aramisy prowadzi tutaj blog rowerowy

szermierze-na-rowerze

Wpisy archiwalne w kategorii

Rajd

Dystans całkowity:10637.00 km (w terenie 1.00 km; 0.01%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:120
Średnio na aktywność:88.64 km
Więcej statystyk

Przejście smoka 2021

  • DST 62.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 października 2021 | dodano: 06.10.2021

Urlop w okolicach Kazimierza Dolnego kończymy rajdem Przejście Smoka. Tak mieliśmy to zaplanowane od samo początku - siedzieć w wąwozach przez tydzień (od soboty 25.09) i wracać na Kraków zaliczając pod drodze smoka, to znaczy "Przejście Smoka"... bo smoków jako takich to nie zaliczam już od dawna. Kiedyś to się było ogierem i zaliczało co popadnie, nawet smoki... ale kiedy to było to. Dawno temu i nieprawda :P
Dziś zatem przyjdzie nam zaliczyć Przejście (Smoka). Jest to dość nowa (rowerowo) impreza w kalendarzu rajdowym, a organizatorami są członkowie Klubu INO "Stowarzysze".
Z tego co wiem to na poprzedniej edycji pojawili się pierwsi rowerzyści, ale teraz to już oficjalne: mamy do wyboru dwie trasy rowerowe. Jak zawsze zapisujemy się na tą dłuższą... my już chyba nigdy nie zmądrzejemy. Ogólnie impreza to duże święto ORIENT'u bo zawody będą klimatem bardziej przypominać KrakINO niż typowy maraton na orientację - dla ludzi nie w temacie, mówiąc najprościej: bardziej marsze niż biegi, bardziej "na orientację" niż "maraton". Lubimy rowerowe przeloty i "upalanie" po lesie, ale imprezy stawiające na "nawigację, a nie na mocną łydę" też są w pyteczkę - w końcu jeździmy na Jaszczury, prawda? Znajdziecie zatem tu także, oprócz tras rajdowych, klasyczne KrakINO'owe trasy TP, TU, TZ.
...czyli mamy święto orientacji, ale dla nas jest także inne święto w tle, nasze prywatne. 2 października to rocznica naszego ślubu i tym razem jest ona (matematycznie) binarnie-piękna bo 11-sta. Zapowiada się zatem, że spędzimy ją w lesie, a dokładniej to w Puszczy Iłżeckiej. Niektórzy idą sobie na jakaś kolację przy świecach, inni wolą nie pamiętać tego dnia, a my jedziemy do lasu szukać lampionów... Wiecie jak jest "Za Tobą pójdę prosto w las, nie obejrzę się, nikt mnie nie zatrzyma, nie zatrzyma mnie. Niczego mi nie będzie żal, pójdę tak jak w dym, tylko powiedz że azymut dobry" :D (oczywiście tekst to parafraza Krzysztofa)

Punkt przy ambonie - klasyka klasyk poganiana klasyką :)


(Dziki) Kryzys migracyjny na granicy...
Jak ktoś jest bardzo wrażliwy i nie lubi czarnego humoru uznając, że z niektórych spraw nie wypada żartować, to niech lepiej pominie ten akapit... dobrze radzę, bo spłoniemy w piekle za tą relację... ale muszę, po prostu muszę.
Na odprawie dowiemy się, że przez całą długość Puszczy Iłżeckiej przebiega ogrodzenie - siatka. Na pytanie "WTF?", okaże się że jest to obrona przed ASF. Straż Leśna walnęła mur mający zapobiegać migracji dzików pomiędzy nadleśnictwami... no i wtedy jak to słyszę, to zaczyna mnie skręcać w środku. (Spłonę w piekle... spłonę w piekle za to...)  Straż Leśna, tak? Druty na granicy i dziki szturmujące granicę w poszukiwaniu lepszego... lasu? (Szykują mi już kocioł ze smołą...)  ale zaczynam żartować, że lokalni leśnicy inspirowali się zdarzeniami na granicy z Białorusią. Dziki nielegalnie próbują przejść przez ogrodzenie nęcone obietnicą lepszych żołędzi, a leśnicy robią im "PUSH-BACK" , spychając je z powrotem na stronę sąsiedniego nadleśnictwa. (...w piekle) Locha z młodymi "Teraz!" i przedziera się przez siatkę, a leśnik w moro wyjeżdża jej z buta w głowę "wracaj do swojego lasu!". 
Małe dziki płaczą, a leśnik kopami odsyła je stronę z której przyszły (spłonę...w smole)
Rzecznik Straży Leśnej "te dziki przerzucane są do sąsiedniego nadleśnictwa przez Oligarchów Polnych, aby nie wyjadały ich upraw, a potem kierowane są ku granicy naszego nadleśnictwa"
Dziennikarz: "A dziki miały testy na ASF, to czyste dziki?"
Leśnik 2: "Czyste to były rano, ale jest sporo błota przy ogrodzeniu... koczują przy siatce, a mocno padało"
Rzecznik: "Czysty to będziemy mieć rasowo las, żadnych obcych dzików. Nasz las dla naszych dzików"
A dokoła aktywiści z transparentami "ASF to fałszywa pandemia. Nie znam żadnego dzika który by chorował", "Wszyscy jesteśmy (jak) DZIKI. Otwórzcie bramy".

Organizatorzy prowadzą odprawę i przekazują nam jakieś pewnie ważne informacje, a ja walczę z samym sobą aby się nie śmiać... wiem, wiem, spłonę w piekle...

Wszędzie roboty drogowe, nawet w lesie trzeba jeździć objazdami :)



(Trochę) szalone (te) liczby

Ważną informacją z odprawy jest to, że wspomniane ogrodzenie można przekraczać - należy je po prostu za sobą zamykać. Na mapie zaznaczone są przejścia - trzeba będzie to uwzględnić w nawigacji dzisiaj, bo nie każda droga ma bramę i nie w każdym miejscu można przekroczyć granicę nadleśnictwa. Na mapie mamy zaznaczone przejścia, a mówiąc o mapie to możecie ją sobie zobaczyć TUTAJ (mówiłem, że KrakINO'owa! Typowa mapa sportowa, a nie turystyczna).
Skala to 1:30 000 i musimy się szybko "przesiąść" na inną nawigację bo ostatnio jeździliśmy nie na 30-tkach, a na 75-tkach, wszystko zatem będzie działo się znaczenie szybciej i trzeba uważać, aby czegoś nie przestrzelić.
Na trasę ruszamy w trójkę bo Andrzej także przybył przejść Smoka. Dawno się nie widzieliśmy więc fajnie będzie na nowo sformować drużynę lampionu :)
Na nasz pierwszy łup wybieramy zamek/basztę w Iłży, jeden z niewielu nie-leśnych punktów na trasie i tu pierwszy ZONK, bo numer punktu na mapie nie zgadza się z numerem na lampionie.
Normalnie nie zwrócilibyśmy uwagi, bo bardzo często nie ma to większego znaczenia, ale tutaj na odprawie Organizatorzy bardzo podkreślali, że to istotne... co robić?
Postanawiamy trzymać się oznaczenia na lampionie i podbijamy kartę zgodnie z lampionem. Jeśli jest on zamieniony z innym to spoko, po prostu potwierdzenia na karcie będą na odwrót... ale jeśli kilka lampionów będzie mieć ten problem, to zrobi się niezły chaos na naszej karcie. W trasie będziemy 8 godzin, więc nie sposób będzie zapamiętać wszystkich takich przypadków - postanawiamy się jednak tym na razie nie martwić, ale robić swoje, czyli cisnąć i nawigować.
Ruszamy w stronę Puszczy, po drodze zaliczając jeszcze punkt na starej kolejce... którego numer także nie zgadza się z mapą. Oj coś czuję, że będzie śmiesznie :)

Czy Pani się puszcza... Iłżecka podoba?
No tak średnio bym powiedział, tak średnio... oczywiście kochamy lasy, bo w lesie jest fajnie. Las to nasz drugi dom, więc przez "tak średnio" rozumiem słabą przejezdność dróg. Ciągle wpakowujemy się w jakieś błoto lub chaszcze... a co będę mówił, patrzcie sami:

Na mapie jest to oczywiście piękna czarna droga...

Kolejna czarna (gruba, nieprzerywana droga)

Taaa... musicie przyznać że zaskakująco głęboko tutaj jest, prawda?

Gdy drzemy przez takie chaszcze, zawsze się boję że spotkam jakiegoś porąbanego rogatego... wiele w życiu widziałem, wiele rzeczy nas goniło po lesie, ale ostatnio mam traumę, bo poznałem zwierzę, które napawa mnie lękiem... ponoć lubi właśnie takie zarośla i dzikie tereny, więc jak się w coś takiego wpakujecie, to rośnie prawdopodobieństwo spotkania. Już pewnie czeka i ostrzy na nas... no właśnie, co ostrzy... na pewno chcecie wiedzieć... na pewno? To proszę:

Było pytać? Ostrzegałem... no więc napawa (nadziewa...) mnie lękiem. Ten lęk ma nawet określoną długość... w znaczeniu, że trwa :P
Wyobraźcie sobie spotkanie... Porąbany Rogaty wypada zza krzaków, chrząka i nawala Was... dobra, bo ta myśl zaczyna dryfować w bardzo złą stronę. 
Chociaż w sumie jak się tak zastanowić, to to musi działać. Wyobraźcie sobie, chcecie mi wbić na kwadrat, na mój rewir, nieproszeni... walicie przez drzwi na pewniaka, a tu nagle jakiś kolo - "cały w bieli", w czapce z rogami, dziwnie chrząkający i... ten fragment pominę. No ale co? Obstawiam, że niejeden by zrezygnował z dalszej próby przejęcia rewiru.
Mówią, że jak coś jest głupie, ale działa, to nie do końca jest głupie... może trzeba by sprawdzić ten sposób. Szkodnik!!! Nie widziałeś mojej czapki z rogami... albo wiem, maska lisa też będzie git :D
No ale co by nie mówić zdarzają się nam też punkty kontrolny perełki, jak:

czy też:


Lost in the woods...
Ale nie my, a karta Andrzeja. Zgubił ją na jednym z punktów kontrolnych. Coś nam dzisiaj nie idzie, ciągle wpadamy na drogi o słabej przejezdności, a jak uda się rozwinąć jakąś prędkość większą niż kilka na godzinę, bo znajdziemy leśną autostradę, to Andrzej zgubi kartę.
Musi się po Nią wrócić prawie 2 km. Postanawiamy zaczekać na Niego, a On leci na poprzedni punkt kontrolny. Miejmy nadzieję, że nie spotka Rogatego po drodze... w trójkę mielibyśmy jeszcze jakąś szansę, ale samemu. Najgorsze to pochrząkiwanie, straszne to jest... :)
Andrzejowi udaje się odnaleźć zgubę - została stricte przy poprzednim lampionie.
Jesteśmy po tygodniu wypraw rowerowych, więc w sumie można trochę odpocząć, gdy Andrzej wraca szukać karty. Nie ma tego złego :)

Lasy, lasy, lasy...

Zdarzają się także i przeloty :)

Jesień, piękna złota jesień


Prezent na rocznicę :)
Do bazy wracamy kilka minut przed limitem, cała trasa 58 pkt była nie do zrobienia... nie w 8 godzin. Nawet jeśli przyjmiecie, że zaliczenie pkt kontrolnego (zejście z roweru, podbicie karty, ponowne ruszenie) zajmie Wam 1 min, to przy takiej ilości lampionów, jedna godzina upływa na samym technicznym potwierdzeniu obecności. Natomiast założenie 1 min na pkt jest zwykle niedorzeczne, bo nierzadko trzeba do tego lampionu dotrzeć z buta, bo podjechać się nie da - mamy dołki, leje, szczyty górki, jary.
Jak przyjmiecie 3 min, co jest i tak mega optymistyczne (bo do niektórych lampionów szliśmy z buta przez krzaki i po 200-300 metrów), to zostanie Wam na objechanie całej trasy (100km) tylko 5 godzin. Mówimy o nawigacji perfekcyjnej, bez błędów, bez korekt... co rzadko się zdarza :)
Ogólnie zatem cała trasa była nie do zrobienia. I tak udało się zrobić sporo, co finalnie dało Basi drugie miejsce na podium. Zaskoczyło nas to, bo zrobiliśmy przecież tylko 60% trasy... wynika chyba z tego (tego, czyli wyniku, rozumiecie? Wynika z wyniku, że... chyba nie były to łatwe zawody.  
Bardzo miły prezent na rocznicę ślubu - wiecie jak to jest w małżeństwie, "on ją kocha za żarcie, Ona za wzięcie" :D
Tak powiadają. Co by jednak nie mówić, chyba udało nam się PRZEJŚĆ (jakiegoś) SMOKA :)

Przejezdne drogi - rarytas :)

Więcej przejezdnych dróg - od tej "szosy" odmierzaliśmy się na kilka różnych punktów

Wystawiwszy łapkę po lampion :)

Punkt kontrolny: koniec torów. Było by, nie?

Zacny wafel na koniec :)


Kategoria Rajd, SFA

(CZARNY) MORDOWNIK 2021 (feat. KORNOlis)

  • DST 1.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 września 2021 | dodano: 07.09.2021

Mordownik 2021 przeszedł już do historii...  Mam nadzieję, że będzie zapamiętany na długo bo był to kolejny rajd, który mieliśmy przyjemność zorganizować. Przyjemność, heh... chyba jednak powinienem używać słowa "zaszczyt". Budować trasy rowerowe TR130 oraz TR50 na tak kultowej imprezie to jest nie lada przedsięwzięcie i odpowiedzialność aby nie nadwyrężyć zaufania, jakim zostaliśmy obdarzeni przez głównego Organizatora: Janko Mordownika. Czy nam się udało? To już Wy musicie ocenić. Zapraszam zatem o opowieść o Mordowniku od kuchni... łazienki, piwnicy i strychu... Mordowniku tak czarnym jak... sami wiecie... a może nawet czarniejszym niż rok temu. 

"...taka jest granica i cena nieśmiertelności" (cytat oczywiście STĄD)
Rok temu w Zawoi cena ta była wysoka. Za wysoka. Dla wszystkich niekumatych przypominam, że medal IMMORTAL (nieśmiertelny) zdobywają zawodnicy z najdłuższych tras i tylko tacy, którzy w czasie rajdu zdołają zaliczyć wszystkie punkty kontrolne. My takie medale mamy tylko 3 na 7 startów:

Kroczyce 2013 (-)
- druga edycja imprezy, ale dla nas był to nasz pierwszy Mordownik ever. Pierwszy rok startów... myśmy nawet po nocy jeszcze jeździć nie umieli... a co dopiero myśleć o Immortal'u.

Jaśliska (+)
- Beskid Niski, niesamowita, wspaniała impreza... czasy gdy nie prowadziłem jeszcze bloga. Kiedyś relacja znajdowała się na stronie Mordownika - TUTAJ, ale nie jest już dostępna. Przepadła gdzieś w otchłaniach internetów. Immortal zdobyty na kilka minut przed limitem czasowym. Było niesamowicie trudno, ale daliśmy radę!

Stadniki 2015
(+) - Immortal zdobyty w ostatnich sekundach ostatniej minuty rajdu. Rzutem na taśmę... popełniliśmy kosmiczne błędy na trasie, łącznie w wyjechaniem za mapę (grubo...). Na koniec morderczy finisz i wiara do ostatniej sekundy, że jednak się uda, że zdążymy w limicie... udało się!

Pilica 2016 (-)
- niesamowicie wyczekiwany rajd, presja konieczności dobrego startu bo Immortal czeka... w praktyce położyliśmy go na łopatki po całości (błędy, awarie i zatrucie pokarmowe...). Miał być Immortal, a był jeden z naszych najsłabszych startów ever... wstyd mi było napisać relację z tak spektakularnej porażki... (a tak serio, wstyd to może tylko trochę... nie pisałem wtedy regularnie na blogu, czego żałuję do dzisiaj. Ech mieć wszystkie rajdy od 2013 opisane, to by było coś! Nie miałem też motywacji opisywać rajd tak spektakularnie przez nas spaprany...)

Chochołów 2017 (-) - Chyba najlepsza edycja. Gubałówka, Magura, słowacka odysje i niesamowite bagna na Orawie... Przepiękna trasa, ale nie było nawet blisko Immortala, mimo że Basia wygrała zawody jako takie. Nie miało to znaczenia dla nieśmiertelności, ta nawet na nas nie spojrzała bo nie mieliśmy kompletu punktów.

Uście Gorlickie 2018 (+) - przełamanie złej passy. Ponownie nasz kochany Beskid Niski (ale stromy). Ponad 2000 przewyższeń zrobione, ale Immortal także zrobiony i to z ponad godzinny zapasem. Cudowny start na niesamowitej edycji.

Tokarnia 2019 (-) - nie było szans... po prostu nie było szans... 


No i nastal rok 2020... trudny rok dla imprez, dla Mordownika tym bardziej że Janko Mordownik wyjechał do Brazylii i trasa rowerowa miała się nie odbyć wcale.
Jak to się stało, że się jednak odbyła i była naszego autorstwa, znajdziecie w opisie tej edycji MORDOWNIK ZAWOJA 2020. 

Jako budowniczy trasy nie startowaliśmy w tych zawodach, więc bilans zdobytych Immortali i prób pozostaje bez zmian.
Nie będę powtarzał relacji z tamtych zawodów, bo mają swój osoby wpis na tym blogu, ale muszę o nich wspomnieć, bo są kluczem do zrozumienia tego co się działo w tym roku.
Po pierwsze Janko Mordownik nadal siedzi w Brazylii, więc i w tym roku podjęliśmy się współorganizacji imprezy z niesamowicie energiczną i żywiołową Kamilą, która ogarnia wszystkie aspekty administracyjne.
Po drugie, Zawoja była za trudna... tylko dwóch najlepszych Zawodników zrobiło Immortala: Zbyszek Mossoczy i Krystian Jakubek, czyli wymiatacze rajdowi z najwyższej ligi. Część Zawodników, która zawsze jest w czołówce, nie zbliżyła się do Immortala (nie mając 2-5 punktów). Statystyki w Zawoi były zabójcze... 6% rowerzystów zdołało osiągnąć nieśmiertelność. W tym roku zatem chcieliśmy się trochę zrehabilitować i zrobić zawody, na których około 20% zdobędzie ten legendarny medal.
Owszem nazwa imprezy zobowiązuje, ale chcielibyśmy aby IMMORTAL był chociaż trochę realny dla tych najlepszych... w Zawoi nie był. CZARNY jak ciemność Mordownik zniszczył nadzieję wielu walczących... Edycja 2021 miała być nadal czarna, ale ta czerń powinna być złamana lekkim odcieniem szarości... takie były założenia i takie były plany. Tu UWAGA, to nie były tylko nasze założenia - takie wnioski wyciągnęliśmy wszyscy, wliczając w to Janko Mordownika.

Wędrując z lampionem... w drodze na punkt kontrolny

Szkodniczek duma jak na tej skale rozwiesić lampion...


Lesson leart? No chyba jednak nie bardzo...

Zawoja była trudna bo... to była Zawoja (Mistrz tautologii zawsze czujny!). To wioska zastawiona z 3 stron ogromnymi pagórami: Babią, Policą i Jałowcem. Gdziekolwiek by Zawodnicy nie pojechali to po prostu trafiali na rzeźnickie podjazdy i podpychy. Pamiętacie punkt "Rzeźnia nr 5"? Ja pamiętam, stawiałem go i ściągałem, do tego byłem tam na rekonesansie trasy... więc wiecie, Wy tam byliście raz... proszę nie narzekać... Skoro tym razem mamy zrobić trochę łatwiejszą edycję to czekamy aż Janek i Kamila dadzą nam znać, gdzie w tym roku będzie baza rajdu. W końcu dzwonią: BESKID MAŁY !!!
CO?????? WAT? WAT? WAT?
Jak Beskid (nie-taki) Mały?
Przecież rowerowo to jest to rzeź... pionowe ściany. Janko, Kamila, co z Wami? Umawialiśmy się na łatwiejszy rajd... czy coś się zmieniło od naszych ostatnich ustaleń, czy ja czegoś nie ogarnąłem w waszym przekazie. Chwilę dyskutujemy, ale baza już właściwie dograna: będzie to Beskid Mały. No żesz.... nie ułatwiacie nam zadania.
Co więcej, Beskid (nie-taki)Mały nam nie leżał także z innego powodu... ostatnio było tu sporo imprez, a najlepszy teren eksploatowany nadmiernie straci swój potencjał.
Przecież na Leskowcu był jeden z naszych punktów KOMPANI KORNEJ w Lanckoronie, chwilę później wbił się tam też LISZKOR... pod linkami znajdziecie Raport Szefa Sztabu Kompanii KORNEJ oraz relację z Liszkora.
W tym roku w Beskid Mały zawitał też Rajd Beskidy. Sporo imprez... a znacie nasze podejście: chcemy zrobić imprezę magiczną. Abyśmy dobrze się zrozumieli, ja nie wiem czy nam się to udaje - to Wy to oceniacie, tylko i wyłącznie Wy, ale wiemy jaki jest nasz cel i plan. Wiemy jakie założenia nam przyświecają: atrakcyjne turystycznie punkty, ciekawe miejsca - po prostu przelewamy na mapę nasze radości, nadzieje, obsesje, fobie i paranoje. Zrobić rajd kiedy całkiem niedawno były tu 3 duże imprezy... no słabo :(
Nie chcemy powtarzać przecież punkt kontrolnych, a te rajdy sięgnęły po niesamowite miejsca w tych rejonach - na przykład Rajd Beskidy postawił punkt w kamieniołomach w Kozach
Jak ktoś nie zna to poniżej zdjęcie z 2013 roku:



Cudowne miejsce na punkt kontrolny (my je poznaliśmy po raz pierwszy na Jesiennym Beskidzkim KORNO 2013 czyli w cholerę temu). 2013 a 2021 to jest konkretna odległość imprez, ale 2021 i 2021... 
Słowem BARDZO nam nie leżał Beskid Mały tym razem... stanęliśmy przed nielichym wyzwaniem: jak włożyć w trasę całe serce, skoro się nie ma serca do tej edycji...?

"Nie jest sztuką wygrywać kiedy Ci idzie, mistrzostwem jest zwyciężać kiedy nic Ci nie idzie, gdy wszystko jest przeciwko Tobie..."

Nie szukajcie w Google tego cytatu. Te słowa powiedział do mnie mój Trener Szermierki - Marek, ten sam który od 2003 roku próbuje nauczyć mnie błyskawicznej odpowiedzi po szóstej, ze szpicem broni prowadzonym parabolą... i choć zrobiłem to już 1000-ce razy, to nadal da się coś poprawić w technice. Słowa te usłyszałem kilka dobrych lat temu, na jednych z naszych zawodów szermierczych, kiedy naprawdę miałem fatalny dzień... przegrałem dwie pierwsze walki w fazie grupowej i kiedy miałem już spisać te zawody na straty...  dał mi to jedno zadnie pocieszenia i jedną radę techniczną... to wystarczyło, aby psychicznie się pozbierać. "Chwilę" potem sięgnąłem po Puchar 3 Broni, rozwalając każdego kto stanął mi na drodze. 
Takie chwile pamięta się długo!
Na tyle długo, że przypomniałem sobie ją teraz... Beskid Mały nam nie leży. No to może, nie jest sztuką zrobić dobrą trasę jak teren Ci leży... Szkodnik jest tego samego zdania. Szepcze mi do ucha, że
- Damy radę. Wyślemy Ich do piekła i z powrotem za Immortalem... i włożymy w to całe serce jakie mamy, a jak serca zabraknie to się komuś je wytnie i dołoży do trasy.
- A może bez powrotu?
- Bez... hihi...BEZ
Ale jej się oczka świeciły wtedy... to albo malaria albo szaleństwo :)
Posłuchałem. Zróbmy to! Zróbmy!
I to chyba właśnie wtedy "cały misterny plan w pizdu..." z tym aby ta edycja była łatwiejsza...
...
...
Halo? Puk puk... uwierzyliście? Powiedzcie, że uwierzyliście... że udało się zwalić całą winę za trudność trasy na Kamilę i Janka? Przecież my Wam byśmy tego nie zrobili, prawda :D ?

Ale powiem Wam jeszcze jedno:
Urząd Gminy w Andrychowie ma w ryja... zaraz po Urzędzie Miasta w Sanoku!!
Sanok, tak? Mają Góry Sanocko-Turczańskie a w nich pasmo Gór Słonnych. I co? Do niedawna mieli na czerwonym szlaku (głównym szlaku przez te góry) szczyty Słonny, Słonna i Słonny!!
To się nie godzi! To jest nieakceptowalne przez kolekcjonera tabliczek. Ja rozumiem Wierch czy Jaworzyna czy Kopa w różnych górach, ale w tych samych? Dwie góry o tej samej nazwie...
Niedorzeczne. Zaniedbanie! Do ukarania!
Ostatnio widziałem już nazwy na mapie: Słonny, Słonna, Słonny Wierch... no trochę się poprawili, ale nadal mają w ryja za taką akcję. Jak tak można?
To są góry, tak nie wolno!!! Góry mają swoje nazwy i to jest ważne - nie mogą się nazywać tak samo w jednym paśmie!
A Andrychów? Wzoruje się na Sanoku!
Nie dość, że mają dwie Potrójne (już za to w ryja powinni mieć), to jeszcze Gancarz! Jeden na zielonym szlaku, drugi na żółtym. "I will have someone's ass for dinner for that!!!"
Trochę szacunku dla moich kochanych pagórów! Trochę szacunku dla kolekcjonerów tabliczek...

Akwedukt w Kętach!!


SFA-Orientkampfwagen "Zafir" ma swój własny lampion :)


Odpalamy wszystkie możliwe narzędzia: google maps, openstreetmap, mapy.cz, mapy Compass'u, blogi jakie udało się znaleźć, strony typu "Gmina Andrychów poleca", "Polska niezwykła", "1000 miejsc w które musisz podepchać rower", a nie czekaj... nie mam takiej książki "1000 miejsc, które musisz zobaczyć" :)
Zawoja miała takie rarytaski jak "ruiny posterunku granicznego Generalna Gubernia/III Rzesza", więc skoro wkładamy całe serce to musimy znaleźć podobnej klasy punkty kontrolne. Powiem Wam szczerze, to Szkodnik wykonał tytaniczną prace sztabową: to Szkodnik znalazł huśtawkę na poziomie, wodospad (pkt 13), akwedukt przy Kętach, ruiny pałac.
Siedział i szukał... czytał i sprawdzał.
Znalazł np. NAJSTROMSZA DROGA W POLSCE (28%) - mówimy o drodze publicznej (nie prywatnej lub wewnętrznej). Na Mordownika to rarytas jak znalazł :)
Uznaliśmy, że na pewno Was zainteresuje taka osobliwość!

Na zdjęciu tego nie widać, ale uwierzcie że nie wiedziałem czy to podjadę autem (najstromszy kawałek nie jest na zdjęciu - nie było jak zrobić...)

