).
A co byście powiedzieli na to, aby jakieś dziwne stwory za rok zapisały się na trasę długą poza konkurencją - próbując zrobić całość tylko rowerem? No dobra, jakby był znowu jakiś Park Narodowy jak Babia Góra, to na taki trek to byśmy wyszli bez zawahania :)
Nie obiecujemy bo różnie to bywa w życiu, ale liczymy na to, że znowu zmusicie nas do półrocznej rozkminy na którą trasę się zapisać!

LINKS:

Our track from SHORT COURSE.

Track from LONG COURSE


Jeszcze parę słów, co do naszego odczucia po rajdzie...Zrobiliśmy 196 km. To chyba naprawdę sporo, prawda? Czemu zatem czuję się jak jakiś amator co pojechał po bułki do sklepu.  Chyba obecność Terminatorów z trasy długiej, co walnęli około 500 km, po prostu nas przytłacza...  gdzie te czasy gdzie jechało się na wycieczkę 20-30 km i było się dumnym z swojego wyczynu. Dziś wstyd się przyznawać, że zrobiliśmy tylko niecałe 200 km. Czy to zawsze tak musi wyglądać: zaczynasz od krótkich, łatwych i przyjemnych tras, a potem nagle - nim się obejrzysz - siedzisz gdzie w lesie, w nocy, w deszczu, 150 km od bazy rajdu i zastanawiasz się jak właściwie do tego doszło...


QUOTES:
1) NPC from "Diablo" game
2) Movie about Spanish Civil  War in 30s "There be dragons"
3) Star Wars, Darth Maul quote, E1 promo materials
4) Movie "Pulp Fiction". Marcellus to Butch before the fight.
5) Song "The final countdown" by Europe
6) Movie "Inglorious basterds". The shootout/accent scene. Can be seen here
7) Star Wars, E1, Invasion on Naboo
8) Song by Dire Straits "Brothers-in-arms"
9) My beloved series EPIC RAP BATTLES "Zeus vs Thor"
10) Song by Simon and Gar "Sound of silence"
11) Litany against the Fear, Dune
12) Movie "Full metal jacket" , paraphrase of Rifleman's creed
13) Song by Metallica "Until it sleeps"
14) NPC from "Fallout 2" game


CYTATY:
1) Piosenka zespołu Strachy na Lachy "Piła Tango"
2) Adam Mickiewicz "Pan Tadeusz"
3) Piosenka Budki Suflera "To nie tak miało być"
4) Wiersz Zbigniewa Herberta "Który skrzywdziłeś"
5) Piosenka folkowa "Góralu czy Ci nie żal"
6) Piosenka Hasioka "Galera" - ryje mózg :)
7) JT Music "Witcher Rap"
8) Ksiązka Luisa Carolla "Alicja w Krainie Czarów"
9) Film z serii James'a Bonda "Skyfall"
10) Piosenka Budki Suflera "Sen o Dolinie"


Kategoria Rajd, SFA

Bike Orient - Włoszczowa

  • DST 98.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 czerwca 2019 | dodano: 02.07.2019

Tydzień po naszej mega wyrypie na Suwalszczyźnie w ramach Grassora444, udajemy się w dużo bliższe, a mimo to nieznane nam tereny, gdzie rozgrywana będzie klasyka gatunku rowerowej jazdy na orientację czyli Bike Orient. Bazą rajdu jest Włoszczowa, czyli miasto znane mi tylko z tego, że przejeżdża przez nie pociąg relacji Kraków – Warszawa. Cieszymy się zatem, że uda nam się wypełnić kolejną białą plamę na naszej mapie Polski. Jak część z Was pewnie wie, chcemy takich plam mieć jak najmniej i z każdą taką wyprawą jesteśmy coraz bliżej realizacji tego celu. Ruszajmy zatem – wysiadamy na stacji: Włoszczowa.

"Dla Ciebie, PAN PLECAK"
Wiecie jaki jest problem z tymi wszystkimi ultra maratonami? Taki, że jak potem przychodzi się spakować na Bike Orient, który trwa 9 a nie 36 godzin, to się zastanawiam czy w ogóle brać plecak. Przecież, po takim Grassorze, to od hasła start będę miał wrażenie, że czas nam się kończy…
Nagle dobiega mnie złowieszczy pomruk z drugiego pokoju. Zaniepokojony odgłosem idę i patrzę co się dzieje, a to mój nie-ułomek plecak się oburza. Usłyszał, że zastanawiam się czy jest mi w ogóle potrzebny:

- Nie chcesz zabrać mnie na wycieczkę, tak?
- Słuchaj, to nie tak…
- Ja Ci wożę krokiety po nocy, butle z wodą targam dla Ciebie przez bagna i wiatrołomy, a Ty mnie nie chcesz zabrać na wycieczkę.
Będziesz kiedyś coś chciał przewieźć. Zobaczysz…
- Dobra, nie rób już scen, tylko się pakuj się do auta.
- Zaczynamy mówić z sensem, tak?
- PAKUJ SIĘ !!!


Co za czasy… rozbestwiłem hultaja i teraz nie ma, że będzie krótsza wycieczka. Muszę go zabrać, bo mi sceny będzie urządzał.
No cóż, ma rację – krokiety wozi, litry wody także, więc chyba coś od życia Mu się należy.  W końcu jest jak joghurty znanej firmy (no-product-placement!) "oddaje tobie, co kryje w sobie". Szacunek zatem mu się należy!!
Przypomina mi scenę jeszcze z liceum. Ech, kiedy to było… to było tak dawno, że gdyby ktoś wtedy powiedział Noe’mu, że zanosi się na deszcz, to by nie uwierzył.
Mieliśmy w klasie takiego gościa, który mimo że był naprawdę zdolny i wymiatał z matematyki czy fizyki, to bardzo zawodził w kontaktach między ludzkich. Potrafił się obrazić zawsze i o wszystko. Ciągle powtarzał, że On ma czas po szkole – w znaczeniu, że był gotowy naparzać się z każdym na gołe ręce i kopyta, zaraz po lekcjach. To, w jaki sposób każdą sytuację potrafił zinterpretować jako atak na siebie, było zdumiewające – musiał chyba znać na pamięć ten poradnik (polecam!)
No i pewnego dnia, wchodzi do klasy a na ławce leży plecak kumpla. Gość z ryjem do kumpla: "zabieraj ten plecak!!!".
Kumpel ze stoickim spokojem: "dla Ciebie, Pan Plecak".
Gościa tak wmurowało, że tego dnia czasu po szkole akurat to nie miał. Mur musiał rozbierać. 

Podsumowując dygresję: mimo, że rajd jest krótki, jedziemy z pełnym wyposażeniem, dopakowując plecaki aż po górny zamek. Czerwiec, limit do 18:00 czyli będzie ze 4 godziny do zmroku, ale chociaż jedna latarka awaryjnie musi być zawsze.
Poza tym, tajemnicę co jeszcze kryły nasze plecaki na tym rajdzie, poznacie w jednym z kolejnych rozdziałów, bo to grubsza część opowieści.
Inna sprawa, że takie krótsze rajdy (krótsze w znaczeniu ultra bo 9 godzin, to dla niektórych może być rajd długi) mają swoją specyfikę. Wszystko dzieje się o wiele szybciej: tempo rajdu jest dużo wyższe. Nie trzeba rozkładać sił na 16 czy 30 godzin, więc wszyscy gnają ile fabryka dało już od startu, a jeden grubszy błąd nawigacyjny (np. wtopa na 20-30 minut) mogą całkowicie wykreślić zawodnika z rywalizacji o wysokie miejsce. Przy takich rajdach taka strata bywa już nie do odrobienia.

"Men of five, still alive through the raging glow
Gone insane from the pain that they surely know..." (*)

Na Bike Orient nie jedziemy sami. Dołącza do nas Kamila i Filip, którzy nierzadko atakują trasy piesze lub przygodówki. Tym razem zapisali się na królewską dyscyplinę i jedziemy w 4 rowery: 3 na dachu, jeden w aucie. Ciekawe ile osób, które nas znają, a minęli nas na trasie dojazdu do bazy, pomyślało że wzięliśmy po prostu zapasowy rower.
Ot tak „Na wszelki wypadek… a wypadki zdarzają się różne” (*)
W bazie zgarniamy jeszcze do drużyny Andrzej – tak, tego od kabla od Żelazka i krwawych pręg na plecach. Postanawiamy, że dziś jedziemy wszyscy razem: w piątkę. To świetny pomysł, bo to miła odmiana od naszych samotnych wielogodzinnych wypraw. Bardzo cenimy sobie dobre towarzystwo na trasie. Z naciskiem na dobre, a dzisiaj trafiło nam się wyborne.
Co więcej, czujemy jeszcze trudy dwóch tygodni górskich wypraw i Grassor’a, więc bardzo cieszy nas powołania takiej drużyny rajdowej – a może powinien użyć nazwy Kompani Kornej, bo to oznacza trochę spokojniejszy przejazd rajdu, a nie tzw. dzida od startu.
Trochę jak w piosence Metal:
- men of five: jedziemy w piątkę
- still alive: Grassor nas nie zabił
- gone insane : ale srogo sponiewierał…
Jedyne na co trzeba uważać w takiej grupowej jeździe to na brak uwagi. Zagadani, roześmiani, uśmiechnięci… można łatwo złapać się na tym, że nikt nie ogarnia nawigacji, bo przecież „na pewno ktoś czuwa”.
Jako, że nie nastawiamy się na całość trasy, postanawiamy zacząć od południa bo tam występuje zagęszczenie punktów. Nie nastawiamy się ponieważ jeszcze nigdy na Bike Orient nie zrobiliśmy kompletu… chociaż zawsze mapa wygląda tak, że wydaje nam się, iż całość jest formalnością, dającą się zmieścić w 6-7 godzin (dzisiaj nasz limit to 9). Zawsze też mamy rację na ten temat: wydaje nam się.
Tymczasem w bazie, sporo osób gratuluje nam wyniku na Grassor444. To bardzo miłe, zwłaszcza że nie zakładałem, że aż tyle osób czytało relacje z tego maratonu. Dziękujemy raz jeszcze na wszystkie ciepłe słowa i miłe przywitanie.
Chwilę później ruszamy z bazy, aby nie spóźnić się na… pociąg!




Pociągi pod specjalnym nadzorem… relacji Włoszczowa - Lampionowo
Problem każdego Organizatora są tzw. pociągi, czyli duże grupy zawodników na pierwszych punktach kontrolnych. Z jednej strony każdy Organizator się cieszy, kiedy na imprezę przyjeżdża 250 – 300 osób, z drugiej taka ilość zawodników sprawia także problemy organizacyjne. Różne są sposoby radzenia sobie z tym problemem. My na Czarnym KoRNO staraliśmy się maksymalnie rozdzielić starty wszystkich tras, inne imprezy przewidują starty interwałowe lub jeszcze inne rozwiązania. Na Bike Oriencie start trasy MEGA i GIGA jest wspólny, a co za tym idzie duży liczebnie, bo tylko od wyniku zawodnika zależy na którą trasę zostanie sklasyfikowany. Aby wjechać na GIGA potrzeba było mieć zdobytych ponad 17 pkt kontrolnych z 30. Aby choć trochę rozładować „korki” Bike Orient na punktach blisko bazy montuje czasem po 2-3 perforatory, co skraca kolejki do lampionów. Jednakże jako, że jest to jedna z najbardziej popularnych imprez na orientację, zjechało się dzisiaj naprawdę wiele osób i nie unikniemy zatem jazdy w tłumie przez pierwsze punkty. To niestety włącza także instynkt stadny i nierzadko ciśnie za kimś, tylko dlatego że jest z przodu, ale niekoniecznie jedzie w dobrą stronę. Poza tym wiecie jak to jest w pociągu…


Są ludzie mili, ale są także gbury,
ktoś jest wesoły, a ktoś ponury,
tamten to ego wielkie ma w ch*j
Ktoś krzyczy JEDŹMY, ktoś woła STÓJ

Ktoś właśnie urwał perforator
Inny karty szuka i zrobił się zator
Ktoś Cię wyprzedza choć ciasno i wąsko
Komuś z kół chlapie bo tutaj jest grząsko

Inny drogę, przez krzory, sobie skraca
Ktoś zgubił kartę i po nią się wraca
Ktoś nawiguje perfekt – istny diamencik
3 gości stoi, bo nie wie gdzie skręcić

Ktoś leży na drodze bo upadł na piasku
Dwóch gości ciśnie – brawura, bez kasku
Ktoś krzyczy „LEWA! Zabieraj się stad”
Jakaś dziewczyna znów jedzie pod prąd…

Ktoś ledwie roweru ogarnia swe lejce
A inny to nawet Cię puści w kolejce
I chociaż ten pociąg pasażerów ma wielu
To może finalnie dojedzie do celu…


Dobra dość, bo się zrobiła spontaniczna fraszka na Bike Orient. Ogólnie w pociągu jedziemy dość długo bo przy bazie mamy zagęszczenie punktów. Dopiero po 5-6 lampionach peleton rozciąga się i zacznie być normalnie. Aby uniknąć tłumów do pierwszych punktów wybieramy drogi okrężne, nadrabiając tak po 500-700 metrów. W praktyce oznacza to jazdę jakaś w miarę równoległą ścieżką do tej, po której walą wszyscy.




