SFA
Dystans całkowity: | 27664.00 km (w terenie 23.00 km; 0.08%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 397 |
Średnio na aktywność: | 69.68 km |
Więcej statystyk |
Po drugiej stronie lustra...
-
DST
90.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze









Kategoria SFA, Wycieczka
"Piasku pamiętasz? Ziemio pamiętasz?"
-
DST
110.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze
Mnie brakuje jeszcze paru tych nadmorskich. Jakoś nieczęsto bywałem nad morzem, raczej wędrowałem w góry, a Szkodnik hasał to tu, to tam (od kursu przewodników beskidzkich, po przejście całego polskiego wybrzeża z buta ).
A jak Kampinos to oczywiście także Palmiry, Sosna Powstańcza i pomnik zwycięskiej potyczki Wojska Polskiego z Wehrmacht'em.
Mazowsze moje. Płasko, daleko -
pod potokami szumiących gwiazd,
pod sosen rzeką.
Jeszcze tu wczoraj słyszałem trzask:
salwa jak poklask wielkiej dłoni. Był las.
Pochłonął znowu las
kaski wysokie, kości i konie (...)
Piasku, pamiętasz? Ziemio, pamiętasz?
Rzemień od broni ramię przecinał,
twarze, mundury jak popiół święty.
Wnuków pamiętasz? Światła godzinę? (...)
A potem kraju runęło niebo.
Tłumy obdarte z serca i ciała,
i dymi ogniem każdy kęs chleba,
i śmierć się stała.
Piasku, pamiętasz? Krew czarna w supły
związana - ciekła w wielkie mogiły,
jak złe gałęzie wiły się trupy
dzieci - i batów skręcone żyły.
Piasku, po tobie szeptali leżąc,
wracając w ciebie krwi nicią wąską,
dzieci, kobiety, chłopi, żołnierze:
"Polsko, odezwij się, Polsko".
Piasku, pamiętasz? Wisło, przepłyniesz
szorstkim swym suknem, po płaszczu plemion.
Gdy w boju padnę - o, daj mi imię,
moja ty twarda, żołnierska ziemio.













Kategoria SFA, Wycieczka
Tropiąc Demony Wojny
-
DST
100.00km
-
Sprzęt VENOM
-
Aktywność Jazda na rowerze











Kategoria SFA, Wycieczka
Ile się zmieści bunkrów w Konewce?
-
Aktywność Wędrówka
W Konewce i Jeleniu znajdują się kolejne (po Strzyżewie) bunkry kolejowe, które miały ochraniać pociąg pancerny dyktatora III Rzeszy.
Jeden z nich udostępniony jest do zwiedzania wraz z jego podziemną częścią, łączącą się z innymi bunkrami, a drugi… cóż, według opowieści kilku lokalnych ludzi służył w latach 90-tych, do przeładunku TIR’ów z nielegalnym towarem, bo podciągnięty asfalt, dwa TIR’y spokojnie się zmieszczą, środek lasu… czego chcieć więcej :)
Potem wpadamy także do tzw. Grót Nagórzyckich, włóczymy się po lesie w poszukiwaniu Niebieskich Źródeł, odwiedzamy Muzeum Rzeki Pilicy (gdzie mają wszystko co z tej rzeki udało się wyciągnąć, a przypominam, że w 45-tym to wiele różnych dziwnych sprzętów goniło się przez tą rzekę w drodze do Berlina). Na koniec dnia odwiedzamy jeszcze Muzeum Drewna i okoliczne Arboretum.

















Kategoria SFA, Wycieczka
Świętokrzyska Jatka
-
DST
130.00km
-
Aktywność Jazda na rowerze
Decyzja zapadła i jedziemy, HA! no ale na czym skoro Król Dart(h)Moor Pierwszy poległ w boju... Tu uwaga, jeśli kogoś interesuje stricte relacja z imprezy, to niech przeskoczy następny rozdział. Tym, którzy zostaną obiecuję srogą pscyhodelę i bardzo, ale to bardzo hermetyczną i niepokojącą opowieść.
Obcy Symbiot czyli "WE ARE VENOM"
Król Dart(h)Moor nie żyje... hordy ciemności wdarły się do - niegdyś - szczęśliwego królestwa, niosąc pożogę i spustoszenie. Mrok spowił krainę, która bez swego władcy nie była w stanie stawić Mu czoła. O ironio... w najkrótszą noc w roku (no prawie - bo Grassor 300 wypadł dosłownie chwilę później), gdy Światło święci tryumf nad Ciemnością, nagle i niespodziewanie odszedł, ukochany przez lud swój, monarcha. To było jak znak, jak sygnał... nie! To było pozwolenie. Demony Ciemności, niemal całkowicie już zapomniane, zbudziły się ze swojego przeklętego snu i ruszyły do ataku. Każdy promyk światła, każdy szept nadziei dławiony był przez "Rozpacz - najstraszniejszy w lęków" (*)
"Ciemność jest szczodra i cierpliwa.
To ona sieje ziarno okrucieństwa w gruncie sprawiedliwości, ona sączy pogardę we współczucie, ona zatruwa miłość drobinami zwątpienia.
Ciemność pozwala sobie na cierpliwość, ponieważ najmniejsza kropla deszczu wystarczy, by ziarna te zaczęły kiełkować.
Cierpliwość ciemności jest nieskończona.
Wcześniej czy później nawet gwiazdy muszą się wypalić." (*)
Drzwi sanktuarium zaskrzypiały złowieszczo... szermierz w czerwonej zbroi przekroczył próg świętego przybytku i spoczął w ostatniej ławie. Gdy skrył swą utrudzoną twarz w dłoniach, widział już że popełnił błąd. Chwila słabości i Rozpacz uderzyła w Niego niczym wicher, wdzierając się w najgłębsze zakamarki jego duszy:
just a Shadow of myself
feel your darkness cascade over me
I am a Shadow of myself
swallow my soul, take control over me..." (*)
Pierwszej z kropel, która spadła Mu na ramię nie zauważył. Drugą i trzecią, które chwilę później poszły w jej ślady, już dostrzegł. Szermierz w czerwonej zbroi przesunął palcami po lepkiej mazi, która skapywała z góry. Było w niej coś złowieszczego, coś co go przeraziło, ale i zaintrygowało... to nie była ciecz. To była istota. Obca, myśląca. To był Symbiot! Im więcej kropel pokrywało niegdyś czerwoną zbroję, tworząc na niej coraz większe czarne plamy... tym lepiej słyszał głos, który zdawał się należeć do tej płynnej czerni:
Let us take you, expand your mind
WE ARE VENOM together, now paths aligned
You and I, we can take vengeance
I know you have anger, now you need presence
I'm the Executioner who carries out the sentence
you can be my vessel... WE ARE VENOM" (*)
Zgadzam się - odrzekł Szermierz odziany w zbroję w kolorze Ciemności...
W skrócie, dla tych co nie ogarniają opowieści (inspirowanej oczywiście postacią VENOM'a ze Spiderman'a): Dartmoor uznał gwarancję, ale nie było opcji wymiany ramy na taki sam model, bo nie był już on dostępny. Dostałem, nową CZARNĄ ramę. Z czerwonej Bestii zostało tylko kilka dodatków. Nie obyło się bez problemów, bo oczywiście nowa rama była pod inną piastę... ale po długiej walce, udało się w końcu złożyć nową, symbiotyczną (czarną!) Bestię :)

To tyle. Teraz już jedziemy z relacją:
Świętokrzyskie piekło...
Oj piekło, piekło i paliło. Dzień przed jatką słucham prognozy pogody: nie wychodzić, ukryć się domu, sobota to będzie jeden z najgorętszych dni w roku, słońce będzie napierać jak opętane... Chwilę później czytam wrzucony przez Organizatorów krótki opis trasy: "Teren pagórkowaty, w większości odkryty, krajobraz rolniczy, głównie ścieżki polne... lasy 10%"



Słoma Ci z amortyzatora wystaje... czyli nie ma to jak kosa z rana :)
Ruszamy. Zgodnie z planem, pomału i testowo. Będziemy starać się trzymać asfaltów, bo wtedy najmniej obciążam nogę (nie trzeba mocno kręcić). Na razie jest OK, więc ruszamy na południe po 3 pierwsze punkty. No i już na drugim spotykamy się z nieogarniętym... jest ponad 30 stopni upału, ale błoto nie wysycha nigdy. Już na drugim punkcie utykamy w naszym ulubionym typie błota, który zapycha wszystko tak, że koła przestają się kręcić. Zaraz jeszcze trochę zboża i chwilę później nie jestem w stanie ruszyć roweru ani w przód ani w tył. Masakra...
Nowy rower, miał mieć sesję zdjęciową na pierwszych (ładnych) punktach, a już jest cały umorusany w błocie. No co jest, Symbiot? Miałeś cisnąć a już Cię błoto zadławiło? DO PRZODU... udrożniamy patykami miejsca newralgicznie (w rowerze, Pacany!! w rowerze!) i jedziemy dalej.
Po pewnym czasie pogodzi się jednak z tym, że my dzisiaj rekreacyjnie i z kosą, to będą nas gonić już tylko lokalni rolnicy, że Im jeździmy po polach.