A potem dzida w teren... nasze oba SFA-Orientkampfwagen'y "Zafir" i "Pusiek" ruszyły penetrować okolice Andrychowa i góry Beskidu Małego.
4 całodniowe wyjazdy... a jak wpadliśmy do ruin w Kozubniku gdzie kiedyś było opuszczone miasto, to takie punkty kontrolne jak "Route 66" czy "Aniołek z nożem" znalazły się same. Trasa zaczynała coraz bardziej nam się podobać, z każdym takim punktem kontrolnym coraz bardziej przekonywałem się do kolejnej imprezy w Beskidzie Małym.
Drobny kryzys mnie czekał, kiedy Rajd Beskidy ogłosił że chce robić "przygodówkę" 4 września w Beskidzie Małym... no żesz.... Termin Mordownika ogłoszony był przecież na początku roku, czemu musimy się pokrywać i podbierać sobie zawodników?... czemu ten sam termin, czemu ten sam teren? To przecież nie jest logiczne... niestety próby dyskusji spaliły na panewce, bo na argument postaci "zawsze jakieś rajdy się pokrywają", to już nie miałem ochoty odpowiadać. Tak pokrywają się: na Pomorzu i w Małopolsce i to nie jest wtedy żaden problem, dwie imprezy w Beskidzie Małym w tym samym terminie jest... przynajmniej dla mnie jest. Tydzień później, wcześniej, cokolwiek... ale jak nie to nie. Szkoda, bo sami byśmy z chęcią wystartowali na Rajdzie Beskidy, ale trudno... za dużo roboty mieliśmy z układaniem trasy aby wdawać się w dłuższe dyskusje.
Innymi słowy: "Now, if you excuse me, I have Mordownik to organise" (parafraz tej sceny).
Parę dni później trasa jest zamknięta, mapy się rysują, a my wyczekujemy 4 września. Tu chciałbym Wam wszystkim powiedzieć, że na tym etapie bardzo nadal wierzyliśmy, że ta edycja będzie łatwiejsza niż Zawoja. Naprawdę w to wierzyliśmy, przecież na północy było mało pagórów i dla wymiataczy to będą to przeloty...
Galerie z naszych rekonesansów możecie znaleźć tutaj:
- część pierwsza
- część druga

Uwielbiamy takie miejsca


Huśtawka na poziomie - objawienie tej edycji :D

Kiedy jesteś już martwy, ale gałązkę po lampion to byś wyciągnął :)



"A więc MORDOWNIK. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory..."
Pojechałem z parafrazą cytatu, co? Jak ktoś nie wie skąd on jest, to TUTAJ znajdzie wyjaśnienie. Mamy początek września, więc tym bardziej wpisuje się on w klimat jaki nas ogarnia w czwartek po 17:00. Wszystkie inne sprawy przestają mieć znaczenie - wchodzimy w pewien tryb działania, który charakteryzuje niemal totalny brak snu, potężny zastrzyk endorfin uruchomiający stan euforii, włóczenie się nocą po górach i lasach odliczając sekundy i szacując czy zdążymy z rozstawieniem trasy zawodów...
W czwartek nie byłem w stanie wyjść z pracy... wyszedłem później niż chciałem, tyle się działo. Jak to mówią "nie ma ludzi niezastąpionych", ale nie dość że akurat w czwartek wszyscy o tym zapomnieli, to jeszcze mnie do tego grona niezastąpionych (błędnie, Pacany) zaliczyli.... Myślałem, że się nie wyrwę... ale gdy w końcu zamknąłem laptopa, to mój umysł przestawił się na "specjalne tory" - cokolwiek by się nie działo, jakby się paliło, to musi to poczekać do poniedziałku. W poniedziałek rozwalę Wam każdy problem, ale teraz widzę tylko lampiony, perforatory i naszą wykreśloną marszrutę, całkowity reset umysłu... jest po 17:00 gdy wsiadamy do auta. Kierunek BESKID( nie-taki)MAŁY. Rozkładamy trasę rowerową MORDOWNIKA !!! 
Tuż przed Wadowicami łapiemy się na przepiękny zachód słońca i już wiemy, że będzie to piękna noc. Witamy na AKCJI: #niespiebowieszamlampiony !!! 
Zaczynamy lecieć punkt za punktem, dziś ile się da z auta - jutro tam gdzie wjechać się nie da lub nie wolno (czyli serce gór).
Ciśniemy: "bunkr", akwedukt (pasuje Wam, że przy Kętach jest akwedukt!!! Przecież to rzadkość w całość Polsce, a w Kętach mają!), urokliwa leśna kapliczka z progiem wodnym... 
Kończymy czwartek o 4:00 w piątek, wracamy do domu i koło 4:45 kładziemy się spać na 2-3 godziny. W piątkowy poranek ruszamy ponownie w teren - teraz mocno z buta: góry i szlaki, góry i szlaki. Schodzi nam do nocy, ale o 23:00 rozkładamy ostatni z punktów - żywieniowy (tak aby za długo słodycze nie leżały w lesie).
Pod koniec zaczyna nam już odbijać ze zmęczenia - zabraliśmy ze sobą maskę KORNOlisa i kręcimy głupie filmiki jadąc przez las.
KORNOlis sponiewierany pandemią wpadł gościnnie na Mordownika powiedzieć Wam, że wraca ze swoją (wzmożoną) Siłą KORNOlisa 7-8 maja 2022.
A filmik możecie zobaczyć na profilu Basi TUTAJ.
Gdy wracamy do bazy wielu Zawodników już jest bo nocuje w bazie... dawno się nie widzieliśmy. Siedzimy z Bronkiem, Grześkiem, Patrykiem, Jarkiem, Łukaszem i innymi do 3:00 w nocy. Kładziemy się kilka minut po 3-ciej aby już o 5:30 rano być na nogach bo trzeba zaraz pomagać przy odprawie tras pieszych... chyba zaczynam być na to za stary...

Ruiny pałacu :)

Lantern, lantern"...
burning bright,
in the forest of the night.
What IMMORTAL hand or eye,
can frame thy beautiful symmetry..." 
(to wiersz WILLIAMA BLAKE'a "TIGER")

"Noc padła na las, las w mroku spał,
ktoś nocą lasem z lampionem gnał,
tętniło echo wśród olch i brzóz..."
gdy Budowniczy lampion nad wodę niósł...

To oczywiście polskie tłumaczenie "Króla Olch" - TUTAJ w wersji poezji śpiewanej. Genialne wykonanie przepięknego wiersza Goethego :)

Nocą takie miejsca są magiczne :)


Potem wszystko zaczyna się dziać jak w kalejdoskopie...
Odprawa Trasy Pieszej 50 km
Start Trasy Pieszej 50 km
Oprawa Trasy Rowerowej 130 km
Start....
... gdy wypuszczamy Trasę Rodzinną jest przed 12:00. Łapiemy się z Basią na tym, że w sumie to nawet nie jedliśmy ani kolacji w piątek, ani śniadania dzisiaj... dobra, trzeba mieć coś od życia, długa na Przełęcz Kocierską bo tam mają extra restaurację. Mamy trochę czasu nim trasy zaczną wracać... chwila oddechu. Ech starzeję się... kiedyś napierało się 3 dni bez snu, a teraz oczy mi się zamykają... ale jest pięknie. Trasy poszły, w zasadzie nikt nie dzwoni o lokalizację, więc chyba jest dobrze... robimy Mordownika, pasuje Wam? Robimy Mordownika drugi raz... "Dopóki się zapala wzrok, dopóki się splatają ręce, dopóki kusi nocy mrok..." (klasyka TU) będziemy kochać ze Szkodniczkiem budować trasy rajdów.
"Trzyma mnie" jednak tylko to samo uczucie co w Lanckoronie na Kompanii KORNEJ, kiedy aż mi było żal że nie jedziemy tej trasy. Noc była piękna, pełnia, aż żal serce ściskał, że nie ruszamy za lampionami.
Teraz mam to samo! Piękny dzień, góry... pojechałbym to, zmarł po drodze n-razy, wyrypał się do cna, ale powalczył z trasą!
Być Budowniczym to zaszczyt, być Zawodnikiem to radość... a my kochamy oba światy.  

Planowanie wariantów :)

Chyba słuchają odprawy - prawie jak Team Meeting :D

Widok jakoś taki bliski mojemu sercu :)

Odprawa tras pieszych


"Long have I waited. And now you are coming..." (TUTAJ)
Oj LONG... naprawdę long. Naprawdę zakładaliśmy, że ta edycja będzie prostsza, więc jak Zawodnicy nadal nie wracali późnym popołudniem... zaczęliśmy naprawdę martwić się o to czy zrobią IMMORTALA. Gdy Terminator w postaci Zbyszka nie dotarł do bazy w czasie, jaki był Mu potrzebny na zrobienie trasy w Zawoi, to zaczęliśmy się bać... Jeśli nawet On ma czas gorszy niż w Zawoi, to chyba znaczy że przesadziliśmy... nie powiem trochę nas to podłamało, bo bardzo - naprawdę bardzo - chciałem aby posypało się kilka Immortali...
Z każdą upływającą minutą narastał w nas niepokój. No dalej, nie odpuszczajcie... walczcie. Wierzymy w Was!
Mijają nie minuty, ale godziny... spokojnie, mają czas do 22:00... ale zegar tyka bezlitośnie. No dawać... czekamy tu na Was. Walczcie!
W końcu przyjeżdża Zbyszek... sporo po Nim Krystian. Czyli Terminatorzy dali radę... ale bilans jest taki jak z Zawoi, dwa IMMORTALE. Czekamy na więcej...
Gdy zapada zmrok (przed 20:00)... jesteśmy mocno przerażeni jak bardzo dołożyliśmy do pieca tym razem... "to nie tak miało być, zupełnie nie tak..."
20:30... no dalej, jest jeszcze czas, ciśnijcie.
21:00... nadal czekamy na Was
21:30... pół godziny... dacie radę!
21:47... gdzie jesteście...
21:56... 4 minuty
21:59... widzę światła rowerów wpadające do bazy! Ha, tak jak my w naszych najlepszych czasach (nasz rekord to jest 4 sekundy przez limitem - komputerowym odcięciem!)

Finalnie 4 osoby zrobiły IMMORTALA:
- Zbyszek
- Krystian
- Paweł
- Patryk
to dwa razy więcej niż w Zawoi, więc w każdej oficjalnej rozmowie nie przyznamy się, że trasa była za trudna. Statystyka nas broni.
Niemniej, tak nieoficjalnie powiem Wam, że naprawdę chcieliśmy aby więcej IMMORTAL'ów się posypało... chyba trochę jednak przesadziliśmy... trzeba było dać ze 3 punkty mniej (mówię o tych górskich). Mimo wszystko, mam nadzieję że bawiliście się dobrze... a za jakiś czas przestaniecie nas przeklinać...

Punkt kontrolny "U Miśka"

Punkt kontrolny "Zielony aniołek z nożem"


"Don't you cry tonight... you will feel better with the morning light" (Klasyka klasyk)
Niedziela przynosi trochę ukojenia... mieliśmy naprawdę okropny kac moralny na zakończenie rajdu. Nawet jeśli ocenicie trasę jako świetną, to jednak mieliśmy pewne założenia i czujemy się trochę wini, że była za trudna... światło poranka trochę koi nasze niespokojne serca, bo wygląda że nie padniemy ofiarami linczu. Ech to miał być łatwiejszy Mordownik... tyle dobrze, że większości Zawodników się podobał, a przynajmniej tak mówią. Może wydać Wam się to dziwne, ale jak widzicie mamy trochę ludzkich odruchów... może nie tyle aby wyciągnąć jakieś mądre wnioski (gdybyśmy mieli to zrobić, zrobilibyśmy to po Zawoi... wydawało nam się, że się udało. Mieliśmy rację, wydawało nam się...), ale jakiś tam kac moralny nas telepał... 
Rozbawił mnie jeden z Zawodników, który wprost z mostu zadał nam pewne pytanie:
zapytał co musi się dziać u nas w pewnym, ściśle określonym pokoju (a nawet meblu w tym pokoju), że jesteśmy zdolni do takiego sadyzmu poza tym pokojem.
No powiem Ci, że bezpośrednie pytanie, ale spoko - pytasz, to odpowiem, a w zasadzie pozwolę to zrobić Alfredowi. OTO TWOJA ODPOWIEDŹ.
Niedziela to też czas składania trasy... najgorsza cześć tej roboty. Jedzie się już na oparach ze zmęczenia, a to nie lada przedsięwzięcie.
Tutaj chcielibyśmy podziękować wszystkim, którzy nam pomogli w ściąganiu lampionów.
Ania, Grzegorz, Staszek, Mariusz, Kamila, Łukasz (przepraszam, jeśli kogoś zapomniałem) - dziękujemy za MEGA pomoc!!

Ale powiem Wam, że bardzo lubię tą chwilę kiedy wszyscy nachylamy się nad mapami, dyskutując co kto zbiera.
Brakuje nam wtedy tylko mundurów bo rozmowy są już iście militarne:
- zajmę się w zgrupowaniem w łuku rzeki
- biorę obszar na wschód od traktu
- północna koncentracja lampionów jest moja
Jest pięknie.


Mordownik, Mordownik i po Mordowniku. Czy będziemy budować trasę za rok, nie wiem. Janek ma ponoć wrócić z Brazyli. Jeśli będzie chciał abyśmy budowali rowerową trasę, to pewnie się podejmiemy i ponownie postaramy się zrobić ją łatwiejszą (dajcie nam szansę... po raz kolejny...), a jeśli sam ogarnie edycję 2022 to wystartujemy jako Zawodnicy i powalczymy o 4-tego Immortala w naszej rajdowej karierze. Dla nas obie opcje są super. WIN-WIN jak to mówią.


Kategoria Rajd, SFA

RYS 2021

  • DST 58.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 sierpnia 2021 | dodano: 29.08.2021

Nocny maraton z przygodami dla Służb Mundurowych i ich sympatyków - RYS (w skrócie: NMzPdSMiIS-R - NO!! to dopiero jest nazwa, a nie jakieś 3-literowe skróty). 
Służby mundurowe to stan umysłu i mówię to w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego wyrażenia. Zawsze miałem ogromny szacunek dla ludzi, którzy wybierają nie "zawód", ale służbę (oczywiście, czasem zdarzy się tam ktoś, kto nigdy nie powinien się tam  znaleźć, ale tak jest w każdej profesji...). Szacunek do tych formacji mam tym większy, że bylem, widziałem, przeżyłem (ledwie...) kurs podoficerski w Centrum Szkolenia Sił Powietrznych (CSSP) w Koszalinie w 2007. Z jednej strony "nigdy k***a więcej", ale z drugiej... mam niesamowity sentyment do tej przygody. Dlatego też gdy dowiedzieliśmy, że jest istnieje maraton dedykowany Służbom Mundurowym i ich ich sympatykom, to ciągnęło mnie tam jak grawitacja Titanica na dno :)
Jednakże o naszych próbach dotarcia na RYSIA to mógłbym zrobić osobny wpis, bo życie robiło nam bitch-slap za bitch-slapem w tym temacie... skrócę to jednak do jednego akapitu. Inna sprawa, że maraton dla Służb Mundurowych to dla mnie także pewna nostalgia trip, więc będzie też trochę wspomnień z wojska - po prostu odliczając do Rysia, a nawet podczas samej drogi do bazy rajdu, przed oczyma stawały mi różne akcje z 2007.
Jeśli ktoś nie jest zainteresowany lekkimi off-top'ami to proszę wykonać instrukcję JUMP do akapitu: "W krzywym zwierciadle..." bo tam już lecimy z relacją :)   

"Zdecydowanie jest Pan człowiekiem munduru..."

Cytat pochodzi z ósmego odcinka "Tajemnicy Twierdzy Szyfrów", a dokładniej ze sceny konfrontacji polskiego szpiega udającego kapitana Abwehry JohannaJoerga z SS-Sturmbahnfuhrerem Harrym Sauerem (całość TUTAJ, scena o której mówię: 05:55)
Dla wszelakich zrytych łbów out there - w pewnym sensie utożsamiam się z zacytowanym powyżej stwierdzeniem jako takim, a nie z kontekstem tej sceny, więc nie doszukujcie się drugiego dna, dobrze? Po prostu tak jak wspomniałem mam ogromny sentyment do mojej przygody z WP (nie chodzi o Wirtualną Polskę...) i czasem trochę żałuję, że nie zdecydowałem się kontynuować tej ścieżki, bo taką możliwość w sumie miałem... i to aż dwa razy. Dlatego też gdy tylko dowiedziałem się o istnieniu NMzPdSMiIS-R to przyciągał mnie niemal hipnotyzująco.
A skąd w ogóle ta wiadomość do nas dotarła? Tu musimy podziękować Madzie i Mateuszowi (tym samym od Czarnej Setki po Zielonym Śląsku), którzy jakoś ten maraton znaleźli i zapytali nas kiedyś czemu nie startujemy w czymś takim. To było by jeszcze nic, ale powiedzieli nam że to taki DZIKSZY TROPICIEL. Pasuje Wam? DZIKSZY TROPICIEL!!
Kochamy rajdy TROPICIELA, jeździmy tam regularnie, kiedy tylko możemy (kilka przykładów, acz to tylko część naszych przygód bo nie z każdej edycji zdołałem napisać relację...):
Edycja 28 - W przerwie zawodów szermierczych
Edycja 26 - Gangsterskie porachunki
Edycja 25 - Jeźdźcy Apoka-li...py :D
Edycja 19 - W bagnach rozpaczy (jedna z naszych najbardziej hardcore'owych przygód...realnie! nie byliśmy w stanie przez około 2h wydostać się z bagien...)
A RYSIEK to ma być dzikszy Tropiciel. Ziarno w moim schorowanym umyśle zostało zasiane. RYŚ... RYŚ... RYŚ...
Co to znaczy dzikszy? Służby Mundurowe, no to będzie jak w CSSP?
Do dziś pamiętam pierwszy dzień w mundurze, kiedy podzielili nas na plutony. Wychodzi nasz dowódca i mówi:
- Czołem żołnierze. Jestem dowódcą waszego plutonu. Nazywam się Chorąży Janusz Pokora... i pokaże Wam dlaczego!
I już wtedy zrozumieliśmy, że prosto nie będzie.
Potem było już tylko "lepiej"...

Chorąży: Chcecie pojeździć czołgiem po poligonie?
My: TAK !!!
(pojeździliśmy - inna sprawa, że było zajebiaszczo)
- No to teraz szmatki i pucujemy maszynę... pasuje Wam, w 5-tkę wycieraliśmy małym szmatkami czołg z błota, miał lśnić... 3,5 godziny...

...Albo "Strzelanie 1", cztery pociski ostrej amunicji i prawdziwy kałasz...
Chorąży: Pozycja leżąca, ogień pojedynczy na mój sygnał
Jeden z naszych: trach, trach, trach
Chorąży: czego jełopie nie zrozumiałeś w zdaniu "na mój sygnał i ogień pojedynczy. Po strzelaniu wyzbierasz wszystkie łuski z poligonu..."
i gość na klęczkach szukał 100 łusek w piasku :)
(Pluton miał 25 osób)

...albo Chorąży: "Wojsko śpiewa lub biegnie"
My: ale co mamy śpiewać?
Chorąży: Nie chcecie śpiewać? No to "Maski gazowe włóż", "broń na biegiem"...
No cóż, na poligon na Rokosowie było "tylko" 5km... umarłem chyba 20 razy... biegnąc z całym tym sprzętem
Kałasz jest naprawdę ciężki, w masce oddycha się naprawdę ciężko...
Byłem gotowy zostać Pavarottim!
Chorąży: UWAGA LOTNIK
... czyli z zbiegamy z drogi i przyjmujemy pozycję leżąca z bronią do góry.
Lotników była jakaś chora liczba... atakowali nas co 2-3 min.
Byłem gotowy zostać Pavarottim, Carrerasem i Domingo NARAZ !!!

...albo poligon: leje jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu czyli jak sk****yn
Chorąży: "No nareszcie pogoda taktyczna... łatwiej będzie Wam się okopać"
Saperki w dłoń i kopiemy... aż zdefiniujemy na nowo pojęcie czasoprzestrzeni... czyli kopiemy jak stąd do 5-tej popołudniu...


...albo namiot, a w nim rozpylony gaz.
Chorąży: "nauka oddychania w masce w sytuacji ataku bronią chemiczną"
Dobrze że nie kazali nam wkładać całego OP-1
Kumpel do mnie: wiem od innych, że maska dobrze chroni ale zapach tego świństwa struje nas to tak, że będziemy rzygać dalej niż widzimy
Ja: spoko, przebiegniemy przez namiot na wdechu.
Chorąży: "dwójkami do namiotu"
(jesteśmy w połowie drogi)
Chorąży: STOP!! 20 pompek, już !!
K***a... Zróbcie chociaż 10 na jednym wdechu... 
Wdech, wydech, wdech, wydech... a gaz robi swoje. Rzygaliśmy...


Ech... Podchorążych Pluton Trzeci (podchorążych czyli i tak nie traktowali nas jak "zasadniczej" bo byliśmy pod patronatem szkoły oficerskiej, a nie SMS'ów czyli Szkółki Młodszych Specjalistów... Oni mieli gorzej :) 
Jak mówiłem "Nigdy k***a więcej", ale z drugiej strony sentyment mam niesamowity. Przygoda życia :)
No i skoro RYSIEK ma być dzikszym Tropicielem, to ja oczyma wyobraźni widzę po prostu zadania jakie nas czekają. Uprzedzam Szkodniczka aby przygotował się na ostrą jazdę.
Wybieramy zatem ciuchy rowerowe z tych gorszych, tak aby nie było żal ich wyrzucić po jakimś brodzeniu w rzekach czy czołganiu się w roślinności. 
Bardziej gotowi nie będziemy, ciśniemy do Kątów Wrocławskich bo tam jest baza RYSIA. Co będzie to będzie... a ja cała drogę przewijam w umyśle powyższe sceny.
Będzie się działo!!

Tępa Strzyga ostro namieszała...
Tak jak wspomniałem Wam we wstępie, na Rysia nie mogliśmy dotrzeć od lat... albo pokrył się z jakimś naszym kochanym Jaszczurem albo wypadał w połowie naszego urlopu, spędzanego po drugiej stronie Polski, albo dowiedzieliśmy się o nim już PO maratonie. Po prostu ciągle coś... na przykład ogólnoświatowa pandemia, bo jakaś kulka z kolcami zrobiła tourne po kontynentach i żadne rajdy się nie odbywały. WKRW na całego! Ryś był dla nas po prostu nieuchwytny. 
Aż do 2021. Tym razem wszystko się zgrywa. YEAH-dziemy !!!
Acz okazuje się, że start odbywa się w drużynach co najmniej 3-osobowych (my zawsze ze Szkodniczkiem lecimy w dwójkę, więc potrzebujemy 3-ciej osoby do Teamu).
Wybór pada na naszego Przyjaciela - Pawła zwanego Lenonem, z którym znamy się lata! Lenon jest dla nas jak brat, więc polecimy w 3-jkę: prawdziwy Dream Team! Sky is the limit! Co może pójść nie tak?
Ano Lenon może na przykład złamać kciuka tuż przed rajdem... no żesz... FATUM RYSIA CIĄGLE TRWA. Drużyna nam się rozpada...
Pasuje Wam, gość był z nami w Bieszczadach na rowerze! Przejechał strome zjazdy, zawalone wiatrołomami szlaki, nocne sekcje kamerdolców i nic!! 
Pojechał na wieczór kawalerski i wrócił ze złamaną ręką... ARGHHHH
Robili sobie party fantasy... Lenon był przebrany za strzygę. Miał straszyć przyszłego Pana Młodego. Nastraszył skutecznie... uczestnicy nie wiedzieli czy przeżył nagłe spotkanie z cegłami... Nie pytajcie... Lenon wrócił kontuzjowany, a my nie mamy drużyny...
Stary! Ja tu na deszczu, RYSIE jakieś, przyrzekaliśmy sobie ten rajd ale jak nie to nie... (parafraza KLASYKI)
Zaczynamy w trybie awaryjnym szukać partnera do drużyny. Nikomu jednak nie pasuje data (bo np. jadą na KORNO albo są na naszym obozie szermierczym) lub po prostu nie chcą jechać na maraton Służb Mundurowych. Dziwne ludzie, prawda?
Mijają kolejne dni, a my nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Zaczynamy być w desperacji!
Musimy jechać na Rysia!!
Świat podpalę, ale musimy dotrzeć na maraton!
Dostajemy jednak szereg odmów... DESPERACJA LEVEL HARD się robi.
Zapłacę! Wystarczy że przejedziesz! Nie, wystarczy że wystartujesz, podepniemy Cię na hol i przeciągniemy przez cały rajd.
Pytamy, zapraszamy, zachęcamy, grozimy, manipulujemy, szantażujemy... NIKT.
ARGHHHH... dochodzimy do LEVELU ULTRA HARD desperacji.
Zaraz wystartuję z kampanią URATUJ RYSIA!!!  Gdzie jest GreenPeace, Unicef gdy są potrzebne? RATUJCIE RYSIA !!!
Mamy dwa rozpaczliwie rozwiązania...
- napisać do znajomych nam drużyn z prośbą o dołączenie do Nich (ostateczność, bo mają swoje zespoły i nie chcemy za nic robić Im problemu, może być Im głupio odmówić a jednak nasze warianty czy postrzeganie rajdów jest specyficzne. Niekoniecznie chcemy komuś rozbijać drużynę)
- wrzucić ogłoszenie na FB, że przyjmiemy każdego: zapłacimy, nakarmimy, będziemy holować...
Postanawiam wspiąć się na wyżyny swojej dyplomacji - piszę ponownie do Organizatorów. Korespondowałem z Nimi wcześniej i pisali, że nie chcą puszczać drużyn dwu-osobowych... 
Kiedyś już zostałem mistrzem dyplomacji rajdowej (TUTAJ), może tym razem także się uda!
Piszę, że możemy wystartować w dowolnym trybie: poza klasyfikacją, zdyskwalifikowani już po starcie (NKL), możemy pozbierać Wam lampiony, wyczyścimy czołgi szmatkami, tylko pozwólcie nam jechać we dwójkę...

... i nagle przychodzi odpowiedź: Możecie jechać w dwójkę poza klasyfikacją (dyskwalifikacja --> NKL, ale możecie wystartować).

TAK !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! HELL YEAH !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Dziękujemy !!!
I piszę to bardzo szczerze: bardzo dziękujemy Organizatorom za zgodę na taki tryb startu. Jesteśmy niesamowicie wdzięczni za takie pójście na rękę. 
Jesteście wielcy, kochani, cudowni i wspaniali. Wiedziałem, że na Służby Mundurowe zawsze można liczyć. Jedziemy na Rysia! Nareszcie.
Kryzys zażegnany, uratowaliście życie Lenonowi - bo jak kochamy Go jak brata, to byśmy Go tymi cegłami zatłukli za tą akcję!! Płakałbym nad jego losem i tłukł :D

Dobra to tyle OFF-TOP'u, przechodzimy do relacji z rajdu i jedziemy (jak "Nocny Pociąg) z Mięsem"

Sekundy do startu - jest klimat :D


W krzywym zwierciadle czyli... "Bagno, k***a, a ja w tym bagnie..." (cytat pochodzi STĄD)

Do Kątów Wrocławskich przybywamy kilka minut po 21:00. Mamy spory zapas, bo nasza godzina startowa to 22:39 (starty drużyn są interwałowe co 3 min).
Maraton Służb Mundurowych, nastawiamy się zatem na bardzo trudną i precyzyjną nawigację, zwłaszcza że w regulaminie jest zapis, że nasza mapa będzie poglądowa. Tymczasem spotkani w bazie Agnieszka i Jarek, jeżdżący od dawna na Rysia mówią nam, że nawigacja precyzyjna nam nie grozi. Punkt nie będzie tam gdzie środek okręgu na mapie, ale może być w dowolnym miejscu w okręgu. WOW! Przyzwyczajenie do innych maratonów na orientację jesteśmy naprawdę zaskoczeni tym faktem. Na innych imprezach przesunięcie punktu o 50m jest uważane za błąd gruby, a tutaj 250m w lewo czy w prawo jest dopuszczone regulaminowo. Nie mówię, że nam to przeszkadza, po prostu może by trochę więcej chaszczowania na dziko, acz jakoś tak założyłem, że nawigacja będzie bardziej przypominała chore zabawy znane z KrakINO
Chwilę później spotykamy Magdę i Mateusza. Drużynę, do której dołączyła także Kasia, nazwali Złe Madki i Ojciec Mateusz. Rewelacja! Genialne :) 
Pomału odliczamy do naszej minuty startowej i kiedy wybija 22:39 ruszamy w noc...
Na razie dostaliśmy tylko mała mapę, na której zaznaczony jest jeden punkt kontrolny. To tam, gdy do niego dotrzemy, otrzymamy mapy właściwe dające pełen obraz trasy.
Co ciekawe, ta mapa którą mamy teraz jest zlustrowana (odbicie lustrzane) i to w obu osiach, zarówno X jak i Y. Znamy takie numery z innych rajdów, więc szybko orientujemy się, że to co mapie jest "w górę" to tak naprawdę jest "w dół", a kierunek "w lewo" to "w prawo". 
Wyznaczamy przejazd do punktu z mapami i postanawiamy pocisnąć wzdłuż rzeki, stricte samym brzegiem, bo to najkrótsza droga. Chwilę później dochodzi do typowej sytuacji rajdowej w naszym wykonaniu, droga kończy się w jakimś rozlewisku, które jest dość mocno nieprzebieżnym bagnem. Jaja, minęły 3 minuty od startu, część osób jeszcze nawet nie ogarnęła że mapa jest odwrócona, a my już utknęliśmy w bagnie, realizując jak zawsze wariant CZARNY.
Próbujemy skorygować kierunek wymijając bagno - nie będziemy się przecież wracać do drogi i jechać szutrem. Bez przesady. Przebijamy się groblą pomiędzy rozlewiskami, a potem przeskakujemy podmokłą łąką na jakieś pole. W dali widać obsługę punktu, bo mają oświetlenie, więc teraz DZIDA przez środek pola. Glina się trochę lepi, ale nie ma dramatu, ważne że udało się nawet sprawnie wydostać z bagna. Widać, że inni zawodnicy dojeżdżają do punktu od jakieś ścieżki... no cóż, my mamy swoje warianty.
Na samym punkcie są aż 3 zadania do wykonania nim dostaniemy mapy:
- bronowanie kawałka pola (Szkodnik zarzuca mi chomąto i każe napierać po glinie)
- rozwiązanie zagadki pływaka w butli
- odpowiedź na kilka wylosowanych zagadek.
Chwilę później lecimy dalej, już na nowej mapie.

Lejemy do pełna !!!