Wybiera Pani opcje: bufet czy bufet premium?
Jadąc wariant południowy dość szybko wpadamy na bufet – coś koło 1,5 godziny po starcie. Nie przepadam za tym – tzn. nie za bufetem samym w sobie, bo ten to uwielbiam, ale wolę takie punkty odwiedzać gdzieś w połowie rajdu, a nie gdy plecaki mamy jeszcze pełne zapasów własnych. Niemniej jak rozdają ciasto, to nie należy zadawać za wiele pytań, tylko brać. Pociągi właśnie się rozładowały, a my robimy sobie dłuższy popas konferując wesoło z Pawłem, z którym to jechaliśmy Rudawską Wyrypę w 2018 roku.
Pojawia się też Ania z OrientAkcji i pyta się Pawła (który jest dzisiaj w obsłudze rajdu i robi zdjęcia), czy na bufecie jest coś poza owocami i słodyczami, bo tak jakoś wyszło że nie jadła śniadania i jest teraz wściekle głodna.
Na bufecie wprawdzie nie ma takich rzeczy, ale pytamy Ją czy ma ochotę na pizzę. Trochę nie dowierza, że możemy mieć ze sobą pizzę w plecaku. Dopiero kiedy wyciągamy dwa wielkie kawałki pizzy (dwa z 4-rech) pizzy i zobaczy je na własne oczy – to uwierzy. Nie pytajcie skąd mamy ½ wielkiej pizzy w plecaku, ale tak jakoś wyszło. Zwykle, tak jak Wam już pisałem, na długie rajdy zabieramy krokiety i inne takie rarytaski, no ale po pierwsze Bike Orient jest rajdem krótkim… po drugie pizza to trochę nowy level rajdowego wyżywienia.
Ania dostaje zatem opcje Bufet Premium i ratujemy Ją od śmierci głodowej na trasie.
Miny kilku osób, gdy wyciągamy pizzę z plecaka bezcenne



POKRZYW…iło Was? Za Czarnymi jedziecie?
Ha, ha, ha… to była dobra akcja. Mianowicie lecimy sobie, już bez pociągów punkt na punktem. To gdzieś jakaś ścieżka w lesie, to mogiła powstańców styczniowych, to znowu szczyt górki itp. Wszystko pod kontrolą, aż w pewnym momencie trafiamy na punkt w szuwarach.
Trafiamy na niego wraz z ekipą Ewy. Punkt ogólnie wyrzucił nas, trochę daleko od innych lampionów. Mamy teraz dwie opcje: możemy wrócić się po własnych śladach, tak jak do niego dojechaliśmy czyli dobrą drogą albo tez zaufać małej, wąskiej ścieżce która skróci nam trochę drogę do kolejnego punktu… co mogą wybrać Aramisy?
Proste, że jedziemy wąską ścieżką. Przecież ona na pewno nie zaniknie, nie skończy się gdzieś pośrodku niczego. Takie ścieżki stają się drogami, które prowadzą bezbłędnie do celu. Musicie przyznać, że nasz niezachwiana wiara w powyższe bywa – co najmniej – zdumiewająca.
Lecimy zatem wąską ścieżką, a Ewa ze swoją grupą za nami. Chwilę później, ścieżka która miała stać się drogą, nadal jest wąską ścieżką ale przez morze pokrzyw. Chwila zawahania i debaty, no ale przecież „nie może być ich dużo”, „one zaraz na pewno się skończą”, „to przecież tylko kawałek”. Decyzja podjęta – przez morze pokrzyw. Za nami sunie jednak drugi team – co z Nimi?
Czuję się jak Han Solo w Sokole Milenium uciekający przed Niszczycielami Imperium:

- Nie polecisz chyba prosto w pole asteroidów!
- Głupi by byli jeśli lecąc za nami!


Ja mam długie spodnie więc jest w miarę OK, ale niedługo z tyłu dochodzą mnie jęki poparzonych, krzyki cierpiących
…i ten głos z oddali: „Jedziecie za Czarnymi? Poj***** Was?”… krzyk, jęk, skowyt a potem już tylko cisza. Martwa cisza. Tylko pokrzywy kołyszą się z wolna na wietrze. Ciche, milczące… syte po uczcie z ciała i krwi nierozważnych wędrowców.




Poparzona i Piekielnica.

Płonę… żywym ogień niczym ludzka pochodnia. Żar spala me ciało… zwęgla, spopiela. Języki płomieni suną po nagich kościach.
Piekło, piekło i paliło… ale przeżyliśmy. Morze pokrzyw okazało się być nie morzem, a oceanem… a my „wypłynęliśmy na suchego bezmiar oceanu, rower nurza się w zieloności i jak łódka brodzi…” (*). Nasz ciała płoną, ale przetrwaliśmy… okaleczeni, poparzeni, ale żyjący. Czy tamci poszli za nami… czy żyją, nie wiem. Nam się udało, ale być może ocean zażądał ofiary. Nie czas jednak opłakiwać poległych, bitwa nadal trwa… ruszamy.
Ledwie jednak wyrwaliśmy się z tego co piekło (parzydełkami), to już musimy stawić czoła kolejnemu przeciwnikowi z piekła rodem.
Zostajemy w klimacie bo przed nami góra Piekielnica, czyli najbardziej stromy pagór dzisiaj. Podjazdów nie ma na naszej trasie dużo, bo raczej walczymy z piachami niż ze stromiznami, ale taka nazwa zobowiązuje. Pagór pnie się ostro do góry – pnie się tak, że pnie drzew nie utrzymują się na jego zboczu. Wyjechać się jednak da, trzeba jednak dobrze depnąć po pedałach. Naprawdę warto, bo to świetny punkt widokowy na całą okolicę. Zbieramy ukryty tu lampion i ciśniemy w dół, pięknym zjazdem to co jeszcze przed chwilą mozolnie podjeżdżaliśmy.




„Szczęście jest tak bardzo blisko, jeśli tego chcesz…" (*)
Wjeżdżamy do jakieś małej osady. U lokalnego karczmarza zamawiamy zimne trunki aby trochę ugasić żar, który zarówno leje się na nas z nieba, jak i którym nadal płonie nasze poparzone ciała. Wtedy zjawia się On. Duży Heniek… i jego pilot. A z nim mechanik pokładowy, nawigator i pierwszy oficer. Zagadują nas o naszą misję.
Tłumaczymy co i jak, a Oni kiwają głowami z uznaniem i zrozumieniem (chyba z uznaniem i chyba ze zrozumieniem…). Stwierdzają, że dzięki takim rajdom to zobaczymy kawał świata – tak, to prawda. Potem ogarnia ich zaduma i pytają : „A co my zobaczymy, półeczkę z piwem w sklepie…” Słodko-gorzka to refleksja, ale chwilę później dodają, że jak tą półeczkę już zobaczą, to są wtedy szczęśliwi i wybuchają śmiechem.
Widzicie? Szczęście jest tak bardzo blisko… leży na półeczce. Opakowane w metalowe walce, które pękają i sycząc, wolno uwalniają je wprost do… sami wiecie. Można się nim nawet zachłysnąć. Tylko czasem potem będą takie akcje:

„Chwila przerwy – krótki oddech złapać chcemy, ale gdzie tam!
Siada jeden, tak na oko – pijany poeta
Mówi: Czuję jak nieznośna lekkość głazy w duszy spiętrza…
Po czym wybiegł gdzieś za rogiem kontemplować własne wnętrza…" (*)


Panowie udzielają nam wskazówek nawigacyjnych. Trochę bezużytecznych bo ciężko Im ogarnąć, że nie jedziemy do jakieś miejscowości teraz, ale na skrzyżowanie konkretnych przecinek w lesie.






Welcome to my world…
Wiele punktów już na naszej karcie, acz nie jest to jakaś kosmiczna ilość - nie forsujemy dziś tempa. Jedziemy sobie w piątkę dobrze się bawiąc, ale ważne jednak, że przekroczyliśmy ilość potrzebną na GIGĘ, no bo bez przesady. Gdyby nas sklasyfikowali na MEGA, to byłby jednak trochę wstyd… Patrzę na zegarek, czas płynie nieubłaganie. Jeszcze przed chwilą w planie były 4 kolejne punkt, ale teraz pora już kierować się do bazy… i to natychmiast !!!!,
Nie jest dobrze, jesteśmy spory kawałek od mety a minut do limitu zostało mało. Czeka nas teraz ostry finisz…
Zaiste… nieważne czy jedziemy w dwójkę czy też w piątkę, nic nas nie uchroniło od morderczej końcówki przez piachy i lasy.
Drodzy Towarzysze Podróży, witajcie w naszym Aramisowym świecie. Trzeba będzie lecieć ile sił w nogach bo krucho z czasem. Cóż zrobić, nie da się na spokojnie – kto jedzie z nami, ten finiszuje jak my. Nie ma litości. Narzucamy tempo i prosimy Andrzeja aby wyjął nieużywany do tej pory kabel od Żelazka. Dwa razy wtyczką po nerach, trzy razy przewodem między łopatki i od razu przyspieszasz. Lecimy tak szybko, że dochodzi do śmiesznej sytuacji.
Andrzej ciśnie pierwszy. Widzę, że przejechał przez sporej szerokości rzekę. Coś krzyczy do mnie, ale nie słyszę co mówi – rozpędzam się i CHLUP, przecinam rzekę wyrzucając fale na lewo i prawo. Wyjeżdżam mokry i pytam „co mówiłeś?”. On do mnie, także już dość mokry, mówi że tam jest mostek. Patrzę, rzeczywiście. Odwracam się i widzę, że jedzie reszta naszej grupy. Krzyczę, żeby jechali mostkiem, a Oni CHLUP przez wodę i pytają co mówiłem, bo nie słyszeli. Z pięciu osób z naszej grupy z mostu nie skorzystał nikt. Chyba jako jedyni przyjedziemy mokrzy na metę – jest taka temperatura, że zaraz wyschniemy, no ale może to być zaskakujące dla innych uczestników.
Utonąć na pustyni? W ruchomych piaskach? Nie, w wodzie. Coś z tym nie tak?




Baza. No i po Bike Oriencie. Jak na pojechanie rajdu na totalnym luzie, to 100 km jednak pękło. Sklasyfikowani zostaliśmy na GIGA, więc plan zrealizowany. Musimy chyba częściej jeździć drużyną bo to naprawdę fajnie. Takiego Grassora sobie w 5 czy 6 rowerów przejechać – to by było coś. No, ale teraz chwila przerwy od rowerów bo w planach jest – jak co roku - obóz szermierczy, czyli wracamy pod Tatry, ale tym razem z bronią w ręku. Z szermierczym pozdrowieniem zatem, do następnego razu: ADIOS, MIS COMPAŃEROS :D

CYTATY:
1) Piosenka: Metallica "For whom the bell tolls"
2) Warto przeczytać. Poradnik (ponoć) napisany przez żołnierza GRU na wszelki wypadek
3) Parafraza Sonetów Krymski Adama Mickiewicza
4) Piosenka Pectus "Barcelona"
5) Piosenka zespołu Słodki całus od Buby "Środa"


Kategoria Rajd, SFA

GRASSOR 444

  • DST 320.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 czerwca 2019 | dodano: 25.06.2019

Najlepsze rajdy to takie, z których relacja w mojej głowie, zaczyna się długo przed komendą „START”. Przeżyliśmy kilka takich przygód (niektóre to przeżyliśmy z trudem…) i zawsze wspominamy je z sentymentem… lub traumą. Czy Grassor444 taki właśnie był?
Cóż przekonajcie się sami, jeśli nie powali Was ilość tekstu. Długi rajd to i długa historia. Oto opowieść o tym jak Szkoła Fechtunku ARAMIS udowadnia Prawo Wielkich Liczb - ale nie to Bernouliego, tylko takie trochę inne. Prawo Wielkich Liczb Grassora 444.


"Cóż tam ten tłum dostrzega
Trwający w zachwyceniu
Coś mówi - spróbuj z nimi
Coś mówi - zostań w cieniu..." (*)

Coś mówi spróbuj z Nimi, coś mówi zostań w cieniu – no chyba nie ma lepszego opisu naszych odczuć przed tym rajdem. Trasa rajdu miała mieć długość około 444 km (w praktyce przebiła 500 km), a czas w którym mieliśmy ją zrobić to było 36 godzin. Oczywiście, można było się też zapisać na trasę krótką: 222 km w czasie 24 godzin, ale jakoś tak nie skorzystaliśmy z tej możliwości.…
Taaak… to chyba mówi wszystko o tym rajdzie. Jeśli trasa krótka ma 24 godzin, to chyba nie jest to rajd dla normalnych ludzi.

Mój psychiatra: Ciężko mi postawić dokładną diagnozę Pana stanu zdrowia. Jest PAN pojebany!!
Ja: Ale zdrowo?


Długość rajdu to miał być ukłon dla przygotowującego trasę Pawła: 400 km na 40-stkę Budowniczego. Czujecie klimat tego hasła? prawda? Już gdzieś to słyszałem: 1000 szkół na nowe tysiąclecie, szklanka krwi dla każdego ucznia – czy jakoś tak to szło :)
Nasz absolutny rekord do tej pory to było 217 km zrobione na AR Kraków 2 lata temu, a to nawet nie jest połowa z tych 444…
Wahaliśmy się zatem czy się zapisać, zwłaszcza po zeszłorocznych przygodach na Grassor300 (chyba trochę za szybko inkrementują te liczby z roku na rok…). Wtedy też się wahaliśmy, ale finalnie pojechałem rajd na złamanej ramie, zaliczyłem bardzo niefajne nabicie się na kierę, polegliśmy podczas szturmu na zamek i przeprawy przed rów przeciw-czołgowy, a na sam koniec nasze dusze (i tarcze, i obręcze, i korby) porysowały ziarna piasku…
Nie, nie te z klepsydry - te z wody. Tej samej, która lała się na nas hektolitrami. Jak ktoś chciałby sobie przypomnieć zeszłoroczną wielkopolską katorgę, to link powyżej odsyła do relacji z tamtej wyprawy.
Czy edycja 444 to dobry pomysł? Wiadomo, że na taki rajd przyjadą tylko najtwardsi zawodnicy (być może, najtwardsi także na umyśle, bo nadal nie rozumieją, że to nie jest k***a normalne…). Słowem: przyjedzie taka elita, że nas po prostu zaorają nim na start dotrzemy. Z drugiej strony, właśnie nadarza się okazja powalczyć o nasz nowy rekord, a miejsce w takim rajdzie nie ma znaczenia – na tym etapie, planem jest przeżyć, na tym etapie nie jedziemy walczyć o miejsca, ale co najwyżej bronić się przed ostatnim.
Finalnie zapisujemy się zatem na trzy czwórki i układamy sobie urlop tak, aby – jak ja go nazywam – GraZZor wypadł no koniec naszego dwutygodniowego pobytu w….

