Wpisy archiwalne w kategorii
Rajd
Dystans całkowity: | 11739.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 134 |
Średnio na aktywność: | 87.60 km |
Więcej statystyk |
Rajd Hawran 2019
-
DST
96.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 maja 2019 | dodano: 13.05.2019
Druga edycja Hawrana zabiera nas znowu w mój ukochany Beskid Niski.
Pisałem Wam już wiele razy, że nigdy nie możemy zdecydować się, które z
gór kochamy bardziej: czy są to Izery z ich bez-samogłoskowym SMRK'iek,
Jego Wysokość Śnieżnik i Skalnikowe Konie Apokalipsy czy też Królowa
Beskidu Niskiego Lackowa, Wielki Rogacz z Beskidu Sądeckiego albo góra "po przejściach i góra z przeszłością" (*) czyli bieszczadzki
Rozsypaniec. Dobrze zatem, że nie musimy wybierać i tydzień po wizycie w
Izerach (ostatni dzień majówki, mimo bycia mocno styranym przez Rudawską Wyrypę spędziliśmy na SingleTrek'ach) wyruszamy w okolice Wysowej
odwiedzić dawno niewidziany Beskid Niski, ale Stromy. Na wstępie
przestrzegam jednak, że w tej relacji zdjęć z rajdu będzie DUUUUUŻO... o
wiele, więcej niż normalnie, bo było po prostu niesamowicie. Zarówno
pod kątem pięknych widoków, jak i ostrych kadrów złapanych przez nasze
"pancerniaki" (aparaty z wysokim IP oraz z funkcją kruszenia lodu i
skał).
"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba, morzu liści i wełnianym swetrze trwa, moja pamięć, moje myśli..."(*)
...chyba o sterowaniu modalnym. No ale pomału, dojdziemy do tego.
Bazą rajdu jest szkoła w Banicy, niedaleko Wysowej oraz jeszcze bliżej miejscowości Izby, z której jest rzut maską (szermierczą) do Przełęczy Beskid nad Izbami... a wiecie, co stamtąd jest już blisko? Wiem, że wiecie - Jej Wysokości, Królowa Beskidu Niskiego Lackowa (998m). Blisko nie oznacza łatwo, bo szlak z Beskidu na Lackową to jedno z najstromszych podejść w Beskidach. Robiliśmy je kiedyś z rowerami...tu naprawdę ciężko jest rower nawet wnieść, bo to niemal pionowa ściana. Zapomnijcie o pchaniu, bo się nie da. Rower na plecy i trzymamy się leśnych przyjaciół czyli drzew, aby nie odpaść od ściany. Gdy zbliżamy się do Banicy, Lackowa wita nas swoim pięknym masywem, przesłaniającym niemal pół horyzontu. W sumie to dobre miejsce na punkt!!! Jednakże żaden organizator jeszcze się na to nie odważył. Może czeka ten zaszczyt, na naszą imprezę w Beskidzie Niskim... choć obstawiam, że trasy rowerowe nie byłyby tym pomysłem zachwycone. Umieszczenie tam lampionu dla rowerzystów to było by czyste zło. To co Szkodnik, kiedy robimy Wiosenne KoRNO w Niskim, ale Stromym? :D
Wracając do relacji, aby tu dotrzeć na 7-mą rano, musieliśmy wyruszyć po 4-tej rano z domu. Gdy przybywamy do Banicy, wiele znanych twarzy właśnie budzi się do życia, po wczorajszym before-party. Jest zatem chwila pogadać, pośmiać się oraz pożalić się Jarkowi i Łukaszowi, że nie dotrzemy w tym roku na wiosenną edycję Rajdu Liczyrzepy. Miała być podobnie jak rok temu, Liczyrzepa za dnia i Tropiciel w nocy, no ale nie da się być wszędzie. Na pocieszenie zostaje nam fakt, że "nie przepadną" nam nowe tereny, bo impreza jest w Borach Dolnośląskich, gdzie przesiedzieliśmy cała majówkę. Gdy wymieniamy z Jarkiem wrażenia z dolnośląskich kniei, Organizatorzy wołają nas na odprawę.
1) Parafraza piosenki zespołu Raz, Dwa, Trzy "Czy te oczy mogą kłamać"
2) Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim. Piękne słowa o magicznym miejscu. Kocham ten utwór - znajdziecie go na końcu wpisu.
3) Jak w relacji z ostatniej wyrypy, wiersz Adama Asnyka "Ulewa". Śpiewana wersja tutaj.
4) Parafraz wiersza Juliusza Słowackiego "Testament mój"
5) Film "Batman begins" - scena gdy Ra's mówi Bruce'owi, kim powinien stać się dla przeciwnika.
6) Piosenka stara jak świat: "Zabrałaś serce moje"
7) Książka Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"
"Utonęły w zieleni pól i puchu nieba, morzu liści i wełnianym swetrze trwa, moja pamięć, moje myśli..."(*)
...chyba o sterowaniu modalnym. No ale pomału, dojdziemy do tego.
Bazą rajdu jest szkoła w Banicy, niedaleko Wysowej oraz jeszcze bliżej miejscowości Izby, z której jest rzut maską (szermierczą) do Przełęczy Beskid nad Izbami... a wiecie, co stamtąd jest już blisko? Wiem, że wiecie - Jej Wysokości, Królowa Beskidu Niskiego Lackowa (998m). Blisko nie oznacza łatwo, bo szlak z Beskidu na Lackową to jedno z najstromszych podejść w Beskidach. Robiliśmy je kiedyś z rowerami...tu naprawdę ciężko jest rower nawet wnieść, bo to niemal pionowa ściana. Zapomnijcie o pchaniu, bo się nie da. Rower na plecy i trzymamy się leśnych przyjaciół czyli drzew, aby nie odpaść od ściany. Gdy zbliżamy się do Banicy, Lackowa wita nas swoim pięknym masywem, przesłaniającym niemal pół horyzontu. W sumie to dobre miejsce na punkt!!! Jednakże żaden organizator jeszcze się na to nie odważył. Może czeka ten zaszczyt, na naszą imprezę w Beskidzie Niskim... choć obstawiam, że trasy rowerowe nie byłyby tym pomysłem zachwycone. Umieszczenie tam lampionu dla rowerzystów to było by czyste zło. To co Szkodnik, kiedy robimy Wiosenne KoRNO w Niskim, ale Stromym? :D
Wracając do relacji, aby tu dotrzeć na 7-mą rano, musieliśmy wyruszyć po 4-tej rano z domu. Gdy przybywamy do Banicy, wiele znanych twarzy właśnie budzi się do życia, po wczorajszym before-party. Jest zatem chwila pogadać, pośmiać się oraz pożalić się Jarkowi i Łukaszowi, że nie dotrzemy w tym roku na wiosenną edycję Rajdu Liczyrzepy. Miała być podobnie jak rok temu, Liczyrzepa za dnia i Tropiciel w nocy, no ale nie da się być wszędzie. Na pocieszenie zostaje nam fakt, że "nie przepadną" nam nowe tereny, bo impreza jest w Borach Dolnośląskich, gdzie przesiedzieliśmy cała majówkę. Gdy wymieniamy z Jarkiem wrażenia z dolnośląskich kniei, Organizatorzy wołają nas na odprawę.
Maciek, Magda i Piotrek rozdają mapy i mówią
nam, że wczoraj tak lało, że będziemy mieć dzisiaj sporo błota na
trasie. Omawiają również kilka szczegółów dotyczących niektórych
punktów, z których część leżeć będzie także po słowackiej stronie
granicy.
Cytaty:Siadamy do map i... nie ma punktu na
Lackowej. Są dwa w dolnych częściach masywu Królowej, ale na szczycie
nie wisi żaden lampion. Hahaha... nam by się podobało, ale Organizatorzy
chyba właśnie wybrali życie: uniknęli linczu z rąk wielu obecnych tu
Towarzyszy Broni i Niedoli. No cóż, Wasza Wysokość, widzimy się
następnym razem. Z markerem w ręce planujemy nasz wariant. Będzie kilka
innych "niskich ale stromych" górek , więc trzeba dobrze przemyśleć jak
jedziemy, zwłaszcza że punkty mają swoje wagi od 2 do 9. Suma wszystkich
do zdobycia to 123, ale patrząc na mapę, już wiemy że nie damy rady zrobić całości. Trzeba
wyznaczyć funkcję optymalizacji... ech jak to było?
Muszę przypomnieć sobie Zasadę Maksimum Pontriagina, która bazując na
równaniach Lagrange'a oraz równaniach Hamiltona, mówi jakie sterowanie
u(t) należy przyłożyć, aby uzyskać wynik optymalizujący zadane kryterium
sterownia, przy uwzględnieniu funkcjonału kosztów (czyli funkcji stanu i
zmiennych związanych z tym sterowaniem - u nas będzie to pewnie czas,
droga oraz przewyższenia).
Planujemy oczywiście zgarnąć
wszystko za granicą, bo w tamtych terenach nas jeszcze nie było. Ech
kiedyś trzeba będzie zaliczyć Busov (1002m) - Króla Beskidu Niskiego, najwyższy
szczyt tych gór, który leży jednak w pełni po
słowackiej stronie, stąd do Korony Gór Polski należeć nie może. Lackowa i
Busov, iście królewska para :)
Ruszamy!!! Przed nami 10 godzin i sporo przewyższeń.
Na pierwszy ogień chcemy wyrwać dwa dość tanie punkty w okolicy bazy, ale jak widzimy jaka droga (błoto...) prowadzi do pierwszego z nich, postanawiamy odpuścić go i lecieć dalej. Jest wart zbyt mało aby tracić czas na błotniste podejście. Lecimy zatem w stronę dawnego okopu. Tutaj musi podjechać przez łąkę, która jest miękka i grząska, ale jechać się da. Zbieramy nasz pierwszy punkt i już mamy cisnąć dalej, kiedy widzimy że na pominięty przez nas punkt, od drugiej strony (czyli tam gdzie właśnie jesteśmy) prowadzi dobra, utwardzona droga. Robimy zatem szybki szermierczy wypad po opuszczony wcześniej lampion i chwilę później już nas nie ma.
Szkodnik z widokiem na Królową

Z pewną bardzo sympatyczną acz Małodobrą postacią na jednym z punktów :)

"... głośniej się potok gniewa"
Jako, że przez Beskid Niski w dniu poprzedzający rajd przeszły burze, to drogi są pełne błota... albo i nie... czasem tych dróg po prostu nie ma, bo są pod wodą. Potoki bezprawnie zajęły tereny należące do dróg i teraz szumią z zadowolenia. Suchą nogą tu nie przejdziecie... Kiedy kierujemy się w stronę wysiedlonej wioski i (odnowionej już) cerkwi Bieliczna, musimy pokonać niezliczoną ilość brodów, ale i tak sporą część trasy jedziemy po prostu rzeką. Lokalne bobry także dołożyły swój wkład w zarządzanie gospodarką wodną w tym regionie, więc jest tu naprawdę wodny chaos. Walimy zatem na wprost przez wzburzone wody potoku, a wszędzie tam gdzie droga oparła się rzece, tam walczymy z błotem. Jeśli chodzi jednak o błoto, to jest to dopiero przedsmak tego, co nas dziś czeka - wiecie taki trailer albo wersja demo. Na zdjęciach możecie zaobserwować naszą psychiczną zmianę nastawienia. Pierwsze brody staramy się przekroczyć suchą nogą, ale kiedy przeszkody wodne robią się coraz większe/dłuższe/szersze/trudniejsze w pewnym momencie najprościej jest jechać po prostu na wprost. I tak o suchych butach tego rajdu nie skończymy, więc Szkodnik dawaj wpierjot :)
To nie rzeka, to droga :)


Nielicha ta bobrowa zapora z lewej, nie sądzicie?




Szkodnik ciśnie przez wzburzone wody :)

Ja się pytam, jak? Jak Szkodniku mogłeś zrobić coś takiego z koszykiem na bidon? JAK?!?

Jak lampiony przez Maćka rzucane na szaniec...(*)
Na pierwszy ogień chcemy wyrwać dwa dość tanie punkty w okolicy bazy, ale jak widzimy jaka droga (błoto...) prowadzi do pierwszego z nich, postanawiamy odpuścić go i lecieć dalej. Jest wart zbyt mało aby tracić czas na błotniste podejście. Lecimy zatem w stronę dawnego okopu. Tutaj musi podjechać przez łąkę, która jest miękka i grząska, ale jechać się da. Zbieramy nasz pierwszy punkt i już mamy cisnąć dalej, kiedy widzimy że na pominięty przez nas punkt, od drugiej strony (czyli tam gdzie właśnie jesteśmy) prowadzi dobra, utwardzona droga. Robimy zatem szybki szermierczy wypad po opuszczony wcześniej lampion i chwilę później już nas nie ma.
Szkodnik z widokiem na Królową

Z pewną bardzo sympatyczną acz Małodobrą postacią na jednym z punktów :)

"... głośniej się potok gniewa"
Jako, że przez Beskid Niski w dniu poprzedzający rajd przeszły burze, to drogi są pełne błota... albo i nie... czasem tych dróg po prostu nie ma, bo są pod wodą. Potoki bezprawnie zajęły tereny należące do dróg i teraz szumią z zadowolenia. Suchą nogą tu nie przejdziecie... Kiedy kierujemy się w stronę wysiedlonej wioski i (odnowionej już) cerkwi Bieliczna, musimy pokonać niezliczoną ilość brodów, ale i tak sporą część trasy jedziemy po prostu rzeką. Lokalne bobry także dołożyły swój wkład w zarządzanie gospodarką wodną w tym regionie, więc jest tu naprawdę wodny chaos. Walimy zatem na wprost przez wzburzone wody potoku, a wszędzie tam gdzie droga oparła się rzece, tam walczymy z błotem. Jeśli chodzi jednak o błoto, to jest to dopiero przedsmak tego, co nas dziś czeka - wiecie taki trailer albo wersja demo. Na zdjęciach możecie zaobserwować naszą psychiczną zmianę nastawienia. Pierwsze brody staramy się przekroczyć suchą nogą, ale kiedy przeszkody wodne robią się coraz większe/dłuższe/szersze/trudniejsze w pewnym momencie najprościej jest jechać po prostu na wprost. I tak o suchych butach tego rajdu nie skończymy, więc Szkodnik dawaj wpierjot :)
To nie rzeka, to droga :)


Nielicha ta bobrowa zapora z lewej, nie sądzicie?




Szkodnik ciśnie przez wzburzone wody :)

Ja się pytam, jak? Jak Szkodniku mogłeś zrobić coś takiego z koszykiem na bidon? JAK?!?

Jak lampiony przez Maćka rzucane na szaniec...(*)
Kolejny
lampion wisi na dawnym szańcu, niedaleko krzyża upamiętniającego
Konfederatów Barskich. W naszym wariancie musimy skręcić przed Lackową w
lewo (ech szkoda...). Niemniej błotnisty podjazd tutaj też daje nam się
we znaki, ale udaje się dotrzeć do zarośniętego szańca. Jesteśmy tu w 6
osób, ale lampionu nigdzie nie ma. Ja zatrzymuję się porobić kilka
zdjęć, bo jest tu pięknie, ale nie zmienia to faktu, że lampionu znaleźć
nie możemy. To jest na pewno właściwie miejsce. Jest krzyż, jest łąka,
jest punkt triangulacyjny i jest dawny szaniec (bardzo wyraźnie widać go
w terenie), no ale lampionu nigdzie nie ma. Czas mija, a my szukamy i to
w dość w sporej grupie. No nic, dzwonimy do Organizatora, ale Maciek widział co robi, wybierając na bazę rajdu Banicę
- nie ma tam zasięgu!
Wszystkie próby dodzwonienia się do Niego, aby zapytać o lampion spalają na panewce. Kiedy mamy już wpisać BPK (brak punktu kontrolnego) ktoś dostrzega lampion ukryty tuż przy ziemi, na uschniętym drzewie. Debata o tym czy lampion był dobrze ustawiony, czy też mapa nie była do końca dokładna będą trwać w bazie do późnych godzin wieczornych. Ważne jednak, że udało się go znaleźć. Szkoda, że mamy ze 20 minut w plecy, no ale zdarza się... taki urok tego sportu. Paweł na przykład, czyli zdobywca drugiego miejsca, wjechał na ten punkt zupełnie go nie szukając. Magia orienteering'u :)


Na granicy... błędu i przyczepności
Wszystkie próby dodzwonienia się do Niego, aby zapytać o lampion spalają na panewce. Kiedy mamy już wpisać BPK (brak punktu kontrolnego) ktoś dostrzega lampion ukryty tuż przy ziemi, na uschniętym drzewie. Debata o tym czy lampion był dobrze ustawiony, czy też mapa nie była do końca dokładna będą trwać w bazie do późnych godzin wieczornych. Ważne jednak, że udało się go znaleźć. Szkoda, że mamy ze 20 minut w plecy, no ale zdarza się... taki urok tego sportu. Paweł na przykład, czyli zdobywca drugiego miejsca, wjechał na ten punkt zupełnie go nie szukając. Magia orienteering'u :)


Na granicy... błędu i przyczepności
Wjeżdżamy na
Słowację przez przełęcz Beskid nad Izbami i puszczamy się długim leśnym
zjazdem w kierunku miejscowości Fricka. Nim jednak dotrzemy do
cywilizacji musimy pochwycić lampion umieszczony na pniu w dużym jarze.
Szkodnik chwyta go bez większego problemu, ale ja ślizgam się na stromym
i dość błotnistym stoku... kończy się to przejazdem obok punktu,
bynajmniej nie na rowerze, ale na tyłku. Lekko rozpaczliwie ratuję się
przed osunięciem do potoku chwytając pnia, na którym wisi
lampion. Dobrze, że nie zerwałem punktu kontrolnego :D



Chwilę później ciśniemy już przez Słowację. Na tym etapie dołącza do nas Staszek z Bikeholiców, który chwilę przed nami zjechał z szańca, a teraz udało nam się go dogonić. Od teraz sporą część rajdu przejedziemy razem. Ostrzegamy Go jednak, że "serdecznie zapraszamy, ale żeby się nie zdziwił, bo my czasem wybieramy warianty z dupy". Odpowiada nam, że "jest to powszechnie wiadome". Hahah... no po prostu "Legend, Mr. Wayne, legend" (*) :)



Chwilę później ciśniemy już przez Słowację. Na tym etapie dołącza do nas Staszek z Bikeholiców, który chwilę przed nami zjechał z szańca, a teraz udało nam się go dogonić. Od teraz sporą część rajdu przejedziemy razem. Ostrzegamy Go jednak, że "serdecznie zapraszamy, ale żeby się nie zdziwił, bo my czasem wybieramy warianty z dupy". Odpowiada nam, że "jest to powszechnie wiadome". Hahah... no po prostu "Legend, Mr. Wayne, legend" (*) :)
Z drogi odbijamy w prawo, ale rzeka którą musimy
przekroczyć jest w tym miejscu naprawdę szeroka. Ciężko ją będzie przejechać, bo woda - na pierwszy rzut oka - wydaje się sięgać, mniej
więcej, do kolan.
Postanawiamy cisnąć dalej i poszukać jakieś przeprawy a potem skorygować kierunek, będąc już po drugiej stronie. Kilkaset metrów dalej udaje nam się znaleźć zwężenie koryta potoku i wtedy bierzmy go z biegu. Trafiamy na jakąś przeogromną łąkę z przepięknym widokiem i bardzo stromym podejściem. Mozolnie wspinamy się przez trawy pod górę. W pewnym momencie postanawiamy ukryć rowery w gęstwinie, podskoczyć z buta po punkt i wrócić do rowerów. Ma to na celu uniknąć tachania naszych maszyn w tę i z powrotem pod nielichą górę. Jednakże, chwilę po ich ukryciu i ostrym podejściu, znajdujemy drogę którą dobrze mogło by się zjechać po zdobyciu lampionu. Wtopa i błąd. Przeklinając swoją głupotę wracamy po rowery, a Staszek idzie szukać lampionu. Tym sposobem robimy sobie to chore podejście dwa razy... raz "na lekko" (taaa... na lekko), a raz z rowerami. Kiedy dotachamy się z powrotem do Staszka, mówi On nam że nie może znaleźć punktu. Idziemy zatem dalej już we trójkę, pchając rowery wciąż wyżej i wyżej. W pewnym momencie widzę... słupek graniczy. GRRRRR... wydymaliśmy za wysoko. O wiele za wysoko. Dopchaliśmy się ponownie do granicy, gdy punkt wisi sobie przy paśniku (a tak naprawdę na lizawce) sporo niżej. Zjazd do niego to minuta, ale wypchanie rowerów tutaj było zupełnie niepotrzebne i kosztowało ns z pół godziny jak nic. Cudownie...
Postanawiamy cisnąć dalej i poszukać jakieś przeprawy a potem skorygować kierunek, będąc już po drugiej stronie. Kilkaset metrów dalej udaje nam się znaleźć zwężenie koryta potoku i wtedy bierzmy go z biegu. Trafiamy na jakąś przeogromną łąkę z przepięknym widokiem i bardzo stromym podejściem. Mozolnie wspinamy się przez trawy pod górę. W pewnym momencie postanawiamy ukryć rowery w gęstwinie, podskoczyć z buta po punkt i wrócić do rowerów. Ma to na celu uniknąć tachania naszych maszyn w tę i z powrotem pod nielichą górę. Jednakże, chwilę po ich ukryciu i ostrym podejściu, znajdujemy drogę którą dobrze mogło by się zjechać po zdobyciu lampionu. Wtopa i błąd. Przeklinając swoją głupotę wracamy po rowery, a Staszek idzie szukać lampionu. Tym sposobem robimy sobie to chore podejście dwa razy... raz "na lekko" (taaa... na lekko), a raz z rowerami. Kiedy dotachamy się z powrotem do Staszka, mówi On nam że nie może znaleźć punktu. Idziemy zatem dalej już we trójkę, pchając rowery wciąż wyżej i wyżej. W pewnym momencie widzę... słupek graniczy. GRRRRR... wydymaliśmy za wysoko. O wiele za wysoko. Dopchaliśmy się ponownie do granicy, gdy punkt wisi sobie przy paśniku (a tak naprawdę na lizawce) sporo niżej. Zjazd do niego to minuta, ale wypchanie rowerów tutaj było zupełnie niepotrzebne i kosztowało ns z pół godziny jak nic. Cudownie...
Znaleziona
droga, która miała nas sprowadzić w dół robi to, ale jest tak zabłocona
że po zjeździe wyglądamy jak błotne bałwany. Błoto mam na kasku,
okularach... no po prostu wszędzie. Przyczepność także pozostawia wiele do życzenia i miejscami, zjeżdża się jak po lodzie. Staszek gna jednak do przodu a my za
nim. Kolejne góry już czekają.


Niskobeskidzkie 3 Korony :)

Święta Góra Jawor... czyli szukajcie a znajdziecie :)
Banany dają siłę, a Czereśnie... CZAS !!!


Niskobeskidzkie 3 Korony :)

Święta Góra Jawor... czyli szukajcie a znajdziecie :)
Łapiemy
punkt na kolejnej wielkiej łące i zaczynamy podejście - trochę na
azymut, a trochę szlakiem - z powrotem do granicy Polski. Tym razem już
planowo, bo kolejny punkt zlokalizowany jest prawie na szczycie góry
Jawor, zwanej Świętą Górą.
Znajduje się tutaj też
drewniana cerkiew z 1929 i cudowne źródełko. Góra ta uważana jest za
wyznawców prawosławia za świętą, bo w okresie międzywojennym miało dojść
tu do objawień maryjnych. Więcej o tym miejscu możecie poczytać sami.
My
musimy wdrapać się wysoko ponad Cerkiew, aż pod tzw. ławę artyleryjską.
Co to za miejsce możecie wyczytać na tabliczce, której zdjęcie tutaj
umieszczam.
Co ciekawe spotykamy tutaj Zawodników z trasy turystycznej (krótszej), która ma punkt niedaleko stąd, ale w innym miejscu. Rozwieszony jest on w drzewie, dosłownie - w pustym drzewie. Gdy wbijamy na to miejsce, jest ich tu (Zawodników, nie drzew) chyba z 15-stu. Wszyscy biegają w kółko i szukają lampionu. Przetrząsają kolejne hektary lasu i okoliczne krzaki, krzycząc do siebie "tutaj też nie ma!!!". Patrzę przed siebie: przy szlaku wielkie drzewo z ogromną dziurą - niczym drzwi. Patrzę jak wszyscy biegają w tę i z powrotem, niektórzy to nawet dookoła tego drzewa.... podchodzę, no wisi. Zgodnie z instrukcją w drzewie, w środku. Trzymam właśnie los 15-stu osób w swoim ręku, ale mam zbyt miękkie serce aby.... Ech krzyczę, że "przecież jest tutaj". Przybiegają i euforia! Szok i niedowierzanie. Ale co tam, niech się cieszą. My musimy pchać dalej... na szczyt jest naprawdę stromo. Nasz punkt wisi dużo, dużo wyżej. Ciśniemy zatem mozolnie krok za krokiem, łapiąc kolejne przewyższenia.



"Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny, a mnie pozostawiłaś..." kolejne podjazdy
Pod szczytem Świętej Góry łapiemy, dobrze znaną nam drogę, prowadzącą na Blechnarkę i ruszamy dzikim zjazdem w dół. Tutaj błota nie ma, więc można puścić zarówno klamki jak i wodze fantazji. Chwilę później wpadamy też Wysowej i gdy mijamy naszą ulubioną karczmę "Dziurnówka" to cieszę się, że właśnie zmierzamy na punkt żywieniowy. Gdyby nie ten fakt, to nie było by opcji się tutaj NIE zatrzymać na obiad. Co tam jakieś rajdy, wiecie jakie tu mają kotlety? Skręcamy na Ropki i zaczynamy ponownie wspinać się n-tym już dzisiaj podjazdem. Po paru minutach walki ze stromą drogą docieramy tam gdzie rozdają żywność... nie, no do Afryki, ale do Swystowego Sadu (tak wiem, to było ciężkie ale znacie mój czarny humor - nie bierzcie życia na serio bo nie wyjdziecie z niego żywi). Na punkcie żywieniowym są owoce i ciasteczka w kształcie serca! Dla kogoś to kocha słodycze, nie może być słodszego sposobu wyrażenia miłości do ciasteczek. Zaczynam się zażerać, ale Szkodnik jak zawsze czujny... gdy upływa 10 min, zaczyna się klasyczne już "zbieramy się". Po dwóch kolejnych pada już stanowczym tonem "jedziemy!!", a gdy staram się zagłuszyć "głos sumienia" mlaskaniem, Szkodnik zabiera mi ciasteczka. No, nie... nie wierzę... "Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny..." o leżeniu w trawie i zażeraniu się dobrociami. Chwilę później, już bez serca (zostało na stole...) ciśniemy dalej.


Szczytowa liczba CENTISZTOKSÓW...
Przed nami góra o imieniu Szwejka (785m). Z każdym przebytym metrem, droga coraz bardziej staje w pionie. Niski ale stromy, tak? Końcowe partie to naprawdę ciężkie podejście, wiecie taki podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności". W trakcie wspinaczki dyskutujemy ze Staszkiem dalszy warianty. My chcemy, skoro jest to szczyt, zjechać z jego drugiej strony aby, dość dobrze wyjść w kierunku kolejnego pasma górskiego, na którym są dwa punkty kontorlne. Czemu akurat ten kierunek? Na to odpowie kolejny rozdział - na razie wspinamy się pod Szwejkę. Staszek mówi nam, że nie jeździ dzisiaj do końca, bo trzymają go zobowiązania rodzinne i szczytowaniu będzie wracał. Szkoda, że nie będziemy cisnąć dalej razem, ale i tak towarzyszył nam przez pół dnia, co było bardzo miłe. Gdy już wytachamy się na szczyt, łapiemy lampion, żegnamy się z Towarzyszem Broni i ruszamy w dół.
Plan był prosty: skoro szczyt, to będzie zjazd? A skoro zjazd, to będzie szybko i zyskamy sporo na czasie, prawda?
No i normalnie tak by było, gdyby nie... błoto. Lasy Państwowe robią tu drogę, a jak zestawicie tą informację z faktem, że wczoraj padało... tak, kaplica... Zapychające wszystko błoto. Nieważne że jest stromo w dół, jechać się nie da. To błoto jest silniejsze niż grawitacja... ja się pytam ile to ma centistoksów? Dla nietechnicznych, jest to jednostka lepkości kinematycznej... Rower, jak i buty grzęzną tak, że nie da się ich wyjąć. No normalnie brakuje tylko Reynoldsa i jego liczby. Masakra. Popatrzcie na zdjęcia to zrozumiecie o czym mówię...

Ja mam to podjechać, tak? Żartujesz sobie, prawda?

No dobra, skoro trzeba... Szkodnik do przodu...

..a my za Nim

Szwejka!!!

Wszyscy kochamy zjazdy po błocie...


Co ciekawe spotykamy tutaj Zawodników z trasy turystycznej (krótszej), która ma punkt niedaleko stąd, ale w innym miejscu. Rozwieszony jest on w drzewie, dosłownie - w pustym drzewie. Gdy wbijamy na to miejsce, jest ich tu (Zawodników, nie drzew) chyba z 15-stu. Wszyscy biegają w kółko i szukają lampionu. Przetrząsają kolejne hektary lasu i okoliczne krzaki, krzycząc do siebie "tutaj też nie ma!!!". Patrzę przed siebie: przy szlaku wielkie drzewo z ogromną dziurą - niczym drzwi. Patrzę jak wszyscy biegają w tę i z powrotem, niektórzy to nawet dookoła tego drzewa.... podchodzę, no wisi. Zgodnie z instrukcją w drzewie, w środku. Trzymam właśnie los 15-stu osób w swoim ręku, ale mam zbyt miękkie serce aby.... Ech krzyczę, że "przecież jest tutaj". Przybiegają i euforia! Szok i niedowierzanie. Ale co tam, niech się cieszą. My musimy pchać dalej... na szczyt jest naprawdę stromo. Nasz punkt wisi dużo, dużo wyżej. Ciśniemy zatem mozolnie krok za krokiem, łapiąc kolejne przewyższenia.



"Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny, a mnie pozostawiłaś..." kolejne podjazdy
Pod szczytem Świętej Góry łapiemy, dobrze znaną nam drogę, prowadzącą na Blechnarkę i ruszamy dzikim zjazdem w dół. Tutaj błota nie ma, więc można puścić zarówno klamki jak i wodze fantazji. Chwilę później wpadamy też Wysowej i gdy mijamy naszą ulubioną karczmę "Dziurnówka" to cieszę się, że właśnie zmierzamy na punkt żywieniowy. Gdyby nie ten fakt, to nie było by opcji się tutaj NIE zatrzymać na obiad. Co tam jakieś rajdy, wiecie jakie tu mają kotlety? Skręcamy na Ropki i zaczynamy ponownie wspinać się n-tym już dzisiaj podjazdem. Po paru minutach walki ze stromą drogą docieramy tam gdzie rozdają żywność... nie, no do Afryki, ale do Swystowego Sadu (tak wiem, to było ciężkie ale znacie mój czarny humor - nie bierzcie życia na serio bo nie wyjdziecie z niego żywi). Na punkcie żywieniowym są owoce i ciasteczka w kształcie serca! Dla kogoś to kocha słodycze, nie może być słodszego sposobu wyrażenia miłości do ciasteczek. Zaczynam się zażerać, ale Szkodnik jak zawsze czujny... gdy upływa 10 min, zaczyna się klasyczne już "zbieramy się". Po dwóch kolejnych pada już stanowczym tonem "jedziemy!!", a gdy staram się zagłuszyć "głos sumienia" mlaskaniem, Szkodnik zabiera mi ciasteczka. No, nie... nie wierzę... "Zabrałaś serce moje, zabrałaś moje sny..." o leżeniu w trawie i zażeraniu się dobrociami. Chwilę później, już bez serca (zostało na stole...) ciśniemy dalej.


Szczytowa liczba CENTISZTOKSÓW...
Przed nami góra o imieniu Szwejka (785m). Z każdym przebytym metrem, droga coraz bardziej staje w pionie. Niski ale stromy, tak? Końcowe partie to naprawdę ciężkie podejście, wiecie taki podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności". W trakcie wspinaczki dyskutujemy ze Staszkiem dalszy warianty. My chcemy, skoro jest to szczyt, zjechać z jego drugiej strony aby, dość dobrze wyjść w kierunku kolejnego pasma górskiego, na którym są dwa punkty kontorlne. Czemu akurat ten kierunek? Na to odpowie kolejny rozdział - na razie wspinamy się pod Szwejkę. Staszek mówi nam, że nie jeździ dzisiaj do końca, bo trzymają go zobowiązania rodzinne i szczytowaniu będzie wracał. Szkoda, że nie będziemy cisnąć dalej razem, ale i tak towarzyszył nam przez pół dnia, co było bardzo miłe. Gdy już wytachamy się na szczyt, łapiemy lampion, żegnamy się z Towarzyszem Broni i ruszamy w dół.
Plan był prosty: skoro szczyt, to będzie zjazd? A skoro zjazd, to będzie szybko i zyskamy sporo na czasie, prawda?
No i normalnie tak by było, gdyby nie... błoto. Lasy Państwowe robią tu drogę, a jak zestawicie tą informację z faktem, że wczoraj padało... tak, kaplica... Zapychające wszystko błoto. Nieważne że jest stromo w dół, jechać się nie da. To błoto jest silniejsze niż grawitacja... ja się pytam ile to ma centistoksów? Dla nietechnicznych, jest to jednostka lepkości kinematycznej... Rower, jak i buty grzęzną tak, że nie da się ich wyjąć. No normalnie brakuje tylko Reynoldsa i jego liczby. Masakra. Popatrzcie na zdjęcia to zrozumiecie o czym mówię...

Ja mam to podjechać, tak? Żartujesz sobie, prawda?

No dobra, skoro trzeba... Szkodnik do przodu...

..a my za Nim

Szwejka!!!

Wszyscy kochamy zjazdy po błocie...


Banany dają siłę, a Czereśnie... CZAS !!!
Zjazd
ze Szwejki kosztował nas prawie 40 min. Zjazd! Pasuje Wam? Normalnie
przemknęlibyśmy to w kilka minut, a schodziliśmy z tej góry niemal tyle
samo, ile trwało podejście na nią. Rowery są tak ubłocone, że aż jestem
zdziwiony, że napędy działają właściwie bez zarzutu. To w sumie cieszy,
bo zaczynamy wspinać się na kolejne górskie pasmo, do niebieskiego
szlaku, który leci potem na Flaszę i Suchą Homolę (dobrze je znamy z
naszych własnych wypraw). Nie ma tu wprawdzie drogi na wprost, ale do
szlaku jest "tylko" 900 metrów podejścia przez las. Ciśniemy zatem na
azymut pod górę. Las jest przebieżny więc żadne krzory nas nie
spowalniają... spowalnia nas tylko znowu nachylenie stoku. Kiedy
dopchamy się już do niebieskiego, okaże się on naprawdę fajnym leśnym
singlem. Ruszamy zatem na poszukiwanie Czereśni Czasu. Naprawdę! Nie
pisałem Wam tego na początku, ale na rajdzie obowiązuje jedna zasada: rajd
trwa 10 godzin lub 10 i pół godziny. Te dodatkowe 30 min można zarobić
pod warunkiem zdobycia 3 punktów specjalnych, z których dwa już mamy.
Były to normalne lampiony, tylko na mapie oznaczone były dodatkowo jako specjalne.
Drzewo czereśni jest właśnie 3-cim takim punktem. Gdy je zdobędziemy
wydłużymy sobie limit rajdu o pół godziny. Niby niewiele, ale to zawsze coś, a
skoro ten fajny niebieski szlak wyprowadzi nas niemal bezpośrednio na
poszukiwane drzewo, to czemu nie? Ludzie przed maratonami zażerają się
bananami, bo są wysoko-energetyczne, bo chcę mieć więcej siły, a wygląda
na to, że wystarczyłoby jeść czereśnie aby mieć po prostu więcej czasu.
Po
schrupaniu smakowitych 30 minut ruszamy ponownie w dół, ale tym razem w
kierunku wodospadu, gdzie wisi kolejny lampion. Wjeżdżamy teraz w
tereny Mordownika 2018, którego baza była w Uściu Gorlickim i na którym
udało nam się zdobyć Immortala. Na niektórych skrzyżowaniach mam takie deja vu, że muszę się pilnować aby nie pojechać z pamięci po mordownicze punkty.




"Tutaj decyzje podejmuje się w ułamku sekundy i raz na zawsze. Ręce można umyć ewentualnie potem... z krwi"
Czyli nastał czas decyzji. Nie zostało nam już wiele czasu, a jesteśmy spory kawałek od bazy. Mamy też już sporo w nogach, bo na niejedną górę się już dzisiaj wdrapaliśmy. Patrzymy na mapę i na zegarek. Możemy zaatakować pewną 50-tkę i obstawiamy, że będzie nas to kosztować około godziny. Potem zostanie nam ostatnia godzina (już po doliczeniu czereśniowych 30 minut), na powrót do bazy. Zdołamy wtedy złapać może jeszcze jakaś 20-stkę czy 30-stkę w okolicy bazy. Możemy też nie niepokoić swoją obecnością wspomnianej 50-tki i ruszyć już teraz w stronę bazy, ale po to aby wyczyścić teren ze wszystkich "małych, tanich" punktów w jej okolicy. Liczymy co się bardziej opłaca i wychodzi, że druga opcja da nam 2x30, 3x20 oraz 1x40 czyli więcej niż 50 + kombinacja (2x 20 LUB 1x20, 1x30). Bierzemy zatem opcję zbierania "maluchów" i zawracamy na południe. Czy słusznie? Zapytajcie Hamiltona, Pointragina i innych miłych Panów, którzy rozważali różne zagadnienia optymalizacji. Tylko wiecie, zapytać można zawsze, czasem tylko ciężko zrozumieć odpowiedzieć. Ci Panowie już tak po prostu mają :)




"Tutaj decyzje podejmuje się w ułamku sekundy i raz na zawsze. Ręce można umyć ewentualnie potem... z krwi"
Czyli nastał czas decyzji. Nie zostało nam już wiele czasu, a jesteśmy spory kawałek od bazy. Mamy też już sporo w nogach, bo na niejedną górę się już dzisiaj wdrapaliśmy. Patrzymy na mapę i na zegarek. Możemy zaatakować pewną 50-tkę i obstawiamy, że będzie nas to kosztować około godziny. Potem zostanie nam ostatnia godzina (już po doliczeniu czereśniowych 30 minut), na powrót do bazy. Zdołamy wtedy złapać może jeszcze jakaś 20-stkę czy 30-stkę w okolicy bazy. Możemy też nie niepokoić swoją obecnością wspomnianej 50-tki i ruszyć już teraz w stronę bazy, ale po to aby wyczyścić teren ze wszystkich "małych, tanich" punktów w jej okolicy. Liczymy co się bardziej opłaca i wychodzi, że druga opcja da nam 2x30, 3x20 oraz 1x40 czyli więcej niż 50 + kombinacja (2x 20 LUB 1x20, 1x30). Bierzemy zatem opcję zbierania "maluchów" i zawracamy na południe. Czy słusznie? Zapytajcie Hamiltona, Pointragina i innych miłych Panów, którzy rozważali różne zagadnienia optymalizacji. Tylko wiecie, zapytać można zawsze, czasem tylko ciężko zrozumieć odpowiedzieć. Ci Panowie już tak po prostu mają :)
Ruszamy
zatem na południe i kończymy rajd w towarzystwie Tomka, który też na
koniec zostawił sobie dożynanie małych punktów. Przed ostatnim punktem
spotykamy również Łukasza, który - jak się okazało - zdobył prawie
wszystkie punkty. Zabrakło Mu tylko jednego punktu - kosmos, bo nam
zabrakło 6-ciu.
Z Łukaszem to było śmieszenie, On podjeżdżał ,
my lecimy zjazdem z punktu. Czas komunikacji to zatem jakieś dwie-trzy sekundy, bo
mijamy się "na prędkości". Łukasz rozważa czy zdąży po ostatni punkt i
pyta czy limit spóźnień jest korzystny. Ja krzyczę, że średnio i tyle
się widzieliśmy... pomogłem, prawda? Wszystko jasne. No, ale jak w takiej
sytuacji wyjaśnić, że za każde rozpoczęte 5 minut, odejmowany jest 1
punkt przeliczeniowy. Powiedziałem zatem prawdę, że średnio... na pewno Mu to bardzo pomogło :P
Do
bazy zjeżdżamy na 3 minut przed limitem, więc bez ostrego finiszu ale
też bez zapasu czasu właściwie, więc decyzja "o małych punktach" była chyba
zarówno dobra, jak i wyliczona co do minuty. Pora
na after-party, rozmowy, analizy wariantów, a potem zbieramy się do
domu. To był piękny dzień w jakże pięknym Beskidzie Niskim. Beskid
Niski, sercu bliski - jak mawiają. Jeszcze tu wrócimy i to nie raz. W końcu trzeba
ponownie odwiedzić pewną Królową, a i u Króla staramy się o audiencję.
Może potrzebuje jakiś Szermierzy do swojej gwardii. Służymy naszymi
Rapierami !!!

Niskobeskidzkie kapliczki

Wszystkie kolory zieleni :)


Niskobeskidzkie kapliczki

Wszystkie kolory zieleni :)

1) Parafraza piosenki zespołu Raz, Dwa, Trzy "Czy te oczy mogą kłamać"
2) Wspaniała ballada o Beskidzie Niskim. Piękne słowa o magicznym miejscu. Kocham ten utwór - znajdziecie go na końcu wpisu.
3) Jak w relacji z ostatniej wyrypy, wiersz Adama Asnyka "Ulewa". Śpiewana wersja tutaj.
4) Parafraz wiersza Juliusza Słowackiego "Testament mój"
5) Film "Batman begins" - scena gdy Ra's mówi Bruce'owi, kim powinien stać się dla przeciwnika.
6) Piosenka stara jak świat: "Zabrałaś serce moje"
7) Książka Jarosława Grzędowicza "Pan Lodowego Ogrodu"
Kategoria SFA, Rajd
Rudawska Wyrypa 2019
-
DST
120.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 maja 2019 | dodano: 06.05.2019
Na Rudawską Wyrypę jeździmy nieprzerwanie od 2014 roku, więc jak to
mówią „niejedno już widzieliśmy”. Nie da się jednak ukryć, że tegoroczna
edycja bardzo przypominała nam naszą pierwszą przygodę z tą imprezą. Po
części dlatego, że – podobnie
jak wtedy – Wyrypą kończyliśmy długą, rowerową majówkę na Dolnym
Śląsku, ale także dlatego że warunki pogodowe były zbliżone do tych,
którymi Rudawy przywitały nas za pierwszym razem. Oto opowieść o deszczu, śniegu i zmęczeniu... a w tle USA ARMY :)
SEMPER FI czyli "...i cały misterny plan w pizdu" (*)
Tak, jak już wspomniałem majówkę spędzaliśmy na Dolnym Śląsku, a dokładniej to w Borach Dolnośląskich. Stamtąd przejeżdżaliśmy bezpośrednio na Wyrypę, co w praktyce oznaczało to, że przed 200-kilometrowym, 24-godzinnym maratonem zafundowaliśmy sobie sporo ponad 500 km na rowerze. W sumie doliczając Wyrypę – wyjdzie około 650 km na cały wyjazd. Nasze, poprzedzające Rudawską wyprawy, zostały już (lub zostaną w najbliższym czasie) opisane na tym blogu w kilku oddzielnych fotorelacjach. Innymi słowy, na ten długi, górski maraton przyjechaliśmy już nieźle wytyrani... Planem było oczywiście (chociaż) w dzień poprzedzający zawody odpocząć i wyspać się, tak aby się trochę zregenerować przed Wyrypą. Nie udało się... jak mamy wolne, to jakoś to tak samo wychodzi, że idziemy na rower z rana i wracamy późną nocą. Nie inaczej było i tym razem... nawet w dzień Wyrypy - w piątek - byliśmy na ostatniej wycieczce rowerowej. Skoro maraton startuje o północy z piątku na sobotę, a pokój musieliśmy zdać do 11:00 to... poszliśmy na rower dojeździć niezwiedzone jeszcze okolice Przemkowskiego Parku Krajobrazowego. Wyszło 54 km... 54 km na kilka godzin przed 200-stu kilometrowym maratonem górskim... Plan był prosty: sen i odpoczynek. Co znowu poszło nie tak? Mieliśmy dzień dla siebie, bez pracy, bez zobowiązań, bez pośpiechu... to już chyba nie jest nawet błąd. To chyba już wybór.
Jedziemy zatem na Rudawską mając w nogach wykręcone 500 km przez ostatnie dni, w tym 54 "przed chwilą".
Dobrze, że udało się chociaż załapać na jakiś obiad przed startem, bo nie było to takie pewne. Wiecie, mamy 3-ci maj, a my na jakimś końcu świata, na bezdrożach gdzie nawet o Orlen ciężko...
Kiedy ruszamy z Borów w Rudawy udaje nam się znaleźć jakąś małą, czynną przydrożną restaurację. To Trzebień - no jaja! Przecież to znane Wam z niedawnego posta okolice poligonu Żagań - Świętoszów. CAMP TRZEBIEŃ - czyli wojska amerykańskie. Jestem pewny, że jak wbijemy do lokalu to spotkamy tutaj US Army... i tak też jest. Mocna akcja. Małe miasteczko na końcu świata i wielka geopolityka. Przecież nie są Oni tu turystycznie. Ich obecność tutaj wiąże się ściśle z polityką krajów-hegemonów i państwa aspirujących do tego miana. Cokolwiek sądzicie o obecnej sytuacji politycznej, fakt jest faktem - siedzimy sobie w małym przydrożnym barze i jemy obiad z US Army.
Niedługo później zostawiamy Bory Dolnośląskie za nami i kierujemy się w Rudawy Janowickie. Do Janowic Wielkich, czyli do bazy rajdu przybywamy około 22:15, więc mamy spory zapas czasu przed odprawą (o godzinie 23:15). Wystarczy aby się przywitać z Organizatorami i Zawodnikami, przebrać i przygotować rowery, chociaż one są w sumie gotowe bo przed chwilą przecież wykręciły 54 km...
Góry Ołowiane to ciężkie góry... w końcu nazwa zobowiązuje
Odprawa. Czekają nas 3 pętle po Rudawach. Na każdą z pętli otrzymamy inną kartę startową, którą musimy zdać w bazie, aby móc pobrać kolejną. Nie da się zatem zebrać punktów z dwóch pętli naraz. Do tego jeszcze klasyczny OS (odcinek specjalny)... tak, to ten sam co roku, ten znienawidzony przez wszystkich OS. Śmieję się oczywiście, ale ogólnie robi się go szybciej z buta niż na rowerze, bo noszenia jest dużo. Zawsze robiliśmy go całego, no bo to w końcu dużo punktów na małym obszarze, więc było to opłacane. Niemniej zawsze było też 3-4 godzin noszenia roweru lub pchania przez wiatrołomy i krzaki. Tym razem mamy zaliczyć tylko 3 dowolne punkty (z ośmiu) podczas dowolnej z pętli. Nie wierzę. Ludzi Pan... kopnął, a mógł zabić. Ludzki Pan. Pamiętam OS po nocy w deszczu na naszej pierwszej Rudawskiej. To był hardcore. Oczywiście wtedy postanowiliśmy sobie, że już nigdy więcej ten OS po nocy robić nie będziemy. Wiecie, ile razy robiliśmy go po nocy od wtedy? ZAWSZE... i zawsze nieplanowo. Tylko jakoś tak nam schodziło na nim, że nas noc tam zawsze zastała. Tym razem mamy szansę zrobić go za dnia. Naprawdę dużą szansę. Mam nadzieję, że chociaż tego nie spapramy pokazowo. Na Liszkorze też mieliśmy nie jechać na Leskowiec, a byliśmy tam o 23:04...
Serce Rudaw czyli Kamienną Ławeczkę, zamek Bolczów czy Skalnik znamy bardzo dobrze [pamiętajcie myśl przewodnią zeszłorocznej edycji: Dobre śniadanie nie składa się z (podjazdu pod) Gruszków, ale potrzebny jest Gorący Kociołek :D ]
Jedna z pętli leci jednak po najmniej znanym nam paśmie Rudaw - po Górach Ołowianych (chociaż niektórzy zaliczają je już do Gór Kaczawskich). Jest zatem okazja zobaczyć nowe tereny, mimo że byliśmy tutaj wiele razy. Bierzemy tą opcję w ciemno, zwłaszcza że start jest o północy, więc jasno nie będzie. Inna sprawa, że pozwoli nam to uniknąć rozpoczęcia od podjazdu pod Miedziankę.
K***a, jak ja go nienawidzę... nie tak stromy aby nie było wstyd pchać, a stromy na tyle że idzie umrzeć. Zwłaszcza, jak się ma 500 km w nogach... solidarnie ze Szkodniczkiem odmawiamy podjazdu pod Miedziankę. Chcemy wracać nim do bazy, czyli jechać nim w dół. Oczywiście zdefiniuje to nową sytuację, w której czekają nas inne, niemniej ostre podjazdy bo jakoś do tej Miedzianki dostać się musimy.
Rowerzystów jest całych 7-miu na trasie 200 i dwóch na trasie 100 km (ta ostatnia startuje dopiero rano), więc ruszamy po prostu w tłumie :P
Nogi bolą od samego startu. Jesteśmy wykończeni nim tak naprawdę zaczęliśmy. Kręci się ciężko, a część miejsc gdzie normalnie by się podjechało, pchamy. Jesteśmy sponiewierani i wytyrani, ale nie żałujemy. Warto było :)
Pierwsze nocne punkty to ruiny schroniska na Różance, a potem różnego rodzaju skały, których szukamy w ciemnym lesie kilkanaście minut. Okaże się, że przestrzeliliśmy je o 20 metrów. Za dnia nie sposób byłoby ich nie dostrzec bo błąd azymutu był minimalny, ale w nocy przeszliśmy po prostu obok, nie zauważając ich. Uroki nocnej nawigacji :)

"Szmaragdowy świt" czyli "wiedziałem, że masz zbyt rogatą duszę by umrzeć"
... a Szmaragdy są zielone. I taki też taki zastaje nas świt. Jesteśmy gdzieś w środku wielkiej zielonej łąki z widokiem, na zielone wzgórza. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, zieleń jest tak intensywna, że aż kłuje w oczy. Zdjęcie tego nie odda, zwłaszcza że obiektyw nie był w stanie ogarnąć całego obszaru, ale jest tu po prostu pięknie. Pięknie i zielono. Szron pokrył trawy i mieni się srebrem na zielonym dywanie. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje tego, jak mokra jest ta trawa :)
Mamy w nogach pierwsze 20 km i już ponad 600 metrów przewyższenia, ale uparcie ciśniemy dalej. Mamy zbyt rogate dusze aby umrzeć na jakimś podjeździe. Nie da się jechać, trzeba pchać. Nie da się pchać, trzeba nieść.