Szkodnik rzeczno-wąwozowy
Normalnie jest tak, że na punkty podchodzimy razem, ale dzisiaj jak trzeba włazić do wąwozów czy podchodzić w trudniejsze (strome) miejsca, Szkodnik musi iść sam. Wiem, że dzisiaj jestem pod ochroną, ale kurcze w sumie to wygodne, stać i patrzeć jak Szkodnik dyma wąwozem po lampion, a ja z góry pokazuję "trochę w lewo, trochę w lewo" (NIE BIJ !!! - mówiłem, że jestem pod ochroną)
Podobnie jest ze strumieniami, jeśli nie da się go normalnie przekroczyć, ale trzeba naprawdę daleko skakać. Dziś tylko Basia ma dziś uprawnienia do prac rzecznych :)


Złapać stowarzysza na rajdzie, na którym nie ma stowarzyszy. A niby to ELITA :D :D :D
To jest wyczyn i to hahah... NIE NASZ. Walimy jakąś ścieżką, oczywiście w słońcu i upale. Lampion ma wisieć we wnęce, w ścianie wąwozu. Nasz ścieżka zanika, zaczynają się krzaczory. Przedzieramy się dalej i nagle wypada na nas jeden z piechurów i mówi, że to tutaj. Podchodzimy we wskazane miejsce i rzeczywiście jest tutaj lampion... ale jest to bardziej szczyt górki, niż wnęka w wąwozie. Nie zastanawiamy się długo i idziemy szukać naszego lampionu. Co ciekawe, część z elity która tutaj już dzisiaj przeleciała, zebrała ten punkt i poleciała dalej. Może i jeżdżą szybko i ostro, ale dzisiaj to Im trochę nie poszło :)

Dzieci kukurydzy...
Pamiętacie ten horror? Część trzecia miała podtytuł "Miejscowy żniwiarz", a część piąta "Pola grozy". W sumie to nie wiem, co pasuje do nas dziś bardziej, bo horror to przeżyliśmy na pewno. Naszym planem było przejechać polną ścieżką około 2 km - objazd pola kosztowałby nas bardzo dużo czasu, bo nie-polem naprawdę sporo kilometrów trzeba by nadrobić. Ruszamy zatem ścieżką, która wyłożona jest betonowymi płytami. Trochę baliśmy się, że ścieżka może być nieprzejezdna, a tutaj klasa - płyty. Chwilę później jednak płyty się kończą, acz ścieżka biegnie dalej... tylko po to aby zniknąć w polach. Teraz idziemy na dziko, przez cały świętokrzyski przegląd upraw: tytoń, ziemniaki, cebula(!), różne zboża i nagle pach kukurydza. Jak przez wszystkie poprzednie uprawy prowadziła - wątpliwej jakości, ale jednak - ścieżka, to przez kukurydzę nie ma nic. Zarosło wszystko. Przedrzeć się przez to z rowerem, to jest tragedia. Tracimy tam w cholerę czasu walcząc, aby się wyrwać z tej kukurydzianej pułapki. Rower utyka przy każdym kroku, niesamowicie trudno jest go wyrwać z pędów, które łapią się właściwie wszystkich wystających elementów - wykańcza nas to. Gdy w końcu dotrzemy do drogi, jesteśmy tak styrani, że ciężko nam złapać oddech. Do tego spoceni, ubrudzeni zbożem, pyłem, kukurydzą... mam ochotę zerwać z siebie skórę i drapać ją piłą, tak wszystko swędzi. Sami popatrzcie jak to wyglądało:


O jeden most za... mało, czyli więcej się dzisiaj NIDA
Na naszej mapie mamy zaznaczone są 2 mosty na Nidzie. Są one bardzo blisko siebie, a potem nie ma nic, gdzie dało by się przekroczyć rzekę. Definiuje to wariant przejazdu, tak że trzeba wrócić do raz przekroczonego mostu. Sprawia to, że przy dzisiejszym tempie przejazdu musimy odpuścić kilka punktów, po tamtej stronie rzeki. Łapiemy zatem tylko dwa takie punkty, w tym jeden żywieniowy - takich punktów się nie odpuszcza, jeśli tylko jest cień szansy by je złapać. Potem jednak musimy już zacząć wracać na bazę, bo czas goni nas nieubłaganie.
Finalnie dotrzemy do bazy z wynikiem 20 na 25 punktów.




Co tu się właściwe wydarzyło?... czyli "ideał sięgnął bruku"
Zacieram wszystkie możliwe ślady, aby mój ortopeda się nie dowiedział, że tu byłem... a tak serio, to nie zauważyłem, że położyłem go na plecaku. Potem plecak zarzuciłem na plecy, resztę sobie dopowiedzcie.
Co ciekawe, tak bardzo nie pamiętałem że medal leży na plecaku, że jak coś walnęło na ziemię, to się zastanawiałem co to mogło być. Wyszła śmieszna sytuacja, bo jedna z Zawodniczek zaczęła zbierać kawałki medalu z ziemi... myślę: kurcze, zahaczyłem ją plecakiem? Wytrąciłem jej medal z ręki? Głupio by było... zbieram się by powiedzieć przepraszam, a ta wręcza mi kawałki medalu i mówi, że szkoda trochę, że nie będę miał pamiątki bo to mój. No jaja...
Niemniej czekają nas większe jaja, bo właśnie ogłaszają, że ... BASIA WYGRAŁA JATKĘ w kategorii kobiet. Co???
O co chodzi... przecież było trochę zawodniczek i to naprawdę dobrych. Co się dzisiaj stało to ja nie wiem... czy wykończył ludzi upał, czy coś innego. Naprawdę nie wiem. Cieszyć się cieszymy - to jasne, ale traktujemy ten wynik jako naprawdę przypadek. Więcej szczęścia niż rozumu - ten rozdział miał mieć nawet tytuł "Wynik KALEKI od ideału", ale los chciał inaczej :)
CYTATY:
1. Mortal Kombat (film) Rayden do Liu Kanga, o wyzwaniu na pojedynek Shang Tsunga
3. JT Music "Resident Evil Rap" - ryje psychę
4. "We are VENOM" - nawet bardziej ryje psychę
7. Cyprian Kamil Norwid, wiersz "Fortepian Chopin'a"
Kategoria Rajd, SFA
Obóz szermierczy SFA
-
Aktywność Sztuki walki
Zastanawiałem się czy taki wpis tu pasuje, czy nie założyć drugiego, dedykowanego bloga... ale znowu prowadzić dwie platformy, kiedy czasem nie ma czasu znaleźć czas nawet na jedną, to trochę niepoważne by było.
W końcu dojrzałem jednak do głębokiego i dorosłego wniosku postaci „J***ć TO - piszę tutaj”.
Zobaczymy co z tego wyjdzie, czy uda mi się umieszczać regularne relacje nie tylko z rajdów, ale i naszych wydarzeń szermierczych. Muszę także jakoś „ugryźć” formę takich wpisów, bo przecież nie będę donosił, że Tomek sponiewierał Piotra, ale potem miał „Andrzeja w grupie” – bo się zrobi zbyt hermetycznie.
Nikt kto nie miał Andrzeja w grupie, nie zrozumie, że posiadanie Andrzeja w grupie oznacza srogi wp***dol :D
Pierwszy wpis będzie zatem dłuższy niż kolejne, ale jest to działanie intencjonalne – potraktujcie go jako pewne wprowadzenie do tematu.

