aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Rajd

Dystans całkowity:10637.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:120
Średnio na aktywność:88.64 km
Więcej statystyk

Que SERAK, SERAK :)

  • DST 70.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 28 lipca 2020 | dodano: 03.09.2020

Przed nami SERAK (nie, nie ten lodowy), ale ten wysoki na 1351m, czyli jeden z ważniejszych (oprócz Pradziada, Kralickiego czyli naszego! Śnieżnika czy Keprnika) szczytów Jasieników.
Jak w piosence "Que sera sera" (hiszp. co ma być to będzie), no a co ma być? Będzie pod górę i powiem Wam, że podjazd jest masakrujący... i nie chce się skończyć. Ale warto, bo na górze smacznie dają jeść i mają dla Was prawdziwą bombę (o co chodzi, można wyczytać z jednego ze zdjęć).
A jak już zjedziemy to jako, że dzień się jeszcze nie kończył, to wbiliśmy na drugie pasmo górskie z Orlikiem oraz Velkym Bradlem, a tam pogoda po prostu oszalała.  Jedną burzę przeczekaliśmy pod wiatą, druga nas złapała, ale trwała całe 5 minut, po to aby skończyć się niesamowicie piekącym słońcem, ale wrócić z kolejnym deszczem 20 min później.  Ta jednak trwała także około 5 min, a powyższy cykl powtórzył się jeszcze ze 3 razy :)

Ruszamy!

Que SERAK SERAK !!

Niby da się jechać, ale ile my mamy lat aby to komuś udowadniać :)
 
Już niedaleko!

Mówiłem, że niedaleko :)

Nie tylko piwo, lemoniada także!

Rogaty obserwuje drogę od schroniska :)

Ciśniemy pod górę po drugiej burzy

Idzie 3-cia burza :)

No i już po burzy... nadal pod górę

Znowu zaczyna padać...

więc chowamy rowery pod wiatą - dla nas brakło miejsca :)

Tak to jest, jak wybiera się krótszą drogę szlakiem pieszym zamiast trzymać się cyklotrasy :)

Wieczór za to już całkowicie bez deszczu :)

"Płoną góry, płoną lasy..."



Kategoria Rajd, SFA

Rajd Liczyrzepy - zima 2020

  • DST 65.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 marca 2020 | dodano: 12.03.2020

Zawsze staram się pisać relacje zaraz po rajdzie, tak aby były na świeżo. Tym razem pojawia się ona z lekkim opóźnieniem bo mieliśmy wielki zajob z ostatnimi przygotowaniami do Wiosennego CZARNEGO KoRNO - Siła KORNOlisa... Jak już pewnie większość z was wie impreza nie odbędzie się we wskazanym terminie, więc równie dobrze mogłem siedzieć i pisać relacje, a nie ogarnąć jakieś farmazony i inne dzikie węże na nasz rajd. Nikt jednak nie mógł wtedy wiedzieć... acz nie ukrywam liczyliśmy się z tym. Mieliśmy jednak nadzieję, że pewne decyzję zapadną trochę później niż to się stało w rzeczywistości. Niemniej o tym będzie jeszcze pod koniec wpisu... na razie zajmijmy się Liczyrzepą.

Rajd w czasach zarazy (1*)
No takiego tytułu to by się chyba sam Marquez nie powstydził (Sam? Cholera zawsze myślałem że On miał na imię Gabriel Garcia a nie Sam, no ale może mi się coś pochrzaniło...). Na Liczyrzepę zapisani byliśmy od dawna, ale zapowiadało się na bardzo deszczowy dzień i powiem szczerze, że trochę nie chciało nam się jechać... wiecie nadal chuchamy i dmuchamy na nasze rowerki, a ten błotny koszmar na Silesia Race po prostu złamał moje serce.
Jednakże, jako że totalnie nie mamy kondycji i zardzewieliśmy straszliwie przez zimę, pasowało się jednak coś, cokolwiek ruszyć. Do tego musieliśmy też wieczorem, z Wrocławia odebrać 260 piw zamówionych specjalnie na Wiosenne CZARNE KoRNO. Tak nam się jednak nie chciało, że nawet rozważaliśmy wypad do wrocławskiego ZOO zamiast na deszcz i w błoto.
Inna sprawa, że zastanawiałem się także czy rajd się odbędzie ze względu na zaostrzającą się sytuację na świecie. Nie było jednak żadnych sygnałów, aby Organizatorzy mieli jakieś problemy i był to naprawdę dobry znak na tydzień przed naszym rajdem. Powiem szczerze że od jakichś dwóch, trzech tygodni realnie zacząłem liczyć się z myślą, że różne tego typu imprezy mogą zostać odwoływane. Liczyrzepa odbywała się jednak normalnie, mimo że pojawiły się już pierwsze rekomendacje, aby unikać dużych skupisk ludzkich (czyli np. takich imprez). Oczywiście każdy ma swoją opinię o sytuacji: jedni panikują że koniec świata, inni totalnie to bagatelizują, a ja zawsze staram się patrzeć pragmatycznie, matematycznie i analitycznie. Infekcja to jedno, ale gdyby się przydarzyło, że po takim rajdzie z jakiegoś powodu, objęto by jego uczestników obowiązkową kwarantanną (co już się w Polsce mało miejsce), to nie bylibyśmy w stanie zrobić naszego rajdu! No i to już było realne zagrożenie, realny problem który mógł zaistnieć. Oczywiście możecie się śmiać z takiej obawy i prawdopodobieństwa takiego zdarzenia, ale jakby Wam przyszło śmiać się za zamkniętymi drzwiami przez 14 dni, to inaczej byście mówili mając w perspektywie prowadzenie imprezy za pasem!
Finalny jednak zdecydowaliśmy się pojechać bo tęskno nam było już za lampionami punktów kontrolnych. Mimo że zapowiadało się że mocno zmokniemy i potaplamy się w błocie jak knury, to jednak zmobilizowaliśmy się na tyle aby pojechać. Budzik na 2:00 w nocy... ah jak cudownie rano wstać - skoro świt. A nie czekaj... świt będzie dopiero za kilka godzin. Ruszamy! Kierunek: Oborniki Śląskie.


"Andrzej to twardy gość, jak mam odmówić Mu
Gdy dolar siłę ma, złotówka idzie w dół..." (2*)

W bazie czekał na nas już zacny Kablo-dzierżca, prawdziwy chop z Żelaz(k)a czyli Andrzej. Już na wspomnianej wyżej Silesia Race umówiliśmy się, że ciśniemy Liczyrzepy razem. Dobrze nam się razem jeździ (nie tylko po innych, ale i na rowerze) więc jakoś tak niejeden rajd już zrobiliśmy wspólnie. To też był dodatkowych powód, aby  się zmobilizować i przyjechać. Byliśmy umówieni - może nie na herbatkę jak u Szalonego Kapelusznika, ale nadal niegrzecznie byłoby się spóźnić.
Na rajdzie tłumy i to mimo pogody... oczywiście leje. Jak zapowiadają słońce, to prognozy lubią się mylić, ale jak zapowiadają deszcz, to nie pomylą się nigdy. Ech... musi prawda? Dowiedziało się, że jeszcze nam zależy i jeszcze dbamy o rowerki, to musi napierać...
W bazie przed startem podpytuję Łukasza czy nie mieli jakiś sygnałów z gminy, ale uspokaja mnie że nie było żadnych przeciwwskazań, co do organizacji rajdu. Wszystko odbywa się planowo. Trochę mnie to uspokaja, ale cały czas myślę o tym, czy Siła KORNOlisa się odbędzie czy nie... niepokój o los imprezy mnie po prostu zabija, zjada i pożera. Mówię serio... niemal stany lękowe.
Chwilę później jednak dostajemy mapy i trzeba wyjść ze stanu zamartwiania się i wejść w tryb rajdowy. Planujemy wariant znany z frontu wschodniego. Generał-pułkownik i późniejszy Inspektor Wojsk Pancernych i Szef Sztabu OKH Heinz Guderian bylby dumny gdyby zobaczył naszą strategię tzw. kotłów wirujących. Blitz...eee...Lampionkrieg tak bardzo! Dzielimy mapę na mniejsze obszary i robimy pętle w wyznaczonym terenie, po to aby potem przeskoczyć na kolejny wybrany fragment i znowu zamknąć kolejną pętlę. Andrzej twierdzi, że mało jeździ i nie jest w formie... ale szybko widać, że to my będziemy ariergardą w tej drużynie. Cóż - jest marzec, a mamy w nogach cały jeden wyjazd na Silesię (zwykle zaczynamy rok od Rajdu 4 Żywiołów, ale chyba sami wiecie jak było w tym roku). Do tego miejscami błoto jest kosmiczne i jazda jest mega trudna. Nogi bolą jak diabli... ewidentnie zardzewieliśmy. To widać też w kilometrażu bo uciułaliśmy słabiutkie 65 km w 9 godzin...



Nie da się nawet spokojnie pogadać... czyli znowu w Bagnie
Impreza jest rozgrywana w formie rogainingu, więc na mapie zatrzęsienie punktów. Normalnie bardzo byśmy się z tego cieszyli, ale odległości między lampionami są takie, że nie da się spokojnie pogadać z Andrzejem. Nie widzieliśmy się dość długo i punkty kontrolne zakłócają rozmowę. Co za dramat - śmiać mi się chcę bo tak to jeszcze nie było... na rajdzie na orientację narzekać, że trzeba nawigować i ciągle odrywać się od prowadzonej konwersacji aby spojrzeć czy jedziemy dobrze.
Oczywiście nieraz zagadaliśmy się tak bardzo, że były potrzebne korekty trasy. Chyba się starzejemy, ale nawet jeśli, to może będziemy jak wino - im starsi tym lepsi :)
Przynajmniej błoto jest z tych śliskich i brudzących a nie z tych lepkich, co zapycha wszystkie otwory... i to łącznie z otworami ciała.
Najbardziej bolał mnie jednak fakt, że miejscami lasy tutaj były bardzo zaśmiecone... to przykre, jaki syf ludzie potrafią zostawić.
Natomiast pod sam koniec rajdu trafiliśmy do Bagna. Do miejscowości o nazwie Bagno, które ma hasło: BAGNO WCIĄGA !!
LOVE LOVE LOVE !!!



Niewiele więcej o rajdzie napiszę jako takim, bo kompletnie nie mam weny na to... jeszcze nie odżałowaliśmy odwołania naszej imprezy i ciężko mi było w ogóle do tej relacji usiąść. W zamian kilka zdjęć dla Was, a ostatni akapit poświęcę ogólnej sytuacji, także rajdowej w naszym kraju.








"Take a deep breath and let go
of the life that you had known
on the first step of that door
you've started to walk down one dark road
INFECTION ACROSS THE GLOBE
Don't lose a grip on that hope.." (3*)


"And now I've got a date with destiny (...)
I am not infected yet but it is affectin' me..." (4*)

Rajd Liczyrzepy zdołał się jeszcze wydarzyć… 2-3 dni po nim zaczęło się odwoływanie kolejnych imprez. Najpierw pewien Irokez z Dolnego Sanu, potem nasza Siła KORNOlisa, a teraz już lawinowo inne rajdy są odwołane lub co najmniej wstrzymały zapisy i czekają na rozwój sytuacji. Tym bardziej cieszymy się, że udało nam się dotrzeć do Oborników Śląskich i wziąć udział w ostatnim na jakiś czas (oby jak najkrótszy...) rajdzie.
Powiem Wam, że liczyłem się z tym więc decyzja o odwołaniu KORNOlisa nie była dla mnie zaskoczeniem, co nie zmienia faktu że jest to dla nas naprawdę bolesny cios. Anglicy mają na to specjalne słowo "devastating", po prostu "devastating"...  I to na kilku płaszczyznach naraz… pamiętacie kultową „Szklaną Pułapkę 2”? Scenę z Johnem McClanem i generałem Esperanzą (TUTAJ jak coś).
W wolnym tłumaczeniu: „W pale się nie mieści, tyle przygotowań a jeden cholerny glina potrafił wszystko zepsuć…”
Parafrazę chyba dacie radę zrobić sami...
Czemu mówię o kilku płaszczyznach? Bo rajd był gotowy. Od środy mieliśmy rozwieszać trasę. Dyplomy, statuetki (o ile można to tak nazwać… rok temu do Kompani KORNEJ były kule od nogi, w tym roku też mieliśmy klimatyczne trofea – tym razem w klimacie alchemicznym). Owszem to nie zginie i można będzie użyć tych artefaktów (tak, wiem! Mógłbym napisać przedmiotów, ale lubię słowo artefakt…) w nowym, nieznanym jeszcze terminie rajdu, ale cała otoczka promocyjna, sesja zdjęciowa, to już poszło w eter. Pomysł jest już w pewnym sensie spalony. Zostaliśmy też z 260 butelkami piwa. Pysznego piwa, ale z krótkim okresem przydatności… musimy się zorientować ile mogą poleżeć i czy wytrzymają do nowego terminu. Niestety chyba jednak byłoby to dla nich za długo... Pewnie są też tacy, dla których mogłaby to być kwarantanna marzeń, zamknąć się z takimi zasobami (nie mylić z Karawaną marzeń)…
Nie chcę się tutaj rozwodzić nad tą kwestią, bo w końcu powinien być to wpis dedykowany Liczyrzepie, a nie naszemu rajdowi, ale nie jestem w stanie tym razem skupić się na relacji z rajdu. Powiem Wam jeszcze jedną rzecz. Jest to klasyczny przykład tzw. „mieszanych uczuć”. Uważam, że decyzja o odwołaniu rajdu była rozsądna i wskazana, ale mam podobne odczucie jak w górach, kiedy wycofa się człowiek z ataku szczytowego bo np. burza. Zejdzie się wtedy bezpiecznie i rozsądek mówi, że była to dobra decyzja, ale serce zawsze odpowie że zbyt pochopna, paniczna i na pewno nic by się nie stało. Trzeba by aby ktoś poszedł, kiedy my się wycofamy, poszedł i trafił go szalg (lub co innego...), wtedy mielibyśmy pewność, że nasza decyzja była słuszna. Mielibyśmy też inny problem, zwłaszcza gdyby to był jakiś nasz dobry znajomy, ale pewność co do decyzji została by potwierdzona eksperymentem.
A co do samego wirusa, jeśli nie znacie tego materiału to KONIECZNIE PRZECZYTAJCIE TO. Według mnie jedna z lepszych analiz i matematyczny model sytuacji - zwróćcie szczególną uwagę na korelacje "orange and grey". Mało na razie wiemy, bardzo mało także o ewentualnych powikłaniach "po", więc mówienie że to paranoja i panika jest według mnie ignorancją. Nawet jeśli okaże się, że jest to stwierdzenie prawdziwe (na co się jednak nie zapowiada...) to nadal będzie to ignorancja bo głoszone jest to, nie na podstawie faktów i analiz, ale na podstawie własnego ego i przeświadczenia o własnej nieomylności. Zbyt wiele jako ludzkość pokazowo i spektakularnie spapraliśmy (tu można przeczytać co dokładnie) przez właściwe nam błędy poznawcze, abym uważał inaczej. Już samo przeciążenie i tak niedofinansowanej służby zdrowia jest niesamowicie groźne - nie polecam łamać się teraz lub
Gorąco polecam załączoną lekturę i 

A na koniec, jako że podzielam zdanie Juliusza, że „smutno mi Boże” bo nie ma żadnych rajdów… proponuje trochę inne podejście do tematu. Nasi przodkowie przeżyli (albo i nie…) gorsze czasy np. wojnę, więc i my przeżyjemy (albo i nie…) obecną sytuację. Arthur wiecznie żywy zawsze prawdę Ci powie:


Czarny humor zawsze jest wskazany i nie mylcie tego z bagatelizowaniem problemów. Czarny humor to najlepszy typ humory, więc na zakończenie – do wyboru do koloru:
Wirus na smutno i refleksyjnie, ale jednak z nadzieją:
lub Wirus na wesoło i lekko absurdalnie :)
Jak nie znacie hiszpańskiego, to włączcie sobie napisy – tłumaczenie automatyczne więc trochę kulawe ale idzie się połapać.
Inna sprawa że hiszpański jest wspaniałym językiem i… może dlatego tak mi się podoba ta piosenka


A Darkness falls over the land
Enslaves it with a wave of its hand
And I try to see
the Light through the DISEASE... (5*)


I skupmy się na tym "THE LIGHT", czymkolwiek by to dla Was nie było i do zobaczenia na jakiś rajdzie - nie wiem jeszcze kiedy, ale kiedyś na pewno. Nie ma się co łamać:
- co nas zabije, to nas zabije,
- a co nas nie zabije to nas okaleczy.
Widzimy się zatem w gronie weteranów lub ze 6 metrów pod ziemią. Ważna aby w obu miejscach były lampiony, nie wiem jak Wam, ale mnie to wystarczy. No może, Lampiony i Szpada :)

CYTATY:
1. Parafraz tytułu książki Gabriela Garcia Marqueza "Miłość w czasach zarazy"
2. Piosenka SŁAWOMIRA "Małgosia Socha"
3. Piosenka JT Machinima "Reason to live" ("Last of us" song). Tutaj.
4. Piosenka JT Machinima "Keeping me human" ("Dead Space 3" song). Tutaj.
5. Piosenka Aurelio Voltaire "Riding a black unicorn". Tutaj


Kategoria Rajd, SFA

Himalajska Gra Terenowa

  • DST 10.00km
  • Aktywność Wędrówka
Sobota, 15 lutego 2020 | dodano: 18.02.2020

Himalajska Gra Terenowa w Katowicach. Pasuje Wam? Co za nazwa, co za impreza – proste, że musimy tam być.
Organizatorem jest Silesia Adventure Race czyli Marcin ze swoją niezmordowaną ekipą. W praktyce oznacza to, że to drugi weekend z rzędu gdy bawimy się na imprezie Silesi (w zeszłą sobotę odwiedziliśmy zimową edycję Silesia Race z bazą w Pszczynie).
Skąd wogóle pomysł na taką imprezę? Okazja jest zacna. Luty 2020 to 40-stolecie pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu, a było to wydarzenie bez precedensu.
Po pierwsze, eksperci twierdzili że ośmiotysięczniki są nie do zdobycia zimą i powyżej 7000 m n.p.m. nie da się w tym okresie przetrwać. Można by rzec, że do Polaków (Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy) ta informacja jakoś nie dotarła. Weszli, zeszli, przeżyli! Jednocześnie na zawsze zapisali się w historii.
Po drugie, nie dość że było to pierwsze zimowe zdobycie ośmiotysięcznika, to ze wszystkich 14-stu jakie stoją, był to od razu najwyższy z nich, czyli najwyższa góra na Ziemi, Dach Świata – Mount Everest.
Po trzecie jakby tego było mało, to właśnie nasi” rodacy rozpoczęli nową erę w historii alpinizmu. No i same Katowice to też miejsce, które pamiętają jedną z legend polskiego himalaizmu - Jerzego Kukuczkę, drugiego człowieka w historii świata, który zdobył Koronę Himalajów i Karakorum (czyli wszystkie 14 „ósemek”).
Sami zatem przyznacie, że okazja jest naprawdę zacna, a że - TU CIEKAWOSTKA – wśród Rajdowców jest bardzo wiele osób, które himalaizmem się interesują i to tak konkretnie (zapytajcie jakiś innych ludzi z waszego otoczenia czy wymienią z głowy choćby 8 z 14 ośmiotysięczników), to frekwencja na imprezie naprawdę dopisała. Może to trudne do uwierzenia, ale te światy są naprawdę jakoś powiązane, na tle że na przykład jeden z zimowych zdobywców Broad Peek’a – Tomasz Kowalski zaliczył niejeden z rajdów przygodowych. Nim jednak napiszę krótką relację z naszej przygody, jeszcze dwa słowa odnośnie klimatu imprezy.

Wiele napisano już o himalaizmie jako takim, a wielu wspinaczy przypłaciło życiem realizację lub próbę realizacji swoich marzeń… nie chcę powielać tutaj pewnych opowieści bo od tego są książki (tu bardzo polecam np. „Broad Peek – Niebo i Piekło”). Napiszę o czym innym, o czymś od siebie…
Jeszcze niedawno część z nas żyła polską wyprawą na K2, drugi co do wysokości szczyt Ziemi, a najwyższy szczyt Karakorum (Karakorum pod kątem ośmiotysięczników to tylko 4 góry: K2, Broad Peek oraz dwa Gaszerbrumy (I oraz II). Wszystkie pozostałe ośmiotysięczniki to Himalaje). Czy kibicowałem naszej narodowej wyprawie znanej pod hasłem „K2 dla Polaków” – NO BA! Oczwyiście, że tak. Czy chciałem aby się Im udało – hmmmm…. ciężko powiedzieć.
K2 to ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Do tej pory każda wyprawa, prędzej czy później się załamywała, a niejeden śmiałek na zawsze został już na zboczach Góry Gór, jak bywa nazywane K2.
I aby była jasność, bo tu sprawa jest prosta: jeśli K2 ma zostać kiedyś zdobyte zimą, to niech będzie to polska ekipa. Koniecznie. Zrobi to piękną klamrę kompozycyjną: początek i koniec. Pierwszy i ostatni ze szczytów zimą. Niczym alfa i omega. Było by pięknie.
Ale może lepiej… aby ta góra nie została nigdy zdobyta zimą. Jest coś magicznego w majestacie i potędze K2, które skutecznie broni się niczym Ostatni Bastion Karakorum. Niezdobyty bastion.
Może niech pozostanie niepokonana jeszcze przez długie wieki… jako swoisty znak, że nie jesteśmy jeszcze wszechpotężni, że nie damy rady ujarzmić takiej potęgi. Niech każda kolejna, nieudana zimowa próba (oby tylko bez wypadków śmiertelnych…) buduje i umacnia legendę Góry Góry, niesamowitego K2 (które mam na tapecie pulpitu od lat). To w pewnym sensie wspaniałe, że ta Góra rzuca nam takie wyzwanie i wciąż wychodzi z niego zwycięsko.
Przyjeżdżamy z coraz to nowszym sprzętem, nierzadko niemal z kosmicznym wyposażeniem, bogaci w coraz większą wiedzę odnośnie funkcjonowania człowieka w ekstremalnych warunkach, a wielki kawał lodu i kamienia stoi nadal tak niezdobyty, jak było to lata temu. To góra, która uczy pokory. Dziś na Everest można zostać niemal wyniesionym przez innych.
Jeśli oczywiście tylko Was na to stać, co nie znaczy że nie można tam zginąć - mówię tylko o pewnej komercjalizacji Himalajów, ale K2 opiera się najlepszym, najtwardszym z nas. Nawet „Czekan Porucznika” nie dał rady tej skale… i oby tak pozostało jak najdłużej.
A jeśli ktoś nie może się z takim stwierdzeniem zgodzić, to niech pomyśli tak:
„Gdy Aleksander ujrzał swe imperium to zapłakał, bo nie zostało już nic do podbicia”.


"Jak to jest być skrybą? Dobrze?" (1*)
OK, ja wiem że dygresje są solą tej ziemi, ale pora wracać do relacji.
Jedziemy zatem do Katowic, gdzie startować będziemy na trasie rodzinnej, gdyż dołączy do nas męska część Beboków (mój dobry kumpel ze studiów Mateusz i dwójka jego dzieciaków). Mama wyżej wymienionej dwójki czyli Kolarska Grażyna udaje się na trasę dłuższą wraz z swoimi koleżankami. Gdy czekamy na odprawę naszej trasy, Marcin porywa Basię… brakuje Mu ludzi do roboty, a Szkodnik akurat przechodził w pobliżu. Basia zostaje skrybą i ma wpisywać na karty startowe dyktowane przez Marcina godziny startów poszczególnych ekip. Rozśmieszyło mnie to, więc gdy widzę jak Szkodnik uzupełnia „obce” karty pytam Go:
- Jak to jest być skrybą? Dobrze?
Pamiętacie tą scenę? Kultowa akcja z filmu „Asterix i Obelix – misja Kleopatra”.
U nas ten tekst, często parafrazowany, pojawia się ciągle. W przeróżnych kontekstach.
Jak to jest szukać lampionów, dobrze?
Moim zdaniem, to nie ma tak, że dobrze albo że niedobrze. Gdybym miał powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłem, kiedy bylem sam. I co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga nam się rozwijać. Ja miałem to szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem...
A może inaczej: gdybyś zapytał mnie co cenię sobie najbardziej odpowiedziałbym, że bagna i warianty z dupy… :)
Tak czy siak - chwilę później wszystkie karty są uzupełnione i możemy wyruszać w drogę.
Naszym celem dzisiaj jest zdobycie Mount Everestu, który to na potrzeby zabawy, odtwarza hałda Murcki.

Sprzęt i aklimatyzacja
Aby zdobyć Everest potrzebna jest aklimatyzacja. Każdy zdobyty punkt kontrolny pozwoli nam ją uzyskać, więc kiedy uda nam się zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zadania, będziemy mogli przeprowadzić atak szczytowy. Wyruszamy zatem z bazy i kierujemy się przez miasto do pierwszych lampionowych punktów kontrolnych. Jak w Himalajach musimy dotrzeć do „końca” cywilizacji i potem cisnąć w terenie. W miejskiej części czekają na nas dwa zadania związane z przygotowaniem wyprawy.
Musimy wiedzieć gdzie się wybieramy i co nasz czeka, więc na jednym z punktów musimy rozwiązać zadanie polegające na przypisaniu podanych wysokości do konkretnych gór. Na liście nie tylko himalajskie klasyki, ale też Kilimandżaro (5885m) czy Aconcagua (6962m).
Natomiast w domu kultury czeka nas zadanie związane z przygotowaniem sprzętu. Musimy poprawnie ponazywać (i wyjaśnić przeznaczenie) różnego rodzaju elementów wyposażania górskiego wspinacza. Jak raki są dość oczywiste, tak różnego rodzaju lodowe śruby, uprzęże i klamry, to już nie taka prosta sprawa. Udaje nam się jednak to zrobić, a to oznacza że możemy odwiedzić bazę u podnóża Dachu Świata czyli pod hałdą. Tam dostajemy drugą mapę – mapę „hołdy” (tak wiem, jak to brzmi ale naprawdę to miejsce ma ścieżki i drogi. W sumie to zdjęcie macie powyżej). Tu czeka na nas o wiele więcej punktów kontrolnych oraz sporo zadań.
Zaczynamy od przedarcia się przez lodowe plateau. Ech szkoda, że tegoroczna zima nie ma śniegu, bo klimat byłby jeszcze lepszy.