…Tatrach. Pasuje Wam? W Tatrach! No dalej się już chyba nie dało. Grassor444 rozgrywany jest na Suwalszczyźnie, a my siedzimy w Słowackich Tatrach (Wysokich i Niznych). Mamy do przejechania na rajd 730 km… i tak oto pierwszy kryzys nadchodzi jeszcze przed rajdem. Kochamy Góry, uciekliśmy w Tatry jeszcze przed sezonem, aby tłumów nie było. Kiedy inni przygotowują się do najdłuższego maratonu na orientację w Polsce, chodzą na zabiegi rewitalizujące, realizują plany treningowe, my tyramy się dwa tygodnie po górach…
Mamy w nogach kilkanaście wypraw, zarówno pieszych jak i rowerowych w Tatry Wysokie (Rysy, Sławkowski, Chata pri Zielonym Plesie, Dom Slaski), w Niżne (Kralova Hola, Chopok, Dumbier), Słowacki Raj, czy też Spisz i Pieniny (Grandeus, Żar). Nie wymieniłem wszystkiego, ale jak się trochę ogarnę ze zdjęciami, to porobię krótkie foto-relacje z tych wypraw.
Ogólnie jednak, jedziemy na najdłuższy rajd w naszym życiu, będąc już porządnie styrani przez góry.

Nota bene, to czy jedziemy staje pod dużym znakiem zapytania, bo jesteśmy o krok od dezercji… jest tak pięknie, że perspektywa 730 km dojazdu nas przygniata psychicznie. Powiem szczerze, nie chciało nam się… żal tracić dwa dni na dojazd i powrót, jeśli można zostać w górach. Zwłaszcza, że przez pierwszy tydzień mieliśmy pogodę ŻYLETA. „Ogień pustyni i spalona ziemia” (*), ani kropli deszczu z nieba… aż za gorąco, ale za to codziennie wyprawowo.
W sumie to podjęliśmy nawet decyzję, że jednak na Grassora444 nie dotrzemy… i wtedy przyszło załamanie pogody. Nie takie totalne, ale jednak znaczne. Przez ostatnie 4 dni pobytu w Tatrach popołudniami zaczęły przechodzić nawałnice i burze, a do tego zbliżał się długi weekend i zaczęły ciągnąć tu dzikie tłumy. Ludzi z każdym dniem przybywało i to „w oczach”, a prognozy pokazywały że od czwartku do niedzieli miało lać i to tak przez całe dnie.
Tak więc, przyznajemy się bez bicia, ale naszą obecność na Grassorze444 uratowało załamanie pogody.
Oj rzadko zdarzają nam się myśli o dezercji, ale tak bardzo kochamy te nasze małe i duże (pa)GÓRY, że ciężko się było z nimi pożegnać. Co więcej, czy wiecie że w tym samym terminie odbywał się JASZCZUR – Leśne Akwedukty, pasuje Wam? Nasz kochany Jaszczur i to Borach Tucholskich. Mimo wszystko wybraliśmy Grassora444… jednak rajd 36 godzin to jest już konkret.


"When you're riding sixteen hours and there's nothin' much to do
And you don't feel much like ridin', you wish the trip was through..."(*)

Nie jedziemy wprawdzie 16 godzin jak w piosence Metallicy, tylko koło 8-9 ale i tak jest to W HUGE.
730 km – trasa północ – południe przez całą Polskę. Masakra… trzeba by sobie znaleźć, jakąś rozrywkę na czas podróży.
To co, pobawimy się w Geocaching? Jeśli nie wiecie, co to jest to odsyłam do definicji.
A było to tak… ta sama pogoda, która na nowo przekonała nas do Grassora444, zabiła nasze rowerowe liczniki. W drugim tygodniu urlopu, niemal na każdej wyprawie łapał nas deszcze.
Tak… deszcz, k***a. Tyś widział deszcz, to był wodny armageddon a nie deszcz… lub grad. Jeden z tych GRAD’ów (dobrze, że nie ten rosyjski z Donbasu) podziurkował nam nawet folię NRC, pod którą schroniliśmy się, kiedy na niebie rozpętało się piekło. My przetrwaliśmy, ale nasze liczniki już nie i odeszły do krainy wiecznej pomiarów.
Zrobiło się trochę słabo… bo jazda na rajd na orientację bez licznika… no dobra, jest możliwa, ale na pewno trudniejsza. W każdych normalnych warunkach kupilibyśmy licznik jakiś w Popradzie na Słowacji czy też w Nowym Targu czy Zakopanem, ale oczywiście definitywny zgon Pana Miernika nastąpił pod schroniskiem na jakiś 1600 m npm, około godziny 16:00, w środę przed Bożym Ciałem. Do cywilizacji mieliśmy taki kawał drogi, że nie zdążylibyśmy przed zamknięciem sklepów.
No co za pech… gdyby stało się to dzień wcześniej, to problem byłby pomijalny. Dzwonimy zatem do naszego serwisu FUN-BIKES, który już dawno przywykł do rozwiązywania „na już” naszych nietypowych problemów. W Boże Ciało są oczywiście zamknięci, a my jesteśmy w drodze na północny skraj Polski. No, ale możemy pojechać na Grassora przez Kraków, więc zostawiają nam koordynaty GPS ukrycia nowego licznika, wraz z instrukcją dotarcia do tego miejsca. Cmentarz Batowice i okolice… Zjeżdżamy z drogi w kierunku Cmentarza (był akurat na wylotówce na północ – to nie, tak że mamy takie zachcianki, że to musiał być cmentarz!) i – ku zdziwieniu wielu przypadkowych osób – podejmujemy paczkę ze skrytki. Miny ludzi bezcenne, ale zmywamy się szybciutko nim ktoś zadzwoni po policję, widząc o się tutaj odwala (na przykład odwala się płyta nagrobna...).
KESZ zdobyty. Mamy nowy licznik – jest dobrze! No i droga jakoś tak szybciej zleciała. Ogólnie polecamy Geocaching, bo to fajna zabawa, acz rekomendujemy najpierw klasyczną wersję, a nie Aramisową z gonieniem po cmentarzu.
Nad Jezioro Hańczę (jak ktoś nie wie, to jest to najgłębsze jezioro w Polsce), czyli do miejsca naszego noclegu przybywamy wieczorem i kierujemy się spać, czekając na to, co przyniesie świt.


"Jedzie pociąg, złe wagony
Do więzienia wiozą mnie
Świat ma tylko cztery strony
A w tym świecie nie ma mnie...

Zapach murów, widok kraty
Wietrze ponieś moją pieśń
Pieśń goryczy i rozpaczy
Moja Matko jest mi źle..." (*)


To Was czeka jeśli nie będzie słuchać na odprawie. Tako rzecze Bob Budowniczy. No ale nim o odprawie, to dwa słowa o miejscu rozgrywania rajdu. Będzie to Suwalszczyzna. Szeroko rozumiana bo trzy czwórki robią swoje, jeśli chodzi o wyznaczenie obszaru, po którym będziemy się poruszać. Bazą jest mała wieś, gdzieś na północno-wschodnim skraju Polski - Szurpiły. W samym środku dobrze znanego nam, pięknego Suwalskiego Parku Krajobrazowego. To naprawdę cudowny teren, dość dobrze nam znany bo zjeździliśmy go na rowerze dwa razy. Ostatni raz całkiem niedawno bo rok temu (pisałem o tym w podsumowaniu roku 2018 wraz ze zdjęciami). Dlatego naszym planem jest uderzenie w tereny mniej nam znane lub wcale nieznane. Podobnie jak rok temu wypożyczamy telefony ze specjalną aplikacją bo podbijania punktów kontrolnych i słuchamy odprawy. Trasa jest długa, więc uwag jest sporo. W dużym uproszczeniu dzisiejsza (i jutrzejsza...) zabawa ma wyglądać tak:
- dostajemy 3 mapy formaty A3 w skali 1:80 000
- na tych mapach zaznaczonych jest tylko kilka punktów kontrolnych
- zaliczenie jawnych punktów kontrolnych odblokuje wgrane wcześniej w telefon mapy z lokalizacją kolejnych punktów
I tak stopniowo, punkt po punkcie poznamy lokalizację wszystkich punktów kontrolnych.
Paweł omawia kilka z punktów, w tym dwa bardzo charakterystyczne trójstyki granic: Polska, Litwa, Rosja oraz Polska, Litwa, Białoruś (zdziwieni, że oba są punktami kontrolnymi jednego rajdu? Cóż, te 444 km samo się nie zrobi…).
Zwraca uwagę, że tam przebiega granica UE i należy wziąć to pod uwagę, tzn. nie odwalać maniany.
Śmiać mi się chce, bo zmieniła się trochę retoryka. Oba miejsca znamy i jak rozmawialiśmy z Pawłem na Liszkorze, to zwracaliśmy uwagę że trójstyki to super miejsca, ale za obejście dookoła obelisku PL-LT-ROS jest 500 zł mandatu, a za zrobienia tam zdjęcia kolejne 500... no i pasowało by przebieg rajdu w takich miejscach ustalić ze Strażą Graniczą.
Wtedy Budowniczy mówił, że przesadzamy, a dziś sam apeluje o rozwagę i rozsądek.
Acha, taka kara czeka Was jeśli dorwie Was polska Straż Graniczna. Gorzej jeśli dorwie Was rosyjska. Pamiętam rozmowy ze strażnikami na Jaszczur – Zaginione Śluzy, gdy opowiadali nam, że nierzadko ludzie bagatelizują sobie takie rzeczy, ale odbierani po kilku dniach z ruskiego aresztu, mają już trochę inne podejście do tego tematu. Jak kogoś to zainteresowało to w relacji z tego Jaszczura, przytaczam historię niemieckich studentów, którzy chcieli sobie pohasać przy rosyjskich tabliczkach. Straż nam opowiedziała jak się ta sytuacja skończyła.
Potem wypływają jakieś złote myśli coaching’u... „Granice? Żadnej w życiu nie widziałem, ale słyszałem że istnieją w umysłach niektórych ludzi” (*). Brzmi mocno, ale jak ktoś nie widział w życiu granicy zapraszam na pas graniczny Białoruś – Polska. W Puszczy Białowieskiej nawet żubry nie są puszczane na drugą stronę.
Chwilę później dostajemy mapy i możemy ruszać. Przed nami 36 godzin napierania.
Zgodnie z założeniem walimy na południe.





Dawno, dawno temu… czyli w legendy się nie wie-Ż-y !!!
Legendy się czyta… Większość zawodników wybiera północ, więc na południe lecimy właściwie sami. Owszem kilka osób zaczęło od południa, ale to niemal błąd statystyczny w konfrontacji z kierunkiem północnym. Na tej edycji Grassora mamy dwa typy punktów kontrolnych: klasyczne lampiony i zadania terenowe oznaczone jako punkty typu T.
Szkoda, że nie X bo skojarzenia z naszym Czarnym „jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra" (*) KO-R-NO jest natychmiastowe.
Co ciekawe rajd zaliczany jest do Pucharu, a ma punkty -zagadki, czyli da się!
Ciekawostką jest to, że punkt zagadkę potwierdza się kodem, który trzeba utworzyć samemu.
Na przykład jeśli potrzeba odpisać rok i jest to rok 1999 to poprawny  kod to JDDD.
Natomiast jeśli chodzi i wypisanie łacińskich wyrazów, które to na przykład "Vexilla regis prodeunt inferni" (*), to kod będzie miał postać VRPI.
Tej kryptografii musieliśmy się nauczyć przed rajdem – powiem tylko, że przykłady nie obejmują wszystkich możliwości.
Pierwsze punkty wpadają dość łatwo, a są to na przykład: górna stacja wyciągu narciarskiego, zagajnik na szczycie wielkiego, zielonego pagóra itp.
Zgodnie z oczekiwaniami, odblokowujące się rozświetlenia kolejnych punktów kierują nas do Wigierskiego Parku Narodowego, a potem dalej aż do Puszczy Augustowskiej. Na jednym z takich punktów czuję się jak bencwał – czytam opis Wieża. Zadanie: słowa z legendy.
OOO… pięknie. Pewnie będzie to coś takiego jak Wieża Rycerska w Siedlęcinie. Gdy tam docieramy, to jest to mała wieża widokowa, a legenda jest legendą nie o wieży, ale do mapy która jest tam narysowana.
Śmiać mi się chce: masz swoją wieżę z legendą, bencwale…
Dobra. Przyszła chyba pora na kilka zdjęć z tej części rajdu:





WIGRY 3… mają poziom!!!
Jest parno i duszno. Mimo, że tacham w plecaku około 4,5 litrów płynów (licząc z bidonem), posilamy się lokalnymi sklepami. Wolimy zostawić plecakowe zapasy na „zieloną” mapę – zieloną, bo to obszar Puszczy Augustowskiej. Na razie jednak musimy do niej dojechać, a droga wiedzie przez WPN (Wigierski Park Narodowy). Byliśmy tutaj w 2012 roku, czyli naprawdę bardzo dawno temu. To było na rok przed początkiem naszej przygody z rajdami. Już wtedy bardzo nam się tutaj podobało i fantastyczne było to, że wolno było poruszać się rowerem po każdym szlaku. Od szlaków pieszych po ścieżki dydaktyczne. Tak powinno być w każdym parku narodowym – niektóre powinny się tego nauczyć. Rozumiem, że Rysy z rowerem to słaby i niebezpieczny pomysł, ale szlaki bieszczadzkie czy ścieżki Magurskiego Parku idealnie się pod rower nadają (tutaj ukłon dla Słowaków, którzy prawie do każdego schroniska w Tatrach umożliwili wjazd rowerem – mają nawet projekt: Bicyklem pod horskie chaty!!).
A tymczasem w Wigierskim wiele się zmieniło – NA LEPSZE. Zaplecze turystyczne: odnowione tabliczki, wiaty, nowe ścieżki i szlaki. Po prostu rewelacja. Sentymentalna podróż do przeszłości, bo to także tutaj odkryliśmy SĘKACZA czyli Król Wszystkich Ciast.
Mkniemy zatem przez wschodnie zakamarki Wigierskiego Parku, kierując się do wspomnianej już Puszczy Augustowskiej.
Mamy coraz więcej kilometrów na liczniku, ale martwi mnie upływający czas. Zrobiło się już popołudnie, a przed nami jeszcze kawał drogi. Z oczywistych względów chcielibyśmy być przed nocą na trójstyku granic Polska – Litwa – Białoruś, który znajduje się głęboko w Puszczy…