Wpadamy na nasz pierwszy punkt z nowej mapy. Wita nas tutaj koleś z toporem i w masce katowskiej. Hmmm powiedzieć "dobry wieczór" czy od razu sięgać po broń. Topór jest niczego sobie... i zastanawiam się czym Pan SIEKIEROWAŁ wybierając taką profesję. Każe nam brać się za kega (taka specjalna beczka) i z wykorzystaniem małego wiaderka napełnić go po brzegi.
Chwytam za wiadro i zbiegam po skarpie do rzeki... no i powiem Wam, że prawie zbiegłem "dalej" niż chciałem. Na brzegu było spore błoto i jak pojechałem na butach, to tylko cudem wyhamowałem na drzewie tuż przed upadkiem w wodne otchłanie... Dziś cud obrzękł i trochę boli :)
Wbiegam z wiadrem do góry, wlewam wodę do kega i... potrzeba jeszcze z 15 takich kursów. Zapowiada się, że będzie to naprawdę długa noc.
Biegam jak z piórem, to znaczy w wiadrem i jakiś czas później keg jest pełen. Zadanie zaliczone, chcemy odebrać kartę a tutaj 60 min kary!
Ale czemu... No tak, jełopy z nas, zupełnie zapomnieliśmy że kolejność zaliczania punktów jest na tym rajdzie obowiązkowa. Przyzwyczajeni do tzw. scorelauf'u (czyli pełnej dowolności przejazdu), jak tylko dostaliśmy właściwe mapy, to natychmiast naszkicowaliśmy sobie optymalny według nas wariant przejazdu i dzida przez las. Jesteśmy zatem nie na tym punkcie na jakim powinniśmy. I tak lecimy poza klasyfikacją, więc kara niewiele zmienia, ale naprawdę pacany z nas. Regulaminy się czyta ze zrozumieniem. 
Obsługa mówi nam, że karę dostaję się tylko raz, więc teraz to już możemy lecieć jak chcemy. Tyle dobrze - możemy zatem trzymać się opracowanego wariantu przejazdu.

Beduin, Kat, keg i Szkodnik :)

Odpalam swój "Twin laser" na kierownicy (druga latarka jest pod mapnikiem). Do tego czołówka na kasku i wypalam las - jadę jak w dzień :D


Panie, po ile ta karna kiełbasa? -60 min! -Bierę!

Ciśniemy przez nocny las, jedzie się fenomenalnie. Dawno nie jechaliśmy w pełni nocnego rajdu - jest fajnie. Super także, że nie pada bo prognozy mówił, że może nam deszczem dowalić. Ja nastawiony byłem dziś na wszystko, tak jak Wam pisałem powyżej - pogoda taktyczna!! A tu ani kropelki, nie będę jednak ukrywał, że bynajmniej nie narzekamy.
Wpadamy na nasz trzeci punkt kontrolny (drugi z nowej mapy). Zadnie to chodzenie po drzewach z wykorzystaniem lin czyli typowy Tropicielowy klasyk. Nie ma co się dwa razy zastanawiać, 2 minuty i mamy to zaliczone. Chwilę później lecimy pięknym przelotem dobrymi drogami - prędkość 30-32 km/h i nie będziemy hamować dla nikogo.
Nawigacyjnie lecimy jak po sznurku, jest dobrze!
Wjeżdżamy na kolejny punkt kontrolny, a to punkt żywieniowy: grill, kiełbaski, napoje. No wypass... dosłownie. Wypass.
Częstują nas kiełbaskami z grilla. Powiem szczerze, ze nie przepadamy za kiełbasą na rajdach (poza rajdem jest super), bo czasem trochę ciężko się jedzie po takich rarytasach. Zwłaszcza jak jest 35 stopni upału, to wtedy taka kiełbasa to jest czyste zło.... Jednakże teraz, nocą to wsunę nawet chętnie. Rozsiadam się aby pochłonąć kiełbaskę, ale Szkodnik nie za bardzo ma ochotę (Basia ogólnie nie przepada).
Tymczasem obsługa do nas: 60 min kary!!
My: WAT WAT WAT, por que Maria? (jeśli nie znacie tego gościa to obczajcie TO)
Czemu dostajemy 60 min kary? Za co? Przecież mieliśmy dostać karę tylko raz. Obsługa nam mówi, ze karę dostaniemy za każdy punkt podbity nie w tej kolejności, której trzeba. Ha ha ha, dezinformacja klasyk - no to będziemy mieć wynik dzisiaj. NKL + 9 godzin kary. Bawimy się jednak świetnie. Zaczynam mówić do Szkodniczka, że te 60 min to kara za niewykonanie zadania - nie zjadłaś kiełbasy!! Nie odejdziesz od maratonu, dopóki nie zjesz mięska :D
Dobrze, że nie jedziemy "na zwycięstwo" bo zrobiłby się nam najtrudniejszy maraton ever - na każdym punkcie trzeba by mocno podkręcać tempo jazdy bo dostawalibyśmy kolejne godziny kary. Zespół ARAMIS, jedyny taki: rajd ma 6 godzin, mają stratę do prowadzącego 9 godzin :D :D :D 
Tylko my damy radę tak pojechać.Teraz już wiecie czemu nie chcemy wbijać się w struktury innych drużyn? Jesteśmy czasem jak odwrotność amuletu :D

Środek nocy w lesie... co ja robię ze swoim życiem?

Wpada nam druga kara - ale nazwa Tawerna pod SZCZEZŁYM rysiem jest boska :)


"Welcome to BOOT CAMP! So you're a new replacement... (parafraza klasyki klasyk, gry dla której zarywało się całe noce)
Wpadamy na punkt BOOT CAMP, a tam najlepsze zadanie dzisiejszej nocy. Należy przeprawić się na drugi brzeg rzeki po ruinach mostu. Trzeba to jednak zrobić po podwieszonych oponach, ale dodatkowym warunkiem jest to, że trzeba poruszać się po ich dolnych częściach. Powrót już zupełnie inna kładką - też nie do końca sprawną i tonącą, kiedy się na niej stanie. Słabo tu mają z tymi przeprawami przez wodę. Nic nie działa :D
Zadanie jest po prostu mega! Klimat jest niesamowity, ale samo przeprawienie się "nad przepaścią" nie jest takie trywialne bo wiszące opony trochę się "huśtają".
Genialna zabawa. Sami zobaczcie:

Idę! Byle tylko nie patrzeć w dół - trochę przypominało mi to klimatem jedno z najlepszych zadań na rajdach EVER (wisimy nad Sanem - Team360 Przemyśl)

Genialny pomysł :D

Szkodnik prawie po drugiej stronie :)


Strzeżonego Pan Glock strzeże :D
Kolejny punkt to zadanie strzeleckie lub/i biegowe. To znaczy, że jak się nie trafi w cel to będą karne rundki na nartach po trawie.
Do naszej dyspozycji zostaje oddana broń krótka. Owszem nie jest to Glock (kultowa broń), ale też jest fajnie. Naszym zadanie jest trafienie biatholnek, ktore znajdują w odległości jakiś 20-25 metrów od nas. Jeśli się nie uda, to naprawdę będziemy musieli biegać na nartach po trawie i to ponoć tyłem. Uwielbiamy zadania strzeleckie choć różnie nam czasem one idą. Raz jest fenomenalnie (Biathlon rowerowy), a innym razem to nawet kolimator nie pomaga (Tropiciel, bez relacji niestety), gdzie nie byliśmy w stanie trafić w nic... mając- serio! - KOLIMATOR do wspomagania celowania. Nic nie pomogło...
Tym razem mamy trochę szczęścia i udaje się trafić, nie musimy zatem biegać.
Wskakujemy z powrotem w siodła i ruszamy dalej. Musimy przeprawić się przez naprawdę ogromne pole. Na mapie jest przez nie chyba setka dróg, ale w praktyce wszystko zostało zaorane. Ciśniemy zatem na azymut po miedzach, ciągle korygując kierunek, bo przejezdne kawałki pola bardzo dziwnie kluczą (reszta to glina..., do tego nie chcemy przecież niszczyć upraw). Trochę kombinatoryki musimy tutaj pouprawiać ze zmianami kierunków, ale kompas prowadzi nas na kolejny punkt kontrolny. 

"Chyba mamy do czynienia z jakimś kowbojem!"  (i znowu KLASYKA)


Na kolejnym punkcie kontrolnym naszym zadaniem jest odnaleźć czaszkę dzika. Dostajemy wskazówki i na nich podstawie mamy spenetrować kawałek lasu.
Jak nie znajdziemy to złapiemy jakiegoś lokalnego dzika, obierzemy go ze skóry i wmówimy obsłudze, że to ta czaszka. Brzmi jak plan, co może pójść źle :D ?
Natomiast przedostatni punkt sprawia, że nie unikniemy biegania na nartach po trawie. Nasza drużyna była jednak zbyt mało liczna, aby bawić się z pontonem - a szkoda, bo wyglądało to naprawdę fajnie. Mamy już doświadczenie z noszeniem obiektów pływających po lasach i górach (TUTAJ... myślałem że umrę, prawie 2 km... niebieskim szlakiem...)

Jest i czacha :)

Obiekt pływający... po łące :)

Analizując wariant przejazdu na ostatni punkt :)


Tawerna pod SZCZEZŁYM Rysiem

To nasz ostatni punkt dzisiaj. Do limitu zostało nam 2h czasu, więc zapowiada się że zrobimy dzisiaj komplet (pytanie jakie pozostaje otwarte to ile finalnie kar za brak zachowania kolejności nam naliczą :D). Do ostatniego punktu dojazd jest ciężki - mówię o stronie od której jesteśmy. Nie prowadzi tam bowiem z zasadzie żadna droga. Kombinujemy jak najłatwiej przedrzeć się w okolice punktu, a potem już na dziko - na azymut, na szagę albo na rympał przez krzory.
Ruszamy w las, a tam im bliżej punktu kontrolnego tym ścieżka zaczyna coraz bardziej zanikać. W pewnym momencie zaczynamy przedzierać się przez 3-metrowe pokrzywy!
Normalnie takie przecież nie rosną! To jakieś MUTASY POPROMIENNE ("Mutanty, debilu, mutanty" - Szkodnik).

Robi się naprawdę dziko:


Niektóre okazy są wyże ode mnie!!


Drzemy jednak nadal do przodu. Trzymamy kierunek z kompasem - wazymutowaliśmy się od znanego punktu, więc to kwestia czasu i uporu aby dotrzeć na punkt kontrolny. Pokrzywy zastępuje wiatrołomy. Przenosimy maszyny, ale konsekwentnie brniemy dalej i dalej. Nie pierwszy raz ciśniemy przez krzory na azymut. Byle nie zgubić kierunku i podążać za strzałką kompasu. Do wiatrołomów dołączają ostrężyny, ale nie rezygnujemy. 200 metrów, 150... 100. Wciąż dalej i dalej. Roślinność plugawa (ta poniżej 800m npm) w natarciu, ARAMISY w kontrataku. Ani kroku wstecz, karczujemy! Jeszcze 50 metrów, 25... 15 i jest!!!
O żesz...okazuje się, że punkt jest po drugiej stronie rzeki... a rzeka jest naprawdę duża i ma mocny nurt, nie do przejścia wpław. GRRR...
Według oznaczeń na mapie to punkt powinien być po naszej stronie rzeki, no ale na odprawie było mówione że okręgi są poglądowe, a nie precyzyjne, więc się czepiać nie będziemy :)
Przed nami wesoło łopotał sobie Jolly Roger, ale Tawerna jest po drugiej stronie.
Jest tu jednak łódź, możemy przeprawić się na drugą stronę, ale bez rowerów - obsługa mówi nam, że będziemy musieli wrócić się przez krzory. Rowerów nie przewożą. No trudno.
Szkodnik płynnie zatem na drugą stronę zobaczyć się Piratami z Tawerny pod Szczezłym Rysiem.

"Charon" wiezie Szkodniczka na drugą stronę

...a tam Szkodnik musi odnaleźć w Tawernie:

Skrzynię Skarbów i jeszcze się do niej włamać

...ale gdy Mu się to uda, to złoto jest nasze!!!

NASZE, NASZE !!!


Mamy komplet punktów kontrolnych!!!
Drzemy z powrotem przez krzory do jakieś drogi a potem już tylko "długa" na bazę.
Jest przed 4:00 rano gdy wpadamy do miasta i spotykamy Magdę, Kasię i Mateusza także powracających z trasy.
Wszyscy razem wjeżdżamy na metę. To koniec naszej dzisiejszego nocnej przygody. Zrobiliśmy to!
Mój nastrój wyraża zdjęcie poniżej - jest cudownie


Raz jeszcze dziękujemy Organizatorom za możliwość startu w zespole 2-osobowym. Bawiliśmy się świetnie!
Czy RYŚ to dzikszy TROPICIEL? Hmmm... raczej chyba nie. Jest bardzo porównywalny z Tropicielem, ale to NIE jest zarzut.
Tropiciele są genialne i wspaniałe. RYŚ zatem też bo tak wynika z logicznej implikacji :D 
Nastraszony dzikością oczekiwałem bardziej "Selekcji" niż Tropiciela. Nie zrozumcie mnie źle - nie narzekam. To nie jest tak, że ja lubię przedzierać się wpław przez rzekę czy czołgać po krzakach... ja to robię, bo mi czasem Żona każe... to nie jest jednoznaczne z tym, że lubię.
Ja tam zadowolony jestem z tego, że zadania były do zrobienia bez brodzenia po szyje w bagnie :D
Chwilę po rajdzie wyruszamy do domu, złapiemy 15 minut snu na MOP'ie na A4 przy Gliwicach, a potem już ostatnia prosta i o 9:00 jesteśmy w domu. To była piękna noc.

Bruce Wayne: Piękna noc, Alfredzie
Alfred: W rzeczy samej, panie Bruce. Noc godna myśliwego.
(Komiks "Batman vs Predator")


Kategoria Rajd, SFA

Świętokrzyska Jatka 2021

  • DST 125.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 sierpnia 2021 | dodano: 08.08.2021

Na mieście mówili, że w Świętokrzyskiem jest jakaś jatka do zrobienia, więc wbiliśmy tam tak, jak niegdyś wbijało się nowy level EXP'a w Diablo i tężę Jatka poczyniliśmy. A mówiąc mniej hermetycznie, to końcówkę naszego drugiego (z 3-ech planowanych - HELL YEAH !!!) urlopu spędzamy na bardzo lubianym przez nas rajdzie na orientację: Świętokrzyskiej Jatce.
To dla nas 3-cia Świętokrzyska (ale nie 3-cia w sumie bo CEO Jatek - Łukasz - robi także czasem Jurajskie edycje) i każda była dla nas bardzo szczęśliwa.
Szczęśliwa choć zawsze bardzo ciężka w HUGE'a. W końcu Jatka to jatka, prawda?
- W 2018 (relacja) trafiliśmy do Świętokrzyskiego Piekła (36 stopni przez cały dzień i cytat z komunikatu startowego: "tereny otwarte, poziom zalesienia trasy: 10%")
- w 2019 (relacja) wraz z pewnym oddziałem "Elitarnych" tropiliśmy pewnego Tygryska w lasach nieopodal Staszowa
W 2020 Jatka, tak jak wiele innych imprez padła ofiarą pewnej kulki z kolcami...
W 2021 wracamy po raz kolejny spróbować zrobić Jatkę w Świętokrzyskiem! Bardzo nam się to przyda jako odskocznia od ostatnich naprawdę pracowitych dni.
Mimo, że jesteśmy na urlopie (i pierwsze 10 dni siedzieliśmy głęboko w Bieszczadach) to drugi tydzień "wolnego" spędzamy klasycznie "po polsku" czyli na odczyszczaniu i renowacji naszego starego mieszkania. Dzień w dzień schodzi nam od przedpołudnia do niemal 3-ciej w nocy... a czasem NIE niemal...mnie już wtedy zaczyna brać głupawa:
"Czujesz to, Synu? To CIF. Nic na świecie nie pachnie w ten sposób. Uwielbiam zapach CIF'u o poranku" (to parafraza klasyki: TUTAJ)
Do końca nie było zatem wiadomo czy uda nam się wyrwać na Jatkę, ale jako że w piątek skończyliśmy prace wszelakie... no to... DZIDA W ŚWIĘTOKRZYSKIE !!!

"Rozlega się alarm (nienawidzę tego budzika...)
ktoś wpada przez drzwi (Szkodnik, kochany Szkodnik...)  zawodzi piekielnie: "WSTAAAAAWAJ !!!
i zaczyna wrzeszczeć (...i zawodzi piekielnie: "WSTAAAWAJ" !!!)
"Przestańcie śnić!!! (no dobra, dobra.... już wstaję)
Szybka pobudka, już sięgam po gogle (gdzie ja położyłem moje okulary?)
Gdzie moja wódka, już wstałem na dobre (no dobra na śniadanie był makaron bo to mocno energetyczne)
I pędem przed siebie do mojej maszyny (gdzie ja wczoraj zaparkowałem nasz SFA-Orientkampfwagen?)
hop do kokpitu i już sprawdzam płyny (olej w normie, można jechać)
Odpalam silnik, dwanaście garów,  (benzyna 1.8 to jest to :D - pamiętajcie, ropa jest do traktorów a gaz do kuchenek :P)
w powietrzu unosi się zapach smaru, (filtr kabinowy jest chyba już do wymiany)
motor pomału nabiera prędkości... (no co?! Trzeba trochę rozgrzać silnik na biegu jałowym)
czym nas dzisiaj Jatka ugości... " (czas pokaże - a cały akapit to parafraza TEGO)

Ponownie mówiąc mniej hermetycznie: bladym świtem w sobotni poranek ruszamy "szosą na Sandomierz", acz tylko do Połańca, bo to właśnie tam jest baza tegorocznej edycji Jatki. 

"The horsemen are drawing nearer (...) on through the dead of night with FOUR HORSEMEN ride" (klasyka klasyk TUTAJ)
W bazie rajdu czeka już na nas Andrzej, znowu zatem pojedziemy w trójkę. A nie! W czwórkę bo właściwie od pierwszego punktu dołączy do nas także i Karol.  
Można by rzec, że nasza drużyna to 4 Jeźdźców Apokalipsy... ale znając "core" naszego zespołu to może okazać się, że będzie to zespół 4 Jeźdźców pato-wariantu... nie zmienia to jednak faktu, że przez cały rajd będziemy jechać w czwórkę. Przez chwilę nawet w piątkę, bo na pierwszych punktach dołączy do nas także i Wojtek Małodobry - później jednak nasze warianty trochę się rozjadą. No ale nie uprzedzajmy faktów, na razie jesteśmy jeszcze w bazie i właśnie idziemy na odprawę.
CEO Jatki czyli Łukasz wita wszystkich i mówi, że w Połańcu i szeroko rozumianych okolicach mocno padało w ostatnie dni, co oznacza że nie należy się sugerować opisami punktów typu "suchy rów". Suchość rowów nie grozi nam dzisiaj. Przynajmniej ponoć rekiny mają być w czepkach...
Nastawiamy się zatem na spore błoto w lasach, ale kilka miejsc nas zaskoczy niespodziewanie mokro.
Gdy dostajemy mapy i zaczynamy planować nasz dzisiejszy przejazd, pojawia się pomysł aby zacząć od części północnej (leśnej). Jest kilka powodów:
- cień lasu w upalny dzień (pamiętamy piekło z 2018 roku... )
- punkty leśne są trudniejsze więc lepiej je łapać za dnia kiedy jest jasno (limit czasu to 23:00 a nie wiemy ile nam zejdzie - trzeba liczyć się z ciemnością)
- punkty na południu charakteryzuje duża liczba przelotów dobrymi drogami (ponownie: będzie to łatwiejsze po zmroku niż las).
Trzeba także uwzględnić w planowaniu fakt, iż w okolicach Połańca mamy tylko jeden most na Wiśle - trzeba tak ułożyć marszrutę aby jakoś sensownie wpisać w nią ten jakże strategiczny obiekt. Ruszamy zatem na północ, planując zacząć od punktu na brzegu Wisły.

Wyjeżdżamy z Połańca... ponoć można jakąś drogą, ale nie zauważyłem.

Nasza dzisiejsza ekipa.


"Same k**wy w tej rzece, nie rekiny, nie ośmiornice..."
Zabił mnie tym tekstem Wojtek, po prostu zabił...
Kontekst ma jednak znaczenie, więc śpieszę z tłumaczeniem. Łukasz na odprawie mówił, że na punkt (38 - Brzeg rzeki) dojdziemy suchą stopą. W normalnych okolicznościach byłaby to prawda, ale okoliczności nie są normalne. Padało ostatnio... bardzo podało. Stan Wisły jest podniesiony i to znaczenie względem normalnego. Obecnie lampion jest odcięty od stałego lądu... znajduje się w zasadzie na wyspie. Mały ciek wodny, który tędy przepływał jest obecnie rzeką... równoległą do głównego nurtu Wisły. Głębokość? Miejscami po pachy, czasem po pas... zależnie jak Wam się trafi, bo dna nie widać. Czemu nie widać?
No, nie jest to też krystalicznie czysta woda... to podniesiony stan rzek, więc kolor chyba znacie, prawda?
Może rzeka nie "była czarna jak sumienie faszysty (jak zamiary polskiego pana i polityka angielskiego ministra" (cytat pochodzi STĄD), ale skoro już jesteśmy przy tym temacie, to była brunatna, naprawdę brunatna... jak koszule co poniektórych odpadków historii...
No i co teraz? Przedzierać się przez "falę powodziową" czy nie? Niektórzy z zawodników nie mają najmniejszych wątpliwości co robić. Wchodzą w rzekę jak dzik w maliny. Niektórzy brodzą po pas, inni spadają przy próbie przeprawienia się po złamanych drzewach i obficie kąpią się w roztworze błota i wody...  Inni w kilka sekund przedzierają się na drugą stronę. Jeszcze inni, odpuszczają ten punkt kontrolny. 
Wracając do tytułu akapitu: jak ktoś się skąpie cały lub wpadnie nagle po pas do wody.... no sami rozumiecie. "K***y" latają w powietrzu obficie :D
Wojtek po prostu podsumował zaistniała sytuację. Dość trafnie bym rzekł...
No ale cóż robić, bierzemy ten punkt? No bierzemy... może nie jest to mądre i chwalebne, ale bierzemy, zwłaszcza że Andrzej jest już w połowie drogi na drugą stronę brodząc "tylko" po pas.
Dobry człowiek postanowił poświęcić się dla większego dobra i to wtedy kiedy Maciek z dawnych Bikeholiców krzyczy, że "nienawidzi mieć mokrej pieluchy".
Mówiłem Wam, kontekst ma znaczenia... naprawdę ma znaczenie.
Dwa słowa jeszcze o warunkach jako takich: Organizator nie planował oczywiście takiej akcji - to pogoda dołożyła coś od siebie (jakieś setki hektolitrów wody...).
To się czasem zdarza i nie ma się na to co obrażać, każdy na trasie miał takie same warunki (ponoć trasa piesza 100km startująca w nocy z piątku na sobotę zdążyła "chapsnąć" punkta jeszcze przed nadejściem fali). Ja pamiętam podobną akcję acz "wodnie"-odwrotną na Rajdzie Team360 w Szklarskiej Porębie (tak, to ten rajd na którym miałem halucynacje ze zmęczenia... serio). Wtedy lokalna papiernia "zabrała" wodę z rzeki (Bóbr) i poziom wody spadł drastycznie. Byłoby przykro gdybyśmy byli właśnie na etapie kajakowym i musieli ciągnąć kajak przez dobrych parę kilometrów albo po lesie (w załączonej relacji jest zdjęcie jeśli ktoś nie wierzy) albo po kamieniach w wodzie po kostki.... i tak było to naprawdę tak długi kawałek... z Siedlęcina do Wlenia. Uroki rajdów. Nie dogodzisz! Jak nie za dużo wody, to za mało :D

A Ty? Do jakich poświęceń jesteś gotowy aby zaliczyć punkt kontrolny?


"Andrzej! ANDRZEJ!!! Wróć... ANDRZEJ!!!" czyli kto ma ochotę na zupę ZDZIECI? :D
Wodne zabawy już na samym początku rajdu zjadły nam trochę czasu, więc teraz mocno ciśniemy na północ.
Przejeżdżamy przez miejscowość Zdzieci. Jakbym bardzo chciał to dorwać jakiś bar. Zamówić zupę, zrobić drobną aranżację (postawić obok talerza czaszkę, może ze dwa piszczele), zrobić zdjęcie i podpisać je ZUPA Z DZIECI. Wrzucić je potem na jakieś kulinarne forum i patrzeć jak zaczyna się G-burza o drobną literówkę :)
Nie ma jednak czasu szukać barów, trzeba lecieć za punktami kontrolnymi, a Andrzej ma dziś w głowie jakieś dziwne warianty.
Na co drugim punkcie zastanawiamy się czy nie założyć Mu jakiegoś ogranicznika :)
Andrzej: "Damy radę przedrzeć się przez tą rzekę. Za mną!"
My: "Andrzej, tu jest most" (50m od miejsca naszej dyskusji).
Jest śmiesznie bo to przecież o nas mówią, żeśmy z-dupy-wariantowcy, a to właśnie my dziś powstrzymujemy różne dzikie pomysły naszego Kompana.

Szkodnik na groblach :D

Mknąc przez lasy :)


"Bufet jak bufet
jest zaopatrzony (no całkiem zacnie)
zależy czy tu,
czy gdzieś tam, (to już odczytasz z mapy gdzie dokładnie)
tańcz póki żyjesz
i śmiej się do Żony..." (klasyk: TUTAJ)
No śmiej się śmiej. Cieszymy patelnię bo wpadamy na leśny punkt żywieniowy. Ciastka w lesie powinny być rozdawane na każdym skrzyżowaniu. Nie obraziłbym się - w końcu moja grupa krwi to Nutella. Boję się tylko, że niedługo czeka nas także druga część zacytowanej piosenki "pchajmy więc taczki obłędu jak Baron, bo raz mamy..." rajd :D
Acz ostatnio wymieniłem taczki, na rower - też dobrze się pcha. Obłęd nadal niezmiennie obecny...
Pożywiamy się trochę przed dalszą jazdą, a także udaje się zamienić kilka słów z CEO Jatki bo Łukasz właśnie tutaj przyjechał.
Chwilę później lecimy na dziko przez las, bo droga zanikła nam w młodniku.
Nie ma się jednak co wycofywać bo kątem oka dostrzegamy tubylca przedzierającego się przez krzaki. Duże prawdopodobieństwo, że kieruje się do jakieś drogi i tak rzeczywiście jest. Bardzo ładnie wyprowadza nas do wygodnego traktu, który zaprowadzi nas na kolejny punkt kontrolny.
Lokalsi zawsze znają dobre skróty :D

Leśny bufet :)

Ładnie mu tu :D

"Fine addition to my collection..." cytując moją ukochaną postać, której twarz noszę na mojej masce szermierczej :D


Mamy w naszych szeregach ludzi od mokrej roboty
Jeden z punktów to brud na rzece. Lampion jest oczywiście po drugiej stronie rzeki niż jesteśmy, acz jest to nawet planowe. Z tej strony był do niego sensowy dojazd biorąc pod uwagę inne punkty kontrolne. Łapiąc go od drugiej strony musielibyśmy nadłożyć spory kawałek drogi, więc liczyliśmy się z przeprawą przez bród. 
Okazuje się, że nie musimy wchodzić do wody bo 20 metrów jest mostek... tzn. nie musimy ale możemy, bo Andrzej nie jest zainteresowany mostami.
Wali pieszo już bezpośrednio przez rzekę. No można... nie wiem po co skoro jest most, no ale zabronione to nie jest.
Karol także wali "wpław", zupełnie nie przejmując się mostem. Widać, że mamy dziś w szeregach ludzi od mokrej roboty :D
I wygląda na to, że naprawdę to lubią.