Pierwszą pętlę kończymy nad ranem. Wracamy do bazy i pobieramy drugą kartę. Teraz postanawiamy zaliczyć również i OS... ha, nawet od niego zacząć. Powinno udać się zrobić go zatem dnia, bo do zmroku mamy około 14-15 godzin. To powinno wystarczyć aby wyrobić się przed zmrokiem. Nie wierzycie? Przyjedźcie kiedyś i zróbcie cały ten cholerny OS z rowerem. To czyste zło.
A teraz trochę zdjęć.
Szkodnik unika wody jak ognia :)

Nowy styl jazdy na rowerze :)

Karkonosze całe w śniegu, ale nie bój żaby... już niedługo śnieg przyjdzie i do nas. Na razie klimaty wiosenne :)


Warianty, warianty, warianty... i pomyśleć, że to pomysł Szkodnika. Mówiłem Mu, że dobra droga była 300 metrów dalej, ale nie... ciśniemy skrótem...eee... to jest... skarpą. I to ponoć ja zawsze chcę przez krzory :)


"Hello Darkness, my old friend… " (*)
Gdy wspinamy się podjazdem z Bukowca, czuję na karku znajomy oddech. Ten sam, który czułem nie raz… ten, który tak dobrze znam i który zawsze przyprawia mnie o dreszcze. Nie, nie mówię o człowieku z wielką, krzywą laską, z którym widuję się 6 grudnia :D

Chodzi mi o sleepmonstera. Wbił się swymi szponami w mój ciężki plecak i trzyma się naprawdę mocno. Najpierw słyszę cichy szept „zamknij oczy”… a potem szept ten staje się coraz bardziej natarczywy. Brzmi teraz bardziej jak rozkaz niż namawianie, a mnie coraz ciężej utrzymać otwarte źrenice. Za każdym razem kiedy zamknę powieki, otula mnie błoga i spokojna ciemność. Podniesienie powiek w górę zaczyna wymagać niemal nadludzkiej siły… siły której już dawno nie mam. Kto nie zna tego uczucia, ten nie zrozumie go w pełni… bo da się zasnąć podczas wysiłku. To tylko kwestia poziomu zmęczenia. Na ostatnim Tropicielu zasnąłem podczas jazdy i zjechałem z drogi w krzoki. Podjazd jest ciężki, nogi palą tępym bólem przy każdym obrocie korby, a ciemność przynosi spokój i wytchnienie. Łapię się na tym, że za każdym zamknięciem oczu, mija coraz większa chwila nim otwieram je ponownie. Nienawidzę tego uczucia… i czuję, że nim przegrywam. Gdy podjazd się kończy i zaczynamy zjeżdżać łąką, robi się jakaś masakra. Oczy zamykają mi się na tak długie chwile, że za moment zaliczę nielichego dzwona i to na sporej prędkości.
Niech krew zaleje… a wystarczyło się wyspać. Byliśmy na urlopie, nic nie stało na przeszkodzie aby się dobrze wyspać przed wyrypą… i podobnie jak przez 4 ostatnie lata, nie udało nam się to… to już chyba znowu nie błąd czy pech. To ponownie wybór…
Muli mnie tak bardzo, że muszę się chwilę przespać. Nie jestem w stanie tego zwalczyć… muszę iść za radą Francisa Bacona: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie", a że Francis wiedział co mówi, bo twierdził, że:
"Wiedza to władza sama w sobie" a "prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn", to postanawiam Mu zaufać.
Nie ma tutaj wprawdzie żadnych ułożonych, pościnanych drzew, na których można by się położyć. Jest tylko wielka łąka i gęste, zakrzaczone zagajniki. Trudno. Padam w trawę, przy małym osuwisku ziemi i zamykam oczy… ciemność otula mnie momentalnie. Witaj ponownie, Stary Przyjacielu… dawno się nie widzieliśmy...




...rozpostarł z mgły utkany płaszcz
i rosę z chmur wyciska,
a strugi wód z wilgotnych paszcz
spływają na urwiska...
...na piętra gór, na ciemny bór
zasłony spadły sine
w deszczowych łzach granitów gmach
rozpłynął się w równinę...
...nie widać nic - błękitów tło,
i całe widnokręgi
zasnute w cień, zalane mgłą,
porżnięte w deszczu pręgi...
...i dzień i noc, i nowy wschód
przechodzą bez odmiany
dokoła szum rosnących wód
strop niebios ołowiany...
...i siecze deszcz, i świszcze wiatr
głośniej się potok gniewa (...)
mrok szary i ULEWA... (*)
…najpierw czuję chłód. Wydaje się jakiś odległy, niemal nierzeczywisty ale jednak odczuwalny i przenikliwy. Potem kapanie wody, kap, kap, kap…
Uczucie zimna nasila się… próbuję skulić się w sobie, ale nic to nie daje. Zimno i hałas narastają… Otwarcie oczy wymaga niemal katorżniczego wysiłku, z trudem bo z trudem, ale mi się to udaje. Ciemność ustępuje miejsca światłu... a obudzone zmysły chciwie wychwytują kolejne bodźce. Jestem cały mokry…. Nadal leżę w trawie, a wszędzie dookoła mnie jest po prostu ściana deszczu . Nie, nie tak, że zaczyna właśnie padać… musi lać od jakiegoś czasu.. Nie wiem od kiedy. Obudziło mnie dopiero uczucie zimna. Patrzę na zegarek… spałem 20 minut, z czego ileś w deszczu…. Jest mi naprawdę zimno. Trochę trudno się dziwić, skoro leżę na mokrej łące, z nieba leją się na mnie hektolitry wody, a termometr pokazuje 2 stopnie na plusie. Trzeba zacząć się ruszać, nim przemarznę całkowicie. Z trudem, ale jakoś wstaję na nogi… deszcz ścieka mi po kasku i kurtce. Mówiłem już, że jest przenikliwie zimno?
Ech wszystko zgodnie z prognozą. Popołudniem miało zacząć lać i leje… za jakieś 2-3h deszcz powinien przejść w śnieg. Po prostu PKP... pięknie, k***a, pięknie...
Pamiętam naszą pierwszą Rudawską. Deszcz, deszcz, deszcz… a gdy już przemokliśmy całkowicie, to przyszedł mróz. Pamiętam, że nie byłem w stanie zmieniać przerzutek, bo tak bolały palce u rąk. Pamiętam jak telepało mnie z zimna, a jedynym schronieniem była mała zadaszona wiata, pod którą próbowaliśmy przeczekać najgorsze… a ono wcale nie chciało przejść. Zapowiada się dzisiaj powtórka z rozrywki..
Chciałoby się powiedzieć, że tym razem jesteśmy lepiej przygotowani, bogatsi o 5 lat doświadczenia… ale głupio będzie to brzmieć w ustach gościa, który jeszcze przed chwilą spał w deszczu na trawie. Owszem, mamy sprzęt i wyposażenie, ale podczas takiej ulewy wszystko prędzej czy później przemaka.
Przynajmniej sleepmonster zostawił mnie w spokoju i już dziś, aż do powrotu do bazy, nie będzie mnie niepokoił.
Pora ruszać. "Jedźmy nikt nie woła…" (*) kolejne punkty na nas czekają
To, że telepie mnie z zimna, nie zmienia faktu że góry w deszczu są piękne. Gdy chmury opierają się o zbocza albo lasy parują, a z nieba napiera wodą… no umówmy się, to też ma swój klimat. Za każdym razem przypomina mi to wiersz Asnyka którego fragment to tytuł tego akapitu.
Ulewa jest nieprzeciętna. Numer startowy na kierownicy roweru Basi to mozaika barw godna samego Picassa, mój jeszcze opiera się spływającej po nim wodzie i da się go jeszcze przeczytać.
Łapiemy jeszcze dwa punkty i tym samym kończymy drugą pętlę. Teraz jeszcze przyjdzie nam wydymać na Przełęcz Karpnicką, bo musimy przeprawić się na drugą stronę gór, aby wrócić do bazy... po trzecią kartę i ruszać dalej.
Zawsze na geografii uczyli mnie, że pogod to po prostu chwilowy stan klimatu na danym obszarze, więc nie można mówić, nie nie ma pogody na jazdę :)
WINTER IS… BACK !!!
…i chyba ma ale, że ktoś jej się kazał wynosić się tak wcześniej. Zgodnie z prognozami deszcz przechodzi w śnieg. Niby nie pada bardzo mocno, ale temperatura spadła i większość z tego co zleci z nieba, nie topnieje. W niedługim czasie, polany i drzewa oblepione są białym puchem. Gdy wychodzimy z kartą na trzecią pętlę jest już naprawdę źle:

a im dalej od bazy, tym robi się coraz ciekawiej:

tym bardziej, że ponownie wchodzimy w góry:


A potem robi się totalna masakra, bo gleba tutaj to ta nasza ulubiona glina - ta, która lepi się i zapycha wszystko. Dobrze nawodniona przez deszcz, zmieszana z miękkim, mokrym śniegiem tworzy mieszankę zabójczą. Mieszanka ta oblepia wszystko i to tak obficie, że koła przestają się kręcić i nie da się nawet pchać roweru. Koła są tak zblokowane gliną o tylny trójkąt i koronę amortyzatora, że nie kręcą się wcale. Czasami jedynym rozwiązaniem jest wzięcie roweru na plecy. Łąkę o szerokości 700 metrów idziemy ponad godzinę... dzień także już pomału umiera i zaczyna się nasza druga noc w lesie.
Mimo ciężkich warunków udaje nam się wyrwać 5 lampionów z trzeciej pętli. Ostatni z nich zlokalizowany jest na dziedzińcu Zamku Bolczów - piękne i tajemnicze miejsce. Niestety było już całkowicie ciemno, więc bez zdjęcia tym razem.





Do bazy zjeżdżamy około 22:30. Mamy zrobione 120 km i 2700 przewyższeń. Ledwie trzymamy się na nogach... sponiewieraliśmy się jak dziki w błocie. W bazie, gdy kładę się na karimacie, zasypiam niemal od razu.
Rano czeka nas jeszcze rozdanie nagród. Basia, jak co roku jest jedyną dziewczyną na najdłuższej trasie rowerowej więc to formalność.
To było mocne zakończenie majówki. "To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść" (*)
Zgadza się... jesteśmy wolni.Trasa miała 200 km, zrobiliśmy 120... ale pocieszającym jest faktem, że napieracze na TR100 robili po 50-60 km. Ech te strome Rudawy :)

Cytaty:
1. Semper Fi - skrócone łacińskie: Semper fidelis - zawsze wierny. Dewiza Korpusu Piechoty Morskiej USA Army.
2. Cytat z filmu "Kiler'ów dwóch"
3. Komiks Green Lantern. Opowieść pod tytułem "Szmaragdowy świt". Jak nie przepadam za tą postacią, to tą historię uważam za wybitną. W końcu "to absurd prosić Cię, abyś patrzył na życie naszymi oczami". Naprawdę warto.
4. Piosenka Simon & Garfunkel "Sound of silence"
5. Wiersz Adama Asnyk "Ulewa". Tu macie wykonanie muzyczne
6. Adam Mickiewicz "Sonety Krymskie - Stepy Akermańskie"
7. Elektryczne Gitary "To już jest koniec"
SEMPER FI czyli "...i cały misterny plan w pizdu" (*)
Tak, jak już wspomniałem majówkę spędzaliśmy na Dolnym Śląsku, a dokładniej to w Borach Dolnośląskich. Stamtąd przejeżdżaliśmy bezpośrednio na Wyrypę, co w praktyce oznaczało to, że przed 200-kilometrowym, 24-godzinnym maratonem zafundowaliśmy sobie sporo ponad 500 km na rowerze. W sumie doliczając Wyrypę – wyjdzie około 650 km na cały wyjazd. Nasze, poprzedzające Rudawską wyprawy, zostały już (lub zostaną w najbliższym czasie) opisane na tym blogu w kilku oddzielnych fotorelacjach. Innymi słowy, na ten długi, górski maraton przyjechaliśmy już nieźle wytyrani... Planem było oczywiście (chociaż) w dzień poprzedzający zawody odpocząć i wyspać się, tak aby się trochę zregenerować przed Wyrypą. Nie udało się... jak mamy wolne, to jakoś to tak samo wychodzi, że idziemy na rower z rana i wracamy późną nocą. Nie inaczej było i tym razem... nawet w dzień Wyrypy - w piątek - byliśmy na ostatniej wycieczce rowerowej. Skoro maraton startuje o północy z piątku na sobotę, a pokój musieliśmy zdać do 11:00 to... poszliśmy na rower dojeździć niezwiedzone jeszcze okolice Przemkowskiego Parku Krajobrazowego. Wyszło 54 km... 54 km na kilka godzin przed 200-stu kilometrowym maratonem górskim... Plan był prosty: sen i odpoczynek. Co znowu poszło nie tak? Mieliśmy dzień dla siebie, bez pracy, bez zobowiązań, bez pośpiechu... to już chyba nie jest nawet błąd. To chyba już wybór.
Jedziemy zatem na Rudawską mając w nogach wykręcone 500 km przez ostatnie dni, w tym 54 "przed chwilą".
Dobrze, że udało się chociaż załapać na jakiś obiad przed startem, bo nie było to takie pewne. Wiecie, mamy 3-ci maj, a my na jakimś końcu świata, na bezdrożach gdzie nawet o Orlen ciężko...
Kiedy ruszamy z Borów w Rudawy udaje nam się znaleźć jakąś małą, czynną przydrożną restaurację. To Trzebień - no jaja! Przecież to znane Wam z niedawnego posta okolice poligonu Żagań - Świętoszów. CAMP TRZEBIEŃ - czyli wojska amerykańskie. Jestem pewny, że jak wbijemy do lokalu to spotkamy tutaj US Army... i tak też jest. Mocna akcja. Małe miasteczko na końcu świata i wielka geopolityka. Przecież nie są Oni tu turystycznie. Ich obecność tutaj wiąże się ściśle z polityką krajów-hegemonów i państwa aspirujących do tego miana. Cokolwiek sądzicie o obecnej sytuacji politycznej, fakt jest faktem - siedzimy sobie w małym przydrożnym barze i jemy obiad z US Army.
Niedługo później zostawiamy Bory Dolnośląskie za nami i kierujemy się w Rudawy Janowickie. Do Janowic Wielkich, czyli do bazy rajdu przybywamy około 22:15, więc mamy spory zapas czasu przed odprawą (o godzinie 23:15). Wystarczy aby się przywitać z Organizatorami i Zawodnikami, przebrać i przygotować rowery, chociaż one są w sumie gotowe bo przed chwilą przecież wykręciły 54 km...
Góry Ołowiane to ciężkie góry... w końcu nazwa zobowiązuje
Odprawa. Czekają nas 3 pętle po Rudawach. Na każdą z pętli otrzymamy inną kartę startową, którą musimy zdać w bazie, aby móc pobrać kolejną. Nie da się zatem zebrać punktów z dwóch pętli naraz. Do tego jeszcze klasyczny OS (odcinek specjalny)... tak, to ten sam co roku, ten znienawidzony przez wszystkich OS. Śmieję się oczywiście, ale ogólnie robi się go szybciej z buta niż na rowerze, bo noszenia jest dużo. Zawsze robiliśmy go całego, no bo to w końcu dużo punktów na małym obszarze, więc było to opłacane. Niemniej zawsze było też 3-4 godzin noszenia roweru lub pchania przez wiatrołomy i krzaki. Tym razem mamy zaliczyć tylko 3 dowolne punkty (z ośmiu) podczas dowolnej z pętli. Nie wierzę. Ludzi Pan... kopnął, a mógł zabić. Ludzki Pan. Pamiętam OS po nocy w deszczu na naszej pierwszej Rudawskiej. To był hardcore. Oczywiście wtedy postanowiliśmy sobie, że już nigdy więcej ten OS po nocy robić nie będziemy. Wiecie, ile razy robiliśmy go po nocy od wtedy? ZAWSZE... i zawsze nieplanowo. Tylko jakoś tak nam schodziło na nim, że nas noc tam zawsze zastała. Tym razem mamy szansę zrobić go za dnia. Naprawdę dużą szansę. Mam nadzieję, że chociaż tego nie spapramy pokazowo. Na Liszkorze też mieliśmy nie jechać na Leskowiec, a byliśmy tam o 23:04...
Serce Rudaw czyli Kamienną Ławeczkę, zamek Bolczów czy Skalnik znamy bardzo dobrze [pamiętajcie myśl przewodnią zeszłorocznej edycji: Dobre śniadanie nie składa się z (podjazdu pod) Gruszków, ale potrzebny jest Gorący Kociołek :D ]
Jedna z pętli leci jednak po najmniej znanym nam paśmie Rudaw - po Górach Ołowianych (chociaż niektórzy zaliczają je już do Gór Kaczawskich). Jest zatem okazja zobaczyć nowe tereny, mimo że byliśmy tutaj wiele razy. Bierzemy tą opcję w ciemno, zwłaszcza że start jest o północy, więc jasno nie będzie. Inna sprawa, że pozwoli nam to uniknąć rozpoczęcia od podjazdu pod Miedziankę.
K***a, jak ja go nienawidzę... nie tak stromy aby nie było wstyd pchać, a stromy na tyle że idzie umrzeć. Zwłaszcza, jak się ma 500 km w nogach... solidarnie ze Szkodniczkiem odmawiamy podjazdu pod Miedziankę. Chcemy wracać nim do bazy, czyli jechać nim w dół. Oczywiście zdefiniuje to nową sytuację, w której czekają nas inne, niemniej ostre podjazdy bo jakoś do tej Miedzianki dostać się musimy.
Rowerzystów jest całych 7-miu na trasie 200 i dwóch na trasie 100 km (ta ostatnia startuje dopiero rano), więc ruszamy po prostu w tłumie :P
Nogi bolą od samego startu. Jesteśmy wykończeni nim tak naprawdę zaczęliśmy. Kręci się ciężko, a część miejsc gdzie normalnie by się podjechało, pchamy. Jesteśmy sponiewierani i wytyrani, ale nie żałujemy. Warto było :)
Pierwsze nocne punkty to ruiny schroniska na Różance, a potem różnego rodzaju skały, których szukamy w ciemnym lesie kilkanaście minut. Okaże się, że przestrzeliliśmy je o 20 metrów. Za dnia nie sposób byłoby ich nie dostrzec bo błąd azymutu był minimalny, ale w nocy przeszliśmy po prostu obok, nie zauważając ich. Uroki nocnej nawigacji :)

"Szmaragdowy świt" czyli "wiedziałem, że masz zbyt rogatą duszę by umrzeć"
... a Szmaragdy są zielone. I taki też taki zastaje nas świt. Jesteśmy gdzieś w środku wielkiej zielonej łąki z widokiem, na zielone wzgórza. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, zieleń jest tak intensywna, że aż kłuje w oczy. Zdjęcie tego nie odda, zwłaszcza że obiektyw nie był w stanie ogarnąć całego obszaru, ale jest tu po prostu pięknie. Pięknie i zielono. Szron pokrył trawy i mieni się srebrem na zielonym dywanie. Szkoda, że zdjęcie nie oddaje tego, jak mokra jest ta trawa :)
Mamy w nogach pierwsze 20 km i już ponad 600 metrów przewyższenia, ale uparcie ciśniemy dalej. Mamy zbyt rogate dusze aby umrzeć na jakimś podjeździe. Nie da się jechać, trzeba pchać. Nie da się pchać, trzeba nieść.



Pierwszą pętlę kończymy nad ranem. Wracamy do bazy i pobieramy drugą kartę. Teraz postanawiamy zaliczyć również i OS... ha, nawet od niego zacząć. Powinno udać się zrobić go zatem dnia, bo do zmroku mamy około 14-15 godzin. To powinno wystarczyć aby wyrobić się przed zmrokiem. Nie wierzycie? Przyjedźcie kiedyś i zróbcie cały ten cholerny OS z rowerem. To czyste zło.
A teraz trochę zdjęć.
Szkodnik unika wody jak ognia :)

Nowy styl jazdy na rowerze :)

Karkonosze całe w śniegu, ale nie bój żaby... już niedługo śnieg przyjdzie i do nas. Na razie klimaty wiosenne :)


Warianty, warianty, warianty... i pomyśleć, że to pomysł Szkodnika. Mówiłem Mu, że dobra droga była 300 metrów dalej, ale nie... ciśniemy skrótem...eee... to jest... skarpą. I to ponoć ja zawsze chcę przez krzory :)


"Hello Darkness, my old friend… " (*)
Gdy wspinamy się podjazdem z Bukowca, czuję na karku znajomy oddech. Ten sam, który czułem nie raz… ten, który tak dobrze znam i który zawsze przyprawia mnie o dreszcze. Nie, nie mówię o człowieku z wielką, krzywą laską, z którym widuję się 6 grudnia :D

Chodzi mi o sleepmonstera. Wbił się swymi szponami w mój ciężki plecak i trzyma się naprawdę mocno. Najpierw słyszę cichy szept „zamknij oczy”… a potem szept ten staje się coraz bardziej natarczywy. Brzmi teraz bardziej jak rozkaz niż namawianie, a mnie coraz ciężej utrzymać otwarte źrenice. Za każdym razem kiedy zamknę powieki, otula mnie błoga i spokojna ciemność. Podniesienie powiek w górę zaczyna wymagać niemal nadludzkiej siły… siły której już dawno nie mam. Kto nie zna tego uczucia, ten nie zrozumie go w pełni… bo da się zasnąć podczas wysiłku. To tylko kwestia poziomu zmęczenia. Na ostatnim Tropicielu zasnąłem podczas jazdy i zjechałem z drogi w krzoki. Podjazd jest ciężki, nogi palą tępym bólem przy każdym obrocie korby, a ciemność przynosi spokój i wytchnienie. Łapię się na tym, że za każdym zamknięciem oczu, mija coraz większa chwila nim otwieram je ponownie. Nienawidzę tego uczucia… i czuję, że nim przegrywam. Gdy podjazd się kończy i zaczynamy zjeżdżać łąką, robi się jakaś masakra. Oczy zamykają mi się na tak długie chwile, że za moment zaliczę nielichego dzwona i to na sporej prędkości.
Niech krew zaleje… a wystarczyło się wyspać. Byliśmy na urlopie, nic nie stało na przeszkodzie aby się dobrze wyspać przed wyrypą… i podobnie jak przez 4 ostatnie lata, nie udało nam się to… to już chyba znowu nie błąd czy pech. To ponownie wybór…
Muli mnie tak bardzo, że muszę się chwilę przespać. Nie jestem w stanie tego zwalczyć… muszę iść za radą Francisa Bacona: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie", a że Francis wiedział co mówi, bo twierdził, że:
"Wiedza to władza sama w sobie" a "prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn", to postanawiam Mu zaufać.
Nie ma tutaj wprawdzie żadnych ułożonych, pościnanych drzew, na których można by się położyć. Jest tylko wielka łąka i gęste, zakrzaczone zagajniki. Trudno. Padam w trawę, przy małym osuwisku ziemi i zamykam oczy… ciemność otula mnie momentalnie. Witaj ponownie, Stary Przyjacielu… dawno się nie widzieliśmy...




...rozpostarł z mgły utkany płaszcz
i rosę z chmur wyciska,
a strugi wód z wilgotnych paszcz
spływają na urwiska...
...na piętra gór, na ciemny bór
zasłony spadły sine
w deszczowych łzach granitów gmach
rozpłynął się w równinę...
...nie widać nic - błękitów tło,
i całe widnokręgi
zasnute w cień, zalane mgłą,
porżnięte w deszczu pręgi...
...i dzień i noc, i nowy wschód
przechodzą bez odmiany
dokoła szum rosnących wód
strop niebios ołowiany...
...i siecze deszcz, i świszcze wiatr
głośniej się potok gniewa (...)
mrok szary i ULEWA... (*)
…najpierw czuję chłód. Wydaje się jakiś odległy, niemal nierzeczywisty ale jednak odczuwalny i przenikliwy. Potem kapanie wody, kap, kap, kap…
Uczucie zimna nasila się… próbuję skulić się w sobie, ale nic to nie daje. Zimno i hałas narastają… Otwarcie oczy wymaga niemal katorżniczego wysiłku, z trudem bo z trudem, ale mi się to udaje. Ciemność ustępuje miejsca światłu... a obudzone zmysły chciwie wychwytują kolejne bodźce. Jestem cały mokry…. Nadal leżę w trawie, a wszędzie dookoła mnie jest po prostu ściana deszczu . Nie, nie tak, że zaczyna właśnie padać… musi lać od jakiegoś czasu.. Nie wiem od kiedy. Obudziło mnie dopiero uczucie zimna. Patrzę na zegarek… spałem 20 minut, z czego ileś w deszczu…. Jest mi naprawdę zimno. Trochę trudno się dziwić, skoro leżę na mokrej łące, z nieba leją się na mnie hektolitry wody, a termometr pokazuje 2 stopnie na plusie. Trzeba zacząć się ruszać, nim przemarznę całkowicie. Z trudem, ale jakoś wstaję na nogi… deszcz ścieka mi po kasku i kurtce. Mówiłem już, że jest przenikliwie zimno?
Ech wszystko zgodnie z prognozą. Popołudniem miało zacząć lać i leje… za jakieś 2-3h deszcz powinien przejść w śnieg. Po prostu PKP... pięknie, k***a, pięknie...
Pamiętam naszą pierwszą Rudawską. Deszcz, deszcz, deszcz… a gdy już przemokliśmy całkowicie, to przyszedł mróz. Pamiętam, że nie byłem w stanie zmieniać przerzutek, bo tak bolały palce u rąk. Pamiętam jak telepało mnie z zimna, a jedynym schronieniem była mała zadaszona wiata, pod którą próbowaliśmy przeczekać najgorsze… a ono wcale nie chciało przejść. Zapowiada się dzisiaj powtórka z rozrywki..
Chciałoby się powiedzieć, że tym razem jesteśmy lepiej przygotowani, bogatsi o 5 lat doświadczenia… ale głupio będzie to brzmieć w ustach gościa, który jeszcze przed chwilą spał w deszczu na trawie. Owszem, mamy sprzęt i wyposażenie, ale podczas takiej ulewy wszystko prędzej czy później przemaka.
Przynajmniej sleepmonster zostawił mnie w spokoju i już dziś, aż do powrotu do bazy, nie będzie mnie niepokoił.
Pora ruszać. "Jedźmy nikt nie woła…" (*) kolejne punkty na nas czekają
To, że telepie mnie z zimna, nie zmienia faktu że góry w deszczu są piękne. Gdy chmury opierają się o zbocza albo lasy parują, a z nieba napiera wodą… no umówmy się, to też ma swój klimat. Za każdym razem przypomina mi to wiersz Asnyka którego fragment to tytuł tego akapitu.
Ulewa jest nieprzeciętna. Numer startowy na kierownicy roweru Basi to mozaika barw godna samego Picassa, mój jeszcze opiera się spływającej po nim wodzie i da się go jeszcze przeczytać.
Łapiemy jeszcze dwa punkty i tym samym kończymy drugą pętlę. Teraz jeszcze przyjdzie nam wydymać na Przełęcz Karpnicką, bo musimy przeprawić się na drugą stronę gór, aby wrócić do bazy... po trzecią kartę i ruszać dalej.
Zawsze na geografii uczyli mnie, że pogod to po prostu chwilowy stan klimatu na danym obszarze, więc nie można mówić, nie nie ma pogody na jazdę :)
WINTER IS… BACK !!!
…i chyba ma ale, że ktoś jej się kazał wynosić się tak wcześniej. Zgodnie z prognozami deszcz przechodzi w śnieg. Niby nie pada bardzo mocno, ale temperatura spadła i większość z tego co zleci z nieba, nie topnieje. W niedługim czasie, polany i drzewa oblepione są białym puchem. Gdy wychodzimy z kartą na trzecią pętlę jest już naprawdę źle:

a im dalej od bazy, tym robi się coraz ciekawiej:

tym bardziej, że ponownie wchodzimy w góry:


A potem robi się totalna masakra, bo gleba tutaj to ta nasza ulubiona glina - ta, która lepi się i zapycha wszystko. Dobrze nawodniona przez deszcz, zmieszana z miękkim, mokrym śniegiem tworzy mieszankę zabójczą. Mieszanka ta oblepia wszystko i to tak obficie, że koła przestają się kręcić i nie da się nawet pchać roweru. Koła są tak zblokowane gliną o tylny trójkąt i koronę amortyzatora, że nie kręcą się wcale. Czasami jedynym rozwiązaniem jest wzięcie roweru na plecy. Łąkę o szerokości 700 metrów idziemy ponad godzinę... dzień także już pomału umiera i zaczyna się nasza druga noc w lesie.
Mimo ciężkich warunków udaje nam się wyrwać 5 lampionów z trzeciej pętli. Ostatni z nich zlokalizowany jest na dziedzińcu Zamku Bolczów - piękne i tajemnicze miejsce. Niestety było już całkowicie ciemno, więc bez zdjęcia tym razem.





Do bazy zjeżdżamy około 22:30. Mamy zrobione 120 km i 2700 przewyższeń. Ledwie trzymamy się na nogach... sponiewieraliśmy się jak dziki w błocie. W bazie, gdy kładę się na karimacie, zasypiam niemal od razu.
Rano czeka nas jeszcze rozdanie nagród. Basia, jak co roku jest jedyną dziewczyną na najdłuższej trasie rowerowej więc to formalność.
To było mocne zakończenie majówki. "To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść" (*)
Zgadza się... jesteśmy wolni.Trasa miała 200 km, zrobiliśmy 120... ale pocieszającym jest faktem, że napieracze na TR100 robili po 50-60 km. Ech te strome Rudawy :)

Cytaty:
1. Semper Fi - skrócone łacińskie: Semper fidelis - zawsze wierny. Dewiza Korpusu Piechoty Morskiej USA Army.
2. Cytat z filmu "Kiler'ów dwóch"
3. Komiks Green Lantern. Opowieść pod tytułem "Szmaragdowy świt". Jak nie przepadam za tą postacią, to tą historię uważam za wybitną. W końcu "to absurd prosić Cię, abyś patrzył na życie naszymi oczami". Naprawdę warto.
4. Piosenka Simon & Garfunkel "Sound of silence"
5. Wiersz Adama Asnyk "Ulewa". Tu macie wykonanie muzyczne
6. Adam Mickiewicz "Sonety Krymskie - Stepy Akermańskie"
7. Elektryczne Gitary "To już jest koniec"
Kategoria Rajd, SFA
Wielkanocny Mini Rajd na Orientację - Bieruń
-
DST
60.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 22 kwietnia 2019 | dodano: 24.04.2019
Krótka foto-relacja ze spontanicznego wypadu do Bierunia na mini-rajd przygodowy, rozgrywany w Poniedziałek Wielkanocny.
Dwa etapy piesze, dwa etapy rowerowe i zadanie specjalne w formie tzw. „quizu wiedzy bezużytecznej”.
Zwłaszcza, to ostatnie nas mocno kusiło, acz finalnie nie była to taka zupełnie bezużyteczna wiedza, bo pytania dotyczyły np. przeliczania jednostek mocy (w sumie to nie wiem jak przeliczyć MANĘ na MIDICHLORIANY) czy też porównanie wytrzymałości betonu na ściskanie i rozciąganie.
Oczywiście nie obyło się także bez wpakowania w wiatrołomy, które to (wpakowanie się) Basia określiła zdaniem „drogi nie ma, ale kierunek mamy wyśmienity”.
Baliśmy się także czy ukończymy ten rajd, bo nie miał on limitu czasowego. Jak wpaść na metę, na sekundy przed limitem czasowym, skoro takowy nie istnieje?
Gdzieś, ktoś kiedyś rzucił, że niby do 16:00 jest czas, ale nie było to oficjalne. Nie musieliśmy się zatem spieszyć FCA-le…
(hahah… to było mocno hermetyczne: trasa rajdu zahaczała o Tychy i jechaliśmy wzdłuż fabryki FIATA. Niemniej nazwa "fabryka FIATA" jest już trochę zwyczajowa, bo obecnie to koncern FCA Fiat Chrysler Automobiles)
…ale kiedy zdobyliśmy ostatni punkt na 12 minut przed 16:00, to postanowiliśmy powalczyć o bycie przed 16:00 na mecie. Ot tak, aby nie wypaść z wprawy, skoro sezon rajdów już ruszył. No i udało się.
Dwa etapy piesze, dwa etapy rowerowe i zadanie specjalne w formie tzw. „quizu wiedzy bezużytecznej”.
Zwłaszcza, to ostatnie nas mocno kusiło, acz finalnie nie była to taka zupełnie bezużyteczna wiedza, bo pytania dotyczyły np. przeliczania jednostek mocy (w sumie to nie wiem jak przeliczyć MANĘ na MIDICHLORIANY) czy też porównanie wytrzymałości betonu na ściskanie i rozciąganie.
Oczywiście nie obyło się także bez wpakowania w wiatrołomy, które to (wpakowanie się) Basia określiła zdaniem „drogi nie ma, ale kierunek mamy wyśmienity”.
Baliśmy się także czy ukończymy ten rajd, bo nie miał on limitu czasowego. Jak wpaść na metę, na sekundy przed limitem czasowym, skoro takowy nie istnieje?
Gdzieś, ktoś kiedyś rzucił, że niby do 16:00 jest czas, ale nie było to oficjalne. Nie musieliśmy się zatem spieszyć FCA-le…
(hahah… to było mocno hermetyczne: trasa rajdu zahaczała o Tychy i jechaliśmy wzdłuż fabryki FIATA. Niemniej nazwa "fabryka FIATA" jest już trochę zwyczajowa, bo obecnie to koncern FCA Fiat Chrysler Automobiles)
…ale kiedy zdobyliśmy ostatni punkt na 12 minut przed 16:00, to postanowiliśmy powalczyć o bycie przed 16:00 na mecie. Ot tak, aby nie wypaść z wprawy, skoro sezon rajdów już ruszył. No i udało się.
















Kategoria Rajd, SFA
Rajd Katowice 2019
-
DST
45.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 13 kwietnia 2019 | dodano: 14.04.2019
Rajd miejski Katowice to już stała pozycja w naszym
kalendarzu. Różne przygody nas tam zawsze czekały np. wbiegnięcie na
30-ste piętro Altusa, kajaki w środku miasta, ścianki wspinaczkowe,
gonitwy po hałdach, zadania matematyczne rozwiązywane na schodach pod
Spodkiem i inne takie atrakcje, przygotowane przez Komendanta lokalnej
jednostki SAS'u (Silesia Adventure Sports), Marcina F. Piszę "F." bo
regulamin zabrania jawnego podawania nazwisk oficerów operacyjnych. Nie
zastanawiając się zatem długo zapisujemy się na trasę rowerową Rajdu,
który Miejski bywa często tylko z nazwy...
Wiesny w Stalinogrodzie swjebodnia nje budjet
...tylko z nazwy, bo najczęściej kończymy głęboko w Lasach Murckowskich, a nierzadko także w obecnych w nich bagnach. Tym razem jednak zwiedzimy inny zakątek Stalinogrodu (część z Was pewnie to wie, ale jeśli nie jesteście tego świadomi - to była to oficjalna nazwa Katowic w latach 1953-1956 po śmierci Józefa S. Tak, tego co kochał dzieci - żart do którego jest to nawiązanie znajduje się na TUTAJ).
1) To po prostu tytuł pewnego filmu o koszykówce.
2) Klasyczny "Batman" w reżyserii Tim'a Burtona. Scena do której to nawiązanie, jest świetnie sparodiowana TUTAJ.
(gdy Vicki Vale powiedziała Batmanowi, że jest lekka i prawie hak się pod Nimi urwał)
3) Znana piosenka "Czarownica" oraz śląska parafraza klasycznego skeczu Monthy Pythona
4) Cytat z filmu "Jurassic Park"
5) Parafraza "Ody do młodości" Adama Mickiewicza
Wiesny w Stalinogrodzie swjebodnia nje budjet
...tylko z nazwy, bo najczęściej kończymy głęboko w Lasach Murckowskich, a nierzadko także w obecnych w nich bagnach. Tym razem jednak zwiedzimy inny zakątek Stalinogrodu (część z Was pewnie to wie, ale jeśli nie jesteście tego świadomi - to była to oficjalna nazwa Katowic w latach 1953-1956 po śmierci Józefa S. Tak, tego co kochał dzieci - żart do którego jest to nawiązanie znajduje się na TUTAJ).
Marcin po
kilku edycjach imprezy postanowił zabrać nas nie w Lasy Murkowskie ale w
okolice Szopienic. Jesteśmy zaintrygowani taką zmianą... szkoda tylko,
że pogoda także postanowiła się zmienić. W tygodniu było naprawdę ciepło i słonecznie, ale w sobotę ma lać cały dzień i zapowiadają, że będzie naprawdę zimno. Gdy jedziemy rano szosą na Olkusz, okolice Dolinek
Podkrakowskich są białe. Śniegu jest naprawdę sporo (jak na jedno-nocne opady) na dachach
budynków, na drzewach i polach. Od Sławkowa śniegu mniej, ale napiera za to z nieba deszcz ze śniegiem. Bosko....
Ostatecznie deszczu podczas samej imprezy nie będzie (to świetnie!), ale temperatura będzie bardziej przypominać luty niż kwiecień. Ubieramy się zatem naprawdę ciepło, bo zapowiada się, że dzisiaj trochę zmarzniemy. Na Liszkorze tydzień temu, mimo że padło i jeździliśmy po górach, miałem na sobie mniej warstw niż dziś. No cóż, pogoda to chwilowy stan klimatu na danym obszarze, tak? Wygląda na to, że klimat nie pogodził się jeszcze z faktem, że powinna już nadejść wiosna.
Dowolność kolejna czyli przeprawiacie się stąd tam i stamtąd tu :)
Odprawy prowadzone przez Komendanta SAS Silesia powinny trafiać do netu. Idę o zakład, że zrobiłby większą furorę niż "Andrzeju, nie denerwuj się" albo "Apel wojskowy (bez cenzury)". Uwielbiamy Marcinowe odprawy, bo często można boki zrywać. Wczuwa się On bardzo, chcąc jak najlepiej przekazać informacje (pełen szacun!), ale przez to, że się tak nakręca czasami mamy ubaw po pachy. Mamy zatem dowolność kolejną zdobywania punktów (zamiast kolejności dowolnej), słuchamy że jak dotrzemy do rzeki to naszym zadaniem będzie przeprawić się stąd tam (gesty kierunkowe rękami), ale można także stamtąd tu. Na pytanie w którą stronę jest łatwiej, otrzymujemy odpowiedź "stamtąd tu". Przypominam, że to dopiero odprawa, map jeszcze nie dostaliśmy, więc po prostu wszystko jasne. Na opisie punktów tez są opisy, które po prostu uwielbiam: "podać liczbę dinozaurów. Tak te po drugiej stronie też się liczą. Sama głowa także" Chwilę później dostajemy dwie mapy. Jedną małą, drugą dużą. Na dużej mamy do zaliczenia 5 punktów, które położone są względem siebie w pewnym oddaleniu. Na małej mapie punktów jest bardzo dużo, a większość z nich to przeróżne zadania - są także umiejscowione w niewielkie odległości od siebie. Postanawiamy zacząć od małej mapy i ruszamy na zadania.
"Biali nie potrafią skakać" a Czarni rzucać... (*)
CYTATY:Ostatecznie deszczu podczas samej imprezy nie będzie (to świetnie!), ale temperatura będzie bardziej przypominać luty niż kwiecień. Ubieramy się zatem naprawdę ciepło, bo zapowiada się, że dzisiaj trochę zmarzniemy. Na Liszkorze tydzień temu, mimo że padło i jeździliśmy po górach, miałem na sobie mniej warstw niż dziś. No cóż, pogoda to chwilowy stan klimatu na danym obszarze, tak? Wygląda na to, że klimat nie pogodził się jeszcze z faktem, że powinna już nadejść wiosna.
Dowolność kolejna czyli przeprawiacie się stąd tam i stamtąd tu :)
Odprawy prowadzone przez Komendanta SAS Silesia powinny trafiać do netu. Idę o zakład, że zrobiłby większą furorę niż "Andrzeju, nie denerwuj się" albo "Apel wojskowy (bez cenzury)". Uwielbiamy Marcinowe odprawy, bo często można boki zrywać. Wczuwa się On bardzo, chcąc jak najlepiej przekazać informacje (pełen szacun!), ale przez to, że się tak nakręca czasami mamy ubaw po pachy. Mamy zatem dowolność kolejną zdobywania punktów (zamiast kolejności dowolnej), słuchamy że jak dotrzemy do rzeki to naszym zadaniem będzie przeprawić się stąd tam (gesty kierunkowe rękami), ale można także stamtąd tu. Na pytanie w którą stronę jest łatwiej, otrzymujemy odpowiedź "stamtąd tu". Przypominam, że to dopiero odprawa, map jeszcze nie dostaliśmy, więc po prostu wszystko jasne. Na opisie punktów tez są opisy, które po prostu uwielbiam: "podać liczbę dinozaurów. Tak te po drugiej stronie też się liczą. Sama głowa także" Chwilę później dostajemy dwie mapy. Jedną małą, drugą dużą. Na dużej mamy do zaliczenia 5 punktów, które położone są względem siebie w pewnym oddaleniu. Na małej mapie punktów jest bardzo dużo, a większość z nich to przeróżne zadania - są także umiejscowione w niewielkie odległości od siebie. Postanawiamy zacząć od małej mapy i ruszamy na zadania.
"Biali nie potrafią skakać" a Czarni rzucać... (*)
...
taka prawda. Jednym z naszych pierwszych zadań jest rzut piłką do kosza
na boisku pobliskiej szkoły. Jeśli trafimy 3 razy na 3 próby , to
otrzymamy 0 minut kary. Za każde pudło dostaniemy pięć minut kary.
Pewnie wydaje Wam się, że wynik "-15" w koszykówce jest nieosiągalny - macie
racje, wydaje Wam się. Pierwszy rzut robi Szkodnik... ho ho, proszę nie zabijać
przechodniów za ogrodzeniem szkoły. Teraz moja próba... JEB. Obsługa
zwraca nam uwagę, że celem jest trafienie do kosza, a nie zniszczenie
tarczy z użyciem obciążeń udarowych...
Szkodnik bierze się za naszą trzecią próbę. Rzuca, trybuny zamierają, piłka tnie powietrze niczym nóż, źrenice nam się rozszerzają, zaraz uderzy nas też dźwięk odbijającej się od białej tablicy piłki i głuchy szelest siatki. Piłka mknie przez powietrze, przemierza przestrzeń niczym pocisk... czekam na chłostę decybelami. Przygotowuję się na to uderzenie zamykając oczy. Jeszcze chwila. Cisza. Jeszcze moment. Nadal cisza. Jeszcze dosłownie ułamek sekundy... wciąż cisza. Otwieram oczy... chyba nie trafiliśmy nawet w tarczę, obsługa szuka piłki gdzieś w krzakach. Czyli "-15"... nie ma się co załamywać, to też ładna liczba całkowita. Lepiej chyba mieć konkretną, podzielną przez 3 i 5 liczbę niż jakieś tam 0. Tak się będę tłumaczył.
Szkodnik bierze się za naszą trzecią próbę. Rzuca, trybuny zamierają, piłka tnie powietrze niczym nóż, źrenice nam się rozszerzają, zaraz uderzy nas też dźwięk odbijającej się od białej tablicy piłki i głuchy szelest siatki. Piłka mknie przez powietrze, przemierza przestrzeń niczym pocisk... czekam na chłostę decybelami. Przygotowuję się na to uderzenie zamykając oczy. Jeszcze chwila. Cisza. Jeszcze moment. Nadal cisza. Jeszcze dosłownie ułamek sekundy... wciąż cisza. Otwieram oczy... chyba nie trafiliśmy nawet w tarczę, obsługa szuka piłki gdzieś w krzakach. Czyli "-15"... nie ma się co załamywać, to też ładna liczba całkowita. Lepiej chyba mieć konkretną, podzielną przez 3 i 5 liczbę niż jakieś tam 0. Tak się będę tłumaczył.
Cóż, koszykówka nigdy nie była naszą mocną
stroną. Jak już graliśmy w kosza, to zawsze na zasadach Aramisowych
czyli "dopuszcza się uderzenia i kopnięcia", a piłki są co najmniej
dwie: jedna do gry, druga do zadawania obrażeń (małe gumowe piłeczki,
trafiające Was z dużą prędkością w plecy... bolą). Chcecie wiedzieć jak
wygląda Aramisowy golf (gra, a nie ten TDI, bo ten to nie wygląda za bardzo...)?
Z tymi Aramisowymi wersjami gier, to ja mówię poważnie. Do dziś pamiętam nasze obozy treningowe w Starym Sączu i to namawiania początkujących osób do gry:
- Nie grasz z nami w kosza?
- Nie
- Czemu?
- Bo boję się o życie...
A pamiętacie (uwaga, mega hermetyczny żart) jak jak przez lata zdobywaliśmy zaufanie Maćka G. aby w pewien dzień w Starym Sączu, gdy graliśmy w unihoka (te same zasady: ciosy i kopy są ok, a piłki są dwie), namówiliśmy Go aby ściągnął ochraniacze, bo nie będą Mu potrzebne... a jak tylko je sciągnął, wybiliśmy Go w ścianę kijami przy pierwszej akcji po jego bramką. Ech to były czasy... ja do dziś się zastanawiam, jak myśmy to wszystko przetrwali i gdzie są groby tych, którzy tego nie przetrwali :)
No, ale wracając do relacji... bierzemy dumnie -15 na drogę i ciśniemy dalej.
Kajaki i inne zabawy


"Ważysz trochę więcej niż..." (*)
No to co Szkodnik, stąd tam czy stamtąd tutaj? Powiem Wam, że w końcu nie wiem w którą stronę przeprawialiśmy się wg podziału Marcina, ale według nas to z południa na północ. Zadanie genialne, bo nie dość że jest to przeprawa linowa przez rzekę to jeszcze trzeba ją zrobić z rowerami!! Najpierw na linach musi przejść pierwsza osoba, a w tym czasie druga osoba wraz z obsługą punktu montuje rowery do transportu. Następnie ta "już przeprawiona" postać przeciąga oba rowery na drugi brzeg i potem przechodzi druga osoba. Umawiamy się, że ja przeprawiam się pierwszy, żeby potem przeciągnąć nad wodą nasze rowery. Wiecie jednak, jak to bywa z umowami w związkach. Nim ja założę uprząż, Basia jest już na drugim brzegu (będzie potem mi się tłumaczyć, że to obsługa ją ekspresem w powietrze wyekspediowała... taaa, jasne). Cóż skoro tak wybrała to Ona musi przeciągnąć rowery na drugą stronę. Byłoby szkoda gdyby mój Venom był dość ciężki. Peszek Szkodniczku, narzekaj ile chcesz - tak wybrałaś, tak chciałaś to teraz, łapki pracują :)
W sumie Szkodnik był na drugim brzegu tak szybko, że na mojej stronie został jego plecak.
Teraz lament, że "PLECAKA NIE ZABRAŁAM !!!"
Cóż było robić, biorę oba nasze plecaki: swój na plecy, jej na pierś i wychodzę w powietrze jak... ołowiana kula, bo mnie plecaki dociążyły. Znacie nasze plecaki... przy dwóch sztukach i moim ciężarze (nie)właściwym strzałka ugięcia liny była naprawdę wielka. Przez chwilę się bałem, że moja "próba powietrza" skończy się "próbą wody" z nurkowaniem w asekuracji linowej... Niemniej jakoś udaje mi się przeprawić z dwoma plecakami na drugi brzeg.