Kilka słów o przeszłości czyli „Twoje ciało jest słabe… Góry będą lekarstwem” (*)
Kolejny rok obóz odbywa się u podnóża Tatr, niemal przy samej granicy Tatrzańskiego Parku Narodowego. Obecnie stawiamy na umiarkowaną cywilizację, co opiszę kawałek dalej, ale pamiętam, jak dziś, obozy organizowane jeszcze w Starym Sączu… to był klimat. Jakby Wam go najbardziej przybliżyć… hmmm, może tak. Była kiedyś karna jednostka wojskowa w Orzyszu. O procesie tzw. „resocjalizacji” uprawianym w tej jednostce opowiadano legendy… z taką różnicą, że jak w legendach bywa zwykle ziarno prawdy, to tych ziaren w Orzyszu było kilkanaście kilo… np. w plecaku na plecach. Ziaren lub płyt chodnikowych…
Mawiano, że „jak przeżyjesz miasto Orzysz, to na Orzysz ch** położysz”.
Co zatem mogę powiedzieć o obozach w Starym Sączu? Jak przeżyjesz Sącz co Stary, w prawa człowieka nie odzyskasz już wiary...
Co by jednak nie mówić – tamte obozy (przed 2007-2008 rokiem), nastawiane były na mordercze treningi pod kątem wysiłku i wytrzymałości. Rannych i chorych wynosiło się z łóżkiem na zbiórkę, aby tylko stan obozu się zgadzał... (serio). Współczułem tym, którzy, zabarykadowali się w własnym pokoju licząc, że Zło ich tam nie dopadnie... ale Zło weszło przez okno i znaleźli się w małym pokoju, twarzą w twarz ze Złem... a drzwi były zabarykadowane.
Ale Ci którzy przetrwali… Ci którzy zdołali wymknąć się śmierci, są teraz na naprawdę wysokim poziomie zawodniczym. To była taka selekcja… trochę nienaturalna, ale nadal selekcja. Czasami ktoś mnie zapyta: "czy jest jakiś sposób aby szybko stać się dobrym."
No znam pewien sposób... ale nim Mu odpowiem, szybko wyliczam prawdopodobieństwo przetrwania tej jednostki w szermierczym piekle. Zwykle to małe wartości, więc odpowiadam, że niestety nie ma szybszego sposobu, niż ten który oferujemy obecnie. Wiecie, ilu osobom już uratowałem życie w ten sposób? Normalnie sprawiedliwy wśród szermierzy świata :)
Wybaczcie, ale "I've been through hell, so yeah I am a bit of a cynic..." (*)
Obecnie obozy trochę zmieniły swą formę. Nadal robimy 1000-ce ćwiczeń ogólnorozwojowych (przewroty, gwiazdy, pady, skoki itp.) bo jest to niesamowicie potrzebne w walce, ale bardzo duży nacisk położony jest również na technikę i taktykę walki. Od lat 2007 – 2008 (podaję cały przedział czasowy, kiedy nasza kadra robiła kursy instruktorskie na AWF Katowic) metodyka nauczania szermierki w SFA przeszła prawdziwą rewolucję. Każdemu z nas, kurs u „Fechtmistrza” (to jest oficjalny tytuł nadawany przez Polski Związek Szermierczy !!!) czyli u prof. Zbigniewa Czajkowskiego oraz u Trenera Klasy Mistrzowskiej Michała Morysa, poszerzył horyzonty o jakieś setki tysięcy kilometrów. Był to niesamowity skok jakościowy w nauczaniu szermierki w SFA.
Rzeczywistość obozowa
…jak to zabrzmiało. No, ale to prawda. Obóz to „inny świat”. Jak mówiłem Stary Sącz przypominał trochę „Inny Świat” Henryka Grudzińskiego, ale Murzasichle to także „Inny Świat”. Na obóz przyjeżdża kadra ze wszystkich naszych oddziałów: Wrocław, 3miasto, Łódź, Warszawa, Piotrków czy Katowice. Ujednolicamy wtedy metodykę nauczania, wyjaśniamy wątpliwości, ciągle i nieprzerwanie uczymy się nowych rzeczy jako zawodnicy i jako Instruktorzy.
Natomiast dla osób początkujących to niepowtarzalna okazja na bardzo szybki skok poziomowy. Ogrom wiedzy w pigułce.
Powroty z obozów bywają traumatyczne – ciężko wrócić do rzeczywistości. Wraca się do pracy, a tam ludzie nie rozmawiają o szermierce… zupełnie nie wiedzieć czemu.
Dzień obozowy w schemacie jest ma dość prosty, tak poza schematem jako dzień, to już prosty nie jest :)
9:00 śniadanie
10:-00 – 14:00 trening (ogólnorozwojówka + technika)
14:30 – obiad
15:30 – 18:30 trening (technika, taktyka, czasami sparingi)
19:00 – kolacja
Wieczór i noc : nierzadko spotkania w sprawie metodyki, polityki prowadzenia oddziałów, zajęcia z piłkami, beretami, matami (relaksacyjne, rehabilitacyjne) lub po prostu relaks.
I tak… do zaje****a, no dobra 9 dni :)
Omawiamy działania przygotowawcze, właściwe, zabezpieczające. Definiujemy kryteria skuteczności natarcia zwodzonego, omawiamy działania w drugim zamiarze, działania w tzw. otwarte oczy, działania bazujące na rekcji różnicowej lub przełączenia… przeprowadzamy lekcje indywidualne i ćwiczenia w parach, doskonalimy znane już techniki w trudnych warunkach (np. w manewrowaniu) . Dobra, dość… bo połowa z Was zaśnie.
Ja tak mogę, godzinami, gadać o szermierce, ale staram się ograniczać bo resztkami zdrowia psychicznego zdaję sobie sprawę, że żyję w jakimś tam, zróżnicowanym społeczeństwie, a nie na planecie szermierzy.
Co ciekawe, pewnie większość z Wam myśli że taki obóz to sparingi non-stop – nawalamy się żelazem, aż ktoś padnie. Powiem tak, sparingów nie brak nam na normalnych treningach czy na zawodach – tak więc obóz, to raczej miejsce na naukę. Walki pojawiają się okazjonalnie, bo żal tracić czas na zabawę :)
Prawdziwa miłość rzuca (się) NA KOLANA
Nasz przygoda z szermierką zaczęła się prawie15 lat temu… to dość czasu aby coś pokochać, znienawidzić, pokochać na nowo. Czasem może to być jednak za mało czasu, aby coś w pełni zrozumieć. Często spotykamy się z pytaniami „w ile nauczę się szermierki, w ile nauczę się walczyć”… no właśnie w ile? Równie dobrze można zapytać: w ile zostanę Mistrzem Świata w skokach narciarskich? A jak już zostanę, to czy mogę już nic nie robić i ten status będę miał zawsze? Gdyby to było takie proste…
15 lat z bronią w ręku, a z każdym obozem treningowym uczę się czegoś nowego. Zaczynam widzieć i rozumieć więcej, zarówno w kwestii techniki, jak i taktyki walki. Zdarza się czasem, że mam wrażenie że się wypaliłem szermierczo, że najlepsze chwile (zawody, sukcesy, radości) już dawno za mną… i właśnie wtedy odkrywam coś nowego. Coś co powoduje, że zakochuje się w szermierce od nowa, coś co sprawia, że uczenie zarówno siebie, jak i innych staje się ponownie ogromną przyjemnością.
A czasem to coś tak wielkiego, jak nieznacznie inne ułożenie dłoni, które sprawia, że zasłona szósta długa zaczyna wreszcie wychodzić, albo zaczynam czuć kontrolę nad klingą przeciwnika w pchnięciu wiązanym z kryciem… i coś co zupełnie mi nie wychodziło, zaczyna działać!!
I tak było tym razem.
Rapier – mechanika walki tą bronią to kosmos… tego się nie da opisać słowami.
Verdadera Destreza, Stesso-tempo… nazwijcie to jak chcecie. Umiejętność niezależnego od siebie i POPRAWNEGO prowadzenia dwóch broni (w prawej ręce Rapier, a w lewej długi sztylet) w różnej szybkości i różnym dystansie, w bardzo niskiej (czyt. męczącej) pracy nóg, gdy przeciwnik bynajmniej nie współpracuje, tylko realnie chce nam urwać łeb… ZACZYNA MI POMAŁU DZIAŁAĆ !!!
Cieszę się jak dziecko i podejmuję kolejne próby w sparingach. Uczę się tych technik od dni, miesięcy, lat… i nareszcie zaczynają wychodzić. Wygrać walkę z kimś kto nie ogarnia tej broni bardziej od nas to jedno, ale nauczenie się poprawnych technik oznacza, że będziemy radzić sobie z - o wiele lepszymi - przeciwnikami.
Euforia mnie niemal rozsadza, gdy udaje mi się sparować wyminięcie mojego wiązania i skończyć akcję trafieniem z pełnym kryciem linii zewnętrznej, w poprawnym timingu, a jednocześnie pozostając poza dystansem trafienia przeciwnika…
Jeszcze raz, jeszcze raz!!! Wychodzi !!! I nagle… trach !!!
Ląduję ryjem na glebie zwijając się z bólu… Kolano.
Półtorej roku od ostatniej rehabilitacji, dziesiątki rajdów, treningów i zawodów – wszystko działało...
Na tyle ile mogło przy jego stopniu uszkodzenia, ale działało. Do dziś… dziś nie wytrzymało. Dziś znowu ląduję na glebie… z wściekłością w sercu większą niż nawet sam przeszywający ból puszczającego więzadła. A uwierzcie:
"But if it'sany consolation sweet Alex, that hurt like hell" (*)
Ech… zawsze chciałem być jak w Diablo: naparzać pokraki żelazem, zbierać exp’a i wydawać golda na uzdrowiciela….
Wygląda na to jednak, że rzeczywistość weszła mi zbyt mocno… rzeczywiście tłukę pokraki… nasze pokraki, bo ludzie dzisiaj mają niski poziom sprawności ogólnej i ruszają się pokracznie..., LEVEL-UP robić się robi, bo z każdym dniem zdobywam coraz więcej doświadczenia sparingowego, no a gold schodzi na… ortopedę i rehabilitację.
Jeśli musiało się tak stać to przy najmniej dobrze, że stało się to w przedostatni dzień obozu, a nie na początku.
Teraz tylko znowu 5-7 tygodni rehabilitacji i pewnie chwila spokoju, oby jak najdłuższa - bo permanentnie dobrze to już z nim nigdy nie będzie. Oby jak najdłuższa, chociaż chyba zapominam że "nie ma spokoju dla podłych, ani tych którzy ośmielają się stawić Im czoła" (*)
Gdyby ktoś pytał to, na Świętokrzyską Jatkę w końcu lipca chyba dotrzemy, ale raczej bardziej rekreacyjnie niż na ściganie się - z oczywistych względów. Sprawdzimy pierwsze efekty składania się. I to składania się na różnych platformach, bo jest też szansa, że zaprezentuję się Wam nasza nowa Bestia w rodzinie.
Następca Króla Dart(h)Moor’a Pierwszego, który raniony w górach, finalnie skonał na czerwcowym Grassorze. Zwrócił oczy kugórze (co to jest kugóra?), i niczym Roland z pieśni o roladzie… eee RolaNdzie… zmarł.
Cóż, ja i rower to jedność. Jesteśmy jak (spoiler ALERT !!!) Eddie Brock i Obcy Symbiot – czyli „WE ARE VENOM“ (/spoiler ALERT!!!). Rower chrupnął, to i kolano chrupnęło. Rower się składa, to i kolano się składa.
Jeśli ktoś z Was zna wymienionego wyżej Pana, to dostał naprawdę sporą wskazówkę jak będzie wyglądała nowa Bestia w naszej małej, szermierczej, patologicznej rodzinie.