Przez brud :)

A my niezmiennie :)

Przez podmokłe łąki :)

Zacny mostek na punkt kontrolny :)


Ten plan był bez wad... wtopa nawigacyjna vs. wtopa wariantowa
Rajd idzie nam niesamowicie po kątem nawigacyjnym. Heh... aby zawsze tak było, ale to chyba nam nie grozi :D
W zasadzie nie popełniliśmy do tej pory żadnej wtopy nawigacyjnej i aż czekam jak tylko coś "jebnie"... idzie zbyt dobrze aby działo się to naprawdę.
Tu chciałbym coś wyjaśnić: ja rozróżniam wtopę nawigacyjną od wtopy wariantowej.
Nawigacyjna to jest kiedy jedziecie w lewo, a powinniście jechać w prawo, albo myślicie że jesteście na wschód od jeziora, a nie jesteście lub... jakiego jeziora? (rozumiecie, prawda :D)
Wtopa wariantowa to coś zupełnie innego. Załóżmy że na punkt prowadzą dwie drogi: robocza nazywając je: drogą A oraz drogą B.
Obie "z mapy" są porównywalne, ale w rzeczywistości droga A jest w pełni przejezdna, a droga B zawalona np. wiatrołomami.
Mówię o czymś czego nie odczytacie z mapy - nie mówię o sytuacji, kiedy na mapie droga B idzie gorszą ścieżką przez bagna, a droga A asfaltem, ale mniej lub bardziej świadomie to ignorujecie. To nie jest błąd, to wybór... przygody (niektórzy nazywają to też głupotą) :D
Wracając do głównego toku relacji - punkt nr 7. Dojeżdżamy od miejscowości Szczeka. Wariant nr 1 to wbić 100-150 m za leśniczówką i jechać dobrą drogą wzdłuż lasu do skrzyżowania przez samym punktem. Wariant drugi to skręt na wschód i nadłożenie około 1,5km do drogi, która doprowadza do w/w skrzyżowania.
Wybieramy zatem wbijać za lesniczówkiem. To tylko 150m do drogi. Ciśniemy przez krzaki... coraz gęstsze krzaki.... jeszcze bardziej gęste krzaki.
Długie to 150m, no ale przedzieramy się bardzo wolno bo zrobiło się gęsto, więc może nie przeszliśmy jeszcze tych 150-ciu metrów...
...cholera, bardzo długie to 150 metrów.... nagle. Czekajcie mam lepsze słowo niż "nagle. Jeszcze raz zatem: przedzieramy się i WTEM !!!
słup linii wysokiego napięcia w środku lasu.
Acha... czyli jesteśmy na naszej drodze od jakiś 300 metrów... po prostu ona istnieje tylko na mapie. Gdyby była to doszlibyśmy do niej już dawno, ale jej po prostu nie ma.
Mamy zatem wtopę wariantową. Na mapie była to piękna "czarna i nieprzerywana" ścieżka - w rzeczywistości to krzory bez żadnej ścieżki.
Techniczna droga pod słup dawno zarosła. Wygląda na to że nie było tu ostatnio żadnych napraw czy modernizacji... to chyba dobrze pod kątem infrastruktury, to źle pod kątem wydostania się stąd. Przedzieramy się na dziko na wschód do drogi opisanej w wariancie alternatywnym. Kolce, krzaki, gałęzie, gęsto tutaj... "aua, akacja!" jak powiedział Karol :D
Wtopa wariantowa pełną gębą. Wiedziałem, że szło coś za dobrze :D


Co za las :D

Ej, miało być dziś po płaskim !!


Nad otchłanią...
Jeden z punktów to brzeg między dwoma jeziorami. Ponoć jeziora łączy mały strumyk, ale po ostatnich opadach to już nie jest mały strumyk. Niektórzy zawodnicy sprawdzali, że głębokośc przekraczała 2 metry. Nie chcę pytać jak to sprawdzali, uwierzę na słowo. Poniżej zdjęcie Szkodnika i Karola, którzy przeprawiają się na drugą stronę.
Bobry często podadzą pomocne drzewo, za co jesteśmy bardzo wdzięczni, bo inaczej trzeba by obejść jezioro i zajęło by nam to jakieś 3 do 4 minut :D
A po co - skoro można po drzewie :D
Jako, że nie byliśmy pewni głębokości, a lokalne gałęzie pomiarowe kończyły się - w znaczeniu, że obiekt pomiarowy przekraczał zakresy pomiarowe dostępnych gałęzi, to staraliśmy się nie sprawdzać na sobie jak głęboko może tu być. Otchłań bez dna - przypominało mi to tą scenę :D


I znowu na szagę przez zielone :)



Po drugiej stronie...
Wisły. Przekraczamy jedyny most i kierujemy się na południową część mapy.
Teraz zacznie się upalanie - do zrobienia jest około 30 km po płaskim, dobrymi drogami.
Trzeba odpalić kopyto i cisnąć, upalać. Przelotowa 27-30 km/h, mimo zmęczenia hamujemy tylko przed lampionami: psy, dzieci, samochody wszystko musi iść pod koła, takie mamy tempo.
To właśnie tutaj pracowaliśmy nad statystykami o których piszę w ostatnim akapicie relacji.

Gang Upalaczy - ciśniemy !!


Bóg nawigacji ma na imię... ANDRZEJ? :D
Punkt numer 40. Z mapy wygląda na formalność, ale las chce inaczej. Liczba dróg jest tutaj niemal porażająca. Według mapy powinny być dwie równolegle i jedna przecinająca ją ścieżka, ale w rzeczywistości tu jest chyba z 15 różnych ścieżek. Skrzyżowanie za skrzyżowaniem, rozwidlenia i skręty... masakra, nic mi się nie zgadza z mapą. 
Andrzej jednak leci jak po sznurku: lewo, prawo, dzida na wprost, lewa odnoga, prawy zakręt... krzyczymy za Nim, czy wie co robi.... z mapą się to nie zgadza zupełnie.
Ani Basia, ani Karol ani ja nie mamy pojęcia jak się "wy-nawigować" na ten punkt, a Andrzej nawet nie zwalnia.
Pamiętając poranek (patrz akapit "Andrzej, ANDRZEJ! WRÓĆ") jesteśmy lekko sceptyczni czy On wie co robi. Krzyczymy aby zwolnił i poczekał, bo się musimy zorientować gdzie my w zasadzie jesteśmy - a razie wiemy, że w lesie. Przynajmniej wiemy "którym"...
A ten nadal ciśnie: lewo, zakręt, prawo, prosto, lewo, raz jeszcze lewo... i zatrzymuje się przy lampionie. "Proszę. Jest".
Jesteśmy w szoku... Ni HUGE'a nie wiem jak On to zrobił...
Pytamy Go: "JAK?"
A On na to: "kompas i mapa. Trzymałem kierunek i mierzyłem odległość".
No fajnie... zdefiniowałeś nawigację jako taką i sport, w którym bawimy się od 2013 roku... ale ja nadal pytam "JAK TO ZROBIŁEŚ".
Andrzej nie umie tego do końca zdefiniować, bo ten punkt "był przecież prosty".
Prosty, jasne...my nie wiedzieliśmy nawet gdzie jesteśmy w tym lesie. Bez dwóch zdań Andrzej uratował nas od długiego błądzenia między drzewami za lampionem tym razem.
Teraz pozostał już właściwie powrót na bazę, owszem przez dwa ostatnie punkty ale te będą naprawdę proste bo są mocno krajoznawcze (np.pomnik lotników).
Ciśniemy ile zostało w nogach sił, jest szansa zamknąć trasę w 10 godzin. To byłby duży sukces i o to będziemy walczyć na ostatnich kilometrach. Prędkość przelotowa pod 30 km/h. 

Jeden z ostatnich lampionów dzisiaj - uwielbiam takie punkty kontrolne

ZROBILIŚMY JATKĘ !!!
Wpadamy na metę z kompletem punktów kontrolnych. Zamykamy trasę 125 km w 10 godzin. HELL YEAH !!
To jeden z naszych najlepszych startów EVER. Nasza prędkość średnia na rajdzie to 18,45 km/h.
Na 125 kilometrach i to w dużej części w terenie - dla nas to jest jakiś kosmos (nasze mocne starty to były zwykle średnia między 15-16 km/h).
No chyba, że mówimy o Jaszczurach... no bo wtedy jest 5-6 km/h :D
Średnia 18,45 km/h to dla nas wielki sukces i ja wiem, ja wiem... czytać będą to też osoby, których średnia to 22-23 km/h. Do Was mam tylko dwa słowa: "jesteście pojeb***ni" :D
Tyle w temacie, moje drogie Patafiany i Drapichrusty. 
Jeszcze raz zatem, dla nas 18,45 to kosmos, bo ja mam wrażenie, że prawie przez cały czas rajdu lecieliśmy przelotami 26-30km, a tu jednak średnia jest bezlitosna. To 18 a nie 25, więc chyba jednak nie przez cały czas mieliśmy takie przeloty. Matematyka a subiektywne odczucia to dwie różne sprawy.
Co więcej, taki przejazd  daje Basi pierwsze miejsce w jej kategorii na TR120. Po raz trzeci na Świętokrzyskiej Jatce!! Po prostu Hat-trick (dlatego pisałem na początku, że Jatki są dla nas szczęśliwe). Owszem my rajdy traktujemy głównie krajoznawczo (i nigdy nie zrozumiem ludzi wycofujących się z trasy, bo "wtopili na jednym punkcie i nie maja już szans na pudło"), ale nie będę uprawiał hipokryzji, że takie wyniki nas nie cieszą. Cieszą, bo nigdy nie przychodzą łatwo.To jest ciężka walka i czasem tytaniczny wysiłek. Ale tak szczerze, tak naprawdę szczerze: najbardziej jednak cieszy mnie nie ta Szkodnikowa liczba 1, a nasza wspólna 18,45. Udało się nam przekroczyć pewną, wydawało nam się nieosiągalną (dla nas) granicę. 
Nie zmienia to jednak faktu, że jestem ze Szkodniczka bardzo dumny. 3x1 - no ta Świętokrzyska ma w sobie dla nas coś magicznego. 


Kategoria Rajd, SFA

Rajd HAWRAN 2021

  • DST 90.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 10 lipca 2021 | dodano: 12.07.2021

Rajd Hawran to niemal obowiązkowa pozycja w naszym rajdowym kalendarzu. Po pierwsze Beskid Niski. Cudowny, wspaniały i tajemniczy Beskid Niski...  w sumie to tyle chciałem powiedzieć. Kurtyna. Dziękuję za uwagę. Do zobaczenia. Jeśli ktoś nadal nie pokochał "Beskidu Niskiego ale Stromego", to proszę zapętlić sobie TO i wrócić tu później. Chociaż może NIE... jeśli nie zachwyciliśmy się tym miejscem (z dowolnego powodu, bo np. nigdy Was tam jeszcze nie było), to nie zmieniajcie tego. Zostawcie tą krainę bez tłumów i zgiełku, a mnie pozwólcie oglądać jaką taką jak kiedyś... 
Dlaczego jednak powiedziałem, że "niemal"... bo, jak genialne nie byłby wszystkie edycje Hawrana, to Organizatorzy: Magda, Maciej i Piotr potrafili jednak sprawić, abyśmy na jeden Hawran nie dotarli. To niesamowite bo naprawdę trzeba się nieźle postarać, aby tak spaprać sprawę. Byliśmy pod wrażeniem... negatywnym, ale jednak wrażeniem :D
Pierwsza edycja Hawrana to była Rotunda, Radocyna i Przełęcz Małastowska (jeśli nic Wam nie mówią te nazwy... to trudno, ja widziałem się z wtedy moim przyjacielem Wierchem Wirchnem).
Druga edycja to Dziamera, Szweja, studnia pasterska i zdjęcie dekady jeśli chodzi o ilość błota (chociaż jazda rzeką to też było coś!).
Trzecia edycja Hawrana, odwołana jak nasza Siła KORNOlisa przez pandemię, finalnie odbywała się w terminie... (NOOOOOOO....) naszego ukochanego Jaszczura (edycja "Graniczna Przełęcz"). W zasadzie jedynego rajdu, który mógłby nas powstrzymać przez przyjazdem na Hawrana. 
BLUŻNIERSTWO, HEREZJA.... Pokryć Hawrna z Jaszczurem. Takich Organizatorów, to ze świecą szukać... świecą, pochodnią i tłumem rozwścieczonych wieśniaków ("wójcie dajcie grabie, idziemy na nich cała wsią" - parafraza TEGO). Tacy Organizatorzy to najprawdziwszy skarb, tylko ich zakopać w ogródku... są jak kryształ, załamują nawet światło...
Oczywiście, nabijam się teraz - bo sami wiemy jak ciężko trafić w termin rajdu pasujący wszystkim (przez ciężko rozumiem... że się nie da)... życie to sztuka wyboru, ale w takich chwilach moje serce płacze. Hawran jeszcze miałby szansę, przyciągnąć nas Beskidem Niskiem, gdyby Jaszczur odbywał się gdzieś "na płaskim", ale odbywał się w... Beskidzie Niskiem (szach-mat, k***a, kurtyna, oklaski...). No nic, Panie Kot, przykro mi jak psu, ale NI CHU CHU - JA nie przyjadę... :P
Tym sposobem mimo, że chciało nam się płakać, to na trzecią edycję Hawrana w 2020 nie dotarliśmy - taki kolejny smuteczek, jaki można dołożyć sobie do roku 2020.
Tyle tytułem wstępu... w tym roku wracamy na Hawrans, tak więc "czy Wam się to podoba czy nie, Aramisy są nadal wśród żywych" (parafraz słów Thanosa z KOMIKSU, nie filmu!, "The Infinity war"). Gotowi? No to jedziemy z relacją.

Formuła F...8 czyli tryb awaryjny
Jak ktoś pamięta to F8 to był tryb awaryjny w starszych edycjach Windows'a i taki też tryb musimy odpalić w dzień rajdu. Na czwartą Hawrana ostrzymy sobie bowiem mapniki od wielu tygodni i nawet budzik dzwoniący o 3:45 (jak ja kocham soboty...) nie jest w stanie nam popsuć humoru. Los jednak próbuje popsuć nam nie tyle humor co plany, bo mamy problem z wyjazdem. Piątkowe nawałnice zalały nasz podziemny garaż i trzeba przenieść auto przez wiatrołomy, które wpłynęły przez główną bramę, a do tego mamy jakiś dziwny problem w samym już sektorze automotive. Pojawia się jakiś dziwny tryb pracy naszego SFA-(Orient)Panzerkampfwagen. Niby wszystko działa jak powinno, ale coś jest jednak nie do końca w porządku i wolałbym nie robić 300 km w takim trybie... Owocuje to koniecznością szybkiego przepakowania się do naszej drugiej maszyny - nierajdowej, nieprzystosowanej do wożenia naszych Bestii (wozi bowiem broń białą w ilościach co najmniej niepokojących...). To trochę karkołomne, bo musimy rozłożyć rowery i jakoś je upchać... kosztuje nas to wszystko 40 min straty, co powoduje że możemy realnie, a nawet  mocno spóźnić się na rajd. Wstyd przez Ryśkiem... tzn. Andrzejem, bo czeka On już na nas w bazie
Muszę zatem oprócz trybu awaryjnego odpalić także tryb formuły, czyli mamy hybrydę F8 i F1. Szkodniczek mówimy mi tylko "szczyt, dno, prawo, hopa, 70...", a ja lecę na Piorunkę (tam jest baza rajdu). Docieramy na styk - pamiętajcie, że jak się rozkłada rowery, to aby wystartować w rajdzie, trzeba je jeszcze złożyć. No jesteśmy po prostu na styk, ale udało się.
(Dla purystów i nieogarów piekielnych, tak wiem że pomieszałem w tej koncepcji Formułę 1 i WRC, alw wyścig F1 i tryb F8 idealnie wpasowują się w opowieść... tak więc chociaż zwykle nie odpowiadam na zaczepki, to kamieniem rzucić mogę, jak się ktoś będzie za bardzo czepiał...:P).


Krowi LEVEL w DIABLO naprawdę istnieje !!!
Zdążyliśmy na odprawę. Ufff... nie było to łatwe, ale zdążyliśmy. Przypinamy numery startowe na numery z przed tygodnia - z BikeOrientu. .
Wiedz, że jak nakładasz kolejny numer startowy na stary numer startowy, to jest naprawdę nieźle bo to oznacza, że Szatan się Tobą... a nie czekaj, to nie ta opowieść, oznacza to, że rajdy wróciły i zaczynają pojawiać się w częstotliwości większej niż nasze możliwości (i chęci) sprzątania. Jest GIT!
Na odprawie dowiemy się, ze w ostatniej chwili wypadł z mapy jeden punkt kontrolny. Zajęły go krowy... i nie ma możliwości do niego dotrzeć. No bez kitu...
Krowy oponowały tereny, tak że nie idzie się tam dostać? Ja już gdzieś o tym czytałem... poświęcałem, za dzieciaka, noce aby odnaleźć wejście do Krowiego Level'u w DIABLO i nigdy się to nie udało... a trzeba było po prostu przyjechać w Beskid Niski. Mamy zakaz zbliżania się do terenów opanowanych przez Rogatych, bo możemy nie wyjść cało z tego spotkania. Obczajcie linka powyżej, to będziecie wiedzieć, co Organizatorzy mieli na myśli. Ja się zastosuję, Krowi Level to nie przelewki!

Leniwe z nas buły - nawet nie ściągnęliśmy nawet numerów z ostatniego Bike Orientu :)

Szkodnik kreśli nasz dzisiejszy wariant, który będzie oczywiście inny od realnego przejazdu. Zawsze tak jest :)

Zastraszona ludność lokalna na malowidłach uwiecznia potwory z Krowiego Levelu... jest ostro!


Park Krajobrazowy Beskidu... ŚLISKIEGO
Ruszamy w teren. Zaczynamy oczywiście od sakramenckiego podjazdu... cóż by nie. Dziś wszędzie będzie pod górkę...
Drogi po wczorajszych ulewach to jedno błoto. Gdy kończy się asfalt albo szuter to zaczyna się niezła ślizgawka na błocie i korzeniach.
Okorowane gałęzie na zjazdach dostarczają niezapomnianych wrażeń, gdy lecimy mniej lub bardziej (mniej...) kontrolowanym poślizgiem. Z opon lecą hektolitry błota (tak hektolitry, a nie tony, bo wszystko jeszcze bardzo mokre i nie jest "stężałe" błoto... tak wiem, robię teraz klasyfikację błota po jego gęstości, to chore... ale uwierzcie, że liczba centistoksów jest piekielnie istotnym parametrem określającym błoto).
Na zdjęciu nasz pierwszy punkt kontrolny i jeden z wielu błotnistych podjazdów.
Trzeba uważać, bo będzie dziś miejscami bardzo ślisko na szlaku... i poza nim.

Leśne przygody Szkodnika :)

Dymamy po górkę :)


"Za cerkwią drzyjcie na dziko, na wprost..."

Tako rzecze... no właśnie, nie Zaratrusta!... a sam Organizator. Tako rzecze Organizator.
Nasz drugi punkt jest na skraju zagajnika nad cerkwią... czytaj, w cholerę NAD cerkwią. Mieliśmy drzeć na wprost, to się słuchamy komendy.
Drzemy na wprost... w pewnym momencie jednak ukrywamy rowery między drzewami, bo nie ma sensu tego z nimi podchodzić.
Kawał drogi polem... ale wchodzimy na lampion po prostu idealnie. Jako, że nie prowadziły tu żadne drogi, to była to w sumie cenna wskazówka na odprawie.

"Na wprost" to na wprost :)

Rowery zostały pod widocznym po lewej drzewem, a my z buta pod (nielichą) górkę



Zdefiniuj WIELODROGĘ czyli dyskusja o liczba urojonych...

Znowu podjazd... masakra. Ledwie co pchamy tak stromo. Według mapy mamy dotrzeć do skrzyżowania, ale ktoś za moimi plecami rzuca, że można to miejsce nazwać wielodrogą. O! Podoba mi się to określenie. Pytam zatem o definicję wielodrogi. Zaczynają mówić, że można by to określić jako "dla n większego od dwóch...".
Protestuję! Jak tam można zaczynać definicję. Amatorszczyzna! To byłaby w miarę jasna definicja - lepiej podać, że "dla każdego n należącego do M, które określone jest na zbiorze..." - tak będzie to brzmiało bardziej PRO, nie?
...i tak układamy sobie definicję wielodrogi, spierając się na jakich liczbach powinno określone być to "n" i pchając sobie wesoło pod górką.
W naszej dyskusji dochodzimy o liczb zespolonych -- nota bene, jak nie znacie to łapcie FANTASTYCZNĄ seria, tłumaczącą znaczenie i genezę liczba zespolonych. Polecam gorąco.
Ja mam też swoją własną interpretację liczb:
- liczny naturalne: ile mam ciastek
- liczny całkowite ujemne: ile ciastek jestem winny Szkodnikowi
- liczby urojone: ile ciastek Szkodnik sobie upierd***ł, że jestem Mu winny :P
Takie to mamy wesołe rozmówki, pchając rowery pod jakieś zbocze o chorym nachyleniu... za jakąś kartką na drzewie.
Co ja robię z własnym życiem :)

Realny spór o definicję wielodrogi


Wielodroga, tak?... na razie to zaczyna nam zanikać ta jedno-droga jaką tu mamy.

Miało być płytko, miałem przejechać...


Na WOJENNEJ (790m) ścieżce czyli niebieski szlak
Niebieski jest boski !!! Rewelacyjny. Jedno błoto, ale patrzę obiektywnie, chodzi mi o normalne warunki - szlak fantastycznie przejezdny, idealny na rower. To, że dzisiaj jest bagnem to tylko pochodna (czyli limes przy h zbieżnym do zera z F od x zero + h minus F od x zero, wszystko dzielone przez h), ulewy która tu przeszła. W inny dzień było by tu super... tzn i tak jest super, ale jednak wolałbym trochę bardziej suche warunki, bo maszyn są niesamowicie ubłocone. Zdjęcie powyżej pokazuje, że dało się nieźle utknąć "w" drodze.... Aż żal patrzeć na rowery. Wojenna (790m) to góra którą trawersujemy w poszukiwaniu kolejnych punktów kontrolnych. Znamy trochę te tereny bo dymaliśmy tu KIEDYŚ ze Szkodnikiem na wakacjach, w drodze na Kozie Żebro, takie na żółtym szlaku - nie mylić z Kozim Żebrem na Głównym Beskidzkim, to inne Kozie Żebro.
Jak ktoś by chciał zobaczyć tamtą wyprawę to TUTAJ - polecam pierwsze zdjęcie... DAMN, ale mnie teraz nostalgia złapała, to były czasy kiedy jeszcze żył Santa.
Piękne maszyny teraz mamy, naprawdę piękne, ale tamta Bestia też miała rogatą duszę i ma szczególne miejsce w mojej pamięci. 

Po grząskiej trawce :)

Mlask, mlask, mlask...

Więcej mlask, mlask, mlask...

Tak wyglądamy :)


Droga Szkodnika, droga Andrzeja...
Docieramy do punktu nazwanego "Korzenie". W praktyce jest to potężny i stromy wąwóz. Szkodnik lubi takie miejsca i rzuca się na lampion jak komornik na telewizor.
Ściana po której trzeba zejść jest jednak bardzo stroma i tak w połowie zejścia, Basia zauważa że zejście tędy jest nie do końca realne... wyjście z powrotem do góry także nie wchodzi już w rachubę. Pięknie... Szkodnik odnalazł lokalny mini Żleb Drege'a. i utknął. Próbuję przyjść Mu z (dosłownie) pomocną dłonią, ale nie zdążę.
Nasze spojrzenia się spotykają - zupełnie jak w końcówce tej kultowej sceny.
Przed brutalnym zadziałaniem grawitacji Szkodnik zdąży zadać pytanie "daleko mam do ziemi"... co byście odpowiedzieli, na tak zadane pytanie? 
Prawdę, że hmmmm W HUGE... czy zapodać białe kłamstewko "nie lękaj się, to będzie chwila" (choć tak naprawdę będzie to tzw. spadek swobodny, którego prędkość końcowa, czyli taka tuż przed uderzeniem ciała o ziemię, wyraża się wzorem V = pierwiastek z 2 gie ha... a skoro znamy już prędkość, to możemy szybko policzyć iż czas spadku to pierwiastek z 2 ha przez gie... ).
Czy będzie zatem to chwila, to tak naprawdę to rozbija się to o wartość h... acz tym razem to Szkodnik raczej rozbije się o dno wąwozu.
Pamiętajcie samo spadanie jest bezbolesne, tylko to lądowanie...
Tak oto Szkodnik wybrał drogę, która stanie się legendą tego wąwozu, a Andrzej obszedł wąwóz dookoła i wszedł do niego w całkiem cywilizowany sposób. Co kto lubi :)

Free-fall za 3, 2, 1...

Rewelacyjne miejsce na punkt kontrolny !!


Orient Express zmierza na "3 przekaźniki"

3 przekaźniki to pewna umowna nazwa... jak coś ma maszt, słup, wieżę (niewidokową) na szycie, to dla mnie jest to roboczo przekaźnik i tyle.
Jakoś tak zagęszczają się nam ekipy i zaczynamy poruszać się większą grupą. Robi się taki Orient Express, którego kolejnym przystankiem ma być punkt kontrolny zlokalizowany pod szczytem z 3-ma przekaźnikami. Wariant dojazdu do tego miejsca wybraliśmy zadziwiająco przejezdny... ale nie do końca optymalnym pod kątem przewyższeń. Wspinamy się szlakiem tak, że wszyscy zaczynają mieć dość... jedziemy w piątkę, a nikt się nie odzywa. Podjazd z cyklu "każdy umiera w samotności".
Masakra... okaże się, że trzeba było jechać od zachodu. Mielibyśmy masakra podjazd ale pod przekaźniki, a jadąc od wschodu mamy masakra podjazd na przełęcz WYSOKO nad przekaźnikami... o żesz... zrobiliśmy sobie trochę poziomic dla sportu. Zjazd był owszem wypass bajer, ale sam trawers Chełmu (780m) był ciężki...
Od samych przekaźników azymutujemy się na lampion, bo dróg prowadzących do punktu kontrolnego nie ma.
To trzeci z trzech tzw. punktów specjalnych, które zdobyte oznaczają, że nasz limit czasu na trasę wzrasta o 30 min. 
To niby niewiele, ale zawsze coś, zwłaszcza że jesteśmy niemal pod Grybowem, więc do bazy mamy kawał drogi.
Zostało nam trochę ponad 2,5 godziny (już po doliczeniu tego extra czasu) - pora zacząć zmierzać w stronę bazy, łapiąc do drodze co się da.  

Uwielbiam takie drogi :)

The Darkness enters the Darkness... The Ghost is leading the way :)

Orient Express, stacja STARY KAMIENIOŁOM. Dziurkujemy właśnie nasze bilety :)


Dzieci się nie bije, dzieci się nie bije...
Powtarzam sobie to w kółko. Coraz szybciej, coraz częściej... każde powtórzenie tej kwestii w mojej głowie, sprawia że nie up****łem Mu jego (głowy)... z kręgosłupem. Czuję się jak bohater... uratowałem Mu życie chyba ze 30 razy... gdyż tyle razy udało mi się powstrzymać żądzę mordu. Arggghhh... co za zło, za moment się nie powstrzymam, a jak mnie potem zapytacie "jak mogłeś urwać Mu głowę", to odpowiem "jak to jak? Dwa razy do przodu, dół, FIRE".
Jeśli zastanawiacie się o co chodzi, to już tłumaczę. Podczas poszukiwania jednego z punktów kontrolnych natknęliśmy się na chłopaczka (level 10-12), który podbił do nas na rowerze, zainteresowany co my właściwie robimy. Początek był klasyczny: pytania o mapę, pytania o punkty kontrolne, o zawody jako takie... jako, że był na rowerze, to do jednego z lampionów podjechał z nami. Ciężko było utrzymać Mu tempo przelotu, więc pojechał do domu.... i wrócił na motorynce. I wtedy sytuacja zaczęła się zaogniać... zaczął z nami jechać cały czas, zadając pytania (spoko) i dając złote rady, które zaczęły nas straszliwie wybijać z rytmu nawigacji...
- Mówiliście, że jedziecie na Florynkę, no to w lewo teraz
- Nie, bo musimy najpierw odnaleźć dąb na polanie
- Znam tą polanę, tam jeździmy z moimi kolegami (pokazuje nam losową polanę, których tu tysiąc... oczywiście to nie jest polana, na której jest dąb z lampionem PK)
- Nie, to nie jest dobry kierunek... (nadal próbujemy być mili)
- Teraz prosto?
- Sekunda, muszę sprawdzić na mapie
- Prosto, prosto, tam jest polana
- To też nie ta...
- Ale tam jest polana!!
- I świetnie, ale...
- Skręcacie w prawo, a mówiliście że na Florynkę jedziecie , powinniście skręcić w lewo...

...a silnik w motorynce WRRRR WRRR WRRRRR...  No żesz k***a, jakże niesamowicie głośna jest ta maszyna.
Hałas taki, że nie idzie się skupić i zastanowić jak powinniśmy jechać. Do tego ciągłe "złote rady". Mylimy drogi... w takich warunkach to nie problem i błędnie zjeżdżamy spory kawałek nie tam gdzie potrzeba... grrrrr musimy wracać strasznie stromym podjazdem... a nasz towarzysz ciśnie obok na nas na tym swoim motorku i opowiada, że  "na tej polanie to oni jeżdżą po zmroku quad'ami, a teraz powinniśmy skręcić w lewo..."
Grrrr.... zaraz go rozszarpię, ugotuję i pożrę !!!
Nadal staram się - jak mogę - aby nie być niemiły czy opryskliwy, to tylko dziecko... KTÓRE ZARAZ ZGINIE !!!! ARGHHH....
A motorynka WRRR... WRRRR.... ----> Taka sytuacja
Moja cierpliwość wystawiona zostaje na nielichą próbę...

To jeszcze zdjęcie z przekaźników (na ostatnim planie).