Czy Pani się Puszcza…
Augustowska podoba? No, ja się pytam, bo mnie to nawet bardzo. Punkty zgromadzone tutaj to głównie lampiony, a nie zadania typu T. Nie dość, że zrobiły nam się spore przeloty między kolejnymi punktami, to jeszcze nierzadko niektórych z nich długo szukamy. Nawet nie chodzi tuta o błędy nawigacyjne, bo te nas nawet nie prześladują jakoś strasznie, ale chodzi o kwestie dojazdowe. Nie wiem czy wybieramy dziwne warianty, ale wszystkie nasze leśne przecinki, którymi jedziemy kończą się nagle i musimy przedzierać się przez krzaki. Jeśli punkt jest np. na skrzyżowaniu przecinek, to ono w terenie jest realne, ale dochodzimy do niego „z lasu” – przez mokradła lub chaszcze, bo droga która miała nas tu przyprowadzić nagle się urwała. Dokąd prowadzą zatem te drogi, które tutaj są – tego nie wiemy.
Jesteśmy tuż przy samej granicy Litwy, gdy „Ciemności kryją ziemię…” (*). Jeszcze gdzieś tam udaje nam się zrobić zdjęcie, niesamowitego nieba z zachodem słońca, ale chwilę później zapadają egipskie ciemności. W sumie nie wiem czy egipskie czy augustowskie czy też może już litewskie. Fakt faktem, dzień dobiegł końca, a że jest czerwiec i jesteśmy na północy Polski, oznacza to że zrobiło się koło godziny 22:30 – 23:00. No i co Szkodniś, znowu sami w nocy w lesie…
„I tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (*)
Dopada mnie także psychiczny kryzys. Kryzys to może za dużo powiedziane, ale jakiś niepokój. Licznik pokazuje, że jesteśmy 176 km od bazy. STO SIEDEMDZIESIĄT SZEŚĆ… masakra. I nadal się oddalamy. Owszem nie jest to odległość w linii prostej, bo jeździliśmy za punktami, ale to nadal kawał drogi… już wiem, że dzisiaj pobijemy nasz rekord. Musimy przecież jakoś wrócić…
W bazie mamy przepaki, bo nastawialiśmy się że zrobimy pętle z przejazdem przez bazę w połowie czasu… przebrać się jeśli bylibyśmy przemoczeni (a jesteśmy – o tym za chwilę), uzupełnić zapasy gdybyśmy byli głodni (a jesteśmy)… A jesteśmy 176 km od bazy… co znowu poszło nie tak?
I tak mieliśmy sporo szczęścia – jesteśmy mokrzy od potu i wody, bo dzień był koszmarnie parny, nawet wieczór nie przyniósł ochłodzenia. Niemniej przez Puszczę przeszła nawałnica z oberwaniem chmury. Nas nie dorwała i nie spadła na nas ani jedna kropla, ale gdy chaszczujemy to wszystko ocieka wodą: „choinki”, krzaki, drogi. Udało nam się bez potopu z nieba, ale chodzenie po mokrych zaroślach i wysokiej trawie sprawia, że i tak jesteśmy przemoczeni. A przy takiej wilgotności jaka jest w powietrzu, nie zapowiada się abyśmy mieli szybko wyschnąć…





Nerwy napięte do (trójstyku) granic…

Zbliżamy się do trójstyku granic: Polski, Litwy i Białorusi. W tym miejscu Puszczy Augustowskiej już kiedyś byliśmy, ale samego trójstyku nie widzieliśmy – brakło nam dosłownie 150 metrów. Nie puścił nas po prostu Sierżant Straży Granicznej, mówiąc że ekipa ze wschodu robi Im o to dym i ma pretensje, że ludzie się tam szwędają. Co ciekawe pojawił On się niemal znikąd, jak tylko podeszliśmy do ścieżki prowadzącej na potrójny słupek, a 5 minut później – kiedy jeszcze z nami rozmawiał – zjawił się także patrol na motorze i quadzie.
Dlatego też, planowaliśmy być na tym punkcie za dnia, aby nie wpakować się jakieś kłopoty. Wiecie… chodzenie nocą z latarkami po lesie po granicy UE, może przyciągać uwagę snajperów. A co mówi jedno z wojennych praw: nie ściągaj na siebie ognia, to denerwuje pozostałych członków oddziału.
Godzina przybycia tutaj nie była istotna, byle zrobić to za dnia – po jasnemu. No więc jest godzina pierwsza… tyle, że k***a w nocy. A dokładniej pierwsza trzydzieści. To chyba naprawdę nie jest mądre włóczyć po tej granicy po nocy… co znowu poszło nie tak?
Mam schiza, że naprawdę będzie dym… oby tylko nie z lufy, skierowanej w naszą stronę. Mijamy kamery na drzewach, nawet nie są zamaskowane: dwie, trzy, cztery, fajnie… zastanawiam się czy pomachać. Jak pomacham i nas dojadą, to nie przejdzie argument, że nie wiemy co robimy i się zgubiliśmy, że nieintencjonalnie tutaj jesteśmy.
Jak nie pomacham, to mogę wyglądać na gościa, który myśli że Mu się uda przemknąć cichaczem…
Dylematy przemytnika...


"A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”(*) czyli buła z pasztetem, gdzieś na skraju Polski
Czerwiec, a więc noc był naprawdę krótka. Kilka godzin i zaczyna się robić się jasno – zaczęła się sobota. Wszystko nadal mokre, ale patrząc po niebie, deszcze poszły gdzieś dalej. My nadal ciśniemy przez Puszczę, ale zbliżamy się do Rudawki i kilku innych małych miejscowości, ukrytych pośród tych nieprzebytych kniei. Tutaj jeździliśmy na Jaszczurze – Graniczna Woda (to czasy, kiedy jeszcze nie pisałem relacji z każdej imprezy... a szkoda), bo baza tego rajdu była właśnie w Rudawce. Do dziś pamiętam zapis z regulaminu tej imprezy: "zatankować i nie jechać na oparach, bo najbliższa stacja benzynowa jest 30 km stąd”
Jest koło 6:00 rano kiedy zaczyna dawać nam się we znaki sleepmonster. Muli nas straszliwie… trzeba złapać trochę snu.
Gdzieś na skraju miejscowości znajdujemy nieczynną przystań kajakową i zadaszoną wiatą. Wbijamy tam i łapiemy około 20-30 min snu na drewnianej ławie. Jak menele… albo jak prawdziwi ultra-rajdowcy. Znajdź 3 różnice.
Po krótkiej drzemce znikamy ponownie w lesie, tym razem w okolicach śluz Kanału Augustowskiego. Jesteśmy głodni, ale na ciastka czy słodycze nie możemy już nawet patrzeć. Cały poprzedni dzień na nich jechaliśmy. Normalnie na tak długie rajdy zabieramy zapiekane bombery z kurczakiem, krokiety lub inne takie rzeczy… ale tym razem jechaliśmy bezpośrednio z wakacji. Marzy nam się normalne śniadanie i wtedy zdarza się cud…
…nawet nie wiem jak się ta miejscowość nazywała. Kilka domów na krzyż i jeden CZYNNY sklep. Jest przed 8:00 rano, a pani ma świeżutkie bułeczki. Bierzemy! Buły i pasztet… i siedząc na krawężniku pod sklepem gdzieś na skraju Polski, odzyskujemy chęć do dalszej jazdy. Nadal jesteśmy przemoczeni, ale już nie głodni. Ruszamy dalej – ponownie w głąb puszczy.





Toniemy w bagnie, a Budowniczy z Daniela się Śmieje…

Spotykamy Daniela Śmieje… szuka punktu w ogromnym bagnie. Nie wiem jak dla Niego, bo On jechał od północy, ale dla nas to już kolejne bagno dzisiaj. Jak to było w opisie trasy? „Będę Wam głównie ukazywał piękno tych terenów - a zatem minimalizujemy chodzenie po krzakach i szukanie lampionów”
Ja się pytam, w którym k***a miejscu? Właściwie wszystkie punkty w Puszczy wyglądają jak na zdjęciach poniżej i powyżej. Jak nie chaszcze i komary, to bagna i mokradła… moczary. Daniel dzwonił nawet do Pawła, a ten zarzeka się że punkt stoi na końcu przecinki. Przy małym cieku wodnym i karze szukać nam dalej. Jakiej przecinki, ja się pytam? Zanikła 200 metrów wcześniej i co rozumiesz przez mały ciek wodny… jesteśmy w środku wielkiego rozlewiska (ponoć po burzy nocnej się takim stało). Czasem zapadam się w bagnie po kostki, a punkty lampionu nigdzie nie ma. Zgodnie z mapa powinien być tutaj, Daniel też to potwierdza, więc szukamy brodząc po moczarach…
Tego nie lubię w grassorowych punktach. Nie bagien – bagna lubię… Nie chodzi o trudność nawigacyjną, bo lubimy trudne nawigacyjnie punkty. Nie lubimy starty czasu… nawigacyjnie jesteśmy tam gdzie mamy być. Dokładnie. Tyle że punkt jest gdzieś ukryty, siedzimy zatem we właściwym miejsc i szukamy…. Już ponad 20 minut. Rok temu było tak samo: brzozy w ruinach zamku i rów przeciw-czołgowy. To irytuje…
Nagle Daniel krzyczy: „JEST”. Rzeczywiście jest… i dostanie się do niego zajmie nam kolejne 15 min. Sami zobaczcie…
Dobrze, że to już koniec tego kompleksu leśnego. Zaczynamy zawracać na bazę, ale to jeszcze nie koniec niespodzianek które na nas czekają…. W końcu limit jest do 22:00, a mamy sobotnie przedpołudnie.
Zwróćcie uwagę, że na zdjęciach poniżej są to różne miejsce!! Uwierzcie było ich wiele...




Tam kończy się mapa, tam mieszkają…
Chyba porażki, bo raczej nie punkty kontrolne.
Jest koło 11:00 drugiego dnia rajdu, a my odkrywamy straszną prawdę. Okazuje się, że część z dodatkowych map nam się nie wyświetliła. Oznacza to, że pominęliśmy na naszej trasie jakąś, nieznaną nam liczbę punktów. Jak to się stało i jak się o tym dowiedzieliśmy… i dlaczego tak późno? Już tłumaczę: zgodnie z zasadami rozgrywania tego rajdu na punktach kontrolnych po wczytaniu kodu przez NFC, odblokowywała się wczytana wcześniej na telefon mapa z lokalizacjami nowych punktów kontrolnych. Nie wiedzieliśmy jednak, że na każdym punkcie kontrolnym powinna się pojawić nowa mapa. Czemu nie wiedzieliśmy? W sumie to nie wiem – nie pamiętam czy było to mówione na odprawie, czy my tego nie usłyszeliśmy, czy czegoś nie zrozumieliśmy. Ciężko mi teraz spekulować na ten temat.
Niemniej sytuacja nie wzbudziła naszych podejrzeń bo – w sumię opiszę to na przykładzie (nie przykładajcie uwagi do oznaczeń, bo są robocze):
- jeden z punktów kontrolnych odblokował na mapę z lokalizacją punktów:
A (on sam), B, C, D
- pojechaliśmy na B, po zaliczeniu którego zobaczyliśmy tą samą mapę, a więc
A, B (on sam), C, D
- no to pojechaliśmy na C i tak dalej.
Okazuje się, że na punkcie B powinna odkryć się jednak inna mapa niż na punkcie A (np. B, C, D, E)
My założyliśmy, że to kwestia wariantowości przejazdu: niektóre punkty kierują do siebie nawzajem w ramach pewnych zgrupowań, po to aby poznać ich lokalizację zarówno, jeśli się zacznie się od A jak i od E.
Tymczasem nam się CZASAMI wyświetlała po prostu poprzednia mapa lub czasem druga od końca, zamiast nowej.
I to słowo CZASAMI jest kluczem, bo gdyby działo się tak zawsze, to sądzę że zorientowalibyśmy się szybciej, a tak…
…dopiero drugiego dnia, kiedy jeden z punktów pokazał nam kawałek mapy – nazwijmy to z d***, czyli zupełnie mający się nijak do miejsca w którym jesteśmy stwierdziliśmy, że jest coś nie tak.
Po restarcie telefonu, odkryła się właściwa mapa. Wtedy wszystko stało się jasne – jałowe przeloty przez Puszczę, nie powinny być jałowymi przelotami. Po prostu nie odsłoniły nam się wszystkie punkty kontrolne.
Nawet Budowniczy trasy mówił, że jak śledził nasz wariant w trakcie rajdu, to był on (wariant, nie budowniczy) co najmniej zadziwiający. Gdy poznał przyczynę takie stanu rzeczy, wszystko stało się dla Niego jasne. Nie mam pojęcia ile punktów „przegapiliśmy”, ale rzeczywiście dla kogoś kto znał lokalizację wszystkich lampionów, nasz przejazd zygzakiem między niektórymi z nich, mógł wydawać się nawet nie dziwny, a wręcz absurdalny.
No trudno, tak czasem bywa. Wot k*** technika jak mawiają. Nie znacie tego kawału?