Cytaty:
1) Komiks "Batman: Miecz Azreala" - drugi z trzech prequeli sagi "Knightfall", opowiadającej... a sami poszukajcie. Warto!
2) Piosenka Epic Rap Battles "James Bond vs Austin Powers". Kocham ten cykl :)
3) Horror "Wishmaster" - Dżinn po wykonaniu życzenia głównej bohaterki filmu.
4) Komiks Spiderman. Historia "Wrzask"
Kategoria SFA
GRASSOR 300
-
DST
176.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
„Nie bój się, nie zabraknie to krajowa czysta…” (*)
Na Grassor’a nigdy wcześniej nie udało nam się dotrzeć. Impreza owiana jest legendą: długie trasy, trudne nawigacyjnie punkty (poukrywane) oraz odkrywająca się stopniowo mapa. Na podstawowej mapie zaznaczonych jest tylko kilka początkowych punktów kontrolnych, reszta zostaje ujawniona dopiero w trakcie, czyli w miarę zdobywania kolejnych lampionów (namalowane na nich są małe mapki i trzeba sobie nanieść te dodatkowe punkty na swoją mapę). Brzmi rewelacyjnie, prawda? Czemu zatem nigdy wcześniej tam nie dotarliśmy… bo Zachodniopomorskie. W huk daleko.
Dlatego też, gdy okazało się, że w tym roku oprócz Grassora będzie rozgrywana jeszcze specjalna edycja GRASSOR 300… to bardzo przykuło to naszą uwagę. Południe Wielkopolski, więc dojazd realny - tylko około 3,5 godziny.
Kilometrów do zrobienia także nie zabraknie bo trasa to 300 km rowerem!!! Słownie: trzysta. Słownie, dużymi literami TRZYSTA.
Limit czasu: 24h + 1h czasu stop (na bufet).
Do tego zaproszenie na tą imprezę dostaliśmy osobiście od Pawła-zawsze-Pudło eee Brudło, czyli zwycięzcy poprzedniej edycji.
Taką formę ma właśnie mieć ten rajd, zwycięzca poprzedniej edycji buduje trasę kolejnej. Rewelacyjny pomysł.
Powiem szczerze, że przykuło to naszą uwagę tak bardzo, że czerwcowy klasyk w postaci Rajdu IV Żywiołów, tym razem musiał odbyć się bez nas.
Na GRASSOR 300 stawiamy sobie dość ambitny, ale realny cel – pobić nasz rekord kilometrów. Na razie nasza najdłuższa wyrypa to 218 km na Adventure Trophy Kraków w 2017. Grassor 300 to idealna okazja aby spróbować poprawić ten wynik.
„Nie bój się nie zabraknie, to krajowa czysta, widzisz przed wojną ja byłem….” ROWERZYSTA !!! :)
Ucieszeni jak dzieci, że mamy plan nie wiemy jeszcze, że nic - absolutnie nic - nie pójdzie według niego.
„Nie mamy z nimi szans, rozwalą szybko nas, to wrogich statków las, a nam już padł nasz...” rower
Na Grassor’a 300 przybywa właściwie sama elita. Wyrypiarze, Harpagany, Nocne Masakry, Piachulce, Liczyrzepy… no nie ma tu nikogo z przypadku. Widać, że jest to impreza dla najmocniejszych zawodników - nie jest tutaj rozgrywana trasa krótka. Owszem ile zrobisz tyle zrobisz w limicie, ale zapisać się dało tylko na 300 km.
Z jeden strony zastanawiam się co ja tu robię… wśród ludzi, którzy nas po prostu miażdżą osiąganymi wynikami. Jeśli znajdą się tutaj jednak osoby z przypadku – to będziemy to właśnie my. Z drugiej strony, start ma imprezie gdzie, jest tylu tak mocnych zawodników to także cieszy. Nie tak dawno temu, nawet nie wiedzieli by kim jesteśmy, a dziś startujemy razem na hardcore’owym rajdzie. Jako jedna z najsłabszych ekip w tym gronie, ale jednak w tym gronie :)
Elita elitą, ale mimo że tak bardzo nastawialiśmy się na tą imprezę, to dotarcie na nią stanęło – na tydzień przed – pod dużym znakiem zapytania.
Dwa pierwsze tygodnie czerwca to nasz dwutygodniowy urlop i około 10 rowerowych wyryp górskich, zarówno w Sudetach jak i Karpatach (niedługo planuję wrzucić kilka relacji i zdjęć z tych wypraw, ale opornie mi to idzie bo czasem ciężko z czasem…).
Na ostatniej z wycieczek zabijam rower – ŁAMIĘ RAMĘ !!!
Masakra… rok temu w czerwcu, w Beskidzie Sądeckim zginał Santa (epitafium dla tej kochanej Bestii znajdziecie TUTAJ). Teraz w boju padł Król Dart(h)Moor Pierwszy… co za dramat. To jakieś fatum… znowu czerwiec i znowu pęknięcie pod rurą podsiodłową. Czy ja naprawdę jestem aż taki gruby i ciężki?
Rama jest wprawdzie na gwarancji jeszcze, ale rozłożenie roweru, wysyłka, rozpatrzenie reklamacji i złożenie roweru z powrotem… no nie ma opcji tego załatwić w 5 dni. Wyjazd na Grassor’a staje pod dużym znakiem zapytania, bo w sumie nie mam roweru.
Jesteśmy wściekli, bo bardzo nastawialiśmy się na walkę o nowy rekord… Postanawiamy zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę: spróbuję pojechać na pękniętej ramie. Chałupniczym sposobem usztywniam miejsce pęknięcia, na tyle ile się da (nie pytajcie jak, powiem tylko, że nieśmiertelna taśma naprawcza także była w użyciu). Zdaję sobie sprawę, że nie zda to egzaminu na oczekiwanym poziomie, ale może chociaż wytrzyma ten rajd. Jeden wyjazd… tyle wystarczy.
Pamiętacie tą scenę z Gwiezdnych Wojen? (Spokojnie. Wytrzyma... słyszałaś? Masz wytrzymać!)
W bazie nie mówię o tym nikomu przed rajdem – nie chcę wywoływać niepotrzebnych dyskusji. Jak się okaże, że rura z siodłem złamie się do końca po 5 km, to będzie tyle z walki o nowy rekord. Rower do startu trzymam na uboczu, aby nikt nie zauważył pękniętej ramy. Postaram się jak najwięcej jechać w pozycji stojącej, aby jak najmniej obciążać rurę… tak bardzo nie chcemy się wycofywać.