Alicja ceni sobie dobre jaja... dinozaurów, gdy jeździ autobusem :)
Z tymi Aramisowymi wersjami gier, to ja mówię poważnie. Do dziś pamiętam nasze obozy treningowe w Starym Sączu i to namawiania początkujących osób do gry:
- Nie grasz z nami w kosza?
- Nie
- Czemu?
- Bo boję się o życie...
A pamiętacie (uwaga, mega hermetyczny żart) jak jak przez lata zdobywaliśmy zaufanie Maćka G. aby w pewien dzień w Starym Sączu, gdy graliśmy w unihoka (te same zasady: ciosy i kopy są ok, a piłki są dwie), namówiliśmy Go aby ściągnął ochraniacze, bo nie będą Mu potrzebne... a jak tylko je sciągnął, wybiliśmy Go w ścianę kijami przy pierwszej akcji po jego bramką. Ech to były czasy... ja do dziś się zastanawiam, jak myśmy to wszystko przetrwali i gdzie są groby tych, którzy tego nie przetrwali :)
No, ale wracając do relacji... bierzemy dumnie -15 na drogę i ciśniemy dalej.
Kajaki i inne zabawy
Jak co roku jedno z zadań to
kajaki. Gdy wbijamy na przystań, to punkt dopiero się rozkłada.
Cisnęliśmy tu ile sił w nogach, bo z każdą chwilą kolejka będzie tutaj
narastać. Plan taktyczny udaje nam się zrealizować w 100%. Obsługa
pokazuje nam, które punkty mamy zaliczyć i kilka sekund później
wiosłujemy w kierunku wskazanych lampionów. Kajaki z blokami w tle rządzą :)
Innym zadaniem w okolicy przystani jest chodzenie po linii. Tutaj w obiektyw aparatu udało się załapać także Kamili i Filipowi, którzy także dotarli na rajd, o tyle że na trasę pieszą.
Innym zadaniem w okolicy przystani jest chodzenie po linii. Tutaj w obiektyw aparatu udało się załapać także Kamili i Filipowi, którzy także dotarli na rajd, o tyle że na trasę pieszą.



"Ważysz trochę więcej niż..." (*)
No to co Szkodnik, stąd tam czy stamtąd tutaj? Powiem Wam, że w końcu nie wiem w którą stronę przeprawialiśmy się wg podziału Marcina, ale według nas to z południa na północ. Zadanie genialne, bo nie dość że jest to przeprawa linowa przez rzekę to jeszcze trzeba ją zrobić z rowerami!! Najpierw na linach musi przejść pierwsza osoba, a w tym czasie druga osoba wraz z obsługą punktu montuje rowery do transportu. Następnie ta "już przeprawiona" postać przeciąga oba rowery na drugi brzeg i potem przechodzi druga osoba. Umawiamy się, że ja przeprawiam się pierwszy, żeby potem przeciągnąć nad wodą nasze rowery. Wiecie jednak, jak to bywa z umowami w związkach. Nim ja założę uprząż, Basia jest już na drugim brzegu (będzie potem mi się tłumaczyć, że to obsługa ją ekspresem w powietrze wyekspediowała... taaa, jasne). Cóż skoro tak wybrała to Ona musi przeciągnąć rowery na drugą stronę. Byłoby szkoda gdyby mój Venom był dość ciężki. Peszek Szkodniczku, narzekaj ile chcesz - tak wybrałaś, tak chciałaś to teraz, łapki pracują :)
W sumie Szkodnik był na drugim brzegu tak szybko, że na mojej stronie został jego plecak.
Teraz lament, że "PLECAKA NIE ZABRAŁAM !!!"
Cóż było robić, biorę oba nasze plecaki: swój na plecy, jej na pierś i wychodzę w powietrze jak... ołowiana kula, bo mnie plecaki dociążyły. Znacie nasze plecaki... przy dwóch sztukach i moim ciężarze (nie)właściwym strzałka ugięcia liny była naprawdę wielka. Przez chwilę się bałem, że moja "próba powietrza" skończy się "próbą wody" z nurkowaniem w asekuracji linowej... Niemniej jakoś udaje mi się przeprawić z dwoma plecakami na drugi brzeg.





Alicja ceni sobie dobre jaja... dinozaurów, gdy jeździ autobusem :)
Przed
nami punkt z zadaniami logiczno-matematycznymi. Tym razem czekają na
nas w liczbie trzech. Pierwsze to wariacja na temat cegły: Ile waży
cegła, jeśli cegła waży kilko i pół cegły - zadanie które pamiętam
jeszcze z książki "I Ty zostaniesz Pitagorosem". To były czasy, kiedy
matematyka sprawiała wrażenie ładnej i zabawnej. Potem przyszedł
"udupiacz uczniowski" czyli zbiór zadań Dróbka, Szymański (pamiętacie
to jeszcze?). A później to już tylko z górki było czyli "Analiza
matematyczna w zadaniach", a z fizyki Rzeźnik Wakacyjny czyli
Resnic-Halliday :)
Tym razem liczymy ile waży jajo
dinozaura skoro wiemy, że waży 3 kilo i 3/4 jaja dinozaura. Jakaś ekipa z
boku pyta czy wynik ma podać w ułamkach zwykłych czy dziesiętnych, co
budzi lekkie zaskoczenie obsługi i nas też, bo wynik nie wychodzi w ułamkach. Ech ta matematyka :)
Drugie
zadanie to kwestia eliminacji ale nie Gauss'a - trzeba na podstawie
wskazówek i wykluczeń rozwiązać zagadkę, która pisanka należy do której siostry,
a sióstr są 4. Jedną jest właśnie Alicja.
Trzecie zadanie to autobus. W autobusie znajduje się
określona, znana liczba ludzi. Na przystanku wysiadła jakaś nieznana
liczba osób, na drugim przystanku wsiadło 2x tyle co wysiadło na
pierwszym i w autobusie znowu zrobiła się znana liczba ludzi. Trzeba
policzyć ilu ludzi wysiadło na przystanku pierwszym. Heh, już myślałem że
będzie to moje ulubione zadanie transportowe: jeśli pociąg z
miejscowości A do B jedzie 30 min, a z B do A już 40 min, to czy żona
maszynisty nazywa się Marian :)
Zadania zaliczone - lecimy dalej. Poniżej kilka zdjęć z trasy, tego czasem także miejskiego rajdu:



Symbol Galaktyczne IMPERIUM ?!? Ja chcę taki plac też w Krakowie !!!

"Czemu Oni twoich czarów tak się bali,
czemu Oni czarownicą Cię nazwali..."
czyli żodyn nie spodziewał się czeladzkiej inkwizycji !! (*)
Kilka chwil temu wbiliśmy na dużą mapę i mkniemy w kierunku na Czeladź. Jednym z punktów jest tzw. Pomnik Czarownicy niedaleko Rynku. Powiem szczerze, że przez całą drogę myśleliśmy że będzie to jakaś atrakcja turystyczna jak Smok pod Wawelem czy Chrząszcz w Szczebrzeszynie, a to jest "prawdziwy" pomnik. Naprawdę nas to zaskoczyło, że jest to upamiętnienie jeden z ofiar szeroko rozumianej inkwizycji: niesłusznie skazanej i straconej za rzekome czary kobiety i to w 1736 roku, czyli w czasach już całkiem nowoczesnych. Jak popatrzcie na to tak: Ameryka już odkryta, wiemy już że ziemia kręci się dokoła Słońca, druk wynaleziony, za kilkadziesiąt lat uchwalą pierwszą w historii Europy konstytucję, a tu nadal takie akcje... tak wiem, że nawet dziś można zginąć za czary, ale mimo wszystko... Z drugiej strony jak przeczytacie fragment o przejmowaniu majątku po zmarlej, to wyjdzie, że chyba nie każdy do końca wierzył w te czary. Jeśli kogoś zainteresował temat, więcej można przeczytać na przykład TUTAJ.


"Welcome to Jurassic Park" (*)
Byliśmy już dzisiaj w czasach inkwizycji, pora na dalszą podróż w czasie. W przeszłość. Rozpędzamy nasze maszyny do ogromnych prędkości i niczym Deloran DMC-12 z "Powrotu do przyszłości" skaczemy w czasie, aż do ery dinozaurów. Nie wierzycie? To popatrzcie na zdjęcia. Naszym zadaniem jest policzyć harcujące tu stwory. Pamiętacie odprawę? Te dwa po drugiej stronie także. Głowa także się liczy. Jednego z Triceratopsów Szkodnik to nawet osiodłał i jeśli się uda, to następny rajd przejedziemy na Nim. Zrobilibyśmy furorę, prawda?






"...Ten młody zdusi dinozaury, piekłu ofiarę wydrze, do Katowic pójdzie po laury" :D
Na metę wpadamy niewiele po 14:00 z kompletem punktów. Było super, ale te katowickie rajdy są za krótkie. O co najmniej 12-16 godzin za krótkie! Co ciekawe, przez dużą ilość punktów kontrolnych wcale nie odczuwamy, że w trasie byliśmy tylko trochę ponad 4 godziny. Jak jakąś tam waszą średnią jest 2-3 punkty na godzinę, to gdy wracacie do bazy z około 30 zdobytymi punktami, to umysł nie może pogodzić się z myślą, że minęły dopiero 4 godziny. Co nie zmienia faktu, że było za krótko, bo chciałoby się więcej !!!
Tak szczerze jednak, ma to także pewien swój urok. To jeden z nielicznych rajdów, na których NIE wyruszamy w trasę prawie przed wszystkimi znajomymi i NIE wracamy do bazy, kiedy Ich już dawno w tej bazie nie ma. To też miłe, gdy jest z kim pogadać w bazie i razem poczekać na zakończenie imprezy (w tym wypadku ma ono miejsce o 16:00).
Do domu wracamy jeszcze przed zmrokiem - pasuje Wam? Sobota: w miarę się wyspaliśmy, przejechaliśmy rajd z kompletem punktów, zostaliśmy na oficjalnym zakończeniu, wracając złapaliśmy jeszcze obiad w restauracji, a do domu dotarliśmy przed zmrokiem. Tak to można rajdować hahaha... ale tak serio, to już niedługo wracamy w reżim rajdów długich. Nie ma zmiłuj :)
A co ma tytuł do tego fragmentu? Piekła wprawdzie nie było, no ale Dinozaury były. Katowice też były. Cała reszta też się zgadza. Kumaci powinni się domyślić.
Na koniec jeszcze kilka zdjęć z tego naprawdę miłego wypadu na Śląsk:










Zadania zaliczone - lecimy dalej. Poniżej kilka zdjęć z trasy, tego czasem także miejskiego rajdu:



Symbol Galaktyczne IMPERIUM ?!? Ja chcę taki plac też w Krakowie !!!

"Czemu Oni twoich czarów tak się bali,
czemu Oni czarownicą Cię nazwali..."
czyli żodyn nie spodziewał się czeladzkiej inkwizycji !! (*)
Kilka chwil temu wbiliśmy na dużą mapę i mkniemy w kierunku na Czeladź. Jednym z punktów jest tzw. Pomnik Czarownicy niedaleko Rynku. Powiem szczerze, że przez całą drogę myśleliśmy że będzie to jakaś atrakcja turystyczna jak Smok pod Wawelem czy Chrząszcz w Szczebrzeszynie, a to jest "prawdziwy" pomnik. Naprawdę nas to zaskoczyło, że jest to upamiętnienie jeden z ofiar szeroko rozumianej inkwizycji: niesłusznie skazanej i straconej za rzekome czary kobiety i to w 1736 roku, czyli w czasach już całkiem nowoczesnych. Jak popatrzcie na to tak: Ameryka już odkryta, wiemy już że ziemia kręci się dokoła Słońca, druk wynaleziony, za kilkadziesiąt lat uchwalą pierwszą w historii Europy konstytucję, a tu nadal takie akcje... tak wiem, że nawet dziś można zginąć za czary, ale mimo wszystko... Z drugiej strony jak przeczytacie fragment o przejmowaniu majątku po zmarlej, to wyjdzie, że chyba nie każdy do końca wierzył w te czary. Jeśli kogoś zainteresował temat, więcej można przeczytać na przykład TUTAJ.


"Welcome to Jurassic Park" (*)
Byliśmy już dzisiaj w czasach inkwizycji, pora na dalszą podróż w czasie. W przeszłość. Rozpędzamy nasze maszyny do ogromnych prędkości i niczym Deloran DMC-12 z "Powrotu do przyszłości" skaczemy w czasie, aż do ery dinozaurów. Nie wierzycie? To popatrzcie na zdjęcia. Naszym zadaniem jest policzyć harcujące tu stwory. Pamiętacie odprawę? Te dwa po drugiej stronie także. Głowa także się liczy. Jednego z Triceratopsów Szkodnik to nawet osiodłał i jeśli się uda, to następny rajd przejedziemy na Nim. Zrobilibyśmy furorę, prawda?






"...Ten młody zdusi dinozaury, piekłu ofiarę wydrze, do Katowic pójdzie po laury" :D
Na metę wpadamy niewiele po 14:00 z kompletem punktów. Było super, ale te katowickie rajdy są za krótkie. O co najmniej 12-16 godzin za krótkie! Co ciekawe, przez dużą ilość punktów kontrolnych wcale nie odczuwamy, że w trasie byliśmy tylko trochę ponad 4 godziny. Jak jakąś tam waszą średnią jest 2-3 punkty na godzinę, to gdy wracacie do bazy z około 30 zdobytymi punktami, to umysł nie może pogodzić się z myślą, że minęły dopiero 4 godziny. Co nie zmienia faktu, że było za krótko, bo chciałoby się więcej !!!
Tak szczerze jednak, ma to także pewien swój urok. To jeden z nielicznych rajdów, na których NIE wyruszamy w trasę prawie przed wszystkimi znajomymi i NIE wracamy do bazy, kiedy Ich już dawno w tej bazie nie ma. To też miłe, gdy jest z kim pogadać w bazie i razem poczekać na zakończenie imprezy (w tym wypadku ma ono miejsce o 16:00).
Do domu wracamy jeszcze przed zmrokiem - pasuje Wam? Sobota: w miarę się wyspaliśmy, przejechaliśmy rajd z kompletem punktów, zostaliśmy na oficjalnym zakończeniu, wracając złapaliśmy jeszcze obiad w restauracji, a do domu dotarliśmy przed zmrokiem. Tak to można rajdować hahaha... ale tak serio, to już niedługo wracamy w reżim rajdów długich. Nie ma zmiłuj :)
A co ma tytuł do tego fragmentu? Piekła wprawdzie nie było, no ale Dinozaury były. Katowice też były. Cała reszta też się zgadza. Kumaci powinni się domyślić.
Na koniec jeszcze kilka zdjęć z tego naprawdę miłego wypadu na Śląsk:










1) To po prostu tytuł pewnego filmu o koszykówce.
2) Klasyczny "Batman" w reżyserii Tim'a Burtona. Scena do której to nawiązanie, jest świetnie sparodiowana TUTAJ.
(gdy Vicki Vale powiedziała Batmanowi, że jest lekka i prawie hak się pod Nimi urwał)
3) Znana piosenka "Czarownica" oraz śląska parafraza klasycznego skeczu Monthy Pythona
4) Cytat z filmu "Jurassic Park"
5) Parafraza "Ody do młodości" Adama Mickiewicza
Kategoria Rajd, SFA
Liszkor 2019
-
DST
130.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 kwietnia 2019 | dodano: 07.04.2019
Dwa tygodnie po naszej Kompanii KoRNEJ ruszamy na Liszkora. Tereny tego
rajdu w pewnym stopniu zazębiają się z terenami, na których rozgrywana
była nasza impreza. Tak jak Wam pisałem w relacji z Kompanii, wiele
czynników złożyło się na zaistnienie tego faktu i finalnie nie udało się
tego uniknąć. Niemniej moje spojrzenie jest na tę sprawę nie do końca
obiektywne, ponieważ patrzę z perspektywy znajomości całej naszej
trasy. Wielu zawodników na Kompanii KoRNEJ nie dotarło w Beskid Mały
(tylko trasy 24h miały ten obszar w zakresie swych map), więc dla Nich
te imprezy mogły być zupełnie różne. Dla nas jednak, kilka punktów bardzo
pokrywało się z naszą imprezą np. Leskowiec czy też okolice zbiornika w
Świnnej Porębie i nie byliśmy tym faktem zachwyceni. Na tyle drażnił nas ten fakt, że przed Liszkorem postanawiamy iż niezależnie od
rozmieszczenia punktów kontrolnych Liszkora, nie będziemy jeździć po
terenach gdzie stały nasze punkty. Nawet choćby miało to zdefiniować
zupełnie bezsensowny wariant przejazdu tego rajdu. Taki jest plan, nasze
postanowienie i żelazna wola. No ale wiecie jak to bywa z planami...
podobnie bywa z wolą:
Boska ręka w tym czy diabla?
1) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Warchoł"
2) Film "Seksmisja"
3) Parafraza, znanej dziecięcej piosenki "Pieski małe dwa"
4) Piosenka Budki Suflera "To nie tak miało być"
5) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"
Boska ręka w tym czy diabla?
Szpetnie to czy właśnie pięknie
CYTATY:Wola moja jest jak Szabla
nagniesz ją za mocno pęknie...
Nota bene, jak już jesteśmy przy tej piosence (jak nie znacie to: kierunek przypisy), to dla mnie fragment o broni to kwintesencja istoty szermierki. Zakochany jestem w tym kawałku, zwłaszcza że prawda tych słów aż boli:
A niewprawną puścisz dłonią
w pysk odbije stali siła
tak się naucz robić bronią
by naturą swą służyła... (*)
No ale po kolei. Na razie mamy nasze mocne postanowienie na dziś i przecież nic nie sprawi abyśmy się ugięli, prawda?
Z Krakowa wyruszamy o 6:00 i lecimy w kierunku na Świnną Porębę. Przez ostatnie 5 miesięcy jeździliśmy tutaj niemal co tydzień, albo na eksplorację terenów albo rozkładając/składając trasę Kompanii Kornej. Zbiornik i pagóry dokoła niego są nam dobrze znane. Mucharz!! Zawsze drażniłem Szkodnika głupim tekstem "Mucharz, Mucharz - nie poruch...eee pojeździsz, bo stromo".
nagniesz ją za mocno pęknie...
Nota bene, jak już jesteśmy przy tej piosence (jak nie znacie to: kierunek przypisy), to dla mnie fragment o broni to kwintesencja istoty szermierki. Zakochany jestem w tym kawałku, zwłaszcza że prawda tych słów aż boli:
A niewprawną puścisz dłonią
w pysk odbije stali siła
tak się naucz robić bronią
by naturą swą służyła... (*)
No ale po kolei. Na razie mamy nasze mocne postanowienie na dziś i przecież nic nie sprawi abyśmy się ugięli, prawda?
Z Krakowa wyruszamy o 6:00 i lecimy w kierunku na Świnną Porębę. Przez ostatnie 5 miesięcy jeździliśmy tutaj niemal co tydzień, albo na eksplorację terenów albo rozkładając/składając trasę Kompanii Kornej. Zbiornik i pagóry dokoła niego są nam dobrze znane. Mucharz!! Zawsze drażniłem Szkodnika głupim tekstem "Mucharz, Mucharz - nie poruch...eee pojeździsz, bo stromo".
Do bazy przybywamy po 7:00 i
szybko rejestrujemy się, witając jednocześnie z bardzo wieloma ekipami.
Liszkor należy do Pucharu Polski w Rowerowych Maratonach na Orientację,
więc oprócz stałych bywalców KoRNO jest też kilka zespołów, które gnały
nawet przez całą Polskę po kolejne punkty pucharowe.
Pogoda
ma być dzisiaj iście taktyczna jak mawiał Chorąży Pokora, dowódca
mojego plutonu w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie. Mamy
powtórkę z pewnej Kaczawskiej Wyrypy: czyli poniedziałek - piątek i
niedziela słońce i pięknie. Sobota: deszcz, zimno i zło. Według prognoz
od 11:00 ma dziś lać... do 17:00 (będzie lać do 21:00).
W bazie odbieram smartfon do rejestracji punktów kontrolnych (NFC lub kod QR), bo mimo że już nie jesteśmy stworami cyfrowo wykluczonymi, to wolę trzymać mój telefon bezpieczny w plecaku, a nie biegać z nim po deszczu. Tak, wiem że to pancerniak, mający nawet specjalny tryb w menu "praca pod wodą" (zmienia on trochę zachowanie urządzenia podczas pracy w zanurzeniu do 3m), ale to że jest pancerny, to jeszcze nie oznacza że muszę go celowo poniewierać. Poza tym na ostatnim Liszkorze, rok temu był jakiś problem z moim CAT'em i kompatybilnością z aplikacją Check Point. W tym roku po prostu wypożyczam sprawdzony sprzęt i już.
W bazie odbieram smartfon do rejestracji punktów kontrolnych (NFC lub kod QR), bo mimo że już nie jesteśmy stworami cyfrowo wykluczonymi, to wolę trzymać mój telefon bezpieczny w plecaku, a nie biegać z nim po deszczu. Tak, wiem że to pancerniak, mający nawet specjalny tryb w menu "praca pod wodą" (zmienia on trochę zachowanie urządzenia podczas pracy w zanurzeniu do 3m), ale to że jest pancerny, to jeszcze nie oznacza że muszę go celowo poniewierać. Poza tym na ostatnim Liszkorze, rok temu był jakiś problem z moim CAT'em i kompatybilnością z aplikacją Check Point. W tym roku po prostu wypożyczam sprawdzony sprzęt i już.
Chwilę przed 8:00
dostajemy mapy i postanawiamy ze Szkodnikiem, że lecimy na północ i
północny zachód w okolice Andrychowa, czyli jak najdalej od zbiornika w
Świnnej. Uderzać na Leskowiec też nie planujemy, bo przecież tam też
był jeden z naszych punktów na Kompanii i to ten typu X czyli
zadanie/zagadka.
Gorze(ń) już być nie może... "Nas, bohaterów? Prądem?"(*)
Gorze(ń) już być nie może... "Nas, bohaterów? Prądem?"(*)
Nie
unikniemy jednak przejazdu przez znane nam obszary i tak na pierwszy
ogień leci podjazd pod Gorzeń, czyli uderzamy w północne rubieże.
Wspinamy się na Goryczkowiec, ale tym razem nie pod sam krzyż ale w
poszukiwaniu najpierw grodziska a potem pozostałości po dawnych okopach. Duża
część ekip wyruszyła na południe - w Beskid Mały, aby góry robić za dnia.
My nie mamy w planie Leskowca i spółki, więc nie mamy takich problemów
jak góry po nocy :)
Podobny początkowy wariant wybrali
Zdezorientowani, więc na pierwszych dwóch punktach będziemy się mijać z
Agatą i Bartkiem. Towarzyszy Im Andrzej - mistrz negocjacji z użyciem
kabla od Żelazka - znany Wam już z naszych wpisów. Niemniej po tych
dwóch lampionach nasze warianty się rozjeżdżają i dalej ciśniemy już
sami. Co ciekawe do popołudnia właściwie nie wpadniemy na nikogo z
naszej trasy.
Ruszamy na zachód i przed nami punkt 42.
Znajduje się on w małym zagajniku pośród wielkiego pola. Zamierzamy
pochwycić go od dobrej "czarnej" drogi na mapie. Jednakże w
rzeczywistości drogi tej nie ma. Staramy się wyminąć przeszkody w
postaci zabudowań i ogrodzeń. Przenosimy rowery przez druty, nie wiedząc
(jeszcze) że są one pod prądem. Dowiaduję się o tym, gdy staram się
przejść okrakiem przez ogrodzenie.
Strzał
jest nieprzeciętny. Doładowanie jakie dostaję w.... hmmm... jakie
dostaję, sprawia że osiągam nowe, niedostępne do tej pory dla mnie,
wysokie tonacje. Z muzyki w podstawówce miałem kiedyś "mierny" ze
śpiewu... heh, to była ocena, co? Nie jakiś tam "dopuszczający" ale MIERNY!!!
Doskonała nazwa. MIERNY!!!
Gdyby Pan od muzyki usłyszał
jakie ukryte możliwości ma mój głos, to by mnie pchał zaraz do szkoły
muzycznej, zamiast pchać mnie w... eeee. Mniejsza z tym. Szkodnik pyta
czy mnie do końca porypało, że drę ryja na środku pola. Nim zdążę Go
ostrzec, chwyta odważnie za druty próbując przejść i coś zaczyna Go
zacinać. Bzzz... bzzzz... Przerywać.... bzzzz.... telepać i trzepać....
bzzzz... Finalnie jednak udaje nam się sforsować
ogrodzenie elektryczne. Niemniej drogi jak nie było, tak nie ma. Jest
gęsty, zakrzaczony las, potem stroma skarpa i rzeka. Szukamy objazdu czy
wariant czarny? Proste, że WARIANT CZARNY - na wprost !!! Lecimy jak
ślepy koń na zawodach - nie widzimy przeszkód... tylko czasem trochę
osuniemy się ze skarpy, utkniemy w chaszczach lub spadniemy do rzeki.



Trochę szlakiem bojowym Kompanii KoRNEJ, ale też trochę w nieznane !!!
Chwilę później przejedziemy również obok dawnego cmentarza cholerycznego, na którym umieściliśmy punkt na Kompanii Kornej. W tle śmieją się z nas dwa złe Bliźniaki (strome szczyty), na których także wisiał zarówno punkt jak i jego kamrat, zwany przez niektórych kumotrem :)



Trochę szlakiem bojowym Kompanii KoRNEJ, ale też trochę w nieznane !!!
Chwilę później przejedziemy również obok dawnego cmentarza cholerycznego, na którym umieściliśmy punkt na Kompanii Kornej. W tle śmieją się z nas dwa złe Bliźniaki (strome szczyty), na których także wisiał zarówno punkt jak i jego kamrat, zwany przez niektórych kumotrem :)
Po części
znanej nam z naszych zawodów zaczynamy wjeżdżać w nieznane nam tereny
szeroko rozumianych okolic Andrychowa. Łapiemy kilka ładnych punktów w
polach, które rozciągają się po aż horyzont. Kiedy kończą się pola,
zaczynają się strome pagóry. I jak na karuzeli: raz w górę, raz w dół,
wszystko cały czas z widokiem na Beskid Mały.
O 11:00 jak
z zegarku, zgodnie z zapowiedziami zaczyna padać deszcz. Z krótkimi
przerwami (czasem na grad...serio ) będzie padał już do nocy. Konsekwentnie i planowo zbieramy wszystko z północno-zachodniej części mapy kierując się na "tłustą" 92 na skraju mapy...
Spora galeria z trasy, poniżej:
Szkodnik zadumany nad mapą, gdzieś w środku pola:


Gdzieś na bezdrożach...

Z widokiem na Bliźniaki

Gdzieś na bezdrożach (z drzewkiem :) )



I znowu Bliźniaki :)

Jedna z 90-tek na Kompanii KoRNEJ. Stary cmentarz choleryczny:



Szkodnik buszujący w wykrotach :)


Oskórowane drzewo !!!

Co to jest nasyp? RÓW NA ODWRÓT czyli jak się źle czyta mapę, to się błądzi...
Spora galeria z trasy, poniżej:
Szkodnik zadumany nad mapą, gdzieś w środku pola:


Gdzieś na bezdrożach...

Z widokiem na Bliźniaki

Gdzieś na bezdrożach (z drzewkiem :) )



I znowu Bliźniaki :)

Jedna z 90-tek na Kompanii KoRNEJ. Stary cmentarz choleryczny:



Szkodnik buszujący w wykrotach :)


Oskórowane drzewo !!!

Co to jest nasyp? RÓW NA ODWRÓT czyli jak się źle czyta mapę, to się błądzi...
Leje nieprzeciętnie. Deszcz spływa nam po
kurtkach i kaskach, a my przeszukujemy jakiś leśny kompleks w
poszukiwaniu wielkiego wąwozu, w który ma znajdować się norka. Nic
takiego tutaj nie ma... dopiero dokładna analiza mapy wykazuje, że
jesteśmy głupi. To nie parów czy wąwóz (w znaczeniu że dół), ale nasyp
(w znaczeniu że w górę). Źle odczytaliśmy mapę. Chodzimy sobie po tym nasypie szukając rowu,
nie wiedząc że chodzimy po miejscu, którego szukamy. Ech, nie ma
takiej wtopy nawigacyjnej jakiej nie umielibyśmy popełnić. No nic,
wprowadzamy korektę i obszukujemy naprawdę strome zbocze nasypu. JEST
LAMPION!! Jest też problem, bo dojście do niego po glinie spływającej z
wodą jest co najmniej problematyczne. Te momenty, w których stoisz na
zboczu i nie ruszając się, nagle zaczynasz zjeżdżać w dół nie mogąc się
zatrzymać. I tak kilka razy z rzędu. Jest tu tak ślisko, że naprawdę
ciężko nam się wdrapać do lampionu, ale w końcu się udaje. Teraz
pozostaje... stąd zejść w jednym kawałku. Tym razem grawitacja jest
jednak naszym sojusznikiem i pomaga nam zejść. Trochę to boli, ale
pomaga... na sam dół i to w trybie ekspresowym.


Aramisy chciały przejść przez rzeczkę
nie wiedziały jak, znalazły kładeczkę


Aramisy chciały przejść przez rzeczkę
nie wiedziały jak, znalazły kładeczkę
Kładka była (tak) zła, że...
O K***A (*)
O K***A (*)
Opuszczamy
pomału północe rubieże mapy kierując się na południe. Chcemy przejechać
"wzdłuż" Beskidu Małego łapiąc punkty, które pochowały się na skałach i
w dawnych wyrobiskach. Aby tam jednak dotrzeć musimy wybrać jedną z
opcji: czy lecimy objazdem asfaltowym czy też ponownie "wariant czarny" i
przez pola na skróty. Wybieramy opcję numer dwa i chwilę później musimy
przeprawić się przez rzekę. Owszem nie jest to jakaś wielka przeprawa,
ale przejście po zniszczonej, mokrej od deszczu belce, jakieś 1,5 metra
nad lustrem wody, z rowerem na ramieniu, to jest przeżycie. Mało brakło,
a pięknie byśmy się skąpalibyśmy (belka była pęknięta i trochę "szarpnęło"
gdy byliśmy na jej środku). Po raz kolejny przydał nam się najbardziej
stabilny krok jaki znam - krok szermierczy. Nie wyobrażam sobie
przejścia takich rzeczy bez kroku szermierczego. Szkoda, że
nie da się ułożyć roweru w zasłonie 6-stej zabezpieczającej :)
Deszcz tak leje, że nie ma sensu się nigdzie zatrzymywać. Gdybyśmy weszli gdzieś pod jakąś wiatę to w kilka minut zrobiłoby nam się zimno bo jesteśmy przemoczeni, a zatrzymać się w lesie i stać w deszczu, to też słabo. Basia nawet nie chce słyszeć o postoju, więc "w locie" wyciągam bułkę z kotletem i sunę przez deszcz zagryzając kurczaczkiem. To zawsze coś. Mogłem jechać przez deszcz bez bułki z kotletem. Uczmy się doceniać małe rzeczy!




POTRÓJNA katorga czyli Beskid Mały ale wariat.
Deszcz tak leje, że nie ma sensu się nigdzie zatrzymywać. Gdybyśmy weszli gdzieś pod jakąś wiatę to w kilka minut zrobiłoby nam się zimno bo jesteśmy przemoczeni, a zatrzymać się w lesie i stać w deszczu, to też słabo. Basia nawet nie chce słyszeć o postoju, więc "w locie" wyciągam bułkę z kotletem i sunę przez deszcz zagryzając kurczaczkiem. To zawsze coś. Mogłem jechać przez deszcz bez bułki z kotletem. Uczmy się doceniać małe rzeczy!




POTRÓJNA katorga czyli Beskid Mały ale wariat.
Mieliśmy nie wchodzić w góry, tak?
No
ale jakoś tak wyszło, że zbieramy punkty na granicy Parku
Krajobrazowego Beskidu Małego. No to może by się tak kopsnąć po punkt
pod Potrójną (883m) i Czarny Groniem? Będzie stromo, bo to Beskid Mały (ale
wariat)... Dobra, targamy.
Podejście okaże się takie jak
oczekiwaliśmy: strome, nawet bardzo strome. Mokre od deszczu liście i gałęzie
nie pomagają. Błoto jest nieprzeciętne. Gdy jesteśmy w połowie tego
naprawdę długiego podejścia, deszcz przechodzi w grad.
Potrójna
katorga: błoto, stromo i grad. Kawałki lodu walą nam po kaskach,
przemoczone buty ślizgają się na błocie, rowery oblepione gliną ważą
chyba tonę... ale my idziemy wciąż dalej, nieustępliwie i konsekwentnie.
Trzeba być pojeb***... aby w taką pogodę... za kartką na drzewie...
Wszystko mamy przemoczone, jestem jakbym właśnie wyszedł z basenu lub z
pod prysznica. I do tego ten grad. I ta ściana przed nami... z każdą
minutą zdobywamy jednak wysokość i wychodzimy wyżej. Tutaj już nie pada.
Grad i deszcze zostały za plecami. Drogi jednak spływają potokami. W
górnych partiach jest też jeszcze śnieg i to miejscami, nawet całkiem
sporo.
Jest tutaj także bardzo zimno. Gdy wychodzimy
"ponad" deszcz na szybko przebieramy się w ostatnie suche ciuchy z
plecaka (tzn. górne partie), bo buty i spodnie to można wykręcać. Chwilę
później zakładamy też lampki, bo gaśnie już ostatnie światło dnia. Łapiemy
punkt na skale Zbójnickie Okno niedaleko Chatki pod Potrójną i ruszamy w
nocny las w kierunku Łamanej Skały. Stamtąd zjedziemy już do
cywilizacji i długa na bazę. Plany, plany, plany...
Mokro...

Szlaki płyną :)


Na górze nie pada, ale wieje i zimno. Nie zmienia to faktu, że zmierzch w górach jest piękny :)

"Powiewa flaga gdzie wiatr się zerwie, a na tej fladze BIEL I CZERWIEŃ"
Mokro...

Szlaki płyną :)


Na górze nie pada, ale wieje i zimno. Nie zmienia to faktu, że zmierzch w górach jest piękny :)

"Powiewa flaga gdzie wiatr się zerwie, a na tej fladze BIEL I CZERWIEŃ"
czyli
Leskowiec (919m). To napis na tablicy pod flagą na szczycie. Biel i czerwień to
była odpowiedź na zagadkę na trasie 24h naszej Kompanii KoRNEJ, bo
jednym z punktów był właśnie szczyt Leskowca. Jak może pamiętacie, naszym
planem z początku dnia było nie jechać na Leskowiec, tak? Bo to nasz
punkt, bo nie ma sensu, bo nie jedziemy w góry i co...?
Jest godzina 23:04 a my jesteśmy na szczycie Leskowca. CO POSZŁO NIE TAK?
Gdyby jeszcze zrobić go za dnia, to nie... my po nocy.
Jest godzina 23:04 a my jesteśmy na szczycie Leskowca. CO POSZŁO NIE TAK?
Gdyby jeszcze zrobić go za dnia, to nie... my po nocy.
Ja się naprawdę pytam, co poszło nie tak?
Przedarcie
się z pod Potrójnej na Łamaną Skałę zabrało nam sporo czasu - ze względu na wiatrołomy i spore ilości śniegu. Planem był zjazd do miejscowości poniżej i
powrót asfaltami na bazę. Niemniej z Łamanej właściwie jedyny sposób
powrotu do Świnnej jest przez Leskowiec. Nie ma po prostu innych sensownych
dróg. Objazd asfaltami to jakieś chore koło, a na Łamanej byliśmy przed
22:00. Nasz limit czasu to 23:00 plus godzina limitu spóźnień (minus 1
punkt przeliczeniowy za każdą minutę spóźnienia). Wariant nasuwał się zatem sam
- przez Leskowiec, zwłaszcza że w jego okolicy był jeszcze dwa lampiony 61 oraz 73
czyli 130 punktów przeliczeniowych.
Mieliśmy nie jechać w góry, jesteśmy w środku Beskidu Małego.
Mieliśmy nie jechać na Leskowiec, powrót przez niego to jedyna sensowna opcja.
Aramisy i ich plany...
Mieliśmy nie jechać w góry, jesteśmy w środku Beskidu Małego.
Mieliśmy nie jechać na Leskowiec, powrót przez niego to jedyna sensowna opcja.
Aramisy i ich plany...
JEDZIEMY!!! Nie mamy dużego zapasu czasu. Ruszamy
czerwonym szlakiem. Na szczyt pod flagę dotrzemy o 22:40, ale nie
będziemy wstanie odszukać ukrytego tam lampionu. Według opisu jest to wykrot. Obszukaliśmy całą polanę na szczycie, ale lampionu nie ma. Niby jeden
wykrot też tu jest, ale lampionu brak. Robimy zdjęcia wykrotu i o godzinie 23:04 wyślemy sms BPK -
brak punktu kontrolnego. Ruszymy w kierunku Schroniska po Leskowcem, na Grani Jana Pawła II (890m)
Trudno, nie mamy czasu dłużej
szukać tego punktu i tak straciliśmy ponad 20 min na niego. Weszliśmy
już w nasz limit spóźnień i do północy musimy dotrzeć do bazy!!
...no właśnie, musimy?

"Może spotkamy się - tam, gdzie trafi każdy z nas,
Tam gdzie życie będzie snem,
Może spotkamy się - TAM, GDZIE W MIEJSCU STOI CZAS
Za sto lat, za rok, za dzień." (*)
Zirytowani brakiem lampionu, przemoczeni, zmarznięci, styrani kilometrażem (około 125 km) i przewyższeniami (około 2500m) ruszamy w kierunku schroniska. Zjazd jest cudowny. Czołówka na kasku, dwa szperacze na kierownicy i lecimy szlakiem przez las. W schronisku wszyscy już śpią. Do wieczora można było tu za okazaniem karty startowej otrzymać pakiet żywieniowy (zupełnie jak w Kompanii KORNEJ !!!). Niemniej jest noc, schronisko już śpi. Liszkor wprowadził tutaj jednak pewną nowość. Przewidział tzw. "CZAS STOP" na posiłek. Są tutaj dwa lampiony - jeden "STOP", drugi "START".
Odbijając "STOP" zatrzymujemy czas (maksymalnie na 1 godzinę). Pasuje Wam? Zatrzymujemy czas - to jest moc :)
Normalnie zatrzymalibyśmy czas, zjedli i odpoczęli... no ale jest 23:15. Jesteśmy już w naszym limicie spóźnień i mamy 45 min na powrót do bazy. Owszem "droga stąd już tylko w dół" (*) żółtym szlakiem, ale to nadal spory kawałek do Świnnej. Nie ma co robić przerwy. Basia odbija zatem STOP, chwilę potem START i wskakuje na rower. Ja idę zrobić to samo i wtedy dostaję latarką po oczach. Obudziliśmy "schronisko", które miło nas wita i zaprasza na herbatę i ciasto. Mówimy, że nie potrzeba, wiemy że pakiety żywieniowe było maksymalnie do 22:00, a jest po 23:00. Przemiła Pani jednak nalega i zaprasza.
Cholera... Basia odbiła już czas START. Przerwa by nam się przydała, aby odpocząć bo musimy ostro grzać dół aby się nie spóźnić. No nic... Wysyłamy sms z informacją, że jednak korzystamy z przerwy i czas "START" był błędem. Nie wiem czy nam to uznają, ale kij z tym. I tak miało nas dziś na Leskowcu nie być. A herbata i ciasto to fajna opcja. Jak nam nie uznają tej przerwy poleci dyskwalifikacja, bo przyjedziemy po limicie, ale co tam... ciasto i herbata, tak? Są pewne priorytety!!!
Ryzykujemy. Odpoczywamy w schronisku koło pół godziny. Odbijamy czas START (Basia po raz drugi) i ciśniemy w dół. Po drodze jeszcze 76-tka, która jest już formalnością, chociaż z 5 minut jej szukamy. Potem "puść te klamki i ogień z d**y" czyli gnamy żółtym szlakiem w dół. Żleby, błota, kamienie, miejscami bardzo stromo... co tam, trzeba zdążyć w limicie lub zginąć próbując. Jeszcze odbicie z żółtego, skrótem na Koziniec, a potem już Świnna i baza.
Wpadamy na metę sporo po 1:00 w nocy, ale nadal w limicie spóźnień, jeśli uznają nam tą akcję z czas STOP i czas START.
Uznają. Jesteśmy w limicie. Basia ląduje na 3-cim miejscu, mimo że dziewczyn było sporo. To cieszy, ale też trochę śmieszy, bo nasz wariant dzisiaj z dziwnymi planami: unikamy pewnych terenów i nie jedziemy na Leskowiec, nie wytrzymał konfrontacji z rzeczywistością. Powiedzmy zatem, że nie byliśmy dzisiaj tytanami planowania, a tu jednak podium dla Basi. Dziwne to, ale nie będziemy przecież składać zażaleń.
Przebieramy się w suche ciuchy i idziemy na after party, a jak wszyscy pójdą spać my ruszamy na Kraków.
Do domu dotrzemy około 5:00 rano... i znowu niedzieli nie pamiętam... i to bez alkoholu :)
...no właśnie, musimy?

"Może spotkamy się - tam, gdzie trafi każdy z nas,
Tam gdzie życie będzie snem,
Może spotkamy się - TAM, GDZIE W MIEJSCU STOI CZAS
Za sto lat, za rok, za dzień." (*)
Zirytowani brakiem lampionu, przemoczeni, zmarznięci, styrani kilometrażem (około 125 km) i przewyższeniami (około 2500m) ruszamy w kierunku schroniska. Zjazd jest cudowny. Czołówka na kasku, dwa szperacze na kierownicy i lecimy szlakiem przez las. W schronisku wszyscy już śpią. Do wieczora można było tu za okazaniem karty startowej otrzymać pakiet żywieniowy (zupełnie jak w Kompanii KORNEJ !!!). Niemniej jest noc, schronisko już śpi. Liszkor wprowadził tutaj jednak pewną nowość. Przewidział tzw. "CZAS STOP" na posiłek. Są tutaj dwa lampiony - jeden "STOP", drugi "START".
Odbijając "STOP" zatrzymujemy czas (maksymalnie na 1 godzinę). Pasuje Wam? Zatrzymujemy czas - to jest moc :)
Normalnie zatrzymalibyśmy czas, zjedli i odpoczęli... no ale jest 23:15. Jesteśmy już w naszym limicie spóźnień i mamy 45 min na powrót do bazy. Owszem "droga stąd już tylko w dół" (*) żółtym szlakiem, ale to nadal spory kawałek do Świnnej. Nie ma co robić przerwy. Basia odbija zatem STOP, chwilę potem START i wskakuje na rower. Ja idę zrobić to samo i wtedy dostaję latarką po oczach. Obudziliśmy "schronisko", które miło nas wita i zaprasza na herbatę i ciasto. Mówimy, że nie potrzeba, wiemy że pakiety żywieniowe było maksymalnie do 22:00, a jest po 23:00. Przemiła Pani jednak nalega i zaprasza.
Cholera... Basia odbiła już czas START. Przerwa by nam się przydała, aby odpocząć bo musimy ostro grzać dół aby się nie spóźnić. No nic... Wysyłamy sms z informacją, że jednak korzystamy z przerwy i czas "START" był błędem. Nie wiem czy nam to uznają, ale kij z tym. I tak miało nas dziś na Leskowcu nie być. A herbata i ciasto to fajna opcja. Jak nam nie uznają tej przerwy poleci dyskwalifikacja, bo przyjedziemy po limicie, ale co tam... ciasto i herbata, tak? Są pewne priorytety!!!
Ryzykujemy. Odpoczywamy w schronisku koło pół godziny. Odbijamy czas START (Basia po raz drugi) i ciśniemy w dół. Po drodze jeszcze 76-tka, która jest już formalnością, chociaż z 5 minut jej szukamy. Potem "puść te klamki i ogień z d**y" czyli gnamy żółtym szlakiem w dół. Żleby, błota, kamienie, miejscami bardzo stromo... co tam, trzeba zdążyć w limicie lub zginąć próbując. Jeszcze odbicie z żółtego, skrótem na Koziniec, a potem już Świnna i baza.
Wpadamy na metę sporo po 1:00 w nocy, ale nadal w limicie spóźnień, jeśli uznają nam tą akcję z czas STOP i czas START.
Uznają. Jesteśmy w limicie. Basia ląduje na 3-cim miejscu, mimo że dziewczyn było sporo. To cieszy, ale też trochę śmieszy, bo nasz wariant dzisiaj z dziwnymi planami: unikamy pewnych terenów i nie jedziemy na Leskowiec, nie wytrzymał konfrontacji z rzeczywistością. Powiedzmy zatem, że nie byliśmy dzisiaj tytanami planowania, a tu jednak podium dla Basi. Dziwne to, ale nie będziemy przecież składać zażaleń.
Przebieramy się w suche ciuchy i idziemy na after party, a jak wszyscy pójdą spać my ruszamy na Kraków.
Do domu dotrzemy około 5:00 rano... i znowu niedzieli nie pamiętam... i to bez alkoholu :)
1) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Warchoł"
2) Film "Seksmisja"
3) Parafraza, znanej dziecięcej piosenki "Pieski małe dwa"
4) Piosenka Budki Suflera "To nie tak miało być"
5) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"
Kategoria Rajd, SFA
XXXIV KrakINO - Gambit Królewski
-
DST
1.00km
-
Aktywność Bieganie
Czwartek, 4 kwietnia 2019 | dodano: 09.04.2019
Niespełna dwa tygodnie po naszej Kompani KORNEJ
wracamy do lasu – tym razem Wolskiego – jako budowniczowie trasy XXXIV KrakINO. Cześć z Was już kojarzy te imprezy, ale dla tych którzy jeszcze
ich nie znają, dwa słowa wstępu. KrakINO to krótkie,
popołudniowo-wieczorne zawody MnO (marszu na orientację), które
charakteryzuje wysoki poziom trudności. Mapy są przekształcane,
modyfikowane, ich treść jest zubożana, co wymaga od Zawodników dużych
umiejętności nawigacyjnych np. zorientowanie się w terenie
tylko po rzeźbie terenu lub konieczność dopasowania do siebie różnych
wycinków mapy, które zostały obrócone o jakiś kąt lub/i odbite
lustrzanie. Co więcej tutaj najlepszy wynik to zero – punktów się nie
zdobywa, ale otrzymuje się kary za każdy błąd (od braku
punktu, przez spóźnienie, czy też podbicie punktu stowarzyszonego).
Wynik „0” oznacza zatem, że trasę pokonało się bezbłędnie. Wyniki idące w
setki, a czasem – przy dłuższych imprezach – w tysiące, oznaczają, że
„trochę Wam jednak nie poszło”
Jako zawodnicy, w miarę regularnie bierzmy udział w
tych chorych nawigacyjnych zabawach od 4-tej edycji imprezy (a zawody
odbywają raz w miesiącu), ale jako budowniczowie trasy to był to nasz
drugi raz (naszym debiutem było XXX KrakINO - relacja pod linkiem).
"A dam Wam Adama" czyli Rzeźnika Kartografii - tako rzecze Nataszka :)
Budowanie tras i tworzenie map do tak precyzyjnej (sportowej) nawigacji to jest prawdziwe wyzwanie i wymaga sporej wiedzy i doświadczenia. Podobnie jak przy naszym debiucie trafiamy zatem po skrzydła opiekuna z ramienia AKInO, który musi naszą trasę najpierw autoryzować, a potem bardzo pomóc nam ogarnąć mapy. Powody są dwa: formalny i prozaiczny.
Formalny: tutaj przestrzelenie punktu (złe rozstawienie go w terenie względem mapy lub, a czasem też „i”, złe zaznaczenie go na mapie) o nawet 50 metrów to jest błąd gruby. Na tej mapie to omyłka, którą mało kto zauważy – tutaj większość dobrych zawodników wpisze w kartę BPK (brak punktu kontrolnego), bo lampion 50 metrów dalej niż miejsce, w którym powinien wisieć, nie będzie nawet rozważany jako poprawny. Zostanie potraktowany jako punkt z innej trasy (czyli błędny) lub punkt stowarzyszony (oszust podszywający się pod lampion właściwy – za zebranie takiego jest kara!).
Czasami, gdy wchodzicie w jakieś miejsce, to w zasięgu wzroku macie 5-6 lampionów i tylko na podstawie waszej umiejętności czytania mapy i posługiwania się kompasem, musicie podjąć decyzję który jest właściwy. Sami teraz chyba rozumiecie, dlaczego na takich zawodach trasa i mapa muszą być przygotowana perfekcyjnie.
Drugi powód – ten prozaiczny – to fakt, że jesteśmy anty-talencia graficzne i wymagamy uwagi i opieki, jeśli chodzi o wrysowanie trasy w mapę. Nie chcemy tego pokazowo spaprać... jak, jak... a co będę pisał. Czas na PARABOLĘ w znaczeniu przypowieści, a nie że iks kwadrat! Przypomina mi się akcja z dawnych lat, kiedy pewien mój kolega opowiadał, że Ojciec przekierował go do pracy przy mostach. Gdy zapytał dlaczego, to otrzymał odpowiedź: „bo tam najmniejsza śruba to 50-tka. Może tej nie dasz rady upier***lić przykręcając.”
Dostajemy zatem Opiekuna naszej trasy, ale tym razem nie jest to Nataszka, z którą robiliśmy XXX KraINO. Ekipa AKInO dzieli między siebie imprezy i opiekunem tej edycji zostaje Adam zwany Rzeźnikiem Kartografii. Mówię serio. To, jak gość odwzorowuje teren na mapie to jakiś kosmos. O jego umiejętnościach można by zapodać osobny wpis.
Mamy zatem bardzo mocne merytoryczne wsparcie dla trasy, którą mamy zaprojektować.
Robimy INO !!! INO na wariackich papierach
Szybko okaże się jednak, że zadanie wcale nie będzie takie proste, ale nie dlatego że nie mamy pomysłu. Ten przychodzi właściwie od razu, kiedy dostajemy nominację do zrobienia naszego drugiego KrakINO. Ostatni namiętnie dostaję wp***dol od kompa w tej grze, więc pomysł nasuwa się sam. Szachy – Gambit królewski. Jak to brzmi, prawda?
Szkoda tylko, że to co ja nazywam gambitem, komputer traktuje jako samobójstwo i trzy ruchy potem daje mi mata. No to robię „cofnij” i gram inaczej, pilnując aby nie popełnić podobnego błędu. Dostaję mata w 2-óch ruchach…. a jak w LICHESS'ach ustawię poziom 10-ty dla kompa, to nawet nie wiem co się dzieje na szachownicy... Mata głupca mi nie dał, ale mata imbecyla to zaliczyłem już z 1000 razy.
Mniejsza jednak z samymi szachami, trzeba ułożyć trasę, ale – jak wspomniałem – nie będzie to zadanie łatwe.
Powodem będzie czas. Tak jakoś wyszło, że „nasze” KrakINO wypadnie niecałe dwa tygodnie po Kompanii KORNEJ. To jeszcze byłoby do ogarnięcia w toku przygotowań do Kompanii KORNEJ, ale Adam oświadcza nam, że nie ma Go w każdy weekend w Krakowie, bo jeździ po całej Polsce, po różnych zawodach. Tym sposobem, wyznaczenie dat aby się spotkać celem weryfikacji trasy oraz celem przygotowania map… stanie się bardziej niż problematyczne. W pewnym momencie, zrobienie tej imprezy w terminie 4 kwietnia stanie się naprawdę koszmarem planisty lub – patrząc z drugiej strony – majstersztykiem w zarządzaniu czasem.
Zdzwaniamy się z Adamem i wykreślamy kolejne daty, jako nieosiągalne przez Niego lub przez nas:
Wtedy: nie
Wtedy: też nie
Wtedy: nie za bardzo
Wtedy: nie, bo to już dzień KrakINO
Dobra, pierwsza iteracja nie przeszła. Powtarzamy zapytania bo osiągnięty wynik jest niesatysfakcjonujący.
Wtedy: nie
Wtedy: też nie
Wtedy: nie za bardzo, ale skoro się nie da inaczej
No!! Jest postęp.
Zapodaj kolejną iterację. Teraz się uda!
Taaa… na pewno. Oczywiście…
Zapominamy, że znany DJ fizyki Albert MC squared (ten link jest doskonały!!!) mówił, że „absurdem jest robić ciągle to samo i oczekiwać innych wyników”.
Kiedy lecimy n-tą iteracje, uzyskiwany wynik zaczyna się powtarzać ze złowieszczą powtarzalnością :P i to w sposób do tej pory niepowtarzalny: NIE DA SIĘ WYZNACZYĆ CZĘŚCI WSPÓLNEJ zbiorów funkcji określających nasz wolny czas…
Co w takich momentach zrobił by Euler, Bernoulli, Riemann i inne dobre duszki. TAK!! Wiedziałem, że wiecie! Zmienił by dziedzinę funkcji. Funkcja określona na liczbach rzeczywistych? Poślijmy do niej liczby zespolone i zobaczmy co się stanie – nazywa się to analitycznym rozszerzeniem dziedziny (z naciskiem na ANAL i tyczne bo to metoda trochę z d*** - no ale działa).
Skoro brakuje dni, należy przerzucić się na noce. Owszem eksploracja trasy jest wtedy „lekko” utrudniona, ale cóż zrobić. Skoro brakuje światła dnia, trzeba zacząć włóczyć się w mroku nocy.
Samodzielne przejście trasy i wybór miejsc na punkty kontrolne uda nam się zrobić w chwili oddechu między pracą, szermierką a przygotowaniami Kompani Kornej, jednak przejście trasy z Adamem odbędzie się już totalnie nocą, na dzień... na... na noc przed dniem, w którym zaczniemy rozkładać lampiony Lorda SFAROC’a. Nie ma to jak się dobrze wyspać przed 37-godzinnym rozstawianiem trasy… Taka ciekawostka, że włócząc się nocą po lasku, natknęliśmy się na parę w aucie, która także zajmowała się ANALitycznym rozszerzaniem… nie wiem czy dziedziny, czy czegoś innego, ale chyba (po)możemy Im to zaliczyć?
Trasa po drobnych poprawkach otrzymuje status APPROVED. Ciekawi jakich? A na przykład takich, że punkt dla nas bardzo fajny i oczywisty: wąski przesmyk miedzy ogrodzeniami, z pkt widzenia orientacji sportowej nie ma prawa bytu. Musi to być charakterystyczne miejsce w terenie, czyli np. róg ogrodzenia, dołek, skarpa. Między ogrodzeniami, mimo że to wąski tunel nie spełnia tej definicji: nie możemy postawić punktu ot tak w przestrzeni: to musi być jakiś obiekt.
Do tego wędrując nocą przez Lasek Wolski dowiemy się od Adama się wielu ciekawych rzeczy odnośnie zawodów i systemu ich oceny w orientacji sportowej. Zasady, kryteria, co definiuje najlepsze etapy, parametry sędziowskie, uprawnienia przodownicze (dobrze to napisałem?). Ogólnie bardzo ciekawy temat, acz szkoda że kosztem kolejnej zarwanej nocy…
INO map brakuje jeszcze… czuję się jednak tak podekscytowany że aż stawiam namiot!
We wtorek, tuż po Kompanii KoRNEJ spotykamy się z Adamem wpisać opracowaną trasę na mapę, a trzeba przecież poskładać to jakoś w szachownicę i klimat ulubionej gry Kasparova (to ten znany Anty-virus, prawda?). Finalne mapy Adam przygotuje jednak sam, bo we wspomniany wtorek udaje nam się tylko ustalić co będzie lidarem, co będzie zlustrowane, jak będzie wyglądać podział trudności pomiędzy trasy podstawowe i zaawansowane. Nie jesteśmy w stanie zrobić zrobić nic więcej, bo nawet nie jesteśmy w stanie zaprosić Adama do nas – tak mamy rozwalony dom po wszystkich przygotowaniach do Kompanii KoRNEJ. Adam też nie ma jeszcze uaktualnionej mapy, więc robimy po prostu obszerną notatkę służbową i któreś nocy Adam samodzielnie przygotuję mapę na podstawie naszych wspólnych ustaleń.
Potem zostaje już tylko odebrać je z drukarni, no i rozwiesić trasę.
HA… no i postawić namiot. Prawie bym zapomniał, ale ekipa KrakINO kupiła namiot polowy (co to za nazwa, może być kuchenny?) i rozbijamy go w Lasku, tak skutecznie jak rozbijaliśmy nieraz nasze marzenia o prozę życia. Gdy wszystko już gotowe witamy zawodników, tłumaczymy zasady dzisiejszej zabawy i wypuszczamy ich w las.
To jak wyglądała nasza trasa czy też jak bardzo nas za nią nienawidzicie, to jednak już wasza opowieść :)
SZACH! MAT! czyli poszedł jak dzik po lampiony !!!
Gdy wszyscy zawodnicy dotrą już z trasy bo bazy (czyli do namiotu), grubo po 22:00 pójdziemy w las pozbierać lampiony. Okaże się jednak, że to także nie będzie takie proste. Przeszkodzą nam w tym duże grupy…. dzików. Dzikie ekipy harcować będą sobie po wąwozach i ścieżkach lasku w takiej ilości, że po prostu nie sposób będzie do dwóch lampionów podejść. Co ciekawe z terenów podmokłych uda nam się je przepłoszyć i zebrać punkty, ale dwa miejsca upatrzyły sobie chyba na nocleg z młodymi i ani myślą się stamtąd zabierać. Latarki które zwykle je przeganiają, tym razem wzbudzają ciekawość stworów… Wolimy zatem nie gonić się dzikami po lesie i postanawiamy, że dwa te ostatnie lampiony zbierzemy w innym terminie. Nie dość że komputer mnie klepie w szachy, to jeszcze dziki gonią mnie po lesie... no jak żyć :)
Mapy i zdjęcia z imprezy na stronie KrakINO