Kolej transsyberyjska. Spotykają się na korytarzu dwaj goście:
- Dokąd jedziecie, Towarzyszu?
- Z Władywostoka do Moskwy, a Wy?
- Z Moskwy do Władywostoka.
Chwila ciszy i jeden z nich komentuje: „Wot k*** technika”


No niestety nic już z tym nie zrobimy. Bardzo nas to nie boli, bo nie walczymy dzisiaj o miejsca, ale gdyby to się przydarzyło komuś z aspiracjami do pudła, to masakra. Nie będziemy się wracać do Puszczy. Pora na drugą rundę w Wigierskim Parku Narodowym – tym razem jego zachodnia strona.





Aramisy ekstra polują na punkty kontrolne
Aby w pełni zrozumieć tytuł tego rozdziału, musicie poznać pewien matematyczny suchar. Uwaga, bo to beton!

Nowa Dyrektywa EU zarządziła, że wszystkie zwierzaki z ZOO mają zostać odesłane do domu. Wypuszczone na wolność.
Dyrektor ZOO zmartwił się tym, bo w jego ZOO żyły tylko pingwiny i lwy. Pingwiny to spoko, przyzwyczajone do lodu i śniegu sobie poradzą. Ale lwy... one znają tylko pingwiny i nigdy nie żyły na sawannie. Zmartwił się, że sobie nie poradzą - postanowił wysłać lwy na
szkolenie. Jednakże jedyne szkolenie na jakie były jeszcze miejsca, było szkoleniem z... matematyki.
Dyrektor nie mając większego wyboru wysłał lwy na to szkolenie, a potem wypuścił je na sawannie.
Obserwuje je z ukrycia jak sobie radzą, a te zjadają żyrafy, kangury, zebry. Po prostu "Duch i Mrok" (*)
No i co się okazało? Lwy po szkoleniu z matematyki EKSTRAPOLUJĄ !!!

TAAAAADAM, kurtyna. Ja się popłakałem. Zacny hermet, milordzie :D

Co to ma wspólnego z nami? Musimy ekstrapolować mapę. Wyjeżdżamy poza obszar dostępnej nam mapy. Pasuje Wam? Rajd ma 444 km, a my i tak zdołamy wyjechać poza mapę. Aramisy tak bardzo. To jest jakieś nieporozumienie...
A tak serio, to robimy to planowo. Przewidujemy jak idzie droga poza mapą – jeśli idzie zgodnie z przewidywaniami, bardzo nam to skróci drogę do Wigierskiego Parku. Owszem moglibyśmy jechać na około, jawnym na mapie wariantem, ale byłoby to spore nadłożenie drogi. Tym razem wszystko idzie zgodnie z planem. Nasza ekstrapolacja zadziała perfekcyjnie i wpadamy na mapę dokładnie tam gdzie przewidujemy, że dojdzie nasza droga.
Niby to było oczywiste, że będzie to jej przedłużenie między arkuszami, ale wiecie jak jest. Mogły się na tym niejawnym kawałku pojawić skrzyżowania, jakieś dziwne zakręty i trzeba by wtedy kombinować na czuja. Tym razem mamy szczęście. Droga między dostępnymi nam arkuszami jest prosta jak strzała, więc skrót okazał się skrótem, a nie jak to czasem bywa „skrótem przez wydłużenie”.
Jeszcze tylko druga drzemka, też koło 20 min… gdzieś pod jakimś płotem w polu, bo znowu nas muli sen.
Tym razem jak tacy rasowi manele.
Dzięki temu sleepmonster nie będzie nas już dzisiaj niepokoił.



" ...i wtedy znalazł w sobie siłę aby biec" (*)
Zachodnia część WPN jest jeszcze piękniejsza niż wschodnia, więc jesteśmy zachwyceni terenami tutaj.
Na koniec dnia pozostaje nam powrót do Suwalskiego Parku Krajobrazowego i atak północnych rubieży. Na liczniku mamy 280 km zrobiony i jesteśmy wykończeni, ale nagle nie wiadomo skąd, znajdujemy w sobie siłę aby jeszcze powalczyć. 
Mieliśmy zjechać do bazy na 20:00-20:30, finalnie zjeżdżamy po 22:00 czyli wchodząc już w limit spóźnień.
Czy sił dodało nam spotkanie z innym rowerzystą (niestety nie pamiętamy imienia), z którym zaliczamy kilka ostatnich punktów.
Czy też w końcu upały zelżały. Nie wiem, ale wiem że ostatnie podjazdy wchodzą nam od kopa. Ciśniemy po pagórach jak szaleni zaliczając kilkanaście punktów kontrolnych z północnej mapy.
Dość już tekstu, niech przemówią obrazy:







Podsumowanie/przemyślenia:
- niesamowite zakończenie urlopu
- NOWY REKORD: 320 km w 36 godzin (YEAH !!!)
- Zwycięzca rajdu zrobił ponad 500 (k***a...)
- Część w Puszczy - masakra, zło, mordęga z chaszczami, bagnami i komarami.
- Cześć w WPN i Suwalskim Parku cudowna i wspaniała.
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - dobry klimat
- odkrywanie się punktów w czasie rajdu - trochę losowości wprowadza, bo nie da się zaplanować całościowego wariantu
- bardzo duża odpowiedzialność na Budowniczym Trasy jest aby nie było tak, że Ci co pojadą w lewo mają punktów jak mrówków,
- kiedy Grassor 666? Żarty żartami, ale teksty o edycji 555 na 55 lat Wikiego to już za 100% żart nie biorę.
- jak nie ma Wam kto trasy zrobić 666, to my zrobimy!!
Zawsze nas wkurza, gdy ludzie mówią że byli w Beskidach. Czy gdzie: w Żywieckim, Małym, Niskim, Sądeckim, Śląskim, Wyspowym, Makowskim?
Ale tym razem zrobimy wyjątek: GRASSOR 666 w Beskidach. Których? WSZYSTKICH :D :D :D

Dzisiejszy odcinek sponsorowały liczy 444 oraz 320. Zwłaszcza 320 !!!

CYTATY:
1. Jedna z najlepszych (a mało znanych) piosenka Budki Suflera  "Kolenda rozterek"
2. Tytuły rozdziałów w książce Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"
3. Piosenka Metallica "Turn the page"
4. Uwaga hybryda dwóch piosenek o tym samym tytule "Czarny chleb i czarna kawa". Tekst są różne. Jedną śpiewają Strachy na Lachy, drugą Hetman.
5. Przypisywane wielu osobom.
6. Książka Sergiusza Piaseckiego "Zapiski Oficera Armii Czerwonej" (gdyby ktoś nie wiedział to jest to pastisz) 
7. Dante "Boska Komedia", cześć: Piekło.
8. Książka "Ciemności kryją ziemię" autorstwa Jerzego Andrzejewskiego
9. Biblia oczywiście
10. Piosenka Budki Suflera "Jest taki samotny dom"
11. Tytuł filmu przygodowego o dwóch lwach, które terroryzowały ludność Afryki. 
12. Książka Stephen'a Kinga (pod pseudonimem Richard Baumann) "Wielki marsz" - jedna z 3 najlepszych książek Kinga według mnie po "Bastionie" oraz "To".


Kategoria Rajd, SFA

Rajd Hawran 2019

  • DST 96.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2019 | dodano: 13.05.2019

Druga edycja Hawrana zabiera nas znowu w mój ukochany Beskid Niski. Pisałem Wam już wiele razy, że nigdy nie możemy zdecydować się, które z gór kochamy bardziej: czy są to Izery z ich bez-samogłoskowym SMRK'iek, Jego Wysokość Śnieżnik i Skalnikowe Konie Apokalipsy czy też Królowa Beskidu Niskiego Lackowa, Wielki Rogacz z Beskidu Sądeckiego albo góra "po przejściach i góra z przeszłością" (*) czyli bieszczadzki Rozsypaniec. Dobrze zatem, że nie musimy wybierać i tydzień po wizycie w Izerach (ostatni dzień majówki, mimo bycia mocno styranym przez Rudawską Wyrypę spędziliśmy na SingleTrek'ach) wyruszamy w okolice Wysowej odwiedzić dawno niewidziany Beskid Niski, ale Stromy. Na wstępie przestrzegam jednak, że w tej relacji zdjęć z rajdu będzie DUUUUUŻO... o wiele, więcej niż normalnie, bo było po prostu niesamowicie. Zarówno pod kątem pięknych widoków, jak i ostrych kadrów złapanych przez nasze "pancerniaki" (aparaty z wysokim IP oraz z funkcją kruszenia lodu i skał).

"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba, morzu liści i wełnianym swetrze trwa, moja pamięć, moje myśli..."(*)
...chyba o sterowaniu modalnym. No ale pomału, dojdziemy do tego.
Bazą rajdu jest szkoła w Banicy, niedaleko Wysowej oraz jeszcze bliżej miejscowości Izby, z której jest rzut maską (szermierczą) do Przełęczy Beskid nad Izbami... a wiecie, co stamtąd jest już blisko? Wiem, że wiecie - Jej Wysokości, Królowa Beskidu Niskiego Lackowa (998m). Blisko nie oznacza łatwo, bo szlak z Beskidu na Lackową to jedno z najstromszych podejść w Beskidach. Robiliśmy je kiedyś z rowerami...tu naprawdę ciężko jest rower nawet wnieść, bo to niemal pionowa ściana. Zapomnijcie o pchaniu, bo się nie da. Rower na plecy i trzymamy się leśnych przyjaciół czyli drzew, aby nie odpaść od ściany. Gdy zbliżamy się do Banicy, Lackowa wita nas swoim pięknym masywem, przesłaniającym niemal pół horyzontu. W sumie to dobre miejsce na punkt!!!  Jednakże żaden organizator jeszcze się na to nie odważył. Może czeka ten zaszczyt, na naszą imprezę w Beskidzie Niskim... choć obstawiam, że trasy rowerowe nie byłyby tym pomysłem zachwycone. Umieszczenie tam lampionu dla rowerzystów to było by czyste zło. To co Szkodnik, kiedy robimy Wiosenne KoRNO w Niskim, ale Stromym? :D
Wracając do relacji, aby tu dotrzeć na 7-mą rano, musieliśmy wyruszyć po 4-tej rano z domu. Gdy przybywamy do Banicy, wiele znanych twarzy właśnie budzi się do życia, po wczorajszym before-party. Jest zatem chwila pogadać, pośmiać się oraz pożalić się Jarkowi i Łukaszowi, że nie dotrzemy w tym roku na wiosenną edycję Rajdu Liczyrzepy. Miała być podobnie jak rok temu, Liczyrzepa za dnia i Tropiciel w nocy, no ale nie da się być wszędzie. Na pocieszenie zostaje nam fakt, że "nie przepadną" nam nowe tereny, bo impreza jest w Borach Dolnośląskich, gdzie przesiedzieliśmy cała majówkę. Gdy wymieniamy z Jarkiem wrażenia z dolnośląskich kniei, Organizatorzy wołają nas na odprawę.
Maciek, Magda i Piotrek rozdają mapy i mówią nam, że wczoraj tak lało, że będziemy mieć dzisiaj sporo błota na trasie. Omawiają również kilka szczegółów dotyczących niektórych punktów, z których część leżeć będzie także po słowackiej stronie granicy.
Siadamy do map i... nie ma punktu na Lackowej. Są dwa w dolnych częściach masywu Królowej, ale na szczycie nie wisi żaden lampion. Hahaha... nam by się podobało, ale Organizatorzy chyba właśnie wybrali życie: uniknęli linczu z rąk wielu obecnych tu Towarzyszy Broni i Niedoli. No cóż, Wasza Wysokość, widzimy się następnym razem. Z markerem w ręce planujemy nasz wariant. Będzie kilka innych "niskich ale stromych" górek , więc trzeba dobrze przemyśleć jak jedziemy, zwłaszcza że punkty mają swoje wagi od 2 do 9. Suma wszystkich do zdobycia to 123, ale patrząc na mapę, już wiemy że nie damy rady zrobić całości. Trzeba wyznaczyć funkcję optymalizacji... ech jak to było?
Muszę przypomnieć sobie Zasadę Maksimum Pontriagina, która bazując na równaniach Lagrange'a oraz równaniach Hamiltona, mówi jakie sterowanie u(t) należy przyłożyć, aby uzyskać wynik optymalizujący zadane kryterium sterownia, przy uwzględnieniu funkcjonału kosztów (czyli funkcji stanu i zmiennych związanych z tym sterowaniem - u nas będzie to pewnie czas, droga oraz przewyższenia).
Planujemy oczywiście zgarnąć wszystko za granicą, bo w tamtych terenach nas jeszcze nie było. Ech kiedyś trzeba będzie zaliczyć Busov (1002m) - Króla Beskidu Niskiego, najwyższy szczyt tych gór, który leży jednak w pełni po słowackiej stronie, stąd do Korony Gór Polski należeć nie może. Lackowa i Busov, iście królewska para :)
Ruszamy!!! Przed nami 10 godzin i sporo przewyższeń.
Na pierwszy ogień chcemy wyrwać dwa dość tanie punkty w okolicy bazy, ale jak widzimy jaka droga (błoto...) prowadzi do pierwszego z nich, postanawiamy odpuścić go i lecieć dalej. Jest wart zbyt mało aby tracić czas na błotniste podejście. Lecimy zatem w stronę dawnego okopu. Tutaj musi podjechać przez łąkę, która jest miękka i grząska, ale jechać się da. Zbieramy nasz pierwszy punkt i już mamy cisnąć dalej, kiedy widzimy że na pominięty przez nas punkt, od drugiej strony (czyli tam gdzie właśnie jesteśmy) prowadzi dobra, utwardzona droga. Robimy zatem szybki szermierczy wypad po opuszczony wcześniej lampion i chwilę później już nas nie ma.