Co tam GRASSOwało w Wielkopolsce w ostatnią sobotę?
Może jeszcze słowo o mapach i trasie jako takiej. Dostaliśmy 3 arkusze mapy: 2 x A3 plus jeden A4.
Pierwsza A3 ma skalę 1:50 000, jest mapą charakterystyczną dla geoportalu i zaznaczono na niej ponad 30 punktów kontrolnych. Jest kilka przelotów, ale występują tutaj zagęszczenia/zgrupowania lampionów. Każdy z nich wart jest 30 punktów przeliczeniowych.
Arkusz A4 to jej zachodnia kontynuacja.
Druga A3 ma skalę 1:100 000 (ho, ho, ho…), jest mapą z lat 30-tych (sic!) i zaznaczono na niej tylko kilka punktów kontrolnych. Jest tzw. WIG’ówka (Wojskowy Instytut Geograficzny). Charakteryzuje się grassor’owym klimatem, czyli na punktach kontrolnych znajdują się małe mapki, odkrywające kolejne punkt kontrolne – niezaznaczone na arkuszu podstawowym. Każdy lampion na tej mapie ma wartość 50 punktów przeliczeniowych.
Paweł na odprawie mówi, że sumaryczne wartości map są do siebie zbliżone, czyli nic nie sugeruje od której mapy korzystniej zacząć.
W praktyce okaże się jeszcze, że punkty na mapie 1:50 000, mimo że rozstawione gęściej, będą trudniejsze zarówno nawigacyjnie jak i terenowo. Spore chaszczownie, piachy, trochę pagórów, królestwo pokrzyw oraz poukrywane lampiony. Punkt na WIG’ówce łatwiejsze nawigacyjne i terenowo, ale o wiele rzadziej rozstawione, co wymusi długie przeloty między nimi.
Postanawiamy zacząć od mapy 1:50 000 i spróbować „wyczyścić” ją całą lub niemal całą, a z WIG’ówki zrobić tyle, na ile pozwoli pozostały czas.
Wiemy, że nie damy rady zrobić całości – po pierwsze: 300 km w 24h to kosmos. Nawet jeśli uda nam się pobić nasz obecny rekord, to wcale nie znaczy że przejdziemy od razu 300 km. Między 300 a 218 jest ponad 8- innych liczby naturalnych, które też są fajne, a jak rozszerzymy dziedzinę na rzeczywiste to dostaniemy ich sporo więcej :P
Po drugie: jadę na połamany rowerze, tak? To taki trochę konkret argument, prawda?

Na dobry początek Kobyła w koronie :)
Wyruszamy ostrożnie, próbując rozeznać jakie obciążenie może wytrzymać pęknięta rura podsiodłowa. Wygląda na to, że na razie moje prowizorycznie usztywnienie trzyma i nawet nie skrzypi, więc odżywa nadzieja że wytrzyma cały rajd. Przyspieszamy zatem i trzymając się ekipy Roberta suniemy razem w „góry” :)
Może jest tutaj w miarę płasko (w dalszej części rajdu przekonamy się, że nie tak do końca…), ale jak każde województwo ma swój najwyższy szczyt. Jest nim tzw. Kobyla Góra (284 m) w paśmie Wzgórz Ostrzeszowskich. Jako jeden z pierwszych punktów zdobywamy zatem najwyższy szczyt województwa Wielkopolskiego !!!
Skoro można ponoć zdobyć Koronę Warszawy (najwyższe „szczyty” stolicy… zastanawiam się czy zalicza się do niej także szczyt głupoty), to czemu nie zacząć zdobywać Korony Wielkopolski. Zwłaszcza, że oprócz Kobylej Góry lampiony znajdują się na kilku innych lokalnych pagórach.
Pogoda znośna: według prognoz miało lać cały dzień, a leje co 1,5 godziny przez 15 minut, potem przestaje i cykl powtarza. Jest więc nawet spoko. Nie ma też upałów po 30 stopni, acz w przerwach między deszczami robi się dość parno.
Poniżej kilka zdjęć z eksploracji południowo-zachodnich okolic bazy.



Piaski (zjadają dużo) Czasu… a my nie zjadamy za wiele :P
Punkty niby gęsto, ale drogi są tutaj bardzo zapiaszczone. Czasami toniemy głęboko w piachu i jedzie się bardzo trudno. Do tego za niektórymi punktami trzeba mocno chaszczować, co także nie wpływa na przyspieszenie tempa. Staram się także na bieżąco kontrolować stan ramy, bo w ciężkim terenie, gdy trzeba mocno depnąć na pedał siedząc na siodełku, słyszę skrzypienie. Mam schiza, że zaraz się złamie… czasem jednak nie mogę pojechać na stojąco, bo tylne koło buksuje w piachu. W takim klimacie punkty idą nam dużo wolniej niż zakładaliśmy.
Planowaliśmy „wyczyścić” tą mapę do wczesnego wieczora i jeszcze przed zmrokiem wyjechać na WIG’ówkę. Teren jednak skutecznie nas opóźnia.
Zaczyna się także oddalać nam perspektywa pobicia rekordu, bo licznik nie chce przekroczyć 60 km. Kręcimy i kręcimy w piachu, a drogi jakoś nie ubywa.
Widzę już także, że nie dotrzemy na bufet – jest on najdalej położonym punktem od bazy. Północny skraj WIG’ówki. Nie grozi nam to jednak, skoro WIG’ówki nawet jeszcze nie zaczęliśmy, a przypominam że do przejechania jest arkusz A3 w pionie (w skali 1:100 000). Do zmroku jeszcze trochę, ale jest już popołudnie, a przed nami nadal ponad 1/3 mapy 1:50 000 do zrobienia.
Decydujemy się jednak pozostać przy pierwotnym planie i nadal czyścić naszą mapę, a nie przeskakiwać na WIG’ówkę bez ładu i składu, w nagłym przypływie żalu… Trzeba się z tym pogodzić, bufet (a na nim czas stop i godzinna wyżerka z dziczyzną!!) nam dzisiaj niepisany.
I znowu Leśmian w mojej głowie, jak na Wilczym:
...Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?...