"Elisabeth, nice to see you" (2*)

Kojarzycie do czego nawiązują te słowa? Pamiętacie legendarną już akcję ratunkową Bieleckiego i Urubki na Nanga Parbat (8126m)? Więcej o tym TUTAJ. Adam i Denis wpisali się wtedy, po raz kolejny w sumie, w historię himalaizmu. Była to akcja wyznaczająca nowe granice ludzkich możliwości… Powiem Wam szczerze, że zabijały mnie wtedy komentarze niektórych osób. Padało tysiące z-dupy argumentów i opini, ale nawet nie o to chodzi.. można by tłumaczyć, że warunki, że ogromny wysiłek dla organizmu, że logistyka, że kwestia problemów z lataniem w tej strefie, nieważne… najbardziej przerażał mnie brak takiej najprostszej logiki i pokory w ludziach. Mówimy o szczycie nigdy nie zdobytym zimą, przez nikogo i to pomimo wielu prób, a ludzie oczekują że pojawi się tam lokalna ekipa ratunkowa i załatwi sprawę. Mam jedno pytanie: skoro lokalna ekipa ratowników mogła by „od kopa” podskoczyć na 7500 m npm, to czemu był to szczyt nigdy nie zdobyty przez człowieka zimą?
Nie chciało Im się? Nie czuli takiej potrzeby? Był zarezerwowany?
Wszystkie kwestie techniczne da się wytłumaczyć (tym, co oczywiście chcą słuchać), bo rzeczywiście można nie być świadomym okoliczności zdarzenia, ale postawy roszczeniowe „bo tak” są zawsze dużo bardziej problematyczne. Ech… słowem „ech”.
Wracając do relacji. Jednym z naszych zadań jest zorganizowanie akcji ratunkowej. Zasady są proste. Jedno z nas ulega „awarii” i trzeba go zatachać na hałdę. Nie wolno położyć „ofiary” na dłużej niż 10 sek, bo grozi to wychłodzeniem organizmu. Porywamy zatem najlżejszego z nas (sorry, Olek) i ciśniemy z Nim na hałdę.
Jedyny problem jaki mam z tą akcją, jest taki że w sumie to wynosimy rannego wysoko w góry. Nie znosimy go do cywilizacji, ale bierzemy go pod szczyt. No cóż, może świeże powietrze zdziała cuda. Nie ma to jak medycyna naturalna. Tak szczerze, bardziej przypominało to wynoszenie rannego z linii ognia niż górską ewakuację, ale ważne że zadanie zaliczone.
Jako, że kosztowało nas to trochę wysiłku, pora zatem skosztować czegoś innego



"Wzgórza przeszliśmy, cało wróciliśmy,
Kuchnie polowe odnalazły się..." (3*) W LAWINISKU !!

Docieramy do kolejnego punktu na naszej trasie. Jest to obóz – baza wysunięta (baza pod Everestem). Musimy tutaj przygotować posiłek w warunkach wysokogórskich. Wiecie, żywność liofilizowana (czyli „wysuszona w ch*j” jak ją to nazywam), którą trzeba przed spożyciem potraktować wrzątkiem.
Jako, że nie ma śniegu, to nie mamy co topić i musimy skorzystać z butelek wody, który zostały tu dostarczone.
Niemniej odpalenie kuchenki gazowej i zagotowanie wody leży już w naszej gestii. 
W rolę wysokogórskiej żywności wcielają się nasze rodzime „chińskie” zupki. Jako, że dzieciaki zjedzą wszystko, to jedzenie zostało zdmuchnięte szybciej niż je przygotowywaliśmy. Co za niewydajny proces…
Lecimy dalej, bo za chwilę czeka na nas kolejne zadanie, którym jest przeszukanie lawiniska (poszukiwanie lampioniska?)
Dostajemy czujniki lawinowe i na podstawie ich wskazań musimy odnaleźć zakopane w gałęziach (nie ma śniegu…buuu) przedmioty.
Super spawa. Powiem szczerze, że pierwszy raz miałem to urządzenie w ręce. Owszem, chodzimy w góry zimą, ale staramy się unikać szlaków zagrożonych lawinami i jakoś tak nie było okazji zapoznać się z tym sprzętem. Bardzo fajnie to działa i dość szybko odnaleźliśmy ukryte przed nami skarby. Bardzo cenię sobie takie zadania czy też szkolenia – praktyczne użycie sprzętu. Nigdy nie wiesz kiedy Ci się to przyda. A zawsze lepiej wiedzieć i mieć przećwiczone niż tylko wiedzieć (w teorii)…
W pracy na przykład miałem praktyczne, rozszerzone szkolenie pożarowe. Mieliśmy ogromy namiot z przeszkodami w środku (porobione korytarze), czyli symulacja przedarcia się przez zadymione pomieszczenia (i to tak konkretnie zadymione). Potem każdemu z nas Strażacy odpalali dość duży płomień (taki ponad metrowy na wysokość) na specjalnej platformie, który trzeba było zgasić przy użyciu gaśnicy, ucząc się nie tylko jej obsługi, ale i wydajności środka gaśniczego oraz zasad jego skutecznego użycia. Wiele osób opróżniło całą gaśnicę, a płomień nawet tego nie zauważył.
Takie rzeczy są bardzo potrzebne, a przecież zabawa jest najlepszą nauką. Rewelacja!


Przeprawa przez lodową szczelinę… czyli jak po sznurku (poręczówki)
Kolejne zadanie obsługiwane jest przez tą samą ekipę, która zapewniła mi kąpiel na Silesia Race. Tak, nadal się będę upierał, że to była kwestia liny, a nie techniki. Od razu mnie poznają! Co za dramat… nie o takiej sławie marzyłem. Nataszka ma w tym też swój udział, bo idealnie uchwyciła w obiektywnie tzw. „magic of the moment”… Cóż, trzeba się nauczyć żyć ze sławą. Nawet tą złą…
Zadanie to przeprawa linowa – coś jak nad Sanem w Przemyslu na 36-godzinnym rajdzie TEAM 360 (ach co to był za rajd!)
Dziś jednak mam pełen komfort bo to dzieciaki palą się do wykonywania zadania – tak naprawdę to jeden z Nich, bo drugi stwierdził, że „nie lubi parków linowych”. W pełni go rozumiem, ja też nie przepadam, zwłaszcza za tymi NAD WODĄ !!!
Młodszy rzuca się jednak na liny i przechodzi bardzo sprawnie na drugą stronę szczeliny.

Co jak co, ale takie zadania to kawał dobrej zabawy i super, że tym ludziom się chce pomagać w organizacji takich rajdów.
Gdy Olek idzie po linach, a Kostek wyraża swoją niechęć do Parków Linowych, to na drugim stanowisku szczelinę pokonuje ekipa Gosi i Tomka (znamy się od czasów studiów i Oni także dali się namówić na dzisiejszą grę).

Naszym ostatnim zadaniem przed atakiem szczytowym jest strome podejście z wykorzystaniem lin. Oczywiście to zabawa, więc liny są tu tylko elementem „klimatycznym” a takie ściany to pokonujemy zwykle nie z liną, a z rowerem na plecach :D
Bycie z-dupy-wariantowcem zobowiązuje… ech, tu też ekipa nas zna i pamięta mój wodolot na ostatniej Silesii. 
Śmieją się, że na dole czeka na mnie nawet małe jeziorko, jakbym się zdecydował. Śmieją się… taaak, śmieją się ze mnie...
Ale ja będę się śmiał jak przyjadą na nasze Wiosenne CZARNE KoRNO – Siłę KORNOlisa i wpadną w szereg pułapek, które już tam na nich czyhają!


Atak szczytowy
Meldujemy się w bazie pod Everestem. Jako, że zaliczyliśmy wszystkie punkty kontrolne to mamy zielone światło i możemy przeprowadzić atak szczytowy. Rewelacja. Zwłaszcza, że trafiło nam się fantastyczne okno pogodowe. Ech… naprawdę szkoda, że nie ma śniegu. Ta impreza to fantastyczny pomysł i bawimy się świetnie.
Co można powiedzieć o dzisiejszym dniu? Każdy ma swój Everest lub swoją hałdę.
Marcin, genialny pomysł i świetna realizacja. Dziękujemy za wspaniałą zabawę.
A na samym szczycie czeka na nas niespodzianka. Kubki z napisem, ale nie byle jakim bo to zapis oryginalnej rozmowy Wielickiego i Cichego z bazą. Rozmowa to odbyła się ze szczytu Dachu Świata.
Fantastyczne upamiętnienie tych wydarzeń, a poniżej Szkodnik na Dachu Katowic :D



CYTATY:
1. Kultowa scena z filmu "Asterix i Obelix - Misja Kleopatra"
2. Wyjaśnione w tekście
3. Piosenka z filmu "Jak rozpętałem II wojnę światową"


Kategoria Rajd, SFA

Silesia Race - zima 2020

  • DST 97.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 8 lutego 2020 | dodano: 11.02.2020

Nasz pierwszy rajd w tym roku. Zwykle sezon zaczynamy od Rajdu 4 Żywiołów, więc Silesia jest rajdem drugim. Niemniej tym razem, jak pewnie wiecie, na 4 Żywiołach występowaliśmy w roli budowniczych tras - "Aramisy i Przyjaciele" Spółka z ograniczoną... poczytalnością. Tym sposobem Silesia Race Zima robi się naszym pierwszym startem w 2020. Wszyscy już dawno zahartowani, rozgrzani, rozbudzeni a my na początku ścieżki zwanej powrotem do rajdowej formy...
Chociaż z drugiej strony ciężko wracać do czegoś czego się nigdy nie miało. Kiedy wszyscy rozpisują sobie plany treningowe: to my jedziemy po prostu na wycieczki i planujemy dobrze (lub nie...) się bawić. Nie zmienia to jednak faktu, że skoro ostatni rajd był w październiku, to naprawdę ciężko rozruszać tyłek w lutym... nie mówiąc o sobotnim budziku około 4:00 rano. Trochę od tego odwykliśmy.

"If you're good at somethinng, never do it for free" (1*)
Pamiętacie czyje to słowa? Oczywiście, to Joker w "Mrocznym Rycerzu" Nolana. Rozmowa w takim klimacie nawiązuje się podczas odprawy trasy PROFI.

Marcin: Dziękuję Wam że zdecydowaliście się być dziś za nami.
Jeden z zawodników: To my dziękujemy, że Ci się chce (organizować rajdy)
Marcin: Za darmo przecież tego nie robię


I tak powinno być. Jeśli jesteś w czymś dobry, nigdy nie rób tego za darmo... bo aby być w czymś dobrym potrzeba czasu, pracy i doświadczenia. A tego ostatniego Marcinowi nie brakuje. Może czasem brakuje Mu rozsądku, gdy przekłada miłość swojego życie do pociągów i torów nad BHP i nasze bezpieczeństwo, ale doświadczenie nie brakuje Mu na pewno. W tej kwestii także! Inna sprawa, że te torowe przygody sprawią że Rajdy Katowice i Silesie bywają niezapomniane.
Ech ja Wam tu o trasie PROFI, a w sumie to jeszcze nic o samym rajdzie nie powiedziałem. No więc... nie zaczyna się zadania od "no więc". Tak, wiem! No więc, jedziemy na trasę PROFI, ale tak nie do końca.
Lecimy poza klasyfikacją czyli robimy na rowerze całą trasę PROFI. Dzięki temu nie będziemy mieć części pieszych czy rowero-treku, a czyste 16 godzin rowerowania. Raz jeszcze dziękujemy za tą możliwość, bo dla nas to najlepsza możliwa opcja.
Przygodówki są fajne, ale długo-czasowo-dystansowe rajdy rowerowe są najlepsze.
Mamy tylko zrobić chociaż kawałek prologu pieszo po parku zamkowym w Pszczynie, a potem rower non-stop. Ustawiamy się zatem na starcie czyli na rynku w Pszczynie i wraz z Organizatorami odliczamy do startu naszego pierwszego rajdu w tym sezonie.






TROPEM WILCZYM
Z czym kojarzy mi się Pszczyna? Oczywiście z Zamkiem, Parkiem i Zagrodą Żubrów, które kiedyś się odwiedziło, ale także z jedną z edycji Rajdu Wilczego. To właśnie tutaj, także po parku i także nad ranem (a nawet jeszcze wcześniej niż dziś - bo dziś start jest o 8:00 dopiero), szukaliśmy lampionów. Pamiętam to dobrze. Styrani przez bagna Kobióra, gdzie utknęliśmy i to tak konkretnie koło 3 w nocy, dotachaliśmy się w końcu do Pszczyny i wśród porannych mgieł szukaliśmy lampionów ukrytych w zamkowym parku.
Dziś klimat jest podobny. To nasz początek, pierwsze koty za płoty jak mawiają... acz jeśli chodzi o płoty, to przegapiliśmy wejście do parku i aby się nie wracać, chcieliśmy przez ten płot... no wiecie, ale potem zobaczyliśmy, że w tym miejscu jest monitoring i trochę głupio jednak, tak nie po pijaku...
Finalnie weszliśmy zatem przez główną bramę. Nie ma to jak zacząć sezon od takiej wtopy jak przegapienie wejścia do parku, który jest dość dobrze oznaczonym i znamy zabytkiem... to nie tak, aby było to wejście było jakieś ukryte czy schowane.
Niemniej to pewnie wina Sergiusza i jego ekipy, bo gdy wszyscy z PROFI pognali, a TP50 czekało na swój start, my nie mając presji czasu i wyścigu ucięliśmy sobie miłą przedstartową pogawędkę, zapraszając Ich oczywiście na nasza marcowe Wiosenne CZARNE KoRNO - Siła KORNOlisa. Przecież my nie robimy takich błędów w nawigacji, więc to na pewno ich wina ... :D :D :D
Po krótkim BnO po parku dopadliśmy naszych rowerów i od wtedy złapaliśmy wiatr w żagle. Uwaga, złapanie wiatru w żagle, nie jest jednoznaczne z tym, że się wie gdzie się płynie i nie można rozbić się na rafach.
A tak przy okazji to Wy jak wolicie?


Od dupy strony czyli przodem na zad
Jako, że nie obowiązuje nas narzucona kolejności etapów trasy Profi, zaczynamy zupełnie inaczej niż cała ekipa. Ruszamy na wschód a potem na południe. Jest to powodowane faktem, że na pierwszych pieszych etapach jest zagęszczenie punktów kontrolnych (jak to na BnO), więc nie chcemy robić tłoku wśród (u)BIEGAJĄCYCH się o zwycięstwo. Jedziemy zatem trasę po części od tyłu, bo kiedy wszyscy walą na zachód, to my ciśniemy w przeciwnym kierunku. Niedługo zaczną się tu pojawiać zawodnicy z innych tras, więc gnamy naprzód póki jesteśmy sami w terenie.
Wyjeżdżamy z Pszczyny i pierwsze punkty to formalność. Nawigacyjnie trafiamy na nie perfekcyjnie i kiedy zaczynamy myśleć, że mimo przerwy, nie wyszliśmy jednak z wprawy zaczyna się Aramisowy klasyk... czyli, jak to zwykle: NIC NIE ZAPOWIADAŁO TRAGEDII.
Docieramy do wielkiej hałdy i tam robię sobie zdjęcie typu:
Uwodzicielski Prorok na szycie wysokiej góry w otoczeniu miłujących go wyznawców...

Wylazłem, a teraz zejść nie mogę...




MAZUTOWE PIEKŁO
Hieronim miał swoje, muzyczne, więc jak mogę mieć mazutowe. Tak wiem, to nie mazut bo mazut jest z ropy, ale mój schorowany umysł już złapał kotwicę. Czasem przez 12 godzin, bez przerwy nucę jakaś chorą piosenkę, tak dziś - czymkolwiek by to nie było, dla mnie jest to mazut i ch*j...
W sumie to ta maź zachowuje się nawet podobnie. Liczba centistokes'ów (jednostka lepkości jak ktoś nie ogarnia) wyczuwalnie wysoka. Konsystencja tego czegoś jest straszliwa - chyba ma to sporą domieszkę miału węglowego bo oblepia wszystko. To że oblepia to jedno, ale blokuje wszelaki ruch i waży chyba z tonę. Wypełnia wszystkie otwory i zapycha prześwity... masakra. Mam wrażenie że toniemy... próbujemy wołać o pomoc, ale maź wlewa się do gardła i dławi... "gdy nie możesz oddychać, nie możesz krzyczeć" (2*)
Słoneczko nas tak załatwiło - jeszcze niedawno maź spokojnie spała skuta nocnym lodem, ale teraz niczym gad, ciepłolubna, rozmarza i grzeje się w cieple dnia. Walczymy, ale nie dajemy rady... "Mazut" zabija... rower nabiera mi tyle tego syfu, że nie jestem w stanie go pchać. Nieraz tonęliśmy w błocie, ale tym razem jest gorzej. Lepkie palce Zła wpychają nam się do gardła jak, jak.. mniejsza z tym jak co. Wypychają się, tak?
Postanawiamy objechać tą przeszkodę na około... do dziś nie wiem, jak niektórym nie zalepiło roweru tak, że tamtędy przejechali (może grubość opon) bo u mnie nie kręcił się ani przód ani tył w pewnym momencie. To był pierwszy rajd w naszej historii, w którym dopadliśmy jakąś myjnię 24h i myliśmy sprzęt jeszcze w trakcie zawodów... ale po prostu trzeba było. Hamulce zapchane breją, rower ważący tonę... no po prostu jak nigdy.
Nasze nowe rowerki... co za dramat. Nie zasłużyły na taki los. Ja wiem, ja wiem... i tak pójdą w błoto i będą tyrane w górach, ale wiecie jak jest z nowym sprzętem. Pamiętam Tatę i noc kiedy po raz pierwszy jego ukochane auto stało nie w garażu.
Ojciec stoi rano zapatrzony w okno, Mama na to: "Co robisz?"
On grobowym głosem "W nocy padało..."
No więc właśnie... na drodze był "mazut"



"Na drugim planie ŻÓŁTA KOPARKA pochylała się nad dziurą w ziemi, jakby zaglądając do niej z zaciekawienie..." (3*)
Pamiętacie Silesię 3 Beskidów na jesień zeszłego roku. Tam też był jeden z punktów kontrolnych na żółtej koparce. Problemem było to że ta koparka odjechała. Według Marcina była porzucona ale według rzeczywistości już nie. Jak zobaczyliśmy zatem że tym razem lampion ma także wisieć na koparce, zastanawialiśmy się czy będziemy mieć powtórkę z rozrywki. Jednakże dzisiaj lampion wisiał gdzie miał wisieć, a koparka spata tam gdzie miała stać. Dzięki temu wyszedł świetny punkt kontrolny. Sami popatrzcie na zdjęcia. Punkt taki że kopara opada (dobrze, że nie odjeżdża...)



Do tego jeden punkt wcześniej był umiejscowiony w budynku dawnego dworca i także zrobił na nas spore wrażenie. Właśnie tam czekał na nas punkt żywieniowy a dla wielu ekip był to też punkt zmian czyli przepak. Posileni i w miarę zadowoleni ruszyliśmy dalej




Co ma wisieć nie utonie... no ale chyba wisieć nie miało.
A było to tak... Na pewnym etapie rajdu czekało na nas zadanie specjalne. Przeprawa linowa przez Wisłę. Trzeba było przeprawić na drugą stronę najpierw rowery a potem siebie. Oczywiście wszystko pod okiem doświadczonych, czasem także przez los, linowych specjalistów. Rower Basi w ekspresowym tempie poleciał na drugą stronę, jego Właścicielka także. Chyba przekroczyła przy tym barierę dźwięku bo krzyk usłyszałem dopiero kiedy zbierała się z ziemi po drugiej stronie, natomiast ja... jakby to powiedzieć. Miałem trochę problemów z tą przyprawą. Kojarzycie co się dzieje gdy kat źle dobierze długość liny na szubienicy... Taaak, głowa zostaje odcięta a krew sika na około. A wiecie co się dzieje gdy na linie powiesicie ciężar przekraczający jej dopuszczalne obciążeniem.
Pamiętacie tą scenę z Batmana Tima Burtona (tego w którym Batman musiał się obracać całym ciałem, bo kostium uniemożliwiał mu kręcenie głową). Vicky Vale została przez Nietoperza zapytana ile waży gdy ratował ją przed bandą Jokera. Odpowiedziała Mu, że 48 kg po czym, pojechali na linie. Mechanizm linowy nie dał rady... i później Batman powiedział jej, że nie waży 48 kg (to jest odwaga!). No i tak też było ze mną: lina miała wytrzymać i w sumie to nawet wytrzymała, tylko tylko że poleciałem w wodne otchłanie i całkiem porządnie się skąpałem. Dobrze że była w miarę ładna pogoda bo wyszedłem z tego zadania mocno przemoczony w dolnych partiach.
Gdyby był mróz to nie byłoby ciekawie, chociaż z drugiej strony miałem też cały komplet nowych ciuchów w plecaku. Coś trzeba w nim wozić, prawda? Bez sensu wozić tak wielki plecak pusty. Z trzeciej strony, plecak też poszedł pod wodę...
Niemniej, koniec końców: oszukali mnie! Mieli przeprawić mnie na drugą stronę, a prawie mnie utopili... i dalszą część rajdu jechałem z mokrą dupą (zdjęcia od Nataszki... wiedziała, gdzie i kiedy być z aparatem).




Analizując układy liniowe
Wjeżdżamy w lasy otaczające zbiornik Goczałkowicki. Dziwne rzeczy się tu dzieją bo tablica dotycząca Rezerwatu Przyrody informuje, że chodzenie po rezerwacie grozi utonięciem... My natomiast spotkaliśmy także bardzo fajny mostek. Wygląda nieźle na zdjęciu, prawda? A teraz wyobraźcie sobie, że żadna z tych belek mi nie jest do niczego przymocowana... Jak na to staniesz, to się zaczyna zabawa jak w Prince of Persia. Pamiętacie te kafelki które odpadały jak się na nich stanęło? Bardzo podobnie tu to wyglądało. Niemniej dość sprawnie uporaliśmy się z punktami kontrolnymi zlokalizowanymi w tych lasach. Na koniec zostawiliśmy sobie tak zwaną "białą mapę" czyli odcinek specjalny na którym zaznaczone były tylko i wyłącznie obiekty liniowe i... nic więcej. W praktyce oznaczało to, takie same oznaczenie strumieni, ogrodzeń i ścieżki. Innymi słowy był to układ obiektów liniowych czyli - jak pewnie pamiętacie - z definicji: matematyczny model układu regulacji oparty na przekształceniu liniowym będący matematyczną abstrakcją i swoistą idealizacją układu rzeczywistego, którego odpowiedź na złożony sygnał wejściowy można opisać za pomocą sumy odpowiedzi na prostsze sygnały wejściowe. Oznacza to że w równaniach nie występują żadne iloczyny ani potęgi zmiennych a ewentualne współczynniki tych równań czyli parametry układu nie są zmiennymi. Mówimy tu oczywiście o układach równań różniczkowych czyli dużej ilości równań odejmowanek... To tyle z definicji. Etap był autorstwa Łukasza, który przeszedł samego siebie na Silesi 3 Beskidów robiąc tam rzeź, więc spodziewaliśmy się niezłego hardkoru... Tym razem ku naszemu zaskoczeniu etap ten nie był bardzo trudny.
Bynajmniej Nie narzekamy na to!





Inwazja porywaczy lampionów
Pomału kierujemy się w stronę bazy zbierając ostatnie punkty oraz atakując etap, który wszyscy robili jako pierwszy. Zmierzch zostaje nas na fantastycznej spacerowej ścieżce wzdłuż zbiornika. Etap, o którym mówię charakteryzował się sporym zagęszczeniem punktów kontrolnych. Dzwonimy do Marcina. Skoro jesteśmy tutaj ostatnią ekipą bo jedziemy od dupy strony, to może pozbieramy Mu punkty kontrolne. Sami wiemy jak wielkim złem jest ściąganie trasy. Planowanie zawodów cieszy, rozkładanie trasy jest fajne, ale ściąganie... po zawodach, gdy jesteś wytyrany po wszsytkich przygotowaniach i prowadzeniu imprezy, jest naprawdę trudne. Marcinowi ten pomysł się bardzo podoba, więc porywamy lampiony i pakujemy je do plecaków. Zawsze będzie Mu trochę łatwiej i mamy nadzieję że w marcu też nam ktoś pomoże zbierać trasę. U nas będzie ponad 110 punktów kontrolnych, więc bierzemy 3 dni urlopu na jej rozłożenie... Będzie zatem co ściągać.
Do bazy docieramy wczesnym wieczorem, ale grubo po zmroku.
Całkiem nieźle jak na pierwszy start. Kondycji Nie ma nawigacja zawodzi ale poszły pierwsze koty za płoty. dobrze że w końcu zaczęliśmy sezon.
Teraz może być już tylko lepiej... albo i nie :)

Takie tam z płonącym horyzontem

Nostalgia za morzem

Kosmos to też NASA sprawa !!!


DUCH w mroku (mimo, że Mrok nie załapał się na to zdjęcie - przypominam, że nasze rowery to mają swoje imiona: DUCH i MROK, jak dwie identyczne Bestie z pewnego filmu)


CYTATY:
1. Film "The Dark Knight".
2. Tagline do filmu "Anakonda" (horror klasy słabej, ale ja takie kocham :D )
3. Książka Zygmunta Miłoszewskiego "Gniew"


Kategoria Rajd, SFA

Rajd 4 Żywiołów - zima 2020

  • DST 1.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 stycznia 2020 | dodano: 20.01.2020

RAJD CZARNYCH ŻYWIOŁÓW... wróć. Czterech Żywiołów. Oczywiście, że Czterech Żywiołów, tyle że "Czarna Edycja". Tak jakoś wyszło. Dziwna ta edycja, taka nie za biała :)
No nieźle się porobiło... Od dawna każdy rok rajdowy zaczynamy właśnie od Rajdu 4 Żywiołów, który na stałe wpisał się w nasz styczniowy kalendarz. Śnieg, mróz, lód i rower – czego chcieć więcej. W sumie „więcej” to nie wiem, ale „mniej” to mam sprecyzowane – pasowałoby mniej lodu. Różnie bywało, czasem zaspy po pas, czasem z -10 na termometrze, a czasem szklanka taka, że w niejednej hucie szkła byliby pod wrażeniem. Wracaliśmy tu jednak chętnie i z radością, bo nie dość że była to fajna impreza, to przecież w zimie z rajdami rowerowymi mamy totalną posuchę. Dla nas start sezonu w kwietniu to jakaś herezja, bo sezonu rowerowego się po prostu nie kończy, a zimowe zawody to ekstra sprawa… Zatem wiadomość, że rok 2019 był ostatnim rokiem Rajdu Czterech Żywiołów przyjęliśmy z naprawdę dużym smutkiem.
Pierwsze plotki o planowanym zakończeniu Rajdu 4 Żywiołów dotarły do nas już wprawdzie w 2018 roku, kiedy to właśnie miały odbyć się ostatnie edycje tej imprezy (zimowa i letnia). Jednakże gdy w kalendarzu na 2019 Żywioły pojawiły się na nowo, uznaliśmy że był to jedynie „lokalny kryzys” wywołany np. przemęczeniem. Jednakże w styczniu 2019 usłyszeliśmy już oficjalnie od Organizatorów, że to koniec bo "nie ma komu robić". Potwierdziło się zatem, iż czerwiec 2019 miał przynieść finalną edycję i… w sumie tak też się stało.
Mimo, że czerwiec spędzaliśmy w polskich i słowackich Tatrach (Żywioły odwiedzamy głównie w zimie) to zaufani szpiedzy donieśli nam, że nastąpiło oficjalne pożegnanie imprezy. Potem w necie pojawiło się także oficjalne potwierdzenie tej wiadomości. Cóż było robić… szkoda, cholerna szkoda bo to kolejna dobra impreza, która wygasa.
Nie ma już rajdów Bikeholicowych rajdów (Ciupaga Orient, Galicja Orient, Odyseja), nie ma ICE AR, Team 360 przestał robić majowe poniewierki, Jurajskiej Jatki też ma już nie być… a teraz padało na Żywioły. Koniec pewnego rozdziału. No równia pochyła... pisałem Wam w podsumowaniu roku 2019, że mam nieodparte wrażenie, że robi się coraz mniej rajdów. 