We are THE BLACK WATER
Udało się... lampion odnaleziony. Dziecko zgubiło się po drodze. Przysięgam, to był wypadek! Najstraszliwsza śmierć pod kombajnem, jaką w życiu widziałem... 30 razy go maszyna przypadkiem przejechała. Wzdłuż, wszerz, po skosie... niepojęty jaki wypadek. I te ptaki, co rozrzuciły mięso po polanie, i te psy które porwały kawałki kości... i jeszcze ten napalm, którym się oblał nim wpadł pod kombajn. I ten przypadkowy myśliwy... biedny chłopak wszedł na linię strzału... 4 razy. I te kule przebiły pojemnik z napalmem... i potem wpadł pod ten kombajn. Tak było! Nie kłamię!!
... ale ta cisza. Ta błoga cisza. Ta możliwość spokojnej nawigacji i zastanowienia się jak powinniśmy jechać. To naprawdę było konieczne... tzn. nieuniknione, nie dało się tego wypadku uniknąć. Naprawdę!
Zjeżdżamy żółtym szlakiem po błocie. Zaczyna nas bardzo gonić czas. Mamy około godziny do limitu, niby niemało ale do bazy jest spory kawałek... i to w pagórkowatym terenie, a chcielibyśmy zebrać jeszcze co najmniej 1 punkt. Żółty sprowadza nas na sam dół... do rzeki. Nie ma mostu. Wychodzę na najbliższy, dość wysoki kamerdolec na brzegu. Mostu niet w zasięgu wzroku. Cholera... no nic, no to wariant CZARNY - targamy wpław przez rzekę. Będzie zatem nie tylko CZARNY, ale i MOKRY. Niczym najemnicy z BLACK WATER :D
Smaczku dodaje fakt, że rzeka nazywa się Biała. Biała Rzeka vs Wariant Czarny... plan niczym forsowanie Nysy Łużyckiej w 45-tym.
... mamy nadzieję, że nam uda się przejść przez wodę bez większych strat w ludziach i sprzęcie. Nurt jest dość wartki, ale głębokość w najgłębszym miejscu "tylko" do polowy ud - powinno się udać. Rower na ramię i ruszam. Basia będzie mieć trochę problemów, bo jest niższa i nurt prawie porwie jej rower. Będzie krzyczeć aby jej pomóc, a ja będę krzyczał żeby się nie ruszała, bo zdjęcie się rozmaże :)
Andrzejowi rzeka także niemal zabrała rower, bo Mu się zsunął z ramienia wprost w fale. 
To była ostra przeprawa :D

Jak to mówią o nas w kuluarach "nie pier***limy się w tańcu" :D :D :D


Walka z prądem :)



"Nie licząc dni, godzin, lat, nie licząc zysków ani strat..." (klasyk --> TUTAJ) czyli thinking INSIDE the (Black) BOX
No dni liczyć nie mamy jak, bo tyle czasu nam nie zostało. Godziny już bardziej, acz została na cała jedna do końca limitu czasowego. To bardzo mało... będzie morderczy "finisz". Czyli u nas po staremu, acz finisze w tak pagórzystym terenie to będzie masakra. 
Przedarliśmy się przez rzekę i teraz lecimy całkiem dobrą drogą do szosy na Piorunkę.  Mamy do przejechania koło 8 km... mając w nogach cały dzisiejszy rajd, a przed nami niejedna góra na drodze do bazy. To będzie bolało.
Odpalam kopyto i cisnę ile jeszcze zostało sił w nogach. Utrzymanie prędkości 22-25 km/h na drodze 1-2% pod górę, po całym dniu zmagań w górach jest... k****wsko ciężkie. Nogi palą żywym ogniem więc staram się sięgnąć po pomoc do moich obsesji i paranoi czyli wracam myślą do "Batman: Knighfall" -   komiksu który ukształtował moją zwichrowaną psychikę. Jedna z najważniejszych historii z uniwersum DC. Kto nie czytał, ten nie zrozumie poniższego tekstu... Czarne pudełko. "Zaakceptuj ból. Przyjmij go i schowaj do małego czarnego pudełka. Odłóż go w najdalsze zakamarki swojego umysłu. Na później." i cokolwiek robisz, nie otwieraj teraz tego pudełka.
Szkodnik ledwie się trzyma, ale walczy dzielnie... z trudem trzyma się na kole. Ja redukuję myśli do jednej... Zamknij ból w małym czarnym pudełku i schowaj je w najciemniejszych zakamarkach umysłu... odłóż na później, na inną chwilę. Teraz Ci jest niepotrzebne... kładę się na kierownicy i dociskam wieczko czarnego pudełka. Staram się po prostu kręcić ile sił zostało w nogach i powtarzam sobie, że dopóki wieczko jest zamknięte, to bólu nie ma. Pudełko chce niemal eksplodować, ale przytrzymuję je mentalnie z całych sił i spycham je głębiej w ciemność... na później. Nie otwieraj go, nie teraz... 
To zawsze działa... czy z maską szermierczą na twarzy w najcięższych walkach, czy z mapą na kierownicy... małe, czarne pudełko. Dopóki jest zamknięte, ból mnie nie zatrzyma.
Lecimy morderczy finisz... "tak bywało nieraz"
Oprócz walki do ostatniej sekundy mamy także wyliczony bilans zysków i strat. Pojedziemy nie bezpośrednio na bazę, mimo że czasu zostało nam kilka minut, ale na jeszcze jeden punkt. Wydawać mogło by się to niedorzeczne, ale bilans jest policzony skrupulatnie. Każde rozpoczęte 5 min spóźnienia, to utrata 1 punktu... a przejeżdżając tym wariantem zbierzemy także pkt 21... który jest warty 2 punkty przeliczeniowe. Względem wariantu oczywistego przelotu, da nam to 10 dodatkowych minut. Lampion doda nam 2 punkty, więc spóźnienie do 10 min pozwoli nam wyjść na zero względem tego co mamy teraz. Skręcamy po lampion. Strategia, taktyka, elastyczność dowodzenia... to jest klucz.

Bezdrożami :)


Do bazy wpadniemy 6 min po podstawowym limicie czasu (ale w limicie spóźnień) - karą za 6 min jest -2 pkt, ale pokazujemy 21-jkę. Kara redukuje się do zera. O to chodziło. To było genialne posunięcie.
90 km, 2500m podjazdów/przewyższeń... jestem sponiewierany, ale tego potrzebowałem. Ostatnio miałem trochę stresów i zmartwień, a taki rajd to jest doładowanie baterii. Naprawdę nie myślicie o czymkolwiek innym forsując rzekę czy ślizgając się na błocie. Totalny reset dla umysłu. Piękna to była trasa - dobrze znowu wrócić w Beskid Niski.




Kategoria Rajd, SFA

Bike Orient - Kozów

  • DST 80.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 lipca 2021 | dodano: 06.07.2021

Tydzień po naszej wielkiej wyrypie jaką był GRASSOR300, ruszamy w świętorzyskie na "Bike Orient".
Rower zrobiony "żyleta" - po prostu płynie i to w ciszy! Jak ktoś nie wie czemu to takie ważne, to odsyłam do relacji z Grassora. Było już źle, naprawdę źle.
Teraz mam zupełnie nowy napęd, świeżutkie łożyska... no więc na rajdzie ma padać deszcz, tak aby te wszystkie piękne i błyszczące elementy od razu poszły w błoto oraz piach z wodą... Jakie życie bywa czasem okrutnie złośliwie i wredne. No jasne, nikt nas do startu nie zmusza, ale cholera stęskniliśmy się ze rajdami przez ostatnie pandemiczne zawirowania. Ostatnia Silesia to było jak z marchwi wstanie (po 3 dniach jakiegoś zgona agrarnego), więc ciągnie nas na ten Bike Orient niesamowicie. Wiecie jak to jest być na głodzie... głodzie nawigacji. 
Odprawa naszej trasy jest o7:45, a mamy koło 2 godzin drogi i potrzeba chociaż chwili aby ściągnąć z auta rowery i się zarejestrować... pobudka 3:45. Nie ma zmiłuj... trzeba wrócić w do typowych sobót z przed czasu ogólnoświatowej pandemii. Historia jak na poniższym obrazku:

Do bazy docieramy kilka minut po 7:00 - nie na styk,a wręcz ze sporym zapasem czasowym... aż jestem zaskoczony. Ale nie przyzwyczajajcie się, to przypadek :P
Baza znajduje się w siedzibie ONZ (OSP, Pacanie, OSP - Basia)...
Kiedy pomału przygotowujemy się do startu, zaczyna padać deszcz. Basia wzrusza ramionami i mówi "planowo - przestanie o 11:00". Ja wzruszam ramionami i myślę "k***a..." - ja naprawdę mogę moknąć, przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz dopierniczy nam deszczem, ale czemu na mój NOWY NAPĘD? Wiecie jak to jest... pierwsza rysa boli najbardziej. Wszystko działa, wyregulowane, łańcuch płynie po zębatkach... zaraz będzie pływał w syfie bo dowalę tam z tonę piasku i zaleję wszystko hektolitrami wody....
Jeśli prognozy nie kłamały czeka nas 3 godziny jazdy w ulewie, a potem ma być już ładniej.
Szkodnik tymczasem załapuje się na wywiad do lokalnej TV --> można go zobaczyć TUTAJ.
Tak więc, chwila dla mediów i ruszamy :D :D :D

Dobre, ukradzione, oficjalne zdjęcie zrobione przez Organizatorów

Hmmm nie znam tego protokołu komunikacji: RS-233, RS-422, RS-485 owszem ale 435.... ciekawe jak tu lecą sygnały? To też jest full duplex?

"Wielka sława to żart" :D

Od czego byście zaczęli?


W lesie deszczowym...
...leje naprawdę zacnie. Lało już konkretnie gdy składaliśmy mapę na mapniku i wyjeżdżaliśmy z bazy. W lesie wszystko już przyjemnie mokre, a najlepsze są okorowane gałęzie i konary. Jesteśmy świadkami kilku spektakularnych gleb niektórych zawodników. Szczęśliwie nami to tylko trochę pomiota od lewej do prawej na wąskiej ścieżce, ale obejdzie się bez driftu ryjem po błocie. Już pierwsze dwa punkty kontrolne pokazują nam, że nie będzie dziś łatwo... drogi w lesie często nie zgadzają się z mapą, po prostu zarosły roślinnością plugawą, jakże popularną na terenach poniżej 700-800 m npm. Punkty także nie są proste nawigacyjnie, mam wrażenie że Piotr (Organizator) lekko "zdziczał" :D, bo do niektórych lampionów po prostu nie ma dojazdu. Trzeba drzeć przez krzory na szagę. 
Natomiast jak wpadamy na dobre leśne drogi, to jedziemy po jednym błocie. Woda leje się z nieba na głowę i z pod kół prosto w ryja. Piach i woda... piach i woda. Mój biedny, nowy napęd. Basia mnie pociesza, że w serwisie mówili, mi że skoro korba jest stara to nowy łańcuch musi się lekko dotrzeć do tylnych zębatek... w takich warunkach to dotrze się to ekspresem. Piach z wodą to rzeźbi jak nie powiem co w czym :)

Las iście deszczowy :) 


Widzenie tunelowe :)

Piach i woda... wszystko już totalnie przemoczone


Parszywa 11-stka
Zaliczamy przed chwilą 8-mkę przy starym cmentarzu cholerycznym i postanawiamy pojechać ścieżką prowadzącą na zachód wprost na 11-tkę. Problemem staje się fakt, że tej ścieżki jest jakieś 50 metrów i znika ona w "ścianie" roślinności. Nie mając za bardzo na mapie innych dróg drzemy na wprost. Najpierw przez mokre trawy, potem zaczynają się tereny podmokłe... coraz lepiej... chwilę później w stwierdzeniu "tereny podmokłe" zaczyna dominować podmokłe, a terenu to w zasadzie już nie ma... ale idziemy dalej. Kompas mówi, że kierunek jest dobry, więc przedzieramy się dalej. Czasem spotykamy innego zawodnika idącego od 18-stki. Śmiesznie się czasem robi, bo nawiązują się ciekawe dialogi:

On: masakra, prawie utonąłem... tam jest hardcore z bagnem.
My: tu też nie jest najlepiej
On: no tak ale to już ze 200-300 metrów jeszcze, prawda?
My: no nie, my od 8-mki to już ponad kilometr się tak przedzieramy.
Powiedziałbym, że "zwiesił głowę niemy", ale las wtórował "mać, mać, mać..."

Jeśli ktoś z Was nigdy nie darł przez bagno, to może nie zdawać sobie sprawy jak DALEKO to jest kilometr. Bagno, kosówka, tarnina inaczej liczy kilometry :)
Finalnie docieramy na 18-tkę, która ma opis "nad strumieniem". Co tu duża gadać, sami zobaczcie:

Na mapie to całkiem niezła ścieżka

Ach te świętokrzyskie ścieżki :)

Spostrzegawczy mogą dostrzec lampion na zdjęciu - jest, jest :)


"Rzekłem..." (chyba każdy wie, że to STĄD - acz link prowadzi do niesamowitego "tribute" do tego serialu w postaci piosenki)
"O 11:00 przestanie padać, rzekłem..." - rzekł Szkodnik w bazie i jak w zegarku.
Rzeczywiście kilka minut po 11:00 przestaje padać. Jesteśmy przemoczeni i to tak całkowicie, ale jest dość ciepło, więc nie jest źle.
Nieraz bywało gorzej, nie ma co narzekać - ciśniemy dalej. 
Punkt 12 - oj naszukaliśmy się go trochę. Nawigacyjnie byliśmy w miarę dobrze, ale przestrzeliliśmy go o jakieś 50 metrów w gęstym lesie i chwilę nam zajęło zlokalizowanie go.
Czy wspominałem już, że Piotr Banaszkiewicz dziczeje dając takie punkty :)
Nie przeszkadza mi to wcale, ale po prostu zaskoczyło mnie to niezmiernie.
Na jednym ze zdjęć punkt perełka - opuszczone gospodarstwo w środku lasu.
Doceniamy, doceniamy takie punkty kontrolne.

Jak ktoś chce awansować, to w prawo... ponoć tam rozdają STANOWISKA :)

GOTCHA !!!

Live your life by a compass, not by a clock

Doskonałe miejsce na Punkt Kontrolny !!!


Na 18-stce przyda Wam się nowa guma...
Punkt 18-sty... na jpr***. Piotrze Banaszkiewiczu, twórco trasy - nie wiem czy Cię uwielbiać za ten punkt czy nienawidzić... Bike Orienty chyba zaczynają stawać się iście Jaszczurowe (jak ktoś nie wie o co chodzi, to na blogu pełno jest relacji z różnych Jaszczurów... Jaszczur to nie rajd, to stan  umysłu, także naszego, że na nie jeździmy). Walimy przez podmokły młodnik... gęsto od gałęzi, mokre choinki walą po ryju, do tego wszędzie ostrężyny i inni kolczaści przyjaciele, czepiają się spodni i kurtki szepcząc "zostań z nami"...
Młodnik nie ma końca... to już przedzieranie się na rympał. Szkodnik to planuje nawet forsować ogrodzenia młodników, ale udaje się je wyminąć. Nie wiem ile przedzieraliśmy się na polanę, ale ma wrażenie, że zaraz wyjdą do nas chłopaki z Wietkongu i otworzą ogień. Po prostu dżungla... las deszczowy (chociaż już nie pada).
Na polanie odmierzamy się na lampion już idealnie. 
Aby nie wracać tego kawałka z młodnikiem, walimy przez polanę... która najpierw okazuje się bardzo podmokła, a potem zarośnięta tarniną. Uwielbiam te roślinki... przedarcie się z powrotem do drogi zajmuje nam chyba ze 30 min. Niestety Duch zostaje ranny... kolec tarniny przebija oponę. Przypominam, że nasze opony to 2.6 - zdjęcie tego z rawki to nie jest trywialne zadanie, to jest walka na zasadzie "jeśli brutalna siła nie działa, oznacza że używasz jej za mało" :)
Sumarycznie wraz z "kapciem" punkt ten zjadł nam bardzo dużą ilość czasu.

Przez busz, wegetacja napiera :)

Bobry podały nam pomocną tamę :)

Kocham pracę... mógłbym patrzeć na nią godzinami :) [zdjęcie oczywiście propagandowe, zgadnijcie kto dymał 3 bary małą pompką]


No dobra, skaczemy trochę w czasie. Mówią, że jeden obrazek mówi więcej niż 1000 słów. Mam dla Was nawet więcej niż 1 obrazek. Gotowi? Będzie trochę monotematycznie: błoto, błoto, błoto, krzory, korzy, krzory... mówiłem Wam już, że ktoś tu zdziczał budując trasę? :)
Powiem jeszcze, że wychodzi z nas także zmęczenie wakacyjne - jednak 2 tygodnie w stylu: góry, góry, góry a potem Grassor na zakończenie zmęczyło nas naprawdę mocno. Mimo, że minął tydzień to jednak czuć nadal pokonane trudy. Nawet na nielicznych asfaltowych przelotach jesteśmy po prostu wolniejsi niż zwykle. To jest po prostu fakt w dniu dzisiejszym.
Cóż nie jesteśmy cyborgami, a ta 18-stka naprawdę nas wykończyła. Tempo bardzo nam spada, ale jedziemy do końca. Jak zawsze :)

Nosz k****...

Ech...

No więc tak, że tego...

No ale, żeby nie było że tylko krzory i krzory, to powiem Wam, że
było także i tak --->


...albo tak

Punkt z dojazdem, no rarytasik :)



Na koniec niestety Basia łapie drugą gumę. Tym razem w tylnym kole.  Przyczyna to chyba po prostu szkło, bo zdarzyło się to w centrum sporej miejscowości przez którą lecieliśmy przelotem. Wywaliło nielichą dziura, bo w 2 sekundy w oponie nie było ani grama powietrza. Trochę komplikuje nam to finisz, bo znowu trochę minut nam wypadnie na niespodziewany serwis. W praktyce skończy się to tym, ze ostatnie dwa punkty zrobimy w niesamowitym biegu, wpadając do bazy na minutę przed limitem. Planem było zjechać na spokojnie do bazy, a skończyło się jak zawsze... walką z czasem niemal do ostatnich sekund.
Gdy łapiemy drugą gumę dzisiaj przypominam sobie traumę z przed kilku lat - Rajd w OPONACH absurdu, gdy podczas jednego 8-godzinnego rajdu złapałem gumę 6 razy... szczęśliwie w tym kontekście skończyło się dzisiaj na dwóch.
Do domu wracamy około 23:00 i idziemy spać, bo w niedzielę wybieramy się na kolejną, tym razem pieszą wyprawę... deszcze już przeszły, można znowu gnać do lasu.

Tym razem tylne koło...
 
Mycie maszyn w bazie



Kategoria Rajd, SFA

Rajd Waligóry 2020

  • DST 72.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 24 października 2020 | dodano: 25.10.2020

Coś jest na rzeczy z tymi Rajdami Waligóry... że zawsze wychodzą po prostu rewelacyjnie. Do tego Organizatorzy mają pewien nietypowy talent - trafiać w punkty (sic!) do których mam istną słabość. Niby to powinno być łatwe, bo jak mawiał Oscar Wilde "mam całkiem prosty gust - zadowalam się zawsze tym, co najlepsze", to jednak innym nie przychodzi to aż tak łatwo :)
Pierwsza edycja rajdu w Ochotnicy to był dla mnie, jak być może pamiętacie z mojej relacji, niesamowity NOSTALGIA TRIP po Gorcach, bo to tereny gdzie za dzieciaka poznawałem i uczyłem się czym są Góry. Druga edycja to Gorce od "drugiej strony" (czytaj od Nowego Targu) i osławiony już "śnieg na Turbaczu". Trzecia edycja to niesamowicie piękna widokowo wyprawa na Spisz. No a rok 2020 to sami wiecie jaki jest... Parafrazując Mistrza Jacka: "Nieszczęśliwie zdarzona w kraju EPIDEMIA, pogrążyła go w chaos oraz stan zniszczenia..."
...więc do samego końca nie wiedzieliśmy czy rajd się w ogóle odbędzie.
Niemniej finalnie 4-ta "mini" edycja dochodzi do skutku bo baza jest "za zewnątrz", a starty zostają rozpisane interwałowo czyli nie ma startu masowego. Można rejestrować się w bazie i startować między 8:00 a 10:00. O tym dlaczego "mini" Rajd Waligóry opowiem za moment.

Czarcie wrota!

Szkodnik pędzi do bazy!


"One day you will return to your VALLEYS and your farms..."
Ruszamy zatem wprost przez "Czarcie Wrota"...... do bazy! Dokładnie tak - przez Czarcie Wrota, czyli dwie charakterystyczne skały w Dolinie Będkowskiej! Czwarta edycja nie zabiera nas bowiem w góry, ale w moje ukochane Dolinki Podkrakowskie. Ciężko było w zaistniałej w kraju sytuacji planować dużą wyjazdową imprezę, więc Organizatorzy zrobili "mini" edycję niedaleko Krakowa. Niby "Mini", ale 1600m przewyższenia trzaśnie... no ale cóż by miało nie pęknąć skoro to moje ukochane Dolinki Podkrakowskie (tak, wiem pisałem to już przez chwilą...). To dla mnie kolejna wyprawa z cyklu NOSTALGIA TRIP. To tu odbywały się moje pierwsze wyprawy rowerowe w życiu, to tu naprawiało się stare rowery patykiem i taśmą klejącą, aby wrócić do domu po epickich kraksach na mokrych skałach, to tu darło się przez pole kukurydzy kompletnie nie wiedząc gdzie się jest...
Do dziś pamiętam, jak wychodzimy z "Rajskim" z jakiś krzorów, umorusani, pocięci i naprawdę zagubieni... pytamy rolnika pracującego w polu: "Przepraszamy, którędy na Kraków?", a On: "Kraków? Jak to Kraków? Tu jest tylko skała...".
Moje ukochane Dolinki Podkrakowskie!
Absurdalnie stroma Szklarka, mająca prawdziwie górski charakter Dol. Racławka, "reprezentacyjna" Dol. Kobylańska, klimatyczna Dol. Mnikowska, zachwycająca Dol. Zachwytu, nie-do-końca owocowa a raczej skalna Dol. Brzoskwni, tajemnicza Dol. Eliaszówki, klucząca Dol. Kluczwody, dedykowana do downhill'u Dol. Bolechowicka... dobra DOŚĆ, bo nie skończę do wieczora! Moje ukochane Dolinki Podkrakowskie... zacna, naprawdę zacna alternatywa dla górskiego rajdu!
Przez Czarcie Wrota wjeżdżamy do Doliny Będkowskiej i kierujemy się w stronę schroniska Brandysówka. Pasuje Wam? Schroniska! Taki klimat mają moje ukochane Dolinki Podkrakowskie!
Brandysówka, schronisko pod ChAłwą na Wysokości...eeee... to znaczy, pod Sokolicą, która niejedną ekipę uratowała na naszym Wiosennym CZARNYM (Zimowym BIAŁYM) KoRNO, gdy zima weszła Zawodnikom za mocno i zrobiła się rzeź pogodowa.
Witamy się z Organizatorami i pobieramy mapy. Czeka nas dzisiaj trasa szacowana na około 60 km i ponad 1500m przewyższenia. Patrzę na mapę a tam "sól tej ziemi", a dodatkowo część punktów pokrywa się z naszym Wiosennym CZARNYM. Ha! mapę będę potrzebował dziś zatem chyba tylko po to, aby nie zapomnieć lokalizacji 20 pkt kontrolnych - marszrutę to zaplanuję przecież z pamięci.
Tak też robimy - chrzanić optymalizację wariantu! Skoro mamy odwiedzić na przykład wodospad w Dol. Bolechowickiej to jedziemy nią w dół (nie będę tego podpychał, odmawiam...), a Kobylańską jedziemy jedynym słusznym wariantem czyli z południa na północ i innej opcji po prostu nie ma!



Błąkając się od Bramy (Będkowskiej) do Bramy (Bolechowickiej)
Z Dol. Będkowskiej wyjeżdżamy w towarzystwie Pawła, jednego z Organizatorów dzisiejszych zmagań. Gadamy chwilę o rajdach i ogólnie o tegorocznych wyprawach i problemach, jakie zrobił ten "chory" rok. Przy okazji łapiemy punkt ulokowany w skałach zwanych Bramą Będkowską. Dolinki w jesiennej szacie są cudowne. Dobrze znowu tu być. Mówiłem już Wam jak kocham te tereny...?
Czuję się niemal jak Porucznik Rżewski z kultowych kawałów. Nie mówcie, że nie znacie tej postaci...

Porucznik Rżewski wrócił w tereny swojej młodości. Uśmiecha się do siebie, bo nic się nie zmieniło, wszystko jest dokładnie tak jak to zapamiętał: te same domy, te same drzewa, nawet owce tak samo jak dawniej z przestrachem przysiadły na zadach :)


Z Będkowic postanawiamy skierować się po punkt znajdujący się na szczycie skały, która znajduje się całkiem niedaleko domu jednego z naszych Szermierzy. Niegdyś, gdy nie był leniwą bułą,  naprawdę dobrego niegdyś szablisty, z którym nie na jednych zawodach czy też pokazie krzyżowaliśmy klingi. Jeśli jakimś przypadkiem czytasz te słowa to pozdrawiamy i zachęcamy do powrotu na planszę. Świat zza maski jest zawsze piękniejszy :)
Na tym etapie rajdu dołącza do nas Rafał jeżdżący z ekipą Aktywnego Ćmińska (o ile dobrze zapamiętałem) i kilka punktów pojedziemy razem. W mojej głowie ciągle kołatają się wierszyki z naszego KoRNA zwłaszcza, że przejeżdżamy obok Kopca Bzowskich.

Oto mogiła co o wspomnienie prosi,
tych, którzy mieli tutaj swój świat
A Ty powiedz - jakież imię nosił
Ojciec z Będkowic - ziemi tej kwiat


Pamiętajcie odpowiedź? Tak, Hiacynt (krótka historia rodu i jego znaczenia dla tych ziem - TUTAJ).

Drogi i...

i bezdroża

Szkodnik dressed to the NINEs :)


Nasz następny łup to mały zagajnik wśród pól. Łapiemy lampion i chwilę potem suniemy przez Las Karniowski aby zgodnie z naszym (na-pewno-nie-optymalnym-ale-jedynym-właściwym-wariantem) runąć w dół przez Dolinę Bolechowicką. To jest cudowny zjazd. Od dziecka go uwielbiam, piękny singiel między drzewami i sekcje korzenne. Trochę nam dziś pada deszcz, więc wapienne skały są śliskie i trzeba uważać, ale nasze bestie jedzą skały na śniadanie, więc łykamy zjazd aż miło. Ciśniemy aż do wodospadu gdzie wisi lampion, a potem przez skały zwane Bramą Bolechowicką. Spotykamy tutaj Zbyszka, późniejszego zwycięzcę rajdu, który chyba nie wie że Bolechowicką jeździ się tylko "w dół", bo ciśnie po lampion nie dość że pod górę, to jeszcze środkiem spływającego tu strumienia!
No dobra, skoro Bolechowicką było w dół, to teraz będzie trzeba trochę popedałować, bo czeka nas wspinaczka w kierunku Doliny Kobylańskiej. Deszcz lekko siąpiący od rana zdaje się zanikać, co nas bardzo cieszy. Co więcej nie będzie nas już niepokoić aż do końca rajdu.

Na Wjeździe do Wąwozu Bolechowickiego

My też tu mieliśmy punkt!

Rafał w Bramie Bolechowickiej


Wjeżdżamy do Kobylańskiej. Ech tu jest teraz piękny turystyczny szlak, a kiedyś... rzeką się jechało do dolinki! Co tam do dolinki, do tych kilku domów co tu stały dojazd był tylko strumieniem. To był klimat, jak auta cisnęły tu po wodzie.
Nie wierzycie? No to łapcie zdjęcie z 2005 roku z jakiego lokalnego dziennika. Albo TO. Mieszkać w Kobylanach/Karniowicach to była wyzwanie!
Dolinka wita nas skałkami i kapliczką i znowu KoRNO w mojej głowie:

Całkiem serio i bez ściemy,
a tacy będziemy okropni,
że przeliczyć Wam każemy
ile tu prowadzi stopni...


Łapiemy lampion w okolicy skał Okręt oraz Rozwalista Turnia i jedziemy dalej doliną aż na jej drugą stronę. Przeskakujemy płynnie do Doliny Będkowskiej i atakujemy punkt w Jaskini Łabajowej. Nie uwolnię się dziś od myśli o KoRNo, bo jaskinia jest w skale, która była naszym punktem zadaniowym:

Ranią palce szukając uchwytu,
wciąż wyżej i wyżej, niemal do Boga
Nowe trasy - ich powód zachwytu
jaką nazwę nosi 53-cia droga?


Jęki królika! Tak się nazywała!
Moje kochane Dolinki Podkrakowskie.