Popijawa u Leśnika i Wzgórze po ZBÓJU (w huk strome)
Jest 17:57 gdy wyjeżdżamy z lasu i ciśniemy przez jakąś miejscowość.
Mimo że nasze plecaki dźwigały (na początku rajdu) po 3-4 litry picia na głowę, wypatrujemy sklepu aby zapasy uzupełnić. Jesteśmy w trasie od kilku godzin, zapasów jeszcze niby sporo acz są już widocznie nadszarpnięte, a do tej pory nie widzieliśmy nigdzie ani jednego sklepu.
Pogoda jest dzisiaj co najmniej dziwna. Jak się słońce oprze na grzbiecie to robi się ciepło i bardzo parno, duchota - za chwilę przez 10-15 minut dość intensywnie pada deszcz. I tak w kółko, więc zapasy wody schodzą nam w dość szybkim tempie.
Wolelibyśmy zatem wspomóc się jakimiś lokalnymi dobrami. Wpadamy do zajazdu LEŚNIK – jeden z zawodników pomyślał o tym samym co my. Udało Mu się zatrzymać obsługę, która właśnie zamykała już lokal. Dzięki temu załapaliśmy się jeszcze w ostatniej chwili na uzupełnienie zapasów. Do zmroku ponad 3 godziny jeszcze, ale nasza pięćdziesiątka (mapa 1:50 000) ma jeszcze ponad 10 punktów do zrobienia… a piachów nie ubywa.
Nie wiem jak tu przeleciała elita tego rajdu… Albo my mamy jakiś dziwny wariant (acz staramy się trzymać dobrych dróg leśnych) ale po prostu są tak dobrzy… lub my tak słabi. Ech trzeba było u Leśnia kupić jakiś mocny bimber i schlać się jak świnia… przynajmniej mielibyśmy coś z życia.
Tymczasem docieramy do kolejnej "wielkiej" góry Wielkopolski - Wzgórze Zbójnik. Bardzo fajny to punkt, z którego decydujemy się zjechać na szagę - nie ścieżką, którą tu przyjechaliśmy, ale na skróty. Wpakowujemy się na chyba lokalną trasę DH, bo stromizna jest kosmiczna. Niby niewielka góra, a niemal pionowa ściana zjazdu i zaraz potem krzory, chaszcze i wiatrołomy...

KOSZMAR NOCY LETNIEJ : Nadziany Pan Kierownik, jakże bliski memu sercu…
Do tej pory nie szło nam rewelacyjnie, ale nawet znośnie – zwłaszcza, jak na jazdę na połamanym rowerze... Jednakże, teraz wraz z zapadnięciem nocy, pech postanowił dać o sobie znać i przywalił nam z pełną siłą. Tak jakby noc była jego sojusznikiem, a my ofiarami nieświadomie wchodzącymi w sidła. Póki ochraniały nas ostatnie promienie słońca, ostatnie światło dnia, było ciężko ale konsekwentnie parliśmy do przodu. Wraz z nastaniem ciemności zaczął się horror…
Namierzamy się na punkt pośrodku gęstego lasu. Nie ma do niego dobrego, sensowego dojazdu – najlepszym wariatem wydaje się być przecinka od małej ścieżki. Jak to z przecinkami bywa po kilku metrach, najpierw dziczeje a potem niemal znika. Kompas pomaga utrzymać kierunek, ale jedzie się fatalnie. Garby, koleiny (coś tu dawno temu jechało i zryło ziemię), trawy po kolana, połamane gałęzie. Światło czołówki oświetla „drogę”, jechać się da bo trasa prowadzi w dół, ale wysokie trawy maskują niemal wszystkie przeszkody… i jednej z takich pułapek nie zdołałem wypatrzyć. Coś uderza mi w koło od boku i spycha je do dużej, głębokiej koleiny. Siła nagłego zatrzymania koła wyrywa mi z rąk kierownicę i skręca ją, wraz z przednim kołem o 90 stopni. Nagłe zatrzymanie przodu na zjeździe powoduje, że tył staje dęba i wyrzuca mnie przez z siodełka… tak niefortunnie, że nabijam się klatką piersiową o skręconą właśnie kierownicę… Nabijam się tak mocno, że siła uderzenia przekręcę cały mostek wraz z kierownicą do pozycji domyślnej (koło pozostaje nadal skręcone o 90 stopni, bo jest zablokowane w dziurze).
Au…. To bolało. Naprawdę bolało. Przez moment nie mogę wstać z ziemi… niby jestem przyzwyczajony do pchnięć metalowymi przedmiotami w korpus, ale od lat staram się te pchnięcia raczej zadać niż przyjmować. To teraz siadło naprawdę soczyście, Pan Kierownik sięgnął niemal serca. I tak szczęście, że nie było to uderzenie bezpośrednio w splot słoneczny, bo nie wiem czy bym wtedy wstał… Robimy dłuższą przerwę bo trochę mnie to poturbowało. Sinior będzie kosmiczny.
KOSZMAR NOCY LETNIEJ 2: „… zamku, którego nie było” (*)
Jakoś pozbierałem się po kraksie i jedziemy dalej. Boli jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu… ale „walkę trzeba prowadzić do końca” (*) więc jakoś tam jadę. Przed nami punkt opisany jako „Zamek”, a dokładniej mają to być dwie brzozy w ruinach. Wjeżdżamy zgodnie z mapą w miejsce, gdzie te ruiny mają się znajdować i zaczyna się, coś czego do dziś nie potrafię wyjaśnić…Szukamy lampionu. Nigdzie go nie ma, mijają kolejne minuty a my szukamy i szukamy. Łazimy w kółko po lesie… wracamy do mapy. No to musi być tutaj. Jeszcze raz… szukamy i szukamy. Nic. Ponownie wracamy do mapy i ponownie przeczesujemy las z latarkami. Po prostu nie ma. Nie ma co jednak zgłaszać Braku Punktu Kontrolnego (BPK), że lampion zaginął czy ukradziony, bo drzewa z punktami były dodatkowo oznaczane ekologiczną, zmywalną farbą fluorescencyjną. Powinniśmy zatem znaleźć drzewo z zielonym napisem na pniu… ale jego też nie ma. Pada pomysł odpuszczenia tego punktu, ale patrzymy w mapę raz jeszcze. TO MUSI BYĆ TUTAJ. Namierzamy się chyba po raz czwarty i nadal nic… właśnie minęła godzina. Słownie: GODZINA, a my nadal siedzimy w ruinach, których nie ma. Zaczyna mnie brać złość… nie, nie ta sportowa. Tajki czysty wk***w…
Klnę tak, że dziki uciekają po krzakach. Wszystko się zgadza: ścieżki, ukształtowanie terenu, odległość od skrzyżowania… to jest niemożliwe i niedorzeczne, niedopuszczalne i niepoważne. TO JEST PORAŻKA !!!
I nagle jest…. Jest lampion. Obok nas… 50 metrów od miejsca zaparkowania rowerów. Ile razy przeszliśmy obok niego? 10? 15… może więcej. To jest niemożliwe, że go nie widzieliśmy… a jednak stało się. Takie rzeczy się nie dzieją, a jednak się wydarzyły. Choćby wracając do mapy, po raz drugi, po raz trzeci, PO RAZ CZWARTY musieliśmy przechodzić obok tego lampionu. Godzina w plecy, mimo że nawigacyjnie wymierzyliśmy się idealnie… Jesteśmy wściekli. Złamana rama (ciągły stres czy wytrzyma), kraksa z niemal przebiciem płuca, teraz jeszcze taka niedorzeczność… mamy dość. Naprawdę dość.