"Nicht eine Schlacht, eine Rettungsaktion..." (1*) niem. "nie bitwa, a akcja ratunkowa"
Jednakże jesienią 2019 pojawia się światełko w tunelu i – co dziwne – nie jest był to nawet pędzący naprzeciw nam pociąg.
Organizatorzy Żywiołów ogłaszają, że impreza może się odbyć, ale tylko jeżeli znajdzie się ktoś kto przygotuje trasę rajdu. Oni zajmą się całym zapleczem, ale ktoś musi ogarnąć lampiony w terenie. To bardzo dobra informacja, bo to oznacza iż rajd się jednak się odbędzie…
...albo i nie, bo przez jakiś czas nikt (przynajmniej) oficjalnie nie zgłasza się do pomocy.
Jak w tym głupim kawale:

Pożar we wsi - płonie stodoła. Wszyscy lecą z wiadrami, biegną tłumnie na miejsce.
A tu ze stodoły wychodzi baca i mówi:
- No tak. Podpalić to nie było komu, ale grzać się to wszyscy!


Jesteśmy zaskoczeni, bo bardzo wiele osób ubolewało nad końcem imprezy, a gdy nagle pojawiła się możliwość utrzymania jej w rajdowym kalendarzu, to odzewu brak. Nie mówię tutaj o głosach: "będę wiedział za miesiąc czy miałbym czas", których po prostu nie cierpię w sytuacjach kryzysowych. Chodzi mi o konkretne, odpowiedzialne zgłoszenia.
Z Moniką jesteśmy umówieni, że do końca grudnia 2020 mamy zamknąć trasę naszego "Wiosennego CZARNEGO KoRNO - Siły KORNOlisa" (13-15 marzec 2020), więc trochę słabo stoimy z czasem... Wrzesień, październik i listopad to był rajd na rajdzie albo zawody szermiercze naszego Pucharu 3 Broni. Końcówkę roku wykorzystujemy wprawdzie na częste wyprawy do Ciężkowic w poszukiwaniu fajnych miejsc na punkty kontrolne Siły KORNOlisa i nie cierpimy na nadmiar czasu wolnego, ale mimo to postanawiamy spróbować powalczyć o Żywioły.
Kto kiedykolwiek był na zimowej edycji, ten wie jak wspaniały klimat ma ta impreza:


Zgłaszamy się zatem do zrobienia trasy rajdu, bo gdy "Światło wzywa, Mrok musi odpowiedzieć..." (2*)
Nie będzie to jednak precyzyjnie przygotowywana przez rok ofensywa, ale raczej gaszenie pożaru w w miejscy przerwania linii frontu. 
Jest tylko jeden problem (tak? naprawdę tylko jeden? - Basia) Żywioły należą do Pucharu, czyli impreza na trasie pieszej TP50 musi spełniać regulamin Pucharu. Nie będę Wam tu opisywał dokładnie o co chodzi, bo Ci co jeżdżą w Pucharze wiedzą o co chodzi, a tych co nie jeżdżą nie będą zanudzał regulacjami i ograniczeniami organizacyjnymi. Wspomnę tylko przykładowo o jednym: wymiar trasy.
Ma to być 50 km, a nie np. 57. Ja odpowiem prosto: WALCIE SIĘ !!
Jak robimy trasę to patrzymy przez pryzmat ciekawych miejsc, (na ile to możliwe) wariantowości, dziwnych rzeczy w lesie i klimatu... a nie tego, że mamy zmieścić się w jakiś wydumanych procentowych ograniczeniach. Wolę jak ktoś mi w bazie powie: "ale fajne miejsce znaleźliście", niż bawić się w skracanie trasy o kilometr, bo właśnie przekroczyłem widełki. Dlatego też zupełnie nie zabiegamy, aby Wiosenne CZARNE było w Pucharze. "Konwenansom precz, to nie moja rzecz..." (3*)
Natomiast tym razem jest to aspekt niepomijalny, bo Żywioły należą do Pucharu, a Puchar ocenia imprezy. Jak przewymiarujemy trasy czy tez pojawią się grubsze odstępstwa lub błędy (tak, każdy je robi! pogódźmy się z tym w końcu!), to w skrajnym przypadku karą dla imprezy, może być wypad z pucharu. Żywioły przez lata zapracowały sobie na pozycję, jaką dziś mają wkładając w organizację pasję, wysiłek i zaangażowanie. Nie mamy prawa narażać reputacji tej imprezy, naszym bardzo luźnym podejściem do regulaminu Pucharu.
Problem ten jednak rozwiązuje się sam, gdyż do zrobienia trasy Pucharowej (a co za tym idzie także krótkiej pieszej) zgłasza się Ania. Tym samym bierze na siebie dużą odpowiedzialność zgodności z regulaminem. Nam daje to jednak wolność w projektowaniu trasy rowerowej oraz tras przygodowych AR. Super układ. Ania zawsze chciała zrobić imprezę pieszą, a my mamy wywalone na ograniczenia - bajer, zacnie, WYPASS OSOM !!
Nie zmienia to jednak faktu, że 2 zgłoszenia do pomocy w organizacji to naprawdę mało. Liczyliśmy, że ludzie będą zabijać się o możliwość organizacji imprezy, na której całą organizacyjną kwestię bierze ktoś inny, a dla zgłaszającego zostaje najfajniejsza cześć: przygotowanie trasy. No ale cóż, dwa to więcej niż zero więc ZROBIMY TO!
Ekipa ratunkowa złożoną z Królika Stefana i Szkoły Fechtunku ARAMIS przystępuje zatem do resuscytacji trasowo-lampionowej imprezy!! Oczywiście rzeczywistość zawsze lubi wmieszać swoje 3 grosze (dobrze, że nie 7, co? - Ci którzy walczyli z Diabłem na trasach przygodowych zrozumieją ten hermetyczny komentarz od razu, reszta na razie czyta dalej) i takie rozłożenie obowiązków będzie mieć także swojej konsekwencje. O tym ZARAZ (czyli taka duża bakteria)

Impreza 2 w 1, ale życie to sztuka wyboru
Jako, że musimy zrobić trasę w ORIENT expressie (czytaj pilnie), to nie jesteśmy zupełnie elastyczni jeśli chodzi o daty i terminy. Ruszamy w Jurę na początku grudnia, natomiast Ania wyznaczać trasę będzie w okresie międzyświątecznym. Co więcej, jednym z moich koników jest OAZA na Pustyni Błędowskiej - miejsce, które bardzo lubię, a w którym chyba nie było nigdy punktu kontrolnego (przynajmniej ja nie pamiętam - jak była pustynia, to lampiony trafiały do bunkrów, ale nie do oazy).
Skręcenie mapy jakie nastąpiło czyli "północ nie na górze", to nie był zabieg od początku planowany - raczej konieczność, aby trasa piesza objęła właśnie Oazę (to tak w kontekście trzymania się regulaminu pucharu... na pohyble!).  Zdefiniowało to też wyjście od Bydlina na południe. Co więcej, jako że Jura jest mocno zjeżdżona przez wiele imprez (same Żywioły miały już chyba ze 4 razy bazę w Bydlinie), do tego kilka razy odbywało się tej okolicy KORNO, był Irokez w Żelazku, doszło tu do kilku Jurajskich Jatek, a nawet zeszłoroczne Mistrzostwa Europy w Rajdach Przygodowych zahaczyły o te tereny (acz ta impreza to się w sumie odbywała w całej Małopolsce)... to myślimy o wyjściu w tereny mniej znane. Tylko jak zrobić punkty w nieznanych i fajnych punktach kontrolnych, jeśli przeszło w tych okolicach jak nic z 10 (jak nie więcej) dużych rajdów. Postanawiamy zatem uciec na południowy-wschód w Dolinę Dłubni. Czasem tu także pojawiały się jakieś punkty kontrolne, ale o wiele rzadziej i jeszcze nigdy trasa nie sięgnęła tak daleko, jak my z nią wyjedziemy (Baza w Bydlinie to północno-zachodni róg mapy, a nie klasycznie środek mapy).
Jeśli pogoda dopisze - czytaj będzie zima to na Zawodników czekają Lodowe Pustkowia - ogromne, otwarte przestrzenie pokryte śniegiem. Jak było to już sami wiecie... skończyło się królestwem błota, bo przyszła odwilż.
Tak to jest: REALITY IS A BITCH... jak miało być Wiosenne CZARNE KORNO w Kobylanach to się zrobiło -11 i dowaliło zimą jak nigdy, natomiast jak nastawiliśmy się na zimę, to za dnia było nawet pod 8 stopni. Dzień przed rajdem mieliśmy zmarzniętą ziemię i po niektórych miejscach cisnęliśmy autem z lampionami w bagażniku, natomiast w dzień imprezy "wszystko puściło" i zrobiło się Kure...eeee... Królestwo Błota. No to już niestety nie mamy wpływu. Jeszcze...
 
Konsekwencją takiego podejścia było to, że nasze trasy zupełnie się rozjechały z trasami Ani.
Ani jeden punkt kontrolny Ani nie pokrył się z naszymi z AR Profi (Rowerowa i Open były częściami tej trasy). Ania wyszła na północ i zachód w kierunku Ogrodzieńca, a my na południe i wschód. Korelacja tras była w zasadzie żadna, bo łączyła je jedynie nazwa rozgrywanej imprezy. 
W praktyce oznaczało to, że:
- po pierwsze Zawodnicy musieli wybrać: Ania czy my, czyli w ramach rajdu staliśmy się poniekąd rywalami, co przy tak niszowym sporcie jest tak trochę bez sensu (ale nie było innej możliwości - zawsze ktoś inny mógł zorganizować ten rajd lepiej :P, z chęcią byśmy w nim wystartowali)
- a po drugie: trasy Rajdu 4 Żywiołów 2020 są nie do porównania dla Zawodników, bo zrobiły się z tego dwie różne imprezy.
Można było być 18 stycznia 2020 w Bydlinie i można nie móc pogadać z kolegą czy koleżanką o wrażeniach po imprezie bo... czytaj wyżej, były to dwie, zupełnie różne imprezy.
Cóż życie to sztuka wyboru, bo w akacjach ratunkowych robi się wszystko na co pozwalają warunki, a nie planuje się na spokojnie, z wyprzedzeniem wszystkich możliwości.
I teraz... nie wiem jak napisać to zdanie, aby ktoś - w zaistniałej sytuacji - NIE PRZYPISAŁ mu negatywnego wydźwięku... ale:

Bardzo dziękujemy tym, którzy wybrali nasze trasy i jednocześnie mamy nadzieję, że Ci którzy wybrali inaczej, także bawili się wspaniale. 

A jeśli ktoś ma "ALE", że musiał wybierać albo wybrał źle, to podkreślam - "budowniczy tras" to zawód deficytowy. Są wakaty.
To tyle w tym temacie, poniżej jeden z naszych punktów kontrolnych za dnia:

no i nocą:


"What monkey sees, monkey will do..." (4*)
Zadania na rajd przygodowy. Cześć piesza i część rowerowa to jedno, ale trzeba jeszcze przygotować zadania specjalne. Jedno z nich oczywiście zrobimy szermiercze, ale o tym później. Najpierw ogarnijmy zadnia logiczne.
Jest dobre zadanie z małpą i dołem, przy którym znowu daje o sobie znać  stary, i (nie-taki) dobry system 1 .

Małpa próbuje wyjść z dołu o głębokości 100m. Dół jest jednak bardzo stromy i każdego dnia przebywa tylko 1m, ponieważ przez pierwsze pół dnia wspina się 3m, ale w drugiej połowie dnia osuwa się 2m. Po ilu dniach małpie uda się wyjść z dołu?


Na usta ciśnie się odpowiedź 100, ona przychodzi do głowy natychmiast, ale jest błędna. Jak widzicie, "System 1" zawsze w formie, trzeba uruchomić "System 2", aby zaczął widzieć szersze zależności. Jak ktoś nie wie o czym mówię, link do książki powyżej. Naprawdę warto - pisałem Wam już kiedyś o niej. Dla mnie jest to jedna z najważniejszych książek jakie w życiu czytałem  Tak ja wiem, mamy XXI wiek i statystycznie dla większości książki to przeżytek, ale pomyślcie nad słowami pewnego - O IRONIO - niemieckiego poety
"Tam gdzie pali się książki, tam w końcu będzie palić się i ludzi".
Dodam tylko, że gość zmarł w 1856 roku... nie widział zatem XX wieku, a brzmi jakby coś tam o nim wiedział.
Wracając do zadania. Do 97 dnia wszystko idzie jak powinno, 1m na dobę sumarycznie, ale pomyślcie co się stanie 97 dnia :P
Wierzę, że dacie radę.


"Zapamiętaj Diable co powiem Ci, nigdy więcej z Fechtmistrzem nie stawaj do gry..." (5*)
Drugie z zadań logicznych. To jest zadanie z czasów kiedy kształtowała się moja psychopatyczna osobowość. To zadanie z 7-mej klasy podstawówki, z podręcznika do matematyki. Tak, pamiętam je! Mówiłem przecież, że mam psychotyczną osobowość.
To był zadanie z gwiazdką czyli to trudniejsze. Z czasów kiedy ogarnialiśmy co to jest "x" i jak się go liczy.
Rozdział: "Równania z jedną niewiadomą"

Rzecze raz Czort do żebraka:
"Niech umowa będzie taka,
gdy przebiegniesz ten most cały,
zdwoję twoje kapitały.
Żądam tylko byś w nagrodę
8 groszy rzucał w wodę"
Żebrak chętnie przez most leci,
jeden, drugi, nawet trzeci,
nagle patrzy ZDRADA!!
Ani grosza nie posiada
Teraz prędko rachuj mały,
jakie gość miał kapitały...


Zadanie okazało się trudniejsze niż myśleliśmy. Niektóre odpowiedzi jakie padały to był kosmos :D
No więc pomagaliśmy, ile się dało i finalnie każdej ekipie udało się rozwiązać tą straszliwą zagadkę. Ja wiem: zmęczenie, brak koncentracji itp... ale jak padały czasem teksty: "to bez sensu", to mnie śmiech brał.
Jak czegoś nie umiemy zrobić/rozwiązać, to niekoniecznie jest to be sensu. Wychodząc z takiego założenia, nadal jako ludzkość tkwilibyśmy w epoce kamienia łupanego. Odrobina pokory czyni nas lepszymi, uwierzcie..., no ale wasz wybór.
Zastanówcie się tylko czemu poprawną odpowiedzią jest zarówno 7 jak i 14.
I tutaj szacun dla tych, którzy podali obie odpowiedzi !!!
Chylę czoła, bo 7-mkę znam od podstawówki, a nigdy się nie zastanowiłem, że 14 też jest OK.
Kwestia terminu płatności i tego czy Diobeł wystawia faktury proformy :D :D :D

"Hamlet: What's his weapon?
Osric: RAPIER AND DAGGER" (6*)

No i zadanie szermiercze. Jak mogło by go u nas zabraknąć. Niemniej, pewnie część z Was oczekiwała walki i uwierzcie, że długo nad tym myśleliśmy. Niemniej ze względów sędziowskich, a nie bezpieczeństwa (czasem "chrzanić BHP" to gwarancja najlepszej zabawy!) nie było to możliwe. No bo jak? Dać Wam maski i walczycie między sobą? No to proszę zdefiniować warunki, tak aby oprócz zabawy, był jakiś konkretny cel do zrealizowania. Jesteście przecież z jednej drużyny:
- największa ilość trafień? Zawodnicy będą się okładać bez opamiętania,
- najmniejsza ilość otrzymanych trafień? Będą stoć i nic nie robić, zaliczając najmniejszą możliwą liczbę czyli "0".
Walka z nami? No to ktoś nam zarzuci, komuś daliśmy ciężkie warunki, a innym poddaliśmy walkę i dlatego On przegrał zawody.
To musiało być zadanie bez interakcji z Organizatorami oraz takie gdzie Zawodnik walczy tylko ze trudnościami konkurencji.
Postawiliśmy zatem na zadanie wymagające uwagi i koncentracji - klasyk z grupy dziecięcej (prowadzenie piłeczki bronią) oraz na zadanie wymagające celności (trafianie w ruchomy przedmiot). Biedne te wiszące na sznurkach żabki...
A jako ktoś nas pytał "jak to zrobić" to odpowiadaliśmy "najlepiej powtarzalnie" :D :D :D
Do wykonania tego zadania wzięliśmy najbardziej spektakularną broń z naszego arsenału - Rapiery.
Wielu mogło się przekonać, że precyzyjne prowadzenie broni i trafianie w ruchomy cel, to nie takie proste zadanie, acz zaliczaliśmy konkurencję nawet tym, którzy trochę oszukiwali i podchodzili za blisko. Cóż do prawdziwego uzbrojonego przeciwnika (a nie wiszącej żaby) takie podejście mogło by się skończyć zejściem, jeśli wiecie o co mi chodzi... zatrucia żelazem bywają śmiertelne.
Niemniej, mamy nadzieję, że zadanie spełniło wasze oczekiwania i dobrze bawiliście się z bronią w ręku.

A tak podsumowując jeszcze ogólnie o trasie: wyrzuciliśmy wszystko co nas drażni w przygodówkach.
Limit czasowe na etapach? Do kosza!
Obowiązkowa kolejność punktów kontrolnych czy etapów? Do kosza!
Jest jeden limit - rajdowy. Chcesz najpierw etap z buta, proszę bardzo. Najpierw rower - jak sobie życzysz.
Potrzebujesz więcej czasu na etap pieszy - baw się dobrze. Wolisz dłużej na rowerze - wedle woli.
Jedynie ze względów organizacyjnych i sędziowskich (zamknięcie etapu), zadania są wykonywane pomiędzy etapami.


HORROR TREE (Upiorne Drzewo) i inne cuda
Dwa słowa o trasie - uwielbiamy punkty kontrolne z charakterem, dlatego przejechaliśmy wzdłuż i wszerz Dolinę Dłubni, aby odnaleźć miejsca warte powieszenia lampionu. A jeśli nawet Google nazywa to miejsce HORROR TREE, to wiedz że to naprawdę mocna rajdowo lokacja. Zakochany w Dębach Rogalińskich wiedziałem, że musi tutaj zawisnąć lampion. Basia także uważa, że to perełka w koronie przygotowywanej trasy. A tak z ciekawości, wiecie ile nam zajęło zamontowanie tego lampionu? Uwierzcie, że nie 5 minut :)
Albo nie umiemy rzucać albo to naprawdę było trudne...
To miejsce nazywane jest także Drzewem Wisielców, ale nazwa HORROR TREE podoba mi się o wiele bardziej.


Do kolekcji wpadają także takie miejsca jak Cudowne Źródełko w Gołczy, Źródło Jordan, Oaza na Pustynie Błędowskiej, Skały w Dolinie Dłubni... a co będę pisać. Trochę zdjęć z trasy:
Punkt: KOŚCI

OAZA na Pustyni

BUNKRY w starej, opuszczonej bazie wojskowej:

ŹRÓDŁO JORDAN:

W Dolinie Dłubni

Chata na wodzie:


Na zakończenie dodam chyba najważniejsze: Dziękujemy wszystkim za pomoc przy zebraniu trasy!!
Bez Was byłoby ciężko.Jesteście wielcy.
Czasem zarządzamy całkiem sprawnie, dzięki temu impreza w ogóle się odbyła, ale jednak potrzebujemy też snu. Od czwartku do niedzieli rano spaliśmy łącznie 5 godziny... więc szaleństwa nie ma. Zwłaszcza że wracając z rajdu, gdzieś koło 2-3 w nocy (z soboty na niedzielę) półprzytomni zdjęliśmy jeszcze 3 punkty kontrolne.
Dzięki Wam nie musieliśmy wyruszać w niedzielę bladym świtem na zbieranie kolejnych lampionów. Jeśli coś zostanie po waszym ataku na trasę, to to oczywiście zbierzemy, ale już bardziej na świeżo i już trochę bardziej wyspani.
Raz jeszcze dzięki za wsparcie i pomoc w tej kwestii.
 
Mamy także nadzieję, że mimo błotnistych warunków rajd Wam się podobał.
Przepraszamy za wszystkie błędy i dziękujemy za frekwencję.
Zapraszamy także na Wiosenne "CZARNE KoRNO - Siła KORNOlisa" w Ciężkowicach. Już 13-15 marca.

Do zobaczenia.

CYTATY:
1. Piosenka Sabaton'u "Hearts of Iron"
2. Komiks "Batman: Knigthfall", prolog
3. Piosenka Robert Kasprzycki "Jestem powietrzem"
4. Piosenka The Hooters "Mr. Big Baboon"
5. Piosenka Rafała "Taclema" Chojnackiego "Gra z Diabłem" - powodzenia w szukaniu w necie. Będzie Wam potrzebne :P 
No dobra, macie: https://freedisc.pl/kama13,f-2320406,taclem-gra-z-...
Kocham tekst tej piosenki.
6. Try not to  SHAKE SPEARS about this quote... Proste, że "Hamlet" 


Kategoria Rajd, SFA

Jesienne Beskidzkie KoRNO 2019

  • DST 135.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 26 października 2019 | dodano: 31.10.2019

Od pewnego czasu tak jakoś wychodzi, że górska edycja KoRNO czyli Jesienne Beskidzkie KoRNO wypada co dwa lata, więc już na wejściu jest to rarytas. Ostatnia edycja w 2017 roku była naprawdę niesamowita, zwłaszcza w kontekście przygotowanej dla nas trasy. Co tu dużo mówić, ta impreza ma szczególne miejsce w naszym sercu, bo mało... ZA MAŁO jest górskich rajdów. Ten rok i tak był łaskawy i w takowe obfitował, ale ogólnie jest ich zawsze za  mało!
Pierwsze edycje tego KORNA odbywały dawno temu gdzieś w Beskidzie Małym, ale ostatnia impreza to był środek Beskidu Żywieckiego. Tegoroczny rajd ponownie zabiera nas w Żywiecki, gdyż baza jest Jeleśni - rzut beretem od Korbielowa. Dobrze jest wrócić w góry, dobrze jest wrócić na Jesienne Beskidzkie... tym razem niczym Oddziały Specjalne(j Troski) SFA jesteśmy wyposażeni w iście kosmiczny sprzęt.

"GIMME FUEL, GIMME FIRE, GIMME THAT WHICH I DESIRE..." (1*)
Seńores y Seńoras, Panie i Panowie, Damen und Herren, „Ladies and Gentledudes”(2*), nadszedł czas oczekiwanej (najbardziej to chyba przez nas...) premiery. Na KORNO przyjeżdżamy bowiem na naszych nowych maszynach – leśnych Bestiach, które „jedzą skały na śniadanie”(3*), a przed snem lubią wrzucić na ząb także kilka lampionów. Owszem, przejechaliśmy się już na nich, w ramach eksploracji terenów pod Siłę KORNOlisa (przypominam: marzec 2020!), ale oficjalnie będzie to ich pierwszy rajd…i to od razu górski!
Część osób natychmiast wyczaja, że między naszymi nogami coś się znaczenie powiększyło.
Tak… przesiedliśmy się na FULL’e, co by już tak nie trzepało naszymi starymi kośćmi na zjazdach. Ogólnie historia czemu w ogóle i czemu teraz jest dość zawiła, ale w bardzo dużym uproszczeniu powiem, że nasze stare Bestie zostały już mocno nadgryzione zębem czasu i zasłużyły na spokojną emeryturę.
Cały czas myślę nad imionami dla naszych nowych maszyn:
- był Santa,
- był Król Dart(h)Moor Pierwszy,
- był Venom…
a teraz? Może "Duch i Mrok"? Para złowieszczych Bestii jakoś tak mi się kojarzy właśnie z tym filmem.
Basiny były Duch, a mój Mrok (The Darkness)… chociaż kształt górnej rury ramy Basi przypomina trochę całkę. No to co , Black Integral - Czarna Całka? Ech, chyba jednak wolę Duch i Mrok – może dlatego, że to te same modele: TREK FUEL EX. Sami widzicie chyba, że tytuł rozdziału i skojarzenie z Metallicą nie jest bezpodstawne.

Ten napis EX na ramie także kusi aby z nim coś pokombinować, bo także kojarzy się z ogniem.
Czemu z ogniem? A słyszeli o Dyrektywach Nowego Podejścia? Pewnie cześć z Was nie, choć spotykacie się z nimi na co dzień w życiu… Znak CE na produktach i Deklaracja Zgodności WE.
Nie chce Was zanudzać, więc w bardzo dużym skrócie i jeszcze większym uproszczeniu, hasłowo powiem dwa słowa o Dyrektywach, bo to naprawdę warto wiedzieć na co dzień:  

EU (Unia) to w dużej mierze ujednolicone przepisy dla bardzo wielu produktów i wyrobów.
Dyrektywy określają wymagania zasadnicze, dla różnych wyrobów Muszą być one spełnione, nim produkt trafi na rynek. Mogą to być wymagania  dotyczące bezpieczeństwa użytkownika, kompatybilności elektromagnetycznej urządzenia, komfortu użytkowania, przyjazności dla środowiska, itp. Tych Dyrektyw jest wiele, na przykład:
- niskonapięciowa LVD,
- kompatybilności elektromagnetycznej EMC,
- medyczna MDD,
- maszynowa MD,
- hałasowa OND,
- materiałowa RoHS, itp.
Znak CE na produkcie to potwierdzenie że wyrób spełnia wszystkie wymagania zasadnicze dyrektyw pod jakie podlega (to nie jest znak tylko bezpieczeństwa). Jest jeszcze jednak dyrektywa ATEX (Atmosphères Explosibles) czyli specjalne wymagania dla urządzeń pracujących w strefach zagrożonych wybuchem.
Brzmi groźnie… ale nie trzeba pracować w kopalni czy fabryce, aby spotykać się z takimi urządzeniami. Na stację benzynową jeździcie? No więc właśnie… spotykacie się z ATEX czy o tym wiecie, czy nie. Powiedzcie zatem „dzień dobry” następnym razem.
Urządzenia spełniające wymagania ATEX'owe mają jeszcze dodatkowe oznaczenie EX.


Tak ja nasze nowe TREK FUEL EX.
Już wiecie zatem, dlaczego kojarzy mi się to z ogniem i wybuchami. Wszyscy przecież kochamy eksplozje!
Jak śpiewał Rammstein: „immer wenn ich einsam bin, zieht es mich zum Feuren hin” (4*)
… i powiem Wam, że te maszyny są OGIEŃ! Eksplozja radości (z jazdy). Wiem że to trochę onanizm sprzętowy, ale jaramy się jak Londyn w 1666 !!! U nas w sercu znajdziecie prawdziwe Atmosphères Explosibles….


Chrzest bojowy czyli rozpoznanie bojem
Do Jeleśni docieramy na kilka minut przed odprawą.Tak jakoś nie mogliśmy się wyrobić. Na odprawie dowiadujemy się, że limit rajdu został wydłużony o godzinę czyli do 19:00. Start równo o 8:00 więc trochę dzisiaj pojeździmy. Super bo będzie okazja do testów zjazdów i podjazdów. Zaczniemy naprawdę z grubej rury i Bestie od razu ruszą w góry, robić to do czego zostały stworzone.
Jednak 3 pierwsze punkty to rozgrzewka: przeloty niemal po płaskim, bo lampiony wiszą w okolicach Jeleśni.
To dobrze, jest czas oswoić się z Potworami nim ruszymy w dzicz. Nie wiemy jeszcze jednak, że jak testy udadzą się znakomicie, to nasza nawigacja dzisiaj... ho ho ho. Zmieniamy banderę na Zdupywariantowcy...