"A dam Wam Adama" czyli Rzeźnika Kartografii - tako rzecze Nataszka :)
Budowanie tras i tworzenie map do tak precyzyjnej (sportowej) nawigacji to jest prawdziwe wyzwanie i wymaga sporej wiedzy i doświadczenia. Podobnie jak przy naszym debiucie trafiamy zatem po skrzydła opiekuna z ramienia AKInO, który musi naszą trasę najpierw autoryzować, a potem bardzo pomóc nam ogarnąć mapy. Powody są dwa: formalny i prozaiczny.
Formalny: tutaj przestrzelenie punktu (złe rozstawienie go w terenie względem mapy lub, a czasem też „i”, złe zaznaczenie go na mapie) o nawet 50 metrów to jest błąd gruby. Na tej mapie to omyłka, którą mało kto zauważy – tutaj większość dobrych zawodników wpisze w kartę BPK (brak punktu kontrolnego), bo lampion 50 metrów dalej niż miejsce, w którym powinien wisieć, nie będzie nawet rozważany jako poprawny. Zostanie potraktowany jako punkt z innej trasy (czyli błędny) lub punkt stowarzyszony (oszust podszywający się pod lampion właściwy – za zebranie takiego jest kara!).
Czasami, gdy wchodzicie w jakieś miejsce, to w zasięgu wzroku macie 5-6 lampionów i tylko na podstawie waszej umiejętności czytania mapy i posługiwania się kompasem, musicie podjąć decyzję który jest właściwy. Sami teraz chyba rozumiecie, dlaczego na takich zawodach trasa i mapa muszą być przygotowana perfekcyjnie.
Drugi powód – ten prozaiczny – to fakt, że jesteśmy anty-talencia graficzne i wymagamy uwagi i opieki, jeśli chodzi o wrysowanie trasy w mapę. Nie chcemy tego pokazowo spaprać... jak, jak... a co będę pisał. Czas na PARABOLĘ w znaczeniu przypowieści, a nie że iks kwadrat! Przypomina mi się akcja z dawnych lat, kiedy pewien mój kolega opowiadał, że Ojciec przekierował go do pracy przy mostach. Gdy zapytał dlaczego, to otrzymał odpowiedź: „bo tam najmniejsza śruba to 50-tka. Może tej nie dasz rady upier***lić przykręcając.”
Dostajemy zatem Opiekuna naszej trasy, ale tym razem nie jest to Nataszka, z którą robiliśmy XXX KraINO. Ekipa AKInO dzieli między siebie imprezy i opiekunem tej edycji zostaje Adam zwany Rzeźnikiem Kartografii. Mówię serio. To, jak gość odwzorowuje teren na mapie to jakiś kosmos. O jego umiejętnościach można by zapodać osobny wpis.
Mamy zatem bardzo mocne merytoryczne wsparcie dla trasy, którą mamy zaprojektować.
Robimy INO !!! INO na wariackich papierach
Szybko okaże się jednak, że zadanie wcale nie będzie takie proste, ale nie dlatego że nie mamy pomysłu. Ten przychodzi właściwie od razu, kiedy dostajemy nominację do zrobienia naszego drugiego KrakINO. Ostatni namiętnie dostaję wp***dol od kompa w tej grze, więc pomysł nasuwa się sam. Szachy – Gambit królewski. Jak to brzmi, prawda?
Szkoda tylko, że to co ja nazywam gambitem, komputer traktuje jako samobójstwo i trzy ruchy potem daje mi mata. No to robię „cofnij” i gram inaczej, pilnując aby nie popełnić podobnego błędu. Dostaję mata w 2-óch ruchach…. a jak w LICHESS'ach ustawię poziom 10-ty dla kompa, to nawet nie wiem co się dzieje na szachownicy... Mata głupca mi nie dał, ale mata imbecyla to zaliczyłem już z 1000 razy.
Mniejsza jednak z samymi szachami, trzeba ułożyć trasę, ale – jak wspomniałem – nie będzie to zadanie łatwe.
Powodem będzie czas. Tak jakoś wyszło, że „nasze” KrakINO wypadnie niecałe dwa tygodnie po Kompanii KORNEJ. To jeszcze byłoby do ogarnięcia w toku przygotowań do Kompanii KORNEJ, ale Adam oświadcza nam, że nie ma Go w każdy weekend w Krakowie, bo jeździ po całej Polsce, po różnych zawodach. Tym sposobem, wyznaczenie dat aby się spotkać celem weryfikacji trasy oraz celem przygotowania map… stanie się bardziej niż problematyczne. W pewnym momencie, zrobienie tej imprezy w terminie 4 kwietnia stanie się naprawdę koszmarem planisty lub – patrząc z drugiej strony – majstersztykiem w zarządzaniu czasem.
Zdzwaniamy się z Adamem i wykreślamy kolejne daty, jako nieosiągalne przez Niego lub przez nas:
Wtedy: nie
Wtedy: też nie
Wtedy: nie za bardzo
Wtedy: nie, bo to już dzień KrakINO
Dobra, pierwsza iteracja nie przeszła. Powtarzamy zapytania bo osiągnięty wynik jest niesatysfakcjonujący.
Wtedy: nie
Wtedy: też nie
Wtedy: nie za bardzo, ale skoro się nie da inaczej
No!! Jest postęp.
Zapodaj kolejną iterację. Teraz się uda!
Taaa… na pewno. Oczywiście…
Zapominamy, że znany DJ fizyki Albert MC squared (ten link jest doskonały!!!) mówił, że „absurdem jest robić ciągle to samo i oczekiwać innych wyników”.
Kiedy lecimy n-tą iteracje, uzyskiwany wynik zaczyna się powtarzać ze złowieszczą powtarzalnością :P i to w sposób do tej pory niepowtarzalny: NIE DA SIĘ WYZNACZYĆ CZĘŚCI WSPÓLNEJ zbiorów funkcji określających nasz wolny czas…
Co w takich momentach zrobił by Euler, Bernoulli, Riemann i inne dobre duszki. TAK!! Wiedziałem, że wiecie! Zmienił by dziedzinę funkcji. Funkcja określona na liczbach rzeczywistych? Poślijmy do niej liczby zespolone i zobaczmy co się stanie – nazywa się to analitycznym rozszerzeniem dziedziny (z naciskiem na ANAL i tyczne bo to metoda trochę z d*** - no ale działa).
Skoro brakuje dni, należy przerzucić się na noce. Owszem eksploracja trasy jest wtedy „lekko” utrudniona, ale cóż zrobić. Skoro brakuje światła dnia, trzeba zacząć włóczyć się w mroku nocy.
Samodzielne przejście trasy i wybór miejsc na punkty kontrolne uda nam się zrobić w chwili oddechu między pracą, szermierką a przygotowaniami Kompani Kornej, jednak przejście trasy z Adamem odbędzie się już totalnie nocą, na dzień... na... na noc przed dniem, w którym zaczniemy rozkładać lampiony Lorda SFAROC’a. Nie ma to jak się dobrze wyspać przed 37-godzinnym rozstawianiem trasy… Taka ciekawostka, że włócząc się nocą po lasku, natknęliśmy się na parę w aucie, która także zajmowała się ANALitycznym rozszerzaniem… nie wiem czy dziedziny, czy czegoś innego, ale chyba (po)możemy Im to zaliczyć?
Trasa po drobnych poprawkach otrzymuje status APPROVED. Ciekawi jakich? A na przykład takich, że punkt dla nas bardzo fajny i oczywisty: wąski przesmyk miedzy ogrodzeniami, z pkt widzenia orientacji sportowej nie ma prawa bytu. Musi to być charakterystyczne miejsce w terenie, czyli np. róg ogrodzenia, dołek, skarpa. Między ogrodzeniami, mimo że to wąski tunel nie spełnia tej definicji: nie możemy postawić punktu ot tak w przestrzeni: to musi być jakiś obiekt.
Do tego wędrując nocą przez Lasek Wolski dowiemy się od Adama się wielu ciekawych rzeczy odnośnie zawodów i systemu ich oceny w orientacji sportowej. Zasady, kryteria, co definiuje najlepsze etapy, parametry sędziowskie, uprawnienia przodownicze (dobrze to napisałem?). Ogólnie bardzo ciekawy temat, acz szkoda że kosztem kolejnej zarwanej nocy…
INO map brakuje jeszcze… czuję się jednak tak podekscytowany że aż stawiam namiot!
We wtorek, tuż po Kompanii KoRNEJ spotykamy się z Adamem wpisać opracowaną trasę na mapę, a trzeba przecież poskładać to jakoś w szachownicę i klimat ulubionej gry Kasparova (to ten znany Anty-virus, prawda?). Finalne mapy Adam przygotuje jednak sam, bo we wspomniany wtorek udaje nam się tylko ustalić co będzie lidarem, co będzie zlustrowane, jak będzie wyglądać podział trudności pomiędzy trasy podstawowe i zaawansowane. Nie jesteśmy w stanie zrobić zrobić nic więcej, bo nawet nie jesteśmy w stanie zaprosić Adama do nas – tak mamy rozwalony dom po wszystkich przygotowaniach do Kompanii KoRNEJ. Adam też nie ma jeszcze uaktualnionej mapy, więc robimy po prostu obszerną notatkę służbową i któreś nocy Adam samodzielnie przygotuję mapę na podstawie naszych wspólnych ustaleń.
Potem zostaje już tylko odebrać je z drukarni, no i rozwiesić trasę.
HA… no i postawić namiot. Prawie bym zapomniał, ale ekipa KrakINO kupiła namiot polowy (co to za nazwa, może być kuchenny?) i rozbijamy go w Lasku, tak skutecznie jak rozbijaliśmy nieraz nasze marzenia o prozę życia. Gdy wszystko już gotowe witamy zawodników, tłumaczymy zasady dzisiejszej zabawy i wypuszczamy ich w las.
To jak wyglądała nasza trasa czy też jak bardzo nas za nią nienawidzicie, to jednak już wasza opowieść :)
SZACH! MAT! czyli poszedł jak dzik po lampiony !!!
Gdy wszyscy zawodnicy dotrą już z trasy bo bazy (czyli do namiotu), grubo po 22:00 pójdziemy w las pozbierać lampiony. Okaże się jednak, że to także nie będzie takie proste. Przeszkodzą nam w tym duże grupy…. dzików. Dzikie ekipy harcować będą sobie po wąwozach i ścieżkach lasku w takiej ilości, że po prostu nie sposób będzie do dwóch lampionów podejść. Co ciekawe z terenów podmokłych uda nam się je przepłoszyć i zebrać punkty, ale dwa miejsca upatrzyły sobie chyba na nocleg z młodymi i ani myślą się stamtąd zabierać. Latarki które zwykle je przeganiają, tym razem wzbudzają ciekawość stworów… Wolimy zatem nie gonić się dzikami po lesie i postanawiamy, że dwa te ostatnie lampiony zbierzemy w innym terminie. Nie dość że komputer mnie klepie w szachy, to jeszcze dziki gonią mnie po lesie... no jak żyć :)
Mapy i zdjęcia z imprezy na stronie KrakINO

Kategoria Rajd, SFA
Kompania KORNA - raport Szefa Sztabu
-
DST
1.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 marca 2019 | dodano: 27.03.2019
Oto opowieść o tym jak trafiliśmy ze Szkodniczkiem do pewnej
Kompanii Kornej. O tym jak zostaliśmy oskarżeni o nieudolne pozyskiwanie
lampionów (na wszystkich tych rajdach, na których nie udało się zrobić
kompletu) oraz o niegospodarność czasem, gdy pojedynczy
lampion zdobywaliśmy przez 3 godziny. Jakiś sędzia śledczy dorzucił
także oskarżenie o kretyńskie warianty… tak, że w sumie wszystkich zarzutów zebrało się
naprawdę sporo. Pod koniec procesu „okrutny piąty prokurator Judei, eques Romanus, Poncjusz Piłat” (*) skazał nas
zatem na Kompanię Korną.
Wiosenne CZARNE KoRNO w 2018 było w naszym ORIENTalnym życiu naprawdę sporym punktem zwrotnym. Pisałem Wam jak bardzo baliśmy się czy ta impreza w ogóle wyjdzie? To pytanie retoryczne bo wiem, że pisałem Wam to chyba ze 100 razy… Nie zmienia to jednak faktu, że trzęśliśmy porami jak w porąbany w warzywniaku czy podołamy… ale udało się!!!
Nasz rajd został przyjęty o wiele cieplej niż mogliśmy sobie to wymarzyć – za co raz jeszcze dziękujemy.
Zdefiniowało to jednak pewną sytuację, w której nagle się znaleźliśmy. Mogliśmy potraktować Wiosenne CZARNE jako jednorazowy strzał. Wybryk i zachciankę (krnąbrnych, ale nie) rozwydrzonych bachorów lub jako pierwszy krok na naszej nowej, orientalnej drodze życia. Otwarł się wakat Architekta ludzkich cierpień i trzeba było pomyśleć czy bierzemy tą robotę :)
Po rajdzie, już na spokojnie, wraz z Moniką i Tomkiem po dość krótkiej dyskusji postanowiliśmy, że za rok zrobimy drugą edycję Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Skłamałbym mówiąc, że gdzieś tam w głębi duszy (nawet nie wiedziałem, że ją mam…) nie liczyliśmy na to po cichu – zbyt dobrze bawiliśmy się projektując trasę, układając zagadki i robiąc promo rajdu, aby traktować to jako pojedynczy strzał. Oczywiście, była to ogromna robota, dużo większa niż mogliśmy się tego spodziewać, będąc do tej pory tylko uczestnikami takich rajdów. Nie zmienia to jednak faktu, że była to także świetna zabawa. Skłamałbym także mówiąc, że w moim zwichrowanym umyśle nie pojawiła się koncepcja drugiej edycji już w trakcie budowy trasy Wiosennego CZANEGO KoRNO.
Wiecie jak jest – wiem, że te głosy w mojej głowie nie są prawdziwe, ale mają one tyle fajnych pomysłów !
Powiedziałem mojemu psychiatrze, że słyszę głosy w mojej głowie, a On mi powiedział, że nie mam swojego psychiatry...
Tak też narodził się pomysł… no właśnie, zupełnie innej imprezy niż Kompania Korna. Część z Was słyszała już nazwę pod którą miała kryć się druga edycja, bo o niej czasem wspominaliśmy, a tu taka niespodzianka. Pomysł nie został jednak zarzucony, a raczej przeniesiony w czasie. Dlaczego zarzucać gotowy już pomysł i pracować nad inną koncepcją? Czyżbyśmy mieli za mało roboty? Wszystko to wyjaśni się poniżej – to tyle tytułem wstępu. Zapraszam do wysłuchania opowieści o pewnej Kompani Kornej.
"Mam bardzo nieskomplikowany gust: zadowala mnie to co najlepsze" (*)
Zabrzmiało srogo, co nie? A to tylko cytat z Oscara Wilde. Dość dobrze oddaje jednak uczucia, które targały nami około października 2018. Aby w pełni zrozumieć to przesłanie musimy jednak cofnąć się w czasie do wakacji 2018.
Pierwsze, konkretne eksploracje trasy pod imprezę 2019 zaczęliśmy już w sierpniu 2018. Miało to na celu zapewnić nam sporo czasu na szwendanie się po Beskidzie Makowskim, w którym to miała rozegrać się druga edycja Wiosennego CZARNEGO. Pełni wiary i młodzieńczego entuzjazmu wyruszyliśmy w teren, nie wiedząc jeszcze jaki los przygotowało dla nas Fatum, Karma i inne takie drapichrusty…
… i gdy tak hasaliśmy sobie wesoło wśród górek i pagórów, dotknęło nas romańskie przekleństwo.
Romańskie od Romana Królikowskiego a nie od Rzymian. Roman niegdyś rzekł do nas takie słowa: „Beskid Makowski? Tam są 4 pasma górskie i nic więcej. Wiele tam nie znajdziecie”.
Miał rację… od sierpnia do października zrobiliśmy 8 dłuższych wypadów w Beskid Makowski w poszukiwaniu ciekawych miejsc na punkty kontrolne. Osiem całodniowych wypraw, a w notesie i na Garminie kilka punktów. No właśnie, kilka ciekawych… Nie 30-40 fajnych punktów, ale kilka – dosłownie 3-4. Na osiem wycieczek i kawał spenetrowanego terenu to mało. Za mało… o wiele ZA MAŁO.
Nie zrozumcie mnie źle – to Góry, a więc tereny piękne, ale niestety niezróżnicowane. Siłą Wiosennego CZARNEGO KoRNO miały zawsze być ciekawe, mało znane miejsca, różne ciekawostki od historycznych po przyrodnicze. Mieliśmy jaskinie, grób pierwszego zestrzelonego pilota we wrześniu 1939 roku, skalną kapliczkę uznawaną za miejsce objawień, mieliśmy bunkry OKH (Oberkommando des Heeres - Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych Wehrmachtu), krzyże na szczytach skał, z których prawie każdy związany był z jakąś legendą – Skała Kmity, Sąd Aleksandrowicki, punkty widokowe, Kalwarię z posępnymi postaciami, wieś odznaczoną krzyżem walecznych, ruiny zamków czy też moją ukochaną Doliną Racławki która broni się sama, bo jest tak piękna.
A teraz mamy 4 nietypowe punkty (nie zdradzę jakie, bo może jeszcze kiedyś zahaczymy o te tereny). Pozostałe też są niby fajne, bo są tam punkty widokowe, jakiś kamieniołom, ale ogólnie jest tego mało. Większość punktów to byłby skrzyżowanie ścieżek, może jakiś głaz. Miejsca fajne na każdy rajd, ale nie umywa się to do różnorodności punktów kontrolnych z Dolinek Podkrakowskich.
No i druga sprawa: wariantowość… a w zasadzie jej brak. Nawet robiąc rogaining marszruty narzucają się same: trzeba walić szlakiem bo inaczej nie ma sensu lub innych sensownych dróg po prostu nie ma. Chociaż może to po prostu my nie umiemy zrobić w tym terenie ciekawej imprezy – tak też może być. Wariantowość otworzyła by się sama, gdyby zagęścić punkty kontrolne, ale takowych właśnie nie mamy. Nie chcemy też dawać punktów gdzieś na siłę. Trasa powinna bronić się sama. Oczywiście, że pojawią się na niej punkty dodatkowe: sugerujące np. przejazd przez ciekawy teren, pozwalające unikać głównych dróg, ale zgodnie z nazwą mają to być punkty dodatkowe/pomocnicze, a nie 80-90% wszystkich lampionów.
Gnębi mnie to, wierci w duszy dziury, prześladuje i miewam nocne koszmary – czasem nawet moczę się nocy, gdy po ciemku podjadam z lodówki i obleję się sokiem… Teren nam się pomału kończy, a u nas posucha. Niby historycznych miejsc jest trochę, ale wszystkie w jednym klimacie: partyzanckie, bo to takie tereny.
Openstreetmaps, WikiaMAPA oraz inne strony nie pomagają. Pustka. Roman obłożył nas romańskim przekleństwem i pewnie teraz rechocze… nie umiemy zrobić tutaj w miarę ciekawej imprezy.
Zbieram się na odwagę i rozpoczynam poważną rozmowę z Basią. Nie, nie dlatego że się jej boję (no może trochę…), ale dlatego że ciężko mi się samemu z tym pogodzić. Trzeba podjąć bardzo odważną decyzję: musimy zamienić miejsce rozgrywania zawodów. Co ciekawe Basia jest zgodna – ma takie samo wrażenie, że trasa nie spełnia naszych oczekiwań. 3 miesiące pracy w plecy… zaczynamy od zera. Lenon, jak to Lenon, mówi: „to wielki sukces i wielka odwaga, przyznać się do błędu i zawrócić ze ścieżki, która jest ślepa” i oczywiście w jakimś stopniu ma rację… co nie zmienia faktu, że właśnie zaczął się listopad, a my zaczynamy od zera.
Trasa musi bronić się sama. To jest warunek konieczny. Jesteśmy w środku sezonu zawodów szermierczych, mamy przed sobą niesamowite przedsięwzięcie: kolejne Mistrzostwa, które będą rozegrane w Krakowie, a prace nad KoRNO zaczynamy od zera… to tyle by było ze „spokojnie i nienerwowo”.
Owszem powie ktoś, że listopad to jeszcze nie tragedia. Trasę mamy zamknąć do końca stycznia – tak jesteśmy umówieni z Moniką, więc to w sumie racja. Niemniej, nie po to zaczynaliśmy eksploracje już w sierpniu, aby w listopadzie nadal nie mieć nic… hmmm, chociaż może właśnie po to? Może właśnie po to, aby mieć czas na analizę sytuacji i tak wielką zmianę.
Decyzja zapada: skoro trasa nie spełnia naszych oczekiwań to trafia do kosza, a my wciskamy przycisk RESET.



Formujemy KOMPANIĘ KORNĄ
Ruszamy z planem nowej trasą. Od marca 2018 czyli od zakończenia Wiosennego CZARNEGO KORNO, żyjemy imprezą w Beskidzie Makowskim, a teraz musimy nasz rajd przenieść. Tylko kurde gdzie? Klimat imprezy zaplanowany, teren zaplanowany, a teraz wszystko leci do do kosza, a przycisk przywróć jest nieaktywny. Dokładnie jak z trasą rodzinną rok temu. Pamiętajcie jednak: „co Cię nie zabije, to Cię okaleczy” więc ponownie ruszamy w teren... i wtedy wzrok nasza pada na coś świecącego. Coś co w zachodzących promieniach słońca (w końcu patrzymy na zachód) błyszczy się i przyciąga wzrok. To coś to korona. A dokładnie to perła (eeee LANCA?) w Koronie. Lanckorona i Kalwaria Zebrzydowska. Dróżki kalwaryjskie i inne takie. To się może udać! Ruszajmy na eksplorację.
Już pierwszy wyjazd – tak z głupa, na pełnym spontanie przynosi nam około 10 fajnych punktów. Kurcze, to 3 razy więcej niż osiem wyjazdów w Beskid Makowski. Utwierdzamy się w decyzji, że była to „dobra zmiana” :P
Zaczyna się listopadowo-grudniowo-styczniowe zbieranie koordynatów.
Zima, mróz i lód nie mogą nas zatrzymać... straciliśmy na Makowski całe lato i jesień, to trzeba teraz napierać w śniegu. Coś jednak zaczyna się krystalizować i kształt ten zaczyna mi się podobać.
Jednak w moim sercu nadal tkwi pewna drzazga (kołek, to się nazywa kołek, i to osikowy, krwiopijco...). Tereny fajne, punkty fajne ale to nie góry. Owszem zahaczymy finalnie o Beskid Mały, ale na tym etapie jeszcze tego nie wiemy: eksplorujemy na razie okolice stricte samej Lanckorony. Czemu to takie ważne? Bo klimat imprezy miał się kojarzyć z górami.
Zmiana trasy zatem TAK, ale planowana do tej pory nazwa nie do końca mi teraz pasuje. Musimy zatem wymyślić inną, nową nazwę, a planowaną do tej pory, zachowamy dla innej edycji.
I tak rodzi się trylogia SFAROC’a. Tak, dobrze słyszycie – trylogia. Nazwa pierwszej części czyli „Kompania Korna” zawdzięczacie Lenonowi, który podczas jednej z naszych eksploracyjnych wypraw ją po prostu wymyślił... Trułem Mu chyba od 2 godzin, że planowana nazwa nie pasuje do obecnego rajdu i rozpaczałem, że trzeba by było wymyślić coś innego, chwytliwego, opartego o słowo KORNO. Lamentuje i mam słowotok rozpaczy, a ten do mnie krótko: „no to może KOMPANIA KORNA”
Kupił mnie ten pomysł natychmiast. No po prostu: „Ziemianin wie o Pustce!!!” (*) jeśli kojarzycie klasykę – jak nie to odsyłam do przypisów. Tym samym Wiosenne CZARNE KoRNO staje się swoistym prologiem, coś jak „Hobbit” dla „Władcy Pierścieni” czy jak „Rogue One” dla Klasycznej Trylogii Gwiezd Wojen.
Uprzedzając fakty powiem, że trasa nam się tak rozrośnie i tak wzbogaci o przewyższenia, że stara nazwa wcale by nie była taka zła. Niemniej zostawimy ją dla ostatniej, trzeciej części cyklu. Druga nazwa też już zaplanowana, więc już dziś szykujcie się na część drugą i trzecią tej historii.


FRAKTALE i inne detale
Z każdym wyjazdem w teren przybywa nam miejsc na punkty kontrolne. Gdy spisujemy koordynaty poszczególnych lokacji, podejmujemy także decyzję czy zawiśnie tu lampion, czy też może pokusimy się tutaj o jakieś zadanie/zagadkę.
Na tym etapie nie jest to jeszcze decyzja ostateczna, ale zarys tras zaczyna się pomału kształtować.
I wtedy, któregoś popołudnia trafiamy na Most na Cedronie. Miejsce ładne, bardzo fajne na punkt kontrolny, więc wpada na naszą listę. Kiedy zapisuję koordynaty GPS w Germinie, Basia przygląda się małej kapliczce zbudowanej na środku mostu.
- Widziałeś?
- Co miałem widzieć?
- W kapliczce jest malowidło a na nim most.
- Super (odpowiadam trochę automatycznie bo właśnie zapisuję współrzędne, co jest dla mnie na tą chwilą priorytetem)
- Nie rozumiesz. To jest ten most. Ten sam!
- Jak ten sam?
- No sam popatrz.
Idę i rzeczywiście. Malowidło przedstawia dokładnie takie sam most, jak ten na którym właśnie stoimy. Jeden do jeden - wszystko się zgadza, podpory, kształt budowli. Tylko akcja na moście dzieje się w dawnych czasach… w nocy, przy pełni księżyca. Patrzę uważnie… a na moście kaplica. A w niej… ALE CZAD !!!
Incepcja, samopowtarzalność obrazu niczym… niczym… niczym FRAKTAL !!!
Obraz ten sugeruje, że na naszą rzeczywistość i to co się dzieje na naszym moście, także patrzy ktoś z zewnątrz. Niekończąca się pętla i samopowtarzalność. Już wiem, że tu musi być zadanie. W mojej głowie od razu przywołane zostają: zbiór Mandelbrota i zbiory Julii. Fraktale – piękno matematyki w najczystszej postaci.
Tak oto rodzi się punkt X92. Jednak wymyślenie treści tej zagadki – wierszyka, nie przyjdzie mi już tak łatwo. Około 12 poprzednich wersji trafi do kosza, nim w końcu po 3 tygodniach układania strof, uznam że wersja zaprezentowana na rajdzie jest akceptowalna… no i przede wszystkim (mam nadzieję) jasna dla Zawodników. (To czy była jasna okazało się bardzo zależne do Zawodnika – część odpowiadała bez problemu, cześć miała z nią kłopot – no ale halo: 65 + X92 czyli 150 pkt przeliczeniowych do zgarnięcia na punkcie niedaleko bazy, więc kto powiedział że powinien być banalny?)

Będzie kiepsko jeśli moja LUBA(ń) dowie się o GÓRALKACH W TATRACH
Eksploracja trwa. Naszą uwagę przyciągają dwa pagóry. Jeden z nich to LUBAŃ a drugi to TATRY. Uwielbiam nazwy gór, pewnie już wiecie, że kolekcjonujemy zdjęcia tabliczek. A skoro te pagóry mają tak zacne nazwy, to musimy je odwiedzić. W moim umyśle od razu rodzi się pomysł aby jednym z tekstów promujących rajd było stwierdzenie: „zabierzemy Was od Lubania aż po Tatry”. Lubań to fajny pagórek, z nawet wyróżniającym się szczytem, gorzej z Tatrami, bo to zakrzaczone (kolce!) wzgórze o mało wybitnym wierzchołku. Nazwa jednak jest magiczna, a do tego pojawi się dziki pomysł aby zrobić tutaj niespodziankę w postaci małego bufetu opartego o ciasteczka Góralki i piwa Tatra (Góralki w Tatrach!!!) Klimat się zrobi niesamowity i niespodzianka także powinna zrobić wrażenie na zawodnikach. Wraz z Moniką i Tomkiem planujemy zatem najpierw wygląd tabliczek, a potem je po prostu „produkujmy”.
Później wystarczy już tylko trochę wykarczować Tatry i zakupić potrzebny asortyment. Karczowanie odbędzie się nocą, podczas rozkładania trasy :)
W ten oto sposób dwa kolejne pagóry dostają swoje tabliczki, a na zawodników czekać będzie nietypowa niespodzianka.
Do tego zaczyna nam dopadać głupawka: i tak kody na lampionach zaczynają żyć własnym życiem: wielkie mrowisko otrzymuje kod ANTS, Zapora p-panc. Zęby Smoka dostaje kod SMOK, ławeczka na szlaku ma kod ŁAWA, a Ciuchcia PKP. Samotne drzewo to SAM, a krzyż pokutny to KARA - bawimy się po prostu jak dzieci :)



Wolicie jechać Ciuchcią czy Czołgiem… a może po Schodach do Pałacu
Roboty z przygotowaniami rajdu jest od groma, ale wszystko układa się jak w bajce. Dostajemy patronaty władz Lanckorony, Kalwarii, a nawet Wojewody Małopolskiego. Trasa wypełnia się coraz ciekawszymi punktami kontrolnymi. Oprócz zamków, pomników, leśnych miejsc odkrywamy kilka ciekawych obiektów, na których chcielibyśmy umieścić lampiony… i żaden nie odmawia nam zgody.
Tak oto jednym z punktów kontrolnych staje się Ciuchcia na terenie placu zabaw, należącym do Rady Osiedla w Wadowicach. Właściciel Pałacu w Paszkówce pozwala powiesić nam lampion na terenie przy-pałacowym i jest tym faktem, bardziej niż zachwycony, bo sam w młodości startował w imprezach na orientacje. Gospodarz Łowiska również udostępnia nam teren przy stawach (a dokładnie schodki na platformę widokową), gdzie możemy zainstalować punkt kontrolny, który świetnie wpisze się nam w trasę – a do tego stawy są zadbane i jest tam po prostu ładnie.
Na mapę trafia także obiekt nazwany przez nas jako Ogródek Prepersa, gdzie zobaczyć można stację radarową, wyrzutnię rakiet, działa przeciwlotnicze a nawet czołg. Po prostu nie ma miejsca, które by nam odmówiło lub widziało problem z rozwieszeniem lampionu na swoim terenie.
Nie mówiąc już o Schronisku na Leskowcu, które również bardzo miło nas ugości i zapewni Zawodnikom ciepły posiłek, po okazaniu karty startowej. Wszystkim tym instytucjom i osobom bardzo dziękujemy za udostępnienie swoich obiektów pod nasz zawody!!!
Do tego włócząc się po terenie odkrywamy takie miejsca jak Grób Drwala, Drzewo na Upiórczysku (coś jak uroczysko ale na odwrót: kolce i bagna) czy też drzewo, do którego można wejść :)



(Zdjęcie "Ogródka Prepersa" jest autorstwa Nataszy)
Towarzysze i KAMRATY :)
Podobnie jak rok temu czasem spotykamy się z sytuacją, że na małym obszarze trafiamy na 2 miejsca, w których chcielibyśmy umieścić punkt kontrolny. Oba są tak fajne, że nie umiemy wybrać w którym z nich powinien zawisnąć lampion. Generuje to również problem, w którym dwa kółeczka na mapie na siebie nachodzą. Postanawiamy zatem rozwiązać problem poprzez ucieczkę do przodu. Bierzemy oba punkty i jeden z nich czynimy punktem niejawnym (nieoznakowanym na mapie). Na drugim wisi normalny lampion, na którym znajduje się instrukcja jak dotrzeć do punktu ukrytego, ulokowanego gdzieś nieopodal.
Tym sposobem, z problemu uczyniliśmy dodatkowe zadanie nawigacyjne dla Zawodników, ponieważ instrukcją może być dodatkowa mapka lub opis słowny (np. podanie azymutu i odległości). Nie ukrywam, że bałem się jak ten pomysł zostanie odebrany, acz będąc uczestnikami rajdu lubimy jak trafiamy na takie nietypowe zagadki nawigacyjne. Niczym Luke w bitwie o Yavin 4 zaufaliśmy zatem własnym uczuciom i wprowadziliśmy Kamraty na mapę.
Chcąc jednak jeszcze bardziej utrudnić rogaining'owe planowanie wariantów, oznaczamy punkty z Kamratami na mapie poprzez oznakowanie "+K". Sprawia to, że Zawodnicy od razu muszą rozważać czy zaliczając np. punkt 40+K, będą nastawiać się na 40 pkt przeliczeniowych i będą lecieć dalej, czy też postanowią szukać Kamrata (wartego kolejne 40 pkt przeliczeniowych), chcąc zgarnać łącznie 80 pkt za ten punkt.
Patrząc OBIEKTYWNIE na niepokojące obrazy
Od zeszłorocznej edycji imprezy, wiedzieliśmy że będziemy robić sesję promo. Ile to jest roboty, możecie przeczytać w relacji z Wiosennego CZARNEGO Korno. Niemniej, jest to też świetna zabawa – zwłaszcza jak napatoczy się na nas jakiś przypadkowy przechodzień.
Jest tylko jeden problem, przez całe tygodnie (nie przesadzam!) planowaliśmy kadry „z piekła rodem”, a teraz zmieniła się nazwa i klimat imprezy. Wiadomo, że stare pomysły zostaną odłożone i poczekają na swoją kolej, ale potrzebujemy na szybko zaplanować kadry dla Kompanii.
No i tutaj pustka w głowie… niby prosty temat. Wystarczy pociorać się trochę po krzakach, ale jeśli ktoś z Was bawił się w taką fotografię, to wie że to nie działa w ten sposób. Ustawienie osób, plan kadru i przede wszystkim pomysł to podstawa. Mało tego, pomysł musi wytrzymać konfrontację z okiem obiektywu. To co widzicie oczyma wyobraźni, czasem po prostu nie sposób przełożyć na zdjęcie (albo znowu – my tego nie umiemy).
A tu nie ma nawet czego konfrontować bo pomysłów brak… pustka w głowie. Wena nie przychodzi na zawołanie, nie można wywołać jej kiedy się tego chce… im bardziej próbuję wymyślić jakieś kadry, tym ciężej mi to przychodzi. Nawet net nie pomaga, szukam plakatów, rysunków, zdjęć… ogólnie inspiracji i nic. Takiego wała… a to wał godny hipotezy wyteżeniowej Hubera.
W pewnym momencie już nawet panika mnie bierze. Sesja za 3 dni, a my mamy ze 3 kadry zaplanowane. Potrzeba 20, nawet 30-stu. Plan to jedno, a przecież jeszcze przygotowanie rekwizytów!!!
Nic nie przygotujemy, nie mając zaplanowanych ujęć. I nagle olśnienie… w środę przed sobotnią sesją pomysły przychodzą same. Siedzę w biurze, a w myślach widzę 4 kadry, jadę na rowerze do pracy i gonią mnie kolejne cztery. Prowadzimy trening środowy i mówię Basi: „prowadź grupę – muszę coś zapisać”. W notatkach w komórce lądują kolejne pomysły. Jest dobrze. Opracowuję plik z opisami i podobnymi grafikami wyszukanymi w necie, aby nic nie uciekło i wysyłam go do naszych Foto-mistrzów do konsultacji wykonywalności.
Tym razem jedziemy na dwa ognie, a dokładnie na dwa aparaty, bo będziemy mieć dwóch fotografów. Pierwszy to Lenon jak rok temu (no dobra, nie jak rok temu, ale o rok starszy), ale i Nataszka (tak, tak – ta od KrakINO).
Czwartek to gonitwa za rekwizytami: kilofy, kokosy, łańcuchy itp.
Do nocy biegamy po mieście aby zabrać wszystkie potrzebne rekwizyty – to wcale nie takie proste kupić kokosy w styczniu, nawet w markecie. Zwłaszcza jak ktoś zapakuje do koszyka ananasy i krzyczy na cały sklep „Szkodnik, MAM, ZNALAZŁEM”. Szkodnik przychodzi i pyta „ale co masz?”. Jak to co? MAM KOKOSY…
Masz to chyba zryty beret. To są ananasy…
No tak, ananasy… rzeczywiście. Zaćmiło mnie.
Koniec końców, mamy wszystko, śnieg też dopisał, więc w sobotę ruszamy w teren. I tutaj stajemy się prawdziwą kompanią karną: rower, hulajnoga, 3 rapiery, 2 miecze, łańcuchy, kosa, wąż, kilofy, maski szermiercze, przebrania, topory… wleczemy się przez śnieg jak potępieni, przygnieceni ciężarem swoich grzechów…. a właściwie to rekwizytów. Nie wiem ile to wszystko ważyło, ale uwierzcie że sporo.
Gdy już dotachamy się na miejsce, to najbliższe godziny spędzimy na śniegu i mrozie ustawiając się i powtarzając ujęcie po ujęciu. Ludzie omijają nas szerokim łukiem, a my znowu klasyk jak rok temu: ryj sobie zasłaniasz opuść rękę, podnieść rękę bo broni nie widać, skręć broń płazem do obiektywu bo „ginie”, rozsuńcie się bo się zlewacie, mamy to? MAMY – ale do powtórki bo ktoś zapomniał rękawiczek, pompujemy synchronicznie – SYNCHRONICZNIE powiedziałem, SYN-CHRO-NI-CZNIE… czego nie zrozumiałeś w słowie SYNCHRONICZNIE, nic nie widzę w tej masce na śniegu itp. itd.
Kapelusz czarodzieja opada, jak nie chce stać to… wypchaj go śniegiem!!
I tak oto kozacki kadr z demonem w kapeluszu czarodzieja i kosą, taki co robi naprawdę mocne wrażenie to w rzeczywistości Łukasz, który stoi z kupą śniegu na głowie. Rzeczywistość weszła nam chyba nam za mocno… realia tak bardzo…
Ogólnie to był długi dzień, ale mamy to!! Mamy materiały promocyjne, a zwłaszcza zdjęcie na plakat imprezy.
Można zaczynać kampanię promocyjną KOMPANI KORNEJ.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć całą galerię, to Natasza udostępniła ją tutaj.