Szkodnik z widokiem na Królową

Z pewną bardzo sympatyczną acz Małodobrą postacią na jednym z punktów :)


"... głośniej się potok gniewa"
Jako, że przez Beskid Niski w dniu poprzedzający rajd przeszły burze, to drogi są pełne błota... albo i nie... czasem tych dróg po prostu nie ma, bo są pod wodą. Potoki bezprawnie zajęły tereny należące do dróg i teraz szumią z zadowolenia. Suchą nogą tu nie przejdziecie... Kiedy kierujemy się w stronę wysiedlonej wioski i (odnowionej już) cerkwi Bieliczna, musimy pokonać niezliczoną ilość brodów, ale i tak sporą część trasy jedziemy po prostu rzeką. Lokalne bobry także dołożyły swój wkład w zarządzanie gospodarką wodną w tym regionie, więc jest tu naprawdę wodny chaos. Walimy zatem na wprost przez wzburzone wody potoku, a wszędzie tam gdzie droga oparła się rzece, tam walczymy z błotem. Jeśli chodzi jednak o błoto, to jest to dopiero przedsmak tego, co nas dziś czeka - wiecie taki trailer albo wersja demo. Na zdjęciach możecie zaobserwować naszą psychiczną zmianę nastawienia. Pierwsze brody staramy się przekroczyć suchą nogą, ale kiedy przeszkody wodne robią się coraz większe/dłuższe/szersze/trudniejsze w pewnym momencie najprościej jest jechać po prostu na wprost. I tak o suchych butach tego rajdu nie skończymy, więc Szkodnik dawaj wpierjot :)

To nie rzeka, to droga :)


Nielicha ta bobrowa zapora z lewej, nie sądzicie?




Szkodnik ciśnie przez wzburzone wody :)

Ja się pytam, jak? Jak Szkodniku mogłeś zrobić coś takiego z koszykiem na bidon? JAK?!?


Jak lampiony przez Maćka rzucane na szaniec...(*)
Kolejny lampion wisi na dawnym szańcu, niedaleko krzyża upamiętniającego Konfederatów Barskich. W naszym wariancie musimy skręcić przed Lackową w lewo (ech szkoda...). Niemniej błotnisty podjazd tutaj też daje nam się we znaki, ale udaje się dotrzeć do zarośniętego szańca. Jesteśmy tu w 6 osób, ale lampionu nigdzie nie ma. Ja zatrzymuję się porobić kilka zdjęć, bo jest tu pięknie, ale nie zmienia to faktu, że lampionu znaleźć nie możemy. To jest na pewno właściwie miejsce. Jest krzyż, jest łąka, jest punkt triangulacyjny i jest dawny szaniec (bardzo wyraźnie widać go w terenie), no ale lampionu nigdzie nie ma. Czas mija, a my szukamy i to w dość w sporej grupie. No nic, dzwonimy do Organizatora, ale Maciek widział co robi, wybierając na bazę rajdu Banicę - nie ma tam zasięgu!
Wszystkie próby dodzwonienia się do Niego, aby zapytać o lampion spalają na panewce. Kiedy mamy już wpisać BPK (brak punktu kontrolnego) ktoś dostrzega lampion ukryty tuż przy ziemi, na uschniętym drzewie. Debata o tym czy lampion był dobrze ustawiony, czy też mapa nie była do końca dokładna będą trwać w bazie do późnych godzin wieczornych. Ważne jednak, że udało się go znaleźć. Szkoda, że mamy ze 20 minut w plecy, no ale zdarza się... taki urok tego sportu. Paweł na przykład, czyli zdobywca drugiego miejsca, wjechał na ten punkt zupełnie go nie szukając. Magia orienteering'u :)



Na granicy... błędu i przyczepności
Wjeżdżamy na Słowację przez przełęcz Beskid nad Izbami i puszczamy się długim leśnym zjazdem w kierunku miejscowości Fricka. Nim jednak dotrzemy do cywilizacji musimy pochwycić lampion umieszczony na pniu w dużym jarze. Szkodnik chwyta go bez większego problemu, ale ja ślizgam się na stromym i dość błotnistym stoku... kończy się to przejazdem obok punktu, bynajmniej nie na rowerze, ale na tyłku. Lekko rozpaczliwie ratuję się przed osunięciem do potoku chwytając pnia, na którym wisi lampion. Dobrze, że nie zerwałem punktu kontrolnego :D



Chwilę później ciśniemy już przez Słowację. Na tym etapie dołącza do nas Staszek z Bikeholiców, który chwilę przed nami zjechał z szańca, a teraz udało nam się go dogonić. Od teraz sporą część rajdu przejedziemy razem. Ostrzegamy Go jednak, że "serdecznie zapraszamy, ale żeby się nie zdziwił, bo my czasem wybieramy warianty z dupy". Odpowiada nam, że "jest to powszechnie wiadome". Hahah... no po prostu "Legend, Mr. Wayne, legend" (*) :)
Z drogi odbijamy w prawo, ale rzeka którą musimy przekroczyć jest w tym miejscu naprawdę szeroka. Ciężko ją będzie przejechać, bo woda - na pierwszy rzut oka - wydaje się sięgać, mniej więcej, do kolan.
Postanawiamy cisnąć dalej i poszukać jakieś przeprawy a potem skorygować kierunek, będąc już po drugiej stronie. Kilkaset metrów dalej udaje nam się znaleźć zwężenie koryta potoku i wtedy bierzmy go z biegu. Trafiamy na jakąś przeogromną łąkę z przepięknym widokiem i bardzo stromym podejściem. Mozolnie wspinamy się przez trawy pod górę. W pewnym momencie postanawiamy ukryć rowery w gęstwinie, podskoczyć z buta po punkt i wrócić do rowerów. Ma to na celu uniknąć tachania naszych maszyn w tę i z powrotem pod nielichą górę. Jednakże, chwilę po ich ukryciu i ostrym podejściu, znajdujemy drogę którą dobrze mogło by się zjechać po zdobyciu lampionu. Wtopa i błąd. Przeklinając swoją głupotę wracamy po rowery, a Staszek idzie szukać lampionu. Tym sposobem robimy sobie to chore podejście dwa razy... raz "na lekko" (taaa... na lekko), a raz z rowerami. Kiedy dotachamy się z powrotem do Staszka, mówi On nam że nie może znaleźć punktu. Idziemy zatem dalej już we trójkę, pchając rowery wciąż wyżej i wyżej. W pewnym momencie widzę... słupek graniczy. GRRRRR... wydymaliśmy za wysoko. O wiele za wysoko. Dopchaliśmy się ponownie do granicy, gdy punkt wisi sobie przy paśniku (a tak naprawdę na lizawce) sporo niżej. Zjazd do niego to minuta, ale wypchanie rowerów tutaj było zupełnie niepotrzebne i kosztowało ns z pół godziny jak nic. Cudownie...
Znaleziona droga, która miała nas sprowadzić w dół robi to, ale jest tak zabłocona że po zjeździe wyglądamy jak błotne bałwany. Błoto mam na kasku, okularach... no po prostu wszędzie. Przyczepność także pozostawia wiele do życzenia i miejscami, zjeżdża się jak po lodzie. Staszek gna jednak do przodu a my za nim. Kolejne góry już czekają.


Niskobeskidzkie 3 Korony :)


Święta Góra Jawor... czyli szukajcie a znajdziecie :)
Łapiemy punkt na kolejnej wielkiej łące i zaczynamy podejście - trochę na azymut, a trochę szlakiem - z powrotem do granicy Polski. Tym razem już planowo, bo kolejny punkt zlokalizowany jest prawie na szczycie góry Jawor, zwanej Świętą Górą.
Znajduje się tutaj też drewniana cerkiew z 1929 i cudowne źródełko. Góra ta uważana jest za wyznawców prawosławia za świętą, bo w okresie międzywojennym miało dojść tu do objawień maryjnych. Więcej o tym miejscu możecie poczytać sami.
My musimy wdrapać się wysoko ponad Cerkiew, aż pod tzw. ławę artyleryjską. Co to za miejsce możecie wyczytać na tabliczce, której zdjęcie tutaj umieszczam.
Co ciekawe spotykamy tutaj Zawodników z trasy turystycznej (krótszej), która ma punkt niedaleko stąd, ale w innym miejscu. Rozwieszony jest on w drzewie, dosłownie - w pustym drzewie. Gdy wbijamy na to miejsce, jest ich tu (Zawodników, nie drzew) chyba z 15-stu. Wszyscy biegają w kółko i szukają lampionu. Przetrząsają kolejne hektary lasu i okoliczne krzaki, krzycząc do siebie "tutaj też nie ma!!!". Patrzę przed siebie: przy szlaku wielkie drzewo z ogromną dziurą - niczym drzwi. Patrzę jak wszyscy biegają w tę i z powrotem, niektórzy to nawet dookoła tego drzewa.... podchodzę, no wisi. Zgodnie z instrukcją w drzewie, w środku. Trzymam właśnie los 15-stu osób w swoim ręku, ale mam zbyt miękkie serce aby.... Ech krzyczę, że "przecież jest tutaj". Przybiegają i euforia! Szok i niedowierzanie. Ale co tam, niech się cieszą. My musimy pchać dalej... na szczyt jest naprawdę stromo. Nasz punkt wisi dużo, dużo wyżej. Ciśniemy zatem mozolnie krok za krokiem, łapiąc kolejne przewyższenia.




"Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny, a mnie pozostawiłaś..." kolejne podjazdy
Pod szczytem Świętej Góry łapiemy, dobrze znaną nam drogę, prowadzącą na Blechnarkę i ruszamy dzikim zjazdem w dół. Tutaj błota nie ma, więc można puścić zarówno klamki jak i wodze fantazji. Chwilę później wpadamy też Wysowej i gdy mijamy naszą ulubioną karczmę "Dziurnówka" to cieszę się, że właśnie zmierzamy na punkt żywieniowy. Gdyby nie ten fakt, to nie było by opcji się tutaj NIE zatrzymać na obiad. Co tam jakieś rajdy, wiecie jakie tu mają kotlety? Skręcamy na Ropki i zaczynamy ponownie wspinać się n-tym już dzisiaj podjazdem. Po paru minutach walki ze stromą drogą docieramy tam gdzie rozdają żywność... nie, no do Afryki, ale do Swystowego Sadu (tak wiem, to było ciężkie ale znacie mój czarny humor - nie bierzcie życia na serio bo nie wyjdziecie z niego żywi). Na punkcie żywieniowym są owoce i ciasteczka w kształcie serca! Dla kogoś to kocha słodycze, nie może być słodszego sposobu wyrażenia miłości do ciasteczek. Zaczynam się zażerać, ale Szkodnik jak zawsze czujny... gdy upływa 10 min, zaczyna się klasyczne już "zbieramy się". Po dwóch kolejnych pada już stanowczym tonem "jedziemy!!", a gdy staram się zagłuszyć "głos sumienia" mlaskaniem, Szkodnik zabiera mi ciasteczka. No, nie... nie wierzę... "Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny..." o leżeniu w trawie i zażeraniu się dobrociami. Chwilę później, już bez serca (zostało na stole...) ciśniemy dalej.



Szczytowa liczba CENTISZTOKSÓW...

Przed nami góra o imieniu Szwejka (785m). Z każdym przebytym metrem, droga coraz bardziej staje w pionie. Niski ale stromy, tak? Końcowe partie to naprawdę ciężkie podejście, wiecie taki podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności". W trakcie wspinaczki dyskutujemy ze Staszkiem dalszy warianty. My chcemy, skoro jest to szczyt, zjechać z jego drugiej strony aby, dość dobrze wyjść w kierunku kolejnego pasma górskiego, na którym są dwa punkty kontorlne. Czemu akurat ten kierunek? Na to odpowie kolejny rozdział - na razie wspinamy się pod Szwejkę. Staszek mówi nam, że nie jeździ dzisiaj do końca, bo trzymają go zobowiązania rodzinne i szczytowaniu będzie wracał. Szkoda, że nie będziemy cisnąć dalej razem, ale i tak towarzyszył nam przez pół dnia, co było bardzo miłe. Gdy już wytachamy się na szczyt, łapiemy lampion, żegnamy się z Towarzyszem Broni i ruszamy w dół.
Plan był prosty: skoro szczyt, to będzie zjazd? A skoro zjazd, to będzie szybko i zyskamy sporo na czasie, prawda?
No i normalnie tak by było, gdyby nie... błoto. Lasy Państwowe robią tu drogę, a jak zestawicie tą informację z faktem, że wczoraj padało... tak, kaplica... Zapychające wszystko błoto. Nieważne że jest stromo w dół, jechać się nie da. To błoto jest silniejsze niż grawitacja... ja się pytam ile to ma centistoksów? Dla nietechnicznych, jest to jednostka lepkości kinematycznej... Rower, jak i buty grzęzną tak, że nie da się ich wyjąć. No normalnie brakuje tylko Reynoldsa i jego liczby. Masakra. Popatrzcie na zdjęcia to zrozumiecie o czym mówię...

Ja mam to podjechać, tak? Żartujesz sobie, prawda?

No dobra, skoro trzeba... Szkodnik do przodu...

..a my za Nim

Szwejka!!!

Wszyscy kochamy zjazdy po błocie...



Banany dają siłę, a Czereśnie... CZAS !!!