„Teraz prędko zanim dotrze do nas, że to bez sensu” (5*)
Pierwsza z naszych 4 wielkich WTOP nawigacyjnych dzisiaj.
Czy byliśmy rozkojarzeni zabawami z ogniem, czy niewyspani, czy jeszcze coś innego… nie wiem, ale nawigacyjnie nie poszło nam na tych zawodach najlepiej. Pierwsza wtopa to klasyczny przykład owczego pędu… na zatracenie. Skończyły się płaskie tereny i ciśniemy bardzo długim podjazdem. To podjazd z cyklu „co za wściekła góra… wciąż samogeneruje się na nowo!”. Kręcimy i kręcimy, a końca nie widać.Wraz z nami ciśnie jeszcze jedna para i ciągle tasujemy się na podjeździe. Raz my Ich wyprzedzamy, raz Oni nas… i tak się nam plecie.
W końcu (chyba po 3 stuleciach)… docieramy do hotelu górskiego, od którego droga… idzie pod górę jeszcze stromiej niż do tej pory.
Akurat na tym etapie, wspomniana wcześniej para jedzie przed nami. Ostro atakują podjazd i dymają pod górę. Nie będziemy przecież gorsi. Dawaj z Nimi! Zwłaszcza, że do punktu już niedaleko. Nachylenie drogi to jakiś kosmos, ale nie pchamy! Jedziemy...
Jeden serpentyn. Drugi serpentyn… trzeci serpentyn. Z pomiaru odległości wynika, że powinien być już tu ten lampion… droga kręta, wiec może pomiar nie jest dokładny? Może to jednak kawałek dalej? Kręćmy szybciej! Byle tylko nie dać Im odskoczyć!
Czwarty serpentyn, piąty serpentyn… no cholera, punkt powinien być już dawno temu, no ale Oni jadą dalej pod górę… za Nimi!
Szósty zakręt, kolejny mega stromy kawałek… Basia w końcu zerka na kompas. Byłoby przykro abyśmy cisnęli nie w tą stronę co trzeba.
Konsternacja. Szok i niedowierzanie. Ale jak to? Oszukano nas!
Ile się musimy wrócić? Sprawdzamy… no tak. Miało być za ciekiem wodnym w prawo. Zaraz, jak za ciekiem wodnym? Mostek to był przy hotelu! Na samym początku tego chorego podjazdu!! Ale tam drogi żadnej przecież nie było…
Nie mając zbyt dużego wyboru zjeżdżamy wszystko, co właśnie podjechaliśmy... aż z powrotem do tego górskiego hotelu.
Jest ciek wodny, jest mostek… jest i droga. Nie widzieliśmy jej bo tak cisnęliśmy w trybie pościgowym. Klasyczny błąd… przedszkolny właściwie. 20 min w plecy, mega podjazd zrobiony „dla sportu”. Cudownie... piękny początek rajdu.


"Chodź pomaluj mój szlak na żółto i na niebiesko" (6*)
Jesteśmy dość wysoko, więc postanawiamy nie zjeżdżać całego zrobionego podjazdu (aż od głównej drogi), ale drzeć stąd na drugą stronę góry. Trzeba złapać inna drogę od wspomnianego już hotelu i przeprawić się przez grzbiet. Byle tylko nie pod wyciągiem bo wtedy przeprawimy się przez wierzchołek czyli w najwyższym miejscu… wystarczy nam trawers z pominięciem szczytu. Posłuży nam do tego droga zaznaczona na mapie.
Chwilę później dymamy pod wyciągiem na sam szczyt. Ej, co znowu poszło nie tak… nie udało nam się znaleźć drogi, która trawersuje zbocze. Skręciliśmy za wcześniej i poszliśmy drogą pod samym wyciągiem, myśląc że droga jakiej poszukujemy nie istnieje w rzeczywistości. Z rozmów w bazie dowiemy się, że była… kawałek dalej. Ale nie, my najstromszym możliwym odcinkiem pod górę…
Czyli WTOPA nr 2. Wytachać się na szczyt nie było prosto… znowu straciliśmy jakieś 20 min, jak i zupełnie niepotrzebnie przeprawiliśmy się na drugą stronę góry w najgorszym miejscu – przez szczyt. Można było wierzchołek obejść i zjechać po drugiej stronie, ale trzeba było najpierw nie zgubić właściwej drogi…
Nie dość, że czas w plecy, kolejny masywny garb w nogach, to jeszcze nie do końca wiemy gdzie jesteśmy. No niby wszystko jasne, bo jesteśmy na szczycie, ale teraz trzeba będzie się dobrze wyazymutować na kolejny punkt. Zgubiona droga wyprowadziłaby nas dokładnie tam gdzie byśmy chcieli być, ale ze szczytu to trzeba mocno pokombinować jak się tam dostać.
Znajdujemy jednak żółty szlak (nie mamy oznaczeń szlaków na mapie). Czym charakteryzują się szlaki? Zwykle nie znikają gdzieś w krzorach, ale doprowadzają do jakieś cywilizacji. Ruszamy zatem żółtym… nie idzie on wprawdzie dokładnie tam gdzie chcemy, ale nie jest to do końca zły kierunek. W dolnych partiach trafiamy na przecinający go szlak niebieski i tym zjedziemy już tam gdzie chcemy.
Przynajmniej tyle… przynajmniej szlaki okazały się dla nas łaskawe.


CZAS OLŚNIENIA...

Jedziemy po kolejne punkty. Tym razem naszym celem jest ambona nad rzeką. Mamy nadzieję, że teraz będzie już z góry (pod kątem wtop a nie terenu, bo terenowo to będzie raczej pod górę i to bardzo). Nic bardziej mylnego. Suniemy piękną drogą, odmierzamy się do skrętu i… skręcamy wprost w jakieś krzory. Ścieżka znika w polu, ale udaje nam się dotrzeć do rzeki. Teraz targamy wzdłuż rzeki pod jakimś podmokłym terenie i łopianach. Jeszcze wąwóz i docieramy do pięknej drogi przy której stoi ambona… no co jest?
Czemu nie przyjechaliśmy tu drogą?? Co się dzisiaj dzieje… WTOPA nr 3. Może nie tak spektakularna jak poprzednie dwie, ale jednak dojazd tutaj drogą to była by formalność, natomiast targanie 200m korytem rzeki znowu urwie nam trochę czasu.
I wtedy to do nas dochodzi. No scena postaci: „Mistrzu właśnie poznałem straszna prawdę. Kanclerz jest Lordem Sith” (7*)
Przecież mamy nowe rowery i musieliśmy skalibrować pod nie liczniki. Oczywiście robiliśmy to w piątek w nocy, na chwilę przed wyjazdem na KoRNO (po co wcześniej, przecież to zajmie chwilę…). Aby było łatwiej w żadnej tabelce nie znajdujemy naszego rozmiaru 29” x 2.6” oraz 27.5” x 2.6”. Jest noc przed rajdem, musimy jeszcze spakować plecaki i rzeczy na nocleg… nie ma czasu mierzyć koła ręcznie. Wpisujemy zatem z ogólnie dostępnych tabelek najbardziej zbliżoną wartość.
Często nawigujemy po odległości a nie po drogach, ponieważ nieraz ścieżki które są na mapie, w rzeczywistości nie istnieją. No, ale jak nasze liczniki podają wartość obarczoną błędem, to potem skręcamy za wcześnie i drzemy korytem rzeki zamiast dojechać do ambony drogą. Cudownie: 3 spore wtopy od startu. Widzę, że dziś jesteśmy po prostu bogami nawigacji.


Co tam słychać u ROMANKA?
Wjeżdżamy w masyw Romanki. Potężna góra, jedna z ważniejszych Beskidu Żywieckiego (obok innych tak ważnych jak Babia, Pilsko, Rysianka, Racza, Rycerzowa, Jałowiec, Mędralowa… :D :D :D). Na samą Romankę (1366 m) nie wyjedziemy ale na jakieś 1000m npm to dotrzemy, szukając poukrywanych tu lampionów. Co ciekawe, tutaj nawigacja idzie nam jak złoto – wielu zawodników mówiło, że (zwłaszcza) punkt numer 4 był bardzo trudny do znalezienia. My wjechaliśmy w niego idealnie. Niemniej rzeczywiście, zadecydował o tym jeden fakt: udało nam się zorientować, że klasa dróg na mapie nie odpowiada klasie dróg w rzeczywistości. Dzięki temu nie daliśmy się zwieść i nie odbiliśmy z dobrej drogi zbyt wcześnie.
Co ciekawe, to był taki prawdziwie Jaszczurowy punkt: gdzieś na złamany drzewie, wiszącym w poprzek strumienia, z ciężkim dojściem bo przez potok zawalony innymi wiatrołomami. Takie punkty lubimy!





„Pamiętamy, szanujemy swe wspomnienia...” (8*)
Musimy zjechać na druga stronę Romanki, ale ostrożnie wybieramy „stokówki” tak aby nie stracić wysokości. Obstawiamy, że przy dzisiejszym limicie nie uda nam się zrobić całej trasy, więc najrozsądniej będzie odpuścić schronisko na Hali Miziowej. Pchanie się pod Pilsko zabierze nam w cholerę czasu, który możemy zużyć na złapanie 2-3 innych punktów. Nie opłaca się zatem dymać pod schronisko po 1 punkt, skoro i tak musimy zoptymalizować trasę bo nie zrobimy całości. Zjeżdżamy z Romanki zatem tak, aby pomiędzy dwoma punktami (mostek i wodospad) mieć w dół. Ci którzy polecieli najpierw po wodospad, potem musieli długo dymać pod górę pod drugi lampion… ech cali my. „Mamy swoje momenty, rzadko, ale je miewamy” (9*). Czasem coś rozegramy po mistrzowsku, a czasem będą to 3 wielkie wtopy z rana…
Wodospad znamy bo byliśmy tu wraz z Dominikiem kilka lat temu. Wycieczka rowerowa na Pilsko z Przełęczy Glinne, potem Rysianka i zjazd do wodospadu. Jak wtedy lało… jak wtedy niesamowicie lało. Najpierw prawie 4 godziny pchania roweru na Pilsko (pchanie roweru przez kosówkę to lekki dramat), a potem wodny Armagedon. Niemniej przynajmniej wodospad był wtedy o wiele bardziej okazały. Dziś jest piękna pogoda – niemal lato, więc jest super.
Korzystając z doświadczenia czy wspomnień jak kto woli, przeprawiamy się do Korbielowa właściwie bez pomocy mapy – jedziemy po prostu z pamięci. Nawigacja postaci: przy domu z zielonym dachem w lewo.




Mówisz na niego wykrot na może on ma na imię Stanisław… KONIECPOLSKI
Kierujemy się na wspomnianą już Przełęcz Glinne. Mamy tam do znalezienie wykrot. Jest on położony naprawdę na końcu Polski, bo przełęcz ta jest granicą ze Słowacją. Mamy zatem wykrot KONIECPOLSKI. Trzeba jednak na tą przełęcz dojechać. A jest tu mocno pod górę. Mamy już swoje w nogach dzisiaj, więc jedzie się ciężko. W drodze do punktu spotykamy także Kamilę i Filipa, którzy są dzisiaj na pieszej 50-tce. Zbiegają właśnie z gór i też widać po Nich, że trasa ich trochę sponiewierała. Zamieniamy kilka słów i lecimy dalej, nikt za nas na tą przełęcz nie podjedzie. To jest jednak kluczowy moment w całym rajdzie. To wtedy podjąłem bardzo ważną decyzję.
Do tej pory byliśmy po porostu na rajdzie Jesienne Beskidzkie KoRNO, ale teraz – na samej granicy kraju – uświadomiłem sobie jak blisko z bazy mamy na Słowację. Wrócimy tu w niedzielę po rajdzie! Do tego fajnego sklepiku zaraz za granicą – po Kofolę i Vinea’ę. TAK!!! Wrócimy tu przed wyjazdem na pewno!
W takiej sytuacji wykrot jest formalnością. Podbijamy punkt i ruszamy w dół, zjeżdżamy wszystko co przed chwilą podjeżdżaliśmy… nie ma to jak wydymać sobie na przełęcz i zawrócić.
Jest już także dość późne popołudnie, a przed nami jeszcze kilka punktów. Zaczynamy pomału się zastanawiać czy Hala Miziowa będzie jedynym opuszczonym dzisiaj lampionem…


Strzał w dziesiątkę? No chyba jednak nie…
10-tka… Nasza 4-ta WTOPA dzisiaj. Co za dramat… Punkt to ruina. I rzeczywiście była to ruina… naszej nawigacji.
Nie wiem co nami kierowało przy wyborze takiego wariantu… Droga, którą wybraliśmy na dojazd do punktu, najpierw szalonym zjazdem sprowadziła nas w dół, aby chwilę potem wspinać się znowu pod tą samą górę, tylko obok. A byliśmy już dość wysoko przecież… i zamiast przejechać między poprzednim punktem a 10-tką, dwa razy podjeżdżamy tą samą górę. Co więcej chwilę później ucieka nam jedno odbicie ścieżki co powoduje, że przestrzeliwujemy punkt o jakieś 200 metrów. Niby niewiele, ale to 200m przebieżnego lasu, krzorów i gęstwiny… ale takiej przez którą się nie przedrzemy. Musimy się zatem wrócić i spróbować raz jeszcze.
Nie wiem jak, ale w końcu znaleźliśmy tą 10-tkę. Niemniej, to czwarta duża wtopa dzisiaj. Łącznie to pewnie z 1,5 godziny w plecy roztrwonione przez głupie błędy.
Do tego właśnie zapada zmrok. W ciągu kilku chwil robi się ciemno (nic dziwnego, to końcówka października przecież).
Uda nam się złapać jeszcze jeden punkt: w bunkrze, ale dwa kolejne będą już poza zasięgiem.
Brakłoby nam najpewniej czasu aby zaliczyć je w limicie rajdu czyli do 19:00, z założeniem nie spóźnienia się na metę.
Może jeden z nich byłby realny, bo nie był bardzo daleko (acz było tam dość solidnie pod górę) i po krótkiej dyskusji nie zdecydowaliśmy się jednak na podjęcie ryzyka. Zjeżdżamy na bazę z wynikiem 18/21.


Nieoczekiwanie, niespodziewanie… niezasłużenie
Wiecie co mówią na mieście? „Fortuna kałem się tuczy” czy jakoś tak. Zawsze miałem problem z zapamiętaniem tych dziwnych powiedzonek. Musi być w nich jakieś ziarno prawdy bo w bazie okazuje się, że nasz wynik jest fenomenalny.
Basia jest pierwsza, ja drugi w open. WAT? O co chodzi… DFQ? Cztery wielkie wtopy, 3 brakujące punkty kontrolne a tu taki wynik.
Czyżby wszyscy zrezygnowali ze zmagań? Wychodzi na to, że rajd był naprawdę trudny! Niemniej, nie usprawiedliwia to aż 4 nawigacyjnych wtop… Mimo, że jest to jakiś dziwny przypadek (aby uniknąć słowa: nieporozumienie), w takich chwilach trochę szkoda, że rajd jest dwudniowy i ranking całościowy będzie sumą obu dni. Wiemy bowiem, że obecny wynik będzie nie do utrzymania w niedzielę. Drugi dzień rajdu to tylko 4 godziny, czyli coś jak maraton MTB. Tętno w strefie śmierci i dzida do przodu – tak zwane UPALANIE. Profil wysiłku tak bardzo różny od wszystkiego co robimy, że nie ma szans nawet nawiązać realnej walki.
A jak walniemy takie wtopy jak w sobotę, to będzie wesoło…
Z ciekawostek: wieczór po rajdzie spędzamy w Czarnobylu i Kazachstanie, bo dwójka z zawodników robi multimedialne prezentacje ze swoich wypraw. No i „Tak minął wieczór i poranek… dzień pierwszy” (10*).

NIEDZIELNE UPALANIE
Zgodnie z przewidywaniami niedziela to – wspomniane już – tętno w strefie śmierci. Wszyscy cisną jakby piekła nie było.. a przecież piekło i to dość mocno. Piekło w nogach po sobocie. My też ciśniemy, ale podobnie jak w sobotę zaczynamy od wtopy… na co za zawody! Niby niewielkiej i tym razem bardzo niezawinionej, bo droga która jest na mapie i prowadzi do punktu, w rzeczywistości nie istnieje… ale jednak wtopy. Nie sposób było przewidzieć, że drogi nie będzie/zniknie w krzakach. Na przedzieranie się na dziko tracimy koło 20 min… ech braknie nam tych 20 min pod koniec rajdu.
Szczęśliwie to zdarzenie wyczerpie limit wtop na tym rajdzie i od tej pory polecimy nawigacyjnie jak po sznurku.
Problematyczne pozostaną już tylko podjazdy i podejścia, a tych dzisiaj także nie braknie.
W sobotę było zrobiliśmy koło 90 km i prawie 2300 przewyższeń, a dziś trasa szacowana jest na około 40 km i kolejny 1000 w kontekście sumy podejść.



Wzgórze 726…
Cholera, brzmi prawie jak obóz 731. Jak nie wiecie czym był ten obóz to polecam poczytać/posłuchać tutaj i tutaj.
To naprawdę mroczna historia „nauki”, a jeśli ktoś się kiedyś dziwił skąd my wiem, że człowiek w temperaturze takiej i takiej umiera tyle i tyle (a nie dłużej czy krócej) to już zna odpowiedź na to pytanie. Cóż wyniki badań uzyskiwane w obozie 731 były zbyt ważne dla światowych hegemonów po II Wojnie Światowej, aby postawić któregokolwiek z „naukowców” przed sądem. Historię piszą zwycięzcy – pamiętajcie o tym.
Nasze wzgórze 726 to też jakieś koszmar. No po prostu wściekła góra, nie chce się skończyć… część podjeżdżamy, sporą część pchamy. Końcówka to bardzo strome podejście po kamieniach.





Złota droga!!!  No po prostu "Pocztówka z Beskidu"
Na szycie tej wściekłej góry trafiamy na przecudny żółty szlak. Niczym stworzony na rower: raz w górę, raz w dół, pełna przejezdność (FLOW!), no i super widokowy. Ciężko uwierzyć, że to październik.

"Jesienią góry są najszczersze
Żurawim kluczem otwierają drzwi
Jesienią smutne piszę wiersze
Smutne piosenki śpiewam Ci..."


Jest po prostu przepięknie. I tak jak ostatnio całą drogę na Tropicielu nuciłem sobie "Czarny Chleb i Czarna Kawa", tak teraz nie mam pojęcia ile razy, na tej drodze zanuciłem "Pocztówkę z Beskidu". Jak ktoś nie zna,to w tytule rozdziału jest link bo fantastycznego wykonania.
Docieramy do bazy, gdzieś tam pod drodze łapiąc jeszcze dwa punkty (w tym jeden uznany BPK na rozwidleniu strumieni).
Tak jak sądziliśmy nie było szans utrzymać wyniku z wczoraj, ale i tak nie jest źle. Basia finalnie ląduje na miejscu trzecim.
Kiedy wszyscy zbierają się do domu my - zgodnie z planem - uderzamy na Słowację po Kofolę!
Fantastyczny weekend w górach: chrzest bojowy maszyn, mocna trasa i piękny dzień. 
Szkoda, że Zimowego Korno nie bedzie i następna edycja to dopiero w 2020, ale ale ale...

Będzie to nasze WIOSENNE CZARNE KORNO w marcu 2020!!!
Lord SFAROC powraca! A wraz z Nim jego wierny sługa - Alchemik KORNOlis!
Kto z Was oprze się Sile KORNOlisa?






CYTATY:
1. Piosenka zespołu Metallica "FUEL"
2. Uff jakby to wyjaśnić... aby zrozumieć to nawiązanie potrzebna jest krótka historia:

Jest taki kanał na YouTube "JT Music" - gość robi piosenki grach. Wiele cytatów z jego utworów znalazło się już na tym blogu.
Obczajcie sobie np. piosenkę do Wiedźmina - rewelacyjna nuta jak i tekst.
Któregoś dnia zarzucił jednak konkurs, aby zrobić piosenki w których znajdzie się jak najwięcej faktów - taki back to school.
Inny, podobny Mu twórca DAN BULL odpowiedział TROLL'ową piosenką "True Facts" i to właśnie ze wstępu do niej pochodzi ten fantastyczny tekst: "Ladies and Gentledudes"


3. Niegdyś, lata temu hasło reklamowe rowerów GIANT'a 
4. Piosenka zespołu Rammstein "Hilf mir"
5. Cytat z bajki "Madagascar"
6. Parafraza piosenki zespołu 2+1 "Chodź, pomaluj mój świat"
7. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod III: Zemsta Sith'ów"
8. Piosenka z serialu "Zmiennicy"
9. Film "Gwiezdne Wojny, Epizod V: Imperium kontratakuje"
10. Biblia oczywiście


Kategoria Rajd, SFA

Tropiciel 28

  • DST 70.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 października 2019 | dodano: 22.10.2019

Kolejny Tropiciel w naszej rajdowej karierze! Jak ktoś nas choć trochę zna, ten wie że zawsze kombinujemy tak aby wraz z tą (nocną w końcu imprezą) złapać jeszcze jakaś inną przygodę dnia poprzedzającego. Różne już tworzyliśmy konfiguracje, raz z jakaś własną wyprawą np. w Góry Opawskie czy Masyw Ślęży, innym razem jadąc za dnia na Jaszczura lub Liczyrzepę. Owszem oznacza to, że zawsze na ten rajd przyjeżdżamy, mając jakieś 60-90 km w nogach (i to czasem po górach), ale po prostu żal nie być na tak zacnych imprezach. Kiedyś się śmiałem, że sobota + noc to mało, powinniśmy kiedyś spróbować: sobota + noc + niedziela – no bo niby czemu się ograniczać. No i doigraliśmy się… no bo wiecie jak to mówią:

„Careful what you wish, you may regret it, careful what you wish – you may just get it” (1*)
Tym razem Tropiciel wypadł w terminie naszych zawodów szermierczych w Katowicach. Jeśli ktoś chciałby przeczytać relację z drugich zawodów Pucharu 3 Broni 2019 to znajdzie ją pod tym adresem.
Nasze zawody szermiercze to dwa dni intensywnych zmagań z bronią w ręku, gdzie sobota to pierwsza faza eliminacji a niedziela to faza druga i finały. Wciśnięcie Tropiciela pomiędzy wydaje się pomysłem „lekko” karkołomnym… acz nie niemożliwym.
Najciężej będzie z logistyką bo dzień (i noc) nie są gumy i jak dojazd na Tropiciela nie będzie żadnym problemem, bo zawody szermiercze zawsze kończymy około 18:00 w sobotę, to powrót w niedzielę do Katowic na 10:00 już taki łatwy nie będzie.
Kontaktujemy się z Organizatorami rajdu i pytamy czy byłby opcja aby wyruszyć na trasę rowerową 60km już o 22:00 (starty rowerzystów są zawsze od północy), ale niestety nie ma takiej opcji. Mogą nam jednak zaoferować pierwszą minutę startową, czyli równo północ. Bierzemy!! Zawsze coś.
W tym miejscu chcielibyśmy podziękować Organizatorom za jakże częste wychodzenie naprzeciw naszym dziwnym prośbom (ostatnia minuta startowa bo musimy dojechać Z innej imprezy, pierwsza bo musimy dojechać NA inną imprezę). Nie mają z nami lekko, dlatego tym bardziej dziękujemy Im za patrzenie na nas przychylnym okiem!
Start o północy to trochę późno w kontekście powrotu do Katowic na 10:00 w niedzielę, bo nasz limit czasowy to 8 godzin.
Pozostaje zatem nie jeździć do limitu, ale zrobić trasę w czasie krótszym. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale spróbujemy. Będziemy wytyrani po pierwszym dniu walk… no ale zawsze jesteśmy na Tropicielu po czymś wytyrani, więc to nie nowość.
Dopasowujemy nasz plan do realiów pola walki. Grunt to dobra nawigacja – nie ma tym razem miejsca na wtopę na jakiś bagnach (niezapomniany Tropiciel 19 „W bagnach rozpaczy”) czy też czasochłonną walkę z wiatrołomami, tam gdzie miała być ścieżka (równie dobry gangsterski Tropiciel 26). Nastawiamy się na ostrą walkę z czasem. Jeśli chcemy zdążyć to musimy pojechać naprawdę mocno i do tego „jak po sznurku”. Motywacja jak nigdy :)


"Sen zwiastunem jest nadziei, we śnie wszystko jest możliwe…" (2*)
Nadziei że uda nam się zrobić całą trasę. Taki jest cel, zaliczyć wszystkie punkty kontrolne i zdobyć kolejne miano Tropiciela. Musimy jednak to zrobić nie w tyle w limicie rajdu (8 godzin), ale jak najszybciej dzisiaj. Z Jelcza Laskowice do Katowic mamy około 2 godzin drogi… i trochę boję tego powrotu. Presja czasu, nieprzespana noc, zmęczenie po dwóch dużych imprezach sportowych… zdaję sobie sprawę, że jeśli pojawi się znienawidzony przez mnie Sleepmonster to będzie słabo. Będziemy musieli się gdzieś przespać, aby nie ryzykować kraksy na autostradzie…. a wtedy nie dotrzemy na czas.
Postanawiamy zatem „uciec do przodu” – skoro nie możemy wystartować o 22:00, to wykorzystajmy ten czas na sen. Wyśpijmy się trochę na zapas! Do Jelcza wyruszamy o godzinie 20:00, a 3 km przed bazą zatrzymujemy się na leśnym parkingu i układamy do spania w aucie. W taki weekend jak ten każda godzina snu może być na wagę złota. Pamiętacie stare wojskowe przysłowie: jak możesz siedzieć to nie stój, jak możesz leżeć to nie siedź… więc jak możesz spać, to śpij. Dojdzie tutaj do zabawnego zdarzenia, bo Magda, Mateusz i ich rowerowa ekipa (link do ich rowerowego bloga jest tutaj --> Kolarska Grażyna.) też walą do Jelcza na Tropiciela i pięknie wyczają nasze auto stojące na skraju lasu. Specjalnie zawrócą aby sprawdzić czy wszystko z nami OK, bo rzeczywiście może wyglądać to dziwnie: rowery na dachu samochodu, środek nocy, a załoga pojazdu nie daje znaku życia.
Szczęśliwie wszystko jest (jeszcze…) pod kontrolą, więc nie jest tak źle. Do bazy docieramy już razem. Chwilę później meldujemy się z rowerami na starcie. Do północy zostało już tylko kilka minut.

Czy słodycze to dla Was temat TABU?
Dostajemy mapy i kreślimy nasz wariant. Motywacja jest duża – w planie jest przecież komplet punktów w jak najkrótszym czasie. Czy to się uda? Zobaczymy. Standardowo na trasie 60 km (która ma mieć dzisiaj ponoć trochę więcej) umieszczone są dodatkowe punkty K oraz L . Postanawiamy zatem tak zaplanować nasz wariant aby w razie konieczności móc pominąć właśnie któryś z tych punktów - są one zawsze najbardziej oddalone od bazy. Nasz wybór pada na kierunek południowy, co oznacza że w pierwszej fazie rajdu uderzymy w lasy częściowo nam znane z Rajdu Liczyrzepy (luty 2019).
Zaczynamy od długiego przelotu przez Jelcz i wjeżdżamy w spowite mrokiem knieje. Mijamy ukryte w ciemności bunkry (wiemy, że tam są bo wisiał tu lampion na Liczyrzepie) i chwilę później wpadamy na nasz pierwszy punkt kontrolny. Tu od obsługi dostajemy po batonie Prince Polo i życzenia powodzenia na trasie. Obie rzeczy nam się przydadzą pod kątem realizacji naszego planu.
Zaopatrzenie w słodycze ruszamy dalej i wjeżdżamy głębiej w las.
Na kolejnym punkcie spotykamy się z pierwszym zadaniem tej nocy. To gra – tak zwane: tabu, musimy przekazać drugiej osobie pewną informację, ale mamy zakaz używanie konkretnych słów. Jednym z pierwszych haseł jakie nam się trafiło było KRWOTOK. Nie ma to jak szczęśliwa ręka w losowaniu. Drugie hasło to „reakcja alergiczna”, gdzie zakazane są takie słowo jak alergia, kichanie, pyłki itp. Jak opisać słowo reakcja? Utlenianie i redoks, synteza, analiza… zryte łby dadzą radę!