"Kiedy wszystko szło tak spoko, nie dojechał na czas…" LISZKOR (*)
Czyli Kryzys Nadwiślański 2. Pamiętacie Kryzys Nadwiślański 1, rok temu, gdy trasa Liszkora zaczęła nachodzić na naszą i żadnej ze stron to nie pasowało? Możecie przypomnieć sobie tą opowieść w relacji z zeszłorocznej imprezy. Szczęśliwie, w tym roku kryzys nam nie grozi, specjalnie z Grześkiem L. umawiamy się zawczasu, że On robi imprezę w lasach przy Tychach, a my mamy bazę w Pcimiu… a jednak... Oto przykład totalnego pecha i bezsilności. Kiedy wyciągasz wnioski po zeszłorocznym zdarzeniu, robisz wszystko aby historia się nie powtórzyła, a los i tak płata Ci figla…
Okazało się, że Grzesiek traktował lasy pod Tychami jako awaryjne, jeśli nie udałoby Mu się wymyślić innej lokalizacji, a nie jako miejsce docelowe Liszkora. My także przesunęliśmy imprezę z Pcimia do Lanckorony (ze względów opisanych powyżej). Tym sposobem znowu rajdy zaczęły nachodzić się terenowo (mimo, ze specjalnie ustalaliśmy między sobą szczegóły, aby tak się nie stało). Kilka kolejnych dni później, sytuacja ulega tylko pogorszeniu, bo baza Liszkora w Andrychowie nie wypala (Andrychów nie wchodzi w zakres naszej mapy i impreza puszczona stamtąd na zachód nie pokryła by się z Kompanią). Żadna szkoła nie chce jednak zostać bazą rajdu, a beton z jakim spotka się Monika (na każdym poziomie administracji), sprawi że Andrychów stanie się nierealny. Liszkor nie jest tam mile widziany i Monika na szybko musi szukać innej bazy. Co więcej, nie jest to zadanie łatwe bo i inne obiekty, także robią problemy. Tym sposobem, mimo że przygotowania do Kompanii Kornej idą jak w zegarku, udziela się nam wszystkim nerwowa atmosfera bo Monika musi poświęcić multum czasu na „heroiczne rozwiązywanie problemów, nieznanych w innych gminach" (*)
Finalnie Liszkor wylądować musi w Świnnej Porębie, co już bardzo mocno zachodzi na tereny Czarnego KORNO… nie jest nam to w smak, ale cóż zrobić. Nie przeskoczymy Andrychowa…. Możemy go co najwyżej zrównać z ziemią i spalić… ale przeskoczyć nie przeskoczymy. Trzeba się pogodzić z zaistniała sytuacją… akceptacja przychodzi trudno. Cholernie trudno. Przyszła by łatwiej gdyby to był błąd, przypadek, nieprzewidziane sytuacja, ale kurde zainteresowaliśmy się problemem, umówiliśmy z wyprzedzeniem aby ta sytuacja nie wystąpiła, wyciągnęliśmy wnioski z tego co było rok temu… i co? I wszystko „jak krew w piach”… mnie to osobiście mocno podłamało i zniechęciło, a takie podcięcie skrzydeł nie służy dobrze pracom nad rajdem…


"Kupą tu waszmościowe, kupą" (*)
Jest jednak coś co poprawia mi humor. To lista startowa, która puchnie i finalnie dojdzie do niemal 300 osób. Z każdym nowo dopisanym nazwiskiem, coraz bardziej się cieszę, że zmieniliśmy teren imprezy. A nazwiska są zacne. Coraz więcej Tych, z którymi uwielbiamy się ścigać na rajdach (nie ważne czy mamy szanse czy nie – i tak uwielbiamy) dopisuje się na listę startową i to na nowo zaczyna mnie nakręcać. Niemniej to co cieszy, nierzadko generuje także pewne problemy. Zaczynamy przewidywać coś na kształt klęski urodzaju.
Lista osób, zwłaszcza na TR7 i TP7 robi się tak duża (to cieszy), że zaczynamy wyczuwać potencjalne problemy organizacyjne (to martwi). W naszym wstępnym planie cała trasa rodzinna miała być częścią każdej trasy rajdowej. Nawet karty startowe zostały zaprojektowane tak, że trasy od 24h do 7h miały na nich wszystkie punkty z trasy rodzinno-rekreacyjnej.
Jednakże zainteresowanie „siódemkami” (zarówno pieszej jak i rowerowej) przekracza nasze oczekiwania. Mamy zapisanych na nie ponad 100 uczestników. Mapa „rodzinnej” jest w skali 1:25000, a to oznacza że zrobi się tłoczno w Lanckoronie. Wiemy, że wszyscy zawodnicy narzekają jak do pierwszy punktów tworzą się kolejki/pociągi i jazda odbywa się w grupie. Nie unikniemy tłoku przy takiej liczbie zawodników, ale spróbujemy go zminimalizować. Uruchamiamy sztab reagowania kryzysowego.
Moim pomysłem jest rozdzielnie startu o pół godziny trasy rowerowej od pieszej (nie mamy dużego pola manewru, ale 30 min jest osiągalne). Pomysłem Basi jest propozycja, aby zawodnicy TP7 u TR7 nie robili wszystkich punktów z „małej mapy”, ale tylko 10 dowolnie wybranych. Otworzy to wariantowość, bo na pewno nie wszyscy pojadą tak samo, ale także szybko ich to wyekspediuje na „dużą mapę”. Postanawiamy wdrożyć oba pomysły. Tym sposobem, trasy 12h i 7h dostają do zrobienia tylko 10 z 20 punktów trasy rodzinno-rekreacyjne. Na tyle ile się da, zminimalizujemy tłok. Ktoś mógłby zapytać czemu w takim razie nie wywalić z zakresy TP7 i TR7 całej małej mapy… no niby można by było, ale widzieliście te punkty?
Most na Cedronie, dróżki kalwaryjskie, grób drwala, zamek w Lanckoronie – nie chcieliśmy zostawiać takich punktów tylko dla Tras 24 i rodzinnych. Zbyt ładnie jest w Lanckoronie aby tak postąpić.
37 godzin w formule 1 (tak zapieprzamy!)
37 godzin - tyle zajmuje nam rozłożenie całej trasy. Zaczynamy już w środę z samego rana (wyjazd o 6:00), aby mieć pewność że zdążymy ze wszystkim. W piątek o 23:00 startują pierwsze trasy (24h), więc piątek za dnia taktujemy jako awaryjny – planem jest zakończyć rozwieszanie w czwartek w nocy. Musimy rozlokować 83 lampiony, bo jeden jest już w schronisku po Leskowcem (oszczędzi nam to jakieś 2-3 godziny podejścia i zejścia). Podobnie jak rok temu Lenon tworzy formułę, która oblicza nam czas na rozłożenie całej trasy na podstawie – na bieżąco – wprowadzanych danych czasowych. Nauczony doświadczeniem, po zjeb**e jaką dostałem rok temu, mówię o formule a nie o algorytmie :D
Pierwszym punktem jest Gorzeń Dolny i góra Goryczkowiec, a chwilę później lecimy z buta przez Beskid Mały . Góry poszły na pierwszy ogień aby zrobić to za dnia i jeszcze w pełni sił. To także obszar, który zajmie nam najdłużej – w znaczeniu czas pomiędzy rozwieszeniem lampionów będzie najdłuższy. Kiedy to tylko możliwe rozdzielamy się na zespoły operacyjne. Auto zostaje na dole, Basia leci na jedną górę, a ja na drugą. Gdy ja rozwieszam przepust, skały i kamraty, Ona z Lenonem atakuje Jaroszowicką Górę. Czas upływa, lampionów przybywa, ale według wyliczeń Lenona cała trasa zajmie nam 37-38 godzin. Rok temu jego wyliczenia, aktualizowane na bieżąco sprawdziły się do 30 min, więc i w tym razem możemy spodziewać się, że formuła zadziała. Trochę się boimy wieszać lampiony już w środę, żeby nie zginęły, ale bardzo nie chcemy wieszać ich w piątek – wolimy mieć jakiś bufor na ewentualne sytuacje kryzysowe. W środę wieszamy zatem w miejscach bardziej „dzikich” i mniej uczęszczanych, aby zwiększyć prawdopodobieństwo ich przetrwania do soboty.
Dzień kończymy koło 3:00 w nocy i wracamy do Krakowa złapać ze dwie, trzy godziny snu.
W czwartek o 7:00 wyruszamy ponownie w teren, tym razem zaczynając od Czernichowa czyli od mapy północnej.
W ten dzień czeka nas trochę „grubszych” czasowo punktów ponieważ musimy zamontować tabliczki na Tatrach i Lubaniu. Przyjdzie nam też wytachać niespodziankę „Góralki w Tatrach” na szczyt. W menu jest także Mysiorowa Dziura, do której będziemy przedzierać się nocą przez 3 wąwozy oraz cała trasa rodzinna w Lanckoronie i Kalwarii.
Dzień upływa nam na krzyku Lenona „CZAS!!!” gdy tylko zatrzymamy się gdzieś na dłużej niż 20 sekund.
Ostatni lampion instalujemy o godzinie 3:30 w nocy z czwartku na piątek. Udało się… trasy gotowe.
Zajęło nam to 37 godzin, a autem przejechaliśmy prawie 500 km (licząc z dojazdami Kraków – Wadowice). Garmin pokazał 8000 przewyższeń (owszem autem czasem się jeździ na około bo tak biegną drogi, ale mimo wszystko…!!!). Pora wracać do domu i złapać kilka godzin snu.
W piątek pakujemy się, zbieramy sprzęt szermierczy na warsztaty dla dzieci, zbieramy naszą ekipę z SFA i urywając się z treningu ruszamy do Lanckorony.
W bazie ruch jak w ulu, bo trwa rejestracja zawodników (głównie z 24-rki) oraz przygotowania. Znowu zjada nas stres, czy na pewno wszystko gotowe, czy o niczym nie zapomnieliśmy. Ciągle zerkam w notatki, aby na pewno wszystko co ważne przekazać na odprawie… a zostały do niej zostały minuty.


"Kochanie, wiesz, że nie oddałbym za nic
chwil spędzonych razem w Tesco,
bo wiesz, to jest to, co sprawiło,
że dwoje się zeszło jak orzeł z reszką.
Lecz jest coś, co dziś mnie zniechęca z leksza.
Rybeczko, płaszczko, znów psychotropy wpieprzasz.
W efekcie prowadzisz zażarte spory ze sztućcami, nie?
Sypiasz w lodówce i głosowałaś na SLD.
Lecz chcę pamiętać Cię taką jak w roku poprzednim.
Bez Ciebie schnę jak mokry chomik na patelni.
Tak długo szukałem słów, aby wyrazić ten ból:
kocham Cię tak, że ja pier***e, ku***a i ch*j!" (*)
Czyli opowieść o tym jak słowo ODprawa zamienia się w słowo PRZYprawa.
Wybija godzina 22:30. Zaczynamy. Jesteśmy zaskoczeniu niewielką liczbą pytań: to oznacza że albo tak dobrze napisaliśmy komunikat startowy albo wszystko jest tak zamotane, że nie ma sensu o nic pytać.
Gdy wybija 23:00 najtwardsi Zawodnicy ruszają w mrok. Noc mają piękną bo jest prawie pełnia, a i pogoda dopisuje. To nie jest to co rok temu, tym razem pogoda będzie nam sprzyjać i nie zrobi się nagle, z dnia na dzień, -10.
Trasy ruszyły… mamy chwilę przerwy. Nawet dłuższą chwilę bo jest po 23:00 a kolejną odprawę (tras 12h) prowadzimy dopiero o 7:30.
Nie dane nam będzie jednak się przespać tej nocy. Kiedy Zawodnicy ruszyli w las, my musimy ruszyć do całodobowego Tesco.
Pani Kucharka, która przygotuje posiłki dla Zawodników (czyli ponad 300 porcji) zarzuciła listę potrzebnych jej rzeczy. Nie sposób było to przywieźć do bazy – fizycznie nikt z nas, ani my, ani Monika i Tomek nie zabraliby by się z tym, mając swoje rzeczy, banery, sprzęt komputerowy i audio. Monika planuje zakupić te produkty dla Pani Kucharki za dnia, bo potrzebne będą one na popołudnie, gdy wszystkie trasy zaczną wracać.
Jesteśmy jednak zdania, że w dzień będzie urwanie głowy – bo do 11:00 wypuszczamy kolejne trasy rajdu. Wolimy zrobić to teraz, aby w sobotę nie musieć już o tym myśleć. Skoro są sklepy całodobowe, to trzeba ruszać.
Lista jest sroga: 300 butelek wody, 15 słoików z sosami, 250 jajek, kilkanaście kartonów ciastek, kilkanaście paczek makaronu, 200 sztuk bananów, 20 kg jabłek, n kilogramów kiełbasy, (gdzie n to liczba naturalna większa od KILKU!!!)…. Nie chodzi tutaj tylko o ciężar. Chodzi o OBJĘTOŚĆ. Wiecie ile miejsca zajmuje 300 butelek wody zawalonej 200 bananami?
Mało tego, Pani Kucharka była perfekcjonistką (sami chyba przyznacie, że wyżywienie było zacne) i zostawiła listę bardzo konkretną:
- przyprawa, TYLKO I WYŁĄCZNIE XXXX (z dopiskiem NIE INNA !!!)
- makaron, TYLKO I WYŁĄCZNIE YYYY (z dopiskiem NIE INNY) itp/
Nie mówiąc już o 300 drożdżówkach, które były do odbioru z lokalnej piekarni.
Z Lanckorony ruszamy z powrotem do Krakowa do Tesco. Tak naprawdę ruszamy w dwa auta: Sławek i Lenon na pierwszą turę zakupów, kiedy my jeszcze ogarniamy odprawę, a po odprawie już w 3-jkę: Basia, Sławek i ja na drugą turę.
Trzy koszyki ledwie pomieściły to wszystko… pchamy do kasy, a tam tylko kasy samoobsługowe bo jest 2:30 w nocy.
NIEEEE !!! Aby było śmieszniej, przy niektórych towarach nie da się wprowadzić więcej niż np. 10 sztuk… no i zabawa.
Klik, klik, klik, klik, klik, klik… 4 dni później… klik, klik,klik… błąd systemu, zważ raz jeszcze. BŁĄD, powtórz operację… ARGHHHH
Ja nie wiem ile to wszystko kasowaliśmy… wiem tylko, że do bazy dotarliśmy po 4:00 rano i zaczęło się noszenie na kuchnię.
Kiedy cześć z Was targała rower po lesie, my targaliśmy 300 butelek wody po schodach. Bosko.
Finalnie położymy się „spać” około piątej, tylko po to aby od 6:30 być na nogach, bo wtedy zaczną docierać Zawodnicy na trasy 12-stki…
Resztę historii już wszyscy znacie, bo tutaj zaczynają się wasze opowieści o Kompani KORNEJ.

KOMPANIA KORNA w (kilku) liczbach:
Wystartowało niemal 300 zawodników.
Liczba punktów kontrolnych: 106 (22 zagadki i 84 lampiony) rozłożone w 37 godzin
Liczba NIEODWIEDZONY punktów kontrolnych: 0 (i to jest WOW, że na każdy punkt kontrolny ktoś jednak dotarł, nawet do tych na północnych rubieżach i w górach południa)
Liczba godzin snu od środy rano do niedzieli wieczór: 14 (masakra...)
Maksymalny wynik punktowy na zawodach: 3350 na 6020 możliwych (i to jest WOW w zestawieniu z faktem, że KAŻDY ze 106 punktów kontrolny został odwiedzony)
Prace nad trasą: 6 miesięcy (w tym 3 do kosza)
Oficjalne PODSUMOWANIE RAJDU, GALERIA FOTO oraz FILM wraz z udostępnionymi MAPAMI wszystkich tras !!!.
KOMPANIA KORNA NA TRASIE:
Poniżej kilka słów o trasie i wyjaśnienie niektórych zagadek.
X40 - Napis: Sigillum Regiae Civitatis Landskoroniensis
Na ścianie domu, w promieniach słońca
mieni się złotem i trwa bez końca
Herb Lanckorony i cztery slowa
przepisz je w kartę – odpowiedź gotowa.
X50 - Grób dwóch żołnierzy. Jedna z możliwych odpowiedzi to NESIR BASIC.
Tylu ludzi, choć żaden o to nie prosił,
poległo w tej wojnie, nie ze swojej winy.
Ty napisz na karcie jakie imię nosił
Ten w mundurze Bośni i Hercegowiny...
X51 - Most 4 Aniołów. Czwartym był Anioł Stróż :)
Michał, Gabriel i Rafael.
Aniołowie ci mostu strzegą
Ostatni to nie Uriel czy Azrael,
więc kto jest ich czwartym kolegą...
X52 - miejsce pamięci po spalonym kościele. 300 lat miał gdy wybuchł pożar
Niegdyś świątynia tutaj stała
dziś kwiaty przyozdabiają ziemię.
Spłonęła doszczętnie, choć była niemała
Ile lat liczyła, gdy ją objęły płomienie?
X60 - pomnik budowy drogi na Przełęczy Sanguszki. Odpowiedzi to Namiestnik i Marszałek
Daleko od bazy zaniosły Cię nogi
więc teraz zadanie – trudne okropnie.
Jakie pomnik budowy tej drogi
wymienia postaci FUNKCJE i STOPNIE
X61 - kaplica ze studnią tzw. Betsaida (Dom Rybaka). Odpowiedź do WIOSŁO, trzeba było "wznieść w górę lica" i popatrzyć na sufit. Niemniej uznawaliśmy wiele odpowiedzi, bo Anioły były też na obazach.
Na bezimiennym wzgórzu kaplica,
w środku studnia o "bogatych" toniach
stań nad nią i wznieś w górę lica
co Anioł trzyma w swych dłoniach?
X62 - Grobowiec na terenie kościoła w Marcyporębie i daty zapisane w formie x/y czyli jak ułamki.
Odpowiedzi padały różne, ale według nas jest to 8,6. Uznwaliśmy oczywiście wszystkie odpowiedzi na pdostawie tracka czy zdjęć. To rajd na orientację i dobra zabawa, a nie egzamin z matmy :)
Tych, co z matematyką mają nie po drodze
Zeźlić może to zadanie, sponiewierać srodze
Odnajdź grobowiec, który za świątynią skryto,
potem wykonaj, o co Lord SFAROC Cię prosi
na północnej tablicy "ułamki" wyryto
ich suma – DZIESIĘTNIE! - to ile wynosi?
X70 - Ogródek Prepersa. Niesamowity dom ze stacją radarową, działem samobieżnym, wyrzutnią rakiet i czołgiem w ogródku.
Numer 2219 to czołg, acz pojawiały się także odpowiedzi takie jak właśnie działo samobieżne. Każda uznawana :)
Oto dom z nietypowym widokiem.
Właściciel ciekawą pasją tu żyje.
Rzuć na pojazdy uważnym swym okiem,
co pod numrem 2219 się kryje?
X71 - Kaplicza Serca Maryji. Należało odrysować serce przebite 7-mioma mieczami.
Kapliczek jest tutaj wiele,
ale tylko jedna na serca planie.
Pozwól zatem, że się ośmielę
powierzyc Ci takie oto zadanie:
Symbol z jej drzwi przerysuj - choć nie jest najprostszy
Tylko dobrze policz tu liczbę: obecnych w nim ostrzy
X72 - Brama zamku w Zatorze. Trzeba było ją przerysować.
Trafiliście na ZATOR na waszej drodze,
więc i zadanie jest lekko porypane
sprężyć się musicie srodze
rysując zamku wejściową bramę
X80 - Cisy Raciborskiego (drzewa co maja 700 lat, acz i tak nie przebiją tego w Henrykowie Lubańskim. Proszę Państwa o to drzewo starsze niż nasze Państwo ---> tutaj). Odpowiedzią była KUŹNIA lub tez Sułkowice.
Cisy Raciborskiego to naprawdę stare drzewa
i od 700 lat nad tą doliną górują
Tobie jednak nie wiek, a miejsce podać potrzeba
gdzie ludzie stąd ubezpieczenia KU(pu)JĄ...
X81 - pomnik lotników amerykańskich. Odpowiedź to HELL'S ANGEL
"Zbombardować paliw wrogie zakłady"
Ten rozkaz będzie kosztować go życie
Bo z misji wrócić, nie da już rady,
gdy kule rozszarpią mu skrzydeł poszycie.
Liberator – taki model mu wbito w papiery,
ale jak nazywali go Ci, co usiedli za stery?
X82 - Zamek w Spytkowicach, który obecnie pełni role Archiwum Narodowego.
Zamki w swym życiu różne funkcje mają
To strzegą krain, to drzwi zamykają
Niewielu by to jednak poprawnie odgadło
jakie temu tutaj zadanie przypadło
Zapytam Cię wprost, tak z grubej rury
Co kryją dzisiaj stojące tu mury?
X90 - Leskowiec (szczyt), a na nim tablica z wierszem:
"Powiewa flaga, gdy wiatr się zerwie.
A na tej fladze: BIEL I CZERWIEŃ."
No właśnie, 90 punktów te słowa są warte
Jeśli tylko zdołasz je wpisać w swą kartę
X91 - Mioduszyna, wiata turystyczna. Zwierciadło znajdowało się na jednym z filarów. Szerokość: 5,5 cm (chociaż odpowiedź człowieka chodzącego jak w zegarku!!! - Tadeusza, ktory odrysował po prostu kształ i napisał TYLE mnie kupiła :).
Do tego napis w cudzysłowie głosił: "Gdybym mógł cofnąć czas..."
Podchodząc tu, spaliłeś trochę sadła.
Daj teraz pomyśleć i głowie.
Jaka jest szerokość zwierciadła
i jakie słowa znajdziesz tu w cudzysłowie?
X92 - Most na Cedronie. Nasz ulubiony punkt na tej trasie. I jak się okazało lekko hardcore'owa zagadka, no ale 90 pkt przeliczeniowych. To nie mogła być prosta - mówiłem Wam aby powtórzyć fraktale. Odpowiedź to pełnia. Jeden z pierwszy akapitów tej relacji tłumaczy dokładnie dlaczego.
Przed Wami Most na Cedronie.
Miejsce aż dwóch punktów ukrycia.
Bo trasy naszej jest perłą w koronie.
Jeden to lampion, drugi jest do odkrycia...
Motyw zadania? Rzekłbym: dość prosty
FAZĘ KSIĘŻYCA WPISZCIE W SWE KARTY
Ale uwaga!! Są tutaj dwa mosty
i tylko ten drugi odpowiedzi jest warty...
Znaleźć drugi pomoże percepcja
bo on też tutaj, a nie gdzieś w oddali
podpowiedzią niech będzie INCEPCJA
lub samopowtarzalność fraktali...
X93 - Samolot JAK-40
Maszyna ta przydrodze przysiadła.
Kto wie? Może spodoba się i Tobie
Taka Ci powinność tutaj przypadła
Podać jej model – wypisany na dziobie...
X94 - Kopiec Grunwaldzki. Odpowiedź to 7.
Grunwald czyli dwa nagie miecze?
No, nie! Więcej ich na tym pomniku
Budując mieli niezłe zaplecze
więc policz ile ich naprawdę, Dzielny Wojowniku...
W ostatniej chwili pojawiła się także zagadka na temat zbiornika Świnna Poręba, ale nie przytoczę jej tutaj, bo napisałem ją niemal w ostatniej chwili na jakimś skrawku papieru i nie ma tego w moich notatkach dotyczących trasy :)
Musicie sięgnąć po opisy, ktore rozdaliśmy: niemniej most kolejowy wysadzono w 2014 roku.
NA KONIEC KILKA ZDJĘĆ OD NAS :)

Ten szlak to...

Kolce i góry !!!




CYTATY:
1) Książka Michaliła Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata"
2) Cytat: Oscar Wilde
3) "Niekończąca się opowieść 2" - gdy dziwna siła niszczyła Fantazję, ale tylko Bastian - chłopiec z ludzkiego świata, mógł ją nazwać (i pokonać). Nikt nie potrafił nazwać tej siły, aż On nadał jej imię: "Pustka". Od tego momentu wszyscy mieszkańcy Fantazji dowiedzieli się o Pustce. I tak oto Lenon nazwał tą edycję Wiosenne CZARNEGO KoRNO.
4) Piosenka Arki Szatana "Kundel Bury". Ryje psyche, więc słuchacie na własną odpowiedzialność ----> tutaj
5) Parafraza znanego, zabawnego tekstu o jednym z ustrojów politycznych :)
6) Cytat z Trylogii Sienkiewicza
7) RYJE PSYCHE, Genialna piosenka. "PO PROSTU BĄDŹ" Kopruch ---> tutaj
Wiosenne CZARNE KoRNO w 2018 było w naszym ORIENTalnym życiu naprawdę sporym punktem zwrotnym. Pisałem Wam jak bardzo baliśmy się czy ta impreza w ogóle wyjdzie? To pytanie retoryczne bo wiem, że pisałem Wam to chyba ze 100 razy… Nie zmienia to jednak faktu, że trzęśliśmy porami jak w porąbany w warzywniaku czy podołamy… ale udało się!!!
Nasz rajd został przyjęty o wiele cieplej niż mogliśmy sobie to wymarzyć – za co raz jeszcze dziękujemy.
Zdefiniowało to jednak pewną sytuację, w której nagle się znaleźliśmy. Mogliśmy potraktować Wiosenne CZARNE jako jednorazowy strzał. Wybryk i zachciankę (krnąbrnych, ale nie) rozwydrzonych bachorów lub jako pierwszy krok na naszej nowej, orientalnej drodze życia. Otwarł się wakat Architekta ludzkich cierpień i trzeba było pomyśleć czy bierzemy tą robotę :)
Po rajdzie, już na spokojnie, wraz z Moniką i Tomkiem po dość krótkiej dyskusji postanowiliśmy, że za rok zrobimy drugą edycję Wiosennego CZARNEGO KoRNO. Skłamałbym mówiąc, że gdzieś tam w głębi duszy (nawet nie wiedziałem, że ją mam…) nie liczyliśmy na to po cichu – zbyt dobrze bawiliśmy się projektując trasę, układając zagadki i robiąc promo rajdu, aby traktować to jako pojedynczy strzał. Oczywiście, była to ogromna robota, dużo większa niż mogliśmy się tego spodziewać, będąc do tej pory tylko uczestnikami takich rajdów. Nie zmienia to jednak faktu, że była to także świetna zabawa. Skłamałbym także mówiąc, że w moim zwichrowanym umyśle nie pojawiła się koncepcja drugiej edycji już w trakcie budowy trasy Wiosennego CZANEGO KoRNO.
Wiecie jak jest – wiem, że te głosy w mojej głowie nie są prawdziwe, ale mają one tyle fajnych pomysłów !
Powiedziałem mojemu psychiatrze, że słyszę głosy w mojej głowie, a On mi powiedział, że nie mam swojego psychiatry...
Tak też narodził się pomysł… no właśnie, zupełnie innej imprezy niż Kompania Korna. Część z Was słyszała już nazwę pod którą miała kryć się druga edycja, bo o niej czasem wspominaliśmy, a tu taka niespodzianka. Pomysł nie został jednak zarzucony, a raczej przeniesiony w czasie. Dlaczego zarzucać gotowy już pomysł i pracować nad inną koncepcją? Czyżbyśmy mieli za mało roboty? Wszystko to wyjaśni się poniżej – to tyle tytułem wstępu. Zapraszam do wysłuchania opowieści o pewnej Kompani Kornej.
"Mam bardzo nieskomplikowany gust: zadowala mnie to co najlepsze" (*)
Zabrzmiało srogo, co nie? A to tylko cytat z Oscara Wilde. Dość dobrze oddaje jednak uczucia, które targały nami około października 2018. Aby w pełni zrozumieć to przesłanie musimy jednak cofnąć się w czasie do wakacji 2018.
Pierwsze, konkretne eksploracje trasy pod imprezę 2019 zaczęliśmy już w sierpniu 2018. Miało to na celu zapewnić nam sporo czasu na szwendanie się po Beskidzie Makowskim, w którym to miała rozegrać się druga edycja Wiosennego CZARNEGO. Pełni wiary i młodzieńczego entuzjazmu wyruszyliśmy w teren, nie wiedząc jeszcze jaki los przygotowało dla nas Fatum, Karma i inne takie drapichrusty…
… i gdy tak hasaliśmy sobie wesoło wśród górek i pagórów, dotknęło nas romańskie przekleństwo.
Romańskie od Romana Królikowskiego a nie od Rzymian. Roman niegdyś rzekł do nas takie słowa: „Beskid Makowski? Tam są 4 pasma górskie i nic więcej. Wiele tam nie znajdziecie”.
Miał rację… od sierpnia do października zrobiliśmy 8 dłuższych wypadów w Beskid Makowski w poszukiwaniu ciekawych miejsc na punkty kontrolne. Osiem całodniowych wypraw, a w notesie i na Garminie kilka punktów. No właśnie, kilka ciekawych… Nie 30-40 fajnych punktów, ale kilka – dosłownie 3-4. Na osiem wycieczek i kawał spenetrowanego terenu to mało. Za mało… o wiele ZA MAŁO.
Nie zrozumcie mnie źle – to Góry, a więc tereny piękne, ale niestety niezróżnicowane. Siłą Wiosennego CZARNEGO KoRNO miały zawsze być ciekawe, mało znane miejsca, różne ciekawostki od historycznych po przyrodnicze. Mieliśmy jaskinie, grób pierwszego zestrzelonego pilota we wrześniu 1939 roku, skalną kapliczkę uznawaną za miejsce objawień, mieliśmy bunkry OKH (Oberkommando des Heeres - Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych Wehrmachtu), krzyże na szczytach skał, z których prawie każdy związany był z jakąś legendą – Skała Kmity, Sąd Aleksandrowicki, punkty widokowe, Kalwarię z posępnymi postaciami, wieś odznaczoną krzyżem walecznych, ruiny zamków czy też moją ukochaną Doliną Racławki która broni się sama, bo jest tak piękna.
A teraz mamy 4 nietypowe punkty (nie zdradzę jakie, bo może jeszcze kiedyś zahaczymy o te tereny). Pozostałe też są niby fajne, bo są tam punkty widokowe, jakiś kamieniołom, ale ogólnie jest tego mało. Większość punktów to byłby skrzyżowanie ścieżek, może jakiś głaz. Miejsca fajne na każdy rajd, ale nie umywa się to do różnorodności punktów kontrolnych z Dolinek Podkrakowskich.
No i druga sprawa: wariantowość… a w zasadzie jej brak. Nawet robiąc rogaining marszruty narzucają się same: trzeba walić szlakiem bo inaczej nie ma sensu lub innych sensownych dróg po prostu nie ma. Chociaż może to po prostu my nie umiemy zrobić w tym terenie ciekawej imprezy – tak też może być. Wariantowość otworzyła by się sama, gdyby zagęścić punkty kontrolne, ale takowych właśnie nie mamy. Nie chcemy też dawać punktów gdzieś na siłę. Trasa powinna bronić się sama. Oczywiście, że pojawią się na niej punkty dodatkowe: sugerujące np. przejazd przez ciekawy teren, pozwalające unikać głównych dróg, ale zgodnie z nazwą mają to być punkty dodatkowe/pomocnicze, a nie 80-90% wszystkich lampionów.
Gnębi mnie to, wierci w duszy dziury, prześladuje i miewam nocne koszmary – czasem nawet moczę się nocy, gdy po ciemku podjadam z lodówki i obleję się sokiem… Teren nam się pomału kończy, a u nas posucha. Niby historycznych miejsc jest trochę, ale wszystkie w jednym klimacie: partyzanckie, bo to takie tereny.
Openstreetmaps, WikiaMAPA oraz inne strony nie pomagają. Pustka. Roman obłożył nas romańskim przekleństwem i pewnie teraz rechocze… nie umiemy zrobić tutaj w miarę ciekawej imprezy.
Zbieram się na odwagę i rozpoczynam poważną rozmowę z Basią. Nie, nie dlatego że się jej boję (no może trochę…), ale dlatego że ciężko mi się samemu z tym pogodzić. Trzeba podjąć bardzo odważną decyzję: musimy zamienić miejsce rozgrywania zawodów. Co ciekawe Basia jest zgodna – ma takie samo wrażenie, że trasa nie spełnia naszych oczekiwań. 3 miesiące pracy w plecy… zaczynamy od zera. Lenon, jak to Lenon, mówi: „to wielki sukces i wielka odwaga, przyznać się do błędu i zawrócić ze ścieżki, która jest ślepa” i oczywiście w jakimś stopniu ma rację… co nie zmienia faktu, że właśnie zaczął się listopad, a my zaczynamy od zera.
Trasa musi bronić się sama. To jest warunek konieczny. Jesteśmy w środku sezonu zawodów szermierczych, mamy przed sobą niesamowite przedsięwzięcie: kolejne Mistrzostwa, które będą rozegrane w Krakowie, a prace nad KoRNO zaczynamy od zera… to tyle by było ze „spokojnie i nienerwowo”.
Owszem powie ktoś, że listopad to jeszcze nie tragedia. Trasę mamy zamknąć do końca stycznia – tak jesteśmy umówieni z Moniką, więc to w sumie racja. Niemniej, nie po to zaczynaliśmy eksploracje już w sierpniu, aby w listopadzie nadal nie mieć nic… hmmm, chociaż może właśnie po to? Może właśnie po to, aby mieć czas na analizę sytuacji i tak wielką zmianę.
Decyzja zapada: skoro trasa nie spełnia naszych oczekiwań to trafia do kosza, a my wciskamy przycisk RESET.



Formujemy KOMPANIĘ KORNĄ
Ruszamy z planem nowej trasą. Od marca 2018 czyli od zakończenia Wiosennego CZARNEGO KORNO, żyjemy imprezą w Beskidzie Makowskim, a teraz musimy nasz rajd przenieść. Tylko kurde gdzie? Klimat imprezy zaplanowany, teren zaplanowany, a teraz wszystko leci do do kosza, a przycisk przywróć jest nieaktywny. Dokładnie jak z trasą rodzinną rok temu. Pamiętajcie jednak: „co Cię nie zabije, to Cię okaleczy” więc ponownie ruszamy w teren... i wtedy wzrok nasza pada na coś świecącego. Coś co w zachodzących promieniach słońca (w końcu patrzymy na zachód) błyszczy się i przyciąga wzrok. To coś to korona. A dokładnie to perła (eeee LANCA?) w Koronie. Lanckorona i Kalwaria Zebrzydowska. Dróżki kalwaryjskie i inne takie. To się może udać! Ruszajmy na eksplorację.
Już pierwszy wyjazd – tak z głupa, na pełnym spontanie przynosi nam około 10 fajnych punktów. Kurcze, to 3 razy więcej niż osiem wyjazdów w Beskid Makowski. Utwierdzamy się w decyzji, że była to „dobra zmiana” :P
Zaczyna się listopadowo-grudniowo-
Jednak w moim sercu nadal tkwi pewna drzazga (kołek, to się nazywa kołek, i to osikowy, krwiopijco...). Tereny fajne, punkty fajne ale to nie góry. Owszem zahaczymy finalnie o Beskid Mały, ale na tym etapie jeszcze tego nie wiemy: eksplorujemy na razie okolice stricte samej Lanckorony. Czemu to takie ważne? Bo klimat imprezy miał się kojarzyć z górami.
Zmiana trasy zatem TAK, ale planowana do tej pory nazwa nie do końca mi teraz pasuje. Musimy zatem wymyślić inną, nową nazwę, a planowaną do tej pory, zachowamy dla innej edycji.
I tak rodzi się trylogia SFAROC’a. Tak, dobrze słyszycie – trylogia. Nazwa pierwszej części czyli „Kompania Korna” zawdzięczacie Lenonowi, który podczas jednej z naszych eksploracyjnych wypraw ją po prostu wymyślił... Trułem Mu chyba od 2 godzin, że planowana nazwa nie pasuje do obecnego rajdu i rozpaczałem, że trzeba by było wymyślić coś innego, chwytliwego, opartego o słowo KORNO. Lamentuje i mam słowotok rozpaczy, a ten do mnie krótko: „no to może KOMPANIA KORNA”
Kupił mnie ten pomysł natychmiast. No po prostu: „Ziemianin wie o Pustce!!!” (*) jeśli kojarzycie klasykę – jak nie to odsyłam do przypisów. Tym samym Wiosenne CZARNE KoRNO staje się swoistym prologiem, coś jak „Hobbit” dla „Władcy Pierścieni” czy jak „Rogue One” dla Klasycznej Trylogii Gwiezd Wojen.
Uprzedzając fakty powiem, że trasa nam się tak rozrośnie i tak wzbogaci o przewyższenia, że stara nazwa wcale by nie była taka zła. Niemniej zostawimy ją dla ostatniej, trzeciej części cyklu. Druga nazwa też już zaplanowana, więc już dziś szykujcie się na część drugą i trzecią tej historii.


FRAKTALE i inne detale
Z każdym wyjazdem w teren przybywa nam miejsc na punkty kontrolne. Gdy spisujemy koordynaty poszczególnych lokacji, podejmujemy także decyzję czy zawiśnie tu lampion, czy też może pokusimy się tutaj o jakieś zadanie/zagadkę.
Na tym etapie nie jest to jeszcze decyzja ostateczna, ale zarys tras zaczyna się pomału kształtować.
I wtedy, któregoś popołudnia trafiamy na Most na Cedronie. Miejsce ładne, bardzo fajne na punkt kontrolny, więc wpada na naszą listę. Kiedy zapisuję koordynaty GPS w Germinie, Basia przygląda się małej kapliczce zbudowanej na środku mostu.
- Widziałeś?
- Co miałem widzieć?
- W kapliczce jest malowidło a na nim most.
- Super (odpowiadam trochę automatycznie bo właśnie zapisuję współrzędne, co jest dla mnie na tą chwilą priorytetem)
- Nie rozumiesz. To jest ten most. Ten sam!
- Jak ten sam?
- No sam popatrz.
Idę i rzeczywiście. Malowidło przedstawia dokładnie takie sam most, jak ten na którym właśnie stoimy. Jeden do jeden - wszystko się zgadza, podpory, kształt budowli. Tylko akcja na moście dzieje się w dawnych czasach… w nocy, przy pełni księżyca. Patrzę uważnie… a na moście kaplica. A w niej… ALE CZAD !!!
Incepcja, samopowtarzalność obrazu niczym… niczym… niczym FRAKTAL !!!
Obraz ten sugeruje, że na naszą rzeczywistość i to co się dzieje na naszym moście, także patrzy ktoś z zewnątrz. Niekończąca się pętla i samopowtarzalność. Już wiem, że tu musi być zadanie. W mojej głowie od razu przywołane zostają: zbiór Mandelbrota i zbiory Julii. Fraktale – piękno matematyki w najczystszej postaci.
Tak oto rodzi się punkt X92. Jednak wymyślenie treści tej zagadki – wierszyka, nie przyjdzie mi już tak łatwo. Około 12 poprzednich wersji trafi do kosza, nim w końcu po 3 tygodniach układania strof, uznam że wersja zaprezentowana na rajdzie jest akceptowalna… no i przede wszystkim (mam nadzieję) jasna dla Zawodników. (To czy była jasna okazało się bardzo zależne do Zawodnika – część odpowiadała bez problemu, cześć miała z nią kłopot – no ale halo: 65 + X92 czyli 150 pkt przeliczeniowych do zgarnięcia na punkcie niedaleko bazy, więc kto powiedział że powinien być banalny?)

Będzie kiepsko jeśli moja LUBA(ń) dowie się o GÓRALKACH W TATRACH
Eksploracja trwa. Naszą uwagę przyciągają dwa pagóry. Jeden z nich to LUBAŃ a drugi to TATRY. Uwielbiam nazwy gór, pewnie już wiecie, że kolekcjonujemy zdjęcia tabliczek. A skoro te pagóry mają tak zacne nazwy, to musimy je odwiedzić. W moim umyśle od razu rodzi się pomysł aby jednym z tekstów promujących rajd było stwierdzenie: „zabierzemy Was od Lubania aż po Tatry”. Lubań to fajny pagórek, z nawet wyróżniającym się szczytem, gorzej z Tatrami, bo to zakrzaczone (kolce!) wzgórze o mało wybitnym wierzchołku. Nazwa jednak jest magiczna, a do tego pojawi się dziki pomysł aby zrobić tutaj niespodziankę w postaci małego bufetu opartego o ciasteczka Góralki i piwa Tatra (Góralki w Tatrach!!!) Klimat się zrobi niesamowity i niespodzianka także powinna zrobić wrażenie na zawodnikach. Wraz z Moniką i Tomkiem planujemy zatem najpierw wygląd tabliczek, a potem je po prostu „produkujmy”.
Później wystarczy już tylko trochę wykarczować Tatry i zakupić potrzebny asortyment. Karczowanie odbędzie się nocą, podczas rozkładania trasy :)
W ten oto sposób dwa kolejne pagóry dostają swoje tabliczki, a na zawodników czekać będzie nietypowa niespodzianka.
Do tego zaczyna nam dopadać głupawka: i tak kody na lampionach zaczynają żyć własnym życiem: wielkie mrowisko otrzymuje kod ANTS, Zapora p-panc. Zęby Smoka dostaje kod SMOK, ławeczka na szlaku ma kod ŁAWA, a Ciuchcia PKP. Samotne drzewo to SAM, a krzyż pokutny to KARA - bawimy się po prostu jak dzieci :)



Wolicie jechać Ciuchcią czy Czołgiem… a może po Schodach do Pałacu
Roboty z przygotowaniami rajdu jest od groma, ale wszystko układa się jak w bajce. Dostajemy patronaty władz Lanckorony, Kalwarii, a nawet Wojewody Małopolskiego. Trasa wypełnia się coraz ciekawszymi punktami kontrolnymi. Oprócz zamków, pomników, leśnych miejsc odkrywamy kilka ciekawych obiektów, na których chcielibyśmy umieścić lampiony… i żaden nie odmawia nam zgody.
Tak oto jednym z punktów kontrolnych staje się Ciuchcia na terenie placu zabaw, należącym do Rady Osiedla w Wadowicach. Właściciel Pałacu w Paszkówce pozwala powiesić nam lampion na terenie przy-pałacowym i jest tym faktem, bardziej niż zachwycony, bo sam w młodości startował w imprezach na orientacje. Gospodarz Łowiska również udostępnia nam teren przy stawach (a dokładnie schodki na platformę widokową), gdzie możemy zainstalować punkt kontrolny, który świetnie wpisze się nam w trasę – a do tego stawy są zadbane i jest tam po prostu ładnie.
Na mapę trafia także obiekt nazwany przez nas jako Ogródek Prepersa, gdzie zobaczyć można stację radarową, wyrzutnię rakiet, działa przeciwlotnicze a nawet czołg. Po prostu nie ma miejsca, które by nam odmówiło lub widziało problem z rozwieszeniem lampionu na swoim terenie.
Nie mówiąc już o Schronisku na Leskowcu, które również bardzo miło nas ugości i zapewni Zawodnikom ciepły posiłek, po okazaniu karty startowej. Wszystkim tym instytucjom i osobom bardzo dziękujemy za udostępnienie swoich obiektów pod nasz zawody!!!
Do tego włócząc się po terenie odkrywamy takie miejsca jak Grób Drwala, Drzewo na Upiórczysku (coś jak uroczysko ale na odwrót: kolce i bagna) czy też drzewo, do którego można wejść :)



(Zdjęcie "Ogródka Prepersa" jest autorstwa Nataszy)
Towarzysze i KAMRATY :)
Podobnie jak rok temu czasem spotykamy się z sytuacją, że na małym obszarze trafiamy na 2 miejsca, w których chcielibyśmy umieścić punkt kontrolny. Oba są tak fajne, że nie umiemy wybrać w którym z nich powinien zawisnąć lampion. Generuje to również problem, w którym dwa kółeczka na mapie na siebie nachodzą. Postanawiamy zatem rozwiązać problem poprzez ucieczkę do przodu. Bierzemy oba punkty i jeden z nich czynimy punktem niejawnym (nieoznakowanym na mapie). Na drugim wisi normalny lampion, na którym znajduje się instrukcja jak dotrzeć do punktu ukrytego, ulokowanego gdzieś nieopodal.
Tym sposobem, z problemu uczyniliśmy dodatkowe zadanie nawigacyjne dla Zawodników, ponieważ instrukcją może być dodatkowa mapka lub opis słowny (np. podanie azymutu i odległości). Nie ukrywam, że bałem się jak ten pomysł zostanie odebrany, acz będąc uczestnikami rajdu lubimy jak trafiamy na takie nietypowe zagadki nawigacyjne. Niczym Luke w bitwie o Yavin 4 zaufaliśmy zatem własnym uczuciom i wprowadziliśmy Kamraty na mapę.
Chcąc jednak jeszcze bardziej utrudnić rogaining'owe planowanie wariantów, oznaczamy punkty z Kamratami na mapie poprzez oznakowanie "+K". Sprawia to, że Zawodnicy od razu muszą rozważać czy zaliczając np. punkt 40+K, będą nastawiać się na 40 pkt przeliczeniowych i będą lecieć dalej, czy też postanowią szukać Kamrata (wartego kolejne 40 pkt przeliczeniowych), chcąc zgarnać łącznie 80 pkt za ten punkt.
Patrząc OBIEKTYWNIE na niepokojące obrazy
Od zeszłorocznej edycji imprezy, wiedzieliśmy że będziemy robić sesję promo. Ile to jest roboty, możecie przeczytać w relacji z Wiosennego CZARNEGO Korno. Niemniej, jest to też świetna zabawa – zwłaszcza jak napatoczy się na nas jakiś przypadkowy przechodzień.
Jest tylko jeden problem, przez całe tygodnie (nie przesadzam!) planowaliśmy kadry „z piekła rodem”, a teraz zmieniła się nazwa i klimat imprezy. Wiadomo, że stare pomysły zostaną odłożone i poczekają na swoją kolej, ale potrzebujemy na szybko zaplanować kadry dla Kompanii.
No i tutaj pustka w głowie… niby prosty temat. Wystarczy pociorać się trochę po krzakach, ale jeśli ktoś z Was bawił się w taką fotografię, to wie że to nie działa w ten sposób. Ustawienie osób, plan kadru i przede wszystkim pomysł to podstawa. Mało tego, pomysł musi wytrzymać konfrontację z okiem obiektywu. To co widzicie oczyma wyobraźni, czasem po prostu nie sposób przełożyć na zdjęcie (albo znowu – my tego nie umiemy).
A tu nie ma nawet czego konfrontować bo pomysłów brak… pustka w głowie. Wena nie przychodzi na zawołanie, nie można wywołać jej kiedy się tego chce… im bardziej próbuję wymyślić jakieś kadry, tym ciężej mi to przychodzi. Nawet net nie pomaga, szukam plakatów, rysunków, zdjęć… ogólnie inspiracji i nic. Takiego wała… a to wał godny hipotezy wyteżeniowej Hubera.
W pewnym momencie już nawet panika mnie bierze. Sesja za 3 dni, a my mamy ze 3 kadry zaplanowane. Potrzeba 20, nawet 30-stu. Plan to jedno, a przecież jeszcze przygotowanie rekwizytów!!!
Nic nie przygotujemy, nie mając zaplanowanych ujęć. I nagle olśnienie… w środę przed sobotnią sesją pomysły przychodzą same. Siedzę w biurze, a w myślach widzę 4 kadry, jadę na rowerze do pracy i gonią mnie kolejne cztery. Prowadzimy trening środowy i mówię Basi: „prowadź grupę – muszę coś zapisać”. W notatkach w komórce lądują kolejne pomysły. Jest dobrze. Opracowuję plik z opisami i podobnymi grafikami wyszukanymi w necie, aby nic nie uciekło i wysyłam go do naszych Foto-mistrzów do konsultacji wykonywalności.
Tym razem jedziemy na dwa ognie, a dokładnie na dwa aparaty, bo będziemy mieć dwóch fotografów. Pierwszy to Lenon jak rok temu (no dobra, nie jak rok temu, ale o rok starszy), ale i Nataszka (tak, tak – ta od KrakINO).
Czwartek to gonitwa za rekwizytami: kilofy, kokosy, łańcuchy itp.
Do nocy biegamy po mieście aby zabrać wszystkie potrzebne rekwizyty – to wcale nie takie proste kupić kokosy w styczniu, nawet w markecie. Zwłaszcza jak ktoś zapakuje do koszyka ananasy i krzyczy na cały sklep „Szkodnik, MAM, ZNALAZŁEM”. Szkodnik przychodzi i pyta „ale co masz?”. Jak to co? MAM KOKOSY…
Masz to chyba zryty beret. To są ananasy…
No tak, ananasy… rzeczywiście. Zaćmiło mnie.
Koniec końców, mamy wszystko, śnieg też dopisał, więc w sobotę ruszamy w teren. I tutaj stajemy się prawdziwą kompanią karną: rower, hulajnoga, 3 rapiery, 2 miecze, łańcuchy, kosa, wąż, kilofy, maski szermiercze, przebrania, topory… wleczemy się przez śnieg jak potępieni, przygnieceni ciężarem swoich grzechów…. a właściwie to rekwizytów. Nie wiem ile to wszystko ważyło, ale uwierzcie że sporo.
Gdy już dotachamy się na miejsce, to najbliższe godziny spędzimy na śniegu i mrozie ustawiając się i powtarzając ujęcie po ujęciu. Ludzie omijają nas szerokim łukiem, a my znowu klasyk jak rok temu: ryj sobie zasłaniasz opuść rękę, podnieść rękę bo broni nie widać, skręć broń płazem do obiektywu bo „ginie”, rozsuńcie się bo się zlewacie, mamy to? MAMY – ale do powtórki bo ktoś zapomniał rękawiczek, pompujemy synchronicznie – SYNCHRONICZNIE powiedziałem, SYN-CHRO-NI-CZNIE… czego nie zrozumiałeś w słowie SYNCHRONICZNIE, nic nie widzę w tej masce na śniegu itp. itd.
Kapelusz czarodzieja opada, jak nie chce stać to… wypchaj go śniegiem!!
I tak oto kozacki kadr z demonem w kapeluszu czarodzieja i kosą, taki co robi naprawdę mocne wrażenie to w rzeczywistości Łukasz, który stoi z kupą śniegu na głowie. Rzeczywistość weszła nam chyba nam za mocno… realia tak bardzo…
Ogólnie to był długi dzień, ale mamy to!! Mamy materiały promocyjne, a zwłaszcza zdjęcie na plakat imprezy.
Można zaczynać kampanię promocyjną KOMPANI KORNEJ.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć całą galerię, to Natasza udostępniła ją tutaj.