Zjazd ze Szwejki kosztował nas prawie 40 min. Zjazd! Pasuje Wam? Normalnie przemknęlibyśmy to w kilka minut, a schodziliśmy z tej góry niemal tyle samo, ile trwało podejście na nią. Rowery są tak ubłocone, że aż jestem zdziwiony, że napędy działają właściwie bez zarzutu. To w sumie cieszy, bo zaczynamy wspinać się na kolejne górskie pasmo, do niebieskiego szlaku, który leci potem na Flaszę i Suchą Homolę (dobrze je znamy z naszych własnych wypraw). Nie ma tu wprawdzie drogi na wprost, ale do szlaku jest "tylko" 900 metrów podejścia przez las. Ciśniemy zatem na azymut pod górę. Las jest przebieżny więc żadne krzory nas nie spowalniają... spowalnia nas tylko znowu nachylenie stoku. Kiedy dopchamy się już do niebieskiego, okaże się on naprawdę fajnym leśnym singlem. Ruszamy zatem na poszukiwanie Czereśni Czasu. Naprawdę! Nie pisałem Wam tego na początku, ale na rajdzie obowiązuje jedna zasada: rajd trwa 10 godzin lub 10 i pół godziny. Te dodatkowe 30 min można zarobić pod warunkiem zdobycia 3 punktów specjalnych, z których dwa już mamy. Były to normalne lampiony, tylko na mapie oznaczone były dodatkowo jako specjalne. Drzewo czereśni jest właśnie 3-cim takim punktem. Gdy je zdobędziemy wydłużymy sobie limit rajdu o pół godziny. Niby niewiele, ale to zawsze coś, a skoro ten fajny niebieski szlak wyprowadzi nas niemal bezpośrednio na poszukiwane drzewo, to czemu nie? Ludzie przed maratonami zażerają się bananami, bo są wysoko-energetyczne, bo chcę mieć więcej siły, a wygląda na to, że wystarczyłoby jeść czereśnie aby mieć po prostu więcej czasu.
Po schrupaniu smakowitych 30 minut ruszamy ponownie w dół, ale tym razem w kierunku wodospadu, gdzie wisi kolejny lampion. Wjeżdżamy teraz w tereny Mordownika 2018, którego baza była w Uściu Gorlickim i na którym udało nam się zdobyć Immortala. Na niektórych skrzyżowaniach mam takie deja vu, że muszę się pilnować aby nie pojechać z pamięci po mordownicze punkty.





"Tutaj decyzje podejmuje się w ułamku sekundy i raz na zawsze. Ręce można umyć ewentualnie potem... z krwi"
Czyli nastał czas decyzji. Nie zostało nam już wiele czasu, a jesteśmy spory kawałek od bazy. Mamy też już sporo w nogach, bo na niejedną górę się już dzisiaj wdrapaliśmy. Patrzymy na mapę i na zegarek. Możemy zaatakować pewną 50-tkę i obstawiamy, że będzie nas to kosztować około godziny. Potem zostanie nam ostatnia godzina (już po doliczeniu czereśniowych 30 minut), na powrót do bazy. Zdołamy wtedy złapać może jeszcze jakaś 20-stkę czy 30-stkę w okolicy bazy. Możemy też nie niepokoić swoją obecnością wspomnianej 50-tki i ruszyć już teraz w stronę bazy, ale po to aby wyczyścić teren ze wszystkich "małych, tanich" punktów w jej okolicy. Liczymy co się bardziej opłaca i wychodzi, że druga opcja da nam 2x30, 3x20 oraz 1x40 czyli więcej niż 50 + kombinacja (2x 20 LUB 1x20, 1x30). Bierzemy zatem opcję zbierania "maluchów" i zawracamy na południe. Czy słusznie? Zapytajcie Hamiltona, Pointragina i innych miłych Panów, którzy rozważali różne zagadnienia optymalizacji. Tylko wiecie, zapytać można zawsze, czasem tylko ciężko zrozumieć odpowiedzieć. Ci Panowie już tak po prostu mają :)
Ruszamy zatem na południe i kończymy rajd w towarzystwie Tomka, który też na koniec zostawił sobie dożynanie małych punktów. Przed ostatnim punktem spotykamy również Łukasza, który - jak się okazało - zdobył prawie wszystkie punkty. Zabrakło Mu tylko jednego punktu - kosmos, bo nam zabrakło 6-ciu.
Z Łukaszem to było śmieszenie, On podjeżdżał , my lecimy zjazdem z punktu. Czas komunikacji to zatem jakieś dwie-trzy sekundy, bo mijamy się "na prędkości". Łukasz rozważa czy zdąży po ostatni punkt i pyta czy limit spóźnień jest korzystny. Ja krzyczę, że średnio i tyle się widzieliśmy... pomogłem, prawda? Wszystko jasne. No, ale jak w takiej sytuacji wyjaśnić, że za każde rozpoczęte 5 minut, odejmowany jest 1 punkt przeliczeniowy. Powiedziałem zatem prawdę, że średnio... na pewno Mu to bardzo pomogło :P
Do bazy zjeżdżamy na 3 minut przed limitem, więc bez ostrego finiszu ale też bez zapasu czasu właściwie, więc decyzja "o małych punktach" była chyba zarówno dobra, jak i wyliczona co do minuty. Pora na after-party, rozmowy, analizy wariantów, a potem zbieramy się do domu. To był piękny dzień w jakże pięknym Beskidzie Niskim. Beskid Niski, sercu bliski - jak mawiają. Jeszcze tu wrócimy i to nie raz. W końcu trzeba ponownie odwiedzić pewną Królową, a i u Króla staramy się o audiencję. Może potrzebuje jakiś Szermierzy do swojej gwardii. Służymy naszymi Rapierami !!!

Niskobeskidzkie kapliczki

Wszystkie kolory zieleni :)


Cytaty:
1) Parafraza piosenki zespołu Raz, Dwa, Trzy "Czy te oczy mogą kłamać"
2) Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim. Piękne słowa o magicznym miejscu. Kocham ten utwór - znajdziecie go na końcu wpisu.
3) Jak w relacji z ostatniej wyrypy, wiersz Adama Asnyka "Ulewa". Śpiewana wersja tutaj
4) Parafraz wiersza Juliusza Słowackiego "Testament mój"
5) Film "Batman begins" - scena gdy Ra's mówi Bruce'owi, kim powinien stać się dla przeciwnika.
6) Piosenka stara jak świat: "Zabrałaś serce moje"
7) Książka Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"


Kategoria SFA, Rajd

Rudawska Wyrypa 2019

  • DST 120.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 maja 2019 | dodano: 06.05.2019

Na Rudawską Wyrypę jeździmy nieprzerwanie od 2014 roku, więc jak to mówią „niejedno już widzieliśmy”. Nie da się jednak ukryć, że tegoroczna edycja bardzo przypominała nam naszą pierwszą przygodę z tą imprezą. Po części dlatego, że – podobnie jak wtedy – Wyrypą kończyliśmy długą, rowerową majówkę na Dolnym Śląsku, ale także dlatego że warunki pogodowe były zbliżone do tych, którymi Rudawy przywitały nas za pierwszym razem. Oto opowieść o deszczu, śniegu i zmęczeniu... a w tle USA ARMY :)

SEMPER FI czyli "...i cały misterny plan w pizdu" (*)

Tak, jak już wspomniałem majówkę spędzaliśmy na Dolnym Śląsku, a dokładniej to w Borach Dolnośląskich. Stamtąd przejeżdżaliśmy bezpośrednio na Wyrypę, co w praktyce oznaczało to, że przed 200-kilometrowym, 24-godzinnym maratonem zafundowaliśmy sobie sporo ponad 500 km na rowerze. W sumie doliczając Wyrypę – wyjdzie około 650 km na cały wyjazd. Nasze, poprzedzające Rudawską wyprawy, zostały już (lub zostaną w najbliższym czasie) opisane na tym blogu w kilku oddzielnych fotorelacjach. Innymi słowy, na ten długi, górski maraton przyjechaliśmy już nieźle wytyrani... Planem było oczywiście (chociaż) w dzień poprzedzający zawody odpocząć i wyspać się, tak aby się trochę zregenerować przed Wyrypą. Nie udało się... jak mamy wolne, to jakoś to tak samo wychodzi, że idziemy na rower z rana i wracamy późną nocą. Nie inaczej było i tym razem... nawet w dzień Wyrypy - w piątek - byliśmy na ostatniej wycieczce rowerowej. Skoro maraton startuje o północy z piątku na sobotę, a pokój musieliśmy zdać do 11:00 to... poszliśmy na rower dojeździć niezwiedzone jeszcze okolice Przemkowskiego Parku Krajobrazowego. Wyszło 54 km... 54 km na kilka godzin przed 200-stu kilometrowym maratonem górskim... Plan był prosty: sen i odpoczynek. Co znowu poszło nie tak? Mieliśmy dzień dla siebie, bez pracy, bez zobowiązań, bez pośpiechu... to już chyba nie jest nawet błąd. To chyba już wybór.
Jedziemy zatem na Rudawską mając w nogach wykręcone 500 km przez ostatnie dni, w tym 54 "przed chwilą".
Dobrze, że udało się chociaż załapać na jakiś obiad przed startem, bo nie było to takie pewne. Wiecie, mamy 3-ci maj, a my na jakimś końcu świata, na bezdrożach gdzie nawet o Orlen ciężko...
Kiedy ruszamy z Borów w Rudawy udaje nam się znaleźć jakąś małą, czynną przydrożną restaurację. To Trzebień - no jaja! Przecież to znane Wam z niedawnego posta okolice poligonu Żagań - Świętoszów.  CAMP TRZEBIEŃ - czyli wojska amerykańskie. Jestem pewny, że jak wbijemy do lokalu to spotkamy tutaj US Army... i tak też jest. Mocna akcja. Małe miasteczko na końcu świata i wielka geopolityka. Przecież nie są Oni tu turystycznie. Ich obecność tutaj wiąże się ściśle z polityką krajów-hegemonów i państwa aspirujących do tego miana. Cokolwiek sądzicie o obecnej sytuacji politycznej, fakt jest faktem - siedzimy sobie w małym przydrożnym barze i jemy obiad z US Army.
Niedługo później zostawiamy Bory Dolnośląskie za nami i kierujemy się w Rudawy Janowickie. Do Janowic Wielkich, czyli do bazy rajdu przybywamy około 22:15, więc mamy spory zapas czasu przed odprawą (o godzinie 23:15). Wystarczy aby się przywitać z Organizatorami i Zawodnikami, przebrać i przygotować rowery, chociaż one są w sumie gotowe bo przed chwilą przecież wykręciły 54 km...

Góry Ołowiane to ciężkie góry... w końcu nazwa zobowiązuje
Odprawa. Czekają nas 3 pętle po Rudawach. Na każdą z pętli otrzymamy inną kartę startową, którą musimy zdać w bazie, aby móc pobrać kolejną. Nie da się zatem zebrać punktów z dwóch pętli naraz. Do tego jeszcze klasyczny OS (odcinek specjalny)... tak, to ten sam co roku, ten znienawidzony przez wszystkich OS. Śmieję się oczywiście, ale ogólnie robi się go szybciej z buta niż na rowerze, bo noszenia jest dużo. Zawsze robiliśmy go całego, no bo to w końcu dużo punktów na małym obszarze, więc było to opłacane. Niemniej zawsze było też 3-4 godzin noszenia roweru lub pchania przez wiatrołomy i krzaki. Tym razem mamy zaliczyć tylko 3 dowolne punkty (z ośmiu) podczas dowolnej z pętli. Nie wierzę. Ludzi Pan... kopnął, a mógł zabić. Ludzki Pan. Pamiętam OS po nocy w deszczu na naszej pierwszej Rudawskiej. To był hardcore. Oczywiście wtedy postanowiliśmy sobie, że już nigdy więcej ten OS po nocy robić nie będziemy. Wiecie, ile razy robiliśmy go po nocy od wtedy? ZAWSZE... i zawsze nieplanowo. Tylko jakoś tak nam schodziło na nim, że nas noc tam zawsze zastała. Tym razem mamy szansę zrobić go za dnia. Naprawdę dużą szansę. Mam nadzieję, że chociaż tego nie spapramy pokazowo. Na Liszkorze też mieliśmy nie jechać na Leskowiec, a byliśmy tam o 23:04...
Serce Rudaw czyli Kamienną Ławeczkę, zamek Bolczów czy Skalnik znamy bardzo dobrze [pamiętajcie myśl przewodnią zeszłorocznej edycji: Dobre śniadanie nie składa się z (podjazdu pod) Gruszków, ale potrzebny jest Gorący Kociołek :D ]
Jedna z pętli leci jednak po najmniej znanym nam paśmie Rudaw - po Górach Ołowianych (chociaż niektórzy zaliczają je już do Gór Kaczawskich). Jest zatem okazja zobaczyć nowe tereny, mimo że byliśmy tutaj wiele razy. Bierzemy tą opcję w ciemno, zwłaszcza że start jest o północy, więc jasno nie będzie. Inna sprawa, że pozwoli nam to uniknąć rozpoczęcia od podjazdu pod Miedziankę.
K***a, jak ja go nienawidzę... nie tak stromy aby nie było wstyd pchać, a stromy na tyle że idzie umrzeć. Zwłaszcza, jak się ma 500 km w nogach... solidarnie ze Szkodniczkiem odmawiamy podjazdu pod Miedziankę. Chcemy wracać nim do bazy, czyli jechać nim w dół. Oczywiście zdefiniuje to nową sytuację, w której czekają nas inne, niemniej ostre podjazdy bo jakoś do tej Miedzianki dostać się musimy.
Rowerzystów jest całych 7-miu na trasie 200 i dwóch na trasie 100 km (ta ostatnia startuje dopiero rano), więc ruszamy po prostu w tłumie :P 
Nogi bolą od samego startu. Jesteśmy wykończeni nim tak naprawdę zaczęliśmy. Kręci się ciężko, a część miejsc gdzie normalnie by się podjechało, pchamy. Jesteśmy sponiewierani i wytyrani, ale nie żałujemy. Warto było :)
Pierwsze nocne punkty to ruiny schroniska na Różance, a potem różnego rodzaju skały, których szukamy w ciemnym lesie kilkanaście minut. Okaże się, że przestrzeliliśmy je o 20 metrów. Za dnia nie sposób byłoby ich nie dostrzec bo błąd azymutu był minimalny, ale w nocy przeszliśmy po prostu obok, nie zauważając ich. Uroki nocnej nawigacji :) 


"Szmaragdowy świt" czyli "wiedziałem, że masz zbyt rogatą duszę by umrzeć"
... a Szmaragdy są zielone. I taki też taki zastaje nas świt. Jesteśmy gdzieś w środku wielkiej zielonej łąki z widokiem, na zielone wzgórza. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, zieleń jest tak intensywna, że aż kłuje w oczy. Zdjęcie tego nie odda, zwłaszcza że obiektyw nie był w stanie ogarnąć całego obszaru, ale jest tu po prostu pięknie. Pięknie i zielono. Szron pokrył trawy i mieni się srebrem na zielonym dywanie. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje tego, jak mokra jest ta trawa :) 
Mamy w nogach pierwsze 20 km i już ponad 600 metrów przewyższenia, ale uparcie ciśniemy dalej. Mamy zbyt rogate dusze aby umrzeć na jakimś podjeździe. Nie da się jechać, trzeba pchać. Nie da się pchać, trzeba nieść. 