Dolinka Kobylańska


Takie punkty to my lubimy!

Przed wejściem do Jaskini Łabajowej


PRIVIET czy PRIVATE?

Tutaj opuszcza nas Rafał, który musi wracać do bazy. Dołącza jednak do nas Wojtek i dalej pojedziemy przez jakiś czas razem.
Przed nami skała w okolicy Grodziska 502, jednego z najwyżej położonych punktów na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Przy podjeździe pod punkt "dojeżdżają" nas też inni zawodnicy, między innymi Paweł i drugi Wojtek. Natomiast na szczycie czeka na nas Piotrek - Organizator, który pełni tu rolę fotografa.
Dowiózł On także lampion, który został ukradziony. Rozmawiamy chwilę o tym zdarzeniu: to trudny problem tego sportu... czy powinno się uzupełniać lampiony, które zaginęły? Ktoś mógł szukać go 45 min nim stwierdził, że to ewidentny "Brak Punktu Kontrolnego" (BPK), a następny zawodnik będzie miał łatwiej bo lampion powrócił na miejsce... z drugiej strony, jak ten drugi usłyszy od innego zawodnika, że na przykład 4-rki nie ma, to i tak by jej nie szukał, a z drugiej strony jako zawodnik wolę kiedy lampion jest. Ciężka sprawa w sumie, acz przychylam się jednak do zdania, żeby nie rozwieszać lampionu na nowo... chyba?
No nic, lecimy dalej. Najłatwiej będzie nam przedrzeć się do drogi na północy... tzn. tak nam się wydaje. Niestety okazuje się, że przejście do drogi blokuje teren prywatny i to taki strzeżony przez niezbyt miłego Pana, który każe nam "wyp***ć".
Mamy całe 50 metrów do drogi głównej, jesteśmy na drodze szutrowej, ale nie wolno nam po tym szutrze przejechać do asfaltu bo teren prywatny. Nie po polu, nie po trawie... po szutrowej drodze. Ja wiem, ja wiem... kapitalizm, święta własność prywatna, o to walczyliśmy i inne takie... ale czemu w takim razie powstają domy mieszkalne w rezerwatach przyrody czy na szlakach turystycznych. Ech, no nie przejdziemy... Pan zamiast powiedzieć nam "Priviet" powiedział nam "Private". No cóż ma gość do tego prawo, ale lubić go za to nie muszę... Wracamy pod górę pod skałę i jedziemy na około.
Chwilę potem dołącza do nas także Jarek i od tej pory jedziemy w 4-rkę. Zmieniamy ekipy na tym rajdzie tak naprawdę na bogato. Jarek nigdy nie był w dolinkach, więc ryj mi się nie zamyka i opowiadam Mu gdzie prowadzi każda ścieżka i co tu jeszcze warto zobaczyć. Mogłem być uciążliwy... przyznaję się bez bicia.


I znowu kukurydza :)

Jakaś niezbyt dobra postać śledzi Szkodnika :D :D :D


Szklarka niczym prawdziwe górki zabiera naszych Towarzyszy...
"C2, this is Mcknight. We've got a KIA" (killed in action)
Wjeżdżamy w jedną z moich ulubionych Dolinek - Dolinę Szklarki. Jak będziecie kiedyś pchać czerwonym szlakiem, to rozglądajcie się dookoła: przecież to wygląda jak krajobraz górski, a nie Jury. Rewelacja! Kocham ten szlak! Ciśniemy pod górę a licznik przewyższeń bije jakbyśmy latali po Beskidach. Wspominałem Wam już, że Szklarka ma absurdalnie strome zbocza?
Ile razy ja tu byłem "prywatnie", a i rajdowo też się zdarzyło: raz na Jaszczurze Białe Doliny, jednej z najlepszych edycji tego rajdu, a raz nawet na... Mistrzostwach Europy w Rajdach Przygodowych! Pasuje Wam? Mistrzostwa Europy w mojej Dolince Szklarki! REWELACJA.

No sami powiedzcie, czy to nie krajobraz tak jakby górski?


"... powszechnie to wiadomo, że Siódemka jest szczęśliwa" , prawda?

Widok z Jaskini wprost na Szkodnika :)


To tutaj także czeka nas rozstania. Najpierw opuści nas Wojtek, który będzie pomału zjeżdżał do bazy.
Zostawi nas w Masywie Babiej Góry. Serio! Tak się nazywa jedno ze wzgórz nad Szklarami. Musicie przyznać, że ostro to brzmi. Wojtek zaginął w Masywie Babiej Góry!
Jedno z ostatnich jego zdjęć a w tle Babia :)

Jarek jeszcze chwilę z nami zostanie, ale niedługo Szklarka zabierze i jego. Jedno z ostatnich zdjęć Jarka realizującego tzw. wariant czarny...


Kompletny NKL
Jarek opuszcza nas, bo chce zdążyć w limicie do bazy. My podejmuje decyzję, że jest tak pięknie, że chrzanimy limit. Jedziemy komplet punktów i zjedziemy do bazy, nie wtedy kiedy każe limit, ale jak zaliczymy wszystkie punkty. Niech inni się ścigają i walczą o podium, my dziś myszkujemy po (no powiedz to, powiedz to raz jeszcze...) moich ukochanych Dolinkach Podkrakowskich. W praktyce oznacza to, że zjedziemy do bazy sporo po limicie, więc czeka nas dyskwalifikacja (NKL). Dzwonimy tylko do Piotrka aby się o nas nie martwił, ze u nas wszystko w porządku i kiedyś wrócimy...
Zjeżdżając w limicie mielibyśmy koło 15 albo 16 punktów i być może dałoby to Basi jakieś miejsce na podium, ale jak to pisała kiedyś Nataszka: durny rok i durne starty.
Jedziemy na "kompletnego NKL'a". Jarek zjeżdża przez Dolinę Racławki w kierunku bazy, a my ruszamy w drugą stronę czyli do Paczółtowic po kolejne punkty.
Zostajemy sami w tych dzikich i nieznanych nam terenach :D :D :D
Zabieramy się zatem do roboty i lecimy kolejne punkty, zupełnie nie przejmując się upływającym czasem.

Jaki mały ten Szkodnik tam na dole!

Niosący światło przybył!

Dawny kamieniołom

Zjazd Wąwozem Zbrza w Dolinie Racławki!


Dupa (Słonia) a nie komplet czyli oddaj coś zabrał!
Dzień pomału się kończy. Nasz limit czasowy skończył się już dawno temu :D
Niemniej konsekwentnie zbieramy punkt za punktem wypełniając niemal całkowicie naszą kartę startową. Dlaczego niemal? Bo nam Pacany lampiony zabrały!
Na przed-przed-ostatnim punkcie, ponownie dzwonimy do Piotrka i mówimy, że skoro skończył się limit dla Zawodników, to Mu od razu pościągamy lampiony.
Sami wiemy ile kosztuje zbieranie trasy... to zawsze najgorsza część tej roboty. Trasę rozstawia się z zwykle z euforią, bo za "moment" zaczną się starty i człowiek jest nakręcony.
Złożyć trasę jak wszyscy już pojechali do domu... no jest ciężko.
Jako, że jesteśmy już na powrocie do bazy, zaczynamy zbierać lampiony i tak na pierwszy ogień leci bunkier.
Następny jest "Dno jaru", ale kiedy podchodzimy w odpowiednie miejsce, z krzaków wychodzi Paweł... z lampionem w ręce.
Piotrek Mu nie przekazał, że my zbieramy trasę i właśnie "złożył" nasz przedostatni punkt. Dwie minuty później i byśmy szukali jak głupi po lesie.
Jest trochę śmiechu, ale odbijamy punkt z jego ręki. No zupełnie jak na drugiej edycji Waligóry, gdzie lampion nam prawie odjechał samochodem... Aramisy, jak zawsze na styk.
Chcemy jechać jeszcze po ostatni lampion, zlokalizowany niedaleko skały zwanej Dupą Słonia, ale Paweł mówi nam że przed chwilą lampion został stamtąd zabrany!
GRRRR... tyle by było z kompletu. Co za okrutny Organizator... nie dość, że dał nam NKL (tak, wiemy że na własne życzenie) to jeszcze zabrał nam lampion z przed nosa. Zadowolny z siebie, może się teraz napawać się naszą klęską. :D :D :D
Zjeżdżamy zatem z Pawłem do bazy. Cóż robić. W wynikach lądujemy z 19-toma punktami zamiast z kompletem. A miało być tak pięknie..
Żartuję oczywiście. Było pięknie, dlatego po-chrzaniliśmy limit. 72 km w nogach i ponad 1600m przewyższeń. Jak dobra górska wycieczka, a to "tylko" moje ukochane Dolinki Podkrakowskie!
Rewelacja, że w tak trudnym czasie udał się ten rajd. Nie wiadomo czy to nie ostatni już rajd w tym roku. Wilczy ma niby być w listopadzie, no ale jako że dziennie bijemy "kolejne rekordy skoczni", to ciężko powiedzieć czy finalnie się on odbędzie. Pożyjemy, zobaczymy... albo NIE jakby powiedział Schopenhauer.  
 
Dobrze oznaczona techniczna skarpa :)

W tej jaskini także mieliśmy punkt na Wiosennym CZARNYM :)

:)

Inwazja porywaczy lampionów


Raiders of the Dying Light...



Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Graniczna Przełęcz

  • DST 70.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 października 2020 | dodano: 08.10.2020

Po zachodnim Jaszczurze - Ciemniej Stronie Gór przyszła pora wyruszyć głęboko na wschód bo w Beskid Niski i Bieszczady. Dwa górskie, jesienne Jaszczury jednego roku… no Malo nas po prostu rozpieszcza. Chociaż nie wiem czy to do końca dobre słowo, bo górskie Jaszczury… bywają raczej masakrą niż rozpieszczaniem. Niepowtarzalna Ścieżka Muflona w Masywie Śnieżnika. Tak wiem, wiem że często nawiązuję wspomnieniem do tej edycji, ale co ja poradzę że była tak niesamowita!
Niemniej skoro jednak ustaliliśmy, że Jaszczur i Góry oznacza rzeź, to skupmy się na razie tej jesieni... o rzezi będzie później. 
Jesień w górach ma w sobie coś szczególnego. Część z Was pewnie dobrze wie o czym mówię, ale tym nieprzekonanym polecam kilka słów o górach w jesiennej szacie przy akompaniamencie gitary: Pocztówka z Beskidu
Beskid Niski to dla mnie magiczna kraina, więc niesamowicie mnie cieszy że Jaszczur wraca w te tereny. Wraca bo pamiętamy jednego z najładniejszych Jaszczurów ever: Złamany Krzyż czy katorgę w Paśmie Otrytu (Jaszczur Bojkowski Ślad). Ja naprawdę nie umiem się zdecydować które Góry kocham bardziej: Gorce to mój drugi dom, Izery to miłość mojego górskiego życia (w ostatniej chwili dopisałem „górskiego”, aby nie dostać w ryja od Szkodnika…), a Beskid Niski? To magiczne i fascynujące Góry, z którymi mogę zdradzać Izery często i skutecznie… cóż „I’m a Count, not a Saint”, prawda Edmond?

Nie tym razem, Panie Havranek…
No niestety. Powtórzę się po raz kolejny… ten rok jest rajdowo stracony. Owszem, trochę imprez się wprawdzie odbyło, ale ogólnie nie można zaliczyć tego roku jako dobrego rajdowo. Tym bardziej boli, gdy okazuje się dwie super imprezy odbywają się w tym samym terminie. Aby nam jeszcze bardziej dowalić, rozszarpać nasze serca i wlać w nie czarną rozpacz, obie odbywają się w Beskidzie Niskim. Mowa o trzeciej edycji Hawrana, która niestety pokrywa się z Jaszczurem. Hawran ma bazę po drugiej stronie Beskidu Niskiego, bardziej na zachodzie bo w Krempnej. Jaszczur zabiera nas do Komańczy, zgodnie z tytułem w okolice Przełęczy Łupkowskiej, która jest granicą pomiędzy Beskidem Niskim a Bieszczadami.
Wybór gdzie jechać nie był prosty. Jakby ktoś się zastanawiał dla czego, to zobaczcie zdjęcia: pierwszy Hawran, drugi Hawran… Strasznie nam szkoda, że musieliśmy tak podle wybierać, ale nie było wielkiego pola manewru.

Jaszczur Dyplomowany... czyli znicz na drogę :)
Do Komańczy przyjedziemy sporą ekipą, bo zabierają się z nami Kamila i Filip, którzy ruszą na trasę pieszą rajdu. Natomiast w samej bazie czekać na nas też będzie Andrzej, dramatis personae znana Wam już z niejednej relacji. Z Krakowa wyruszamy o 5:00 rano i lecimy w kierunku wschodzącego słońca. Na wysokości Dukli wita nas piękna góra o niesamowitym kształcie - Cergowa. Jak ja lubię ten masyw z tym charakterystycznym zadziorem! Wytachanie się tam kiedyś z rowerami to też była niezła wyrypa, ale warto było sprawdzić czy Piotruś wie gdzie spadł samolot... a było to jeszcze za czasów, kiedy wieżę na Cergowej to dopiero budowali. Trzeba będzie zatem odwiedzić tę górę na nowo, bo jak to tak być na Cergowej i nie być na wieży!
Z Dukli skręcamy jednak w lewo, na Jaśliska co natychmiast przywołuje także w naszej pamięci jednego z najlepszych Mordowników w historii.
Dobrze znowu tu być... W bazie "zbieramy" Andrzeja i witamy się z innymi ekipami, które podobnie jak my dotarli na imprezę, którą można kochać lub nienawidzić. Od razu czuć ten niepowtarzalny jaszczurzy klimat, bo na stole leżą... znicze. Mamy je zabrać do plecaka, po sztuce na głowę, bo jednym z zadań na rajdzie to będzie zapalenie "świecy" na jednym z dawnych cmentarzy.
Oprócz zniczy dostajemy też plik dyplomów z poprzednich edycji. Malo się chyba nudziło podczas wiosennego lockdown'u, bo pouzupełniał dyplomy ileś edycji wstecz... a co by nie mówić, Jaszczury graficznie (mapy, dyplomy) naprawdę robią wrażenie. Oprócz tego wszystkiego dostajemy oczywiście również mapy, które jak zawsze pełne są wycinków lidarowych do dopasowania, a ich aktualność i dokładność jest poglądowa. Jest jednak na nich coś czego się spodziewaliśmy - wszelakie granice. Granice to dziś temat przewodni, więc na mapie mamy Przełęcz Łupkowską która jest granicą między Bieszczadami a Beskidem Niskim, mamy tzw. Pasmo Graniczne przebiegające między Polską a Słowacją, mamy także Duszatyn czyli granicę pomiędzy Karpatami Wschodnimi a Zachodnimi.
To czego jeszcze nie wiemy to fakt, że dziś dotrzemy do jeszcze większej ilości granic... do granic absurdu oraz granic wytrzymałości...

W szponach GAZOCIĄGU!
Z bazy wyruszamy około godziny 10:00 i kierujemy się na południowy wschód. Na pierwszy ogień idzie góra o nazwie Dyszowa (719m), co wiem tak naprawdę dopiero teraz bo sprawdziłem naszą trasę na normalnej mapie. Nie prowadzą tu żadne szlaki turystyczne, pewnie dlatego aż roi się tutaj od jaszczurowych punktów. Chcemy pochwycić 3 z nich: dwa lidary i jeden punkt zadaniowy. Andrzeja trochę dziwi ten plan, bo zakłada on ominięcie dwóch innych punkty... cóż poradzić, chłopak nastawia się na komplet na górskim Jaszczurze. Taaa Andrzej... oczywiście. Z dedykacją dla Ciebie - ta SCENA :P
Ja wiem, że mamy 15 godzin i tylko 50km do zrobienia, ja wiem... To wszystko prawda, ale prawdą jest też to, że nie zrobimy kompletu. Nie na górskim Jaszczurze, nie u Malo. Pisałem Wam już kiedyś, że dwa razy udało nam się tylko zrobić komplet: Kresowe Bagna przy Poleskim Parku Narodowym i Graniczna Woda w Puszczy Augustowskiej (czasy, gdy nie pisałem jeszcze relacji z każdego rajdu, czego do dziś bardzo żałuję...  ech).
Wracając do tematu, historia w skrócie:

Andrzej: jedziemy komplet
Aramisy: Ha ha ha ha...
5 godzin później, gdy mamy zrobione, według licznika 4 km 250m...
Andrzej: Może jednak być ciężko z kompletem…
Aramisy: Andrzeju, cóż Cię skłoniło do takiej refleksji?


"Koszmary, koszmary, koszmarów 4 pary... "


No ale nie uprzedzajmy faktów... Chwilę po wyjeździe z bazy kierujemy się wskazówką Malo. "Będą dwie drogi... jedźcie NIE tą którą byście chcieli". Cudownie… zaczyna się.
Pchamy zatem jakąś leśną ścieżką, zostawiając za sobą dobrą drogę… która ponoć i tak skończyła by się w środku lasu, nie mając połączenia z kierunkiem który nas interesuje. Szybko okazuje się, że produkcja błota w ostatnich dniach przebiła wszelakie racjonalne normy. Ostatni tydzień lało niemal codziennie, więc ilość błota jest po prostu niesamowita. Do tego trwa tutaj budowa gazociągu, czyli drogami jeździ ciężki sprzęt... a jak jeździ to te drogi też rozjeżdża i z niesamowitej ilości błota tworzą się jakieś absurdalne jego ilość. Liczby Grahama (uwaga! link ryje mózg) by zabrakło aby opisać ile tu jest ton/litrów (czy jakiekolwiek innej jednostki w jakiej podajemy ilość błota)Pchamy pod górę, ale to jest katorga... co kilka metrów trzeba się zatrzymywać aby patykiem udrażniać prześwit między koroną amortyzatora a oponą. I to samo mamy w tylnym widelcu...


Piechurzy wyprzedzają nas bez większego trudu, a my prowadzimy nierówną walkę z kleistą mazią... pierwsze chwile rajdu, a my już utknęliśmy na całego. Do tego jest tutaj bardzo mocno pod górę, co bynajmniej nie ułatwia naszej walki. Modlimy się o zjazd, aby zacząć poruszać się z jakąkolwiek sensowną prędkością bo jest dramat. Nie wiemy jeszcze o co prosimy niebiosa... Docieramy do placu budowy, pełnego maszyn i rur gazociągu. Tu jest nawet więcej błota niż w lesie... toniemy po ośki rowerów i do połowy łydki. Zastanawiamy się czy chłopaki puszczą nas przez plac budowy bo to tak trochę wbrew BHP. Jako, że Szkodnik zawodowo zarządza budowami, więc wysyłamy go aby wynegocjował nasze przejście przez środek gazociągu. Na głowie ma biały kask - na budowie oznaczenie Inżyniera, więc powinien coś poradzić. Szkodnik wchodzi w rolę od ręki i nim goście nas zatrzymają rzuca zaczepne

Panowie, co tu się odwala? Naprężenia obwodowe gazociągu w warunkach statycznych wywołane ciśnieniem roboczym MOP powyżej 0,5 MPa nie powinny przekraczać iloczynu rzeczywistej minimalnej wartości granicy plastyczności "ER TE zero pięć" i współczynnika projektowego zależnego od klasy lokalizacji, a co jest u Was? IIe Wam wyszło? Czemu przyjęliście współczynnik 0,72 dla klasy pierwszej, jaja sobie robicie?
Proszę mi zaraz pokazać jak zainstalowana jest ochrona katodowa i czy spełnia swoją rolę obniżenia potencjału korozyjnego konstrukcji oraz proszę o raport dotyczący stanu przyłączy: czy zainstalowane zostały ciągi redukcyjne, pomiarowe oraz armatura zaporowa na wejściu i wyjściu, o filtrach nie wspominając... raport natychmiast albo... po prostu sobie tędy przejdziemy i udamy że macie zgodność ze wszystkim wymaganiami zasadniczymi i normami zharmonizowanymi, a Wy sobie cichaczem poprawicie to i tamto. To jak?

Tak oto zdobyliśmy jeden z punktów. Zakazy wejścia, ostrzeżenia o niebezpieczeństwie związanym z budową, a my myk-myk przez... sakramenckie błoto po lampion, bo Panowie udają że nas nie widzą. Cóż, dyplomacji i agresywnych negocjacji uczyliśmy się od najlepszych. Nie wiemy jednak, że prawdziwa błotna katorga dopiero się zaczyna.

 
Błotna masakra koparką podsiębierną...


"Careful what you wish, you might regret it, careful what you wish for, you just might get it..."
Modliliśmy się o zjazd, tak? No więc przeklinamy zjazd. Błoto na zjeździe po drugiej stronie góry jest niesamowicie lepkie i kleiste. Nie da się jechać, rower zatrzymuje się w miejscu a koła nie są w stanie obrócić się nawet o kilka stopni. Do tego tak ono oblepia maszynę, że rower zaczyna ważyć chyba tonę. Nieraz już spotkaliśmy się z takim błotem, ale zwykle było to kilkaset metrów do przejścia (np. jakieś pole), a tutaj cała góra jest taka. Nie da się nawet pchać roweru, trzeba go nieść - nie ma innej opcji. Droga jest "wycięta" przez tak gęsty las lub idzie tuż nad skarpą, w taki sposób że nie da się iść wzdłuż drogi. Musimy po prostu tachać rowery na ramieniu i plecach... nogi zapadają się po łydkę w błocie. Raz to nawet utknąłem tak "wciągnięty" przez maź, że nie byłem w stanie sam się z tego wydostać. Obie nogi wjechały mi głęboko w błoto, powodując utratę równowagi. Aby ją zachować trzeba byłoby skręcić mocna biodra, ale rower wiszący na moim ramieniu, przy tym skręcie zarył przednią oponą w błoto i to nagłe wytracenie prędkości obrotu "pchnęło" mnie do przodu na ryj. Spróbowałem podeprzeć się ręką, ale wjechała mi prawie po łokieć w kleistą maź... zostałem zatem z trzema utopionymi kończynami i rowerem na plecach, który po zaryciu "dziobem" w ziemię, także został skutecznie unieruchomiony. Każdy ruch, próba podparcia czy próba wyszarpania członków pogrążała mnie głębiej i głębiej w błotnej otchłani... masakra.
Walczymy, minuty mijają a my próbujemy przedrzeć się przez to piekło. Patrzę na licznik: 4 km 250 metrów od bazy, patrzę na zegarek prawie 4 godziny od startu... to jest jakaś rzeź. Owszem wskazania licznika są błędne, zgadniecie dlaczego? Jak niesiecie rower na ramieniu, to licznik nie liczy... więc w rzeczywistości mamy trochę więcej zrobione, ale nie zmienia to faktu że zdobyliśmy 3 punkty kontrolne i od 4 godzin pchamy (rzadko) albo niesiemy (niemal non-stop) rowery na ramieniu lub plecach.

Zauważyliście, że zdjęcie powyżej i poniżej pokazuje ubłocone golenie :D ?

Zawsze mówiłem, że nigdy nie będę nosił roweru na lewym ramieniu, bo tylko prawe jest wygodne do tego... jednak kiedy nie czuję ze zmęczenia i bólu prawego barku, stwierdzam że lewy też jest całkiem spoko do noszenia. Najgorsze jest to, że chcielibyśmy przedrzeć się na wschód, ale droga uparcie skręca nam na południe i na zachód. Nie ma żadnych odbić na zachód, a jak już znajdziemy przecinkę w orientacji zachodniej, to uwierzcie nie chcemy nią iść... bo wygląda jeszcze gorzej niż piekło, przez które się przedzieramy.
Jesteśmy wykończeni, taka walka wysysa z nas ostatnie siły i niszczy naszą psychę. To jest nowa granica... 5 godzin noszenia roweru w lepkim błocie. No tak tp jeszcze nie było. Pisałem Wam, że granice to temat przewodni tego Jaszczura, ale nie sądziłem że będą to granice naszej wytrzymałości.
Kiedy okazuje się, że nie jesteśmy w stanie przedrzeć się na wschód, a do przejścia tym błotem mamy jeszcze... kilka kilometrów, postanawiamy wdrożyć w życie plan awaryjny "PRZEŻYĆ".
Próbujemy dotrzeć do linii kolejowej, która cofnie nas trochę na Komańczy, ale przebiega obok drogi, więc może będzie naszym wyjściem z tej koszmarnej pułapki...

Ech...


Kolej na kolej czyli jestem pociągiem...
Przedzieramy się przez chaszcze i kolce na zachód. To fatalny kierunek względem naszego rajdowego planu, najgorszy możliwy... ale kiedy priorytetem jest "przeżyć", wszystko inne schodzi na dalszy plan. Docieramy do rzeki i przebijamy przez nią wpław... byle tylko uciec z tego piekła. Jeszcze wleźć na stromy nasyp i jesteśmy na torach. Tu też nie ma żadnej drogi, ale są tory...

Ech tak bardzo...


Po torach można jechać. Może to nie najmądrzejsze, może to wbrew BHP i wielu innym przepisom, ale kij z tym. Jedziemy...
Masakra. 5 godzin robiliśmy 6 km... a teraz walimy torami do Komańczy. To że musimy odwrócić plan wyprawy to jedno (uderzmy na Przełęcz Łupkowską), ale przejazd 2 km czy 3 km torami to jakiś hardcore... Marcin F byłby z nas dumny (kto jeździ na Silesia Race, ten wie, jak ten facet kocha kolej). Gdy docieramy do asfaltu to Andrzej całuje go w podziękowaniu za uratowanie życia... jesteśmy w stanie jechać. Nie wierzę we własne szczęście, mam łzy wzruszenia w oczach. Czuję się jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok, jak głuchy który nagle usłyszał... jak niosący mogący nagle jechać. To piękna chwila...
Przekroczyliśmy pewną granicę... 5 godzin niesienia rowerów, no tak jeszcze nie było. Trochę niechlubny, ale jednak jakiś rekord w naszej rajdowej karierze.

Asfalt, asfalt, asfalt !!!


Szlakiem granicznym na graniczną przełęcz
Teren puścił... jedziemy. Kij że pod górę! Jedziemy! Tak niewiele nam potrzeba, do szczęścia... Teren łaskawy, teren przejezdny. Wspinamy się w kierunku granicy ze Słowacją. Tam wbijemy na szlak graniczny, który doprowadzi nas do Przełęczy Łupkowskiej, będącej granicą - jak już pisałem między Bieszczadami a Beskidem Niskim.
Dzięki temu, że przejezdność trasy się poprawiła... zaczynamy łapać więcej punktów kontrolnych. Straszna szkoda nam tych straconych 5 godzin, bo dzień jest coraz krótszy i przez to sporo część trasy będziemy jechać po ciemku (nasz limit czasu to 2 w nocy).







Szlak graniczny dobrze znamy, bo z Basią mamy przejechany bardzo duży wycinek południowej granicy Polski (nie drogami idącymi najbliżej, ale stricte wzdłuż słupków granicznych, szlakiem... lub bez szlaku). Wiemy zatem, że na Przełęcz Łupkowską dotrzemy bez większych problemów. Łapiemy punkty lidarowe oraz zadaniowe np. policzenie stopni przy źródle czy też odpisanie 4-tego wersu z drzwi leśnego schronu. Teren puścił... jakże jesteśmy szczęśliwi, teren puścił!

Czytanie z łupków na Przełęczy Łupkowskiej :)


Kolej na kolej 2 czyli po właściwym torze
Chociaż powinienem nazwać ten punkt "do trzech razy sztuka". Przełęcz Łupkowska. Dotarliśmy. Jest tutaj ulokowany punkt podwójny. Pierwszy raz spotkaliśmy się z tym na Jaszczurze - Kamienne Ściany, ale wtedy nie zorientowaliśmy się, że te punkty są nad sobą! Jeden znajdował się w tunelu kolejowym, a drugi w lesie na górze, przez którą przebiegał tunel. Na Jaszczurze - Ciemna Strona Gór nie daliśmy się już oszukać i wiedzieliśmy, że będziemy mieć do czynienia z podobnym zagraniem: punkt w Tunelu pod Drogą Głodu, a drugi na górze. Jednakże, dopadła nas taka mgła, że po 45 min poddaliśmy się i nie udało nam się odnaleźć lampionu nad tunelem. Przez Przełęcz Łupkowską także przebiega tunel kolejowy i tym razem udało nam się odnaleźć oba punkty. Nota bene, tunel pod przełęczą robi niesamowite wrażenie!

Hopsa!

Into the darkness...

"Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel is just a freight train coming your way..."