"Kiedy wszystko szło tak spoko, nie dojechał na czas…" LISZKOR (*)
Czyli Kryzys Nadwiślański 2. Pamiętacie Kryzys Nadwiślański 1, rok temu, gdy trasa Liszkora zaczęła nachodzić na naszą i żadnej ze stron to nie pasowało? Możecie przypomnieć sobie tą opowieść w relacji z zeszłorocznej imprezy. Szczęśliwie, w tym roku kryzys nam nie grozi, specjalnie z Grześkiem L. umawiamy się zawczasu, że On robi imprezę w lasach przy Tychach, a my mamy bazę w Pcimiu… a jednak... Oto przykład totalnego pecha i bezsilności. Kiedy wyciągasz wnioski po zeszłorocznym zdarzeniu, robisz wszystko aby historia się nie powtórzyła, a los i tak płata Ci figla…
Okazało się, że Grzesiek traktował lasy pod Tychami jako awaryjne, jeśli nie udałoby Mu się wymyślić innej lokalizacji, a nie jako miejsce docelowe Liszkora. My także przesunęliśmy imprezę z Pcimia do Lanckorony (ze względów opisanych powyżej). Tym sposobem znowu rajdy zaczęły nachodzić się terenowo (mimo, ze specjalnie ustalaliśmy między sobą szczegóły, aby tak się nie stało). Kilka kolejnych dni później, sytuacja ulega tylko pogorszeniu, bo baza Liszkora w Andrychowie nie wypala (Andrychów nie wchodzi w zakres naszej mapy i impreza puszczona stamtąd na zachód nie pokryła by się z Kompanią). Żadna szkoła nie chce jednak zostać bazą rajdu, a beton z jakim spotka się Monika (na każdym poziomie administracji), sprawi że Andrychów stanie się nierealny. Liszkor nie jest tam mile widziany i Monika na szybko musi szukać innej bazy. Co więcej, nie jest to zadanie łatwe bo i inne obiekty, także robią problemy. Tym sposobem, mimo że przygotowania do Kompanii Kornej idą jak w zegarku, udziela się nam wszystkim nerwowa atmosfera bo Monika musi poświęcić multum czasu na „heroiczne rozwiązywanie problemów, nieznanych w innych gminach" (*)
Finalnie Liszkor wylądować musi w Świnnej Porębie, co już bardzo mocno zachodzi na tereny Czarnego KORNO… nie jest nam to w smak, ale cóż zrobić. Nie przeskoczymy Andrychowa…. Możemy go co najwyżej zrównać z ziemią i spalić… ale przeskoczyć nie przeskoczymy. Trzeba się pogodzić z zaistniała sytuacją… akceptacja przychodzi trudno. Cholernie trudno. Przyszła by łatwiej gdyby to był błąd, przypadek, nieprzewidziane sytuacja, ale kurde zainteresowaliśmy się problemem, umówiliśmy z wyprzedzeniem aby ta sytuacja nie wystąpiła, wyciągnęliśmy wnioski z tego co było rok temu… i co? I wszystko „jak krew w piach”… mnie to osobiście mocno podłamało i zniechęciło, a takie podcięcie skrzydeł nie służy dobrze pracom nad rajdem…


"Kupą tu waszmościowe, kupą" (*)
Jest jednak coś co poprawia mi humor. To lista startowa, która puchnie i finalnie dojdzie do niemal 300 osób. Z każdym nowo dopisanym nazwiskiem, coraz bardziej się cieszę, że zmieniliśmy teren imprezy. A nazwiska są zacne. Coraz więcej Tych, z którymi uwielbiamy się ścigać na rajdach (nie ważne czy mamy szanse czy nie – i tak uwielbiamy) dopisuje się na listę startową i to na nowo zaczyna mnie nakręcać. Niemniej to co cieszy, nierzadko generuje także pewne problemy. Zaczynamy przewidywać coś na kształt klęski urodzaju.
Lista osób, zwłaszcza na TR7 i TP7 robi się tak duża (to cieszy), że zaczynamy wyczuwać potencjalne problemy organizacyjne (to martwi). W naszym wstępnym planie cała trasa rodzinna miała być częścią każdej trasy rajdowej. Nawet karty startowe zostały zaprojektowane tak, że trasy od 24h do 7h miały na nich wszystkie punkty z trasy rodzinno-rekreacyjnej.
Jednakże zainteresowanie „siódemkami” (zarówno pieszej jak i rowerowej) przekracza nasze oczekiwania. Mamy zapisanych na nie ponad 100 uczestników. Mapa „rodzinnej” jest w skali 1:25000, a to oznacza że zrobi się tłoczno w Lanckoronie. Wiemy, że wszyscy zawodnicy narzekają jak do pierwszy punktów tworzą się kolejki/pociągi i jazda odbywa się w grupie. Nie unikniemy tłoku przy takiej liczbie zawodników, ale spróbujemy go zminimalizować. Uruchamiamy sztab reagowania kryzysowego.
Moim pomysłem jest rozdzielnie startu o pół godziny trasy rowerowej od pieszej (nie mamy dużego pola manewru, ale 30 min jest osiągalne). Pomysłem Basi jest propozycja, aby zawodnicy TP7 u TR7 nie robili wszystkich punktów z „małej mapy”, ale tylko 10 dowolnie wybranych. Otworzy to wariantowość, bo na pewno nie wszyscy pojadą tak samo, ale także szybko ich to wyekspediuje na „dużą mapę”. Postanawiamy wdrożyć oba pomysły. Tym sposobem, trasy 12h i 7h dostają do zrobienia tylko 10 z 20 punktów trasy rodzinno-rekreacyjne. Na tyle ile się da, zminimalizujemy tłok. Ktoś mógłby zapytać czemu w takim razie nie wywalić z zakresy TP7 i TR7 całej małej mapy… no niby można by było, ale widzieliście te punkty?
Most na Cedronie, dróżki kalwaryjskie, grób drwala, zamek w Lanckoronie – nie chcieliśmy zostawiać takich punktów tylko dla Tras 24 i rodzinnych. Zbyt ładnie jest w Lanckoronie aby tak postąpić.
37 godzin w formule 1 (tak zapieprzamy!)
37 godzin - tyle zajmuje nam rozłożenie całej trasy. Zaczynamy już w środę z samego rana (wyjazd o 6:00), aby mieć pewność że zdążymy ze wszystkim. W piątek o 23:00 startują pierwsze trasy (24h), więc piątek za dnia taktujemy jako awaryjny – planem jest zakończyć rozwieszanie w czwartek w nocy. Musimy rozlokować 83 lampiony, bo jeden jest już w schronisku po Leskowcem (oszczędzi nam to jakieś 2-3 godziny podejścia i zejścia). Podobnie jak rok temu Lenon tworzy formułę, która oblicza nam czas na rozłożenie całej trasy na podstawie – na bieżąco – wprowadzanych danych czasowych. Nauczony doświadczeniem, po zjeb**e jaką dostałem rok temu, mówię o formule a nie o algorytmie :D
Pierwszym punktem jest Gorzeń Dolny i góra Goryczkowiec, a chwilę później lecimy z buta przez Beskid Mały . Góry poszły na pierwszy ogień aby zrobić to za dnia i jeszcze w pełni sił. To także obszar, który zajmie nam najdłużej – w znaczeniu czas pomiędzy rozwieszeniem lampionów będzie najdłuższy. Kiedy to tylko możliwe rozdzielamy się na zespoły operacyjne. Auto zostaje na dole, Basia leci na jedną górę, a ja na drugą. Gdy ja rozwieszam przepust, skały i kamraty, Ona z Lenonem atakuje Jaroszowicką Górę. Czas upływa, lampionów przybywa, ale według wyliczeń Lenona cała trasa zajmie nam 37-38 godzin. Rok temu jego wyliczenia, aktualizowane na bieżąco sprawdziły się do 30 min, więc i w tym razem możemy spodziewać się, że formuła zadziała. Trochę się boimy wieszać lampiony już w środę, żeby nie zginęły, ale bardzo nie chcemy wieszać ich w piątek – wolimy mieć jakiś bufor na ewentualne sytuacje kryzysowe. W środę wieszamy zatem w miejscach bardziej „dzikich” i mniej uczęszczanych, aby zwiększyć prawdopodobieństwo ich przetrwania do soboty.
Dzień kończymy koło 3:00 w nocy i wracamy do Krakowa złapać ze dwie, trzy godziny snu.
W czwartek o 7:00 wyruszamy ponownie w teren, tym razem zaczynając od Czernichowa czyli od mapy północnej.
W ten dzień czeka nas trochę „grubszych” czasowo punktów ponieważ musimy zamontować tabliczki na Tatrach i Lubaniu. Przyjdzie nam też wytachać niespodziankę „Góralki w Tatrach” na szczyt. W menu jest także Mysiorowa Dziura, do której będziemy przedzierać się nocą przez 3 wąwozy oraz cała trasa rodzinna w Lanckoronie i Kalwarii.
Dzień upływa nam na krzyku Lenona „CZAS!!!” gdy tylko zatrzymamy się gdzieś na dłużej niż 20 sekund.
Ostatni lampion instalujemy o godzinie 3:30 w nocy z czwartku na piątek. Udało się… trasy gotowe.
Zajęło nam to 37 godzin, a autem przejechaliśmy prawie 500 km (licząc z dojazdami Kraków – Wadowice). Garmin pokazał 8000 przewyższeń (owszem autem czasem się jeździ na około bo tak biegną drogi, ale mimo wszystko…!!!). Pora wracać do domu i złapać kilka godzin snu.
W piątek pakujemy się, zbieramy sprzęt szermierczy na warsztaty dla dzieci, zbieramy naszą ekipę z SFA i urywając się z treningu ruszamy do Lanckorony.
W bazie ruch jak w ulu, bo trwa rejestracja zawodników (głównie z 24-rki) oraz przygotowania. Znowu zjada nas stres, czy na pewno wszystko gotowe, czy o niczym nie zapomnieliśmy. Ciągle zerkam w notatki, aby na pewno wszystko co ważne przekazać na odprawie… a zostały do niej zostały minuty.


"Kochanie, wiesz, że nie oddałbym za nic
chwil spędzonych razem w Tesco,
bo wiesz, to jest to, co sprawiło,
że dwoje się zeszło jak orzeł z reszką.
Lecz jest coś, co dziś mnie zniechęca z leksza.
Rybeczko, płaszczko, znów psychotropy wpieprzasz.
W efekcie prowadzisz zażarte spory ze sztućcami, nie?
Sypiasz w lodówce i głosowałaś na SLD.
Lecz chcę pamiętać Cię taką jak w roku poprzednim.
Bez Ciebie schnę jak mokry chomik na patelni.
Tak długo szukałem słów, aby wyrazić ten ból:
kocham Cię tak, że ja pier***e, ku***a i ch*j!" (*)
Czyli opowieść o tym jak słowo ODprawa zamienia się w słowo PRZYprawa.
Wybija godzina 22:30. Zaczynamy. Jesteśmy zaskoczeniu niewielką liczbą pytań: to oznacza że albo tak dobrze napisaliśmy komunikat startowy albo wszystko jest tak zamotane, że nie ma sensu o nic pytać.
Gdy wybija 23:00 najtwardsi Zawodnicy ruszają w mrok. Noc mają piękną bo jest prawie pełnia, a i pogoda dopisuje. To nie jest to co rok temu, tym razem pogoda będzie nam sprzyjać i nie zrobi się nagle, z dnia na dzień, -10.
Trasy ruszyły… mamy chwilę przerwy. Nawet dłuższą chwilę bo jest po 23:00 a kolejną odprawę (tras 12h) prowadzimy dopiero o 7:30.
Nie dane nam będzie jednak się przespać tej nocy. Kiedy Zawodnicy ruszyli w las, my musimy ruszyć do całodobowego Tesco.
Pani Kucharka, która przygotuje posiłki dla Zawodników (czyli ponad 300 porcji) zarzuciła listę potrzebnych jej rzeczy. Nie sposób było to przywieźć do bazy – fizycznie nikt z nas, ani my, ani Monika i Tomek nie zabraliby by się z tym, mając swoje rzeczy, banery, sprzęt komputerowy i audio. Monika planuje zakupić te produkty dla Pani Kucharki za dnia, bo potrzebne będą one na popołudnie, gdy wszystkie trasy zaczną wracać.
Jesteśmy jednak zdania, że w dzień będzie urwanie głowy – bo do 11:00 wypuszczamy kolejne trasy rajdu. Wolimy zrobić to teraz, aby w sobotę nie musieć już o tym myśleć. Skoro są sklepy całodobowe, to trzeba ruszać.
Lista jest sroga: 300 butelek wody, 15 słoików z sosami, 250 jajek, kilkanaście kartonów ciastek, kilkanaście paczek makaronu, 200 sztuk bananów, 20 kg jabłek, n kilogramów kiełbasy, (gdzie n to liczba naturalna większa od KILKU!!!)…. Nie chodzi tutaj tylko o ciężar. Chodzi o OBJĘTOŚĆ. Wiecie ile miejsca zajmuje 300 butelek wody zawalonej 200 bananami?
Mało tego, Pani Kucharka była perfekcjonistką (sami chyba przyznacie, że wyżywienie było zacne) i zostawiła listę bardzo konkretną:
- przyprawa, TYLKO I WYŁĄCZNIE XXXX (z dopiskiem NIE INNA !!!)
- makaron, TYLKO I WYŁĄCZNIE YYYY (z dopiskiem NIE INNY) itp/
Nie mówiąc już o 300 drożdżówkach, które były do odbioru z lokalnej piekarni.
Z Lanckorony ruszamy z powrotem do Krakowa do Tesco. Tak naprawdę ruszamy w dwa auta: Sławek i Lenon na pierwszą turę zakupów, kiedy my jeszcze ogarniamy odprawę, a po odprawie już w 3-jkę: Basia, Sławek i ja na drugą turę.
Trzy koszyki ledwie pomieściły to wszystko… pchamy do kasy, a tam tylko kasy samoobsługowe bo jest 2:30 w nocy.
NIEEEE !!! Aby było śmieszniej, przy niektórych towarach nie da się wprowadzić więcej niż np. 10 sztuk… no i zabawa.
Klik, klik, klik, klik, klik, klik… 4 dni później… klik, klik,klik… błąd systemu, zważ raz jeszcze. BŁĄD, powtórz operację… ARGHHHH
Ja nie wiem ile to wszystko kasowaliśmy… wiem tylko, że do bazy dotarliśmy po 4:00 rano i zaczęło się noszenie na kuchnię.
Kiedy cześć z Was targała rower po lesie, my targaliśmy 300 butelek wody po schodach. Bosko.
Finalnie położymy się „spać” około piątej, tylko po to aby od 6:30 być na nogach, bo wtedy zaczną docierać Zawodnicy na trasy 12-stki…
Resztę historii już wszyscy znacie, bo tutaj zaczynają się wasze opowieści o Kompani KORNEJ.

KOMPANIA KORNA w (kilku) liczbach:
Wystartowało niemal 300 zawodników.
Liczba punktów kontrolnych: 106 (22 zagadki i 84 lampiony) rozłożone w 37 godzin
Liczba NIEODWIEDZONY punktów kontrolnych: 0 (i to jest WOW, że na każdy punkt kontrolny ktoś jednak dotarł, nawet do tych na północnych rubieżach i w górach południa)
Liczba godzin snu od środy rano do niedzieli wieczór: 14 (masakra...)
Maksymalny wynik punktowy na zawodach: 3350 na 6020 możliwych (i to jest WOW w zestawieniu z faktem, że KAŻDY ze 106 punktów kontrolny został odwiedzony)
Prace nad trasą: 6 miesięcy (w tym 3 do kosza)
Oficjalne PODSUMOWANIE RAJDU, GALERIA FOTO oraz FILM wraz z udostępnionymi MAPAMI wszystkich tras !!!.
KOMPANIA KORNA NA TRASIE:
Poniżej kilka słów o trasie i wyjaśnienie niektórych zagadek.
X40 - Napis: Sigillum Regiae Civitatis Landskoroniensis
Na ścianie domu, w promieniach słońca
mieni się złotem i trwa bez końca
Herb Lanckorony i cztery slowa
przepisz je w kartę – odpowiedź gotowa.
X50 - Grób dwóch żołnierzy. Jedna z możliwych odpowiedzi to NESIR BASIC.
Tylu ludzi, choć żaden o to nie prosił,
poległo w tej wojnie, nie ze swojej winy.
Ty napisz na karcie jakie imię nosił
Ten w mundurze Bośni i Hercegowiny...
X51 - Most 4 Aniołów. Czwartym był Anioł Stróż :)
Michał, Gabriel i Rafael.
Aniołowie ci mostu strzegą
Ostatni to nie Uriel czy Azrael,
więc kto jest ich czwartym kolegą...
X52 - miejsce pamięci po spalonym kościele. 300 lat miał gdy wybuchł pożar
Niegdyś świątynia tutaj stała
dziś kwiaty przyozdabiają ziemię.
Spłonęła doszczętnie, choć była niemała
Ile lat liczyła, gdy ją objęły płomienie?
X60 - pomnik budowy drogi na Przełęczy Sanguszki. Odpowiedzi to Namiestnik i Marszałek
Daleko od bazy zaniosły Cię nogi
więc teraz zadanie – trudne okropnie.
Jakie pomnik budowy tej drogi
wymienia postaci FUNKCJE i STOPNIE
X61 - kaplica ze studnią tzw. Betsaida (Dom Rybaka). Odpowiedź do WIOSŁO, trzeba było "wznieść w górę lica" i popatrzyć na sufit. Niemniej uznawaliśmy wiele odpowiedzi, bo Anioły były też na obazach.
Na bezimiennym wzgórzu kaplica,
w środku studnia o "bogatych" toniach
stań nad nią i wznieś w górę lica
co Anioł trzyma w swych dłoniach?
X62 - Grobowiec na terenie kościoła w Marcyporębie i daty zapisane w formie x/y czyli jak ułamki.
Odpowiedzi padały różne, ale według nas jest to 8,6. Uznwaliśmy oczywiście wszystkie odpowiedzi na pdostawie tracka czy zdjęć. To rajd na orientację i dobra zabawa, a nie egzamin z matmy :)
Tych, co z matematyką mają nie po drodze
Zeźlić może to zadanie, sponiewierać srodze
Odnajdź grobowiec, który za świątynią skryto,
potem wykonaj, o co Lord SFAROC Cię prosi
na północnej tablicy "ułamki" wyryto
ich suma – DZIESIĘTNIE! - to ile wynosi?
X70 - Ogródek Prepersa. Niesamowity dom ze stacją radarową, działem samobieżnym, wyrzutnią rakiet i czołgiem w ogródku.
Numer 2219 to czołg, acz pojawiały się także odpowiedzi takie jak właśnie działo samobieżne. Każda uznawana :)
Oto dom z nietypowym widokiem.
Właściciel ciekawą pasją tu żyje.
Rzuć na pojazdy uważnym swym okiem,
co pod numrem 2219 się kryje?
X71 - Kaplicza Serca Maryji. Należało odrysować serce przebite 7-mioma mieczami.
Kapliczek jest tutaj wiele,
ale tylko jedna na serca planie.
Pozwól zatem, że się ośmielę
powierzyc Ci takie oto zadanie:
Symbol z jej drzwi przerysuj - choć nie jest najprostszy
Tylko dobrze policz tu liczbę: obecnych w nim ostrzy
X72 - Brama zamku w Zatorze. Trzeba było ją przerysować.
Trafiliście na ZATOR na waszej drodze,
więc i zadanie jest lekko porypane
sprężyć się musicie srodze
rysując zamku wejściową bramę
X80 - Cisy Raciborskiego (drzewa co maja 700 lat, acz i tak nie przebiją tego w Henrykowie Lubańskim. Proszę Państwa o to drzewo starsze niż nasze Państwo ---> tutaj). Odpowiedzią była KUŹNIA lub tez Sułkowice.
Cisy Raciborskiego to naprawdę stare drzewa
i od 700 lat nad tą doliną górują
Tobie jednak nie wiek, a miejsce podać potrzeba
gdzie ludzie stąd ubezpieczenia KU(pu)JĄ...
X81 - pomnik lotników amerykańskich. Odpowiedź to HELL'S ANGEL
"Zbombardować paliw wrogie zakłady"
Ten rozkaz będzie kosztować go życie
Bo z misji wrócić, nie da już rady,
gdy kule rozszarpią mu skrzydeł poszycie.
Liberator – taki model mu wbito w papiery,
ale jak nazywali go Ci, co usiedli za stery?
X82 - Zamek w Spytkowicach, który obecnie pełni role Archiwum Narodowego.
Zamki w swym życiu różne funkcje mają
To strzegą krain, to drzwi zamykają
Niewielu by to jednak poprawnie odgadło
jakie temu tutaj zadanie przypadło
Zapytam Cię wprost, tak z grubej rury
Co kryją dzisiaj stojące tu mury?
X90 - Leskowiec (szczyt), a na nim tablica z wierszem:
"Powiewa flaga, gdy wiatr się zerwie.
A na tej fladze: BIEL I CZERWIEŃ."
No właśnie, 90 punktów te słowa są warte
Jeśli tylko zdołasz je wpisać w swą kartę
X91 - Mioduszyna, wiata turystyczna. Zwierciadło znajdowało się na jednym z filarów. Szerokość: 5,5 cm (chociaż odpowiedź człowieka chodzącego jak w zegarku!!! - Tadeusza, ktory odrysował po prostu kształ i napisał TYLE mnie kupiła :).
Do tego napis w cudzysłowie głosił: "Gdybym mógł cofnąć czas..."
Podchodząc tu, spaliłeś trochę sadła.
Daj teraz pomyśleć i głowie.
Jaka jest szerokość zwierciadła
i jakie słowa znajdziesz tu w cudzysłowie?
X92 - Most na Cedronie. Nasz ulubiony punkt na tej trasie. I jak się okazało lekko hardcore'owa zagadka, no ale 90 pkt przeliczeniowych. To nie mogła być prosta - mówiłem Wam aby powtórzyć fraktale. Odpowiedź to pełnia. Jeden z pierwszy akapitów tej relacji tłumaczy dokładnie dlaczego.
Przed Wami Most na Cedronie.
Miejsce aż dwóch punktów ukrycia.
Bo trasy naszej jest perłą w koronie.
Jeden to lampion, drugi jest do odkrycia...
Motyw zadania? Rzekłbym: dość prosty
FAZĘ KSIĘŻYCA WPISZCIE W SWE KARTY
Ale uwaga!! Są tutaj dwa mosty
i tylko ten drugi odpowiedzi jest warty...
Znaleźć drugi pomoże percepcja
bo on też tutaj, a nie gdzieś w oddali
podpowiedzią niech będzie INCEPCJA
lub samopowtarzalność fraktali...
X93 - Samolot JAK-40
Maszyna ta przydrodze przysiadła.
Kto wie? Może spodoba się i Tobie
Taka Ci powinność tutaj przypadła
Podać jej model – wypisany na dziobie...
X94 - Kopiec Grunwaldzki. Odpowiedź to 7.
Grunwald czyli dwa nagie miecze?
No, nie! Więcej ich na tym pomniku
Budując mieli niezłe zaplecze
więc policz ile ich naprawdę, Dzielny Wojowniku...
W ostatniej chwili pojawiła się także zagadka na temat zbiornika Świnna Poręba, ale nie przytoczę jej tutaj, bo napisałem ją niemal w ostatniej chwili na jakimś skrawku papieru i nie ma tego w moich notatkach dotyczących trasy :)
Musicie sięgnąć po opisy, ktore rozdaliśmy: niemniej most kolejowy wysadzono w 2014 roku.
NA KONIEC KILKA ZDJĘĆ OD NAS :)

Ten szlak to...

Kolce i góry !!!




CYTATY:
1) Książka Michaliła Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata"
2) Cytat: Oscar Wilde
3) "Niekończąca się opowieść 2" - gdy dziwna siła niszczyła Fantazję, ale tylko Bastian - chłopiec z ludzkiego świata, mógł ją nazwać (i pokonać). Nikt nie potrafił nazwać tej siły, aż On nadał jej imię: "Pustka". Od tego momentu wszyscy mieszkańcy Fantazji dowiedzieli się o Pustce. I tak oto Lenon nazwał tą edycję Wiosenne CZARNEGO KoRNO.
4) Piosenka Arki Szatana "Kundel Bury". Ryje psyche, więc słuchacie na własną odpowiedzialność ----> tutaj
5) Parafraza znanego, zabawnego tekstu o jednym z ustrojów politycznych :)
6) Cytat z Trylogii Sienkiewicza
7) RYJE PSYCHE, Genialna piosenka. "PO PROSTU BĄDŹ" Kopruch ---> tutaj
Kategoria Rajd, SFA
Rajd Wilczy 2019
-
DST
20.00km
-
Aktywność Wędrówka
Sobota, 9 marca 2019 | dodano: 10.03.2019
Początek marca niezmiennie od lat przynosi przynosi nam Rajd
Wilczy. To znaczy wróć...nie w znaczeniu, że to Rajd Wilczy przynosi nam
początek marca, ale że początek marca przynosi nam ... grrr... lejce mi
się je***ą i składania coś się nie układa.
Jeszcze
raz... prosto i klarownie: od lat na początku marca startujemy na
Rajdzie Wilczym. Dokładnie to od 5 lat, bo byliśmy do tej pory na każdej
edycji tej imprezy. Dziś jednak będzie to inna opowieść niż wszystkie
dotychczas... zarówno trochę krótsza niż zwykle oraz także trochę nietypowa.
Skoro relacja ma być krótsza niż normalnie, to może
zanim zaczniemy z nią lecieć, dwa słowa dlaczego tu wracamy
i czemu mamy sentyment do tego rajdu.
Po-ŻORY mogą mylić...
Po-ŻORY mogą mylić...
że z nas mega ultra wymiatacze
skoro odwiedzamy każdą edycję tego rajdu, którego bazą zawsze są Żory.
Wymiatamy to czasem śmieci z piwnicy, ale to też rzadko... bo zwykle nam
się nie chce i znamy ciekawsze czynności :)
Nasz
pierwszy Rajd Wilczy znaleźliśmy zupełnie przypadkiem i wybraliśmy się
na niego trochę na pałę. Okazało się to doskonałą decyzję bo do dziś
uważamy, że to jedna z dwóch najlepszych edycji tego rajdu. To były
czasy kiedy jeszcze nie prowadziliśmy bloga, więc nie znajdziecie tutaj
wspomnień z tamtej wyprawy. Doskonała zagadka ze sznurkiem (dane są
dwa sznurki, każdy pali się dokładnie godzinę. Odmierz 45 minut - uwaga
sznurków nie wolno ciąć). Albo inna akcja: dane są 2 baniaki wody 5 i 3
litry, odmierz 4 litry (ale nie na kartce, dostajesz dwa baniaki do
ręki, obok Ciebie bije prawdziwe źródło, a prawdziwa waga czeka aby zważyć co
ponalewasz do baniaków). Chwilę później biegamy po okopach i
komunikujemy się przez telefon polowy, albo eksplorujemy piwnice ze
sztucznym fluorescencyjnym, chemicznym światłem szukając czarnych
przedmiotów w ciemności. Wbijamy na komisariat i piszemy test z kodeksu
drogowego ("czy pędzący bydło szosą jest kierującym?"), a u strażaków
walczymy z "jadowitymi" wężami... Słowem: REWELACJA i tak oto zapadła decyzja, że będziemy
wracać tu regularnie :)
Druga edycja, z której relację już na
tym blogu znajdziecie --> tutaj, to druga najlepsza edycja tego
rajdu. Nie jesteśmy w stanie wybrać jednej "najlepszej", bo były to
rajdy tak niesamowicie różne od siebie, że nie sposób ich porównać.
Pierwszy rajd klimatem przypominał "Tropiciela", a drugi był naszym
pierwszym prawdziwym rajdem AR (Adventure Race). Z czasem w naszym życiu przyszła pora
na rajdy trwające ponad dobę, ale to właśnie Wilczy Drugi zabrała nas na
szaloną wizytę w świecie rajdów przygodowych. Rowery wywieźli nam z Żor
do Schroniska pod Baranią Górą, a nas wywieźli autokarem do Wisły.
Stamtąd pieszo cisnęliśmy pod Baranią i potem rowerami przez Czantorię
nad ranem. A gdy okazało się, że poruszamy się za jednak wolno aby
doświadczyć zauważalnej dylatacji czasu, to aby uniknąć dyskwalifikacji gnaliśmy prawie
40 km do bazy w morderczym finiszu... mijając punkty kontrolne czasem o
500m. Opłaciło się, bo wpadliśmy na metę 4 sekundy przed
dyskwalifikacją. Słownie: cztery sekundy. Pasuje Wam? Tylko 36 770 527
080 (czterokrotność definicyjnych 9192631770) okresów promieniowania odpowiadających przejściu między dwoma poziomami struktury nadsubtelnej stanu
podstawowego atomu cezu 133. Do dziś jest to dla nas absolutny rekord dotarcia na metę "na styk". Sam Cez był w szoku, że tak mało miał okresów! To była przygoda, której nigdy nie zapomnimy.
Trzecia edycja wyprowadziła nas w gdzieś w "Bagna Rozpaczy" (*), gdzie jeszcze
wtedy nigdy nieodżałowany Santa tonął niczym koń Artax (strzeżcie się
Bagien Kobióra, moi Drodzy, strzeżcie się... ), a świt zastał nas gdzieś pod pałacem w
Pszczynie. Natomiast czwartą edycję przejechaliśmy w
trójkę! W towarzystwie przeuroczego Pana Porażki, który pod koniec rajdu
postanowił się przesiąść z roweru na pociąg... pociąg, który przejechał
nasze marzenia. Wiecie jak to bywa ze światełkiem w tunelu, jeśli to
ona zbliża się do Was, a nie wy do niego... to znaczy, że macie spory
problem :)
"Nieutulony w piersi żal, że za jedną siną dalą..." meta.(*)
1) Film "Niekończąca się opowieść"
2) Piosenka Czerwonch Gitar "Nie spoczniemy"
3) William Shakespeare "Juliusz Cezar"
4) Piosenka Maryli Rodowicz "Ballada wagonowa"
5) Książka: Gabriel Garcia Marquez "Sto lat samotności"
6) Hiszpańska piosenka "La luna bonita". Jedna z jej wersji tutaj.
7) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Obława 3"
"Nieutulony w piersi żal, że za jedną siną dalą..." meta.(*)
...
i tak oto nastała 5-ta edycja Wilczej przygody. Jak zawsze zapisaliśmy
się zaraz na początku roku na trasę PROFI, zastanawiając się co w tym
roku czeka nas na trasie. Czy będzie to góra wielka jak Czantoria, czy będzie
to dno do którego będzie równie daleko jak w bagnach Kobióra, czy też - na
przykład - poznamy kuzyna Pana Porażki, Monsieur Fiasko :)
Los jednak chciał inaczej. Tym razem za jedną siną dalą, nie będzie kolejnej sinej dali, ale... meta. Dlaczego? Ponieważ tym razem nie czeka nas 130+ kilometrów, ale tylko 20 km i to nawet nie na rowerze, ale z buta...
Cytaty:Los jednak chciał inaczej. Tym razem za jedną siną dalą, nie będzie kolejnej sinej dali, ale... meta. Dlaczego? Ponieważ tym razem nie czeka nas 130+ kilometrów, ale tylko 20 km i to nawet nie na rowerze, ale z buta...
Nie
wdając się w zbyteczne szczegóły, powiem tylko że plany pokrzyżowały
nam sprawy lekarsko-medyczno-doktorskie. Niby wszystko planowo i bez
wypadków, ale niestety na tyle poważne, że rower i wielki plecak (czyli
nieodłączny kompan roweru) odpadał w tym tygodniu. Owszem na upartego
można by się przemęczyć, ale po pierwsze: rajdy mimo że poniewierają
mają cieszyć, więc po co się katować i "niepokoić" świeże rany, a z drugiej
strony za półtorej tygodnia musimy być w pełni sprawni, bo rozkładamy
250 km trasy pod naszą imprezę. Tylko tego nam potrzeba aby się
coś dobrze nie wygoiło i był problem z rozstawieniem Kompani KORNEJ (zapraszamy do Lanckorony!!!).
Serce boli, że w tym roku PROFI nie dla nas, ale cóż zdrowy rozsądek musi czasem zwyciężyć nad zachciankami serca. A że jesteśmy Drużyną, to mimo że sprawa dotyczyła tylko jednej osoby, to podjęliśmy decyzję że w tym roku na Wilczym nas zabraknie...
Jak to zabraknie, skoro napisałem że czeka nas 20 km z buta. No właśnie! To zasługa Kamili i Filipa, którzy jechali na trasę pieszą 20 km. My podeszliśmy do sprawy zero-jedynkowo: nie ma PROFI = nie ma nas na Wilczym. A wyżej wymienieni do nas, że może byśmy się z Nimi przeszli na trasę pieszą! W sumie czemu nie, na pieszą nie potrzebujemy przecież dwóch plecaków - spakujemy się w jeden. Do tego chodzić możemy bez problemu - to świetna propozycja. Długo się nie wahamy, informujemy Wilczy Sztab, że przepisujemy się na trasę pieszą i w sobotę rano wyruszamy do Żor... Dziękujemy Velocilamom za zmobilizowanie nas! Nota bene Wilczy Sztab także zachęcał nas w odpowiedzi na maila właśnie do startu na trasach pieszych, skoro nie damy rady na PROFI. Czemu sami o tym nie pomyśleliśmy? W sumie to nie wiem... Ważne jednak, że jedziemy do Żor!!
Mam wrażenie, że tym razem trochę jak weterani wojenni... trochę poharatani, sponiewierani przez poprzednie przygody, ale wracamy na tyle ile wrócić możemy. SFA DIES HARD... but kills easily :)

"Krzyknie 'MORDOWAĆ' i spuści psy wojny..." (*)
Może nie mordować, ale SZUKAĆ... krzyknie: SZUKAĆ! i spuści psy!! SZUKAĆ lampionów. To pierwszy rok, w którym na Radzie Wilczy pojawiają się także biegacze z psami. Część z Was pewnie wie, że z pewną rezerwą podchodzę do tych zwierzaków, bo ilość zadym jakie mamy z nimi na rowerze jest naprawdę duża. Owczarki pasterskie w Beskidach czy Pieninach, otwarte bramy po wsiach, leśniczówki... no nieraz już było ostro. Czasem naprawdę ostro bo nawet z pogryzieniem, bo część tych zwierząt nie akceptuje rowerów i dostaje ku****cy eee gorączki, gdy widzi kręcące się koła...

"LUNA bonita" :)
Serce boli, że w tym roku PROFI nie dla nas, ale cóż zdrowy rozsądek musi czasem zwyciężyć nad zachciankami serca. A że jesteśmy Drużyną, to mimo że sprawa dotyczyła tylko jednej osoby, to podjęliśmy decyzję że w tym roku na Wilczym nas zabraknie...
Jak to zabraknie, skoro napisałem że czeka nas 20 km z buta. No właśnie! To zasługa Kamili i Filipa, którzy jechali na trasę pieszą 20 km. My podeszliśmy do sprawy zero-jedynkowo: nie ma PROFI = nie ma nas na Wilczym. A wyżej wymienieni do nas, że może byśmy się z Nimi przeszli na trasę pieszą! W sumie czemu nie, na pieszą nie potrzebujemy przecież dwóch plecaków - spakujemy się w jeden. Do tego chodzić możemy bez problemu - to świetna propozycja. Długo się nie wahamy, informujemy Wilczy Sztab, że przepisujemy się na trasę pieszą i w sobotę rano wyruszamy do Żor... Dziękujemy Velocilamom za zmobilizowanie nas! Nota bene Wilczy Sztab także zachęcał nas w odpowiedzi na maila właśnie do startu na trasach pieszych, skoro nie damy rady na PROFI. Czemu sami o tym nie pomyśleliśmy? W sumie to nie wiem... Ważne jednak, że jedziemy do Żor!!
Mam wrażenie, że tym razem trochę jak weterani wojenni... trochę poharatani, sponiewierani przez poprzednie przygody, ale wracamy na tyle ile wrócić możemy. SFA DIES HARD... but kills easily :)

"Krzyknie 'MORDOWAĆ' i spuści psy wojny..." (*)
Może nie mordować, ale SZUKAĆ... krzyknie: SZUKAĆ! i spuści psy!! SZUKAĆ lampionów. To pierwszy rok, w którym na Radzie Wilczy pojawiają się także biegacze z psami. Część z Was pewnie wie, że z pewną rezerwą podchodzę do tych zwierzaków, bo ilość zadym jakie mamy z nimi na rowerze jest naprawdę duża. Owczarki pasterskie w Beskidach czy Pieninach, otwarte bramy po wsiach, leśniczówki... no nieraz już było ostro. Czasem naprawdę ostro bo nawet z pogryzieniem, bo część tych zwierząt nie akceptuje rowerów i dostaje ku****cy eee gorączki, gdy widzi kręcące się koła...
Cześć psiaków jest oczywiście normalna i ułożona, ale co przeżyliśmy z tymi nie- lub mniej- ułożonymi to nasze...
Dziś
mamy start wspólny trasy rowerowej oraz pieszej (na której cześć
biegaczy startuje z rowerami). No i klasyk. Część psów normalnie bez
emocji, a część gdy zostanie otoczona rowerami po prostu.. no resztę dopowiedzcie
sobie sami. Wesoło było :)
Może słowo o naszej trasie i
naszym szukaniu lampionów. Mamy do zrobienia około 20 km. Do
odnalezienia 6 punktów kontrolnych... nie chcę nikogo urazić, ale w
kontekście tego że wybieraliśmy się na PROFI, to czujemy się trochę
emerycko. Jeden, niewielki arkusz mapy w ręku... i do tego pełnej
treści. Jak już jesteśmy pieszo i mamy mały arkusz mapy to zwykle jest
to KrakINO i chore nawigacyjne zabawy (gry szwajcarskie, odwrócone lub/i
zlustrowane mapy, nawigacja INO po poziomicach lub kształcie lasu, bo
wszystko inne pousuwane z mapy itp).
A tu pełna mapa i 20
km z buta. To nie tak mało, zwłaszcza że my jednak bardziej rowerowi
jesteśmy i nie lubimy biegać (a dziś to nawet nie możemy). Niemniej mapa jest pełna i jest to chyba nasza najmniejsza karta startowa ever. 6 punkcików.. no cóż. Potęguje to
w nas uczucie emeryckie, ale cóż dziś tak musi być. Wiecie, jeszcze nie jest też
powiedziane, że zrobimy te 6 punktów. Wtopimy gdzieś nawigacyjnie,
utkniemy na jakiś bagnach, nie utrzymamy tempa marszu i będzie tyle :)
Nasz limit czasu to 5 godzin, więc powinno udać się zrobić komplet - mamy jednak już na tyle doświadczenia, aby na rajdach na orientację bardzo wstrzemięźliwie podchodzić do takich oszacowań. Pan Porażka zawsze czujny i ciągle szuka do kogo mógłby się podczepić :)
Jesteśmy dzisiaj też totalnie nieprzygotowani... mieliśmy przecież nie jechać wcale i ta zmiana planów, tak nas zaskoczyła, że nie zabraliśmy ze sobą żadnego z dwóch aparatów fotograficznych, nie zabraliśmy trackera do śledzenia trasy... dobrze, że w spodniach przyjechałem... no i kompas mamy. Zdjęć zatem dziś wiele nie będzie, bo to "komórkowce".


"Sam Diabeł szepnął: wietrze wiej"... czyli "plemiona skazane na 100 lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi"(*)
Może zacznę od samotności. Wszyscy startują. To bieg, więc w 5 minut jesteśmy ostatnią ekipą. Wszyscy cisną gdzieś przez w dal, poszli jak przez pola jak dziki. My w marszu zostajemy w tyle. Przynajmniej możemy pokonferować sobie z Kamilą i Filipem... a nie, wróć. Oni też pognali z tłumem. Tyle by było ze wspólnej wyprawy. Oczywiście, to złośliwy żart. To zawody - niech cisną, o to przecież w tym chodzi. W sumie to nawet się tego spodziewaliśmy, ale i tak nas to rozśmieszyło. "Chodźcie z nami na spacer, będzie fajnie..." :D

Nasz limit czasu to 5 godzin, więc powinno udać się zrobić komplet - mamy jednak już na tyle doświadczenia, aby na rajdach na orientację bardzo wstrzemięźliwie podchodzić do takich oszacowań. Pan Porażka zawsze czujny i ciągle szuka do kogo mógłby się podczepić :)
Jesteśmy dzisiaj też totalnie nieprzygotowani... mieliśmy przecież nie jechać wcale i ta zmiana planów, tak nas zaskoczyła, że nie zabraliśmy ze sobą żadnego z dwóch aparatów fotograficznych, nie zabraliśmy trackera do śledzenia trasy... dobrze, że w spodniach przyjechałem... no i kompas mamy. Zdjęć zatem dziś wiele nie będzie, bo to "komórkowce".


"Sam Diabeł szepnął: wietrze wiej"... czyli "plemiona skazane na 100 lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi"(*)
Może zacznę od samotności. Wszyscy startują. To bieg, więc w 5 minut jesteśmy ostatnią ekipą. Wszyscy cisną gdzieś przez w dal, poszli jak przez pola jak dziki. My w marszu zostajemy w tyle. Przynajmniej możemy pokonferować sobie z Kamilą i Filipem... a nie, wróć. Oni też pognali z tłumem. Tyle by było ze wspólnej wyprawy. Oczywiście, to złośliwy żart. To zawody - niech cisną, o to przecież w tym chodzi. W sumie to nawet się tego spodziewaliśmy, ale i tak nas to rozśmieszyło. "Chodźcie z nami na spacer, będzie fajnie..." :D
Co
ciekawe, mimo że pognali jak szaleni i zniknęli za horyzontem, to
spotkamy się na pierwszym punkcie kontrolnym. My jak zawsze azymutem i
bezdrożami, niczym Jason Voorhees z serii "Piątek 13-stego" znamy
wszystkie skróty w lesie (On także nigdy nie biegał, nastolatki biegały,
a On znając lasy nad Crystal Lake, skrótem odcinał Im drogę i ciach
maczetą z nienacka). Orientalisto, nie bądź jak biegnący nastolatek, bądź jak Jason :)
Jason, Jasonem, ale Diabeł rzeczywiście szepnął "wietrze wiej" bo wieje niesamowicie. Duje.. w sumie, to już nawet nie duje, a piździ jak Kieleckiem (no kto z Was wie, skąd się wzięło to powiedzenie, co? Jak nie wiecie skąd, to obczajcie sobie mapę wiatrów w Polsce i wszystko stanie się jasne). Wieje nieprzeciętnie. Zawsze gdy wiatr tak napiera przypomina mi się "Dracula" Coppoli, a dokładnie ta scena.
Nad jeziorem, co stanęło na naszej drodze, klimat jak nad morzem. Fale smagane wichrem uderzają o brzeg, a w powietrzu wodna bryza. Szkoda tylko, że wieje w ryj bo czasem naprawdę ciężko się idzie, ale i tak jest dobrze.
Jason, Jasonem, ale Diabeł rzeczywiście szepnął "wietrze wiej" bo wieje niesamowicie. Duje.. w sumie, to już nawet nie duje, a piździ jak Kieleckiem (no kto z Was wie, skąd się wzięło to powiedzenie, co? Jak nie wiecie skąd, to obczajcie sobie mapę wiatrów w Polsce i wszystko stanie się jasne). Wieje nieprzeciętnie. Zawsze gdy wiatr tak napiera przypomina mi się "Dracula" Coppoli, a dokładnie ta scena.
Nad jeziorem, co stanęło na naszej drodze, klimat jak nad morzem. Fale smagane wichrem uderzają o brzeg, a w powietrzu wodna bryza. Szkoda tylko, że wieje w ryj bo czasem naprawdę ciężko się idzie, ale i tak jest dobrze.
Pierwsze
dwa punkty kontrolne to dla nas powtórka z zeszłego roku. Stoją niemal w
tych samych miejscach co na trasie Profi 2018. Czujnie wypatrujemy
zatem Pana Porażki, bo to tutaj po raz pierwszy spotkaliśmy go rok temu,
ale szczęśliwie musi być zajęty swoimi sprawami bo idzie nam dość
sprawnie.



"LUNA bonita" :)
Na trzecim punkcie kontrolnym
znowu mijamy się z Kamilą i Filipem, a tymczasem dołącza do nas jeden z
zawodników ze swoim psem: LUNĄ. To jeden z tych fajnych
psów, który nie ma "ale" do każdego z boku, więc spokojnie się dogadamy.
Towarzyszyć będą nam już do końca naszych zmagań dzisiaj i nie straszne
będą Im przeprawianie się przez pionowe nasypy kolejowej, ani skoki
przez rzekę po drzewach, ani przez podmokłe tereny.
Owszem ze dwa razy zaproponują alternatywną drogę, zaskoczeni trochę naszym wariantem, ale takie prośby nie rozpatrywane pozytywnie przez SFA. Wiedzcie jednak, że to nie tak, że my tak specjalnie. My zawsze planujemy "na azymut" czyli jak po sznurku do punktu, tylko czasem zrobi się z tego "na szagę" czyli krzoki i gęstwiny, a czasem "na rympał" czyli czołganie się kosówce czy też ciśnięcie pod pionowe skarpy.
Mimo zdziwienia obranym przez nas czasem wariantem (na przykład kiedy 200-300 metrów od nas jest dogodne przejście tunelem, a my po pionowej skarpie pod górę i potem w dół) cisnąć będą z nami dzielnie do końca.
Owszem ze dwa razy zaproponują alternatywną drogę, zaskoczeni trochę naszym wariantem, ale takie prośby nie rozpatrywane pozytywnie przez SFA. Wiedzcie jednak, że to nie tak, że my tak specjalnie. My zawsze planujemy "na azymut" czyli jak po sznurku do punktu, tylko czasem zrobi się z tego "na szagę" czyli krzoki i gęstwiny, a czasem "na rympał" czyli czołganie się kosówce czy też ciśnięcie pod pionowe skarpy.
Mimo zdziwienia obranym przez nas czasem wariantem (na przykład kiedy 200-300 metrów od nas jest dogodne przejście tunelem, a my po pionowej skarpie pod górę i potem w dół) cisnąć będą z nami dzielnie do końca.
Jako, że Luna i
jej Towarzysz są z Żor, przeloty między punktami upłyną nam na rozmowach
jak się tutaj żyje i mieszka. Jeśli znacie nas już trochę, to wiecie że
zawsze próbujemy pociągnąć za język napotykane osoby, aby dowiedzieć
się więcej o danym miejscu, o jego historii, o problemach i radościach
dania codziennego. Jesteśmy pod wrażeniem infrastruktury w Żorach (parki
i alejki spacerowe, place zabaw, ogólnie dostępny skate-park, duże
parkingi, ścieżki rowerowe itp), a nasz Rozmówca potwierdza że miasto,
mimo typowych miejskich problemów, dość prężnie się rozwija. To zawsze
cieszy.
Potem opowiada nam o napotykanych ruinach budynków i tak oto poznajemy historię bażantowni :)
Potem opowiada nam o napotykanych ruinach budynków i tak oto poznajemy historię bażantowni :)
Imię pieska LUNA (hiszp. Księżyc), nieodzownie
kojarzy mi się z hiszpańską piosenką pod tytułem "Luna bonita".
I tak przez pół drogi, przez tą myślową kotwicę, chodzić będzie mi po głowie tekst:
Dime luna bonita, dime que me está pasando
Dime luna bonita si me estoy enamorando...
z drobną przeróbką:
Dime mi Szkodniczku, dime que me esta pasando
Dime mi Szkodniczku si me estoy enamorando?
(Zostawię tutaj polskie określenie bo słowo "parasito" - mimo, że to mój ukochany hiszpański, nie brzmi jednak najlepiej). Wracając do samej Luny, to nie pierwszy pies o takim imieniu, którego poznaliśmy na rajdach, ale na razie jedyny, który razem z nami skakał przez rzekę po zwalonych drzewach. Z nami a nie z kłami za nami !!!



"...niejedna przestrzeń jeszcze mój usłyszy głos"
Po zdobyciu ostatniego punktu kontrolnego czeka nas jeszcze parokilometrowy spacer do bazy. Niestety tutaj już tylko asfaltem, bo jakoś musimy wrócić do miasta, więc to koniec pól i lasów na dzisiaj. Gdy meldujemy się na mecie jest parę minut po 15:00. Mamy prawie godzinny zapas do limitu. Mamy też komplet punktów na naszej najmniejszej karcie startowej ever. Kamila i Filip także są już w bazie, wracają też niektóre ekipy z Profi, z Open i z trasy rowerowej. Niektóre, bo zwycięzcy Profi już dawno są w bazie - zrobili całą trasę w nocy i wrócili nim my wystartowaliśmy na nasze 20 km o godzinie 11:00...
Cieszymy się że mogliśmy tu być, ale gdzieś tam na dnie serca tli się żal, że nie moglibyśmy powalczyć na PROFI. Ostatnie chwile w Żorach spędzamy na zapraszaniu znajomych nam ekip na Kompanią Korną, która już za dwa tygodnie w Lanckoronie. Lord SFAROC czeka na śmiałków i rzuca wyzwanie. Na koniec zostaje jeszcze tylko powrót do domu, ale co za to powrót bez 15-minutowego snu gdzieś na leśnym parkingu, bez mycia zabłoconych rowerów. Dobrze, że przynajmniej nie wracamy sami i droga mija nam na miłej konwersacji z Kamilą i Filipem... choć w sumie to raczej na moim monologu, bo podpuścili mnie abym zrecenzował Im książkę, o której Wam już pisałem - odsyłam do recenzji z Rajdu Liczyrzepy, jak ktoś nie wie o czym mówię. Niemniej, nie bójcie (się) żaby, skoro to Rajd Wilczy to: " Moja pieśń życia jeszcze dla mnie nie zamilkła! Niejedna przestrzeń jeszcze mój usłyszy głos!" (*) czyli jeszcze wrócimy na PROFI !!!



I tak przez pół drogi, przez tą myślową kotwicę, chodzić będzie mi po głowie tekst:
Dime luna bonita, dime que me está pasando
Dime luna bonita si me estoy enamorando...
z drobną przeróbką:
Dime mi Szkodniczku, dime que me esta pasando
Dime mi Szkodniczku si me estoy enamorando?
(Zostawię tutaj polskie określenie bo słowo "parasito" - mimo, że to mój ukochany hiszpański, nie brzmi jednak najlepiej). Wracając do samej Luny, to nie pierwszy pies o takim imieniu, którego poznaliśmy na rajdach, ale na razie jedyny, który razem z nami skakał przez rzekę po zwalonych drzewach. Z nami a nie z kłami za nami !!!



"...niejedna przestrzeń jeszcze mój usłyszy głos"
Po zdobyciu ostatniego punktu kontrolnego czeka nas jeszcze parokilometrowy spacer do bazy. Niestety tutaj już tylko asfaltem, bo jakoś musimy wrócić do miasta, więc to koniec pól i lasów na dzisiaj. Gdy meldujemy się na mecie jest parę minut po 15:00. Mamy prawie godzinny zapas do limitu. Mamy też komplet punktów na naszej najmniejszej karcie startowej ever. Kamila i Filip także są już w bazie, wracają też niektóre ekipy z Profi, z Open i z trasy rowerowej. Niektóre, bo zwycięzcy Profi już dawno są w bazie - zrobili całą trasę w nocy i wrócili nim my wystartowaliśmy na nasze 20 km o godzinie 11:00...
Cieszymy się że mogliśmy tu być, ale gdzieś tam na dnie serca tli się żal, że nie moglibyśmy powalczyć na PROFI. Ostatnie chwile w Żorach spędzamy na zapraszaniu znajomych nam ekip na Kompanią Korną, która już za dwa tygodnie w Lanckoronie. Lord SFAROC czeka na śmiałków i rzuca wyzwanie. Na koniec zostaje jeszcze tylko powrót do domu, ale co za to powrót bez 15-minutowego snu gdzieś na leśnym parkingu, bez mycia zabłoconych rowerów. Dobrze, że przynajmniej nie wracamy sami i droga mija nam na miłej konwersacji z Kamilą i Filipem... choć w sumie to raczej na moim monologu, bo podpuścili mnie abym zrecenzował Im książkę, o której Wam już pisałem - odsyłam do recenzji z Rajdu Liczyrzepy, jak ktoś nie wie o czym mówię. Niemniej, nie bójcie (się) żaby, skoro to Rajd Wilczy to: " Moja pieśń życia jeszcze dla mnie nie zamilkła! Niejedna przestrzeń jeszcze mój usłyszy głos!" (*) czyli jeszcze wrócimy na PROFI !!!