"When a blind man cries…" (3*)
A płacze dlatego, że ciągle potyka się o jakieś gałęzie plączące mu się pod nogami. A było to tak…
Docieramy przez las do kolejnego lampionu. Jest on skryty w ogromnej ruinie tzw. kulochwycie! (info także TU)
Dowiadujemy się, że musimy tutaj pomóc pokrzywdzonym w wypadku lub katastrofie. Możemy jednak wybrać sobie gdzie przeprowadzamy akcję ratunkową: Francja, Tajlandia, Ukraina czy Himalaje. Bez chwili zastanowienia podajemy Himalaje – góry mają swoje prawa oraz szczególne miejsce w naszym sercu. Ruszajmy zatem w strefę śmierci związaną z wysokością!
Naszym zadaniem jest pomóc bezpiecznie przejść przez przeszkody obie cierpiącej na ślepotę śnieżną. Osobą, która cierpi na ślepotę jest… em ja. Zawiązują mi oczy, a Basia tylko i wyłącznie głosem ma mnie bezpiecznie przeprowadzić po zadanej trasie.
Byłoby szkoda, gdyby Szkodnik czasem mylił stronę lewą z prawą. Owocuje to tym na przykład, że konar o który miałem się nie potknąć, a który miałem bezpiecznie wyminąć, właśnie znalazł się pod moimi nogami. Albo ta dziura z lewej, była tak naprawdę dziurą w prawej… niemniej jakoś udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku na koniec wyznaczonego odcinka.
Po rajdzie dowiemy się, że inne zadania też były ciekawe: Tajlandia (ratownictwo jaskiniowe: dzieci uwięzione w jaskini), Ukraina (katastrofa w Czarnobylu), Francja (Pożar w katedrze Notre Dame).



"Bad luck, why the f**k is it coming after me? Car crash in the middle of the street !" (4*)
Ruszamy po najbardziej oddalony punkt (L) na południowej części mapy. Wyjeżdżamy z lasu i wjeżdżamy do Bystrzycy.
Na skrzyżowaniu przy drodze głównej jasno od świateł policji i straży pożarnej. Dziwne… owszem, Straż Pożarna jest twarzą tej edycji Tropiciela, ale do punktu jeszcze spory kawałek. Gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to nie punkt kontrolny ale miejsce prawdziwego wypadku. Ktoś postanowił na prostej drodze wbić się autem w latarnię. Na miejscu są już służby i zabezpieczają teren… no trzeba przyznać, że ten ktoś stanie się gwiazdą dzisiejszej edycji rajdu. Wybrał sobie idealne miejsce… tędy przejadą chyba wszyscy kierujący się na punkt L, bo to najbardziej naturalny wariant dotarcia tam.
Mijamy wypadek i staramy się nie przeszkadzać pracującym służbom… niemniej będą mieli tutaj tłoczno od uczestników rajdu.
Ponownie wjeżdżamy w las w poszukiwaniu ambony.
Noc jest piękna! Nad leśnymi polanami unoszą się gęste mgły, a na niebie świeci połowa księżyca. Jest też dość ciepło, bo około 10-12 stopni. Mimo zmęczenia zawodami jedzie nam się fantastycznie. Pamiętacie klasykę?

- Piękna noc, Alfredzie?
- Tak, Panie Bruce. Noc godna prawdziwego myśliwego (5*)


Ambona w rozproszonym mgłą świetle czołówki robi niesamowite wrażenie. Robimy parę zdjęć, zbieramy punkt kontrolny i ruszamy w z powrotem. Dół mapy zaliczony, teraz środek i północ. Jest godzina 1:25 – minęło półtorej godziny od startu. To 4-ty punkt z 12. Jest dobrze! Jest świetnie – byle utrzymać takie tempo do końca!


Pewien specyficzny, karbocykliczny węglowodór aromatyczny…

Znowu mijamy służby zbierające rozbite auto, ale teraz skręcamy w prawo. Chwilę później wyjeżdżamy z Bystrzycy i czeka nas bardzo długi przelot przez las. Droga jest prosta jak strzała – suniemy zatem przez mrok ile sił w nogach. Gdzieś na jej końcu ma znajdować się mała ścieżka, która zaprowadzi nas do skrytego w gęstwinie bunkra. Odmierzamy odległość z mapy i szukamy odbicia w lewo. JEST!
Kilka chwil później docieramy do kolejnego punktu kontrolnego, gdzie czeka nas zadanie chemiczne. Musimy uważać bo jest to strefa skażona… aby wydostać się z bunkra, będziemy musieli przypasować nazwy do ukrytych tam związków chemicznych.
Wchodzimy do schronu i naszym oczom ukazuje się łańcuch… zamknięty łańcuch atomów węgla i podłączone do niego atomy wodoru.
Sprawdzam kąty między wiązaniami węgla – ah, idealne 120 stopni , hybrydyzacja atomów sp2.
Dzień dobry, Panie Benzen!. Co Pan tak wisi w powietrzu? No tak, wisi i czeka na identyfikacje przez zawodników.
Obok niego, w świetle małej lampki wisi także aceton oraz dwie inne cząsteczki. Ech chemia organiczna… wiecie jak to jest być na dzieckiem Chemików? Polubienie chemii jest jedynym sposobem na przetrwanie w takim domu!
W związku (taaa… czujcie klimat? W ZWIĄZKU) z tym zadanie nie przysparza nam żadnych trudności. Gdyby zadali mi dopasować liście do gatunków drzew, to bym tam pewnie siedział do rana, ale żeby benzen nas zatrzymał to nie ma opcji!


"Look at her. That’s my Wife, God damn it" (6*)
Punkt obsługiwany przez Straż Pożarną i genialne zadanie!
Pompa, wąż i woda. Ja muszę pompować, a Basia musi poprowadzić strumień wody z węża tak, aby napełnić oddalony pojemnik. Gdy pojemnik się napełni, włączy się syrena i czerwona lampa. Wcale to nie jest takie proste, bo machać trzeba naprawdę mocno aby utrzymać ciśnienie, pozwalające na trafienie celu (nie wolno nam przekroczyć pewnej linii wyznaczającej odległość do celu). Gdy brakuje wody, muszę ją uzupełniać wiadrem. Przypominam także, że jest noc i trafienia w mały otwór oddalonego pojemnika strumieniem wody to też nie trywialna rzecz. Dymam i dymam, woda się leje, a lampa nawet nie myśli się zapalić. Uzupełniam zatem wodę i dymam dalej. Niesamowicie przypomina mi to pewną scenę z genialnego filmu „Backdraft” (pl. „Ognisty podmuch”). To chyba najlepszy film o strażakach w historii kina… pamiętacie tą scenę? Klasyka: "Look at him. That’s my brother, God Damn it”
Genialne zadanie i fantastycznie klimatyczny punkt, zwłaszcza że drużyny wieloosobowe w ramach zadania, w tym czasie transportują rannego do helikoptera. Brakuje tylko umięśnionego komandosa, postrzelonego w ramię przez kosmitę i drącego ryja „GET TO THE CHOPPA” :D



"Widziałem ludzi, którzy gołymi rękami przenosili bryły radioaktywnego grafitu..." (7*)
Ciśniemy dalej. Jest dobrze, ale staramy się utrzymać mocne tempo, zwłaszcza że jedzie nam się rewelacyjnie. Wpadamy na Lenona i jego ekipę. Chwilę pogadamy rekomendując Mu wzięcie zadania z pompą na punkcie strażackim, na który właśnie zmierzają. To ciekawe, nasi Szermierze, którzy także kochają klimat Tropiciela: jeden wybrał zawody w Katowicach (Filip), drugi wybrał Tropiciela i nie walczy w ten weekend… a my? A my jakoś nie mogliśmy się zdecydować, więc wzięliśmy wariant FULL :D
Po sporym przelocie wpadamy na punkt z radiacją. Już mi się podoba! Klimaty Fallout’a to dobre klimaty.
Będziemy musieli wejść do namiotu, który został zadymionym (sztucznym) dymem. Ha, robiłem takie akcje na szkoleniu BHP – przechodziliśmy przez taki namiot, imitujący zadymienie korytarza i potem gasiliśmy gaśnicą realny ogień (swoją drogą – naprawdę extra szkolenie BHP). Obsługa ostrzega nas, że w środku panuje wysoka radiacja. Gdy wchodzimy do namiotu jest biało od dymu… gdzieś w głębi stoi stół, a na nim klocki z gry Jenga pomalowane fluorescencyjną farbą. Pięknie świecą w dymie!
Musimy ułożyć je w 5-cio poziomową wieżę, ale nie wolno nam ich dotykać rękami. Radiacja! Musimy posłużyć się wielkimi szczypcami.
Jest klimat! Szkoda tylko, że żadne ze zdjęć ze środka namiotu nie wyszło, no ale nie było na to szans.




Wariant czarny czyli znowu wichrowały
Na kolejny punkt droga dochodzi NIE od strony od której jedziemy. Od naszej strony nie ma nawet ścieżki. Nie będziemy jednak objeżdżać punktu w kółko. Drzemy przez las bez ścieżki, to tylko 200 metrów. Basia przypomina, że nie mamy dziś czasu na żadne idiotyzmy typu utknięcie w bagnie, bo się spieszymy i nie jest przekonana do „wariantów Czarnych” tym razem. Udaje mi się ją jednak przekonać, że „dzida” na rympał przez krzaki to będzie najlepszy pomysł.
Docieramy na punkt dość sprawnie, a tam zadanie z chodzeniem „po linie” (slack), czyli klasyk tego typu imprez.
Ja osobiście nie przepadam za tym, ale Szkodnik nie widzi przeszkód… więc prawie się o nie zabije :)
Gdy zaliczamy zadanie, pasuje nam przedrzeć się na północ. Ścieżka zawalona jest wiatrołomami, ale ciśniemy dalej. W sumie nawet nie wiem czy to była ścieżka czy nie – dało się iść z rowerem na ramieniu, więc było całkiem spoko. Odcinek wichrowałów okazał się jednak dłuższy niż się spodziewaliśmy i trochę nam zajęło dotrzeć do jakieś drogi, a na drodze… rozkmina gdzie jechać. Nie, nie nasza… jakiegoś innego zespołu. Pytają nas jak trafić na punkt. Pytamy czy chcą normalnie czy naszym wariantem. Twarde chłopaki! Mówię, że naszym. No więc mówimy, tędy na wprost pokazując las powalonych drzew. Trochę z wahaniem, ale poszli… czy przeżyli nie wiem. My pocisnęliśmy dalej.


π - ękna godzina :D


Odurz tym barkiem i podaj hasło?

Na kolejnym punkcie czeka nas następne fajne zadanie. Maska gazowa na ryj i trzeba się czołgać przez krzaki, podążając za poprowadzoną liną. Śmieszna sprawa wychodzi, bo niektóre ekipy nie dowierzają, że trzeba będzie się naprawdę czołgać w masce gazowej. Na piersi napisy budzące grozę: komandosi, oddziały specjalne, jednostki taktyczne… ale czołgać się przez krzaki? No bez przesady!
Ja mam trochę inne podejście… po Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie i kursie podoficerskim nauczyłem się doceniać pewne drobne rzeczy, na przykład: mogło być tu błoto, a jest jednak sucho. To naprawdę ma znaczenie jak się czołgacie. Maska na ryj i staram sobie przypomnieć, co mi mówiono w kwestii oddechu (wcale nie jest tak prosto oddychać w masce kiedy się męczycie… a uwierzcie przeczołgać się dość spory kawałek przez las Was zmęczy). Zasuwam przez krzaki pilnując oddechu. Mam dotrzeć do polowego telefonu i nawiązać kontakt z Basią, która została na punkcie i musi odczytać zaszyfrowaną wiadomość.
Trzaski w słuchawce utrudniają komunikację i słyszę "odurz" zamiast "otwórz". Odurz tym barkiem... odurz? W znaczeniu znokautuj? O co chodzi? W końcu udaje mi się domyślić, że chodzi o słowo OTWÓRZ i nie tym barkiem a TYMBARK. Mam jej podać napis pod nakrętką :)


Kto dziś w nocy leci w kulki?
Wszyscy!!! Bo na tym polega ta gra. W sumie to nawet nie wiem jak się nazywa, ale jest bardzo fajna. Chodzi o wypchnięcie kulki przeciwnika z planszy, ale trzeba trzymać się pewnych zasad. Można poruszać się jedną, dwiema lub trzema kulkami naraz przy swoim ruchu/turze (kulki muszą być jednak w jednej linii) oraz aby przepchnąć kulki przeciwnika trzeba mieć przewagę siły, czyli dwie kulki przepychają jedną, a trzy przepychają dwie. Przy równowadze sił, przepchnięcie a więc i ruch kulek jest niemożliwy. Takie trochę inne warcaby. Bardzo mi się podoba ta gra, ale jako że gram w nią pierwszy raz to po przegrywam z kretesem. Godzinę później, sunąc przez kolejny las będą lamentował jaki ruch powinienem był zrobić, aby obronić się przed wypchnięciem… bo był możliwy! BYŁ MOŻLIWY!
Przegrana owocuje zadaniem karnym - losowanie pytań do momentu, aż na któreś się odpowie. Nam trafia się oczywiście coś nie do końca normalne... Kategoria: zwierzak, pierwsza podpowiedź: długość odnóży 4 metry... k***a. 4 METRY ?!? Jakie zło...
Udaje nam się zgadnąć, ale przy takich bestiach kieruję się nieśmiertelnym podejściem z "Predatora":
- Jest jeszcze coś. Trafiliście to. Widziałam krew na drzewach.
- Skoro krwawi to da się to zabić



Urzekła mnie twoja historia :D
Przed nami północne rubieże, czyli punkt K. Ten najbardziej wysunięty względem bazy. Zaskakuje nas tutaj zadanie! Zwykle te najdalsze punkty są tylko lampionami, bo nie wszystkie trasy tu docierają. A tu taka niespodzianka. Zadanie jest nietypowe, bo mamy opisać... swoją największą przygodę w górach? Heh, a mogę podać linka do tego blog?
Przygód to my mamy czasem, aż za dużo, ale wybór pada na opis "Jaszczura - Ścieżki Muflona". Co tu dużo mówić... siła rażenia gór Masywu Śnieżnika z jaką się wtedy spotkaliśmy była niesamowita. Nawet na ponad 2000m nigdy nie spotkałem tak ciężkich warunków, jak wtedy (a przeżyliśmy już niejedno).  Śnieżyce, deszcze, mgły, wiatr to wszystko znane jest ludziom włóczącym się po górach. Ale aby tak wszystko naraz i z taką siłą? Kiedy lód zamarza Wam na kurtce, sople rosą poziom i ciężko złapać oddech od wiatru uderzającego w ryj, widoczność spada do 2 metrów, a wam właśnie zamarzł płyn hamulcowy w rowerze, głęboka hipotermia i walka o życie ... tak, definitywnie to jeden z tych dni, które pamięta się do końca życia. A byliśmy naprawdę dobrze przygotowani. Nie chcę wiedzieć jak wyglądał by ten dzień, gdybyśmy zlekceważyli siłę rażenia Sudetów. Takie chwile uczą pokory, ale napawają również pewną chorą fascynacją, co do potęgi sił natury. 


- A co będzie jak dojadą nas Mutasy popromienne?
- Mutanty debilu, mutanty!

Przed nami ostatni punkt dzisiaj. Strzelnica i to w podziemiach. Stanowisko ogniowe wyłożone workami z piaskiem. No klimat "Metro 2033". Musimy powstrzymać atakujące mutanty. Mamy jednak tylko 15 kul, a korytarz oświetlić może tylko mała latarka. Czuję się jak Artem na punkcie granicznym stacji WOGN-u. Strzelam, ale w tej ciemności nie widzę jak lecą kulę. Pudło... cholera nie widzę jaką korektę powinienem wprowadzić. Szkoda, że nie mam pocisków smugowych... chociaż z drugiej strony, znając wojskowe prawa Murphy'ego wiem, że pociski smogowe służą do oznaczania wrogowi twojej pozycji...
wiecie, ogień wspierający nie wspiera, ale zadaje całkiem niezłe straty...
jak macie dwie mapy, to bitwa rozegra się na terenie dokładnie między nimi...
Próbuję się wstrzelić na czuja: raz wyżej, raz niżej. Poszło 7 kul i nic. No ale w końcu JEST. Trafiam oba cele. Nie wiem czy były to head-shoty ale zadanie zaliczone. Na koniec przynosimy obsłudze punktu trochę drewna bo nie mają już czym palić w piecu i Im trochę zimno w bunkrze, a potem już dzida na bazę. Mamy komplet punktów kontrolnych! Udało się!
Zdjęcie wykonane już po zadaniu, w pełni oświetlonym korytarzu. Te światła nie paliły się w czasie wykonywania zadania, a celem nie były postacie, tylko puszki nad nimi :P




Na koniec... niby to bez znaczenia, a jednak cieszy!
Tropiciela charakteryzuje brak oficjalnego rankingu. Nie są tu przyznawane medale czy puchary, a nagrody losowane są spośród wszystkich uczestników. Najważniejsze zadanie to zdobyć miano Tropiciela czyli zaliczyć wszystkie punkty kontrolne w zadanym czasie. Niemniej, pewne końcowe zestawienie wyników drużyn jest publikowane (w celach porównawczych) i cześć ekip mocno na nie patrzy. Sami byliśmy świadkami sytuacji, jak pewna drużyna wolała karę czasową niż czekać na zwolnienie się stanowiska do zadania (strzelnica!). Woleli cisnąć na wynik, niż postrzelać! To już grubo! No ale co kto lubi – ważne aby się dobrze bawić.
My bawiliśmy się rewelacyjnie i to jest najważniejsze z naszego punktu widzenia. Mimo wszystko, wspomnę o naszym wyniku bo chociaż nie ma to żadnego znaczenia w kontekście rajdu, to udało nam się coś z czego jesteśmy dumni. Pomimo ogromnej presji czasu, a może to właśnie dzięki niej (limitem była niedziela 10:00 rano, Katowice), był to nasz najlepszy start na Tropicielu EVER!
Zamknięcie całej trasy (koło 70 km) w 5 godzin 40 min, zdobyte miano Tropiciela, pierwsze miejsce w kategorii MIX oraz szóste w OPEN! Niemal bezbłędna nawigacja i sensowne warianty bez bagien, bez wiatrołomów (no dobra, tych trochę jednak było…) – no prawie jak nie my! Widzicie co daje szermierka?
A mówiąc serio – byliśmy zmęczeni po zawodach, ale to inne zmęczenie. Profil wysiłku związany z szermierką jest bardzo różny od wysiłku na maratonach rowerowych. Na Tropiciela niemal zawsze przyjeżdżamy po jakieś innych zawodach, wiec nie robimy go „na świeżo” pod kątem roweru. Tym razem było inaczej. Tym razem motywacja też był większa, bo bardzo nie chcieliśmy się spóźnić do Katowic. Po prostu wszystko zagrało. Jak w zegarku! Ważne także aby wczuć się w klimat imprezy. Jak ktoś nie poczuje tej atmosfery, to potraktuje ten rajd jak każdy inny... ale jeśli umiecie znaleźć w sobie trochę dzikości serca i dziecięcej radości, to jest to przygoda dla Was. Można po prostu strzelać z ASG do puszek, a można drżeć ze strachu, że amunicja Wam się kończy a mutanty coraz bliżej. Wasz wybór. Z naszego punktu widzenia szkoda, że kolejna edycja dopiero w 2020 roku.

A dla ciekawych - zdążyliśmy do Katowic na drugi dzień zawodów szermierczych.
Jeszcze po rajdzie, złapaliśmy 45 min snu na leśnym parkingu i koło 8:00 polecieliśmy A4-rką w stronę Śląska.
Jak to my, na minuty przed limitem ale jednak na czas:
 

CYTATY:
1. Piosenka Metallicy "King Nothing"
2. Piosenka "Kołysanka w stylu Mango" z genialnego filmu mojego dzieciństwa "Pan Kleks w kosmosie"
3. Tytuł piosenki zespołu Deep Purple
4. Piosenka zespołu Jaya the Cat "Car crash"
5. Kultowy komiks ze stajni DC "Batman vs Predator" !!!
6. Parafraza genialnej sceny z filmu "Ognisty podmuch"
7. Książka autorstwa Igora Kostina "Czarnobyl. Spowiedź reportera"


Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Ogniste Pogranicze

  • DST 80.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 października 2019 | dodano: 10.10.2019

Jaszczur - Rajd Szkodników, Pacanów, Zbieraczy Padliny i Przetrąconych Ambicji... jak głosi clickbait'owy tytuł. Ciekawe co inspirowało Malo, do takiego opisu rajdu. Z ręką na sercu, nie mam pojęcia. Szkodnik, też ponoć nie wie :D. Jaszczur to legenda. Rajd znienawidzony przez wielu, ukochany przez nielicznych... Gdy niektórzy uczestnicy piszą do Organizatora "mógłbyś przeprosić za...", inni w swej sadomasochistycznej słabości (z naciskiem na masochistycznej) piszą "czy mógłbyś zrobić to raz jeszcze?". Rajd na którym najlepsi piechurzy robią 50 km w 18 godzin, a rowerzyści na tym samym dystansie notują średnią prędkość 7-8 km/h (wielu w to nie wierzyło, wielu się o tym przekonało... niektórych do dziś nie udało się odnaleźć). A kto przeżył wizytę w kondominium Jaszczuro-Muflonowym w Masywie Śnieżnika ten wie czym jest Lodowe Piekło (nigdy nie lekceważyłem sobie potęgi Gór, ale wtedy Sudety pokazały nam jak wielką siłą rażenia dysponują. Wiedz że naprawdę mocno wieje, gdy sople rosną poziomo... na tobie).

W Górach, które (ponoć) nie istnieją...
Ostatni, czwarty z tegorocznych Jaszczurów zabiera nas aż na ukraińskie pograniczne, głęboko na kresy wschodnie, z bazą w Ropieńce. Dzień przed rajdem Malo napisał: "Nie dzwonić, nie pisać bo tu nie ma zasięgu. Aby to napisać musialem przejść w bród przez rzekę i wyjść na górę". No to zapowiada się srogo...
Nie dziwi nas to jednak bo trochę znamy te tereny. Zarówno z 36-godzinnej poniewierki na Team360 w Przemyślu (niezapomniana przeprawa linowa przez San oraz Piekielne BnO w Heluszu) oraz z wypraw własnych:

a) "Wasza Wysokość, Panie Marszałku! Meldujemy rozbicie grupy Laworty"
b) Słonny smak potu... błota
kiedy to przemierzaliśmy właśnie Pasmo Gór Słonnych, zdobyliśmy Wielkiego Króla (732m), Kamienną Lawortę (769m), Pasmo Żukowa oraz Jaworniki (908m). Taaa...Jaworniki. To jeden z dwóch (obok Trohańca) szczytów typowanych jako najwyższy szczyt Gór Sanocko-Turczańskich.
Jakich?
Ktoś zapyta. No właśnie, większość geografów wyróżnia w naszym kraju 28 grup górskich: od Gór Izerskich na zachodzie po Bieszczady na wschodniej granicy. Są jednak głosy, że powinno tych grup być 29, właśnie ze względu na Góry Sanocko-Turczańskie, leżące po polskiej i ukraińskiej stronie granicy. Ze względu na brak jednoznacznego wyznaczenia granic tych gór, za najwyższy szczyt uważa się Jaworniki lub Trohaniec, zwany przeze mnie żartobliwie TROHNIEC.
(Fajne słowa powstają jak wyrzucacie z normalnych słów samogłoski: MIŚK (misiek) albo zmieniacie ich rodzaj: Sarenek, salamander, faktur... - tak wiem, powiecie upośledzone, ale powiedzcie to Słowakom i Czechom: Vrch, Smrk :D :D)
Wracając do tematu, jak ktoś byłby zainteresowany tematem tych gór to odsyłam do "Gazety Górskiej", numer: wiosna 2019, gdzie popełniłem artykuł o "Górach, których ponoć nie ma"...

Kiedy zatem Malo podał, że "Jaszczur - Ogniste Pograniczne" będzie rozgrywany właśnie w Górach Sanocko-Turczańskich, od razu przypomniałem sobie naszą nierówną walkę z błotem na Jawornikach... oraz stary, zaniedbany szlak konny, który nagle zniknął w wielkim wąwozie i z którego naprawdę ciężko było się wydostać.
Powiem Wam, że jak na Góry, których nie ma, to potrafią one nieźle sponiewierać.
Ech, coś co nie istnieje... to kojarzy mi się tylko z jednym. Pamiętacie klasykę polskiego komiksu "Throgal"? Pamiętacie epizod "Gwiezdne dziecko"? Zadanie, które wyznaczył podstępny Wąż Nidhogg Królowi Krasnoludów w zamian za zwrócenia Mu imienia było dostarczenie "metalu, który nie istniał". Krasnoludy miały na to 1000 lat...

My będziemy mieć 16 godzin, na odnalezienie lampionów rozwieszonych, nie przez Węża, ale przez jeszcze bardziej straszliwego Jaszczura. Kto wie, jak wymagająca jest nawigacja na Jaszczurze, ten jest świadom, że znalezienie "metalu, który nie istniał" byłoby prostszym zadaniem...
Ruszamy jednak o 5:00 rano z Krakowa w kierunku, Gór których (ponoć) nie ma.
Tym razem dołączy do nas, znany Wam z wielu poprzednich relacji, Iron Man, a dla którego będzie to pierwszy Jaszczur w jego rajdowej karierze. Dla nas to 12-sta edycja tej imprezy. To już kilka dobrych lat, ale i tak ubolewam że nie udaje nam się być zawsze na wszystkich Jaszczurach. No, ale życie...
Gdy mkniemy autostradą przez niesamowicie ciemną noc, rozmawiamy o poprzednich edycjach imprezy oraz zastanawiamy się czy znowu trafimy na audiencję u Jego Wysokości Wielkiego Króla... tzn. mówię do siebie, bo Szkodnik śpi strudzony trudami minionego tygodnia. Łapie cenne chwile tak deficytowego towaru jakim jest sen, a ja cisnę na wschód... przez ciemność i deszcz. Mrok i potop z nieba... to nas dzisiaj czeka, no ale czego spodziewać się po Górach, których (ponoć) nie ma
Nazwa dzisiejszej wyprawy kojarzy mi się także z klasyką polskiego kina i serialem "Pogranicze w ogniu"... mimo, że to nie ta granica, ale jednak :)


A jaka jest wasza ulubiona całka?
Około 9:00 docieramy do małej szkoły w Ropieńce, która jest bazą dzisiejszego Jaszczura. W bazie sporo znajomych twarzy - to Ci nieliczni, którzy tak jak my darzą Jaszczura ślepą masochistyczną miłością, zaprzeczając zjawisku zwanemu "syndrom sztokholmski".
Malo prowadzi odprawę. Okazuje się że wyruszamy w tereny nam jednak nie znane - jesteśmy spory kawałek od Pasma Kamiennej Laworty, Wielkiego Króla czy Jaworników, a do tego trasa wyrzuci nas jeszcze dalej bo (w dużej mierze) na północ.
Mapa jak zawsze jaszczurowa, chociaż lepszym stwierdzeniem jest słowo "zabytkowa" - nie mam pojęcia ile ma lat, ale będzie to liczone w dziesiątkach. Do tego jest ona, jak zawsze, pocięta na odcinki lidarowe (laserowy skan terenu), a także na wycinki hipsometryczne (wysokościowe). Musimy to sobie samodzielnie złożyć w jakaś mniej lub bardziej logiczną całość.
Czekając na naszą minutę startową przechadzam się po szkole i w jednej z klas znajduję pustą tablicę. Biorę więc kredę i piszę na niej:

Najpiękniejszy wzór matematyki:

Czemu najpiękniejszy? Bo łączy ze sobą liczbę e, liczbę PI, liczbę "i" (pierwiastek z minus 1, jak ktoś nie zna) w jednym wzorze. Gdyby ktoś nie wierzył, że to naprawdę równa się "minus jeden", to zapraszam na TEN FILM - uwielbiam tego gościa! Tłumaczy On matematykę jak dzieciom, nie potrzeba znać zawiłych definicji aby zrozumieć.
Drugą rzeczą jaką napiszę na tablicy to moja ulubiona całka.