Potem znowu ruszamy torami... bo nie ma jak inaczej się stąd wydostać. Kierujemy się na Łupków, czyli tam gdzie pewien Wampir ma swoje Kimadło :P
Jako, że za moment zapadnie noc... ech żal tych 5 godzin straconych na walkę z błotem, postanawiamy przysiąść na dworcu w Łupkowie i zjeść kolację.
Wypakowujemy wałówkę z plecaka i siedzimy na peronie planując wariant na kolejne punkty. Na dworcu jest klimatyczny cytat z "Dzielnego Wojaka Szwejka" (nie wiem czy wiecie, ale w tych okolicach przebiega szlak tego nietypowego żołnierza CK Monarchii). Nie pamiętam go dokładnie, ale sam sens będzie zachowany:

- Szwejku, ile potrwa ta wojna?
- 15 lat.
- Skąd wiecie?
- Mieliśmy już wojnę 30-letnią, która trwała 30 lat, ale teraz jesteśmy dwa razy mądrzejsi niż wtedy... wojna potrwa zatem 15 lat.


Ech coś w tym jest... po kolacji ruszamy dalej. Mamy jeszcze trochę godzin do limitu, więc trzeba by coś jeszcze złapać.
Ruszamy po bardzo klimatyczne punkty, za które kocham Jaszczura np. "dziewczyny na drabinie" do zweryfikowania w terenie o co chodzi, czy też kirkut i pytanie: "w którym roku hebrajskim zmarła Chana, córka Cwi Hirsza".

"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł.."

Niejeden upadek już zaliczyliśmy, więc się nie boimy :D

Znacie bajkę o wężu i zegarze? SSSSSSS.....pierdal*j, tyku tyku tyku-tasie :D


Żebrak i Imperator
Noc jest przepiękna. Jest pełnia lub "jej najbliższa okolica" a my nadal w terenie. Do bazy postanawiamy wrócić przez Przełęcz Żebrak... podjazd będzie srogi, bo jesteśmy już naprawdę zmęczeni, ale później zjazd na Mików i droga przez brody na Duszatyn to bajka.
Aby dostać się na Żebraka musimy jednak minąć kamień upamiętniający przywrócenie Żubrów na te tereny. Inskrypcja mówi nam, że "Puszcz Imperator" wrócił na te tereny (po całkowitej niegdyś eksterminacji) wprost z hodowli żubrów w Niepołomicach - jak ktoś nie wie, jest to spora puszcza niedaleko Krakowa!
Czyli to nasze Żubry biegają teraz w Bieszczadach (przypominam że jesteśmy za Przełęczą Łupkowską więc to już Bieszczady)


Jako, że nie uda nam się już dotrzeć w miejsce zapalanie zniczy, które przez cały dzień wozimy w plecakach, to zapalimy je na innych punktach kontrolnych.
Na przydrożnych grobach i mogiłach, których tu pełno... nie chcę się tu wdawać w różne historyczne dywagacje, bo historii nie da się oceniać tylko w kategoriach: biel i czerń. Odsyłam raz jeszcze zatem do najpiękniejszej piosenki o Beskidzie Niskim "Bartne"

"Gdzieś na krańcu świata, gdzie nie widać piekieł
tylko niebo na ikonach srebrem lśni (...)
...na tej drodze, różne już padały
słowa złe i dobre, miłość szła i śmierć.
Tylko buki w górach niewzruszone stoją
jakby chciały się do nieba wznieść..."

Żubr i...

... Żebrak


Ostatni znicz zapalimy na granicy Karpat Zachodnich i Wschodnich w Duszatynie, a potem koło 1 nad ranem zjeżdżamy do bazy.
Dobrze było tu znowu wrócić. Wiele chciałbym Wam opowiedzieć o tym miejscu: o katastrofie która stworzyła Jeziora Duszatyńskie, o bazach UPA na Chryszczatej, o Akcji "Wisła", o drzwiach donikąd... ale to nie jest ani czas ani miejsce na to. Wracamy do bazy. To koniec na dziś.

"Ciemność jest szczodra,  jest cierpliwa i zawsze zwycięża, ale w samym sercu jej siły leży  jej słabość: wystarczy  jedna,  jedyna świeca, by ją pokonać..."

"... Miłość jest czymś więcej niż świecą. Miłość potrafi zapalić gwiazdy"

Brody w Duszatynie


Wodołamacz :)


Jak moczymordy po zakrapianej imprezie
Jak nigdy planujemy zostać w Komańczy na noc i nie wracać zaraz po rajdzie. Związane jest to z faktem, że planujemy ruszyć w Bieszczady w niedzielę. Skoro tachaliśmy się tu 3,5h samochodem, a kochamy te tereny to niedzielę planujemy wykorzystać w pełni (i to się uda, bo wrócimy do Krakowa w poniedziałek około 1 w nocy... oj ciężko będzie w robocie, ale warto było!).
Gdy docieramy do bazy Kamila i Filip już śpią w śpiworach. Rano dowiemy się, że bardzo podobała Im się trasa.
Jako, że baza nie jest zbyt wielka, a sporo zawodników zostaje do rana, mamy trochę problemu ze znalezieniem miejsca, ale finalnie wpadamy na pomysł, aby rozłożyć śpiwory pod stołem. Jak prawdziwi menele po imprezie idziemy spać przykrywając się blatem :)
A rano śniadanie a potem kolejna część GSB rowerowo tym razem Jaworne i Wołosań. Aż nie chce się wracać do Krakowa...


Awers...

...i rewers



Kategoria Rajd, SFA

Rajd WYZWANIE 2020

  • DST 191.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 19 września 2020 | dodano: 23.09.2020

Na wstępie powiem, że już sam wstęp do relacji będzie dość długi bo wyzwaniem to było w ogóle wziąć udział w tych zawodach. Niemal do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy czy uda nam się wystartować i jeśli tak, to w jakiej formie. Po pierwsze termin Wyzwania pokrywał się z naszymi zawodami szermierczymi w Gdyni (Puchar Neptuna zwykle zaczyna sezon zawodów w danym roku - zwykle, bo rok temu dla odmiany mieliśmy Puchar Torunia). Jednakże jak pewnie sami zauważyliście ten rok jest lekko... chory i różne dziwne akcje się w nim odwalają. Z kilku nagłych przyczyn musieliśmy przenieść zawody z Tripolis (3miasta) do Wrocławia i zrobił nam się nagle - jak to powiedziała kadra instruktorska z Festung Breslau - Puchar NIE-ptuna (Genialne! Macie u mnie piwo za ten tekst!). Jak się to ma do rajdu? No więc zestawmy ze sobą te miasta:
Gdynia a Opole... Opole a Wrocław.
Rozumiecie już co zaczęło nam kiełkować w naszych zrytych łbach?
Powiem jednak szczerze, że samo przeniesienie zawodów niewiele by nam dało, gdyby nie drugi fakt równolegle. Po 14 latach startowania w zawodach z bronią w ręku i niezliczonej liczbie walk, postanowiliśmy zrobić sobie jakąś przerwę w startach zawodniczych i skupić się na sędziowaniu, nauczaniu i organizacji. To oczywiście duże uproszczenie tematu, ale jeśli ktoś jest zainteresowany naszym szermierczym życiem to odsyłam do moich relacji z różnych naszych zawodów. Wracają do tematu i mówiąc najbardziej ogólnie: nie walcząc mogliśmy pozwolić sobie na przyjazd po sobotnich eliminacjach, na same finały w niedzielę. A skoro udało nam się "uwolnić" sobotę... no to przyszła pora zadbać o jeszcze jeden element tej układanki.
Kontaktujemy się z Organizatorami Wyzwania i pytamy czy możemy polecieć całą trasę rajdu na rowerze, oczywiście jak zawsze poza klasyfikacją w takim wypadku. Przecież nie będziemy biegać... jak zwierzęta. Widzieliście schematy tego rajdu?  Na wejściu 24 km na nogach, a potem jeszcze więcej... nie ma bata, lecimy wszystko na rowerze albo nas tam nie ma.
Dostajemy zgodę na nasz plan, za co w tym miejscu chcieliśmy bardzo i oficjalnie podziękować, bo sprawiło to, że trzeci kawałek tej karkołomnej układanki logistyczno-organizacyjnej magicznie wpasował się na swoje (oczekiwane!) miejsce. Możemy zatem podjąć WYZWANIE jakie rzuca nam pewien kąśliwy owad (wyjaśnię za chwilę). Ruszamy do Suchego Boru pod Opole! Sami widzicie chyba, że już sam start był nie lada wyzwaniem!



Orientacja? Ja mam do tego dwie lewe ręce... czyli hipster na dzielni.
Start tras rajdowych wyznaczony jest na północ z piątku na sobotę. Ruszamy z Krakowa w piątek wieczorem i dość sprawnie dojeżdżamy do Suchego Boru. Nasz SFA-Panzerkampfwagen (mówiący płynnie w hoch-deutsch'u, na co dowody można zobaczyć na profilu Basi) wskazuje temperaturę 3,5 stopnia. Ej... nadal jest lato! Co to ma być?
Nie chce być jednak inaczej, powiem więcej nawet... nad ranem temperatura jeszcze spadnie o jakieś 1 czy 1,5 stopnia.
Lato nie lato, ale nocą będziemy jechać w zimowych rękawicach. Jeśli ktoś się zastanawia skąd mieliśmy zimowe rękawice przy sobie to niech sobie uświadomi, że... Przecież to standardowe wyposażenie rajdowe na każdą porę roku, prawda?!? To jeden z powodów dlaczego mamy tak wielkie plecaki... takiego bowiem, standardowego wyposażenia jest o wiele więcej. A skoro już o rękawicach mowa, to zimowe zimowymi, ale dałem niesamowitego ciała (a jakie innego miałbym dać ciała, innego nie mam przecież i każdy to przyzna... naprawdę przyzna! To tylko kwestia odpowiedniego poziomu zastraszenia i przemocy. Nie takie rzeczy ludzie przyznawali z akumulatorem na ... ) No ale wracając do tematu, dałem niesamowitego ciała z podstawowymi letnimi rękawicami "na dzień".
Wziąłem po jednej rękawiczce z dwóch różnych par i oczywiście obie lewe... No żesz, k***a... Limit na zrobienie trasy 26 godzin... nie wytrzymam tyle jeździć bez rękawic! Nienawidzę jeździć bez rękawic. Dawno tak nie zrypałem sprawy. Grrr... Po prostu gwiazda, z którą każdy chciałbym przeprowadzić wywiad:

- Jak Panu idzie zbieranie lampionów?
- Ło-Panie, ja do tego to mam dwie lewe ręce...

Próbuję rozwiązania awaryjnego: włożenia jednej lewej rękawicy na prawą rękę, ale w odwrotnym ułożeniu. Nie jest to bardzo wygodne, ale da się. Da się dzięki temu, że jedna z par która dostarczyła lewą rękawice, jest już mocno styrana rajdami i rozciągnięta. Przez cały rajd będę wyglądał jak jakiś hipster... anty-mainstremowy vloger modowy, influencer garderoby... Jak jakiś zbuntowany nastolatek, który uparł się manifestować swą oryginalność światu... dramat. Jak mnie ktoś zapyta na trasie "to jedna para rękawic? Bo tak trochę dziwnie to wygląda", będę myślał "obedrę Cię ze skóry, oprawię, ugotuję i pożrę!", ale będę odpowiadał "tak, to specjalny wojskowy model. Przeciwnik myśli że jest nas dwóch, bo widzi dwie różne ręce".
No i zadumają się wtedy  nad wysokością mojego poziomu PRO...
Mówiłem już, że DRAMAT? Tak, wiem, mówiłem... epika, liryka i DRAMAT. Niby pierdoła, ale będzie mnie to drażnić to przez cały dzień... i noc. I drugą noc... Arghhh...

Zdjęcie zrobione już za dnia. Lewa normalnie, prawa na odwrót...


"Wąski, jak Ty mnie zaimponowałeś w tej chwili"
Gospodarzem rajdu jest zespół OSA OPOLE, stąd mówiłem że wyzwanie rzuca nam pewien kąśliwy owad. To zespół z którym już nieraz wspólnie sponiewieraliśmy i upodliliśmy się na różnych rajdach. Jeśli dobrze pamiętam poznaliśmy Ich w środku pewnej zimnej marcowej nocy, gdzieś w masywie Baraniej Góry (1220m) na Rajdzie Wilczym w 2016 roku. Śniegu po kolana, a my drzemy na azymut przez las. Potem już było z górki... tzn. w przenośni, bo częściej było jednak pod górę na przykład na Orienteering'u w Cieszynie czy na Team360 w Przemyślu, gdzie w zasadzie 70-80% trasy zrobiliśmy wspólnie, cisnąc raz na szagę, a raz na rympał przez jakieś podkarpackie chaszcze i pagóry. OSA czyli Mateusz i Andrzej debiutują obecnie jako budowniczowie trasy, więc z wielką chęcią przetestujemy co nam tu dzisiaj wyrychtowali.
I powiem Wam, wyprzedzając nieco chronologię relacji, że zrobili naprawdę dobrą robotę, choć wiele innych zespołów się z nami nie zgodzi :) 
Większość punktów kontrolnych jest jakby robione specjalnie pod nas czyli punkty z charakterem pokazujące najciekawsze miejsca w (szeeeeeroko rozumianej) okolicy. Jesteśmy po prostu zachwyceni krajobrazowo-turystycznym profilem trasy. Powiem Wam, że nie spodziewaliśmy się, tak dobrej trasy. To oczywiście zasługa również samych terenów tutaj, po prostu mają potencjał i został on dobrze wykorzystany! Zarzuty jakie się pojawiały do trasy to przede wszystkim niedokładności na mapie (mówię o kwestii lokalizacji punktów. To sprawa dyskusyjna bo my mamy w zasadzie zastrzeżenie do lokalizacji tylko 1 punktu oraz dwóch czy trzech opisów, natomiast inne zespoły wskazują takich "punktowych ale" sporo więcej... Ciekawe jest także to, że mamy bardzo różny odbiór samej trasy. Dla nas pod kątem turystyczno-krajoznawczym trasa była "w pyteczkę" czyli rewelacyjna, natomiast sam na trasie słyszałem inne opinie. Pozdrawiamy serdecznie ekipę "dałbym Mu w ryj za ten punkt"!  No ale to też kwestia czego oczekujecie od rajdów.
Startujemy około 10 min po wszystkich, tak aby nie przeszkadzać w oficjalnym starcie zespołom, które będą się dziś ścigać o miejsca na podium. Dla Nich pierwszy etap jest etapem pieszym (TREK) i szacowany jest na jakieś 25km. Jak ja się cieszę, że lecimy to rowerem a nie z buta, zwłaszcza że właściwie bezpośrednio z bazy wjeżdżamy do lasu, a lasy tutaj... są MEGA przejezdne. Na skraju drogi wita nas sympatyczny Misiek, a pewien Żółw zaleca nam wolną i bezpieczną jazdę :)

Miś Dożynek... w młodości był niezłym rozpruwaczem

HALT! PAPIEREN BITTE!


OK z tą przejezdnością lasów... to są pewne drobne wyjątki na które oczywiście natrafiamy, jednakże statystycznie ciśniemy przez ciemność nie niepokojeni większymi trudnościami terenowymi. Miejsca o których mówię, to przede wszystkim brak 3 kolejnych przejazdów przez tory, które na mapie aż kusiły aby z nich skorzystać oraz poszukiwanie jeziora, którego na mapie nie ma wcale.
Jednakże takie miejsca jak Jaz Rumcajsa, ruiny starej chaty czy też (genialny pomysł) przepust pod drogą, gdzie do lampionu trzeba poruszać się na czworakach nas po prostu kupiły. O to chodzi w tej zabawie!
Jesteśmy także pod wrażeniem infrastruktury rowerowej w tych okolicach. Liczba ścieżek i szlaków rowerowych jest tu ogromna, co bardzo poprawia komfort "przelotów". Trek "dookoła bazy" zamykamy z wynikiem 38 km i kompletem punktów. Chwilę później ruszamy głębiej w las.

LIGHTNING BOLT
Spell level: 5
Damage: 15-25
Mana: 20


Na czworakach po lampion - rewelacyjny pomysł na punkt. Mega przepust!

Powrót po podbiciu karty :)

Gdzieś w nocnym lesie i nocnej kukurydzy

Ruiny starej chaty - takie punkty kontrolne lubimy!

No ładnie mu tu, ładnie acz z ambonami różnie to bywa, bo nierzadko myśliwi mają o to wielkie "ale"



"No tak średnio bym powiedziałbym, tak średnio" czyli pechowa 13-sta
Gdy my kończymy nasz rowerowy TREK to z bazy wyjeżdżają właśnie najlepsze ekipy. Wygląda na to, że zrobili część pieszą w takim samym czasie jak my zrobiliśmy ją na rowerze... tak, ja wiem że Oni azymutem czasem lecą, a my niektóre rzeczy objeżdżaliśmy, ale nadal... Wyszło Im około 30 km, nam koło 38... czas podobny. 
Pierwszy punkt drugiego etapu robimy zatem z Aśką, Marzką, Arturem i Łukaszem. Są zaskoczeni naszą obecnością bo nie figurowaliśmy na listach startowych. No co? My dziś w roli eksploratorów trasy i ekipy reporterskiej - mamy przykaz robić dużo zdjęć, więc zgodnie z oczekiwaniem wklejam ich tu dużo.
Chwilkę uda się pogadać z wyżej wymienioną ekipa, ale dosłownie chwilkę bo nim się obejrzymy znowu jedziemy sami - pocisnęli na kolejny punkt innym wariantem niż my.
Przez resztę nocy będziemy mijać się jeszcze z innymi zespołami, choć w sumie to "mijać się" nie jest najlepszym stwierdzeniem. Na jednym punkcie (PK13) schodzi nam... i to w kilka ekip dosłownie do rana aby odnaleźć lampion. To nie jest przenośnia, noc się kończy, słońce pomału wstaje a my czeszemy kawał lasu szukając lampionu na "rogu polany".
No ni ma... są jakieś polany ale nijak się mają do ścieżek na mapie. Tam gdzie powinien być punkt, tam polany żadnej nie ma. Chyba w 4 zespoły chodzimy tu w kółko po lesie. No i w końcu JEST !!
Róg polany, tak? Skraj młodnika, granica kultur to może i owszem, ale róg polany? Jaki polany? Co Wy bierzecie, że widzieliście tu polanę? Ja też to chcę! Mój oficjalny komentarz do opisu tego punktu to tytuł tego rozdziału i znajdziecie go tutaj: Róg polany? No tak...

Leśne przeloty :)

"W stronę słońca"


"Śniadanie na trawie"... czyli jesteśmy na Szpicy (ale bynajmniej nie rajdu)!

Idziemy w klasykę i robimy "śniadanie na trawie" :P
No dobra, nie na trawie ale na Szpicy bowiem naszym celem jest wzniesienie Szpica Zakrzowska. Tam po złapaniu lampionu rozkładamy się ze śniadaniem. Można schować lampki bo dzień już w pełni wstał. Jestem już za stary na żywienie się tylko żelami energetycznymi. Jedziemy 26 godzinny rajd z planowaną trasą na około 150 km, więc wyżywienie to podstawa. Bułeczki, kabanosy, jajeczka na twardo, sałatka... na bogato. Szkodnik naprawdę nie może uwierzyć, że wiozę w plecaku sałatkę i ugotowane jajka, ale kiedy zaczynam się rozkładać na leśnym stoliczku z poranną ucztą to zaczyna łapczywie zerkać na moją sałatkę. Wiedziałem! Zawsze tak jest. 
Jest koło 6:00 rano a my w środku lasu robimy sobie polowe śniadanko. Jest dobrze!


Ciekawe czy siedzi tam coś rogatego? Może warto by profilaktycznie wrzucić tam ze 3 granaty?

Ładnie tu :)


"Wciąż o Ikarach głoszą - choć doleciał Dedal..."

Tytuł tego akapitu to oczywiście szkolny klasyk. Ktoś to jeszcze z Was pamięta?
Jeden z następnych punktów ma opis "IKAR". Takie opis to ja lubię - od razu wiadomo, że będzie to coś nietypowego. I tak rzeczywiście jest. To wapiennik przyozdobiony postacią Ikara. Robi naprawdę duże wrażenie, bo tego typu rzeźby na wapiennikach to naprawdę rzadkość. Kopary nam jednak opadają, gdy w miejscowości "no dole" przeczytamy historię tego wapiennika.
Takie rzeczy nie dzieją się na co dzień. Rewelacyjne miejsce na punkt kontrolny rajdu. Mówiłem już, ale powtórzę: "Wąski, jak Ty mnie zaimponowałeś w tej chwili".
Specjalnie dla Was zdjęcie tablicy opisującej tenże wapiennik. Tablica znajduje się przy miniaturze konstrukcji, która została zbudowana w środku wsi.

Wapiennik IKAR

Miniatura Wapiennika

Historia:


Nareszcie zaliczałem Ankę... a mimo to nadal pozostaję Świętą :)
To jest już kwintesencja tego rajdu - punkty kontrolne na Górze Świętej Anny. Jak ktoś jest ze Śląska to pewnie zna to miejsce dość dobrze, ale my się tam wybieramy od jakieś 10-ciu lat. Powiedziałbym, że nigdy nie jest nam tam po drodze, ale to nieprawda! Zawsze jest to po drodze i zawsze przejeżdżamy tylko obok A4-rką bo lecimy w Rudawy, Karkonosze albo w Izery. Jak się w końcu udało w tym roku uderzyć na dłużej w Głuchołazy, Góry Opawskie i Jasieniki, to na Św. Annę i tak zabrakło czasu. Dlatego cieszymy się jak dzieci, że w ramach tego rajdu uda nam się wreszcie odwiedzić to miejsce.
No i nie zawiedziemy się: piękne lasy, pomniki, sam klasztor i skalny amfiteatr!
Potwierdza to tylko naszą opinię, że rajdy na orientacje są kapitalnym sposobem poznawania swojego kraju. Nawet MOP Wysoka na którym nieraz parkujemy, cieszy nas widziany z innej perspektywy niż zwykle.
Na samej Górze jest odcinek specjalny rajdu tzw. BnO po jarach i wąwozach.
Postanawiamy jednak darować sobie ten etap, bo będzie on tyraniem roweru... po jarach i wąwozach. BnO to zwykle rzeźnia rowerowo. Jak nie wierzycie to odsyłam do relacji z Silesia Race (Silesia 3 Beskidów). Tam zobaczycie zdjęcia jak się robi etapy BnO na rowerze. Tak, to te zdjęcia z noszenia rowerów po gęstych krzaków... no niby można, ale dziś tak nam się podoba trasa, że postanawiamy jechać po głównych punktach kontrolnych aby jak najwięcej jej zobaczyć. Sprawdzić co jeszcze OSA nam przygotowała. Przed nami nadal kawał drogi (koło 100 km), więc łapiemy tylko honorowo jeden punkt z odcinka BnO, czyli punkt "e", tak aby Leonard byłby z nas dumny. I tak było on nam po drodze... lampion, nie Leonard :)

Skalny amfiteatr

To był dopiero początek schodów...

Amfiteatr - miejsce dla publiczności :)

Brama do Sanktuarium


Mistrz Skywalker i Lord Sleepmonster
Przed nami pola, pola, pola... żółto i zielono. Można nawet spotkać Mistrza Skywalker'a (to jedna z odmian kukurydzy jakby ktoś nie widział).
Na jednym z punktów nazwanym "okienko" - to ta runa ze zdjęcia poniżej, na którą trzeba było się wspiąć, dopada nas Sleepmonster.
Nieprzespana noc daje o sobie znać... czyli znowu się nie udało. Jeśli porządnie się wyśpimy w tygodniu to trzasnąć całą nockę bez snu, to nie jest większy problem... Tak... raz nam się to udało, stąd wiem. Standardowo w tygodniu spaliśmy po 5-6 godzina zamiast 8-9, więc po zarwanej nocy Sleepmonster włącza tryb: ATAK.
Oczy mi się zamykają... co za dramat. Cóż Francis Bacon niegdyś rzekł, że "jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest jej ulegnięcie".
Okienko to ustronne miejsce, więc... padam ryjem w trawę. Zasypiam niemal od razu, jak menel po dobrej libacji. 15 min aby oszukać organizm...  to zawsze działa!
Słoneczko nas delikatnie opieka, a my leżymy w głębokiej trawie z rowerami. Krajobraz jak po bitwie: ruina i dwa trupy. 
Po 15 minutach wstajemy jak nowo narodzeni. Do kolejnej nocy Sleepmonster da nam spokój. Po 21:00 Szkodniczka zacznie znowu mulić, ja tym razem się jakoś obronię i już do końca
rajdu będę miał spokój od tego pacan (Sleepmonstera, nie Szkodnika... )

Ale extra droga!

Aha...

Szkodnik na zielonej trawce :)

Unikalne zdjęcie Szkodnika i Mistrza Skywalker'a :)
Takie punkty kontrolne to my lubimy!


Grupa Awanturników i Poszukiwaczy Przygód gna jakby ścigał Ich... Duch i Mrok :)  
Mostek nad stawami. Jeden z punktów na którym nie ma lampionu. Został zabrany/ukradziony/zniszczony. Tu zatem nasz drobny komentarz do OSY pod kątem trasy: ambony, stawy rybne itp... bez ustalenia z zarządcami tych obiektów, lepiej tam lampionu nie stawiać. W wielu przypadkach będą mieć o to "ale" albo lampion po prostu zniknie. Mówimy to z doświadczenia, zarówno naszego jak i innych Organizatorów, z którymi rozmawialiśmy. Czasem taka zgoda to jest formalność, ale nierzadko traktują to jak zamach na ich święte miejsce. Można oczywiście dyskutować kto ma racje, czy wolno czy nie wolno... ale po co kopać się koniem?
Wiecie jak to jest dyskutować z głupim: najpierw sprowadzi Cię do swojego poziomu, a potem ZMIAŻDŻY DOŚWIADCZENIEM!
Skoro goście i tak złośliwie taki lampion zabiorą... to czasem lepiej po prostu wybrać inne miejsce.
Na mostek wpadaliśmy razem z ekipą Adventure Trophy, czyli jednym z najmocniejszych zespołów w naszym kraju. Aby tego było mało, dołączył do Nich Zbyszek czyli ten, który objechał naszego Mordownika w 7,5 godziny...
Mostek nawiedziła już wcześniej jednak amba fatima... było i ni ma. Amba to takie zwierze, że co zobaczy to zabierze. No i zabrała lampion.
Robimy zatem foto-dokumentację naszej obecności na punkcie, a Adventurery "odpalają kopyto" i ruszają szaleńczym pędem przez las.
Gonimy Ich Szkodnik! Szkodnik nie jest fanem tego pomysłu, ale chyba nie chce sam zostać w lesie bo też rusza w pogoń (ja już włączyłem tryb "pościg" z opcją "intercept" i cisnę ile fabryka dała). Jakby ktoś nie widział, to Duch i Mrok to nazwy jakie nadaliśmy naszym maszynom - w nawiązaniu do pewnego filmu o dwóch współpracujących Bestiach.
Jest dobrze, jest grubo. 35 km/h gdy pod kołami jest bardzo twardo, 27 km/h jak jest tylko twardo. Ciężko, ale trzymamy się! Chyba się nie spodziewali, że się utrzymamy i udokumentujemy to zdjęciami. No cóż, zaatakowaliśmy Znienacka, Znienacko bronił się jak Umiał, a Umiał... no, to był nie lada zawodnik. Umiał zawsze umiał pocisnąć, więc ciśniemy za Nimi jak Umiał :)
Trzymamy się na ich ogonie i to kilka dobrych kilometrów. No to chyba udowodniliśmy sobie, że też umiemy tak jeździć... tylko normalnie nam się nie chce :P
A tak serio, to takie tempo owszem utrzymamy... przez kilka kilometrów, a Oni przez najbliższe 200... taka tam drobna różnica.
Dojeżdżamy wspólnie na kolejny punkt, Adventurery narzekają że lampion przesunięty jest trochę względem mapy, ale nas bardziej interesuje miejsce dawnego cmentarza epidemicznego. Znamienny punkt kontrolny w tym roku... znamienny
W poszukiwaniu pewnego mostka

"Stay on target!"