Pierwszą pętlę kończymy nad ranem. Wracamy do bazy i pobieramy drugą kartę. Teraz postanawiamy zaliczyć również i OS... ha, nawet od niego zacząć. Powinno udać się zrobić go zatem dnia, bo do zmroku mamy około 14-15 godzin. To powinno wystarczyć aby wyrobić się przed zmrokiem. Nie wierzycie? Przyjedźcie kiedyś i zróbcie cały ten cholerny OS z rowerem. To czyste zło.
A teraz trochę zdjęć.
Szkodnik unika wody jak ognia :)

Nowy styl jazdy na rowerze :)

Karkonosze całe w śniegu, ale nie bój żaby... już niedługo śnieg przyjdzie i do nas. Na razie klimaty wiosenne :)


Warianty, warianty, warianty... i pomyśleć, że to pomysł Szkodnika. Mówiłem Mu, że dobra droga była 300 metrów dalej, ale nie... ciśniemy skrótem...eee... to jest... skarpą. I to ponoć ja zawsze chcę przez krzory :)



"Hello Darkness, my old friend… " (*)
Gdy wspinamy się podjazdem z Bukowca, czuję na karku znajomy oddech. Ten sam, który czułem nie raz… ten, który tak dobrze znam i który zawsze przyprawia mnie o dreszcze. Nie, nie mówię o człowieku z wielką, krzywą laską, z którym widuję się 6 grudnia :D

Chodzi mi o sleepmonstera. Wbił się swymi szponami w mój ciężki plecak i trzyma się naprawdę mocno. Najpierw słyszę cichy szept „zamknij oczy”… a potem szept ten staje się coraz bardziej natarczywy. Brzmi teraz bardziej jak rozkaz niż namawianie, a mnie coraz ciężej utrzymać otwarte źrenice. Za każdym razem kiedy zamknę powieki, otula mnie błoga i spokojna ciemność. Podniesienie powiek w górę zaczyna wymagać niemal nadludzkiej siły… siły której już dawno nie mam. Kto nie zna tego uczucia, ten nie zrozumie go w pełni… bo da się zasnąć podczas wysiłku. To tylko kwestia poziomu zmęczenia. Na ostatnim Tropicielu zasnąłem podczas jazdy i zjechałem z drogi w krzoki. Podjazd jest ciężki, nogi palą tępym bólem przy każdym obrocie korby, a ciemność przynosi spokój i wytchnienie. Łapię się na tym, że za każdym zamknięciem oczu, mija coraz większa chwila nim otwieram je ponownie. Nienawidzę tego uczucia… i czuję, że nim przegrywam. Gdy podjazd się kończy i zaczynamy zjeżdżać łąką, robi się jakaś masakra. Oczy zamykają mi się na tak długie chwile, że za moment zaliczę nielichego dzwona i to na sporej prędkości.
Niech krew zaleje… a wystarczyło się wyspać. Byliśmy na urlopie, nic nie stało na przeszkodzie aby się dobrze wyspać przed wyrypą… i podobnie jak przez 4 ostatnie lata, nie udało nam się to… to już chyba znowu nie błąd czy pech. To ponownie wybór…
Muli mnie tak bardzo, że muszę się chwilę przespać. Nie jestem w stanie tego zwalczyć… muszę iść za radą Francisa Bacona: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie", a że Francis wiedział co mówi, bo twierdził, że:

"Wiedza to władza sama w sobie" a "prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn", to postanawiam Mu zaufać.

Nie ma tutaj wprawdzie żadnych ułożonych, pościnanych drzew, na których można by się położyć. Jest tylko wielka łąka i gęste, zakrzaczone zagajniki. Trudno. Padam w trawę, przy małym osuwisku ziemi i zamykam oczy… ciemność otula mnie momentalnie. Witaj ponownie, Stary Przyjacielu… dawno się nie widzieliśmy... 





...rozpostarł z mgły utkany płaszcz
i rosę z chmur wyciska,
a strugi wód z wilgotnych paszcz
spływają na urwiska...

...na piętra gór, na ciemny bór
zasłony spadły sine
w deszczowych łzach granitów gmach
rozpłynął się w równinę...

...nie widać nic - błękitów tło,
i całe widnokręgi
zasnute w cień, zalane mgłą,
porżnięte w deszczu pręgi...

...i dzień i noc, i nowy wschód
przechodzą bez odmiany
dokoła szum rosnących wód
strop niebios ołowiany...

...i siecze deszcz, i świszcze wiatr
głośniej się potok gniewa (...)
mrok szary i ULEWA... (*)


…najpierw czuję chłód. Wydaje się jakiś odległy, niemal nierzeczywisty ale jednak odczuwalny i przenikliwy. Potem kapanie wody, kap, kap, kap…
Uczucie zimna nasila się… próbuję skulić się w sobie, ale nic to nie daje. Zimno i hałas narastają… Otwarcie oczy wymaga niemal katorżniczego wysiłku, z trudem bo z trudem, ale mi się to udaje. Ciemność ustępuje miejsca światłu... a obudzone zmysły chciwie wychwytują kolejne bodźce. Jestem cały mokry…. Nadal leżę w trawie, a wszędzie dookoła mnie jest po prostu ściana deszczu . Nie, nie tak, że zaczyna właśnie padać… musi lać od jakiegoś czasu.. Nie wiem od kiedy. Obudziło mnie dopiero uczucie zimna. Patrzę na zegarek… spałem 20 minut, z czego ileś w deszczu…. Jest mi naprawdę zimno. Trochę trudno się dziwić, skoro leżę na mokrej łące, z nieba leją się na mnie hektolitry wody, a termometr pokazuje 2 stopnie na plusie. Trzeba zacząć się ruszać, nim przemarznę całkowicie. Z trudem, ale jakoś wstaję na nogi… deszcz ścieka mi po kasku i kurtce. Mówiłem już, że jest przenikliwie zimno?
Ech wszystko zgodnie z prognozą. Popołudniem miało zacząć lać i leje… za jakieś 2-3h deszcz powinien przejść w śnieg. Po prostu PKP... pięknie, k***a, pięknie...
Pamiętam naszą pierwszą Rudawską. Deszcz, deszcz, deszcz… a gdy już przemokliśmy całkowicie, to przyszedł mróz. Pamiętam, że nie byłem w stanie zmieniać przerzutek, bo tak bolały palce u rąk. Pamiętam jak telepało mnie z zimna, a jedynym schronieniem była mała zadaszona wiata, pod którą próbowaliśmy przeczekać najgorsze… a ono wcale nie chciało przejść. Zapowiada się dzisiaj powtórka z rozrywki..
Chciałoby się powiedzieć, że tym razem jesteśmy lepiej przygotowani, bogatsi o 5 lat doświadczenia… ale głupio będzie to brzmieć w ustach gościa, który jeszcze przed chwilą spał w deszczu na trawie. Owszem, mamy sprzęt i wyposażenie, ale podczas takiej ulewy wszystko prędzej czy później przemaka.
Przynajmniej sleepmonster zostawił mnie w spokoju i już dziś, aż do powrotu do bazy, nie będzie mnie niepokoił.
Pora ruszać. "Jedźmy nikt nie woła…" (*) kolejne punkty na nas czekają
To, że telepie mnie z zimna, nie zmienia faktu że góry w deszczu są piękne. Gdy chmury opierają się o zbocza albo lasy parują, a z nieba napiera wodą… no umówmy się, to też ma swój klimat. Za każdym razem przypomina mi to wiersz Asnyka którego fragment to tytuł tego akapitu.
Ulewa jest nieprzeciętna. Numer startowy na kierownicy roweru Basi to mozaika barw godna samego Picassa, mój jeszcze opiera się spływającej po nim wodzie i da się go jeszcze przeczytać.
Łapiemy jeszcze dwa punkty i tym samym kończymy drugą pętlę. Teraz jeszcze przyjdzie nam wydymać na Przełęcz Karpnicką, bo musimy przeprawić się na drugą stronę gór, aby wrócić do bazy... po trzecią kartę i ruszać dalej.
Zawsze na geografii uczyli mnie, że pogod to po prostu chwilowy stan klimatu na danym obszarze, więc nie można mówić, nie nie ma pogody na jazdę :)

WINTER IS… BACK !!!
…i chyba ma ale, że ktoś jej się kazał wynosić się tak wcześniej. Zgodnie z prognozami deszcz przechodzi w śnieg. Niby nie pada bardzo mocno, ale temperatura spadła i większość z tego co zleci z nieba, nie topnieje. W niedługim czasie, polany i drzewa oblepione są białym puchem. Gdy wychodzimy z kartą na trzecią pętlę jest już naprawdę źle:

a im dalej od bazy, tym robi się coraz ciekawiej:

tym bardziej, że ponownie wchodzimy w góry:


A potem robi się totalna masakra, bo gleba tutaj to ta nasza ulubiona glina - ta, która lepi się i zapycha wszystko. Dobrze nawodniona przez deszcz, zmieszana z miękkim, mokrym śniegiem tworzy mieszankę zabójczą. Mieszanka ta oblepia wszystko i to tak obficie, że koła przestają się kręcić i nie da się nawet pchać roweru. Koła są tak zblokowane gliną o tylny trójkąt i koronę amortyzatora, że nie kręcą się wcale. Czasami jedynym rozwiązaniem jest wzięcie roweru na plecy. Łąkę o szerokości 700 metrów idziemy ponad godzinę... dzień także już pomału umiera i zaczyna się nasza druga noc w lesie.
Mimo ciężkich warunków udaje nam się wyrwać 5 lampionów z trzeciej pętli. Ostatni z nich zlokalizowany jest na dziedzińcu Zamku Bolczów - piękne i tajemnicze miejsce. Niestety było już całkowicie ciemno, więc bez zdjęcia tym razem.





Do bazy zjeżdżamy około 22:30. Mamy zrobione 120 km i 2700 przewyższeń. Ledwie trzymamy się na nogach... sponiewieraliśmy się jak dziki w błocie. W bazie, gdy kładę się na karimacie, zasypiam niemal od razu.
Rano czeka nas jeszcze rozdanie nagród. Basia, jak co roku jest jedyną dziewczyną na najdłuższej trasie rowerowej więc to formalność.
To było mocne zakończenie majówki. "To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść" (*)
Zgadza się... jesteśmy wolni.Trasa miała 200 km, zrobiliśmy 120... ale pocieszającym jest faktem, że napieracze na TR100 robili po 50-60 km. Ech te strome Rudawy :)


Cytaty:
1. Semper Fi - skrócone łacińskie: Semper fidelis - zawsze wierny. Dewiza Korpusu Piechoty Morskiej USA Army.
2. Cytat z filmu "Kiler'ów dwóch"
3. Komiks Green Lantern. Opowieść pod tytułem "Szmaragdowy świt". Jak nie przepadam za tą postacią, to tą historię uważam za wybitną. W końcu "to absurd prosić Cię, abyś patrzył na życie naszymi oczami". Naprawdę warto.
4. Piosenka Simon & Garfunkel "Sound of silence"
5. Wiersz Adama Asnyk "Ulewa". Tu macie wykonanie muzyczne
6. Adam Mickiewicz "Sonety Krymskie - Stepy Akermańskie"
7. Elektryczne Gitary "To już jest koniec"


Kategoria Rajd, SFA

Wielkanocny Mini Rajd na Orientację - Bieruń

  • DST 60.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 22 kwietnia 2019 | dodano: 24.04.2019

Krótka foto-relacja ze spontanicznego wypadu do Bierunia na mini-rajd przygodowy, rozgrywany w Poniedziałek Wielkanocny.
Dwa etapy piesze, dwa etapy rowerowe i zadanie specjalne w formie tzw. „quizu wiedzy bezużytecznej”.
Zwłaszcza, to ostatnie nas mocno kusiło, acz finalnie nie była to taka zupełnie bezużyteczna wiedza, bo pytania dotyczyły np. przeliczania jednostek mocy (w sumie to nie wiem jak przeliczyć MANĘ na MIDICHLORIANY) czy też porównanie wytrzymałości betonu na ściskanie i rozciąganie.
Oczywiście nie obyło się także bez wpakowania w wiatrołomy, które to (wpakowanie się) Basia określiła zdaniem „drogi nie ma, ale kierunek mamy wyśmienity”.
Baliśmy się także czy ukończymy ten rajd, bo nie miał on limitu czasowego. Jak wpaść na metę, na sekundy przed limitem czasowym, skoro takowy nie istnieje?
Gdzieś, ktoś kiedyś rzucił, że niby do 16:00 jest czas, ale nie było to oficjalne. Nie musieliśmy się zatem spieszyć FCA-le…

(hahah… to było mocno hermetyczne: trasa rajdu zahaczała o Tychy i jechaliśmy wzdłuż fabryki FIATA. Niemniej nazwa "fabryka FIATA" jest już trochę zwyczajowa, bo obecnie to koncern FCA Fiat Chrysler Automobiles)

…ale kiedy zdobyliśmy ostatni punkt na 12 minut przed 16:00, to postanowiliśmy powalczyć o bycie przed 16:00 na mecie. Ot tak, aby nie wypaść z wprawy, skoro sezon rajdów już ruszył. No i udało się.

















Kategoria Rajd, SFA