Czemu akurat ta jest moją ulubioną? Bo są tam fajne funkcje takie jak logarytm naturalny oraz arcus tangens. Do tego trzeba ją rozwalać najpierw przez podstawienie a potem przez części (zakładając, że nie znacie całki bezpośredniej z logarytmu naturalnego) czyli łączy dwa sposoby rozwiązywania. A jaka jest wasza ulubiona całka?
Tylko nie mówcie mi, że nie macie takiej! Jak można nie mieć swojej ulubionej całki?
Nie uwierzę, że nie macie. Zrozumiem, że możecie nie chcieć się nią z kimś podzielić, bo to trochę intymne jednak jest, ale że nie macie to nie uwierzę.
Z innych rzeczy, chwile później ruszamy już w trasę...

Jednak nie całki, a procenty i hektolitry...
Na początek wybieramy kierunek północno wschodni, tak aby robić lidary za dnia (i tak będą trudne), a punkty opisowe i te klasyczne "w planie mapy" po nocy. Dopasowywanie skanu terenu do okolicy czy też nawigacja tylko po wysokościach elementów na danym obszarze, gdy wokół jest ciemno to sport ekstremalny. Oczywiście nie unikniemy tego dzisiaj, ale lepiej większość tych trudniejszych punktów zrobić za dnia - stąd kierunek północ.
Zaczynamy jednak od procentów - podjazd 12%, tak na rozgrzewkę... jesteśmy na obrzeżach Góra Sanocko-Turczańskich, więc trochę pagórów dzisiaj do zrobienia też będzie. Na granicy lasu odbijamy z utwardzonej drogi i wjeżdżamy w teren. Po ostatnich deszczach, lasy po prostu płyną... na ścieżkach jedno błoto. Do tego według prognoz, ma nam zacząć padać za jakąś godzinę i... nie skończyć do rana. Zapowiada się zatem, że dziś zmokniemy...
... i powiem Wam, że było zgodnie z prognozami. Zaraz po pierwszym punkcie jak zaczęło padać to nie skończyło do rana. Cały dzień i połowę nocy w deszczu.
Jak to mawiał dowódca mojego plutonu, kiedy robiłem kurs podoficerski w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych w Koszalinie: "pogoda taktyczna - łatwo się okopać"
Deszcz deszczem, ale jest październik i jest zimno: koło południa 7-8 stopni, a wieczorem i w nocy będzie to około 4. Kiedy jesteście totalnie przemoczeni, to robi się naprawdę zimno. Niby mamy wodoodporny sprzęt, ale nic nie wytrzyma 16 godzin ciągłego deszczu, chyba że jest to zadaszenie... choć też nie zawsze. Na dach nad głową nie możemy jednak dziś liczyć, więc będziemy cisnąć przez deszcze, ulewę, mżawkę, potop z nieba przez cały dzień. Nie wiem ile hektolitrów wody na nas spadło, ale dawno nam tak nie dolało. Ostatnim razem to chyba na Liszkorze w kwietniu, acz tam przynajmniej przez kilka pierwszych punktów kontrolnych nam nie padało. Tutaj zaczęło dosłownie 10 minut po zdobyciu pierwszego.




Góry, których (ponoć) nie ma, mają drogi, których (naprawdę) nie ma
Z pierwszego punktu na sporej polanie (nr 16) staramy się przebić do 15-tki. Według mapy trzeba zjechać ze wzgórza jedną z dwóch dróg. Obu w terenie nie będzie...
To znaczy niby coś na kształt drogi jest i to nawet tam, gdzie ma to być według mapy, ale po kilkudziesięciu metrach ścieżka zaniknie i będziemy musieli przedzierać się na dziko... czyli Jaszczurowy klasyk.


No i wspomniany już deszcz. Właśnie wtedy się zacznie. Próbujemy przedrzeć się przez las, ale to wcale nie jest proste bo robi się gęsto i są wiatrołomy... kto się z rowerem kiedyś przeprawiał przez takie przeszkody, ten wie że to czasem wcale nie jest takie proste, jak dziesiątki gałęzi próbują Was zatrzymać.
Schodząc w dół przez gęstwinę zaliczam glebę na śliskim błocie... ale nie taką normalną, taką pokazową. Artystyczną, dystyngowaną. Idę w dół i nagle czuję że prawa noga zaczyna mi zjeżdżać po błocie i za nic nie mogę złapać na niej oparcia. Przenoszę zatem ciężar ciała na lewą nogę, ale wtedy ona zaczyna także jechać w drugą stronę... po prostu nogi mi się rozjeżdżają jak galeriance na widok sponsora w garniturze. Jako, że sprowadzałem rower, trzymając go za kierownicę, to postanawiam - nim nogi mi się do końca rozjadą - oprzeć się na nim, złapać punkt podparcia aby zatrzymać poślizg. Jak tylko przykładam siłę do kierownicy oba koła mojej maszyny zaczynają jechać na błocie w bok... cudownie teraz każda kończyna rozjeżdża mi się w inną stronę. Pozostaje rzec tylko nieśmiertelne "K***a" i glebnąć ryjem w błoto.
Tak też czynię... pomału, niemal z gracją, rozjeżdżam się do końca i ... plask. Aż mlasło...


W końcu udaje nam się dotrzeć do jakieś (nawet dobrej) drogi, z której powinniśmy odbić po 15-tkę. Odbicia jednak nie ma. Jest ściana lasu i nawet ślad po dawnej ścieżce.


Postanawiamy namierzyć się od wąwozu, który przecina naszą drogę. Targamy zatem wzdłuż wąwozu, a że jest zarośnięty to raz idziemy jego dołem, a raz brzegiem (dołem, kiedy zbocza pokryte są gęstwiną "choinek"). Gdy docieramy do końca jaru, powinniśmy trafić na ścieżkę która zaprowadzi nas na 15-tke od drugiej strony. Ścieżki brak... jest stare i zniszczone ogrodzenie młodnika. Próbujemy poruszać się wzdłuż niego, ale jest ciężko bo znowu wiatrołomy, pokrzywy po szyję (aua..) i ogólnie gęsto. Finalnie namierzamy lampion, ale wyprawa po niego i powrót będzie kosztować nas sporo czasu. Od podbicia pierwszego punktu minęło 1,5 godziny... czyli jesteśmy w trasie już ponad 2 godziny a mamy całe dwa punkty i niecałe 5 km na liczniku. Typowe dla Jaszczura, acz to zawsze strasznie frustrujące, bo wywołuje dysonans poznawczy. Na innych rajdach czasem wchodzą 2-3 punkty na godzinę, tu "przejechanie" od 16 do 15-tki zajęło półtorej godziny.


"To polana w groźnym barszczu schowana..." (1*)
Ruszamy dalej i chwilę później wjeżdżamy na tereny starego PGR. A cóżże innego możemy tam znaleźć jak nie znienawidzony przeze mnie Barszcz Sosnowskiego, Przy okazji relacji z Silesia Race pisałem Wam, że jak uwielbiam niebezpieczne rośliny a POISON GARDEN to najwspanialszy ogród na świecie, to tego k****stwa po prostu nienawidzę. A tutaj obrodziło... niektóre z okazów są sporo wyższe od nas. Jest ich też tutaj od groma.
Muszę jednak przyznać, że ilość tego świństwa jak i jego rozmiary naprawdę robią niesamowite, acz złowieszcze wrażenie. Dobrze, że draństwo już nie kwitnie, ale wiem, że tylko udaje martwe... nie dajcie się zwieść, odrośnie. Zawsze odrasta... Tu pomogłyby tylko egzorcyzmy i napalm. Z naciskiem na NAPALM.
Przedzieramy się niemal przez barszczową dżunglę. Nie dziwię się, że Malo dał tu punkt kontrolny. Gdybym to ja robił trasę, to sam dałbym tu takowy aby pokazać ludziom ogrom inwazji tego syfu... zwłaszcza, że teraz - w październiku - można tędy bezpiecznie przejść. Takie punkty kontrolne pamięta się latami...



Zostawiamy barszcze i ruszamy dalej. Przed nami kilka lidarów, czyli wąwozy i chaszczownie. Deszcz napiera jak Ruscy na Berlin w 45-tym... jesteśmy przemoczeni, ale nie wygląda jakby go to obchodziło. Nawet jak robimy popas, to nie na długo bo zatrzymanie się na dłużej niż chwilę owocuje tym, że zaczyna nam się robić nie najlepiej pod kątem termicznym (czytaj k****wsko zimno). A będzie tylko gorzej, gdy zapadnie noc. Na razie jednak jeszcze jest jasno, choć błękitu nieba próżno szukać na nieboskłonie. Kilka zdjęć dla Was z tej części rajdu.




Jak to na Jaszczurze, kolejne punkty kontrolne nie wchodzą nam zbyt szybko i to mimo całkiem niezłej nawigacji. Krzaki potrafią skutecznie spowolnić... wąwozy także. Nawet jeśli punkt jest zlokalizowany w okolicach mostku na całkiem niezłej drodze, to dostać się do niego to kilka minut walki z gęstwiną, a kiedy trafiają się potencjalne przeloty między lampionami, to oczywiście musi być ostro od górę...
Walczymy jednak z ulewą i terenem na tyle ile jesteśmy w stanie. O tej porze dnia jesteśmy już totalnie przemoczeni, bo to już kilka dobrych godzin w strugach deszczu. Zaczynamy szacować także, że nie uda nam się zrobić całej trasy, więc postanawiamy odpuścić na tym etapie jeden, bardzo leśny punkt. Ech…. Trasa szacowana na 50 km (nigdy taka nie jest…), ale na Jaszczurze tylko dwa razy udało nam się zrobić komplet – na płaskich edycjach „Graniczna Woda” w Puszczy Augustowskiej oraz „Kresowe bagna” w Poleskim Parku Narodowym. Jak się zaczynają pagóry to następuje jak u Kasprowicza „koniec snów o potędze”…


Ciężko spotkać Ryśka w lesie, a jednak się udało :D



"Celnicy na granicy, podadzą rękę nam, celników na granicy ja bardzo dobrze znam... " (2*)

Ciśniemy mocno pod górę. Jesteśmy już naprawdę niedaleko granicy ukraińskiej (a więc i granicy EU) i cały czas się do niej zbliżamy. Gdy zatrzymujemy się na mały postój, pod rozłożystym drzewem, tak aby nas choć trochę osłoniło to od deszczu dopada nas Straż Graniczna. Napisałbym, że dostaliśmy reflektorami po oczach (tak dla większego dramatyzmu opowieści), ale tak leje że te światła to są w sumie ledwo widoczne. Strażnicy są jednak bardzo mili, acz wypytują nas dość szczegółowo o nasze zamiary.
Nie wiemy do końca czy przyznawać się, że jesteśmy z rajdu, bo Malo mówił że nie zdołał poinformować Straży Granicznej o przebiegu imprezy, acz kiedy pytają nas „czy my także z tego biegu…” to domyślamy się, że i tak wiedzą wszystko.
Potwierdzamy zatem, że jesteśmy uczestnikami rajdu i obiecujemy (na tyle ile się da) nie szwendać przy granicy
Ten Jaszczur i tak nie zabiera nas tak blisko jak niegdyś "Jaszczur - Zaklęty Monastyr" gdzie w środku jakieś nieprzebieżnego lasu chodziliśmy niemal po słupkach PL - UKR. No, ale tego Im przecież nie powiemy. Obiecujemy być grzeczni...



"A myśliwemu co mnie dojrzał już się śmieją oczy..." (3*)
Pora na kolejne spotkanie. Przed chwilą była Straż Graniczna to teraz pola na myśliwych. Są lekko zaskoczeni naszą obecnością tutaj. Za moment, dosłownie za kilka minut zapadnie zmrok, deszcz wali nieprzerwanie właściwie od rana, a tu trójka rowerzystów łazi po krzakach. Basia tłumaczy Im trochę co my w zasadzie robimy, ale nadal nie mogą pojąć jak tak można w taką pogodę.
Chwilę później, jadą dalej swoim 4x4 i instalują się na pobliskiej ambonie. Kiedy będziemy tamtędy przechodzić zastanawiam się mierzą do nas z broni... ot tak dla sportu. Ja bym mierzył - Szkodnik pewnie też by mierzył bo całkiem nieźle strzela. Ciekawe czy byłby to Szkodnik "2 sekundy" albo Szkodnik - Kukuszka (wyjaśnienie w przypisach!):)
Wracając do myśliwych, mam wprawdzie nóż w plecaku jakby co, ale przychodzenie z nożem na strzelaninę to słaby pomysł.
Udaje nam się przejść obok nich bez kuli w plecach, więc ten dzień nie jest do końca taki zły - mimo że pada.
Trzeba doceniać te drobne uśmiechy losu... np. że się nie dostało postrzału.


Na granicy... błędu

Chcemy teraz zjechać na Liskowate. Droga, którą minęliśmy myśliwych nie skręca jednak tak jak byśmy chcieli (mimo, że z mapy wynika że powinna). Postanawiamy zatem skorygować kierunek na pierwszym odbiciu w prawo, ale takowych także nie ma. Mapa mówi, że powinny być 3 takie odbicia, ale nie ma ani jednego. Idziemy zatem "główną" drogą leśną, ale coś jest bardzo nie tak... zaczyna ona bowiem kierować nas coraz bardziej na północny-zachód. Kompas jest bezlitosny, a to znaczy że za moment znajdziemy się na granicy PL- UKR. Jest już ciemno i to naprawdę ciemno. Deszcz nie ustaje, niebo zasnute chmurami, więc noc jest czarna jak smoła. Mrok i ciemność... a my jesteśmy parędziesiąt METRÓW od granicy EU.
Ech... a obiecywaliśmy Straży, że nie będziemy zbliżać się do słupków. Cudownie...
Najgorzej, że nie za bardzo jest jak zmienić ten kierunek. Dobrze że się zorientowaliśmy, bo taki błąd w nawigacji (nie zauważenie że droga zmieniła kierunek) mógł nas wpakować w nieliche kłopoty. 
Znowu czeka nas radykalne rozwiązanie - na dziko na południe. Przedzieramy się wiatrołomami, ale docieramy do jakiegoś starego traktu, który wyprowadza nas już w dobrym kierunku. Do tego jest tu mocno w dół, więc dzida na Liskowate :) 




Hipotermia w Królestwie Kiwonów (Koników)
Gdy docieramy pod cerkiew w Liskowatem (mamy tam jedno z jaszczurowych zadań), to dotyka nas kryzys. Jesteśmy przemoczeni, tak strasznie przemoczeni... jest zimno, bardzo zimno, a woda z nieba ani myśli przestać napierać. Telepie nas z zimna... wyciągam moje ratunkowe rękawiczki CLASS 1. Przeklinam w duchu, że nie wziąłem ze sobą ratunkowych CLASS 2 - coś jak narciarskie ale lepsze, no ale przecież nie ma jeszcze zimy. CLASS 2 jest na temperaturę -20... Zapomniałem jednak, że jak leje nieprzerwanie 16 godzin i jesteś całkowicie przemoczony, to temperatura 4-5 stopni to zło. Nie czuję palców, ręce mam zgrabiałe i straszliwie bolę przy każdym ruchu... CLASS 1 to grube polarowe. Tak, przemokną... ale da się je włożyć jako trzecie (dwie pary innych mieszczą się pod nimi). Wszystkie mokre, ale to jednak 3 warstwy. W jakimś stopniu to pomaga - ręce nie bolą już kur***wsko, po prostu bolą...  dobrze nie jest, ale jest jednak trochę lepiej. 
Przed nami południowa część mapy - jesteśmy już na kierunku "na bazę", ale jeszcze kilka punktów przed nami jeszcze. Tako rzecze Szkodnik... trochę dzwoni zębami, ale tako rzecze. Ja jak nie mam czucia w rękach, to słabo myślę o lampionach. W sumie to i tak nie mamy zbyt dużego wyboru, bo jesteśmy spory kawałek drogi od bazy i nie da się obecnie skrócić trasy.
Ruszamy zatem przez mrok do Królestwa Kiwonów bo wjeżdżamy na roponośne obszary. Koników (kiwonów) będzie tutaj naprawdę dużo - jedno z naszych zadań to policzyć częstotliwość pracy jednej (konkretnej - to w końcu rajd na orientację) z takich maszyn. 


Od bazy oddziela nas cały górski grzbiet... z każdą chwilą robi nam się jednak coraz zimniej. Nawet pchanie pod górę stromym zboczem nie jest w stanie mnie zagrzać. Jest słabo... a deszcz i dreszcze napierają nieprzerwanie.
Mam jeszcze jedną suchą warstwę w plecaku, ale jest mi tak zimno, że nie wyobrażam sobie zdjęcia teraz tak przemoczonej kurtki. Co więcej aby ręce przeszły przez rękawy musiałbym zdjąć rękawice (mam na rękach 3 pary...). Nie wyobrażam sobie ich zdjęcia i potem założenia ich z powrotem. Nie mam czucia w palcach... zdjąć zdejmę, ale to będzie kaplica. Włożenie 3 par rękawic na siebie, kiedy są suche a wasze ręce sprawne wymaga trochę gimnastyki samo w sobie... teraz nie ma takiej opcji.
Andrzej też nie jest w dużo lepszym stanie. Szkodnik jakoś tam się trzyma, ale też Mu zimno... jesteśmy niemal 16 godzin na deszczu, a jest 4 stopnie. Walczymy już chyba tylko siłą woli i wyhaczamy 3 kolejne punkty kontrolne. Myślę sobie, że na Śnieżniku 2 lata temu było gorzej (bo było), ale tam w schronisku przebraliśmy się w suche ciuchy z plecaka po sponiewieraniu. Przemokły one ekspresem, ale jednak pół godziny w schronisku pozwoliło nam się jakoś trochę zagrzać. Tutaj jesteśmy cały czas na zewnątrz i nie ma opcji aby gdzieś się schować. Jaszczur to zawsze kuźnia charakteru... jesteśmy sponiewierani i to konkretnie, a jednak kolejne wąwozy i strome podejścia padają naszym łupem. Nawet punkt po który trzeba wspiąć się po drzewie... serio. Zdjęcia nie mam, bo była noc, napierał deszcz i mimo cyknięcia fotki nic na niej nie wyszło... życie. Życie i to w ciężkiej hipotermii...



"I umieć nie spaść, kiedy piersi pęd rozpiera, a spadłszy szepnąć jeszcze..." (5*)
K***A!!  Aua...to bolało. Ca za gleba... chwilę zbieram się z ziemi, bo spadłem jak upośledzony kot... na wszystkie 4, ale nie łapy. Spadłem na 4 stawy. Łokieć, łokieć, kolano, kolano - zacne combo niczym Noob Saibotem w Mortal Kombat Trilogy.
Oba kolana i oba łokcie o ziemię. Gleba jak nigdy, ale to wina hipotermii. Zgrabiałe palce, mało sprawne z bólu dłonie... wjechałem w dziurę, taką którą normalnie bym nie zauważył, bo amor by wybrał... no ale amor zapchany jest tak błotem, że wszedł prawie cały i wyjść z powrotem to już nie chce. Szarpnęło mi kołem i nie dałem rady takimi rękami utrzymać kierownicy. Rzuciło mną o glebę... i to prawie na ostatniej prostej do bazy. Mimo potężnej gleby jakoś dotaczam się do bazy. Andrzej też ma już dość... tylko Szkodnik jest zdania, że Mu się drużyna posypała, a można było jeszcze ze dwa punkty zrobić. Kochany Szkodnik... już wiem czemu nie umarłem dzisiaj z zimna. Żona mi zabroniła...
Nie będzie dziś dla Was nawet zdjęcia kary jaszczurowej, a jak pewnie pamiętacie robimy jej zdjęcie zawsze... no ale tym razem to spłynęła cała. W bazie musieliśmy odszyfrowywać Malo co na niej kiedyś było, bo ją totalnie zalało (mimo że cały czas jeździła w worku i wyciągana była tylko czasem do wpisywania kodów z lampionów... i tak szlag ją trafił).

CAŁKIEM DOBRZE !!!
W bazie kiedy przebierzemy się w suche ciuchy i zjemy coś ciepłego, zrobi nam się trochę lepiej. Masakra warunki dziś był... naprawdę nam dowaliło deszczem i zimnem. No, ale kolejny Jaszczur zrobiony i to w nieznanym nam terenie. To cieszy!
W bazie dostrzegam także, że ktoś rozwiązał zostawioną przeze mną całkę. I to rozwiązał ją dobrze, poprawnie wykonując podstawienie i przekształcenie dx względem dt. Mam swój typ kto to mógł być. Mam swój typ, ale nie powiem...
No ale z drugiej strony, na jakim innym rajdzie ktoś by w ogóle zwrócił uwagę na tą tablicę, a co dopiero rozwiązał taką całkę.
Takie rzeczy tylko na Jaszczurze... i za to też kochamy Jaszczury. Nawet mimo tego, że znowu nas mocno przetyrał...
Pamiętajcie" co Was nie zabije to... Was okaleczy, ale także może i czegoś nauczy :)
Droga do domu zajmuje nam długo... Do bazy zjechaliśmy po północy. Potem kilka chwil na zjedzenia i ogarnięcie się. Wyjazd do Krakowa było po 2-giej w nocy, ale jako że jesteśmy wykończeniu, to śpimy po drodze w aucie... około 3 godzin.
Nim zatem dotachamy się z Przemyśla do Krakowa to robi się 11:00.
Idziemy spać niemal natychmiast... i znowu z niedzieli nic nie ma pamiętam.
Masakra, nie pijemy, a dni nam giną jak w jakimś alkoholowym transie.


CYTATY:
1) Parafraza piosenki Manam "Kocham Cię kochanie moje"
2) Piosenka tytułowa z filmu "Yuma"
3) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Obława"
4) FIlmy wojenne o snajperach:
- jeden to "Bitwa o Sevastopol" czyli fabularyzowana historia dość kontrowersyjnej postaci 
- drugi to "Frontline" - bardzo dobry film wojenny o wojnie w Korei (jest tam snajper zwany "2 sekundy")
Jak już jesteśmy w temacie wojny w Korei to KONIECZNIE OGLĄDNĄĆ "BRATERSTWO BRONI" - według mnie to jeden z najlepszych filmów wojennych EVER!!! Link prowadzi do filmu online.
5) Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Z XVI-wiecznym portretem trumiennym"  


Kategoria Rajd, SFA

Silesia Race - jesień 2019

  • DST 120.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 września 2019 | dodano: 29.09.2019

Jesienna Silesia Race… rarytas! Kolejny górski rajd w tym roku, co nas niesamowicie cieszy bo zawsze mamy tak że „gór mi mało i trzeba mi więcej, aby przetrwać od zimy do zimy” (1*). Czemu jednak to Silesia jest dla nas „prawdziwym rarytasikiem”?
Wynika to z faktu, że ostatnio na jesiennej edycji byliśmy w Tworogu czyli lata temu bo w… 2015 roku. Na zimowych edycjach w lutym jesteśmy zawsze, ale termin jesiennych imprez zawsze koliduje nam z początkiem sezonu zawodów szermierczych i nigdy nie było pola manewru. Nawet nasza obecność w Tworogu wynikła z jednorazowej dezercji z wyprawy do Trójmiasta… co się jednak trochę nie godzi...
Jak zatem udało się nam w tym roku to wszystko pogodzić? Przekonajcie się sami...
Tutaj drobna uwaga. Jak komuś nie paszą moje obszerne dygresje (które są solą tej ziemi), to proszę wykonać instrukcję JUMP do kolejnych akapitów. Tam gdzie zaczynają pojawiać się zdjęcia, tam zaczyna się "czysta" relacja z imprezy. Wszystkich innych, którym offtop nie przeszkadza, a może nawet go lubią, zapraszam na opowieść o dyplomacji i dezercji :) 

"Czy Paryż płonie?" czyli D jak Dyplomacja…
To jedno z najbardziej znanych pytań, jakie kiedykolwiek zostało zadane podczas II wojny światowej.
Zaraz Wam wyjaśnię o co chodzi, ale najpierw słowo wprowadzenia.
Jak wspomniałem, nasze pierwsze zawody szermierze w danym roku, zawsze wypadały w weekend koło 20 września. Silesia również, więc sytuacja była patowa. Niemniej tym razem, z kilku względów, nasze zawody czyli Puchar Torunia miały odbyć się 28-29 września. Idealnie bo oznaczało to, że nie zbiegną się z Silesią Race i uda nam się być na obu imprezach. Byliśmy zachwyceni takim obrotem sprawy… do czasu.
Pamiętam jak dziś pewną rozmowę w środku nocy… gdzieś nad brzegiem Zalewu (które) Chechło (śmiechem)...
Było to na imprezie, która nosiła miano Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych. Obok nas międzynarodowe ekipy, korzystające z przepaku i my – ostatni na trasie krótkiej, którzy w końcu tu dotarliśmy. Komendant SAS’u Marcin F. (nie podaje się nazwisk oficerów operacyjnych) był w obsłudze tego punktu (przepaku) i już „martwić się zaczyna, coś nie widać sk***…” (2*) ARAMISÓW… nawet próbował do nas dzwonić czy żyjemy i czy nie zaginęliśmy gdzieś po drodze. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Dzwoniłem do Was. Dlaczego macie wyłączone telefony?
- Bo taki jest wymóg regulaminu! Komisyjnie nam je wyłączono!
- No tak… martwiłem się o Was. Wszystkie ekipy już DAWNO tutaj były
- Wiemy, że już były… dzięki za troskę, Marcin.
- Naprawdę się martwiłem. Nie wiedziałem czy dacie radę tu dotrzeć
- Dzięki za wiarę…
(dłuższa chwila ciszy)
- … ale mamy też dobrą wiadomość. Będziemy w tym roku na Silesia Race bo nam nie pokrywa się z zawodami szermierczymi
- Super. To widzimy się 28 września
- Jak to 28 września? Przecież zawsze Silesia było koło 20-stego września.
- Tak, ale w tym roku przeniosłem rajd o tydzień, bo jest festiwal biegowy w Lądku-Zdroju tydzień wcześniej i nie chciałem się pokryć.