NOCNA MASAKRA 3: "Zmierzch męskości – penis w rowiu" (*)
Zmierzch już był i to dawno. Teraz to już ciemna noc… jedziemy na punkt, który ma być rowem przeciwczołgowym. Nadal mnie trzęsie z wściekłości o ten zamek. To nie jest gniew na Organizatora czy trasę. W sumie ciężko mi go jednoznacznie ukierunkować. Nie popełniliśmy błędu nawigacyjnego – weszliśmy w niego z dokładnością do 50 metrów, punkt nie był w jakimś dziwnym miejscu bez sensu… dlaczego zatem stojąc obok niego go nie widzieliśmy? Nie wiem… po prostu nie wiem, ale jestem na to mega zdenerwowany… do tego zaczął nam padać deszcz.
Dojeżdżamy do wielkiego rowu, zsiadam z roweru, idę po lampion… i ch**a !! Nie ma.
Zaczynam obszukiwać okolice, ale mamy powtórkę z zamku… obchodzimy rów w kółko, idziemy brzegiem, idziemy dołem. Raz Basia góra, a ja dołem, to ja górą, a Basia dołem.
No nie ma lampionu… Mam drgawki z wściekłości…. „STÓJ, TO NIE TAK! KUMULUJE WE MNIE MAGMA !!!” (*)
Jestem o krok od wybuchu, Basia także jest mega zniechęcona.
Ponownie wracamy do mapy. I znowu mamy pewność, że nawigacyjnie jesteśmy perfekcyjnie. Przechodzimy przez rów po raz kolejny. Ni ch**… w rowie nic nie ma. Deszcz leje nam na głowy, siadamy w trawie przy rowerach… tak na mokrym, tak na błocie, tak w strugach deszczu. Właśnie zestarzałem się o jakieś 100 lat… gniję sobie w grobie, mięso na mych kościach obgryzają szczury. Jest środek nocy, a my siedzimy na mokrej trawie. To jest to miejsce na pewno – ogromny stromy rów. Jedyny w tej okolicy. Głowę sobie daję obciąć, że to to miejsce… ale lampionu tutaj nie ma.
Deszcz nadal dzwoni nam o kaski… po prostu niebo śmieje się do łez nad naszym losem.
Tak źle to jeszcze nie było, co nie Mała? Gubiliśmy się, podejmowaliśmy złe decyzje, głupie warianty… ale takiej akcji jeszcze nie było. Czuję się jak ślepiec… jak mogliśmy nie widzieć tego lampionu na zamku stojąc przy nim… jakim cudem nie możemy znaleźć lampionu tutaj skoro wiemy, że na pewno tu jest…
Podejmujemy decyzję – zjeżdżamy do bazy. To nie ma sensu. Dziś los na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani. Złamany rower, kierownicą w bebechy, katastrofa na zamku… i teraz ten rów. Podejmujemy decyzję o powrocie do bazy… ale mimo to nadal siedzimy dalej na mokrym. Zaczynamy prowadzić upośledzoną konwersację:
- Zjeżdżamy, tak?
- No chyba tak.
- Dalsza walka nie ma sensu, prawda?
- No nie ma.
- Czyli do bazy.
- No do bazy, zjeżdżamy.
- Tak na serio?
- A Ty co myślisz?
- A Ty?
- No, zjeżdżamy.
- No dobra… szkoda trochę, ale zjeżdżamy.
- No to szkoda, czy zjeżdżamy
- No chyba podjęliśmy już decyzję
- No podjęliśmy, ale jak ma być szkoda to nie musimy…
- A jest sens?
- No nie ma.
- No to zjeżdżamy
- Dobrze, skoro chcesz…
- A Ty nie chcesz
- Tak, mam dość
- No to do bazy
- Chyba tak…
- No to chyba czy do bazy
- A Ty co sądzisz…
DOŚĆ !!! TO JEST BARDZIEJ JAŁOWE NIŻ... NIŻ... NIŻ JAŁOWIEC !!!
Basia idzie do swojego roweru, ja do swojego. Idę i widzę… błysk zielonej farby na drzewie w świetle czołówki. Patrzę… lampion! To już jest kpina losu. Teraz się znalazł – teraz gdy przemoczyłem dupsko siedząc na mokrym. Robię krok w bok i już go nie widzę – znika w zieleni… ale nie muszę go już widzieć. Wiem, że tam jest.
Wołam Basię. Pytam czy go widzi. Ona mówi, że NIE. Nakierowuję ją na miejsce, w którym mi on mignął i pytam raz jeszcze „widzisz?”. Ona, że nie. Są jaja – ja też go teraz nie widzę, ale wiem że tam jest.
Podchodzimy bliżej i jest… Basia pyta: wiesz, że przechodziliśmy tędy ze 3 razy?
Może Ty… ja to chyba z 5 razy tędy przechodziłem… jest mi niemal niedobrze z wściekłości, która rozsadza mnie od środka.
Przypominam sobie, że "lepiej spalić jedno miasto niż złorzeczyć ciemnościom" (*).
Niestety nie mogę zachować się odwalić akcji jak Ra's Al Ghul w Batmanie
"Now if you excuse me, I have a city to destroy"
...bo do najbliżej cywilizacji mamy 6-7 km przez las. Do miast będzie w huk więcej…