1) Film "Niekończąca się opowieść"
2) Piosenka Czerwonch Gitar "Nie spoczniemy"
3) William Shakespeare "Juliusz Cezar"
4) Piosenka Maryli Rodowicz "Ballada wagonowa"
5) Książka: Gabriel Garcia Marquez "Sto lat samotności"
6) Hiszpańska piosenka "La luna bonita". Jedna z jej wersji tutaj.
7) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Obława 3"
Kategoria Rajd, SFA
Rajd Liczyrzepy - zima 2019
-
DST
97.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lutego 2019 | dodano: 25.02.2019
Sobota to dzień w który budzik nierzadko dzwoni
około 2:30. Planujemy wyruszyć w trasę około 3:30, tak aby gdzieś w
okolicach 7:00 (najlepiej chwilę przed) być w okolicach Bystrzycy, niedaleko Oławy. Wstawanie idzie ciężko… niby to normalna
godzina pobudki na nasze sobotnie wypraw , ale jednak jest to pierwszy
raz w tym roku. Na 4 Żywioły w styczniu mieliśmy rzut beretem bo do
Wolbromia, a Silesia Race startowała o północy (wystarczyło zatem się po
prostu nie kłaść)… nie było takiego szoku
jak teraz. Tegoroczna, zimowa edycja Liczyrzepy zmusza nas do powrotu, w
znany nam reżim rajdowy. Mozolnie, ale jakoś udaje nam się ogarnąć i nawet planowo, czyli chwilę przed 4:00 rano ruszamy z rowerami
na dachu w kierunku Wrocławia. Termometr wskazuje,
że jest – 8 stopni, czyli „ludzki pan! kopnął a mógł zabić, ludzki
pan…” . Rok temu, o tej porze było -11, a za dnia niewiele więcej. Dziś, gdy wyjdzie słońce, mamy zbliżyć się nawet do zera… mam tylko nadzieję, że nie jest
to prognoza naszego wyniku. Na razie jednak mrozik trzyma, a my suniemy przez
mrok na zachód, wśród innych aut z rowerami na dachu… a nie, czekaj! O
takiej porze w sobotę, z rowerami, to suniemy sami...

Rogaining - „Ty uważaj na to słowo!”
Do Bystrzycy przybywamy kilka minut przed 7:00, więc do odprawy mamy jeszcze pół godziny. W bazie, nie ma może statusu „elita w komplecie”, ale znanych i mocnych ekip jest naprawdę sporo. Powiedziałbym nawet, że bardzo dużo. Rejestrujemy się na szybko i zostaje nam trochę czasu na luźne pogawędki, podczas których oczywiście staramy się zaprosić wszystkich na naszą Kompanię Korną. Jednocześnie jesteśmy świadkami fantastycznego pocisku w wykonaniu Pawła, zwycięzcy poprzedniej edycji.
Gdy Łukasz i Jarek jeszcze przed odprawą, nieoficjalnie tłumaczą komuś, że trasa będzie rozgrywana na zasadach rogainingu, przechodzący obok Paweł rzuca krótkie: „Ty uważaj na to słowo”.
Myślałem, że padnę… tak, wiem, to hermetyczne. Hermetyczne jak niegdyś dialog:
- Nie rozumiem tej książki: gdy wyciągnięto go z wody, był cały sinus igrek. O co chodzi?
- Siny, pacanie, chodzi o słowo siny.
albo:
Mistrz gry: Idziecie przez spaloną wieś i widzicie zgliszcza
Gracz: A ile Hit Points’ów ma Zgliszcz?
No dobra, już tłumaczę o co chodzi. Rogaining, jak pewnie większość z Was już wie, to trasa nie do zrobienia nawet przez najlepszych. Nikt nie da rady przejechać je w całości w zadanym czasie. Rok temu Paweł albo nie zrozumiał, że rajd jest rozgrywany jako rogaining albo ta informacja jakoś do Niego nie dotarła… Zrobił komplet punktów. To złośliwe wtrącenie w rozmowę prowadzoną na boku, gdy chłopaki tłumaczą o co chodzi w tej zabawie, uważam za boskie. Pocisk jak z Tygrysa w 44-tym :)
Cholera, zostawiłem Żelazko na gazi…. eee … w bazie
Tymczasem do bazy przybywa coraz więcej zawodników. Organizatorzy pędzą nas zatem na wielką salę, bo za moment zacznie się odprawa. Dosłownie chwilę później słyszę znajomy świst kabla w powietrzu. Przybył Andrzej, na styk bo na styk, ale zdążył. Fajnie się znowu zobaczyć. W sumie dobrze będzie kolejny raz pojechać razem, bo te wspólne rajdy cechowała zawsze bardzo miła atmosfera. Dzisiaj jednak jakoś nam to nie wyjdzie. Nie ma jak się zgadać aby jechać razem, bo wszyscy słuchamy odprawy, a Andrzej przybył trochę spóźniony. Natomiast gdy rozdadzą mapy, to zupełnie zniknie nam On z oczu, gubiąc się gdzieś w tłumie. Nawet nie będziemy wiedzieć czy wyjechał przed czy po nas, ani na jaki wariant się zdecydował. No nic, trudno… polecimy dziś klasycznie, "rozważnie i romantycznie" czyli we dwójkę.
Planujemy wariant północno-wschodni, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Chcemy zrobić „tłuste” punkty na północnym-wschodzie, a potem dopaść zagęszczenie punktów w okolicy bazy. W drugim rzucie strategicznym, jeśli starczy czasu, planujemy złapać co popadnie na zachodzie i południu. Tak szczerze, to południe właściwie z założenia nie będzie realne przy dzisiejszym limicie czasu, ale z zachodnich punktów coś tam powinno udać nam się wyrwać.



Nawigacja (prawie) doskonała… czyli wtopa niemała
Ruszamy! Wiele ekip kieruje się po swoje pierwsze punkty na południe, a my zgodnie z planem ruszamy na wschód.
Zaowocuje to, że mimo faktu iż uczestników jest sporo, to my nie będziemy mieć tłoku przy pierwszych lampionach.
I bądź tu mądry: czy to oznacza że wybrałeś tak dobrze, a wszyscy inni dali się zwieść i cisną gorszym wariantem, czy też może twój wariant daleki jest od optymalnego i jako jedyny ciśniesz "od dupy strony"… jak myślicie, które to mogło być?
Wiecie, to tak samo, jakbyście jechali autostradą, a w radiu podawali ostrzeżenie: „Uwaga, jakieś szaleniec leci pod prąd”.
Rozglądacie się dokoła i myślicie „Jak to jeden? Chyba wszyscy!”
Niemniej na 3 pierwsze punkty wbijamy idealnie. Po prostu, po mistrzowsku: wymierzeni, wyazymutowani zgarniamy lampiony jak doświadczeni (chyba przez los…) wyjadacze. Zajmuje nam to 45 min – jest pięknie. Gnamy po 4-ty punkt i jest szansa złapać go przed godziną 9:00. Da nam to 4 punkty na godzinę – dla nas wynik doskonały. Statystycznie na rajdach łapiemy 1-2 pkt/godz, acz wiadomo że to bardzo zależy od rajdu, trudności terenowo-nawigacyjnych i odległości miedzy punktami…. Są i takie rajdy, że jeden lampion na trzy godzinny, to i tak jest dobrze.
Niemniej, jakoś tak statystycznie 2 na godzinę to jakaś tam nasza, typowa średnia. Gdy robimy 3 jest dobrze. Kiedyś udało się nam wyrwać 4 i to jest nasz rekord. Acz tak jak mówię, porównywanie takich statystyk nie do końca ma sens, ale jednak cieszy, więc to robimy… w sumie w życiu wiele rzeczy, które nie do końca mają sens, cieszą. Coś może powiedzieć o tym nasza grupa szermiercza, kiedy w trakcie ćwiczeń ogólnorozwojowo-siłowych bawimy się w tzw. „bezsensowne pokonywanie przestrzeni” – tego się nie da opisać, musicie kiedyś przyjść i spróbować…
Wracając jednak do rajdu, lecimy na wyrównanie rekordu. Jest 8:48 czyli mamy 12 minut, a punkt jest w miarę niedaleko. Wyrównamy dzisiaj nasz rajdowy rekord. Pokażemy, że nie był on jakimś pojedynczym strzałem, ale powtarzalnym osiągnięciem… i było by wszystko git, gdybyśmy na niecały kilometr przed punktem ,nie skręcili w złą ścieżkę... która chwilę później zanikła gdzieś w polu. Samo pole to przelecieliśmy na gazie, ale potem zaczęły się krzaki i utknęliśmy, jak to my, w gęstwinie.
Kompas jest bezlitosny, miała być północ, północy nie ma… co najwyżej możemy mieć pół dnia spędzone w nieprzebieżnych krzakach, jeśli się nie wycofamy. No i rekord poszedł się paść. Nim połapaliśmy gdzie popełniliśmy błąd, wróciliśmy do rozstaju dróg, pojechaliśmy właściwą ścieżką i zgarnęliśmy lampion, minęło ponad 20 minut. Na punkcie zameldowaliśmy się tuż przed 9:30. Czyli jednak nasz 4-punktowy rekord to nie była nowa jakość jazdy, ale jakiś tam przypadkowy ewenement, a teraz mamy klasyczny „powrót do średniej” (*)




„Cmentarz to świetne miejsce! Ludzie giną aby się tam dostać…” a my coś trafić tam nie możemy
Lecimy dalej. W tej części mapy mamy trochę większe przeloty między punktami, więc nie wpadają one już tak szybko jak te pierwsze. Dzień jest słoneczny i piękny, ale jak zrobimy sobie krótki popas w środku lasu, tak koło 10:30, to bez ruchu zmarzniemy.
Ktoś mógłby się śmiać, że robimy popas niedługo po starcie. Po pierwsze, śniadanie jedliśmy o 3:00 w nocy, po drugie zawsze jest dobra pora na jedzenie. Rajd krótki (9h), więc tym razem jesteśmy bez krokietów i bułek z kotletem.
Drugo-śniadając gdzieś w środku lasu, podejmujemy decyzję, że na kolejny punkt „stary, żydowski cmentarz”, polecimy przez las, a nie na około. Jest to o tyle odważna decyzja, że ścieżek mamy tutaj setki... naprawdę setki ("były ich tysiące, a nawet setki...") i dobrze się na niego wynawigować będzie ciężko. Postanawiamy jednak spróbować, bo objazd to nadołożenie dużej ilości kilometrów. Ruszamy w las i wszystko idzie nawet w miarę dobrze. Ścieżki zgadzają się z mapą, zakręty dróg także, odległości lecą zgodnie z tymi zmierzonymi na mapie… a cmentarza nie ma. Szukając go stracimy około 20 min, nie wiedząc że wyszliśmy niecałe 100 metrów od niego...
Był po naszej prawej – odbiliśmy na ostatniej przecince za wcześniej w lewo i potem, nie wiedząc o tym drobnym błędzie, tylko pocisnęliśmy prosto zamiast w prawo na cmentarz. W praktyce wyszło, że minęliśmy cmentarz drogą równoległą, która przechodziła niecałe 100 metrów od lampionu !!! Będąc niemal na punkcie czytaj „w kółku” na mapie, ciężko było wprowadzić korektę, zwłaszcza że myśleliśmy iż wyszliśmy idealnie… finalnie dostaniemy 20 min w plecy szukając miejsca, które jest tuż przy nas.
Nie ma jednak co lamentować, trzeba cisnąć dalej. Północny-wschód wyczyszczony, czas kierować się w zagęszczenie lampionów w środkowej części mapy. Nie jest źle, ale to już drugi spory błąd nawigacyjny. To trochę dużo…


Wszystko o nas w jednym kadrze: "Tędy, zaufaj mi, to dobry skrót. Co się będziemy dobrą drogą telepać, dawaj na rympał..."

"That was too close..." (*)
Wpadamy na asfalt i gnamy drogą przez las ile fabryka dała. Nagle wzdłuż drogi, ale ewidentnie zbliżając się do niej napierają dwa ogromne jelenie. Nie, nie sarny... ale byki (duże samce jelenia). Zaraz przetną nam drogę i przeskoczą na jej drugą stronę. Kiedy są już właściwie na jezdni, tak dosłownie paręnaście metrów od nas... nagle, z ogromną prędkością wyprzedza nas samochód. Gość gna jakby piekła nie było - nie wiem jaką miał prędkość, ale na oko, to na bidę mocno ponad 100 km/h. Mija nas w ułamku sekundy, a jeleń zaczyna właśnie skok przez drogę. Wszystko dzieje się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Kierowca nawet nie zauważył wypadającego z lasu zwierzaka: brak jakiegokolwiek manewru autem, brak zaświecenia się świateł stopu... z naszej perspektywy sylwetka jelenia znika przed maską auta. Czekam na potężny huk - dźwięk gniecionej blachy i trzask pękającego szkła, a oczyma wyobraźni już widzę te urocze konwersacje z panami w niebieskim, że to nie my nasłaliśmy tego jelenia, że nie był on naszym agentem... że naprawdę chciałem dobrze, gdy dobiłem kierowcę i robiłem jeleniowi sztuczne oddychanie... i że pierwszy raz słyszę aby sztuczne oddychanie robiło się z drugiej strony....
...no więc, kiedy już niemal słyszę huk uderzenia, jeleń wyłania się zza samochodu. Lusterko ociera mu się o tyłek, tak że iskry z futra lecą. Przeszedł przed autem - po prostu na styk. Drugi zwierzak się przestraszył i odskoczył od drogi z powrotem w las. Gość za kierownicą miał naprawdę szczęście mierzone w centymetrach, ale na dzielni też będzie miał co opowiadać: niecodziennie klepie się jelenia lusterkiem po zadku. Codziennie to można klepać jedynie biedę :)
Dzięki temu że obaj zainteresowani rozwojem wypadków (jeśli łapiecie aluzję), postanowili odłożyć zajęcia z fizyki (zderzenia niesprężyste) na inny termin, jedziemy dalej bez konieczności konwersacji z ludźmi w niebieskich strojach.



PARTY HARD na bunkrze
Niedługo po akcji z jeleniem wjeżdżamy na zagęszczenie punków na mapie. Tutaj niemal przez cały czas będziemy spotykać różne znane i mniej znane (zarówno nam i w w świecie) ekipy. Jest tu także sporo bunkrów, w tym jeden z punktów opisanych jako „drzewo na kulochwycie”. Co to byłyby za rajd bez bunkrów i fortyfikacji. Pierwszy z godnych uwagi obiektów to wieża obserwacyjna, którą możecie zobaczyć na zdjęciu powyżej. Drugi to jeszcze większy obiekt, na którym…. No właśnie. Lokalsi robią sobie party hard z alkoholem. Zawsze śmieszą mnie takie sytuacje. Pewnie przez 99% czasu nie ma tu nikogo, więc zbiera się ekipa pochlać sobie w spokoju, ale wybrali zły dzień. Dziś przewali się przez ten obiekt dziesiątki zawodników. Dobrze, że chłopaki nie wpadły na pomysł aby zerwać lampion… co czasem takie lokalne pacany wymyślą. Wtedy zamiast paro-sekundowej wizyty zawodnika na punkcie, zaczyna się (po kilku chwilach, gdy przybywają następni) grupowe szukanie lampionu i misterny plan pozbycia się intruzów, sprawia, że jest ich coraz więcej i zostają na dłużej. Jak apokalipsa zombie :)
Gdy przybywamy w to miejsce, lokalsi wyglądają jakby byli już pogodzeni z losem.
Dziś będą pić, nawiedzani regularnie przez kolejne postacie szukające kartki na drzewie.
Głośnik po Bluetooth’ie napiera techniawą, ale Oni nawet nie zwracają na nas uwagi, gdy dopadamy do lampionu. My także znikamy równie szybko, niczym nawiedzające ich duchy dawnych libacji… :D







JELCZem wozimy owce na Zamek na Wodzie :)
Taaa... jak zawsze, tytuł rozdziałóww na tym blogu, mogą być lekko niepokojące, ale już tłumaczę o co chodzi. Przelatujemy przez rozległe lasy w okolicy miasta JELCZ-Laskowice, które jest domem marki samochodów, którą upodobały sobie Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej. Kierujemy się na północny-zachód mapy, zaliczając po drodze kolejne bunkry, których jest tutaj naprawdę sporo. Zapuszczamy się daleko po naszą, jedyną dzisiaj, 90-tkę, której opis to "Zamek na wodzie". Szkoda, że jesteśmy na rowerach, a nie ciężarówką bo fajnie byłoby cisnąć Jelczem przez Jelcz. Ech takie rzeczy, to tylko na naszym ukochanym Dolnym Śląsku: Jelczem przez Jelcz czy też walim na Walim :)
Gdy wpadamy nad wodę, nad którą ma być nasz zamek, to widzę że niektórzy mają tutaj życie FULL WYPASS. Brniemy przez stado owiec pilnowane i zarządzane przez dwie kozy. Bogaty w doświadczenia po zadymach z nieraz naprawdę niebezpiecznymi psami pasterskimi w górach, gdy widzę dwa duże czarne, ruchome obiekty przy owczym stadzie, od razu nastawiam się na problemy. Dopiero kiedy te dwa obiekty zaczynają robić "meee, meee" stwierdzam... Dolnośląskie - to jednak stan umysłu. Ale i tak kochamy to województwo. Udaje nam się (cudem) uniknąć stratowania przez stado i możemy się dostać na zamek, który okazują się urokliwą ruiną w zagajniku na niewielkim wzgórzu. Świetne miejsce na punkt kontrolny!



W 66 dziś nie gramy !!!
Zostało nam niewiele czasu, coś koło godziny i 40 minut. Południa mapy nie chwycimy dzisiaj za wiele, ale planujemy wyrwać jeszcze 3-4 punkty, kierując się do bazy. Wygląda to na realny plan. Na pierwszy ogień spróbujemy zatem zaatakować pkt nr 66. Jest niedaleko drogi, ale gdy zbliżamy się do odbicia w pole zaczyna martwić nas jakość ścieżki prowadzającej do niego. Chwilę później okazuje się, że nasze obawy nie były bezpodstawne. Gliniaste błoto zapycha przerzutki i zakleja koła, tak że nie chcą się kręcić. Przed nami spory kawałek przez takie warunki, więc zaczynamy się zastanawiać czy jest sens tracić tutaj czas… którego nie mamy zbyt wiele, na walkę z tym punktem. 60 pkt przeliczeniowych to nie jest mało, ale realnie patrząc, kosztować nas będzie ten lampion naprawdę sporo minut. Postanawiamy go odpuścić na rzecz złapania innych punktów w drodze do bazy. Decyzja okaże się dobra, bo expresem przeskoczmy na punkt 73. Tutaj powtórka z rozrywki i podobne warunki, ale jednak trochę mniej grząsko. O ten punkt postanawiamy powalczyć. Zejdzie nam tu czasu… oj zejdzie. Basia jest lżejsza i łatwiej przyjdzie jej pokonanie błota. Ja w pewnym momencie zapcham się tak mocno, że zostanę z tyłu, sporo za Szkodnikiem, by wyczyścić rower, który przestał się toczyć… a potem złapać oddech, bo niesienie zalepionego gliną roweru trochę mnie sponiewiera …
Dorwie mnie tu nawet jakiś gość jeżdżący pick-up’em po polu i będzie pytał czy wszystko w porządku.
Finalnie jednak uda się zdobyć 73, zwłaszcza że jeden z przejeżdżających zawodników pociśnie mi po ambicji, że zostałem z tyłu :P
Gdy dotrę z powrotem do drogi i dogonię Szkodnika, okaże się że zostało nam niecałe pół godziny…. Nadszedł czas decyzji. Odpuścić 46 i gnać do bazy (właściwie bez ryzyka spóźnienia) czy też zawalczyć jeszcze o to 46. Wg mapy droga do 46 jest lepszej klasy niż ta co prowadziła na odpuszczone 66. Poza tym z 46-tki nie trzeba wracać, tylko można przedrzeć się stamtąd dalej do asfaltu, który zaprowadzi nas już do bazy. Postanawiamy pojechać po ten punkt… popełniając 3-ci gruby błąd dzisiaj. Trzeba było, wzorem doświadczonego szulera, powiedzieć PAS i nie grać w 46, tak jak nie graliśmy w 66.
"Przez ile dróg musi przejść każdy z nas..." (*)
Tego nie wiem, ale chcielibyśmy chociaż przez jedną. I to jest właśnie problem, bo stąd nie ma już żadnej drogi. Do naszego ostatniego punktu (nr 46) jeszcze jakaś ścieżka prowadziła (bynajmniej nie tej klasy, co na mapie), to od niego w stronę bazy nie ma już nic - mimo, że na mapie są tutaj dwie. Wszystko zaorane. Dosłownie, bo pole po horyzont. Niby dzień jak co dzień z życia orientalisty, ale mamy 15 minut do limitu a warun nie współpracuje. Podobnie jak do punktów 66 i 73 gleba to gliniaste błoto, które oblepia wszystko, zapycha napędy i prześwit między oponą a koroną amortyzatora. Nie ma szans po tym jechać, ciężko się pcha, bo błoto jest tak lepkie, że koła przestają się kręcić. Rower niesie się ciężko, bo gleba zasysa także i buty, a rower oblepiony tą mazią waży o wiele więcej niż normalnie. Przedzieramy się w stronę cywilizacji, ale pole zdaje się nie kończyć. Nie tak jak czas... czas się kończy i to sakramencko szybko. Walimy na wprost przez pole, po najkrótszej "drodze" (drodze... dobry żart), do najbliższego asfaltu. Wiemy, że na pewno spóźnimy się na metę, ale pozostaje pytanie ile. Każda minuta to 10 punktów kary.
CYTATY:
1) "Powrót do średniej" - tu zatrzymam się na chwilę dłużej:
(*) „powrót do średniej” – nie chodzi tutaj właściwie o cytat sam w sobie, ale o nawiązanie do książki, którą bardzo bym Wam chciał polecić. Wg mnie to jedna z najważniejszych książek jakie przeczytałem w życiu. Otwiera oczy na schematy ludzkiego myślenia i heurystyki czyli uproszczone reguły wnioskowania i błędy poznawcze. Z jednej strony książka jest fascynująca, z drugiej przerażająca, bo może przewartościować wasze postrzeganie wiedzy i doświadczenia.
Autor poświęcił niemal całe swoje życia nad badaniem jak myślimy i jakim złudzeniom poznawczym ulegamy.
Przeczytajcie koniecznie tą pozycję, a wasz System 2 Wam za to podziękuje.
Z kolei wasz System 1 przestanie być tak wiarygodny, jak do tej pory Wam się wydaje.
Zwłaszcza polecam rozdziały o jaźni doznającej i jaźni pamiętającej oraz o tym czym naprawdę jest doświadczenie i jak wygląda proces budowania wiedzy eksperckiej w naszym umyśle. Rozdział o „powrocie do średniej” też jest dobry, a rozdział o decyzjach związanych z podejmowaniem ryzyka uważam za wybitny. Opis typowych błędów poznawczych z przykładami także otwiera oczy na świat. Przeczytacie. Naprawdę warto. KAHNEMAN DANIEL "Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym".
2) Lando Carlissian w "Powrocie Jedi" gdy urwał antenę Sokoła Milenium.
3) Chyba wszystkim znana piosenka.

Rogaining - „Ty uważaj na to słowo!”
Do Bystrzycy przybywamy kilka minut przed 7:00, więc do odprawy mamy jeszcze pół godziny. W bazie, nie ma może statusu „elita w komplecie”, ale znanych i mocnych ekip jest naprawdę sporo. Powiedziałbym nawet, że bardzo dużo. Rejestrujemy się na szybko i zostaje nam trochę czasu na luźne pogawędki, podczas których oczywiście staramy się zaprosić wszystkich na naszą Kompanię Korną. Jednocześnie jesteśmy świadkami fantastycznego pocisku w wykonaniu Pawła, zwycięzcy poprzedniej edycji.
Gdy Łukasz i Jarek jeszcze przed odprawą, nieoficjalnie tłumaczą komuś, że trasa będzie rozgrywana na zasadach rogainingu, przechodzący obok Paweł rzuca krótkie: „Ty uważaj na to słowo”.
Myślałem, że padnę… tak, wiem, to hermetyczne. Hermetyczne jak niegdyś dialog:
- Nie rozumiem tej książki: gdy wyciągnięto go z wody, był cały sinus igrek. O co chodzi?
- Siny, pacanie, chodzi o słowo siny.
albo:
Mistrz gry: Idziecie przez spaloną wieś i widzicie zgliszcza
Gracz: A ile Hit Points’ów ma Zgliszcz?
No dobra, już tłumaczę o co chodzi. Rogaining, jak pewnie większość z Was już wie, to trasa nie do zrobienia nawet przez najlepszych. Nikt nie da rady przejechać je w całości w zadanym czasie. Rok temu Paweł albo nie zrozumiał, że rajd jest rozgrywany jako rogaining albo ta informacja jakoś do Niego nie dotarła… Zrobił komplet punktów. To złośliwe wtrącenie w rozmowę prowadzoną na boku, gdy chłopaki tłumaczą o co chodzi w tej zabawie, uważam za boskie. Pocisk jak z Tygrysa w 44-tym :)
Cholera, zostawiłem Żelazko na gazi…. eee … w bazie
Tymczasem do bazy przybywa coraz więcej zawodników. Organizatorzy pędzą nas zatem na wielką salę, bo za moment zacznie się odprawa. Dosłownie chwilę później słyszę znajomy świst kabla w powietrzu. Przybył Andrzej, na styk bo na styk, ale zdążył. Fajnie się znowu zobaczyć. W sumie dobrze będzie kolejny raz pojechać razem, bo te wspólne rajdy cechowała zawsze bardzo miła atmosfera. Dzisiaj jednak jakoś nam to nie wyjdzie. Nie ma jak się zgadać aby jechać razem, bo wszyscy słuchamy odprawy, a Andrzej przybył trochę spóźniony. Natomiast gdy rozdadzą mapy, to zupełnie zniknie nam On z oczu, gubiąc się gdzieś w tłumie. Nawet nie będziemy wiedzieć czy wyjechał przed czy po nas, ani na jaki wariant się zdecydował. No nic, trudno… polecimy dziś klasycznie, "rozważnie i romantycznie" czyli we dwójkę.
Planujemy wariant północno-wschodni, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Chcemy zrobić „tłuste” punkty na północnym-wschodzie, a potem dopaść zagęszczenie punktów w okolicy bazy. W drugim rzucie strategicznym, jeśli starczy czasu, planujemy złapać co popadnie na zachodzie i południu. Tak szczerze, to południe właściwie z założenia nie będzie realne przy dzisiejszym limicie czasu, ale z zachodnich punktów coś tam powinno udać nam się wyrwać.



Nawigacja (prawie) doskonała… czyli wtopa niemała
Ruszamy! Wiele ekip kieruje się po swoje pierwsze punkty na południe, a my zgodnie z planem ruszamy na wschód.
Zaowocuje to, że mimo faktu iż uczestników jest sporo, to my nie będziemy mieć tłoku przy pierwszych lampionach.
I bądź tu mądry: czy to oznacza że wybrałeś tak dobrze, a wszyscy inni dali się zwieść i cisną gorszym wariantem, czy też może twój wariant daleki jest od optymalnego i jako jedyny ciśniesz "od dupy strony"… jak myślicie, które to mogło być?
Wiecie, to tak samo, jakbyście jechali autostradą, a w radiu podawali ostrzeżenie: „Uwaga, jakieś szaleniec leci pod prąd”.
Rozglądacie się dokoła i myślicie „Jak to jeden? Chyba wszyscy!”
Niemniej na 3 pierwsze punkty wbijamy idealnie. Po prostu, po mistrzowsku: wymierzeni, wyazymutowani zgarniamy lampiony jak doświadczeni (chyba przez los…) wyjadacze. Zajmuje nam to 45 min – jest pięknie. Gnamy po 4-ty punkt i jest szansa złapać go przed godziną 9:00. Da nam to 4 punkty na godzinę – dla nas wynik doskonały. Statystycznie na rajdach łapiemy 1-2 pkt/godz, acz wiadomo że to bardzo zależy od rajdu, trudności terenowo-nawigacyjnych i odległości miedzy punktami…. Są i takie rajdy, że jeden lampion na trzy godzinny, to i tak jest dobrze.
Niemniej, jakoś tak statystycznie 2 na godzinę to jakaś tam nasza, typowa średnia. Gdy robimy 3 jest dobrze. Kiedyś udało się nam wyrwać 4 i to jest nasz rekord. Acz tak jak mówię, porównywanie takich statystyk nie do końca ma sens, ale jednak cieszy, więc to robimy… w sumie w życiu wiele rzeczy, które nie do końca mają sens, cieszą. Coś może powiedzieć o tym nasza grupa szermiercza, kiedy w trakcie ćwiczeń ogólnorozwojowo-siłowych bawimy się w tzw. „bezsensowne pokonywanie przestrzeni” – tego się nie da opisać, musicie kiedyś przyjść i spróbować…
Wracając jednak do rajdu, lecimy na wyrównanie rekordu. Jest 8:48 czyli mamy 12 minut, a punkt jest w miarę niedaleko. Wyrównamy dzisiaj nasz rajdowy rekord. Pokażemy, że nie był on jakimś pojedynczym strzałem, ale powtarzalnym osiągnięciem… i było by wszystko git, gdybyśmy na niecały kilometr przed punktem ,nie skręcili w złą ścieżkę... która chwilę później zanikła gdzieś w polu. Samo pole to przelecieliśmy na gazie, ale potem zaczęły się krzaki i utknęliśmy, jak to my, w gęstwinie.
Kompas jest bezlitosny, miała być północ, północy nie ma… co najwyżej możemy mieć pół dnia spędzone w nieprzebieżnych krzakach, jeśli się nie wycofamy. No i rekord poszedł się paść. Nim połapaliśmy gdzie popełniliśmy błąd, wróciliśmy do rozstaju dróg, pojechaliśmy właściwą ścieżką i zgarnęliśmy lampion, minęło ponad 20 minut. Na punkcie zameldowaliśmy się tuż przed 9:30. Czyli jednak nasz 4-punktowy rekord to nie była nowa jakość jazdy, ale jakiś tam przypadkowy ewenement, a teraz mamy klasyczny „powrót do średniej” (*)




„Cmentarz to świetne miejsce! Ludzie giną aby się tam dostać…” a my coś trafić tam nie możemy
Lecimy dalej. W tej części mapy mamy trochę większe przeloty między punktami, więc nie wpadają one już tak szybko jak te pierwsze. Dzień jest słoneczny i piękny, ale jak zrobimy sobie krótki popas w środku lasu, tak koło 10:30, to bez ruchu zmarzniemy.
Ktoś mógłby się śmiać, że robimy popas niedługo po starcie. Po pierwsze, śniadanie jedliśmy o 3:00 w nocy, po drugie zawsze jest dobra pora na jedzenie. Rajd krótki (9h), więc tym razem jesteśmy bez krokietów i bułek z kotletem.
Drugo-śniadając gdzieś w środku lasu, podejmujemy decyzję, że na kolejny punkt „stary, żydowski cmentarz”, polecimy przez las, a nie na około. Jest to o tyle odważna decyzja, że ścieżek mamy tutaj setki... naprawdę setki ("były ich tysiące, a nawet setki...") i dobrze się na niego wynawigować będzie ciężko. Postanawiamy jednak spróbować, bo objazd to nadołożenie dużej ilości kilometrów. Ruszamy w las i wszystko idzie nawet w miarę dobrze. Ścieżki zgadzają się z mapą, zakręty dróg także, odległości lecą zgodnie z tymi zmierzonymi na mapie… a cmentarza nie ma. Szukając go stracimy około 20 min, nie wiedząc że wyszliśmy niecałe 100 metrów od niego...
Był po naszej prawej – odbiliśmy na ostatniej przecince za wcześniej w lewo i potem, nie wiedząc o tym drobnym błędzie, tylko pocisnęliśmy prosto zamiast w prawo na cmentarz. W praktyce wyszło, że minęliśmy cmentarz drogą równoległą, która przechodziła niecałe 100 metrów od lampionu !!! Będąc niemal na punkcie czytaj „w kółku” na mapie, ciężko było wprowadzić korektę, zwłaszcza że myśleliśmy iż wyszliśmy idealnie… finalnie dostaniemy 20 min w plecy szukając miejsca, które jest tuż przy nas.
Nie ma jednak co lamentować, trzeba cisnąć dalej. Północny-wschód wyczyszczony, czas kierować się w zagęszczenie lampionów w środkowej części mapy. Nie jest źle, ale to już drugi spory błąd nawigacyjny. To trochę dużo…


Wszystko o nas w jednym kadrze: "Tędy, zaufaj mi, to dobry skrót. Co się będziemy dobrą drogą telepać, dawaj na rympał..."

"That was too close..." (*)
Wpadamy na asfalt i gnamy drogą przez las ile fabryka dała. Nagle wzdłuż drogi, ale ewidentnie zbliżając się do niej napierają dwa ogromne jelenie. Nie, nie sarny... ale byki (duże samce jelenia). Zaraz przetną nam drogę i przeskoczą na jej drugą stronę. Kiedy są już właściwie na jezdni, tak dosłownie paręnaście metrów od nas... nagle, z ogromną prędkością wyprzedza nas samochód. Gość gna jakby piekła nie było - nie wiem jaką miał prędkość, ale na oko, to na bidę mocno ponad 100 km/h. Mija nas w ułamku sekundy, a jeleń zaczyna właśnie skok przez drogę. Wszystko dzieje się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Kierowca nawet nie zauważył wypadającego z lasu zwierzaka: brak jakiegokolwiek manewru autem, brak zaświecenia się świateł stopu... z naszej perspektywy sylwetka jelenia znika przed maską auta. Czekam na potężny huk - dźwięk gniecionej blachy i trzask pękającego szkła, a oczyma wyobraźni już widzę te urocze konwersacje z panami w niebieskim, że to nie my nasłaliśmy tego jelenia, że nie był on naszym agentem... że naprawdę chciałem dobrze, gdy dobiłem kierowcę i robiłem jeleniowi sztuczne oddychanie... i że pierwszy raz słyszę aby sztuczne oddychanie robiło się z drugiej strony....
...no więc, kiedy już niemal słyszę huk uderzenia, jeleń wyłania się zza samochodu. Lusterko ociera mu się o tyłek, tak że iskry z futra lecą. Przeszedł przed autem - po prostu na styk. Drugi zwierzak się przestraszył i odskoczył od drogi z powrotem w las. Gość za kierownicą miał naprawdę szczęście mierzone w centymetrach, ale na dzielni też będzie miał co opowiadać: niecodziennie klepie się jelenia lusterkiem po zadku. Codziennie to można klepać jedynie biedę :)
Dzięki temu że obaj zainteresowani rozwojem wypadków (jeśli łapiecie aluzję), postanowili odłożyć zajęcia z fizyki (zderzenia niesprężyste) na inny termin, jedziemy dalej bez konieczności konwersacji z ludźmi w niebieskich strojach.



PARTY HARD na bunkrze
Niedługo po akcji z jeleniem wjeżdżamy na zagęszczenie punków na mapie. Tutaj niemal przez cały czas będziemy spotykać różne znane i mniej znane (zarówno nam i w w świecie) ekipy. Jest tu także sporo bunkrów, w tym jeden z punktów opisanych jako „drzewo na kulochwycie”. Co to byłyby za rajd bez bunkrów i fortyfikacji. Pierwszy z godnych uwagi obiektów to wieża obserwacyjna, którą możecie zobaczyć na zdjęciu powyżej. Drugi to jeszcze większy obiekt, na którym…. No właśnie. Lokalsi robią sobie party hard z alkoholem. Zawsze śmieszą mnie takie sytuacje. Pewnie przez 99% czasu nie ma tu nikogo, więc zbiera się ekipa pochlać sobie w spokoju, ale wybrali zły dzień. Dziś przewali się przez ten obiekt dziesiątki zawodników. Dobrze, że chłopaki nie wpadły na pomysł aby zerwać lampion… co czasem takie lokalne pacany wymyślą. Wtedy zamiast paro-sekundowej wizyty zawodnika na punkcie, zaczyna się (po kilku chwilach, gdy przybywają następni) grupowe szukanie lampionu i misterny plan pozbycia się intruzów, sprawia, że jest ich coraz więcej i zostają na dłużej. Jak apokalipsa zombie :)
Gdy przybywamy w to miejsce, lokalsi wyglądają jakby byli już pogodzeni z losem.
Dziś będą pić, nawiedzani regularnie przez kolejne postacie szukające kartki na drzewie.
Głośnik po Bluetooth’ie napiera techniawą, ale Oni nawet nie zwracają na nas uwagi, gdy dopadamy do lampionu. My także znikamy równie szybko, niczym nawiedzające ich duchy dawnych libacji… :D







JELCZem wozimy owce na Zamek na Wodzie :)
Taaa... jak zawsze, tytuł rozdziałóww na tym blogu, mogą być lekko niepokojące, ale już tłumaczę o co chodzi. Przelatujemy przez rozległe lasy w okolicy miasta JELCZ-Laskowice, które jest domem marki samochodów, którą upodobały sobie Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej. Kierujemy się na północny-zachód mapy, zaliczając po drodze kolejne bunkry, których jest tutaj naprawdę sporo. Zapuszczamy się daleko po naszą, jedyną dzisiaj, 90-tkę, której opis to "Zamek na wodzie". Szkoda, że jesteśmy na rowerach, a nie ciężarówką bo fajnie byłoby cisnąć Jelczem przez Jelcz. Ech takie rzeczy, to tylko na naszym ukochanym Dolnym Śląsku: Jelczem przez Jelcz czy też walim na Walim :)
Gdy wpadamy nad wodę, nad którą ma być nasz zamek, to widzę że niektórzy mają tutaj życie FULL WYPASS. Brniemy przez stado owiec pilnowane i zarządzane przez dwie kozy. Bogaty w doświadczenia po zadymach z nieraz naprawdę niebezpiecznymi psami pasterskimi w górach, gdy widzę dwa duże czarne, ruchome obiekty przy owczym stadzie, od razu nastawiam się na problemy. Dopiero kiedy te dwa obiekty zaczynają robić "meee, meee" stwierdzam... Dolnośląskie - to jednak stan umysłu. Ale i tak kochamy to województwo. Udaje nam się (cudem) uniknąć stratowania przez stado i możemy się dostać na zamek, który okazują się urokliwą ruiną w zagajniku na niewielkim wzgórzu. Świetne miejsce na punkt kontrolny!