GRRRRRR… no co za dramat! Tu poleciała naprawdę soczysta wiązanka, z której jeśli wycięlibyście słowa powszechnie uważane za wulgarne, to z wielokrotnie złożonego zdania, otrzymalibyście frazę wyrażającą zniechęcenie: „ECH”.
A już tak bardzo nastawiliśmy się na tą edycję  (górską!) Silesii…
Nie mogąc pogodzić się z zaistniałą sytuacją postanawiamy działać. Aby cokolwiek ugrać musimy wspiąć się na wyżyny naszej dyplomacji, jak niegdyś sam Raoul’a Nordling’a. Parę słów offtopu o powyższej postaci i tytułu tego rozdziału, abyście wiedzieli o co chodzi i jak wygląda twarda dyplomacja:

Gdy wojska alianckie stały na przedpolach Paryża w 1944 roku, Hitler wydał rozkaz Komendantowi Paryża (Generał Dietrich von Choltitz) zrównania miasta z ziemią. Jeśli Wehrmacht miał się wycofać, to wojskom sprzymierzonych miasto miało być oddane jako gruzowisko.  Wiedząc o niemieckiej polityce spalonej ziemi, szwedzki dyplomata Raoul Nordling odwiedził osobiście komendanta miasta aby negocjować los Paryża i warunki wyjścia wojsk Osi ze stolicy Francji…
To słynne pytanie „Czy Paryż płonie?” zostało zadane w rozmowie telefonicznej przez samego Adolfa Hitlera, gdy dzwonił on do von Choltitz’a celem upewnienia się czy wykonał wydany rozkaz. Generał za niewykonanie rozkazu zniszczenia miasta został skazany in absentia na karę śmierci.
Jak było naprawdę? Czyją zasługą jest ocalenie stolicy Francji? Ciężko powiedzieć – wiadomo tylko, że rozmowa między dyplomatą a komendantem miasta rzeczywiście się odbyła. To wiemy na pewno.
Francuzi utrzymują że Rzesza nie miała zasobów (sprzętowych i ludzkich) do wykonania tego rozkazu. Generał von Choltizt do końca życia utrzymywał, że to właśnie jego sprzeciwienie się rozkazowi uratowało Paryż, ale siłą rzeczy zarzuca się Mu wybielanie własnej postaci. Poza tym szala zwycięstwa przechylała się już na korzyść Sprzymierzonych, więc wielu nazistowskich prominentów zaczynało już bardziej myśleć o sobie i konsekwencji swoich dzialań niż o Rzeszy…  Z drugiej strony wiemy jak wyglądała Warszawa czy Budapeszt, gdzie rozkazy wykonywane były do samego końca. Z trzeciej strony Nordling został odznaczony jednym z najwyższych francuskich odznaczeniem wojskowym Cruix de Guerre… Zostawiam Wam to do oceny, ale pamiętajcie że dyplomacja to zawsze gra kłamstw. Po prostu dym i lustra.
Warto jednak zobaczyć fabularyzowaną wersję powyższych wydarzeń w filmie z 2014 roku: „DYPLOMACJA”.

(film dostępny on-line TUTAJ)

Wracając do relacji, bo się przydługi offtop zrobił. Musimy być jak Nordling… musimy załatwić niemożliwe.
Tak bardzo nastawiliśmy się, że w tym roku pojedziemy na Silesię, że musimy to wynegocjować.
Uderzamy w kilku miejscach naraz. Do Maćka czy da się zawody w Toruniu zorganizować tydzień wcześniej i tworzymy ruch oporu do daty 28 września, podżegając do buntu „ej.. zawsze przecież było koło 20-stego!”
Trochę żartuję oczywiście z tym ruchem oporu, ale uwierzcie na słowo… nie było łatwo. Po długich wielostronnych negocjacjach, okazuje się że Puchar Torunia może się odbyć 21-22 września. Czyli udało się! Zaliczymy w tym roku obie imprezy!

…i D jak  dezercja

Skoro jesteśmy już przy słowach na literkę „D”, to oprócz dyplomacji pokusiliśmy się także o dezercję.
Kiedy już okazało się, że możemy jechać na Silesię („Czy Węgierska Górka płonie?”) pokusiliśmy się o kolejne negocjacje – tym razem z Komendatem SAS’u. To nasz mały osobisty dramat – krótkie trasy na przygodówkach są dla nas za krótkie (chcemy WINCYJ), ale długie nas masakrują etapami pieszymi… dlatego negocjujemy trasę 24h, trasę PROFI, ale całą rowerem. Poza klasyfikacją i tak bylibyśmy ostatni bo to Adventure Race… a tak przynajmniej sobie porządnie pojeździmy.
Mało jest rajdów 24-rogodzinnych, więc trzeba korzystać!
Marcin wyraża zgodę!! Robimy zatem trasę PROFI rowerem!
W piątek o 20:30 odpalamy nasz SFA-Panzerkampfwagen i ruszamy do Węgierskiej Górki, nie wiedząc jeszcze co nas czeka na tegorocznej Silesii Race. A uwierzcie na słowo, tym razem Marcin przeszedł samego siebie.
Na odprawie, dzięki temu że lecimy poza klasyfikacją, dostajemy od razu wszystkie karty startowe i mapy. Mamy też pełną dowolność jeśli chodzi o kolejność punktów kontrolnych. Rewelacja. Na rajd przyjechała elita polskiego AR, więc postanawiamy że odpuścimy prolog - czyli punkty w okolicy bazy (z wyjątkiem dwóch, które już wiszą na okolicznych pagórach), aby nie przeszkadzać rajdowym ekipom, które jeszcze w pełni sił, po prostu przez nie przebiegną. Postanawiamy ruszyć od razu na etap rowerowy, a prolog robić jako epilog czy na końcu. Gdy pada hasło start - punktualnie o północy, zgodnie z oczekiwaniem, biegacze ruszają niemal sprintem, a my chwilę później znikamy w mroku, jadąc w inną stronę. I tak większość z Nich nas dogoni, bo są to ekipy o wiele silniejsze od nas.

Jedźmy no około, Boracze(j) będzie hardcore na wprost...
Na pierwszy ogień lecimy po punkty w Grupie Lipowskiego Wierchu i Romanki. Grupa Lipowskiego znana nam jest choćby z Jesiennego Beskidzkiego KoRNO ale na Górze Prusów (1010m) nas jeszcze nie było. Dziś nadrobimy te zaległości, bo tam ulokowany jest jeden z punktów kontrolnych. Patrząc jednak po poziomicach jakie otaczają Prusowa, stwierdzamy że nie będziemy atakować go od Węgierskiej Górki, ale nadłożymy drogi i to nawet dość sporo, ale wytyramy na niego od Schroniska na Hali Boraczej. Tamtędy da się wjechać. Nie jest to formalność bo to potężny i długi podjazd, ale da się go łyknąć. Ruszamy zatem w kierunku Żabnicy, a po drodze łapiemy punkt z prologu (skoro nam po drodze, to grzech nie wziąć) ulokowany na bunkrach w Węgierskiej Górce, czyli jest to punkt kontrolny o sporej sile ognia. YEAH !!!

Gdy czarny szlak odchodzi od drogi w prawo, zaczynamy mozolny podjazd na Halę Boraczą. To początek rajdu, więc na razie jesteśmy w pełni sił... ale i tak czuć w nogach łapane przewyższenia. Delikatna mżawka (które za kilka chwil ustanie) delikatnie stuka w nasze kaski, a my ciśniemy pod górę przez mrok. Gdy asfalt się kończy, przeskakujemy na niebieski szlak i ruszamy granią, aby dojechać na Prusów "od tyłu". Droga miejscami jest bardzo kamienista, jak to w Beskidach ale prawie wszędzie da się jechać. Otwierają się też niesamowite widoki i to mimo tego, że jest noc. Zdjęcie tego nie odda, ale jest pięknie, gdy tysiące światełek świeci w ciemnościach.
Chwilę później łapiemy punkt (tablica) na szczycie i kierujemy się po inny punkt prologu, gdzieś w lasach poniżej wierzchołka.


Zgodnie z oczekiwaniami wynikających z odczytania poziomic, z Prusowa ciężko jest nawet miejscami zjechać. Miejscami sprowadzamy rowery, bo nachylenie jest niesamowite. Ściana. Po prostu ściana. Nadchodzi jesień więc noce nie są już najcieplejsze, więc jak komuś zimno, to może dotknąć się moich rozgrzanych do białości tarcz hamulcowych. Nawigujemy się na punkt z prologu, a potem kierujemy z powrotem z powrotem do Żabnicy. W każdej sekundzie zjazdu dziękuję sobie w duchu, że wybraliśmy drogę na około. Pchać tutaj pod górę to była by rzeź. Potężna góra. 
Na dole przecinamy szosę i łapiemy czerwony szlak. Atakujemy kolejne pasmo - tym razem Abrahamów. Niby trochę niżej bo "tylko" 800m, ale bez pchania się nie obędzie. I znowu mrok, kamienie i stromizna... a my szukamy kapliczki zrobionej z rury PCV (taka lokalna osobliwość), a potem krzyża na Magurze (891m). 
Może jak się to opowiada, to brzmi prosto i przyjemnie, ale najpierw niebieski szlak, a teraz czerwony zabierają nam długie godziny.


Maskara, jeszcze nawet nie świta a my mamy już zrobionych 1000m przewyższenia.
Jest przed 5:00, trasę dopiero "liznęliśmy" a tu już taka suma podejść.
Z mapy i odprawy wiemy, że trasa zahacza także o Beskid Mały (obecnie jesteśmy w Żywieckim), więc zapowiada się dziś srogo.
Co by jednak nie mówić - kochamy góry i kochamy rajdy górskie. Potrafią ostro sponiewierać, ale i tak jest pięknie. Dzień i noc na szlaku (albo poza nim), to można kochać albo... leczyć. Kolejki na NFZ są jednak duże, a prywatnie to spore koszty, postanowiliśmy to zatem pokochać.



Kolej na śniadanie i... Proces (parzenia) Kawki :)
Gdy zjeżdżamy z grzbietu Abrahamowa, zaczyna już świtać. Zbieramy punkt kontrolny na 600-letni cisie, budząc przy tym całą wieś dookoła, bo jazgot okolicznych psów jest ogromny i zatrzymujemy się na bardzo ładnie odnowionej stacji kolejowej w Cięcinie.
Wypaśny, zadaszony peron to doskonałe miejsce na śniadanie. Wyciągamy z plecaka bułki, kabanosy, chałki, a zaspani ludzi którzy przychodzą na pociąg patrzą na nas lekko zdziwieni. Mina maszynisty, z pociągu który nadjeżdża kilka chwil później, też wyraża zaskoczenie. To nie jest miejsce, gdzie do wyboru macie 20 różnych linii i przewoźników. Wszyscy wsiadają, a my zostajemy rozłożeni ze śniadaniem na peronie, kompletnie ignorując odjeżdżający skład. 
Po śniadaniu kierujemy się w stronę Jeziora Żywieckiego. Ekipy AR mają tam zadanie kajakowe, ale my jadąc całą trasę na rowerze nie będziemy pływać. Podjedziemy sobie do punktów wzdłuż linii brzegowej. Zarwaliśmy noc, więc nas trochę muli ale nie jest to jeszcze znienawidzony sleepmonster. Niemniej jak na naszej drodze pojawia się stacja benzynowa, to Szkodnik nie omieszka pochwycić poranną kawę. Mamy zatem poranny proces parzenia kawki i delektowania się nią w promieniach wschodzącego słońca. 
Zapowiada się piękny pogodowo dzień... i nie wiemy jeszcze, że już niedługo trafimy do piekła. Te 1000m przewyższenia nocą to dopiero przedsmak tego co przyniosą nam kolejne części rajdu. Na razie jednak sielanka o poranku. 


Podsiębierna - zasięrzutna?
Na Jeziorem Żywieckim ulokowane są dwa punkty kontrolne. Jeden to lampion, a drugi to zadanie: zrobić zdjęcie żółtej koparki, porzuconej gdzieś na brzegu. Czy na pewno takiej porzuconej, to się niedługo okaże...
Marcin wprawdzie pokazywał zdjęcie koparki na odprawie, ale cholera nie zwróciliśmy uwagi jaka to była koparka. Przedsiębierna, podsiębierna, zasięrzutna, chwytakowa, zbierakowa ? DAMN! Nie pamiętam. A jeśli na brzegu będzie więcej koparek? Jak ja wtedy zrobię zdjęcie tej właściwej? No problem to jest, prawda?
Niedługo przekonamy się jednak, że problem ten rozwiąże się sam - koparka odjechała i jej tu po prostu nie ma. Nim jednak zorientujemy się, że koparkę trafił szlag (amba fatima - było i ni ma. Amba to takie zwierze - co zobaczy, to zabierze), to naszukamy się jej po nadbrzeżnych krzorach. Oczywiście pokrzyw będzie tu morze, Szkodnik nawet wpadnie w wielką, zarośniętą trawą dziurę... i to tak po pas, a mnie potną jakieś kolczaste krzaki.
Jeśli zastanawiacie się czy na takich nadbrzeżnych terenach, mogą znajdować się obszary podmokłe, to powiem Wam, że TAK!!!
Mogą, więc się znajdują, a jako, że chodzenie pod bagnach wciąga, utknęliśmy tutaj na trochę.
Kiedy wszystko zawodzi, przechodzimy do obserwacji pola walki z góry i stwierdzamy, że żadnej maszyny tu nie ma. Jest ona za duża, aby nie było jej widać, zwłaszcza że krzaki przeszukaliśmy już osobiście.
W bazie okazało się, że nikt jej nie znalazł, bo porzucona koparka nie była wcale tak porzucona i odjechała przed rajdem :)

...a może tu?

...albo tu?

"The way is made clear when viewed from above" (3*) - cytując klasykę klasyk

Jako, że my kajaków dzisiaj nie tykamy - to zarówno koparki i jak lampionu szukaliśmy wzdłuż linii brzegowej.
Okazało się, że zrobiono tutaj super fajną ścieżkę rowerową, z której chętnie skorzystaliśmy.
Postanawiamy nie wjeżdżać na punkt nr 7 - to tam ekipy AR mają przepak i przesiadają się na kajaki. .
Na przepak wysłaliśmy wprawdzie nasze zapasy jedzenia, ale nie cierpimy jeszcze deficytu, więc postanawiamy zrobić najpierw cześć górską w Beskidzie Mały. 7-mkę zaliczymy na powrocie z etapu, który dla wszystkich innych będzie etapem pieszym po kajakach.
Objeżdżamy zatem Jezioro Żywieckie (wyjeżdżając trochę poza mapę) i atakujemy etap BnO od północnego wschodu.




Rzeź na BnO...
I tak oto wkroczyliśmy do piekła... Beskid Mały jest nam znany, ale BnO zabierze nas daleko poza główne jego szlaki. Pokaże nam stromizny i gęstwiny, jakich spotkać nam się tutaj nie śniło. Zniszczy też nasza marzenia o zrobieniu kompletu dzisiaj. A było to tak...
Na wejściu powitały nas stromizny i potężne podejścia. Jeśli ktoś nie zna, to poniżej cały Beskid Mały w 3 obrazkach:


Ta część rajdu nie zapewniała dokładnej mapy. Część trasy przedstawiona była starą, małą aktualną mapą z geoportalu a część prezentowała się na lidarze (laserowy skan terenu). Klasa mapy i lidar bardziej przypominała Jaszczury, a nie rajdu robione przez Marcina. Było to zatem dla nas niemałe zaskoczenie. Wiecie jednak, że lubimy Jaszczury więc nie byliśmy o to źle - wręcz przeciwnie.
Wpłynęło to jednak znacznie na szybkość i trudność zdobywania punktów kontrolnych.
Bardzo spadła nam przelotowa prędkość. Z małej (bo noc w górach to też nie była prędkość światła), do bardzo małej :)



Kilka (znacznie mniejsza część BnO) to były punkty zlokalizowana w okolicy głównych traktów.
Na przykład jednym z punktów był Diabli Kamień - bardzo urokliwa skałka, przy czerwonym szlaku.
Możecie zobaczyć go na jednym z zdjęć. Tutaj główną trudnością były stromizny Beskidu Małego.
Jednakże większość punktów były to wąwozy i gęstwiny, do których ciężko było nawet dotrzeć. Nasza, mało aktualna mapa oraz lidar nie pokazywały istniejących w terenie dróg. Nierzadko zatem darliśmy na azymut, co w tym - jakże stromym terenie - robiło się masakrą.
A jak się już do takiego wąwozu dotarło, to przeprawić się przez niego z rowerem to zupełnie inna historia.

To już potok czy jeszcze ścieżka?

Diabli Kamień... przeklęty kur. Znowu zapiał i tyle by było z EVIL MASTERPLAN'u (jeśli kojarzycie legendy o takich kamieniach)

I którędy teraz?


W tej drugiej części BnO zaczęliśmy poruszać się z dala od od głównych szlaków. Tam gdzie napotykaliśmy wąwozy czy młodniki to robiło się piekło. Czytaliście kiedyś Cypriana Norwida?
Ja w liceum byłem wybitnym interpretatorem poezji norwidowskiej, za co dostałem pytę jak stąd do Warszawy :) 
Do dziś więc pamiętam, co pisał człowiek, co miał "klaskaniem mając obrzękłe prawice" (tak to jest, jak się klaszcze u Rubika?)
W jednym ze swych wierszy pisał: "Cóż wiesz o Pięknem? - Kształtem jest Miłości"
Ja dodałbym drugą strofę:
Cóż wiesz o Piekle? - Beskidem Małym na azymut z rowerem jest...
Jako, że obraz wyraża więcej niż 1000 słów... seria zdjęć z naszego rzeźnickiego BnO

Jak drogi już były, to takie średnio-przejezdne...

Na azymut, skarpą do góry...

Przenoszenie roweru przez wąwozy...

Przynajmniej znaleźliśmy koparkę zastępczą! Marcin zaliczysz nam ten punkt?

Kiedy zaczynacie się przedzierać tak jak na zdjęciu poniżej, to czas przejścia między punktami rośnie do 40 min, a czasem nawet godziny. I to tylko wtedy, jak nawigacja jest perfekcyjna. Jak Wam azymut nie pyknie albo zrobicie jakiś inny błąd, to czas ten tylko rośnie...
Mapa była w skali 1:18 000 a nam zaczynało dnia brakować aby przez nią przebrnąć. Istna masakra. No i zmęczenie... takie darcie z rowerem przez krzaki wykańcza... emocjonalnie też :)
Nie narzekamy, sami chcieliśmy całość robić rowerem. Nie spodziewaliśmy się jednak aż tak trudnego etapu BnO...

I znowu wąwóz... ciężko było zejść bez gleby. Wyjść będzie jeszcze ciężej...

Na jednym z punktów spotykamy Aśkę i Grześka, którzy cisną BnO zgodnie z tytułem tego etapu czyli "z buta".
Mają jednak inny problem. Grzesiek mówi, ze przy kajakach (zgodnie z poleceniem regulaminu) spięli razem rowery.
Sęk w tym, że nie wie gdzie jest klucz do zapięcia. Boi się, że go zgubił.
No grubo... jak go nie znajdą, to nie dość że mają po rajdzie (a cisną ostro), to stają przed niemałym problemem powrotu do bazy, a także zabraniem rowerów do domu. Owszem takie zabezpieczenia da się przeciąć, ale może to być (co najmniej) trudne w terenie, bez narzędzi podczas rajdu. Po coś są one robione, prawda?
W bazie dowiemy się, że poszukiwanie klucza zjadło Im sporo czasu, ale finalnie go znaleźli - leżał w trawie, obok rowerów.
Czyli udany rzut na szczęście - jeśli ktoś kojarzy zasady rozgrywania RPG'ów.
Gdy Oni mają iście kluczowy problem, my ciśniemy dalej przez krzaki. Już wiemy, niestety że BnO na tyle skutecznie zjadło nam dostępny czas, że całości trasy na pewno dziś nie zrobimy. Zwłaszcza, że Beskid Mały to nie koniec gór, bo czeka nas jeszcze Pasmo Baraniej Góry z Beskidu Ślaskiego (owszem, może nie sama Barania, ale Magura Radziechowska już tak, czyli wierzchołek należący do tego pasma). Wiecie co to oznacza oprócz przewyższeń?
Silesia Race 2019 - Węgierska Górka to Rajd 3 Beskidów (Żywiecki, Mały i Śląski).
Pasuje Wam? Marcin - ten spokojny człowiek ze Śląska - zrobił istną rzeź na tej edycji.
Marcin, kochamy Cię !!!
Tymczasem...
Dajesz Szkodnik, jeszcze tylko 250 metrów do punktu...


Na spalonej ziemi czyli "Fire doesn't cleanse, it blackens..."  (4*)
Nie, tym razem nie chodzi o upał, ale o rzeczywiste spalone ziemie. Niemniej o tym zaraz.
Zjeżdżamy z BnO na przepak. Odpuszczamy cześć punktów z BnO, bo nie ma szans w czasie zrobić wszystkiego. 24 godziny to dla nas za mało na taką trasę. Zostało nam jeszcze około 8h (haha, czyli tyle ile trwa cały np. Bike Orient), więc musimy ruszać dalej. 
Odpoczywamy chwilę i uzupełniamy zapasy wody i prowiantu. Jest też chwila pogadać z Nataszką i Łukaszem, którzy pomagają w organizacji tego punktu. Mają co robić, bo spotykają się tu wszystkie trasy, a zawodnicy z AR stąd ruszają na zadania kajakowe/pływackie.
Ruszamy dalej wzdłuż Jeziora Żywieckiego... trochę przygnębieni, że nie będzie dziś kompletu i trochę wytyrani bo mamy już jakieś 2500 przewyższeń w nogach... przed nami kilka punktów na mniej więcej płaskim terenie (nim znowu wjedziemy w gór - trzeba jakoś przejechać między jednym a drugim Beskidem).


Gdy jedziemy przez pola, wzrok nasz przykuwa spalona ziemia... i to dość duże obszary.
Bliższa obserwacja przynosi odpowiedź... no tak, Barszcz Sosnowskiego. Przeklęta i niebezpieczna, inwazyjna roślina, której ciężko się pozbyć. Niektóre pola tutaj obrośnięte są (spalonym przez ludzi) barszczem.
Jak lubię rośliny niebezpieczne i moim marzeniem jest zwiedzić kiedyś POISON GARDEN to barszczu nie znoszę.
Nie ma w sobie nic z magii trucizny... do tego jest naprawdę niebezpieczny. Wiedzieliście, że on tak naprawdę nie parzy, ale zmienia strukturę skóry, która ulega oparzeniom ponieważ traci ona zupełnie odporność na promienie słońca?
Wiedzieliście, że może "poparzyć" Was nawet bez bezpośredniego kontaktu? Wydziela bowiem (zwłaszcza podczas upałów) olejki eteryczne, które mogą osadzić się na skórze. Do tego wygląda paskudnie... i jest mega inwazyjny. Pozbyć się odrostów to naprawdę wielkie przedsięwzięcie. Obchodziliśmy go kiedyś szerokim łukiem w Beskidzie Niskim podczas wycieczki Piotruś wie "Gdzie spadł samolot"
Jako że ta roślina niebezpieczna, ale też (niestety) występująca u nas -  to jak ktoś niewiele o nim wie, to polecam edukacyjnie ten materiał.  "Wiedza to władza sama w sobie" jak mawiał Bacon... a prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.


Kierunek Góra Kalwaria
Ale nie ta pod Warszawą. Musimy zdobyć tzw. Kalwarię Beskidów czyli Gorę Matyskę. Kalwaria robi niesamowite wrażenie, chociaż jest lekko psychodeliczna (choć może dlatego mi się aż tak podoba). Gwardzista z czaszką w miejscu twarzy przywołuje skojarzenia z piosenką Pearl Jam "Do the evolution" , a dokładniej z pilotami myśliwców z genialnego teledysku do niej (około 2:50).
Podjechać tą górę to jest wyzwanie po tym, co już dzisiaj mamy w nogach. Zwłaszcza, psycha lekko klęka gdy myślę że jesteśmy prawie na szczycie, wjeżdżam na polanę (która miała być szczytem) a niej góra!!! To nawet nie przedwierzchołek... masakra.
Piękne miejsce - super, że Marcin dał tu punkt kontrolny. To kocham w rajdach na orientację.
Na szczycie musimy wrzucić na grzbiet kurtki, bo robi się zimno - słońce zachodzi. Za moment zacznie się noc. Czasu zostało nam coraz mniej, a drogi jeszcze w cholerę... 





"Ideał sięgnął bruku..." (5*) czyli facing our Demons one more time...
czyli mój kochany Szkodnik zalicza groźną glebę. Zjeżdżamy z Kalwarii i... czy to zmęczenie, czy brak koncentracji, pech? A może wszystkiego po trochu. Zjeżdżamy w inną stronę niż wszyscy bo nas nie trzyma kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Postanawiamy zatem uderzyć na PKT 13 i być może to kuszenie pecha... Chwilę po stromym zjeździe na płytach, gdy wpadamy już na asfalt (nadal stromy) Szkodnik ląduje na glebie. Nie jest to jednak normalny upadek bo skręca sobie swoje uszkodzone kolano i to dość poważnie. Przez chwilę nie jest w stanie wyprostować nogi i nie chodzi tu o ból ale o mechaniczną możliwość... nie jest dobrze, kolano wypadło ze stawu. Znana nam (niestety obojgu) przypadłość...
Znoszę Basię z drogi i siadamy na poboczu. Zapowiada się, że to koniec na dzisiaj... a być może i sezonu. W planach Jaszczur za tydzień, zawody szermiercze za pasem, eksploracja trasy pod kątem naszej Siły KORNOlisa (marzec 2020)... a tu taka akcja.
Zaczynam planować akcję transportową ale Basi udaje się wyprostować nogę i kolano wskakuje na miejsce. Jest to słyszalne...
Znam z autopsji tą falę bólu, która wtedy nadchodzi... aua... 
Chwilę później odzyskuje pełne zgięcie i wyprost nogi. Jako, że czasem na szermierce jej się działo podobnie, z doświadczenia wiemy kiedy będzie potrzebna rehabilitacja, a kiedy nie. Tym NIE... udało się. Szczęście w nieszczęściu.  
Kamień spada mi z serca, ale siedzimy z 15 minut na poboczu drogi. Zapada zmrok, a my siedzimy na poboczu...
Chwila odpoczynku i Basia mówi, że może jechać dalej. Nie jestem przekonany, czy nie powinniśmy zjeżdżać do bazy, ale wiem znam z autopsji problemy z kolanem i wiem zatem, że nikt z zewnątrz nie oceni tego lepiej od samego siebie. Widząc, że ma pełen zakres ruchu, którego uwierzcie nie byłoby gdyby wypadła nam opcja w której potrzeba rehabilitacji... zgadzam się, ale pod warunkiem że jedziemy co się da, ale jakby bolało, to zjeżdżamy od razu do bazy. 
Zrobimy zatem jeszcze mniej punktów niż planowaliśmy, ale to już nie ma większego znaczenia - ważne, że nie poszliśmy w "worst case scenario". Ruszamy w kierunku Magury Radziechowskiej, kręcąc wolno i spokojnie... 