NOCNA MASAKRA 4: Nie lubię piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska (*)
Finalnie decydujemy się wracać jednak do bazy… ale przez kilka, może kilkanaście punktów, bo jesteśmy naprawdę daleko od niej.
Deszcz zamienia się w ulewę, bardzo intensywną. Drogi, które tutaj wyłożone są piaskiem… stają się lepką mazią. Byliście nad morzem, na plaży i widzieliście ten piasek, który fale ciągle obmywają?
Fajnie się lepi i można stawiać zamki (NIE MÓW MI O ZAMKU – Basia)… fajnie też zapycha łożyska, hamulce, piasty i oblepia opony. Przedarcie się przez ten syf to makabra. Rowery rzężą i wydają niemiłosierne dźwięki. Próbuję swój przenosić nad tą masakrą, ale korpus boli mnie zbyt bardzo aby dało się wygodnie nieść maszynę. Poza tym, nawet bez kontuzji to niesienie roweru przez 6-7 km, byłoby niewykonane.
Piach, a właściwie maź oparta na piachu i wodzie dostaje się wszędzie. Chwilę później nie mam już przedniego hamulca wcale – klocki po cyklu ostatnich wypraw górskich, były już na wykończeniu i w obecnych warunkach po prostu zniknęły. Słyszę jak metal trze o metal… po rajdzie okaże się, że tarcza hamulcowa też będzie do wymiany. Cytat z serwisu „klocki skończyły Ci się już dawno, teraz to skończyła Ci się już stal na tarczy…”
Na liczniku jest 115 km dopiero, a niedługo będzie świtać… nowy rekord to popłynął w piz***
Katastrofą jest to, że ostatnie 15 km robimy już 3,5 godziny. TRZY I PÓŁ GODZINY !!!
Gdy finalnie docieramy do jakiegoś asfaltu, to jesteśmy przemoczeni, umorusani a sprzęt jest w katastrofalnym stanie (jakby nie był przed rajdem…). Hamulca z przodu nie ma, naciśnięcie klamki budzi ludzi w promieniu 2 kilometrów… i ten dźwięk… metal trący o metal, a między nimi ziarenka piasku. Ma wrażenie, że ten odgłos zostawia szramy na mej duszy.
Akurat dzisiaj także musiała nie wytrzymać mi kurta przeciwdeszczowa. Wiem, że jest styrana na wielu rajdach, ale zawsze przed deszczem chroniła… dziś przemokła na amen. Jestem jakby wyszedł z pod prysznica i zaraz potem wytarzał się w piachu.
Zaczynamy wracać do bazy, ale jakoś dziwnie nas znosi na mapę WIG’ówkę. Trzeba nadrobić tylko koło 5 km względem najprostszego wariantu „na bazę”, no i jakoś tak nas tam zaniosło na kolejny punkt.
WIG poszedł w górę… a my w kimę
W górę czyli na północ, bo tak się ta mapa układa względem naszej mapy 50-tki. Ten punkt wchodzi nam bez problemów i odkrywa nam lokalizację kolejnego punktu. Pierwszy grassor’owy klasyk łapiemy zatem niemal przed świtem, a planowo mieliśmy tu być o 18:00… potem liczyliśmy na 23:00, ale nam zeszło na zabawie w wodzie i piasku, a zamek nie był błyskawiczny, jeśli łapiecie aluzję...
Ta mapa ma skalę 1:100 000, a bufet jest na końcu arkusza w pionie (my jesteśmy idealni na samym dole). Tyle by było z jedzenia… ech niemal jak Wielkanoc w domu „Z okazji świąt dostaniecie po jajku… TYM PRĘTEM !!!”
Pożywiam się zatem krokietami (znowu!) z plecaka i ruszamy na kolejne punkty. Każdy ma być tym ostatnim na drodze do bazy… przecież się wycofaliśmy, prawda? I tak sobie wpada, ostatni za ostatnim i jeszcze jednym ostatnim...
Koło 5:30 telepie mnie z zimna, bo przemokłem nocą. Wkładam na siebie wszystko co mam…. Masakra, jest czerwiec na nizinach, a ja wkładam wszystko co mam w plecaku (5 warstw !!!). Ostatni raz wykorzystałem wszystko z plecaka w Aplach, wieczorem na wysokości około 2500m, kiedy tunel Hochtor na drodze Hochalpenstrasse stał się bramą do Krainy Zła (wjeżdżaliśmy w tunel przy pięknym zachodzie słońca i temperaturze koło 24 stopni, w wyjechaliśmy w mgłę, deszcz i krainę zimna).
Zaczyna nas też bardzo mulić sen… tyle razy, tyle razy obiecujemy sobie porządnie wyspać się przed maratonami, które powodują zarwanie nocy. Raz! Raz się udało i było to genialne posunięcie! Czemu je zatem powtarzać, skoro można nie… lepiej przespać się 4 godziny z czwartku na piątek, niecałe 4 z piątku na sobotę, potem trzasnąć nockę na rowerze i zdychać nad ranem. Znajdujemy zatem wiatę przystankową i śpimy koło 30 minut. Budzi nas zimno i trzeba zacząć się ruszać, jeśli chcemy żyć.
Wracamy do naszego planu – wycofania się i zjechania do bazy, ale znowu nas znosi po kolejne punkty. W piaszczystych lasach niewiele się zmieniło, więc ponownie utykamy w lepkiej mazi, gdzieś w środku lasu.
Udaje nam się dotrzeć na punkt opisany jako grobla, ale tutaj to my się gubimy i popełniamy błędy (jesteśmy 200 metrów od niego na wschód, aby po 5 minutach pchania rowerów znaleźć się 200 metrów od niego na południe, a po kolejnym pchaniu przez piaski – jakieś 200 od niego na zachód…). Gdy finalnie uda nam się namierzyć go poprawnie, nie ma problemu z jego odnalezieniem.
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno… to nie tak nam miało być
Chcieliśmy razem iść na wino bo się nam zachciało pić
To nie tak, nie tak, nie tak dziewczyno, nasze plany wzięły w łeb
Bo gdy pobiegłem po wino... wtedy mi zamknęli sklep (*)
W planie są jeszcze 4 pkt - wszystkie ostanie bo przecież się wycofaliśmy. Wszystkie na szeroko rozumianej najprostszej drodze do bazy, wymagające nadłożenie tylko około 30 km w sumie, ale los stwierdza, że skoro ignorujemy jego dyskretne sygnały postaci: kierownicą w bebechy, utknięcie na zamku itp, to musi nam bardziej dobitnie pokazać, że mamy się zbierać do bazy.
Na jednej zapiaszczonej ścieżce, gdy naciskam mocniej na pedały, starając się zmielić pod kołami mokry piach, słyszę chrupnięcie. Oj… chyba nie jest dobrze. Patrzę na ramę… pęknięcie jest już niemal na cały obwodzie. Zaraz odpadnie górna część rury z siodłem. To już nie jest dyskretny sygnał od losu… teraz to boję się już siadać na siodełku (z plecakiem przecież ja ważę ponad 100 kg!!!). Muszę stać na pedałach całą drogę powrotną. Definitywnie zatem koniec na dziś… trzeba się przestać oszukiwać. Docieramy do bazy kilka minut po 8:00 rano, mając jeszcze niecałe 3 godziny zapasu czasu do limitu.
Jesteśmy sponiewierani, umorusani i trochę jednak zniechęceni, ze dziś było „wszystko jest krew w piach” (*). Dosłownie… w piach.
Nie wiemy czy dzisiejsze przygody wynikają z przemęczenia, z pecha czy po prostu tak położyliśmy ten rajd sami z siebie.
Nie wiemy do dziś. Może wszystkiego było po trochu.
My wykręciliśmy dzisiaj 176 km czyli nawet nie zbliżyliśmy się do naszego rekordu (218 km)
To, że w takich warunkach Basia ląduje na 4 miejscu w kategorii kobiet, a nasz wynik przeliczeniowy przekroczył 1000 punktów jest, co najmniej, zadziwiające.
Ciekawe jakby to wyglądało gdybyśmy dali radę pojeździć jeszcze te 3 ostatnie godziny….
Zbieramy się do domu nim najlepsi zawodnicy dotrą na metę.
Tak będzie lepiej… Dziś nie jesteśmy w nastroju na rozmowy „jak poszło?” czy „co się stało?”
Teraz pora leczyć rany… pora naprawiać sprzęt (a będzie trochę zachodu z taką awarią – nawet nie wiem jeszcze, czy Dart(h)Moor powróci czy osiodłam coś innego. Czas pokaże…)
Mamy tylko nadzieję, że limit pech na najbliższe lata został już wykorzystany

CYTATY:
1) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Opowieść pewnego emigranta"
2) Piosenka-tribute dla gry Cookie M "World of Warships" - uwielbiam takie głupotki :)
3) Piosenka Tanclem "Księżycowa Pani" (niesamowita ballada, ale dziś nie do odnalezienia na google'ach :P
"...gdy ją zobaczysz, uciekaj idź precz. Niech Cię piękno jej nie zachwyca, bo ciało jej dawno na dnie morza jest i śmierć niesie światło księżyca... gdzieś tam w wieży pogrzebanej przez fale... zamku, którego nie ma już wcale"
4) L.U.C Zrozumieć Polskę - "Tribute to Stefan Starzyński". Frag. radiowego komunikat o wybuchu II wojny światowej.
5) Prześmiewcza parafraza tytuły dramatycznie słabej serii "Zmierzch". Księżyc w nowiu taaaaa...
6) Piosenka Łydki Grubasa "Półka"
7) To już kiedyś padło na tym blogu - poszukajcie w historii :P
8) Gwiezdne Wojny. Epizod II "Atak Klonów". Kultowy już tekst Anakina, będący przedmiotem wielu żartów.
9) Piosenka T-raperzy znad Wisły "Nie tak, nie tak, nie tak"
10) Kultowy tekst z filmu "Dzień świra"
Kategoria Rajd, SFA
Wasza Wysokość, Panie Marszałku...
-
DST
70.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
...meldujemy rozbicie Grupy Laworty. To dopiero wyprawa! Najpierw odwiedzamy Jego Wysokość Wielkiego Króla (732m), potem przemierzając Pasmo Żukowa meldujemy się u Pana Marszałka, cudem tylko uchodzimy z życiem niebezpiecznej Grupie Laworty, a na koniec toniemy w błocie na Jawornikach (909m) - najwyższym szczycie gór Sanocko-Turczańskich.
Tak, tędy biegnie szlak :)
To znaczy tu nas wprowadził i zniknął (ale tylko z drzew - bo Garmin mówił: jest dobrze, jesteście na szlaku)
Kategoria SFA, Wycieczka
SłoNNy smak potu... i błota
-
DST
60.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Góry Słonne. Doczekały się wreszcie naszych odwiedzin. Zawsze mijane w drodze w Beskid Niski i Bieszczady... do teraz. Poznajcie góry o słonym smaku... i dość stromych ścianach :)
Kategoria SFA, Wycieczka
Kwiat Papro...tnej czyli Deszcz w Cisnej
-
DST
70.00km
-
Sprzęt Dart(h)Moor Primal
-
Aktywność Jazda na rowerze
Legalne Bieszczady, czyli do samej granicy Parku :)
Paprotna (1198m) i Riabia Skała (1198m) po raz pierwsza, Okrąglik 13 (jak zapiszecie sobie to binarnie, to wyjdzie Wam ile ma wysokości :D) + Jasło (1158m) po raz któryś (ale zawsze z chęcią dymamy tam na nowo - Okrąglik mamy zrobiony rowerem już każdym możliwym szlakiem). Kolejne kawałki granicy państwa do kolekcji... a kolekcja już niemała :)
"Deszcz w Cisnej" tym razem nie był ani piosenką, ani piwem... ale GRADem niespodzianek wprost z nieba. Dawno nam tak nie dowaliło gradem. Aha, zdjęciami się nie przejmujcie, wszystkie są z jednego dnia. Pogoda też się przejmowała :)
Kategoria SFA, Wycieczka