W 66 dziś nie gramy !!!
Zostało nam niewiele czasu, coś koło godziny i 40 minut. Południa mapy nie chwycimy dzisiaj za wiele, ale planujemy wyrwać jeszcze 3-4 punkty, kierując się do bazy. Wygląda to na realny plan. Na pierwszy ogień spróbujemy zatem zaatakować pkt nr 66. Jest niedaleko drogi, ale gdy zbliżamy się do odbicia w pole zaczyna martwić nas jakość ścieżki prowadzającej do niego. Chwilę później okazuje się, że nasze obawy nie były bezpodstawne. Gliniaste błoto zapycha przerzutki i zakleja koła, tak że nie chcą się kręcić. Przed nami spory kawałek przez takie warunki, więc zaczynamy się zastanawiać czy jest sens tracić tutaj czas… którego nie mamy zbyt wiele, na walkę z tym punktem. 60 pkt przeliczeniowych to nie jest mało, ale realnie patrząc, kosztować nas będzie ten lampion naprawdę sporo minut. Postanawiamy go odpuścić na rzecz złapania innych punktów w drodze do bazy. Decyzja okaże się dobra, bo expresem przeskoczmy na punkt 73. Tutaj powtórka z rozrywki i podobne warunki, ale jednak trochę mniej grząsko. O ten punkt postanawiamy powalczyć. Zejdzie nam tu czasu… oj zejdzie. Basia jest lżejsza i łatwiej przyjdzie jej pokonanie błota. Ja w pewnym momencie zapcham się tak mocno, że zostanę z tyłu, sporo za Szkodnikiem, by wyczyścić rower, który przestał się toczyć… a potem złapać oddech, bo niesienie zalepionego gliną roweru trochę mnie sponiewiera …
Dorwie mnie tu nawet jakiś gość jeżdżący pick-up’em po polu i będzie pytał czy wszystko w porządku.
Finalnie jednak uda się zdobyć 73, zwłaszcza że jeden z przejeżdżających zawodników pociśnie mi po ambicji, że zostałem z tyłu :P
Gdy dotrę z powrotem do drogi i dogonię Szkodnika, okaże się że zostało nam niecałe pół godziny…. Nadszedł czas decyzji. Odpuścić 46 i gnać do bazy (właściwie bez ryzyka spóźnienia) czy też zawalczyć jeszcze o to 46. Wg mapy droga do 46 jest lepszej klasy niż ta co prowadziła na odpuszczone 66. Poza tym z 46-tki nie trzeba wracać, tylko można przedrzeć się stamtąd dalej do asfaltu, który zaprowadzi nas już do bazy. Postanawiamy pojechać po ten punkt… popełniając 3-ci gruby błąd dzisiaj. Trzeba było, wzorem doświadczonego szulera, powiedzieć PAS i nie grać w 46, tak jak nie graliśmy w 66.
"Przez ile dróg musi przejść każdy z nas..." (*)
Tego nie wiem, ale chcielibyśmy chociaż przez jedną. I to jest właśnie problem, bo stąd nie ma już żadnej drogi. Do naszego ostatniego punktu (nr 46) jeszcze jakaś ścieżka prowadziła (bynajmniej nie tej klasy, co na mapie), to od niego w stronę bazy nie ma już nic - mimo, że na mapie są tutaj dwie. Wszystko zaorane. Dosłownie, bo pole po horyzont. Niby dzień jak co dzień z życia orientalisty, ale mamy 15 minut do limitu a warun nie współpracuje. Podobnie jak do punktów 66 i 73 gleba to gliniaste błoto, które oblepia wszystko, zapycha napędy i prześwit między oponą a koroną amortyzatora. Nie ma szans po tym jechać, ciężko się pcha, bo błoto jest tak lepkie, że koła przestają się kręcić. Rower niesie się ciężko, bo gleba zasysa także i buty, a rower oblepiony tą mazią waży o wiele więcej niż normalnie. Przedzieramy się w stronę cywilizacji, ale pole zdaje się nie kończyć. Nie tak jak czas... czas się kończy i to sakramencko szybko. Walimy na wprost przez pole, po najkrótszej "drodze" (drodze... dobry żart), do najbliższego asfaltu. Wiemy, że na pewno spóźnimy się na metę, ale pozostaje pytanie ile. Każda minuta to 10 punktów kary.
...gdy
docieramy do asfaltu jest 16:58, do przejechania mamy coś koło 3-4 km.
Dotrzeć do bazy na 17:00 nie ma szans, ale będziemy walczyć o jak
najmniejsze spóźnienie. Po przygodzie z błotem wyglądamy trochę jak John
McClane w "Szklanej Pułapce 3" w tej scenie (pamiętacie? W wolnym
tłumaczeniu było tam "Dopiero jutro mam pranie").
Co ja będę
pisał... znacie już tą historię: ciśniemy ile tylko się da i nie
hamujemy dla nikogo. Nawet dla jeleni wybiegających na drogę. Gdy lecimy
na metę, wyznajemy zasadę, że "co na drodze, to pod koła". Dotyczy także
budynków, jezior i przepaści :)
Na metę wpadamy 17:08 czyli spóźnieni o 8 minut. 80 punktów kary do wyniku. Sporo... zwłaszcza, że nasz ostatni punkt był za 40 punktów. Cudownie: +40, -80. Czuję się tak jak zawsze, gdy stracę na wadze: kupię wagę za 50 zł, a sprzedam za 30. Trzeba było zjeżdżać do bazy, omijając 46, byłoby -40 bo bez punktu, ale +80 bo bez spóźnienia. No, ale kto mógł wiedzieć, że droga wywiedzie nas w pole... znowu, dosłownie.
Na metę wpadamy 17:08 czyli spóźnieni o 8 minut. 80 punktów kary do wyniku. Sporo... zwłaszcza, że nasz ostatni punkt był za 40 punktów. Cudownie: +40, -80. Czuję się tak jak zawsze, gdy stracę na wadze: kupię wagę za 50 zł, a sprzedam za 30. Trzeba było zjeżdżać do bazy, omijając 46, byłoby -40 bo bez punktu, ale +80 bo bez spóźnienia. No, ale kto mógł wiedzieć, że droga wywiedzie nas w pole... znowu, dosłownie.
Basia ze swoim wynikiem
dzisiaj ląduje na trzecim miejscu podium, tracąc do miejsca drugiego... 1
minutę. Wystarczyło spóźnić się 7 minut a nie 8, czyli dostać 70 pkt
kary a nie 80 i wskoczyła by na miejsce drugie. No, ale nie zawsze jest to takie proste. W szermierce jest podobnie: przecież wystarczy trafić
a samemu nie dostać. Gdzie tu jakaś filozofia? Proste, prawda? :)
W bazie siedzimy prawie do 20:00 bo dobrze gada się ze tymi wszystkimi zakręconymi ekipami, które przyjeżdżają pół Polski (a czasem całą), aby tylko dotrzeć na te rajdy. Musimy jednak zbierać się, aby w miarę sensownie (czytaj: nie nad ranem) dotrzeć do domu, bo w niedzielę jedziemy do Dąbrowy do Monique i TomAsh'a siedzieć nad mapami KOMPANI KORNEJ.
W bazie siedzimy prawie do 20:00 bo dobrze gada się ze tymi wszystkimi zakręconymi ekipami, które przyjeżdżają pół Polski (a czasem całą), aby tylko dotrzeć na te rajdy. Musimy jednak zbierać się, aby w miarę sensownie (czytaj: nie nad ranem) dotrzeć do domu, bo w niedzielę jedziemy do Dąbrowy do Monique i TomAsh'a siedzieć nad mapami KOMPANI KORNEJ.
W tym miejscu, raz jeszcze zapraszamy wszystkich
serdecznie 22-24 marca do Lanckorony, na trasę tworzoną przez chore i
niestabilne umysły. Czekają na Was zagadki Lorda SFAROC'a, zadania
terenowe i bardzo, bardzo wiele lampionów (z liczbą punktów kontrolnych
zbliżamy się do setki).
CYTATY:
1) "Powrót do średniej" - tu zatrzymam się na chwilę dłużej:
(*) „powrót do średniej” – nie chodzi tutaj właściwie o cytat sam w sobie, ale o nawiązanie do książki, którą bardzo bym Wam chciał polecić. Wg mnie to jedna z najważniejszych książek jakie przeczytałem w życiu. Otwiera oczy na schematy ludzkiego myślenia i heurystyki czyli uproszczone reguły wnioskowania i błędy poznawcze. Z jednej strony książka jest fascynująca, z drugiej przerażająca, bo może przewartościować wasze postrzeganie wiedzy i doświadczenia.
Autor poświęcił niemal całe swoje życia nad badaniem jak myślimy i jakim złudzeniom poznawczym ulegamy.
Przeczytajcie koniecznie tą pozycję, a wasz System 2 Wam za to podziękuje.
Z kolei wasz System 1 przestanie być tak wiarygodny, jak do tej pory Wam się wydaje.
Zwłaszcza polecam rozdziały o jaźni doznającej i jaźni pamiętającej oraz o tym czym naprawdę jest doświadczenie i jak wygląda proces budowania wiedzy eksperckiej w naszym umyśle. Rozdział o „powrocie do średniej” też jest dobry, a rozdział o decyzjach związanych z podejmowaniem ryzyka uważam za wybitny. Opis typowych błędów poznawczych z przykładami także otwiera oczy na świat. Przeczytacie. Naprawdę warto. KAHNEMAN DANIEL "Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym".
2) Lando Carlissian w "Powrocie Jedi" gdy urwał antenę Sokoła Milenium.
3) Chyba wszystkim znana piosenka.
Kategoria Rajd, SFA
Silesia Race - zima 2019
-
DST
110.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 lutego 2019 | dodano: 10.02.2019
Początek lutego zaczynamy jak co roku, czyli wyprawą na Śląsk - tym
razem do Jaworzna, aby wziąć udział w Silesia Race - zima 2019.
Organizator Marcin F. to komandos z SAS'u (Silesia Adventure Sports),
więc wiemy że trasa będzie syta. Zaraz po piątkowym
treningu szermierki, kiedy tylko kończymy zajęcia z zasłony
przeciw-7mej, pakujemy rowery na dach naszego SFA-Panzerkampfwagen i
ruszamy w noc. Towarzyszy nam ekipa z KrakINO (Natasza, od której
zdjęcia promują na FB naszą Kompania Korną i Adam, czyli jeden z
najlepszych nawigatorów na tym łez padole, gość tak wymiata z mapą, że
ja pier***...eee... ogólnie wymiata). Będą Oni pomagać Marcinowi w organizacji. A jeśli już
jesteśmy przy Marcinie to, może dwa słowa o tym co dla nas dziś
przygotował:
"Śmiejąc się w dół przez mur,
patrząc na ludzki ból,
co ze słońca wydusza dziś blask
"Śmiejąc się w dół przez mur,
patrząc na ludzki ból,
co ze słońca wydusza dziś blask
mogę po lunie rzec,
że będziesz dziś tu biec,
jako gość w FORTECY MYCH ŁASK..." (*)
...biec, jechać i płynąć, bo nasza trasa czyli "PROFI" składa się z kilku etapów: BnO (w teorii bieg na orientację, ale wiecie co sądzimy o bieganiu jak zwierzęta), etapów rowerowych oraz spływu kajakowego (tak, wiemy że jest luty. Zauważyliśmy).
Kiedy przybywamy do Jaworzna, koło 22:30 na termometrze jest -4 stopnie. Czeka nas zimna noc. W przeciwieństwie do Krakowa jest tu nadal sporo śniegu i lodu. Taaaa... mojego ukochanego lodu. Rok temu na Silesia Race, jak na lodzie walnęliśmy betami o ziemię, to myślałem że nie wstaniemy. Na ostatnich 4 Żywiołach, w styczniu, Szkodnik także pokazał się jako specjalista ds. poślizgów. Do dziś pewnie mają traumę w Wolbromiu po wstrząsach jakie spowodował po pokazowych upadkach na ziemię.
jako gość w FORTECY MYCH ŁASK..." (*)
...biec, jechać i płynąć, bo nasza trasa czyli "PROFI" składa się z kilku etapów: BnO (w teorii bieg na orientację, ale wiecie co sądzimy o bieganiu jak zwierzęta), etapów rowerowych oraz spływu kajakowego (tak, wiemy że jest luty. Zauważyliśmy).
Kiedy przybywamy do Jaworzna, koło 22:30 na termometrze jest -4 stopnie. Czeka nas zimna noc. W przeciwieństwie do Krakowa jest tu nadal sporo śniegu i lodu. Taaaa... mojego ukochanego lodu. Rok temu na Silesia Race, jak na lodzie walnęliśmy betami o ziemię, to myślałem że nie wstaniemy. Na ostatnich 4 Żywiołach, w styczniu, Szkodnik także pokazał się jako specjalista ds. poślizgów. Do dziś pewnie mają traumę w Wolbromiu po wstrząsach jakie spowodował po pokazowych upadkach na ziemię.
Wbijamy do
bazy, a tam trochę znajomych twarzy. No tak, grupa ludzi chcących
pojeździć na rowerze w lutym, po nocy jest ograniczona. Tymczasem Marcin
rozkłada się odprawą i wyznacza nowy standard rajdów rowerowych :)
Multimedialna
prezentacja punktów kontrolnych: zdjęcie 1 - tak wygląda pkt nr 1,
zdjęcie 2 - tak wygląda pkt nr 2.
No jaja... czyżby poziom wykształcenia spadł aż tak nisko, że nie wystarczy już oznaczenie na mapie. Trzeba łopatologicznie pokazać: "SZUKACIE TEGO". Niemniej okazuje się, że to po prostu nowa formuła rajdu. Karty startowe dostaniemy dopiero na pierwszym przepaku. Pierwsze punkty kontrolne to obiekty w terenie, których zdjęcia mamy wykonać. Ha, ha.. u nas na Kompani Kornej w marcu tak prosto nie będzie: czekają Was zagadki i zadania, związane z takimi obiektami. Niemniej dzisiaj, mamy wszystko podane jak na tacy: wystarczy to tylko znaleźć, błądząc nocą po lesie. Cokolwiek jednak będzie się dziać na trasie, musimy pamiętać, że główne założenie trasy to być na drugim przepaku między 8:00 a 10:00. Tam zaczyna się etap pieszy, który kończy się kajakami (nimi spłyniemy z powrotem w to miejsce). Nie stawienie się tutaj do 10:00 oznacza dyskwalifikację. Czas przed 8:00 i po kajakach mamy wykorzystać na zbieranie wszystkich innych punktów kontrolnych. Trzeba będzie zatem dobrze wszystko zaplanować.
Ostatni będą... 3-cimi :)
No jaja... czyżby poziom wykształcenia spadł aż tak nisko, że nie wystarczy już oznaczenie na mapie. Trzeba łopatologicznie pokazać: "SZUKACIE TEGO". Niemniej okazuje się, że to po prostu nowa formuła rajdu. Karty startowe dostaniemy dopiero na pierwszym przepaku. Pierwsze punkty kontrolne to obiekty w terenie, których zdjęcia mamy wykonać. Ha, ha.. u nas na Kompani Kornej w marcu tak prosto nie będzie: czekają Was zagadki i zadania, związane z takimi obiektami. Niemniej dzisiaj, mamy wszystko podane jak na tacy: wystarczy to tylko znaleźć, błądząc nocą po lesie. Cokolwiek jednak będzie się dziać na trasie, musimy pamiętać, że główne założenie trasy to być na drugim przepaku między 8:00 a 10:00. Tam zaczyna się etap pieszy, który kończy się kajakami (nimi spłyniemy z powrotem w to miejsce). Nie stawienie się tutaj do 10:00 oznacza dyskwalifikację. Czas przed 8:00 i po kajakach mamy wykorzystać na zbieranie wszystkich innych punktów kontrolnych. Trzeba będzie zatem dobrze wszystko zaplanować.
Ostatni będą... 3-cimi :)
Ten tytuł ma podwójne
znaczenie, ale nie uprzedzajmy faktów. Rozważmy najpierw pierwsze
znaczenie tych słów. Czemu ostatni? Bo jesteśmy najsłabszą ekipą ze
wszystkich tutaj. Wiecie, że nie biegamy, więc rajdy przygodowe idą nam
znaczenie słabiej niż rowerowe rajdy na orientację: tracimy wiele czasu
na częściach biegowych, na których zamiast biec to chodzimy, albo czasem
skracamy je - odpuszczając część punktów kontrolnych - aby zaoszczędzić
trochę czasu na etapy rowerowe.
Dodatkowo zawsze w
takich chwilach przeżywam dysonans poznawczy. Pierwsza myśl to zawsze:
"co my tu robimy?". Wymiatacze, napieracze, ciśnieniowcy... i gdzieś tam
my, na szarym końcu. Z drugiej strony pojawia się też druga myśl: "ale
jesteśmy tutaj. Startujemy na PROFI, trasie która wiele osób odstraszy
samym schematem". Silesia to 16 godzin trasy, więc powiedzmy sobie że
ten dysonans gdzieś tam po głowie się pląta, ale najbardziej odczuwalny
to był na Grassor 300 (300 km w limicie 24 godziny) czy na AR Kraków 2017 (gdzie zrobiliśmy rowerem 218 km w ponad 30 godzin). Stajesz na
odprawie i obok Ciebie sama elita. Zespoły, z którymi po prostu nie masz
szans... a mimo to startujesz i jeszcze Cię to cieszy. Ciekawe odczucie
zwichrowanego umysłu.
Czemu 3-cimi? Dlatego że
Marcin zdecydował się na wprowadzenia startu interwałowego. Oznacza to,
że drużyny będą startować nie wszystkie naraz ale co minutę. Kolejność
wyznaczy przygotowane zadanie: dwie kartki A4 cytatów pochodzących z
kultowych filmów lub będących autorstwa postaci historycznych. Kto
poradzi sobie najlepiej startuje pierwszy i tak dalej, zgodnie z
wynikami zadania. Standardowo, jeśli będzie taka sama liczba poprawnych
odpowiedzi, pierwszy poleci zespół, który zrobił to w najkrótszym
czasie. Zadanie pójdzie nam całkiem nieźle i mamy 3-cią minutę startową.
Wylecimy z bazy zatem z około 15 minutową przewagą nad niektórymi
wymiataczami. Hahaha, jakby miało nam to coś dać... no ale coś tam
osiągnęliśmy! Sukces to sukces, prawda :D
Co by wielkiego wstydu nie było, wybiegamy w noc... tylko po to aby zaraz przejść do marszu :)
No i Sztos!
Pierwsza etap, czyli tzw. prolog to część miejska, gdzie mamy odnaleźć kilka miejsc w Jaworznie, którego większość mieszkańców albo już śpi albo układa się do snu.
No i Sztos!
Pierwsza etap, czyli tzw. prolog to część miejska, gdzie mamy odnaleźć kilka miejsc w Jaworznie, którego większość mieszkańców albo już śpi albo układa się do snu.
Zwiedzamy zatem to miasto nocą. Wykorzystuję ten
czas na obserwacje w jakim stanie są drogi i chodniki: czy jest ślisko.
Drugi etap to będzie rower i wolałbym wiedzieć czy droga na której będę
gnał ile fabryka dała zaakceptuje nagłe, ostre hamowanie w razie
potrzeby. Nawet nie jest źle, ciekawe jak będzie za miastem, po lasach.
Nawigacja po mieście jest prosta, zwłaszcza że mapa, którą otrzymaliśmy
ma nazwy ulic. Jednym z punktów, który mamy sfotografować to bar "Sztos". Można było się tego spodziewać, w końcu trasę planował Marcin :)
Gdzieś na mieście czai się także Nataszka i robi zdjęcia tym biegającym i tym niebiegającym zawodnikom :D
Łapiemy 4 z 6 punktów kontrolnych i wracamy do bazy. Nie będziemy przecież pieszo pchać się na drugi koniec miasta. Ile my mamy lat? Od tego są samochody, autobusy, rowery, hulajnogi, co Wam bardziej pasuje... na drugi koniec miasta z buta to się chodziło przed naszą erą, choć już wtedy ludzie kombinowali z końmi :)
"Ludzie w śniegu... na ułomnych wsparłszy się nogach,
Krok mylący na lodzie, na złudzie...
ponurzy anieli codziennej ślizgawki" (*)
Wracamy do bazy. "Jesteście drudzy" - krzyczą w bazie. Jak się nie robi całej trasy, to się ma wyniki, prawda?
"Odpalamy" nasze maszyny i ruszamy dalej w noc. Już na obrzeżach miasta czeka na mnie mój ulubiony lód. Mogę jeździć po piasku, po błocie, czasem zdarza się nawet jechać strumieniem, ale do lodu mam szacunek. Zwłaszcza, że często go nie widać. Nie przepadam też za tym wektorem przyspieszenia skierowanym w dół, który pojawia się nagle, gdy koło postanowi się poślizgnąć. Choć samo spadanie jest w sumie bezbolesne... tylko to lądowanie boli. Wiecie, to nie prędkość zabija... tylko nagła jej utrata. Basia jak zwykle standardowo: "Misiek, ciśniesz!!!" i napiera z przodu. Szkodnik jest fanem innej kampanii społecznej:
"-Zwolnij! Śmierć jeździ szybko!
-Spoko, spoko, mnie nie dogoni".
Ciekawe ile będę tym razem czekał na efekty tego "ciśniesz".
CYTATY:
1) Polska wersja piosenki "Joker song". Link jest do polskiej wersji. Oryginał tutaj. Jeśli lubicie Batmana to Wam się spodoba :)
2) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Pejzaż zimowy"
3) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Tradycja"
5) Matthew Stover "Zemsta Sithów". Ksiażka dla miłośników GW obowiązkowa, niesamowicie uzupełnia EIII
6) Wiersz Julina Tuwima "Lokomotywa"
7) Piosenka Quaz "Pod czarną flagą" (tribute dla znanej serii gier)
8) Film "7 samurajów"
9) Aria z "Barona Cygańskiego"
Łapiemy 4 z 6 punktów kontrolnych i wracamy do bazy. Nie będziemy przecież pieszo pchać się na drugi koniec miasta. Ile my mamy lat? Od tego są samochody, autobusy, rowery, hulajnogi, co Wam bardziej pasuje... na drugi koniec miasta z buta to się chodziło przed naszą erą, choć już wtedy ludzie kombinowali z końmi :)
"Ludzie w śniegu... na ułomnych wsparłszy się nogach,
Krok mylący na lodzie, na złudzie...
ponurzy anieli codziennej ślizgawki" (*)
Wracamy do bazy. "Jesteście drudzy" - krzyczą w bazie. Jak się nie robi całej trasy, to się ma wyniki, prawda?
"Odpalamy" nasze maszyny i ruszamy dalej w noc. Już na obrzeżach miasta czeka na mnie mój ulubiony lód. Mogę jeździć po piasku, po błocie, czasem zdarza się nawet jechać strumieniem, ale do lodu mam szacunek. Zwłaszcza, że często go nie widać. Nie przepadam też za tym wektorem przyspieszenia skierowanym w dół, który pojawia się nagle, gdy koło postanowi się poślizgnąć. Choć samo spadanie jest w sumie bezbolesne... tylko to lądowanie boli. Wiecie, to nie prędkość zabija... tylko nagła jej utrata. Basia jak zwykle standardowo: "Misiek, ciśniesz!!!" i napiera z przodu. Szkodnik jest fanem innej kampanii społecznej:
"-Zwolnij! Śmierć jeździ szybko!
-Spoko, spoko, mnie nie dogoni".
Ciekawe ile będę tym razem czekał na efekty tego "ciśniesz".
Powiem Wam, że zaskakująco długo, ale gdy się doczekam, będzie to niemniej spektakularne niż w Wolbromiu :)
Stanie się to, o dziwo, na podjeździe. Szkodnik stanie na pedałach i da do pieca z prawej nogi. Byłoby przykro, gdyby tyle koło nie znalazło oparcia w gruncie. Szkodnik oparcie w gruncie już znajdzie... twarde oparcie. Ma zdrowie tak walić o ziemie, wstawać i otrzepywać się i cisnąć dalej.

Każda para ma swoje ciśnienie :)
Przed powrotem do domu, z Kosmą i Tomkiem omawiamy kilka ustaleń na
naszą imprezę. Już teraz zapraszamy w marcu do Lanckorony, na drugą
edycję Wiosennego CZARNEGO KoRNO, tym razem pod tytułem KOMPANIA KORNA. Stanie się to, o dziwo, na podjeździe. Szkodnik stanie na pedałach i da do pieca z prawej nogi. Byłoby przykro, gdyby tyle koło nie znalazło oparcia w gruncie. Szkodnik oparcie w gruncie już znajdzie... twarde oparcie. Ma zdrowie tak walić o ziemie, wstawać i otrzepywać się i cisnąć dalej.

Każda para ma swoje ciśnienie :)
Jako, że
wyruszyliśmy z bazy na trasę rowerową jako jeden z pierwszych zespołów,
niedługo potem zaczynają nas doganiać inne ekipy, które zaliczyły etap
pierwszy w całości. Lecimy po zaśnieżonych lasach. Uwielbiam rower zimą
(gdyby tylko nie ten lód...). Chrupanie opon na śniegu, przecinanie
kołem białego puchu i mielenie go pomiędzy oponą a koroną amortyzatora -
rewelacja. Trochę szarpie, ale jako że jest ujemna temperatura, jedzie
się świetnie. Miejscami droga jest mocna zalodzona, więc trzeba jednak
uważać. Łapiemy pierwszy punkt przy jeziorach i wyjeżdżamy z lasu obok włości
Pana Taurona. Klimat industrialny, zwłaszcza nocą, robi niesamowite
wrażenie. Zatrzymujemy się porobić kilka zdjęć, bo jest na noc
popatrzeć. Niby codzienny widok wielu ludzi, ale jednak w zimowej,
nocnej aurze jest po prostu magiczny.
My robimy zdjęcia pary
buchającej z kominów, a inne pary (MM i MIX) mijają nas ścigając się w
najlepsze. Normalnie, na rowerowym rajdzie i my byśmy się z nimi
ścigali, ale to przygodówka... nie ma co się zabijać. Jak to mówią: "nie
uciekaj, tylko się zmęczysz..." Jak ktoś siedzi w temacie, to jeden
rzut oka na listę startową i będzie wiedział o czy mówię.



Oprócz budynków należących do Pana Taurona odwiedzamy - jak to u Marcina - mosty Pana Pociągów. Musimy niezauważeni przeprawić się przez niego. Spokojnie, to światło to nie pociąg, ale tylko taka gra perspektyw - to moja czołówka na kasku.

Po drugiej stronie mostu, słupek przypomina nam to, co w życiu jest najważniejsze. Jeśli nie wiecie o co chodzi, to dość łatwo można się domyślić. To nie liczba, ale liczbY liter w pewnych słowach :)

Zwiedzamy także "czerwoną" dzielnicę Jaworzna :)


Jakiś czas później, w pewnym nocnym, śnieżnym lesie odnajdujemy wejść do podziemi. Grałem w za dużo RPG'ów aby wchodzić w takie miejsca bez fireball'a, który rzuci trochę światła na to co czai się w mroku i wywoła jęk podziwu... tego czegoś co tam siedzi. Nie po to ćwiczymy od 15 lat szermierkę, aby wchodzić w takie miejsca bez sprzętu. Tym razem jednak obejdzie się bez tłuczenia rogacizny.
W śląskim właśnie zaczęły się ferie, więc pewnie wszystko wyjechało na ferie i nie ma komu golda w podziemiach pilnować :)


Wielki taktyk miewa czasem dobre serce :)



Oprócz budynków należących do Pana Taurona odwiedzamy - jak to u Marcina - mosty Pana Pociągów. Musimy niezauważeni przeprawić się przez niego. Spokojnie, to światło to nie pociąg, ale tylko taka gra perspektyw - to moja czołówka na kasku.

Po drugiej stronie mostu, słupek przypomina nam to, co w życiu jest najważniejsze. Jeśli nie wiecie o co chodzi, to dość łatwo można się domyślić. To nie liczba, ale liczbY liter w pewnych słowach :)

Zwiedzamy także "czerwoną" dzielnicę Jaworzna :)


Jakiś czas później, w pewnym nocnym, śnieżnym lesie odnajdujemy wejść do podziemi. Grałem w za dużo RPG'ów aby wchodzić w takie miejsca bez fireball'a, który rzuci trochę światła na to co czai się w mroku i wywoła jęk podziwu... tego czegoś co tam siedzi. Nie po to ćwiczymy od 15 lat szermierkę, aby wchodzić w takie miejsca bez sprzętu. Tym razem jednak obejdzie się bez tłuczenia rogacizny.
W śląskim właśnie zaczęły się ferie, więc pewnie wszystko wyjechało na ferie i nie ma komu golda w podziemiach pilnować :)


Wielki taktyk miewa czasem dobre serce :)
Docieramy do pierwszego przepaku, zlokalizowanego w
podziemiach przy kościele. Jesteśmy przedostatnią (jest ktoś za nami,
szok!) ekipą na tym punkcie. Wszyscy inni dawno już wybiegli na BnO. Marcin
wita nas w podziemiach i mówi, że ma trochę "potion of health" (mówię Wam: ciepła
herbata potrafi zdziałać cuda). Możemy się trochę zagrzać, zwłaszcza że
zrobiło się naprawdę zimno na zewnątrz. Mamy też chwilkę aby coś zjeść i
odpocząć. Zaczynamy rozmowę z Marcinem, że znaleźliśmy lukę w
regulaminie rajdu.
Według regulaminu dyskwalifikacja czeka wszystkie zespoły, które nie dotrą do Przepaku numer 2 w godzinach 8:00 - 10:00. Regulamin, w przeciwieństwie do zeszłorocznego, nie mówi nic o dyskwalifikacji za nie stawienie się na etap kajakowy. 7-8 km z buta od przepaku numer 2 do początku kajaków oraz sam spływ (około 10 km, bo rzeka meandruje) zabierze nam pewnie ze 4 godziny. Punkty kontrolne to przepak i start kajaków czyli liczbowo są to 2 punkty.
Taktycznie, nie startując na kajakach, moglibyśmy wykorzystać te 4 godziny do rowerowego zdobywania innych punktów kontrolnych. To naprawdę świetna taktycznie opcja, dla każdej ekipy, która jest za słaba na zrobienie całej trasy w limicie czasu.
W 4 godziny powinniśmy wyhaczyć o wiele więcej punktów kontrolnych niż 2. To nie byłoby oszustwo, to czysta taktyka: żaden z punktów regulaminu nie został by złamany. To jak pułapka offside'owa w piłce nożnej. Tam także to nie jest oszustwo, ale umiejętne zastosowania zasad gry, które przerywają akcje przeciwnika w określonym momencie.
Taktyka to podstawa w szermierce i pokochałem to zagadnienie lata temu. Nie ma to jak dobry: EVIL masterplan! Mówimy jednak Marcinowi, że nie odwalimy takiej akcji, bo żal nam kajaków w lutym. Takie zagranie może wyratowało by nas od ostatniego miejsca, ale czy to byłoby takie prawdziwe zwycięstwo? To zupełnie tak, jakby u nas w SFA, regulamin zapomniał podać że walki na zawodach odbywają się jeden na jeden. Wpadłbym na pojedynek z 5-cioma uzbrojonymi kumplami. Regulaminu bym nie złamał, ale przeciwnika już tak... czy byłbym jednak lepszym szermierzem od Niego? Tego nie wiem. Lepszym taktykiem byłbym na pewno.
Tak, taktykiem. Przypominam aby nie mylić działań strategicznych z taktycznymi i operacyjnymi: strategia - czy wchodzę w pojedynek czy nie, co chce na nim zyskać; taktyka - jakie działania podejmuje aby zapewnić sobie zwycięstwo, bardzo zależne od napotkanego przeciwnika, działania operacyjne: w jaki sposób realizuję obraną taktykę. Na wojnie takie rozwiązania są na wagę złota (maksymalizacja strat wroga, minimalizacja strat własnych, pułapki, "fikcyjne pakty i sojusze" (*), niszczenie morale wroga, zaskakujące manewry i ataki na najsłabiej bronione miejsca, odcinanie zaopatrzenia przeciwnika... ogólnie im brudniej się gra z przeciwnikiem, tym bardziej chroni się życie własnych żołnierzy. No, ale na rajdzie? Nie będziemy robić siary i pojedziemy na kajaki. Niemniej Panie Marcinie regulamin wypadałoby uściślić przed następną edycją ;P
Kto pilnuje zbiornika?
Zostawiamy rowery i ruszamy z buta na trasę BnO. Trasa tego etapu przebiegać będzie w okolicy Zbiornika Wydra. Wiecie już zatem kto go pilnuje. Mieści się tutaj także Centrum Nurkowe bo miejsce jest niemal identyczne jak krakowski Zakrzówek, z tą różnicą że porobiono tu więcej infrastruktury turystycznej (wiaty, ścieżki spacerowe, tablice informacyjne itp). Z tej części rajdu złapiemy tylko 3 punkt z 11, bo zbyt dużo czasu zajęło by nam zagłębienie się pieszo w lasy obok zbiornika. Samo miejsce jednak bardzo nam się podobało i koniecznie musimy tu wrócić za dnia i wiosną albo latem. Kilka zdjęć dla Was:




Gdy kończymy BnO, jest naprawdę zimno. Nic dziwnego bo niedługo będzie świtać. Wyjście z ciepłego "przepaku" w noc po raz kolejny to takie trochę traumatyczne przeżycie. Zbieramy się jednak w sobie, zapinamy kurtki, naciągamy czapki (pod kaskiem) i ruszamy. Planujemy na przepak 2 stawić się równo na 8:00 aby mieć jak najwięcej czasu na dotarcie do kajaków i sam spływ. Do 8:00 postaramy się złapać jeszcze kilka punktów kontrolnych (jak najwięcej! bo po kajakach nie zostanie wiele czasu do limitu).
To uczucie, gdy ktoś zaora twoje sny...


"Najpierw - powoli - jak żółw – ociężale,
Ruszyła - maszyna - po szynach - ospale,
Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem,
I kręci się, kręci się koło za kołem..."
Zbieramy co się da, z punktów kontrolnych po lasach w okolicach Jaworzna i kierujemy się na przepak numer 2. Z mapy wynika, że powinniśmy tam dotrzeć planowo czyli chwilę po godzinie 8:00 rano... ale wiecie jak bywa z planami. Przyszła KOLEJ na to, do czego Marcin ma największy POCIĄG czyli TORY.
"Dla wolności i morza
Szklanicy rumu i śpiewu fal
Dla kobiet za szybkich
I skrzyni złota płyniemy w dal" (*)
Gdy docieramy do początku spływu, znowu jesteśmy jednym z pierwszych zespołów tutaj. Odpuszczenie punktów na BnO przy Wydrze znowu rzuciło nas na początek stawki. Jeśli ktoś nie zapyta o wynik, tylko wyciągnie wniosek na podstawie tego, że jesteśmy na czele to uzna nas za wymiataczy :)
Wśród swoich czyli "wielka sława to żart" (*) :)
Według regulaminu dyskwalifikacja czeka wszystkie zespoły, które nie dotrą do Przepaku numer 2 w godzinach 8:00 - 10:00. Regulamin, w przeciwieństwie do zeszłorocznego, nie mówi nic o dyskwalifikacji za nie stawienie się na etap kajakowy. 7-8 km z buta od przepaku numer 2 do początku kajaków oraz sam spływ (około 10 km, bo rzeka meandruje) zabierze nam pewnie ze 4 godziny. Punkty kontrolne to przepak i start kajaków czyli liczbowo są to 2 punkty.
Taktycznie, nie startując na kajakach, moglibyśmy wykorzystać te 4 godziny do rowerowego zdobywania innych punktów kontrolnych. To naprawdę świetna taktycznie opcja, dla każdej ekipy, która jest za słaba na zrobienie całej trasy w limicie czasu.
W 4 godziny powinniśmy wyhaczyć o wiele więcej punktów kontrolnych niż 2. To nie byłoby oszustwo, to czysta taktyka: żaden z punktów regulaminu nie został by złamany. To jak pułapka offside'owa w piłce nożnej. Tam także to nie jest oszustwo, ale umiejętne zastosowania zasad gry, które przerywają akcje przeciwnika w określonym momencie.
Taktyka to podstawa w szermierce i pokochałem to zagadnienie lata temu. Nie ma to jak dobry: EVIL masterplan! Mówimy jednak Marcinowi, że nie odwalimy takiej akcji, bo żal nam kajaków w lutym. Takie zagranie może wyratowało by nas od ostatniego miejsca, ale czy to byłoby takie prawdziwe zwycięstwo? To zupełnie tak, jakby u nas w SFA, regulamin zapomniał podać że walki na zawodach odbywają się jeden na jeden. Wpadłbym na pojedynek z 5-cioma uzbrojonymi kumplami. Regulaminu bym nie złamał, ale przeciwnika już tak... czy byłbym jednak lepszym szermierzem od Niego? Tego nie wiem. Lepszym taktykiem byłbym na pewno.
Tak, taktykiem. Przypominam aby nie mylić działań strategicznych z taktycznymi i operacyjnymi: strategia - czy wchodzę w pojedynek czy nie, co chce na nim zyskać; taktyka - jakie działania podejmuje aby zapewnić sobie zwycięstwo, bardzo zależne od napotkanego przeciwnika, działania operacyjne: w jaki sposób realizuję obraną taktykę. Na wojnie takie rozwiązania są na wagę złota (maksymalizacja strat wroga, minimalizacja strat własnych, pułapki, "fikcyjne pakty i sojusze" (*), niszczenie morale wroga, zaskakujące manewry i ataki na najsłabiej bronione miejsca, odcinanie zaopatrzenia przeciwnika... ogólnie im brudniej się gra z przeciwnikiem, tym bardziej chroni się życie własnych żołnierzy. No, ale na rajdzie? Nie będziemy robić siary i pojedziemy na kajaki. Niemniej Panie Marcinie regulamin wypadałoby uściślić przed następną edycją ;P
Kto pilnuje zbiornika?
Zostawiamy rowery i ruszamy z buta na trasę BnO. Trasa tego etapu przebiegać będzie w okolicy Zbiornika Wydra. Wiecie już zatem kto go pilnuje. Mieści się tutaj także Centrum Nurkowe bo miejsce jest niemal identyczne jak krakowski Zakrzówek, z tą różnicą że porobiono tu więcej infrastruktury turystycznej (wiaty, ścieżki spacerowe, tablice informacyjne itp). Z tej części rajdu złapiemy tylko 3 punkt z 11, bo zbyt dużo czasu zajęło by nam zagłębienie się pieszo w lasy obok zbiornika. Samo miejsce jednak bardzo nam się podobało i koniecznie musimy tu wrócić za dnia i wiosną albo latem. Kilka zdjęć dla Was:




Gdy kończymy BnO, jest naprawdę zimno. Nic dziwnego bo niedługo będzie świtać. Wyjście z ciepłego "przepaku" w noc po raz kolejny to takie trochę traumatyczne przeżycie. Zbieramy się jednak w sobie, zapinamy kurtki, naciągamy czapki (pod kaskiem) i ruszamy. Planujemy na przepak 2 stawić się równo na 8:00 aby mieć jak najwięcej czasu na dotarcie do kajaków i sam spływ. Do 8:00 postaramy się złapać jeszcze kilka punktów kontrolnych (jak najwięcej! bo po kajakach nie zostanie wiele czasu do limitu).
To uczucie, gdy ktoś zaora twoje sny...
Tyle razy już
próbowaliśmy, noc przed całonocnymi rajdami, dobrze się wyspać... i
zawsze wychodzi to tak samo. Z czwartku na piątek śpimy tylko kilka
godzin i teraz, czyli nad ranem, zaczyna nas mulić senność. Ech zawsze
tak jest. Po prostu zawsze. Jak się dobrze wyśpimy to zarwanie jednej
nocy, to nie jest jakiś duży problem... ale jak się nie wyśpimy, to
sleepmonster gryzie, dusi, drapie...
Noc pomału umiera i wschodni odcinek horyzontu zaczyna pomału, najpierw nieśmiało tlić się bladym, ledwie widocznym promieniem słońca, aby za chwile zabłysnąć żółto-czerwoną eksplozją światła, rozpraszając otaczający nas mrok...
Noc pomału umiera i wschodni odcinek horyzontu zaczyna pomału, najpierw nieśmiało tlić się bladym, ledwie widocznym promieniem słońca, aby za chwile zabłysnąć żółto-czerwoną eksplozją światła, rozpraszając otaczający nas mrok...
Pamiętacie?
"Ciemność jest szczodra, jest cierpliwa i zawsze zwycięża, ale w samym sercu jej siły leży jej słabość: wystarczy jedna, jedyna świeca, by ją pokonać..." (*)
Mówiąc w skrócie jest pięknie. Przedzieramy się przez ośnieżone pola w promieniach wschodzącego słońca... ale sleepmonster uczepił się naszych pleców, wbił szpony w ramiona i szepce do ucha: zamknij oczy. Niech go szlag...jest cięższy niż nasze wielkie plecaki, a myślałem że to niemożliwe. Nie pomaga nawet próba utopienia go w kofeinie z puszki. Nie odpuszcza... No nic. Chyba trzeba odwołać się do klasyki. Niech będzie to na przykład Oscar Wilde: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej uleganie".
"Ciemność jest szczodra, jest cierpliwa i zawsze zwycięża, ale w samym sercu jej siły leży jej słabość: wystarczy jedna, jedyna świeca, by ją pokonać..." (*)
Mówiąc w skrócie jest pięknie. Przedzieramy się przez ośnieżone pola w promieniach wschodzącego słońca... ale sleepmonster uczepił się naszych pleców, wbił szpony w ramiona i szepce do ucha: zamknij oczy. Niech go szlag...jest cięższy niż nasze wielkie plecaki, a myślałem że to niemożliwe. Nie pomaga nawet próba utopienia go w kofeinie z puszki. Nie odpuszcza... No nic. Chyba trzeba odwołać się do klasyki. Niech będzie to na przykład Oscar Wilde: "Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej uleganie".
Zatrzymuję
się gdzieś pośrodku ośnieżonych pól, kładę w śniegu rower, wygrzebuję z
pod białego puchu dość gęstą kępę trawy, wtulam się w nią i niemal
natychmiast odpływam, spytać Morfiego co tam u niego słychać...
Dźwięk, najpierw cichy i pochodzący z oddali... ale ewidentnie narasta i zbliża się niewątpliwe. Morfie mówi "olej to", ale parę chwil później przestaję słyszeć co do mnie mówi. Coś zagłusza jego słowa. Dźwięk jest naprawdę głośny... brzmi to... to... jak silnik? Silnik i koła mielące zmarznięty śnieg? Wielkie koła?! Staram się ponieść powieki, ale ważą chyba z tonę... jakoś jednak wracam do świata żywych i co widzę? Jakiś gość napiera traktorem przez ośnieżone pole prosto na mnie. Będziesz tu kosił? Halo! Jest luty! Jest luty o świcie w sobotę. Co Ty traktorem robisz w polu?
Dźwięk, najpierw cichy i pochodzący z oddali... ale ewidentnie narasta i zbliża się niewątpliwe. Morfie mówi "olej to", ale parę chwil później przestaję słyszeć co do mnie mówi. Coś zagłusza jego słowa. Dźwięk jest naprawdę głośny... brzmi to... to... jak silnik? Silnik i koła mielące zmarznięty śnieg? Wielkie koła?! Staram się ponieść powieki, ale ważą chyba z tonę... jakoś jednak wracam do świata żywych i co widzę? Jakiś gość napiera traktorem przez ośnieżone pole prosto na mnie. Będziesz tu kosił? Halo! Jest luty! Jest luty o świcie w sobotę. Co Ty traktorem robisz w polu?
Nasz wzrok się spotyka. Jego spojrzenie wyraża: "Witaj, przybyłem zaorać twoje sny, ha ha ha..."
Próbuję
Mu pomachać, ale tak aby nie odczytał tego gestu jako SOS. Wiecie,
obudziłem się już na tyle, że wiem jak to wygląda z jego perspektywy.
Jedzie sobie gość traktorem po swoim polu (ch*** że w lutym nad ranem -
może lubi), widzi gościa z rowerem, leżącego w śniegu, wtulonego w jakąś
kępę trawy. Gdybym był w pasiakach czy innym więziennym uniformie to
dało by się to jakoś wyjaśnić, ale mam kask ze szczęką, górską kurtkę, 3
włączone latarki typu szperacz leśny i rower. Do najbliższej drogi
asfaltowej jest ponad kilometr, więc nie wiem jaką musiałbym mieć
prędkość, gdyby miałoby mnie wynieść z jakiegoś zakrętu aż tutaj. Muszę
zatem wyglądać naprawdę dziwnie...
Mija mnie z lekko
zaskoczonym wyrazem twarzy, ale się nie zatrzymuje. Są pewne priorytety,
prawda? Śnieg sam się nie zaora. Poza tym, przecież nie będzie się
zatrzymywał przy każdym ciele leżącym w jego polu. Przecież by Mu dnia
na oranie zabrakło.
Pojechał... patrzę na zegarek. Spałem 6
minut. Cudownie... sześć minut, bo obudził mnie traktor orający śnieg w
polu. Ważne jednak, że to wystarczy aby sleepmonster się odwalił. Znowu
go oszukałem. Trzeba się zatem spieszyć, zwykle kilka godzin zajmuje mu
skapnięcie się, że zrobiłem go w wała :)
Ciśnijmy dalej.


Ciśnijmy dalej.





"Najpierw - powoli - jak żółw – ociężale,
Ruszyła - maszyna - po szynach - ospale,
Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem,
I kręci się, kręci się koło za kołem..."
Zbieramy co się da, z punktów kontrolnych po lasach w okolicach Jaworzna i kierujemy się na przepak numer 2. Z mapy wynika, że powinniśmy tam dotrzeć planowo czyli chwilę po godzinie 8:00 rano... ale wiecie jak bywa z planami. Przyszła KOLEJ na to, do czego Marcin ma największy POCIĄG czyli TORY.
Jeśli byliście kiedykolwiek
na któreś z jego imprez, to wiecie że ten Gość to koszmar SOK'istów.
Ma u Nich wyrok śmierci, nagroda za jego głowę jest naprawdę POCIĄGająca, ale ciągle udaje Mu się wymknąć z ich rąk.
Finalnie meldujemy się na przepaku prawie o
godzinie 9:00, zamiast o 8:00, no ale wiecie różne sposoby omijania
zakazanych miejsc, zabierają trochę czasu. Zostawiamy
rower, wciągamy na szybko jakieś śniadanie z plecaka i ruszamy z buta
przez las, wzdłuż Białej Przemszy. Godzina straty do planu... mimo że
nie walczymy dziś o wynik, to chcemy zrobić jak najwięcej punktów
kontrolnych, a właśnie zaliczyliśmy godzinę "w plecy". Ruszamy na kajaki
szybkim marszem. Ma u Nich wyrok śmierci, nagroda za jego głowę jest naprawdę POCIĄGająca, ale ciągle udaje Mu się wymknąć z ich rąk.
Aby dotrzeć do
przepaku musielibyśmy przeprawić się przez tory, w okolicy nieczynnej
stacji kolejowej "Sosnowiec - Jęzor". Wiemy, że to nie po BHP'owemu,
więc oczywiście nie zdecydowaliśmy się na tak lekkomyślne działanie.
Przeprawiliśmy się w to miejsce w zupełnie inny sposób, ale gdybyśmy
jednak chcieli to przeprawić się tutaj, to mogłoby to wyglądać tak:
Najpierw przeszlibyśmy ze 3 różne linie kolejowe, ale potem mogłoby się okazać, że mimo że stacja jako taka nie jest czynna, to ruch pociągów tutaj bardzo duży. Moglibyśmy utknąć między składami węgla i stali, które ospale poruszałby się po szynach i mogłyby nas uwięzić pomiędzy dwoma liniami torów. Najpewniej spróbowalibyśmy wyminąć je z przodu, ale wtedy mogli by wyjść Panowie w pomarańczowych kamizelkach. Najpewniej wtedy pewnie postaralibyśmy się przed Nimi jakoś ukryć. Sądzę, że wpadlibyśmy także na pomysł, aby przeprawić się przejściem podziemnym, ale mogłoby się okazać zamurowane i pewnie wtedy musielibyśmy się wycofać z powrotem na tory. Obstawiam, że wtedy nie mając zbytnio innego wyboru, spróbowalibyśmy przeprawić się za składami i potem przedrzeć przez pozostałe 5 linii torów. Uważalibyśmy aby nic nie zaskoczyło nas z tyłu, idąc wzdłuż nasypu, bo ruch pociągu mógłby być tu naprawdę duży. Potem przyspieszylibyśmy kroku ciesząc się, że Pan w pomarańczowej kamizelce, który do nas by wołał, znajdowałby się kilka linii torów dalej. Sądzę, że dalibyśmy radę zniknąć Mu z oczu za kolejnym składem jakoś skryć się za nasypem. Ostatecznie pewnie wymanewrowalibyśmy go, bo przecież jesteśmy sprytni i udało by się nam jakoś wymknąć z tej kolejowej pułapki. Szacuję jednak, że ze względu na stopień skomplikowania sprawy, przeprawa tutaj zajęłaby nam dobre 43 minuty. Z zegarkiem w ręku.
Zdjęcia pochodzą oczywiście z internetu. Takie zdjęcia można kupić w każdym sklepie ze zdjęciami.


Najpierw przeszlibyśmy ze 3 różne linie kolejowe, ale potem mogłoby się okazać, że mimo że stacja jako taka nie jest czynna, to ruch pociągów tutaj bardzo duży. Moglibyśmy utknąć między składami węgla i stali, które ospale poruszałby się po szynach i mogłyby nas uwięzić pomiędzy dwoma liniami torów. Najpewniej spróbowalibyśmy wyminąć je z przodu, ale wtedy mogli by wyjść Panowie w pomarańczowych kamizelkach. Najpewniej wtedy pewnie postaralibyśmy się przed Nimi jakoś ukryć. Sądzę, że wpadlibyśmy także na pomysł, aby przeprawić się przejściem podziemnym, ale mogłoby się okazać zamurowane i pewnie wtedy musielibyśmy się wycofać z powrotem na tory. Obstawiam, że wtedy nie mając zbytnio innego wyboru, spróbowalibyśmy przeprawić się za składami i potem przedrzeć przez pozostałe 5 linii torów. Uważalibyśmy aby nic nie zaskoczyło nas z tyłu, idąc wzdłuż nasypu, bo ruch pociągu mógłby być tu naprawdę duży. Potem przyspieszylibyśmy kroku ciesząc się, że Pan w pomarańczowej kamizelce, który do nas by wołał, znajdowałby się kilka linii torów dalej. Sądzę, że dalibyśmy radę zniknąć Mu z oczu za kolejnym składem jakoś skryć się za nasypem. Ostatecznie pewnie wymanewrowalibyśmy go, bo przecież jesteśmy sprytni i udało by się nam jakoś wymknąć z tej kolejowej pułapki. Szacuję jednak, że ze względu na stopień skomplikowania sprawy, przeprawa tutaj zajęłaby nam dobre 43 minuty. Z zegarkiem w ręku.
Zdjęcia pochodzą oczywiście z internetu. Takie zdjęcia można kupić w każdym sklepie ze zdjęciami.


"Dla wolności i morza
Szklanicy rumu i śpiewu fal
Dla kobiet za szybkich
I skrzyni złota płyniemy w dal" (*)
Gdy docieramy do początku spływu, znowu jesteśmy jednym z pierwszych zespołów tutaj. Odpuszczenie punktów na BnO przy Wydrze znowu rzuciło nas na początek stawki. Jeśli ktoś nie zapyta o wynik, tylko wyciągnie wniosek na podstawie tego, że jesteśmy na czele to uzna nas za wymiataczy :)
Ubieramy dodatkowe hydrofobowe sprzęty
(spodnie, kurtki, rękawiczki nieprzemakalne) i ruszamy. Jeszcze tylko
chwilka rozmowy z bardzo miłą obsługą i lądujemy na wodzie. Ruszamy z
nurtem Przemszy. Jeszcze gdzieś po drodze dorwie nas Nataszka i walnie
nam parę zdjęć ze spływu.
Przemsza jest kręta, mamy tutaj też
sporo wiatrołomów, a także występują na niej miejsca oznaczone jako
niebezpieczne (oby tylko nie KRAKENy... Kraken'ów się boję). Moje doświadczenie kajakowe jest powalające:
prawie zginąłem na Dunajcu na tzw. white-water'ach (Mountain Touch Challenge w Szczawnicy),
prawie zginąłem na Bobrze na zniszczonym jazie (Team 360, Szklarska Poręba)... ale ogólnie spoko.
Pod pierwszym zwalonym
drzewem Basia się jakoś mieści, ja nie. Ryjem wycieram korę, potem
krzaki i znowu Basia się mieści pod gałęziami, ja idę taranem. Drugie
zwalone drzewo staram się złapać rękami, aby znowu ryja nie obić, co
czyni ze mnie niemal hamulec ręczny, obraca nam to kajak o 180 stopni i
płyniemy tyłem. Nurt jest spory, ale jakoś udaje nam się obrócić dziobem
do kierunku spływu.
Przez miejsca niebezpieczne przenosimy kajak i ciągniemy go po krzakach. Czasem nawet spory odcinek. Gdzie ta butelka rumu, ja się pytam - na trzeźwo jest ciężej. Gdzie ta skrzynia złota... gdzie te szybkie kobiety. Szybko to tylko wpadamy w kłopoty i tracimy czas na kolejnych przeszkodach. Z jedną drużyną która nas dogoniła pomagamy sobie wzajemnie w trudniejszym miejscach i jakoś udaje nam się dotrzeć z powrotem na przepak numer 2. Tam dowiadujemy się, że były ekipy które się skąpały całe. W lutym... nie zazdroszczę. Nam "jeszcze raz udało się przeżyć" (*). Przebieramy się w suche rzeczy, wsiadamy na rowery i ruszamy na ostatni dziś etap.










Przez miejsca niebezpieczne przenosimy kajak i ciągniemy go po krzakach. Czasem nawet spory odcinek. Gdzie ta butelka rumu, ja się pytam - na trzeźwo jest ciężej. Gdzie ta skrzynia złota... gdzie te szybkie kobiety. Szybko to tylko wpadamy w kłopoty i tracimy czas na kolejnych przeszkodach. Z jedną drużyną która nas dogoniła pomagamy sobie wzajemnie w trudniejszym miejscach i jakoś udaje nam się dotrzeć z powrotem na przepak numer 2. Tam dowiadujemy się, że były ekipy które się skąpały całe. W lutym... nie zazdroszczę. Nam "jeszcze raz udało się przeżyć" (*). Przebieramy się w suche rzeczy, wsiadamy na rowery i ruszamy na ostatni dziś etap.










Wśród swoich czyli "wielka sława to żart" (*) :)
Jest
13:00, mamy 3 godziny do limitu. Postaramy się złapać wszystko co się
jeszcze da. Tak zaplanowaliśmy trasę, że teraz zbieramy punkty niedaleko
Jaworzna, więc niemal w każdej chwili można bezpiecznie zjechać do
bazy.
Tymczasem, południe przynosi po prostu upał. Nocą
było sporo na minusie, teraz mam wrażenie że jest z 15 stopni. Jak mawiał Heraklit "Wszystko
płynie". Lód który zalegał na drogach jest tylko wspomnieniem, można
cisnąć... no chyba że było go tak dużo, że jest teraz lodem pokrytym
wodą. Wtedy nie nie do końca można grzać ile fabryka dała.
Deja
Vu pełną gębą - rok temu było dokładnie tak samo. W nocy zimno, w dzień
niemal lato. A wiecie co przychodzi na koniec zimy? Roztopy i błoto. Gdy
wjeżdżamy do lasu, w kilka chwil jesteśmy cali w błocie. Fontanny
błotnistej mazi zalewają nam nogi, buty a nawet twarze, ale nawigacyjnie
wbijamy się bezbłędnie po kolejne punkty.
Na tym odcinku spotykamy zawodników, którzy wystartowali na innych trasach w sobotę rano i przedpołudniem: pieszych, rowerowych, rodzinnych. Właściwie na każdym punkcie wpadamy na znane nam twarze i osobistości świata orientacji. Jak nie Darek, to Grzegorz, jak nie Grzegorz to jeszcze ktoś inny.
Na tym odcinku spotykamy zawodników, którzy wystartowali na innych trasach w sobotę rano i przedpołudniem: pieszych, rowerowych, rodzinnych. Właściwie na każdym punkcie wpadamy na znane nam twarze i osobistości świata orientacji. Jak nie Darek, to Grzegorz, jak nie Grzegorz to jeszcze ktoś inny.
Na jednym podjeździe usłyszymy świst i poczujemy
znane nam z Mordownika pieczenie między barami gdy Andrzej zwany "Kablem
od Żelazka" smagnie nas zalotnie po plecach. Na metę
wpadniemy 15 minut przed limitem, a w bazie jeszcze więcej znajomych
twarzy: jak nie Zdezorientowani, to DJK71, jak nie Di Dżej K71, to Kosma
i Tomek oraz wiele innych pozytywnie zakręconych osób, których nie
sposób wymienić wszystkich.
No i wracamy do drugiego
znaczenia rozdziału, ostatni będą trzecimi. W rankingu lądujemy na
trzecim miejscu podium. Wszyscy nam gratulują mimo, że staramy się
wytłumaczyć że nie ma czego, bo jesteśmy ostatni. Na naszej trasie były
całe 3 zespoły mieszane (na całym rajdzie wystartowało około 400 osób,
ale na trasie PROFI 16h, zespołów mieszanych, czyli nie męsko-męskich,
były tylko trzy).
Chwilę później łapie nas jakiś przesympatyczny człowiek i pyta czy udzielimy Mu wywiadu. My na to, że przecież jesteśmy ostatnią ekipą i niech lepiej zrobi wywiad ze zwycięzcami, a On na to że gdzieś mu uciekli i nie wie gdzie są, a poza tym trzeci stopień podium to także osiągnięcie. Pan nie daje się przekonać, że jesteśmy 3-ci bo nie było więcej zespołów w naszej kategorii i finalnie udzielamy wywiadu, w którym omawiamy zarówno bieżącą imprezę, jak i ogólnie rajdy na orientację. Słowem: "Wielka sława to żart"





Chwilę później łapie nas jakiś przesympatyczny człowiek i pyta czy udzielimy Mu wywiadu. My na to, że przecież jesteśmy ostatnią ekipą i niech lepiej zrobi wywiad ze zwycięzcami, a On na to że gdzieś mu uciekli i nie wie gdzie są, a poza tym trzeci stopień podium to także osiągnięcie. Pan nie daje się przekonać, że jesteśmy 3-ci bo nie było więcej zespołów w naszej kategorii i finalnie udzielamy wywiadu, w którym omawiamy zarówno bieżącą imprezę, jak i ogólnie rajdy na orientację. Słowem: "Wielka sława to żart"





Czekają na Was syte i srogie trasy, trasy miłe i przyjemne oraz zagadki i zadania terenowe. Zapraszamy do zapisów.
A jeśli lubicie dziwne zdjęcia to zapraszamy na śledzenia wydarzenia na FB, gdzie w sposób trochę niepokojący promujemy nasz rajd.
A jeśli lubicie dziwne zdjęcia to zapraszamy na śledzenia wydarzenia na FB, gdzie w sposób trochę niepokojący promujemy nasz rajd.
CYTATY:
1) Polska wersja piosenki "Joker song". Link jest do polskiej wersji. Oryginał tutaj. Jeśli lubicie Batmana to Wam się spodoba :)
2) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Pejzaż zimowy"
3) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Tradycja"
5) Matthew Stover "Zemsta Sithów". Ksiażka dla miłośników GW obowiązkowa, niesamowicie uzupełnia EIII
6) Wiersz Julina Tuwima "Lokomotywa"
7) Piosenka Quaz "Pod czarną flagą" (tribute dla znanej serii gier)
8) Film "7 samurajów"
9) Aria z "Barona Cygańskiego"
Kategoria Rajd, SFA