"...z wolna zapada nade mną mrok, więc biesów szpaler szlak mi oświetla" (6*)
Zaczęła się druga noc rajdu. Dopełnienie 24 godzin. Mamy czas do północy, czyli jeszcze około 3 godzin.
Szlak mi oświetlają 3 latarki a nie biesy. Jedna na głowie, dwie na kierownicy. Szkodnik ma 2 (bo nie chce trzech), więc pięć źródeł światła sunie przez nocny las. Szkodnik czuje się nawet dobrze (o ile nie kłamie), więc ciśniemy dalej - acz zgodnie z umową, bez forsowania tempa (tak jakbyśmy mieli na to siłę, zwłaszcza że znowu zaczęły się góry). 
Przed nami kolejne podejścia i podpychy. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, bo licznik przewyższeń przekroczył 3000 i niebezpiecznie zbliża się do 3500... jest jednak pięknie. Ten rajd to naprawdę ogromna wyrypa. Kolejna górska wyprawa w tym roku.
Zaliczamy 3 kolejne punkty kontrolne to podchodząc jakimś koszmarnym podejściem, albo zjeżdżając prawie pionowymi ścianami.
Spotykamy kilka ekip, które też jeszcze walczą. Chociaż jeszcze to złe słowo, bo spotykamy np. zwycięski zespół MIX'ów: Izę i Pawła, pod 22:00 jadą na ostatni punkt. Skoro zwycięzcy zjadą do bazy niewiele przed limitem, to jest to chyba najlepsze potwierdzenie jak ciężko dziś było.
My zjedziemy kilkanaście minut pod 23:00, odpuszczając prolog - epilog. Nie ma sensu go robić, lepiej niech kolano szkodnicze odpoczenie - i tak po kraksie jeszcze z 600m przewyższenia łyknęło. Góry to góry, mają swoje prawa i  tych żal było odpuścić (Szkodnik się upierał, że skoro daje radę i jest w miarę OK, to mamy je zrobić). Punkty dookoła bazy, możemy sobie darować. I tak jedziemy poza klasyfikacją, więc to tyle na dzisiaj.

Marcin!!
Niesamowita trasa, prawdziwa wyrypa, 3500 przewyższeń i 120 km. Rzeźnickie BnO w stylu Jaszczurowym.
Dziękujemy jeszcze raz za opcję "ROWER ONLY". Warto było wspiąć się na wyżyny dyplomacji aby być na tym rajdzie.
Silesia Trzech Beskidów. Jedna z najlepszych twoich imprez. Było epicko !!! 





CYTATY:
1. Piosenka Domu o Zielonych Progach "Gór mi mało"
2. Baśń o Królewnie
3. Kapliczka z mojej ukochanej gry "Diablo", która odsłaniania cała mapę.
4. Film (horror) "Silent Hill"
5. Wiersz Cypriana Kamila Norwida "Fortepian Chopina"
6. Piosenka Jacka Kaczmarskiego "Epitafium dla Wysockiego"


Kategoria Rajd, SFA

Mordownik 2019

  • DST 96.00km
  • Sprzęt VENOM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019

Kilka miesięcy wcześniej... lodowa pustynia gdzieś około 7000 m npm.
Noc nie przynosi ukojenia... gdy umiera ostatnie światło dnia, ciemność staje się tak gęsta, że jest niemal namacalna. Można powiedzieć, że przelewa się przez palce, jeżeli spróbować dotknąć ją wyciągniętą dłonią. Otula i spowija wszystko, ale to wcale nie ciemność jest najgorsza. Jest ciemno, to fakt... ale nie cicho. Wichry wyją jak opętane, a każdy kto postanowi stawić im czoła, ryzykuje upadek w jeszcze większy mrok niż ten, który kłuje rozszerzone źrenice. Upadek w ciemność z której już nie ma powrotu. Jest także przenikliwie zimno. Wiatr odbiera ostatnie siły... zabija ciepło, nadal tlące się w nadwyrężonych i zmęczonych ciałach. Gdy inni uczestnicy wyprawy łapią krótkie chwile niespokojnego snu przed ostatecznym atakiem szczytowym, jedna z Dramatis Personae tej wyprawy układa swój iście szatański plan...
Nie śpi, bo knuje... Zgrabiałym od zimna placami, wsłuchany w przeraźliwe wycie wiatru, nadgryzany kłami mrozu, JANKO MORDOWNIK przelewa na papier szalone pomysły, które pomogą Mu wysłać uczestników tegorocznej edycji Mordownika do piekła i z powrotem. Albo i nie... być może będzie to bilet tylko w jedną stronę.
"When you enter HELL, I'll hold the door..." (1*)
Demoniczny śmiech niemal rozrywa Mu trzewia. Echo odbija się od lodowych ścian, wypełnia szczeliny lodowca i powoduje drżenie seraków... taaak, ten dzień zapamiętają na długo.
Gdy opuści indyjskie śniegi na 7000 tysiącach metrów, gdy wróci niemal ze strefy śmierci, będzie już innym człowiekiem. Trochę tej śmierci przyniesie nam ze sobą... tym razem będzie miała ona postać mapy, którą - nieświadomi zgotowanego nam losu - ufnie przypniemy do naszych mapników na VIII edycji Mordownika... gdzieś Pod Słońcem To...karni

14 września, godzina 7:04 rano. Tokarnia.

Koła naszego niestrudzonego SFA-Panzerkampfwagen zatrzymują się na tokarskiej ziemi. Jest chłodno i mokro, bo okoliczne góry Beskidu Makowskiego otulają jeszcze poranne mgły. Termometr wskazuje około 10 stopni.
Pomału, ale ewidentnie idzie już jesień. Wczoraj był Piątek 13-stego, ulubiony dzień Jason'a Voorhees'a - niestrudzonego "opiekuna" obozu Crystal Lake... dziś jest dzień innego Oprawcy: JANKO MORDOWNIKA.
Dobrze, że nie będziemy walczyć z Nim sami. Pomoże nam sam Iron Man, który górskie podjazdy łyka łakomie jak młody pelikan. Andrzeju witaj w drużynie, acz nie wiem czy zdołam Wam dziś towarzyszyć bo ...

Bang, bang, he shot me down
Bang , bang, I hit the ground
Bang, bang, that awful sound
BANG, BANG, my baby shot me down... (2*)

...w piątek wieczorem dostaję postrzał, gdzieś w okolicy biodra. Nie mówię o broni służbowej, bo tam postrzały otrzymuje się zwykle między oczy lub w tył głowy, ale o tym dziwnym krótkoterminowym, acz intensywnym bólu. W sobotę rano wstaję "tak połamany", że mam problem się schylić aby zawiązać buty. Cudownie, k***a,... w dzień jednych z ważniejszych zawodów w roku, kiedy mamy powalczyć ze Szkodnikiem o nieśmiertelność (medal Immortal), ja jestem jak tak żaba z tego kawału:

- Panie doktorze, coś mnie jebie w krzyżu
- To pewnie rak!

Jest to na tyle mocne, że nie wiem czy dam radę dziś pojechać..  Mimo to walimy do Tokarni z samego rana. Zapodaję sobie plaster rozgrzewający na plery, co by - jak to robili w średniowieczu - wypalić zarazę żywym ogniem i ruszamy w drogę. Nie ma co siedzieć w domu - w najgorszym wypadku Basia pojedzie sama z Andrzejem, a ja zjadę do bazy. Wybiegając trochę w przyszłość, powiem tylko, że finalnie po 2-gim punkcie, po mocnym kamienistym zjeździe - gdzie wytrzepało mnie zdrowo na wielkich kamerdolcach dolegliwość przejdzie mi zupełnie. Jedynym, co nadal będzie mi przeszkadzać w dalszej jeździe będzie po prostu... słabość.
Nie ma to jak masaż kamerdolcami...




Zasada superpozycji beskidzkej... z krokodylami w tle
14 września, godzina 7:53. Tokarnia.
Siedzimy na ziemi przed szkołą i planujemy wariant przejazdu, na właśnie otrzymanej mapie. Janko Mordownik skończył właśnie omawiać trasę. Plany knute pod Nanda Devi (7816m) skrystalizowały się w postaci naszej dzisiejszej mapy. Niedobory tlenu na 7 tysiącach, mogą prowadzić do obrzęku mózgu... niektórzy wtedy po prostu umierają, inni zaś tworzą mapy koszmarów, takich jak ten co nas dziś czeka.
Gdyby ktoś nie widział o czym mówię, to już tłumaczę: Janko Mordownik należał do polskiej ekipy, która w tym roku w czerwcu zdobyła Nanda Devi. Na pewno słyszeliście o tym w wiadomościach, bo było o tym głośno - wiedzcie zatem, że był tam także i On!
O samej wyprawie można poczytać TUTAJ.
Niemniej, prawdziwie arcy-ciekawy link o Janku Mordowniku znajduje się TUTAJ. Wiedzieliście, że ten gość gołymi rekami łapał krokodyle... no dobra kajmany, ale krokodyle brzmi lepiej. Jakie trasy może układać gość co łapie gołymi rękami krokodyle? No jakie?
W tym roku siedział sobie w Indiach, w strefie wiecznego śniegu, tylko trochę niżej niż "strefa śmierci" i pewnie ubolewał, że Mordownik będzie rozgrywany w tak niskim terenie (w porównaniu z tymi 7000 metrami). Wtedy z pomocą przyszła Mu sama Królowa... nie, nie brytyjska (kolonializm się już skończył, gdyby ktoś nie zauważył). Mówię o Królowej Nauk, która czasem jest trochę niewyżyta i lubi ostre superpozycje! Przynajmniej ja ją tak zapamiętałem... wiecie, Pan Trójkąt i Wasza Wysokość, oznaczona jako "h".
Podpowiedziała Mu, że gdyby tak zsumować wszystkie góry Beskidu Makowskiego, to dostaniemy naprawdę hardcore'ową trasę. Podatny na wdzięki Królowej, Janko zrobił jak kusiła i tak oto dostaliśmy dzisiejszą mapę. Właściwie cały Beskid Makowski do przejechania. Trasa szacowana jest na ponad 3000 metrów przewyższenia i około 130 km. Zębalowa, Lubomir, Kotoń, Groń, Koskowa Góra. No będzie się gdzie dziś styrać i zeszmacić...

"Budzę się rano swym własnym krzykiem
Sen miałem taki - jestem niewolnikiem
Na galerze napierdalam - tempo 40
Spocony grubas bębni bez litości
Bat spada na plecy i tak motywuje
Że srając pod siebie wydajnie..."
pedałuje (3*)
Ruszamy. Naszym celem jest oczywiście upragniony medal z napisem " Audentes fortuna iuvat", czyli IMMORTAL (medal przyznawany za zrobienie całej trasy w regulaminowym czasie - czytaj, trzeba ostro zadupcać i nie trwonić czasu na błędy nawigacyjne). Statystyka oprócz tego, że jest jak zepsuta latarnia (niczego nie rozjaśnia, ale zawsze można się o nią oprzeć), jest dziś przeciwko nam. To nasz 7-my start na Mordowniku, co oznacza że do tej pory startowaliśmy 6 razy (Wow, to było naprawdę odkrywcze - Szkodnik) ... no i na te sześć startów, przywieźliśmy tylko trzy Immortale (między innymi ze wspaniałej edycji w Jaśliskach - era przedblogowa). Jak widać nie jest to takie łatwe, bo na przykład z fantastycznej edycji w Chochołowie, mimo zwycięstwa Basi w zawodach, nie dane nam było dostąpić nieśmiertelności.
Szybko przeliczyliśmy całą trasę i wyszło nam, że aby sięgnąć dziś po nieśmiertelność trzeba będzie zdobywać 1 punkt na około 30 min. Wtedy zmieścimy się w czasie z zapasem jeden godziny - czyli niewielkim, bo cały rajd trwa 13 godzin, a czasem przyjdzie się zatrzymać, zjeść, złapać oddech...
Jeden punkt na 30 min, w ternie górskim, gdzie lampiony umieszczone są także na szczytach... oj, będzie ciężko. Ale walczymy i to od pierwszej minuty. Na rozgrzewkę planujemy złapać dwa punkty, na które nie czeka nas mordercze podejście z rowerami po kamieniach (taki to teren...). Ciśniemy, ale już na pierwszych kilometrach mija nas Bronek, który gna jak… po nieśmiertelność.
Przez chwilę próbujemy utrzymać jego tempo, ale nie ma bata. Nie wiem czy musiałby nawalać nam po plerach wspomniany we wstępie spocony grubas, abyśmy utrzymali się z Bronkiem, bo tu nawet kabel od Żelazka nie pomoże.
Postanawiamy zatem jechać swoje z nadzieją, że uzyskiwane dzisiaj prędkości pozwolą nam zbliżyć się do upragnionego medalu.
Pierwsze dwa punkty wchodzą zgodnie z planem. Jeden lampion na 30 minut. Yeah!
Jest dobrze!

Tokarnia 2.0 czyli nowa lepsza Tokarnia:


Przykra sprawa…
… no to by było na tyle, jeśli chodzi o „jest dobrze”. Na trzeci punkt tracimy godzinę i to wychodząc na niego idealnie. Nawigacja jest bezbłędna, ale samo podejście nam tyle zajmuje. Mamy zatem 30 minut opóźnienia względem planu, co oznacza że już na 3-cim punkcie roztrwoniliśmy połowę naszego „zapasowego” czasu. A gdzie tam Lubomir, Kotoń czy Koskowa?
Po dwóch godzinach rajdu wiemy zatem już, że raczej tego Immortala to dzisiaj nie będzie.
Jest nam przykro… górze też jest przykro, bo to Przykra Góra. Tak naprawdę to jest to Góra Stołowa (841m), ale przez Przykrą Górę będziemy za moment jechać. Jesteśmy w Beskidzie Makowskim, więc jaki może być czekający nas zjazd?
Nie, nie taki aby nadrobić to co straciliśmy na podejściu.. Tu ścieżki wyłożone są kamerdolcam i to w dużej ilości. Szarpie, rzuca, do tego jest ślisko bo jeszcze chwilę temu wszystko pokrywała mgła. Miejscami to nawet sprowadzamy rowery, bo mamy za małego skilla aby wszystko bezpiecznie zjechać. Z późniejszych rozmów w bazie wyniknie, że niejeden zawodnik miejscami sprowadzał rower. Gdy dotrzemy na dół okaże się, że odrobiliśmy tylko około 10 minut starty względem naszego planu… coraz bardziej utwierdzamy się zatem w przekonaniu, że dzisiaj pozostaniemy zwykłymi śmiertelnikami.



„Tam NIMA co jechać…” czyli opowieść o kotwicy, zającu i rekurencji.
Ciśniemy przez moment asfaltem, aby zaraz z niego odbić w tzw. drogę wewnętrzną, która po kilkuset metrach kończy się łąką. Stoi tam ostatni dom, a przed nim jakiś dziadek. Jak nas zobaczył, że ruszamy łąką pod górę, czymś na kształt starej, nieuczęszczanej ścieżki, krzyczy za nami „Hej, tam NIMA co jechać… nic tam NIMA”.
Cholera, nie mógł Pan powiedzieć tego Janko Mordownikowi kiedy trasę układał? A tak, Janko tego nie wiedział, więc zostawił lampion w jakimś wąwozie, pośrodku niczego. Gdy przedzieramy się łąką pod górę, z punktu zjeżdża jeden z zawodników i krzyczy „iście rowerowy punkt, iście rowerowy…”. To znaczy zdanie było dłuższe, o wiele dłuższe ale pozwoliłem sobie wyciąć z niego fragmenty wyrażające skrajne emocje (czyt. bluzgi).
Chwilę później, zgodnie z tym co zapowiadał kolega, musimy ukryć rowery w krzakach i przedzierać się przez las z buta. Jest gęsto od zieleni i mokro… morko jak po deszczu. Mokre drzewa, mokre trawy, mokre skały… a my zjeżdżamy na tyłku do jakiegoś jaru po kolejny lampion.
Wracamy do drogi i teraz czeka nas mozolny podjazd na Koskową Górę. Niby asfalt, ale nachylenie jest zacne. Serpentyny też nieliche... kręcimy, próbując utrzymać jakieś (chociaż żenujące) tempo. Tętno mam chyba w strefie śmierci… ale jako, że zaleca się aby przebywać w niej jak najkrócej, staram się cisnąć na pedały jeszcze mocniej, aby jak najszybciej zakończyć ten podjazd i z niej uciec (ze strefy, nie z góry). I wtedy Szkodnik mnie zabija… nawet nie pamiętam w jakim kontekście to padło, ale mówi mi coś o morzu...
Wiecie coś na kształt „może przed nocą dojedziemy na wierzchołek”.
Mój schorowany łapie klasyczną kotwicę i zaczyna nucić…

Było morze,
W morzu kołek
A ten kołek miał wierzchołek
Na wierzchołku siedział zając
I nogami przebierając, śpiewał tak:
Było morze,
W morzu kołek…


Nie, NIE, NIE!!! Za późno.. kotwica zarzucona. Już nie nucę, w zasadzie to śpiewam. Kręcę na jakimś koszmarnym podjeździe i śpiewam… Przy pomocy tej piosenki, Ojciec kiedyś nauczył mnie co to jest rekurencja. A wiecie, że aby zrozumieć rekurencje, trzeba zrozumieć rekurencje? Rozumiecie, prawda?
Po 30-stym powtórzeniu piosenki, Szkodnik mówi „DOŚĆ! Przestań!”, ale dla mnie już nie ma ratunku. Kręcę pod górę, a z mych ust dobywa się zawodzenie o kołku i zającu…


Tędy, jedźmy tędy !!!

Na pewno?

K***a, wiedziałem...


Rajd, którego nie było...
(Było morze, w morzu kołek)… Wbiję Ci ten kołek w serce, jak nie przestaniesz!
(Było morze), może nawet ZARAZ !!
Wracam pomału do świata żywych. Siedzimy na Koskowej Górze.
Szkodnik… czemu chcesz mnie skrzywić. Bo śpiewasz, a wiesz co? NIE UMIESZ ŚPIEWAĆ i do tego zapętliło Cię na…
NIE, nie mów! Bo wróci… a wszyscy nie chcemy aby wracało.
Koskowa Góra. Byłem tu w tym roku 3 razy (nie licząc dzisiejszego dnia). Czemu aż tyle?
Ponieważ właśnie zaczynamy rajd, którego nie było:

Pamiętacie naszą Kompanię KORNĄ w Lanckoronie? A czytał ktoś Raport Szefa Sztabu Kompanii Kornej, czyli moją relację z przygotowań do rajdu? Jeśli tak, to pewnie pamiętacie że planowaliśmy bazę w Pcimiu, czyli w sumie to rzut beretem od Tokarni.
Kiedy zmieniliśmy koncept naszego rajdu przenosząc się do Lanckorony, to wszystkie trasy mieliśmy już właściwie gotowe.
Dlaczego się przenieśliśmy? Jest to dokładniej opisane w Raporcie Szefa Sztabu, ale mówiąc w skrócie, uznaliśmy że Beskid Makowski oferował (może nie monotonną, ale) zbyt mało zróżnicowaną trasę, jak na nasze oczekiwania. 
Cała północno-wschodnia cześć Mordownika to alternatywna trasa Kompani KORNEJ: nawet punkty planowaliśmy w tych samych lub podobnych miejscach:
Schronisko Kudłacze? Oczywiście.
Lubomir? Obserwatorium to miało być OKO SFAROC'a.
Kalwaria na Zębalowej? No ba!
Szczyt Kotonia. Pewnie!


Będziemy od teraz zanudzać Andrzeja powtarzając przez najbliższe godziny jak mantrę: "tu miał być lampion! Tu miała być zagadka! Tu był nasz punkt..."
Tego zupełnie się nie spodziewaliśmy! Jedziemy rajd, którego nie było. Nasz rajd! Każdy kto uczestniczył w Kompanii KORNEJ, mógł zatem zobaczyć jak wyglądałaby Kompania KORNA, gdybyśmy nie przenieśli się do Lanckorony. No po prostu alternatywna rzeczywistość! Co więcej, Koskowa Góra jest szczególnym punktem, ponieważ była w planie pierwotnego rajdu i jako jedyna została w planie lanckorońskiej edycji. Był to najdalej wysunięty południowy-wschód punkt Kompanii... a dotarł tu tylko jeden zawodnik. 
Aby nie być gołosłownym - punkt z Kompanii KORNEJ (marzec 2019, koloryzowane).


"Macie mapy, a nie wiecie gdzie jedziecie..."
Gdy Andrzej ma już pomału dość naszych monotonnych wypowiedzi postaci: "tu też planowaliśmy punkt", przerzucamy się nękać przypadkiem spotkanego Pawła. Jako, że był on na naszym rajdzie od razu pytamy jak Mu się podoba KORNY Mordownik, czyli alternatywna wersja… ufff, ledwo sę uchyliłem przed lecącym kamieniem. Hej, czemu ciskasz we mnie głazami?
Ponawiam pytanie, ale chwilę później leci we mnie kamień większy niż poprzednio. Wygląda na to, że to drażliwy temat…
Chwilę później porzucamy rowery w lesie niedaleko Zawadki (gdzie mieliśmy umieścić nasz punkt na pomniku… dobra, dobra, już kończę) i zbiegamy pieszo po kolejny lampion. Jest on dalej niż przewidywaliśmy i musimy zejść naprawdę sporo. Wszystko to potem trzeba będzie wrócić… pod górę.
Na kolejnym punkcie, gdzieś w środku pola dochodzi do dziwnej sytuacji. Jakiś lokalny rolnik wyjeżdża na nas z pyskiem. Żeby nie było! Nie chodzimy Mu po polu, nie depczemy ogródka czy coś… jesteśmy na łące, pod linią wysokiego napięcia, a ten i tak ma „ale”.
Powód: mamy szlak, a jedziemy łąką. Jest sobota, a On by chciał odpocząć. Ciągle dziś ktoś tą łąką jeździ i to go strasznie irytuje. Jak widzi, że mamy mapy na kierownicy, to zaczyna się nakręcać jeszcze bardziej:
- Macie mapy, a nie wiecie jak jechać
- Macie mapy, a nie umiecie z nich korzystać
- Macie mapy, a nie umiecie trzymać się szlaku itp. itd.
Jak Mu wytłumaczyć (bez przesadnej przemocy), że mamy mapy i dokładnie wiemy jak jechać ! 





Gdzie teraz, Rabe? Jak to gdzie, za RABE!
PCIM czyli Pięknie, Cicho i Miło. Tak brzmi legenda dotycząca nazwy tej miejscowości. Ponoć król się zachwycił tymi terenami i wypowiedział te słowa. Tak oto powstała nazwa tej miejscowości. Monarcha zapomniał tylko dodać, że oprócz cicho i miło jest tu też ostro... pod górę. 
Dla nas jest to czas decyzji. Na IMMORTALA’a nie ma dzisiaj najmniejszych szans, więc trzeba się zastanowić które punkty brać, a które odpuścić. Postanawiamy wyprawić się za Rabę, aby zaatakować lampiony w Pasmie Lubomira. Wybieramy 3 z pięciu, tak aby zostało nam trochę czasu na Pasmo Zębalowej na powrocie do bazy (tam też będzie walka…).
Ruszamy zatem odnaleźć Wielki Kamień! Tak się nazywa sporych rozmiarów skała, przy której wisi lampion, ale aby tam dojechać musimy znów łyknąć sporo przewyższeń. Rezygnujemy z żółtego szlaku, obawiając się że kamerdolce zjedzą nam za dużo czasu i robimy przelot w kierunku Stróży. Stamtąd pod górę asfaltem. To trochę naokoło, ale pojedziemy w miarę wygodną drogą (acz stromą) i połączymy się ze szlakiem już dość wysoko.
Następna na naszej liście jest 15-stka… szkoda tylko, że musimy zjechać wszystko co właśnie wytyraliśmy i wspinać się ponownie na wzgórze obok. Zjazd (oczywiście kamienisty i trudny) sprowadza nas do drogi, z której malutka ścieżka powinna iść w stronę punktu. Szkoda by było gdyby tej ścieżki nie było… postanawiamy jednak drzeć na dziko. WARIANT CZARNY, Q**A! Wąwóz, nie wąwóz, gąszcz, nie gąszcz, napieramy do przodu. Brak przebieżności lasu spycha nas mocno w lewo, ale to nic – na szczycie ma być dobra droga, więc tam skorygujemy kierunek.

Coraz większe te zabawki robią...

Gdzieś po drodze, w środku lasu natykamy się na pewien bardzo stary dom. Stary ale nie w ruinie. W teorii jakaś droga powinna do niego zatem prowadzić, więc mamy nadzieję, że uda nam się wydostać z krzaków… ale płonne nasze nadzieje. Droga tu kiedyś owszem i była, ale dziś to już bardziej wspomnienie dawnego traktu. Wzrok przykuwa jedynie profesjonalna stacja pogodowa, jaka została tu zainstalowana. Zazdro… muszę sobie kiedyś takową sprawić:


Nadal targamy na dziko:

W końcu na szczycie:



Wieczór w Paśmie Zębalowej
Pora wracać na zachodnią stronę Raby. Za moment zrobi się ciemno, więc nie zostało nam wiele czasu – limit jest tylko do 21:00. Po drodze do bazy znajdują się jeszcze 4 punkty, ale obstawiamy, że uda nam się zrobić co najwyżej trzy… i to też tylko, jeśli się zepniemy.
Jeden z nich to niesamowicie stromy wąwóz- ten o którym Janko Mordownik wspominał na odprawie. Zalecał schodzenie po linie i powiem Wam, że nie był to do końca żart. Ciężko było zejść na dno bez zjazdu na boku/plecach/ryju (wybierzcie właściwie). Mnie się to jakoś udało, bo przytrzymałem się leśnych przyjaciół (które podały mi pomocne gałęzie i korzenie), ale Szkodnik zjechał na boku na sam dół. Usłyszałem tylko „chyba zaraz spad…” i potem już tylko takie szzzzurrrrrr przez krzaki... i głuche *PAC* o ziemie.
"Nie ważne skąd jesteście... to musiało boleć" (4*)
Co my robimy ze swoim życiem… noc, a my chodzimy po wąwozach. Co za dramat…
Zgodnie z przewidywaniami udaje nam się zaliczyć 3 punkty, ale na samą Zębalową nie damy już rady wyjść, bo zabraknie nam czasu.
Do bazy zjedziemy kilka minut przed limitem.
W nogach mamy 96 km, 2900 m przewyższenia… zrobiliśmy 18 punktów z 23, czyli do Immortala brakło nam w cholerę.
Szacujemy, że potrzebowalibyśmy dodatkowe 3 (optymistyczne założenie) a nawet 4 godziny (bardziej realna opcja).
Na pocieszenie mogę tylko dodać, że z rowerzystów tylko dwie osoby zrobiły Immortala: „Obywatel Tygrys” i Bronek.
Nikt inny nie zdołał. Czyli mamy powtórkę z Chochołowa. Mimo włożenia wszystkich sił w trasę (jesteśmy wykończeni…), byliśmy za słabi aby sięgnąć po nieśmiertelność w tym roku. Ech, szkoda… naprawdę szkoda
Ciekawi mnie tylko jaki był odbiór trasy Mordownika przez Zawodników, którzy byli u nas na Kompanii KORNEJ. To czy Wam się tegoroczny Mordownik podobał to jedno, ale pozostaje pytanie która Kompania podobała się Wam bardziej: ta która się odbyła, czy ta której nie było (a mimo to ją przejechaliście/przeszliście).

Zamiast nieśmiertelności, czekały na nas nagrobki...


CYTATY:
1. Piosenka JT Machinima "Shepard of this flock" (Far Cry 5 rap)
2. Piosenka Nancy Sinatra "Bang bang"
3. Piosenka zespołu Hasiok "Galera"
4. Gwiezdne Wojny, Epizod I, "Mroczne widmo". Komentarz do krasy na POD RACE


Kategoria Rajd, SFA