Ekipa poszukiwawczo-ratownicza czy to taka którą trzeba szukać i ratować?
Wciąż dalej i dalej, licznik już dawno przekroczył 130 km a my nadal ciśniemy po lasach. Na podejściu do jednego punktu spotykamy bardzo sympatyczną ekipę, z której (przynajmniej jedna osoba) należy do grupy poszukiwawczo-ratowniczej. Piszę przynajmniej jedna, bo z rozmowy nie jestem w stanie wydedukować czy określenie odnosiło się tylko do jednej osoby czy do całego zespołu. Rozdzielamy się podczas poszukiwania lampionu, ale tak specyficznie, bo ja wraz z "potwierdzonym" ratownikiem cisnę przez strumienie po lampion, a Basia zostaje z jego kompanem przy rowerze. Tutaj nie idzie się przedrzeć z naszymi maszynami, ledwo co sam przechodzę... roślinność po pas, miejscami podmokło, trzeba skakać przez spore strumienie. Ciśniemy w stronę jeziora. Oczywiście potem dowiemy się, że można było do tego jeziora dojechać piękną ścieżką od drugiej strony... my jednak ciśniemy na rympał przez krzory. W końcu udaje się odnaleźć lampion, ale oddaliliśmy się od naszych towarzyszy rajdu i to bardzo. Trzeba to teraz jakoś wrócić... Mam na takie akcje opracowany sposób, już nie raz sprawdzony w boju. Od czasu do czasu odwracam się i patrzę do tyłu tak aby wiedzieć jak będzie wyglądać droga powrotna. Zapamiętuje charakterystyczne punkty terenu leśnego np. zbutwiały pień, zejście strumieni, charakterystyczne drzewo itp a potem wracam po tych "zapisanych" w pamięci waypoint'ach. Działa zawsze i powtarzalnie. Byłoby zatem bardzo szkoda, gdybym tym razem idąc po lampion mocno zagadał z Kolegą i zupełnie nie zwrócił uwagi ani w jakim kierunku idziemy, ani jakie występują tu charakterystyczne punkty orientacyjne... mapa została przy rowerze, kompas także bo przecież szedłem tylko po lampion. Okazało się, że szedłem po niego naprawdę długo i teraz powrót w miejsce startu stał się co najmniej problematyczny.
Ratownik także nie do końca wie jak wrócić... mam ochotę żartem zapytać Go jaką rolę w swojej grupie pełni. Czy nie jest to np. rola ofiary, pozoranta którego trzeba szukać i uratować. Pasowałoby JAK ZNALAZŁ (sic!) do naszej sytuacji obecnie...
Próbuję jakoś określić w którym kierunku powinien iść, ale las wygląda po prostu identycznie w każdym kierunku. Kolega zaleca w prawo, ale mi to bardzo, bardzo się nie zgadza. Raczej wolałbym kierować się wzdłuż strumienia z lekka tendencją w lewo, ale Kolega brzmi jakby był pewien tego prawego kierunku. Stwierdzam zatem, że skoro gość jest z ekipy poszukiwawczo-ratownicznej, to może jednak wie jak cofnąć się po śladach. Idę za Nim, choć ten kierunek "w prawo" bardzo, bardzo mnie niepokoi... idziemy dłuższą chwilę i w pewnym momencie Kolega oświadcza w rozmowie, że to Ich pierwszy rajd na orientację i ogólnie nie spodziewali się takiego stopnia trudność.
AHA !
To chyba byłoby tyle jeśli chodzi o stwierdzenie "może On jednak wie jak wrócić". Wygląda na to, że weszliśmy jeszcze głębiej w las i to chyba w złym kierunku. Pytanie czy umiem teraz wrócić do lampionu z powrotem... Kolega nadal przekonany o wyższości prawej strony nad lewą, zaleca nadal kierunek " w prawo". Patrzę gdzie On się kieruje, a tam ogrodzenie młodnika w oddali. Cudownie... obok tego to NA PEWNO NIE SZLIŚMY !! Nie ma co, coraz lepiej...
Sięgam po nasz awaryjny leśny sposób. Mój plecak jest wyposażony jest w gwizdek. Odpalam falę dźwiękową o umówionej ze Szkodnikiem modulacji i częstotliwości aby odpowiedział, a ja po położeniu źródła dźwięku określę kierunek poruszania się. Odpowiada mi jednak cisza lasu... dowiem się później, że kochany Szkodniczek słyszał mój sygnał, ale uznał że daję Mu znać, że znalazłem lampion. Nie odgwizdał mi zatem... taki zajebisty back-up plan: sprzęt, umówiony sposób komunikacji, wypracowane procedury postępowania i wszystko "jak krew w piach". Dopiero kiedy zaczynam napierać falami (dźwiękowymi) falami jak tsunami na Fukushimę to Szkodnik raczy dać głos... lokalizując źródło dźwięku udaje nam się wrócić. No i bynajmniej nie było to w prawo :P  Ważne jednak, że się udało. Nie ma co się martwić takimi szczegółami - nie pierwszy raz zgubiłem się w lesie, na pewno też nie ostatni... byle zawsze było tak jak pozdrawiają się piloci "tyle samo startów co lądowań".

Szkoda by było gdyby po drugiej stronie jeziora była piękna droga...

Prawdziwe Źródło Lampionów


Co ma wisieć, nie utonie
Wpadamy na zadanie linowe. Most linowy do przejścia na drugą stronę. Wracają wspomnienia z nad Sanu i Rajdu Team360 w Przemyślu.
Pamiętam też ostatnią moja przeprawę tego typu na zimowej Silesii Race (jeszcze nim zaczęła się epidemia) i sabotaż... nie, zamach na moje życie. Tym razem obsługa od razu mi mówi, że przy moich gabarytach (to nie jest tak, że jestem gruby - ja mam dużą gęstość...) i z takim plecakiem, to będę gryzł muł z dna nim nawet dobrze uprząż założę... Jako, że musimy tylko przejść na drugą stronę i podbić lampion, a potem wrócić, to Szkodnik postanawia wziąć to zadanie na siebie. Ja mam po prostu dołożyć brutalną siłę i ciągnąć linę, aby Mu pomóc (wciągnąć Go z powrotem). Tak też robimy i chwilę później kolejny lampion pada naszym łupem.




Przed nami etap kajakowy. Punkty są do podbicia z kajaka, więc rowerowo nie będziemy mieć łatwo, próbując dojechać je gdzieś z brzegu. Jest także po 18:00 więc niedługo zapadnie zmierzch, a potem nadejdzie (druga na rajdzie) noc. Chcielibyśmy zdążyć złapać te lampiony nim zapadnie ciemność. Uda się dwa z trzech. Najpierw musimy przedrzeć się na plażę na którą nie prowadzi żadna ścieżka, bo to taka trochę dzika plaża w zakolu rzeki, a potem czeka nas punkt... na który nie prowadzi żadna ścieżka. Ej to etap kajakowy, czego byście oczekiwali. Punkt jest na ujściu strumienia do rzeki... od strony lądu to łąki, łąki, łąki. Do trzeciego punktu nie zdążymy już dotrzeć przed zmrokiem. Zaczyna się druga noc, trzeba na nowo odpalić oświetlenie i wrzucić coś na nasze styrane grzbiety bo czuć, że idzie znany z poprzedniej nocy chłód.
Ostatni kajakowy punkt to starorzecze, do którego musimy przedrzeć się przez pole kukurydzy. Spędzimy 45 min błądząc po tym polu... no Isaak byłby z nas dumny. 45 minut czeszemy starorzecze ale lampionu niet. Dzwonimy nawet do Org'ów ale według nas albo ktoś zabrał lampion, albo został źle rozstawiony. Przeczesaliśmy ponad kilometr starorzecza. W bazie od innych zespołów dowiemy się, że też mieli problem z tym punktem. Jesteśmy pewni, że byliśmy w dobrym miejscu... według nas klasyczny BPK (brak punktu kontrolnego) i tak będziemy się upierać.
Po 45 minutach czesania chaszczy i kukurydzy sfrustrowani ruszamy dalej.
Pozostał ostatni etap - dojazd do bazy przez 4 punkty kontrolne.
Mniej więcej będzie to już formalność acz zajmie nam to kolejne 2,5h.
Finalnie do bazy zjedziemy około godziny 23:00 mając na liczniku 191 km.

Brakowało nam tego - sponiewierania się, upodlenia, srogiego batożenia...
Piękny dystans, prawie 200 km rowerem w około 23 godziny. To nasz czwarty wynik w historii:
1) 320 km w 36h na Grassor 444
2) 218 km w 32h na Adventure Trophy 2017
3) 196km w 30h na Mistrzostwach Europy w Rajdach Przygodowych 2019

Teraz 191 km... jak nam przez ten tegoroczny "lock down" tego brakowało. Dodatkowo nareszcie zrobiliśmy Górę Św. Anny.
Tym bardziej cieszymy się, że udało się przyjechać na Wyzwanie.

Z bazy zbieramy się dość szybko aby złapać trochę snu. W niedzielę przed 9:00 chcemy wyruszyć na pierwsze zawody Pucharu 3 Broni 2020 we Wrocławiu.
To dziwne uczucie, po raz pierwszy od 14 lat nie startować w zawodach szermierczych, ale prowadzenie zawodów, bycie sędzią to też fajna sprawa.
O tym jednak już w bezpośredniej relacji z naszych zawodów.





Kategoria Rajd, SFA

Jaszczur - Ciemna Strona Gór

  • DST 50.00km
  • Sprzęt The Darkness
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 września 2020 | dodano: 10.09.2020

JaszczurU. O jakże dawno się nie styraliśmy, nie ścioraliśmy i nie upodliliśmy. Od marcowego lock down'u (i odwołaniu naszej Siły KORNOlisa) nie było w kalendarzu żadnych rajdów. Ktoś wtajemniczony powie, że były wcześniej inne partyzanckie (sic!) Jaszczury, no ale oficjalnie nie było nic. Z resztą nie tym miało być, więc jeszcze raz: JASZCZURU! Pierwszy rajd od dawna! Kilka słów zatem o tym co się tam działo

"Give yourself to the Dark Side. It's the only way..."

(naprawdę muszę w przypisach umieszczać skąd jest ten cytat? Naprawdę? No bez przesady!)
Jaszczur - Ciemna Strona Gór. Co za nazwa! Jak ja kocham klimat tych imprez i ich podtytuły. Nie wahamy się zatem długo i postanawiamy posłuchać głosu prawdziwej Ikony Zła oraz najbardziej znanego Ojca na świecie. Przekonał nas, że to jedyny sposób. Oddamy się Ciemnej Stronie... tym razem Ciemnej Stronie Gór (chodzi o północne stoki, prawda?). Ta edycja Jaszczura zabiera nas do Szarocina, czyli na obrzeża jakże znanych nam Rudaw Janowickich. Tym razem, w przeciwieństwie do notorycznie odwiedzanych przez nas Rudawskich Wyryp (2019, 2018, 2017, więcej linków nie ma bo wcześniej nie pisałem relacji, a wyrypiamy się od 2014 roku) "bazować" będziemy nie od strony Kowar czy Janowic Wielkich, ale od strony Kamiennej Góry. Bardzo nas to cieszy, bo mimo że Rudawy znamy bardzo dobrze, to jest to strona, od której rzadko przeprowadzamy ataki szczytowe. Nie znając jeszcze mapy rajdu, jeszcze w drodze do bazy, postanawiamy nie uderzać w stronę najwyższego szczytu czyli Skalnika (945m), ale pozwiedzać mniej znane nam części po kamiennogórskiej stronie tych gór. Obstawiamy czy Malo da punkty na tzw. "Kolorowych Jeziorkach" i w "Tunelu pod Drogą Głodu".
Powiem Wam, że co do jednej z tych lokacji to się nie pomyliliśmy, ale o tym trochę później.
Wyjeżdżamy z Krakowa po 5:00 rano i około 9:00 meldujemy w Szarocinie. Jak to zwykle bywa jesteśmy jedyną ekipą rowerową na trasie, bo pchanie się z rowerem na trasy Jaszczura to zadanie lekko... daremne. Wiele osób już się tego nauczyło, ale my jakoś nie chcemy.
Dostajemy mapy, a na nich wszystko co jaszczurowe, czyli lidary oraz wycinki "wysokościowe" do dopasowania w główny plan mapy, który sam w sobie jest sporo starszy ode mnie... Zgodnie z naszym planem chcemy uderzyć głęboko na południe i taki też kreślimy wariant. Dopasowujemy wycinki do planu mapy, nie mając żadnej gwarancji że zrobiliśmy to dobrze. Okaże się jednak, że mimo braku rajdów w ostatnim czasie, to nie wyszliśmy aż tak bardzo z nawigacyjnej wprawy, bo zrobiliśmy to bezbłędnie. Owszem, eliminuje to tylko pewną grupę problemów nawigacyjnych, ale w żaden sposób nie ułatwia to dotarcia do lampionów pod kątem terenu. Ruszamy!!




Jakaś taka ZADZIERNA ta góra...
Na południe! Jak to w terenie górskim, zaraz po wyjeździe z bazy trafiamy na mocny podjazd. Ech, w sumie... to w taki właśnie sposób zaczynamy większość naszych wyjazdów, wliczając w to niemal każde wakacje. Ubierasz rękawice, zakładasz kask, poprawiasz okulary, wyjeżdżasz za bramę "noclegu" i... ściągasz kask, przypinasz go do plecaka, ściągasz rękawice, przyjmujesz w miarę wygodną pozycję do "popychania" i pchasz rower pod górę przez najbliższe 3 godziny. To jest schemat powtarzalny do bólu...
Nie inaczej jest i tym razem, z tą różnicą, że obyło się bez pchania. Dało się to podjechać, ale i tak zafundowaliśmy sobie potężną ścianę na dzień dobry. Raczej dzień stromy... Ale, ale, ale! Im wyżej jesteś, tym coraz ładniejsze widoki się otwierają, a tu jest naprawdę ładnie. Sami zobaczcie:






Nim jednak zaczniemy podejście pod samą Zadzierną (724m), to chcemy zebrać nasz pierwszy punkt dzisiaj, na wielkiej skarpie i wycinku lidarowym "R". Wbijamy w niego jak kołek w Nosferatu czyli (nie?) bez problemu. Znamienny niech będzie jednak fakt, że pierwszy lampion, który znajdujemy to stowarzysz. Nie bierzemy go, wiedząc że jest błędny, ale czy to nie ironia losu... nie byliśmy na rajdzie od początku marca (zimowa Liczyrzepa), a pierwszy punkt znaleziony "w nowej rzeczywistości" to nie jest dobry punkt... ale stowarzysz. To trochę smutne i takie refleksyjne... znak nowych czasów?
Chwilę później ciśniemy już podejście czerwonym szlakiem na Zadzierną. Mimo, że znamy Rudawy bardzo dobrze, to jednak na tym szczycie nigdy do tej pory nie byliśmy... a okazuje się doskonałym punktem widokowym. Liczymy liczbę pionowych wsporników barierki zgodnie z treścią zadania, a potem planujemy zjechać nad Zbiornik Bukówka.








Jednakże zjazd z Zadziernej do jest dla nas nieosiągalny. W sumie to ciężko tu nawet sprowadzić rower. Licznik podaje -22% nachylenia, na kamienistej, pełnej korzeni i gałęzi ścieżce. Gdyby to była jeszcze jakaś krótka ścianka, typu ostry zjazd ale zaraz wypłaszczenie, to można by się pokusić o próbę zjazdu... ale tu mamy ze 700 metrów takiej ściany. Grzecznie sprowadzamy zatem rowery.


Chwilę później przechodzimy do zadań w okolicach tamy na zbiorniku.
Najpierw musimy odrysować kształt bramy, potem wspinamy się po jakiś zachaszczonych krzorach w poszukiwaniu skał, a na samym końcu przejeżdżamy Aleją Zakochanych aby odpisać napis na jednej z wiszących tam tabliczek. Bardzo fajny ktoś miał pomysł. Sami zobaczcie:







"MA-R-YSIEK z krzorów i (s)towarzysze... " - A.D.1964, koloryzowane
Szukamy obiektu hydrologicznego na lidarze i wtedy z krzaków wychodzi nawigacyjny potwór MAR-Y-SIEK (Marek i Rysiek, którzy cisną dzisiaj na trasie TP50). Znaleźli dwa obiekty hydoro i na obu wiszą lampiony. Na bank zatem są tu jakieś stowarzysze, ale najgorsze jest to że oba (lampiony, a nie oba: Marek i Rysiek) wyglądają na takowe. Według tego co czytamy z mapy, lampion powinien być na innej drodze niż znajdują się oba obiektu. Chwilę debatujemy nad naszym losem i finalnie "bierzemy" jeden z znalezionych hydro-obiektów. W bazie okaże się, że wybraliśmy dobrze.
Nim ruszymy w dalszą drogę Marysiek mówi nam, że jakieś lokalne chłystki i pędraki powiedziały Im, że zbiornik zalano w 1964 roku. Na naszym mapach zbiornika jeszcze NIET. Czyli wychodziłoby na to, że nasze mapy mają około 60 lat jak nic, na bidę... Jak sprawdzam teraz w necie, to ponoć w latach 70-tych dopiero coś się zaczynało dziać z tym zbiornikiem, ale być może lokalny vox populi ma dokładniejsze informacje. Tak czy siak aktualność naszym map jest bardziej niż umowna. Chwilę później, MA-R-YSIEK ucieka przez pole, ale to nie jest ostatni raz gdy się z Nim dzisiaj spotkamy.


W krzywym zwierciadle czyli... patrzę w lustro a tam bóstwo :D :D :D

Jedziemy zobaczyć postać na przystanku. Taki jest opis punktu. Brzmi naprawdę tajemniczo. Genialne zadanie. Na przystanku wisi lustro, a my mamy "odrysować postać na przystanku". Tego się nie spodziewaliśmy. Super pomysł na punkt zadaniowy:


Kapliczka burz
Pamiętacie kapliczki w "Diablo 1"? Nigdy nie było wiadomo czy Cię czymś obdarzą czy też skrzywdzą twoją postać. To była trochę loteria... a my właśnie taką kapliczkę odnajdujemy.
W samym środku lasu, spora zielona kapliczka, gdzie naszym zadaniem jest odpisać kolor sznurka dzwonka oraz zadzwonić tymże dzwonkiem.
Po kilku problemach z totalnym brakiem dróg i koniecznością pokonania

Elektrycznego Pastucha:
Level 3
Life: 40 HP
Umiejętności: cichy chód na wsi
Broń: full wypas widły + 4 do obrażeń kolnych
Magia: zaklęcie mocnego słowa: "k***a, spier***ć z mojego pola !!" na poziomie 3-cim czyli zasięg do 300m

wbijamy do kapliczki. A tu z krzaków znowu MA-R-YSIEK, który dotarł tu innym wariantem.
30 sekund po tym jak docieramy do kapliczki, niebo ciemnieje i niczym jakiś ORIENT express nadciąga burza. Aha, czyli to była pewnie ta kapliczka typu "Arcane power brings destruction". Zaraz pewnie polecą pioruny, które rozszarpią nasze ciała. Wiem co mówię, wiem jakie obrażenia jest w stanie zadać zaklęcie chain-lightning...
Chowamy się do środka kapliczki, a na zewnątrz zaczyna się ulewa. Ale mamy szczęście, idealny timing ...i wtedy wchodzi ON. Cały w bieli.
Mija nas, tak jakbyśmy nie istnieli i klęka przed ołtarzem. Po chwili ciszy, wstaje i patrzy na nas...

"Nasz społeczność żyje tutaj spokojnie i pobożnie. Nie lubimy obcych. Niewiernych..."

Mój schorowany umysł zaczyna pisać własne scenariusze.
No bez kitu, już widzę to:

"Trust in me and you will never grow hungry
God chosen woke to what's plaguing the whole country
Every word spoken opposing me take notice
Your are in the presence of a modern day MOSES" (tutaj znajdziecie całość - mega klimat i wypass tekst)

zwłaszcza jak zabronił nam jeść... Pokarm ciała należy zastąpić pokarmem duszy. Ciało jest grzeszne i ułomne, karmione ma siłę grzeszyć dalej, więcej...
To będzie zatem nasza pokuta. GŁÓD.
Deszcz napiera tak, że nie da się wyjść... poza tym dlaczego mielibyśmy chcieć opuścić naszego Gospodarza.
Choćby na chwilę i kiedykolwiek... Siedzimy zatem wpatrzeni w pogodne i nieomylne oblicze naszego nowego Pana.

NIE, pier***lę to! Za dużo widziałem gier i horrorów aby nie wiedzieć, jak to się skończy!
Szkodnik, Wychodzimy! Jeśli trzeba to z drzwiami! Jeśli mam trafić do piekła, zabiorę ze sobą wszystkich których mogę.
Szkodnik każe mi się jednak uspokoić i nie robić scen...

Finalnie deszcze przestaje padać i wychylam pomału głowy z kaplicy. Gość wychodzi. To nasza szansa!
Mówię: zabierajmy się stąd nim przyjdzie z pozostałymi kulturystami
Szkodnik mówi, że słowo którego szukam to "okultystami", ale i tak będzie lepiej jak wezmę moje lekarstwo. Poczuję lepiej i uspokoję...



Niewierni pobłądzą...
Jeszcze nie ochłonąłem po ostatnim spotkaniu, a tu znowu zaczyna padać. I tak już będzie w zasadzie do wieczora. 10 min deszczu, 20 min słońca... i cykl się powtarza. Ruszamy po kolejne punkty i trzymamy się żółtego szlaku. Wygląda jakby miał nas doprowadzić do 2 kolejnych lidarów. Jednakże w pewnym momencie skręca o 90 stopni w prawo, co nam zupełnie nie pasuje. Zastanawiamy się czy za moment droga skoryguje kierunek, ale postanawiamy nie ryzykować i wybieramy małą ścieżkę, która odchodzi w interesującym nas kierunku. To błąd... ścieżka z każdym krokiem staje się coraz "słabsza", aż w końcu zanika w gęstwinie.
Ciśniemy bez ścieżki, po jakiś skałach, przez jakieś nieprzebieżne lasy, aby finalnie dostać się na przełęcz... na którą z naszej prawej przychodzi żółty szlak.
No żesz... wystarczyło zaufać. Wystarczyło zaufać... albo mieć jakąś sensowną mapę :)
Uroki Jaszczura.








ULTRA PRZEMO...eee...pomoc

Tytuł nawiązuje oczywiście do gry DOOM. To gra, która mnie wychowała, ukształtowała moje postrzeganie świata i nauczyła, że jednym z księżyców Marsa jest Fobos... i mieszkają na nim Imp'y, Cyberdemony oraz Hell Knechty, a twoim najlepszym przyjacielem jest wyrzutnia rakiet :) . Jednym ze stopni trudności był "ULTRA-violence", słowa ULTRA kojarzy mi się zatem niezmiennie z właśnie z tą grą.
A skąd takie skojarzenie? Już tłumaczę:
Po złapaniu kilku kolejnych punktów zjeżdżamy do drogi, którą będziemy wspinać się najpierw na Rozdroże Kowarskie, a potem na chcielibyśmy zjechać na Przełęcz Kowarską. I to właśnie na tej drodze, spotykamy ULTRA'sa. Gość siedzi na poboczu i łata koło. Pytamy czy nie trzeba Mu pomóc, a On pyta czy mamy pompkę, bo sam posiada tylko "naboje" i jak Mu nie pójdzie z pompowaniem, to będzie miał nielichy problem. Oczywiście, że mamy pompkę, przecież każdy rowerzysta, zwłaszcza ten który jedziecie długą trasę, takową posiada, prawda? Pan mógł nie zauważyć, że trasa jest długa bo jedzie ze Świebodzina do... Świebodzina. Tyle, że pętlą ma ponad 500 km i to w czasie niewiele ponad 30 godzin (mowa oczywiście o rowerach szosowych).
Ktoś mógłby pomyśleć, że zmiana dętki to chwila - też tak myślałem, póki nie miałem opon Tubeless Ready 2.6". To jest prawdziwa walka założyć to na obręcz! Okazuje się, że Pan ma zupełnie inną klasę opon - mega chudą, jak to do szosówek, ale ta chyba w młodości marzyła aby być grubszą... za nic nie chce wejść na obręcz. Jest twarda jak potomek płci męskiej kobiety negocjowalnego afektu (czytaj jak sk****syn). W końcu jednak wchodzi, pompujemy i Pan z k***a na ustach (komentując jak wielką stratę czasową zarobił) rusza w pogoń za peletonem... jakby nie patrzeć, podczas walki z oponą, sporo innych zawodników Go minęło.
Heh... wielu innych zawodników Go minęło. No po prostu, story of wszystkie nasze rajdy :D
Pokrzepieni tą myślą ciśniemy w kierunku Przełęczy Kowarskiej. Dzień dobiega końca, jedziemy już na lampkach bo światło ustępuje ciemności.


Tunel pod Drogą Głodu...
Wiedzieliśmy, że Malo da tu punkt. Musiało tak być. Znamy dobrze to miejsce, pierwszy raz byliśmy tu lata temu... kiedy dopiero zakochliwaliśmy się w Dolnym Śląsku. Dwa słowa wyjaśnienia: droga przez Przełęcz Kowarską nazywa się Drogą Głodu bo praca przy jej budowie uratowała wielu mieszkańców tych ziem od śmierci głodowej w XIX wieku. Pruskie władze, aby dać ludziom zatrudnienie (a tak naprawdę powstrzymać "głodowe" zamieszki) podczas klęsk nieurodzajów oraz przy upadku lokalnego przemysłu tkactwa, zatrudniały lokalną ludność przy budowie dróg. Części niewielkiej wypłaty dziennej był bochenek chleba. W późniejszym okresie powstał również tutaj najdłuższy tunel kolejowy w Polsce. Ma ponad kilometr i biegnie po lekkim łuku, co oznacza że wchodząc do niego nie widzi się światła na jego końcu.
Obecnie linia kolejowa jest nieczynna, ale sam tunel nadal istnieje - ciężko do niego wprawdzie dotrzeć, bo z Przełęczy Kowarskiej trzeba przedzierać się tutaj przez prawdziwie dzikie pola. Czytaj: musiał tu być punkt Jaszczura. Co więcej, jest to punkt podwójny. Tym razem nie damy się oszukać, po edycji Jaszczur - Kamienne Ściany domyślamy się, że jeden z punktów jest w samym środku tunelu, a drugi stoi gdzieś w polach "nad" nim. Ruszamy zatem przez chaszcze do tunelu w poszukiwaniu lampionu.




"It comes to be that this soothing light at the end of your tunnel is just a..." (S)towarzysz MA-R-SIEK !!!
Tunel. Powiedziałbym, że jesteśmy jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", ale jesteśmy bardziej jak Sylwester Stalone w "Tunelu"
Badam Ptssss..., kurtyna! Zacny suchar, Milordzie :D
Ciśniemy przez mrok. Słychać kapiąca zewsząd wodę. W końcu skoro na zewnątrz leje, to czemu nie miałoby padać i tutaj. Życie...
Gdy jesteśmy już naprawdę gęeboko w otchłani, za naszymi plecami pojawia się światełko. Pytam Basi czy nie puścić tam profilaktycznie ze 3-ech rakietek, aby jakieś rogate coś, co za nimi pełznie, trafione odłamkowym rozkosznie sobie zawyło... ale Basia mówi, że to pewnie MA-R-YSIEK, który idzie z nami łeb w łeb dzisiaj.
Okaże się, że ma rację.
MaR-Y-SIEK chce łapać punkt jak komornik telewizor, ale przestrzegamy Go, że to może być stowarzysz. Zaczyna się debata, który lampion wziąć, a znaleźliśmy dwa... Malo potem powie, że był jeszcze trzeci, z drugiej strony tunelu. HA! Tak też obstawiałem, że jest jeszcze trzeci, ale nie widzieliśmy go bo byłby już ewidentnie za daleko, licząc od początku tunelu. Wiecie, nie jest tak w sumie prosto, wyznaczyć dokładny środek tunelu, gdy przez niego idziecie.
Postanawiamy zaufać naszym licznikom rowerowym i będzie to dobra decyzja. Zbierzemy ten lampion co trzeba.


Gdy wychodzimy z tunelu okazuje się, że mleko się rozlało. Mgła. Niesamowicie gęsta mgła. Widoczność na 2-3 metry. Czołówka to bardziej przeszkadza niż pomaga... mówię o lampce na głowę, bo jeśli pomyśleliście o dobrych zawodnikach, to czołówka zawsze przeszkadza, a nie tylko we mgle.
Próbujemy odnaleźć lampion nad tunelem, ale błądzimy we mgle, gdzieś w jego okolicy przez ponad godzinę. Deszcz pada, jesteśmy przemoczeni, widoczność w krzakach jest na 2-3 metry... masakra. Jesteśmy w dobrym miejscu, ale dostrzec ten lampion w takiej mgle, no nie ma opcji.
Po ponad godzinie kręcenia się w kółko po zakrzaczonych łąkach, we mgle i w ciemności odpuszczamy. No nie ma ch**ja na Mariolę, nie znajdziemy go...
Jako, że dobiegł też końca nasz podstawowy limit czasu i jesteśmy w tzw. limicie spóźnień, ruszamy do bazy.
Z Przełęczy Kowarskiej to kilka kilometrów zjazdu nim dotrzemy do bazy.




Jak zawsze siedzimy w bazie dłuższą chwilę w bazie, wymieniając doświadczenia z innymi zawodnikami, a potem ruszamy, ale nie do domu. Ponownie na Przełęcz Kowarską, tym razem już autem... tam rozłozymy sobie nocleg w naszym SFA-Panzerkampfwagon, tak aby przespać się kilka godzin, a potem wyruszyć w IZERY. W najwspanialsze góry na świecie (moje ukochane Gorce, słysząc te słowa właśnie się na mnie obraziły...). Niedzielę spędzimy zatem w Izerach, a do domu wrócimy w nocy z niedzieli na poniedziałek (koło 3:00 na ranem).
2h snu i do roboty. Takie weekendy to my lubimy!


Kategoria Rajd, SFA